IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Duey Kathleen - Wskrzeszenie magii 01 - Głód dotyku(1)(1)

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :817.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Duey Kathleen - Wskrzeszenie magii 01 - Głód dotyku(1)(1).pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Duey Kathleen
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 42 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 239 stron)

WSKRZESZENIE MAGII Głód dotykuA RESURRECTION OF MAGIC Skin Hunger KATHLEEN DUEY Tłumaczyła: Emilia Kiereś

DLA GARRETTA I SETHA

1 Mik oddychał z coraz większym trudem; jego stopy pokryte były błotem. Biegnąc z wysiłkiem, minął jabłkowe sady wzdłuż Drogi nad Rzeką, w których pasły się krowy o agatowych oczach. Kiedy dotarł na skraj miasta, przelazł przez ogrodzenie gospodarstwa, należącego do Mattie Han, po czym na ciężkich nogach pokonał przestrzeń pomiędzy warzywnikiem a domem krytym strzechą. Zbiegając ze stromego zbocza w kierunku placu, Mik nabrał jeszcze większej prędkości, ale nie stawiał oporu; ledwie udawało mu się utrzymać w pionie. Każdy krok wymagał ogromnego wysiłku, żeby nie upaść twarzą na ziemię. Na ulicy Głównej Mik w końcu stanął, potykając się. Pochylił się i oparł dłonie o kolana, żeby w końcu złapać oddech, po czym przyjrzał się zbitemu tłumowi poniżej. W dzień targowy na pewno znajdzie się tu jakiś czarownik. Prawie zawsze na targu można było spotkać jakiegoś, czasem nawet dwóch lub trzech. Pot i łzy zalewały oczy Mika. Otarł powieki zwiniętą pięścią. A więc? Chłopiec wyprostował się i wytężył wzrok. Za kłębowiskiem wozów i furmanek, na pastwisku poniżej zagród magazynowych, dojrzał powiewające czarne szaty. Ruszył znów biegiem wzdłuż stromego wału, oddzielającego ulicę Główną od Targowej. Wpadając w poślizg, skręcił na gościniec i spłoszył jadącego nim konia. Ubrany na niebiesko Cygan podniósł na Mika wytatuowaną pięść, ale chłopiec złapał równowagę i pobiegł dalej, w labirynt namiotów i straganów, przeciskając się między wozami pełnymi owoców i kobietami, sprzedającymi bele jasnego sukna. Przed czarownicą zebrało się trochę ludzi. Mik zwrócił się w jej stronę. Poprzez swój szybki oddech nie słyszał jej głosu, kiedy mówiła do zgromadzonych gapiów. Czarownica trzymała w górze ciemnoniebieski flakon, tak, żeby wszyscy mogli go zobaczyć. Mik przedarł się przez tłum i stanął przed nią, wpatrując się w papierową etykietkę na naczyniu. Widniał na niej rysunek ziela o smukłej łodydze. - Moja matka... - zaczął, ale musiał przerwać; wciąż nie mógł złapać tchu. - Moja mat... Stara czarownica spojrzała na niego gniewnie. - Cśśś! - Musisz... musisz... - Mik znowu przerwał. Zamierzał krzyknąć, a wyszedł mu szept.

Przechylił głowę do tyłu, wyrzucając z siebie słowa: - Proszę. Chodź. Proszę. Starucha się uśmiechnęła. - Najpierw muszę skończyć. Ci dobrzy ludzie chcą kupić moje eliksiry. - Nie, musisz pójść ze mną, i to natychmiast! - zaprotestował Mik, odzyskując głos. Czarownica nawet na niego nie spojrzała. Podniosła niebieską butelkę i mówiła coś ponad jego głową. Mik złapał ją za rękaw. Rozdrażniona, wyrwała się gwałtownie, robiąc krok w tył, i upuściła flakon, który roztrzaskał się o bruk. Chłopiec spojrzał na odłamki niebieskiego szkła. Tylko zatyczka ocalała - zataczała po ziemi powolny krąg. Mik podniósł wzrok: czarownica właśnie stanęła nad nim ze wzniesionym ramieniem. Chłopiec drgnął i osłonił twarz ręką. - Co z tobą? Ten chłopiec potrzebuje pomocy! - krzyknęła jakaś kobieta. - Nie widzisz? Mik usłyszał kolejne oburzone głosy. Twarz czarownicy nagle złagodniała. Starucha wyciągnęła rękę, żeby poklepać Mika po policzku, po czym mocno uścisnęła jego dłoń. Przysunęła się blisko. - Jeszcze raz się odezwiesz, a z tobą nie pójdę. Słyszysz? Mik skinął głową, patrząc na dłoń, leżącą na jego dłoni. Na całe życie zapamięta te pożółkłe paznokcie, obramowane małymi, czarnymi półksiężycami brudu.

2 Miałem jedenaście lat, kiedy ojciec postanowił się mnie pozbyć. Nie obchodziło go, czy będę żył, czy nie - byle tylko nie musiał mnie oglądać. Tamtego ranka, czekając na powóz, patrzyłem na zachód poprzez opary, wznoszące się znad ujścia rzeki. Poza nią, za deltą i nieruchomymi moczarami na drugim brzegu, gasły nocne pochodnie w dzielnicy nędzy na Południowym Krańcu Limòri. Kiedy tylko wstrętny odór natłuszczonego drewna się rozwieje, na deptak znów wyroją się żebracy. Do tego czasu jednak psy kupców będą już spuszczone ze smyczy. Większość tych psów to wilki, w dodatku niedożywione. Zdarzały się takie noce, kiedy wiedziałem, że ojciec jest na tyle zły, że może mi zrobić jakąś krzywdę. Wspinałem się wówczas na drzewo, rosnące pod moim oknem, i przedostawałem się po nim na dach. Zazwyczaj dało się tam słyszeć psy, szczekające w Południowym Krańcu, raz po raz docierał do moich uszu czyjś krzyk. Zawsze wtedy przechodził mnie dreszcz - jak ludzie w ogóle mogą tam żyć? Kiedyś Aben wszedł na dach razem ze mną. Nie po to, żeby się ukryć przed ojcem, ale żeby przeżyć przygodę. Mój brat nigdy nie musiał się ukrywać. - Hej, Hahp - usłyszałem swoje imię i odwróciłem się. Matka uśmiechała się do mnie niewyraźnie. Była wyprostowana i poruszała się z przesadzoną, płynną gracją. Wyglądała nijako, co znaczyło, że szaleje z obawy o mnie. I że boi się ojca. - Wszystko w porządku? - spytała mnie prawie szeptem, jak gdyby sam dźwięk jej głosu mógł ojca rozgniewać. Stał odwrócony w drugą stronę, ale z jego postawy wyczytałem, że matka słusznie jest ostrożna. Nie był daleki od jednego z tych swoich napadów. Kiwnąłem głową i spojrzałem poza matkę, na dom. Jeśli wszystkie pogłoski były prawdziwe, mogłem go już nigdy nie zobaczyć. Rozległy, wielospadowy dach, kryty łupkiem, osłaniał trzy skrzydła starego domostwa, którego wszystkie okapy ginęły we mgle. Ten dach był dla mnie całym światem. Znałem każdy jego cal, wiedziałem o każdym pękniętym łupku i o każdej plamie gładkiego, śliskiego mchu. Będzie mi brakowało delikatnego zapachu kamieni mokrych od deszczu. Sosny, rosnące na obrzeżach terenu, wydawały się szarozielone w świetle poranka. Ich też będzie mi brakowało. Często się wśród nich bawiłem - ojciec prawie nigdy nie zapuszczał się w tę stronę.

W jednym z okien w skrzydle dla służby płonęła magicznym ogniem lampa. Policzyłem. Piąte okno od wieży - a więc Celia już nie spała. Zawsze wstawała wcześnie i prawie przez cały czas śpiewała: kiedy dokładała do ognia i zagniatała ciasto, kiedy sadziła zioła i kiedy piekła placki. Robiła najlepsze ciastka na świecie. Nigdy przy nikim innym nie czułem się tak bezpiecznie. Celia zawsze pozwalała mi się chować pod kamiennym stołem w kuchni. Moja matka była chłodna w stosunku do niej i zawsze doszukiwała się błędów w jej pracy, ale ja Celię kochałem. Dostrzegłem ruch za przezroczystą firanką. Celia się ubierała. Poczułem, że się czerwienię i odwróciłem się w drugą stronę, a morski żwir, jakim wysypany był podjazd, zaskrzypiał mi pod butami. Ojciec spojrzał na mnie, ale ja przeniosłem wzrok na wodę, jak gdybym w ogóle tego nie zauważył. Byłem przyzwyczajony do tęsknoty za Celią i za jej gotowaniem. Byłem przyzwyczajony do tego, że wywozi się mnie do szkół. Zazwyczaj to lubiłem - lubiłem życie z dala od ojca. Ale tym razem było inaczej. - Jaśnie panie, powóz gotowy! Okrzyk stajennego kazał mi spojrzeć w tamtą stronę. Tego ranka zaprzęgnięto niedużego, siwego ogiera. Miał czarną, skórzaną uprząż. Ciągnął powóz, którego nie widziałem nigdy wcześniej: po ciemnym drewnie pięła się srebrna winorośl; jasno wypolerowane liście i ciernie były wykute z wielką dokładnością. Zerknąłem na ojca. Czy ten powóz został wykonany specjalnie na tę okazję? Od jak dawna ojciec się do niej szykował? Patrzyłem, jak stangret klepie ogiera po szyi - Gabardino obchodził się z końmi bardzo łagodnie. Byłem zadowolony - ukochałem tego siwego konika; często mu się przyglądałem, kiedy biegał po pastwisku z resztą wiosennych źrebaków. To była rasa Malek, starannie dobrana krzyżówka trzech starożytnych ras. Konie te były nieduże, dobrze ułożone i nie bały się wysokości. Farmy Maleków miały wielce wprawnego zarządcę - był nim mój ojciec. Sprzedawał, jak mówił, na lewo, wszystkie źrebaki Malek, oprócz rzadko spotykanych siwych egzemplarzy. Zatrzymywał je dla siebie. Miał tego ogiera, jedną dorosłą klacz i jedną młodziutką, ledwie odchowaną. W przeciągu dziesięciu lat mógłby już mieć całe stado małych, eleganckich koników. Ten ogier był, oczywiście, nieskazitelnie biały; jego ciemne kopyta natarto pszczelim woskiem. Nie miał prawa być brudny. Przez trzy lata jego sierść nie zetknęła się z deszczową wodą. Miał łukowatą szyję i potrząsał grzywą. Jego oczy były jednak matowe - wyglądały jak martwe. Zawsze do tego dochodziło przy układaniu tych koni. Gabardino wstrzymał konika i zeskoczył z kozła, żeby pomóc mojej matce wsiąść do powozu. Jej jedwabna suknia z szelestem przesunęła się po wypolerowanym drewnie. Ojciec

wszedł za nią i prychnął ze zniecierpliwieniem, kiedy przez chwilę układała wydęte spódnice. Usiadłem na tylnej ławce, naprzeciwko rodziców, walcząc z pełzającym we mnie strachem. Ojciec postawił sprawę bardzo jasno; nie miałem wyboru. Spojrzałem na północ, w kierunku zatoki. Tego ranka była srebrnoszara, w mdłym kolorze, jaki miewają lustra w salonie, zanim zapali się lampy. Wzdrygnąłem się i spojrzałem na Gabardina. Rozwijał wodze, wyjęte ze srebrnego pokrowca. Trzymał je luźno, żeby koń mógł swobodnie ruszać głową. Powóz potoczył się naprzód. Mały ogier ruszył kłusem, po czym przeszedł w cwał, powiewając mlecznobiałym ogonem. Następnie, na polecenie Gabardina, koń skoczył w górę, ciągnąc powóz za sobą w powietrze. - Hahp - upomniał mnie ojciec. - Usiądź prosto. Usztywniłem kręgosłup i zagryzłem dolną wargę, czując, jak ból osadza mnie w rzeczywistości. Nie chciałem iść do akademii, ale to, czego chcę czy czego się boję, nigdy nie miało znaczenia dla mojego ojca. - Usiądź prosto - powtórzył. Matka wykonała w moim kierunku gest protestu i zaczęła mówić coś do ojca; podniósł rękę, a matka spuściła głowę. W tej chwili nienawidziłem go bardziej niż kiedykolwiek.

3 - Moja matka potrzebuje pomocy - powiedział Mik. - Rodzi. Czarownica zbliżyła twarz do jego ucha. - Sześć sztuk srebra - zażądała, po czym poklepała chłopca kościstą dłonią po głowie i stanęła prosto, uśmiechając się do zgromadzonych ludzi. Mik podniósł na nią wzrok. - Pięć - odszepnął. Starucha zaprzeczyła nieznacznym ruchem głowy, przeznaczonym wyłącznie dla niego. Wciąż się uśmiechała. Miała długie, pożółkłe zęby. Mik czuł zapach czarownicy - jej szaty były sztywne od potu i brudu. Chłopca piekły oczy, ale wzbraniał się przed płaczem. - Pięć to wszystko, co mamy. Starucha spojrzała na niego, przekrzywiła głowę, po czym przemówiła do zebranych ludzi: - Wzywa mnie kobieta w potrzebie. Musicie szybko kupować i... - Mik! Chłopiec się odwrócił. - Co się dzieje? - Mattie Han torowała sobie drogę przez tłum, a jej okrągła twarz była całkiem czerwona. - Moja matka... - zaczął ochryple Miki ścisnęło go w gardle. Nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa więcej. Mattie uścisnęła jego ramiona i nachyliła się, patrząc mu w twarz. - Co się dzieje? Dziecko? Mik przytaknął, a Mattie odwróciła się do zgromadzonych. - Zwijajcie się! - jej wielkie dłonie były zaciśnięte w pięści. - Precz! Idźcie! - zaczęła ładować skrzynki czarownicy do wozu. Butelki zabrzęczały, a starucha spojrzała z gniewem. - Ostrożnie! Oczy Mattie błysnęły. - Matka tego chłopca jest moją przyjaciółką. Skrzywdź ją, a obetnę ci uszy - wsunęła

kolejną skrzynię na wóz. - Powinnaś się wstydzić. Sprzedawać butelkowany napar z mięty? Czarownica wyprostowała się. - To eliksir z rzadkiego górskiego mchu, który rośnie tylko... - Cicho - syknęła Mattie i dźgnęła kozioł grubym palcem. Czarownica się zawahała, po czym chwyciła poręcz i wsiadła na wóz. Mik wdrapał się do tyłu i, cały drżący, czekał, aż starucha skończy odgrywać przedstawienie z układaniem szat i odwijaniem lejców z pokrowca przy hamulcach. - Pamiętaj, co powiedziałam - krzyknęła Mattie do czarownicy. Potem spojrzała na Mika. - Powiedz matce, że przyjadę jutro przed południem. Ugotuję coś i pomogę przy dziecku. Czarownica strzeliła z bata. Kościsty koń pochylił się w uprzęży i koła, skrzypiąc, potoczyły się po ziemi. Mik z trudem przełknął ślinę. Wóz się przechylił, wjeżdżając na pożłobioną koleinami drogę, prowadzącą z powrotem na bruk ulicy Targowej. Chłopiec wbił paznokcie w stare, gładkie drewno siedzenia. Nigdy nie był sam na sam z taką czarownicą. Nigdy nie był tak blisko czarownicy. Starucha odwróciła się i poklepała go po ramieniu. - Pięć sztuk srebra, powiadasz? Jesteś pewien? Mik przytaknął i wyślizgnął się spod jej dłoni, przesuwając się na zewnętrzną krawędź ławki. Czarownica się roześmiała. Chłopiec starał się na nią nie patrzeć i siedział nieruchomy jak głaz. Stary koń wlókł się naprzód. Minęła godzina albo i więcej, myśli wirowały w głowie Mika, miał całkiem sucho w ustach. Czuł się tak, jakby jechali już od roku. Kiedy w końcu skrzypiący wóz zatrzymał się na podwórzu, Mik zeskoczył na ziemię i popędził w stronę domu, wołając ojca. Drzwi otworzyły się z rozmachem. - Prędzej! - zawołał tata. - Powiem jej, że... - Najpierw pięć sztuk srebra - zażądała czarownica. Szybko zeszła z wozu i wyciągnęła spod kozła skórzaną torbę. Mik zobaczył, że twarz ojca tężeje i że zawraca on do domu. Czarownica rozejrzała się i napotkała wzrok chłopca. - Co z moim koniem? Mik skinął głową. - Zajmę się nim. Spiesz się. Twarz staruchy zmarszczyła się w uśmiechu. - Daj mu trochę siana, dobrze, kochaneczku? Ale nie wyprzęgaj go. Chłopiec znów skinął. Przyglądał się czarownicy i temu, jak powiększył się jej uśmiech, kiedy dojrzała ojca, wracającego z niedużą sakiewką. W sakiewce był spadek po matce ojca,

wszystkie oszczędności i pieniądze na przyszłoroczne ziarno. Starucha poluzowała sznurek żółtymi zębami, a następnie nagryzła każdą monetę, sprawdzając jakość i czystość srebra. Dopiero potem zbliżyła się do ganku i weszła po schodach. - Zaprowadź mnie do niej. Mik patrzył, jak wchodzą do domu. Słyszał też krzyk matki i czuł, jak wszystko w nim buntuje się przeciw temu. Ojciec zamknął drzwi; skrzypnięcie zawiasów sprawiło, że Mik zdołał wreszcie oderwać stopy od ziemi. Zawrócił do starej kobyły, po czym zaprowadził ją, wraz z wozem i ładunkiem, do omszałego, drewnianego koryta. Ramię pompy było ciepłe od słońca. Chłopiec uklęknął i napił się razem z koniem. Zimna woda trochę go uspokoiła. Kiedy napojone zwierzę podniosło w końcu głowę i stanęło z rozchylonym pyskiem, Mik przyniósł naręcze siana. Wiedział, że ojcu by się to nie spodobało - nie po tym, w jaki sposób czarownica przyjęła monety. Ale to nie była przecież wina konia. Chłopiec usłyszał stłumiony krzyk i zesztywniał. Stary koń dotykał go pyskiem, mocząc mu koszulę. Mik przywiązał lejce do dębu, który ocieniał kojec z kurczakami, i rzucił siano na ziemię obok konia. Nic więcej do zrobienia już nie było. Ciężkie powietrze czepiało się skóry Mika, kiedy szedł w stronę domu, z oczami utkwionymi w drzwiach wejściowych. Właśnie miał wejść na schody ganku, kiedy znów usłyszał krzyk matki. Zatrzymał się w pół kroku, tracąc równowagę, po czym okręcił się, jak złapany w sidła królik, i pobiegł przez podwórko, a potem w dół wzgórza, do obory. Z walącym sercem pchnął ciężkie drzwi i nabrał w płuca ciepłego powietrza, pachnącego zwierzętami i sianem. Chwycił widły - drewno styliska było zużyte i gładkie - i zaczął przerzucać siano. Pracował sztywno, nasłuchując kolejnego krzyku, ale wszędzie panowała cisza. Mik wydoił kozy i zaniósł wiadro do strumienia, żeby schłodzić mleko. Kiedy wrócił, zastał w oborze ojca. - Już po wszystkim. Słyszałem pierwszy krzyk dziecka. Mik miał ochotę śmiać się i płakać. Ojciec podniósł chłopca i zakręcił się w kółko, a potem go przytulił. Wrócili na wzgórze i usiedli pod dębem. Bawili się opadłymi gałązkami, rysowali linie na piasku i słuchali, jak stara szkapa smaga muchy ogonem. Kiedy drzwi się otworzyły, Mik zerwał się na nogi. - Czy wszystko w porządku? - spytał ojciec. Czarownica uśmiechnęła się swobodnie. - Oczywiście. To dziewczynka. Ojciec spojrzał na Mika; uśmiechnęli się do siebie szeroko. - Pamiętajcie, żeby ich nie niepokoić - napomniała surowo czarownica. - To było ciężkie

przejście. Mik patrzył, jak starucha odchodzi, uginając się pod ciężarem torby i mówiąc przez ramię do ojca: - Jeśli twoja żona nie odpocznie jak należy, zaryzykujesz jej życie. - Nie podniesie nic, co byłoby cięższe od łyżeczki - obiecał Mik, a jego ojciec przytaknął. Czarownica dźwignęła torbę na wóz, po czym odwiązała kobyłę i wspięła się na kozioł. - Bardzo dziękujemy - usłyszał Mik głos ojca. - Dziękuję za przybycie. Czarownica odwróciła się. - Odpoczynek ją uleczy. Dajcie jej spać do jutra, a wszystko będzie dobrze. - Przez najbliższe parę tygodni nie ruszy palcem! - zawołał Mik. - Zadbamy o to! - czuł, że jego stopy są lekkie, chętne do tańca i beztroskie. Starucha smagnęła batem starego konia i wóz, kołysząc się i skrzypiąc, potoczył się przez podwórze, wjeżdżając z powrotem na drogę. - Dziewczynka - odezwał się tata. - Twoja matka chciała dać jej na imię Sadima, po swojej prababce - przebiegł rękami po twarzy. - Całkiem mi się podoba. Mik się uśmiechnął. Też mu się podobało to imię. Sadima będzie śliczna, różowa i słodka, ani trochę nie taka jak Tara, blada i płaczliwa siostra Brahna. Kiedy szli w stronę domu, Mik się wyprostował. Był o dziesięć lat starszy od małej Sadimy. Będzie ją chronił. - Mik - wchodzili właśnie do środka i ojciec chwycił chłopca za ramię, wytrącając go z zadumy. - Dobry z ciebie chłopak. Żaden ojciec nie miał nigdy lepszego syna. Mik spojrzał na tatę, zaskoczony pochwałą. - Chodźmy po jajka - powiedział nagle ojciec, spoglądając przez drzwi na niebo, jak gdyby dopiero teraz zauważył, że zbliża się wieczór. - Kiedy mama się obudzi, damy jej coś więcej niż tylko wczorajszą zupę. Mik zdjął koszyk z haka. Kury były niezadowolone i napastliwe. Przywykły do tego, że przeszkadza się im rano, a nie wtedy, kiedy popołudniowe słońce świeci już ukośnie przez sztachety kojca. Wróciwszy do domu, Mik otworzył drzwi i zobaczył płomienie, trzaskające na palenisku. Ojciec dołożył do ognia, żeby dogrzać pokój. - No, dobrze! - zawołał, nalewając do miski gęstej zupy z żelaznego garnka. - W sam raz dla ciebie i dla mnie. Zjedli w milczeniu, spoglądając co chwilę w stronę sieni. - Pójdę rzucić okiem - odezwał się ojciec, opróżniwszy swoją miskę. - Jeśli mama nie śpi i zajmuje się dzieckiem, może zechce trochę bulionu. Mik podążył za ojcem przez sień. Zastanawiał się, czy mała Sadima będzie miała oczy jasne, jak mama, czy brązowe, jak tata.

- Bądź teraz cicho - szepnął ojciec, odsuwając zasuwkę przy drzwiach. Chłopiec się uśmiechnął. Pomyślał, że za chwilę usłyszy kwilenie dziecka. Tata wetknął głowę do sypialni, po czym zrobił krok naprzód. Może, pomyślał Mik, idąc za nim, powinni wziąć Sadimę do pokoju i zająć się nią, kiedy matka będzie spała. Może powinni tak zrobić. Głuchy krzyk ojca przerwał myśli chłopca. Mik patrzył, mrugając. Prześcieradła były pokryte okropnymi, czerwonymi plamami. Nie. Nie czerwonymi. Czerwono-brązowymi. Krew już wyschła. Matka leżała z otwartymi oczami, z ręką wyciągniętą sztywno na kocach. Mik stał, bezradny, a jego ojciec z otwartymi ustami padł na kolana obok łóżka. Klepał twarz żony i chwytał ją za ręce. Chłopiec usłyszał, jak blaga ją szeptem, żeby się obudziła. Na podłodze, całkiem nagi, leżał noworodek z sinoszarą skórą. Mik zatoczył się w bok, a jego wzrok prześlizgnął się po komodzie matki, po ścianach, po oknie. Wszystko wyglądało nie tak, jak powinno. Komoda była pusta. Cynowe świeczniki znikły, podobnie ślubna waza z rżniętego szkła, która stała na parapecie. Najwyższa szuflada komody była wysunięta do połowy; pozostałe zostały krzywo wepchnięte. Dziecko zakwiliło. Mik drgnął, odwrócił się i podniósł niemowlę. Było lodowate. Chłopiec rozchylił koszulę i przycisnął je do gołej piersi. Ojciec leżał teraz w poprzek łóżka, wstrząsany łkaniem. Mik zaniósł dziecko do pokoju i stanął przy ogniu, żeby je ogrzać. Potem wyszedł na zewnątrz, żeby nie słyszeć płaczu taty. Ojciec zaczął go szukać dopiero rano. Odnalazł dzieci po godzinie poszukiwań - spały, zagrzebane w stogu siana. Mik był zwinięty wokół siostry; wciąż ją ogrzewał.

4 Koń ciągnął powóz coraz wyżej, a ja zacząłem się pocić. Czułem woń własnego strachu - kwaśną i mocną; przenikała przez zapach różanego mydła na skórze. Mimo panującego chłodu moja tunika była wilgotna wokół szyi. Oddychałem powoli, walcząc z mdłościami, które ogarniały mnie zawsze przy pierwszym stromym podejściu, podobnie jak niepokój w brzuchu. Nie chciałem patrzeć na rodziców, patrzyłem więc, jak kurczy się dom, podczas gdy my wznosiliśmy się coraz wyżej. Trawniki zanikały, a łupkowy dach rozmywał się w szarą mgłę. Zmrużyłem oczy. Dom zniknął. Nic już za mną nie było. - Jak najdłużej kieruj się na wschód od rzeki - rozkazał ojciec stangretowi. Ramiona Gabardina uniosły się i opadły, na znak, że usłyszał. Kiedy powóz znów się przechylił, zerknąłem na matkę. Natychmiast zrobiło mi się jej żal. Zauważyła moje spojrzenie. - Poradzisz sobie? - zapytała. - Oczywiście, że sobie poradzi - prychnął ojciec. Odwróciłem się i spojrzałem w dół, na rzekę. Woda płynęła zakolami, zwalniając na zakrętach; mijała rzędy chałup i kamiennych sklepików. Doki były pełne statków i z łatwością mogłem sobie wyobrazić trupi smród mokrych ładowni. Mojemu ojcu on nie przeszkadzał. Mnie doprowadzał do wymiotów. Południowy Kraniec. Zakazany zakątek Limòri właśnie się budził. Brukowe kamienie były ciemne i śliskie od opadającej mgły. Wozy o wielkich kołach, ciągnięte przez konie o szorstkiej sierści, z trudem mijały się w wąskich uliczkach. Zawszeni woźnice krzyczeli, trzaskając z batów. Wychyliłem się i policzyłem niebieskie i czerwone proporczyki na statkach. Jedenaście. W porcie stało tylko jedenaście statków, należących do Maleków. A więc większa część floty była w morzu. - Wyżej, proszę - poleciła łagodnie matka. Nienawidziła Południowego Krańca. Nawet odległy widok obdartych dzieci i wychudłych psów sprawiał, że stawała się smutna i niespokojna. - Wyżej - powtórzył ojciec. Stangret skinął głową. Matka uśmiechnęła się do mnie. Jak większość jej uśmiechów, i ten był nieszczery.

Wyrównała pierścionki, musnęła włosy, wygładziła spódnice, po czym zrobiła to samo jeszcze raz; wyrównanie, muśnięcie, wygładzenie. Przez cały czas miała wzrok utkwiony we mnie. - Może ci się tam spodoba - powiedziała cicho. Jej uśmiech nieco się ocieplił. - Kiedy byłeś mały, wszędzie za nimi chodziłeś, gdy przyjeżdżali do domu. Spuściłem wzrok, nie odpowiadając. Zabiedzone domostwa w Południowym Krańcu, ich zapach - wszystko zanikało we mgle pod nami. Koń ciągnął nas wyżej i wyżej. Na tej wysokości powietrze było przesycone zapachem wiatru i gwiazd. Przejechaliśmy ponad Pałacem Środkowym, potem nad Ferrin. Były to starożytne posiadłości, ukryte pod sklepieniem rozłożystych dębów i wysokich jaworów, sprowadzonych tu, na północ, z lasów. Chciałem tu mieszkać - dawno minęły czasy, kiedy właściciele tych terenów musieli być spokrewnieni z królem. Wszystko tu było ze złota, ale ojciec nie zniósłby mieszkania z widokiem na inne domostwo. Nienawidził większości ludzi - a większość ludzi nienawidziła jego. Gabardino poprowadził ogiera po łagodnym łuku. Ojciec zawsze lubił przejeżdżać nad ogrodami Maleków. Były w nich konie i setki wodospadów, zasilanych płynącymi dokoła strumieniami. Wody biegły posłusznie pod górę i spadały kaskadami w dół. Przy wodospadach rosły całoroczne niebieskie róże i krwistoczerwone lilie. Gdyby inni ludzie zaczęli budować sobie takie wodospady, ojciec zapłaciłby za coś zupełnie nowego. Dwa razy w roku do ogrodów przywożono dzieci z Południowego Krańca. Wolno było im się tu bawić przez kilka godzin. Były jak lalki, wystawione do przewietrzenia z brudnego schowka. Potem zawożono dzieci z powrotem do domów, gdzie opowiadały o czarodziejskich wodospadach, o rybach jasnych jak kwiaty i o całej reszcie. Któregoś razu, a miałem wtedy sześć czy siedem lat, poszedłem do ogrodów, żeby zobaczyć te dzieci. Kiedy ujrzałem, jak biegają w kółko, chude jak patyki, na wpół oszalałe z zachwytu, rozpłakałem się. Aben nie płakał. Następnego roku ojciec zostawił mnie w domu. Spoglądałem w dół na plątaninę trawników, ścieżek, strumyków i lasów. Rodziny z Ferrin płaciły za możliwość urządzania wesel i nabożeństw w naszym pawilonie albo w amfiteatrze. Ojciec wynajmował lasy na Wyścig Heroldów, a Bractwo Lutnistów dzierżawiło altanę. Erydianie dzierżawili cały park na swoje doroczne Święto Narodzin. Ojciec musiał wiedzieć, że cztery noce rytuałów sprawiają, że ludzie z Ferrin stają się niespokojni. Ale nie chciał obrażać Erydian, mimo że wiele razy słyszałem, jak śmiał się z plotek na ich temat. - Możesz znać kilku z tych chłopców - odezwała się matka. Poznałem po jej głosie, że

rozpaczliwie pragnie przerwać panującą ciszę. Spojrzałem na nią i skinąłem głową. Miała rację. Zgłoszenie do akademii było trzymane w tajemnicy; ojciec groził mi chłostą, gdybym powiedział o tym komukolwiek, nawet Abenowi. Ale w szkole chodziły słuchy na ten temat. Ci z nas, których to dotyczyło - a więc ci, którzy byli drugimi i trzecimi synami, nie spadkobiercami, i którzy byli niechciani w domu - rozmawiali o tym między sobą. Tak bardzo się starałem, żeby oblać ten parszywy egzamin. Nigdy w życiu nie włożyłem w nic tyle starania. Usłyszałem szelest spódnic matki. - Hahp. Odwróciłem głowę i napotkałem jej spojrzenie. - Postaraj się najlepiej, jak potrafisz - wyszeptała jak nieśmiałe, zawstydzone dziecko, zerkając bokiem na ojca. Skinąłem głową i znów odwróciłem wzrok. Matka odchrząknęła. - Z pewnością niektórzy z twoich kolegów będą... - Milcz - przerwał jej ojciec. Zobaczyłem, jak matka zalewa się rumieńcem i wiedziałem, że jest bliska płaczu. Chciałem powiedzieć coś zwykłego: że dam sobie radę, że będę pisał listy, że zobaczymy się na Święcie Zimowym. Ale nie mogłem. Lekko poluzowałem kołnierzyk i wytarłem dłonie w spodnie, patrząc na ciemne urwisko, które, w miarę, jak się zbliżaliśmy, zasłaniało połowę nieba. Gabardino poprowadził konia w dół. W połowie wysokości urwiska dojrzałem występ skalny i wejście, olbrzymie wrota i starożytne stopnie, wykute w skale. Stopnie były wyrobione przez czas i stopy ludzi, którzy po nich chodzili. Schody przecinały ścianę długim, ukośnym, krzyżującym się wzorem. Mniej więcej w połowie schodów zauważyłem jakiegoś chłopca. Nie mogłem sobie wyobrazić tej wspinaczki - wiedziałem jednak, że posłańcy codziennie przemierzają tę drogę. Spojrzałem w przeciwną stronę, do tyłu, ponad miasto. Na drugim brzegu rzeki było widać miedziany dach domu spotkań Erydian. Lśnił pomarańczowo i różowo w świetle poranka. Okna Ferrin skrzyły się jak diamenty. Wyobraziłem sobie, że wstaję i powoli przechylam się na bok, po pól cala na raz, patrząc w jakieś konkretne miejsce pod nami. W końcu moje poczucie równowagi przekroczyłoby jakiś niewidzialny punkt i ciężar ciała sam by zadecydował. Musiałbym jednak zachować ostrożność. Nie mogłem działać zbyt wolno, bo ojciec by mnie powstrzymał. Z kolei gdybym od razu skoczył, matka by nie uwierzyła, że

to był wypadek. Czy miałem na tyle odwagi, żeby to zrobić? Czy umarłbym natychmiast? Czy powóz był wciąż dostatecznie wysoko? Szkoda, że nie mogłem spytać ojca. On by wiedział. Wiedział, cholera, wszystko. - Hahp. Usiądź - powiedziała z naciskiem matka, a ja, bez namysłu, usiadłem. A więc tak. Byłem tchórzem.

5 - Popracujesz w stajni? - głos taty był bezbarwny, ociężały ze znużenia. Mik kiwnął twierdząco głową, jedząc jedną ręką, a drugą przytrzymując nocną koszulkę Sadimy. Dziewczynka siedziała na jego prawym kolanie i patrzyła, jak Mik przeżuwa kawałek ciemnego chleba. Dobrze, że przestała płakać. Mieli już bardzo mało jedzenia i wszyscy troje byli głodni. Mik potargał rzadkie, rozwichrzone rude włosy siostry. - Na pewno? - spytał surowo ojciec, zwijając swoje posłanie. Mik znów skinął głową. - Na pewno - odpowiedział, biorąc kęs chleba. - Sadima niedługo się zdrzemnie - dziewczynka poklepała się po piersi i wyciągnęła ręce do pieczywa. Mik odłamał kawałek i podał go jej. Tata stał w drzwiach. - Nie pozwól jej tego upuścić. Obróć na drugą stronę ostatni ser, który jest w ziemiance i upewnij się, że nie pleśnieje. Kiedy nadejdzie pora siewu, musi już być gotowy. Mik nic nie odpowiedział. Tata rzadko mówił tyle słów naraz; były ponure, ale lepsze od milczenia i od wybuchów gniewu, które zdarzały się teraz tak często. Mik usłyszał, jak drzwi skrzypią, a potem zamykają się z trzaskiem. Przysłuchiwał się nierównym krokom ojca, kiedy przechodził przez drewniany ganek. W zeszłym roku, podczas orki, tata skręcił sobie lewą nogę w kolanie i przez całe lato był przykuty do łóżka. Mik się starał, ale zbiory były kiepskie - udało mu się zasiać ziarno, nosząc Sadimę ze sobą, w nosidełku uszytym przez ojca. W tym roku była już na to za duża, za ciężka i wiła się jak ryba, kiedy chciała zejść na ziemię. W czasie sadzenia roślin w przydomowym ogrodzie Mik uplótł wraz z ojcem klatkę z wierzbowych witek; wysłali ją kocami. Sadima jednak wrzeszczała i płakała, i nie chcieli jej tam zostawiać. Mattie Han ofiarowała swoją pomoc, ale tata był zbyt dumny, żeby przyjąć cokolwiek od sąsiadów. Żaden z nich nie wiedział, że tata był kontuzjowany prawie do końca lata. Ojciec zabronił Mikowi mówić o tym komukolwiek. Mik dotknął policzka siostry i patrzył, jak uśmiech obejmuje całą jej twarzyczkę. Była chuda. Potrzebny był urodzajny rok. Chłopiec poczekał, aż hałas wozu i końskich kopyt ucichnie. - Zawrę z tobą układ - powiedział, patrząc Sadimie w oczy. Dziewczynka się uśmiechnęła i wetknęła sobie dwa paluszki do buzi. Mik wyciągnął je delikatnie i spróbował przybrać

bardzo poważny wygląd. - Możesz pójść ze mną do obory, jeśli będziesz się spokojnie bawić w sianie i pozwolisz mi wysprzątać zagrody. Buzia Sadimy rozpromieniła się z radości. Dziewczynka zakołysała się w przód i w tył na biodrze brata. On uśmiechnął się do niej i poczuł, że ściska mu się gardło. Sadima na wiele sposobów przypominała matkę. Zabawne, jak cieszyły ją najdrobniejsze rzeczy: przelatujący nad domem strzyżyk z czerwonym ogonem, zapach pączków koniczyny. Może, kiedy będzie starsza, wyczyści i obsadzi porzucone grządki kwiatowe mamy. Mik powąchał włosy siostry, żałując, że nie może wychodzić z nią częściej. Dzisiaj, jak i każdego innego ranka, miał zostawić ją w domu, zamkniętą na klucz w pokoju, który był kiedyś sypialnią rodziców. Teraz pokój został urządzony dla Sadimy; podłoga była wysłana kocami, a w niskim pudle leżały szmaciane lalki dziewczynki. Łóżka nie było, materac i pościel zostały spalone na popiół dzień po pogrzebie. Komoda wywędrowała do obory; w jej szufladach pełno było narzędzi oraz kawałków sznurka i drutu. Tata spał w dużym pokoju, na podłodze. Bez łóżka i komody pokój stał się duży. Kiedy Mik przebywał w nim razem z Sadimą, dziewczynka, szczęśliwa, raczkowała dokoła, podciągając się do pozycji stojącej na pudle z zabawkami, ale gdy Mik wychodził i zamykał drzwi, jej szloch rozdzierał mu serce. - No, to chodźmy - powiedział, wkładając talerz do zlewu razem z innymi brudnymi naczyniami. Umyje je później - przed południem Sadima będzie spać. - Nie mów tacie - przestrzegł ją, uśmiechając się. Sadima przez całą drogę do obory gaworzyła, wypowiadając melodyjne jeszcze-nie-słowa, które oznaczały, że jest szczęśliwa i wdzięczna, iż Mik zabiera ją ze sobą. Chłopiec czuł, jak siostra poklepuje go małymi rączkami po ramieniu, a potem chwyta za fałdy jego tuniki, kiedy ruszył zboczem w dół, do obory. Mik szedł powoli, pozwalając siostrze nasycić się chłodnym porannym powietrzem, kolorem nieba i szelestem wierzbowych liści, wprawianych w ruch przez ptaki, śpiewające na gałęziach. Kiedy jedną ręką odsunął zasuwę i wszedł do obory, Sadima wydała cichy okrzyk radości. Mik wspiął się na najniższą belkę ogrodzenia pustej zagrody, przeniósł Sadimę wysoko nad pionowymi sztachetami końskiego żłobu, a potem delikatnie opuścił ją do środka. Roześmiała się i, uszczęśliwiona, usiadła. Mik dał jej do zabawy trochę łamanej kukurydzy i zaczął dojenie. W oborze były trzy kozy. Najpierw Mik wydoił Gapę. Jej słodkie, kremowe mleko zatrzymywali dla siebie - służyło do picia i do wyrobu ich własnego sera. Gapa była teraz przy końcu cyklu, był czas, żeby ją znowu rozmnożyć. Mleko Raciczki i Cukierka szło do

innego wiadra. Tata sprzedawał je panu Hodowi. Jego żona warzyła, soliła i prasowała ser, który jadła połowa mieszkańców Ferne. Państwo Hodowie płacili mnóstwo pieniędzy, w bitych miedzianych monetach. Pieniądze za mleko były przeznaczone na kupno ziarna jęczmienia, kiedy przyjdzie wiosna. Mik spojrzał na siostrę. Najpierw zgarnęła ziarno na kupkę, potem, uśmiechając się, uklepała ją. Chłopiec słyszał, jak Sadima podśpiewuje sobie wysokim, słodkim i fałszującym głosikiem. Kiedy znów na nią popatrzył, ssała ziarnko kukurydzy. Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć i wciągnęła policzki, robiąc zabawną minę. Mik się roześmiał, a ona się uśmiechnęła. Kiedy Mik był przy trzeciej kozie, Sadima wyrzucała kawałki kukurydzy przez sztachety żłobu, jeden po drugim, i chichotała, patrząc, jak spadają na ziemię. Chłopiec wlał część mleka dla pana Hoda do przykrytej płótnem chłodzącej puszki, a następnie dźwignął wiadro mleka od Gapy, żeby je zanieść do domu. Sadima wciąż była pochłonięta zabawą, śmiała się do rosnącej na ziemi kupki kukurydzy. Mik przeszedł powoli obok niej; następnie, kiedy nie patrzyła, szybko wyszedł z obory i ruszył ścieżką pod górę, do domu. Przeleje tylko mleko do dzbanów z kredensu i pobiegnie z powrotem. Sadima nie mogła się wydostać ze żłobu i nie miała czasu, żeby poczuć się niespokojnie i zacząć płakać. Mik szedł szybko, wyciągając rękę z wiadrem w bok, ostrożnie, żeby nie rozlać mleka; zwolnił dopiero przy wejściu na ganek. W kuchni ustawił dzbany w zlewie pełnym zimnej wody ze strumienia, po czym, z wdziękiem wynikającym z dużej wprawy, przelał do nich mleko. Chwycił kawałek chleba dla Sadimy, żeby zajęła się jedzeniem, kiedy on będzie kończył robotę, wypadł z domu i zbiegł ze wzgórza. Przechodząc przez drzwi obory, zobaczył, że jego siostra nie ruszyła się z miejsca. Wciąż siedziała, słyszał jej wesoły głos. Mik odetchnął z ulgą i uśmiechnął się, idąc w jej stronę. Musiał porozmawiać z tatą, przekonać go, że Sadima powinna... Mik spojrzał uważniej. Na ramieniu Sadimy siedział szczur. Z ust dziewczynki wylewał się potok niemowlęcych słów, a gryzoń pochylił się naprzód, niemal dotykając pyszczkiem jej ust. Prawdopodobnie wyczuł zapach kukurydzy, pomyślał Mik, stojąc niepewnie w miejscu. Można by go spłoszyć, ale w tym celu Mik musiałby najpierw przejść przez bramkę zagrody, a potem sięgnąć przez sztachety, żeby przegonić gryzonia. Sadima może nagle wstać i przestraszyć go pierwsza... a w rany po ugryzieniu szczura często wdaje się zakażenie i zostają po nich blizny. Co, jeśli szczur zrani Sadimę w oczy? Przerażony Mik patrzył, jak zwierzę staje na tylnych łapkach, przednie kładąc na uchu dziewczynki; ten lekki dotyk ją

połaskotał i się roześmiała. Jeśli ona spróbuje go zrzucić, jeśli go chwyci i ściśnie... Mik zrobił trzy szybkie kroki i przeskoczył przez bramkę zagrody, robiąc obrót, żeby stanąć przodem do żłobu - po czym znów zamarł. Szczur pocierał łebkiem o policzek jego siostry. Sadima wyciągnęła rączkę i dotknęła szczurzego futerka. Zwierzę odpowiedziało, opadając z powrotem na cztery łapki i wtykając łepek między jej palce. Potem spojrzało za Sadimę, na Mika. Mik mu się przyglądał. Szczur był chory albo coś w tym rodzaju - zdrowe tak się nie zachowują. Chłopiec rozejrzał się wokół i zauważył grabie za bramką, w zasięgu ręki. Sadima odwróciła się i też patrzyła na brata. Zmrużyła oczy, a potem szeroko je otworzyła. Kiedy zaczęła płakać, buzia zrobiła jej się czerwona. Szczur dotknął jej policzka przednimi łapkami, po czym odwrócił się i zeskoczył na ziemię. Mik rzucił się po grabie. Machnął nimi do góry, ponad bramką, i zabił gryzonia, zanim ten zdążył pobiec dalej. Sadima wrzasnęła. Mik odwrócił się gwałtownie i spojrzał na nią, przestraszony, że sama zrobiła sobie jakąś krzywdę albo że szczur ugryzł ją w ostatniej chwili. Ale Sadima wbijała wzrok w niego. Twarz miała wykrzywioną, rozgniewaną. Jej dłonie były zwinięte w maleńkie piąstki. Mik wyciągnął ją ze żłobu. Przez chwilę dziewczynka była cała sztywna. Potem zalała się łzami i przylgnęła do jego piersi, żeby się tam schronić, jak zawsze. Przytulił ją mocno i przez całą drogę do domu w kółko jej powtarzał, że nigdy nie pozwoli, by stała jej się jakakolwiek krzywda.

6 Kiedy koła powozu dotknęły skały i zaczęły się obracać, poczułem skurcz żołądka. Na rozkaz ojca Gabardino zatrzymał zaprzęg, hamując ogiera. Koła zazgrzytały o skałę, kiedy koń przebierał nogami w miejscu, potrząsając długą grzywą. Siedziałem zmarznięty, z rękami założonymi na niespokojnym brzuchu. - Hahp - powiedział do mnie ojciec, nachylając się tak blisko, że poczułem zapach mydła na jego skórze. - Usiądź prosto. Wyprostowałem się. Gabardino otwierał drzwiczki powozu i wyciągał składane schodki dla matki. Wstałem, a w uszach dudnił mi strach. Setki razy patrzyłem z powozu na te żelazne wrota, ale nie uświadamiałem sobie, że są aż tak wielkie. Mógłby przez nie przepłynąć statek. Nigdy dotąd nie widziałem też, żeby się otwierały. Dopiero po chwili dostrzegłem czarnoksiężników: stali po drugiej stronie wrót, odwróceni plecami do ciemnej skały. W swoich czarnych szatach wyglądali jak ćmy na korze drzewa. Ojciec odchrząknął. Wysiadłem z powozu, a następnie, z dłońmi lepkimi od potu, pomogłem matce. Przydepnąłem rąbek jej sukni, a ona uśmiechnęła się do mnie, udając, że tego nie zauważyła. Ojciec zszedł po stopniach powozu na samym końcu; zebrał się w sobie, wyprostował plecy, uniósł wysoko głowę i rozglądał się wokół. Przybyliśmy jako pierwsi. Stałem bez ruchu, przyglądając się niebu. Widziałem trzy małe punkciki, przesuwające się w naszym kierunku. Nie powiedzie mi się na akademii. Dlaczego miałoby być inaczej? Nie wiodło mi się wszędzie, gdziekolwiek mnie posłano. Datki ojca zawsze kupowały mi pobłażliwość i, w końcu, list polecający do innej szkoły. Nie mogłem sobie jednak wyobrazić, żeby czarnoksiężnicy przystali na coś takiego. Co się działo z chłopcami, którzy przeszli przez te wrota? Nikt tego nie wiedział. Ale oczy siwego konia przypomniały mi zimne, dziwne oczy czarnoksiężników. Przyjrzałem się krawędzi urwiska. Nawet dziesięć razy niższe by wystarczyło. Gdybym pobiegł prosto i skoczył, umarłbym. Spojrzałem szybko na ojca. Już nigdy więcej nie musiałbym słuchać, jak bardzo go zawiodłem, jaki przyniosłem mu wstyd i jakie miał szczęście, że to Aben jest starszym z jego synów, tym, który będzie po nim dziedziczył. Matka by płakała, ale myślę, że zrozumiałaby mnie. Z całą pewnością co najmniej raz myślała o ucieczce od ojca. Byłoby dla niej lepiej, gdybym zniknął. Czasami mnie przed nim broniła i zawsze płaciła za to siniakami.

Starając się o niczym nie myśleć, znów spojrzałem na niebo za matką. Powozy się zbliżały. Rzuciłem okiem na ojca, a potem w tył, na krawędź skały. Straciłem pierwszą okazję. Ta może być ostatnia. Czy chciałem umrzeć? Próbowałem odpowiedzieć sobie na to pytanie i nie potrafiłem. Wtedy zobaczyłem posłańca. Dochodził do szczytu prastarych schodów. Patrzyłem, jak małymi podskokami wchodzi w moje pole widzenia. Najpierw ukazała się jego głowa, potem ramiona, z każdym pełnym znużenia krokiem było go widać trochę więcej. Kiedy w końcu doszedł na sam szczyt, osunął się na kolana. Miał na sobie grubo tkane ubranie z jakiegoś taniego straganu. Pot posklejał mu ciemne loki. Kiedy wstał, zapatrzył się w powozy, osiadające właśnie na olbrzymiej półce skalnej. Posłańcy zawsze byli chłopcami z ulicy. Nikt inny nie był na tyle głodny, żeby przystać na kilka miedziaków za wspinaczkę po niekończących się schodach. Zastanowiłem się, kto wynajął tego posłańca i dlaczego. Czy była to zrozpaczona rodzina, chcąca uzdrowienia dla sparaliżowanego dziecka? A może kobieta, zbyt stara, żeby wejść po schodach, ale pragnąca za wszelką cenę pomóc przykutemu do łóżka mężowi? Kolejny zaprzęg osiadł na ciemnej skale, a oczy posłańca zrobiły się jeszcze większe. Patrzył, jak kopyta gniadej klaczy zaczynają płynnie stąpać. Zobaczyłem, jak z trudem przełyka ślinę. Wszystkie powozy były bardzo eleganckie; wszyscy rodzice wspaniale ubrani. Musiało tu być więcej jedwabiu i srebra niż mógł sobie wyobrazić. Zazdrościłem mu. Kiedy tylko dostarczy swoją wiadomość, będzie mógł zejść z powrotem po schodach. Będzie mógł stąd odejść. Usłyszałem głos ojca i odwróciłem się. - Głuchy jesteś? - powiedział cicho, zachmurzony. Chciałem uchwycić jego spojrzenie, ale zdałem sobie sprawę, że spoglądam poza niego, na gigantyczne żelazne wrota. Cokolwiek się za nimi znajdowało, było niewidoczne w ciemnym wnętrzu. Matka stanęła obok mnie i nagle siłą poprowadziła mnie naprzód; trzymała rękę na moim ramieniu, jak gdybym to ja wspierał ją i prowadził. Ojciec szedł o pół kroku przed nami, sztywny, wyprostowany. Odwróciłem się gwałtownie, żeby spojrzeć na Gabardina. Czekał, tak jak zawsze: na przyjęciach, na paradach, w szkole, na weselach; czekał na wietrze, w deszczu, w letnim słońcu. Ale tym razem miał odjechać beze mnie. Poczułem cień, padający mi na twarz, i podniosłem głowę, kiedy wchodziliśmy pod zwieszające się skały. Gigantyczne wrota były teraz bardzo blisko, może o dwadzieścia kroków.

- Dzień dobry - odezwał się ojciec, kiedy podeszliśmy bliżej. Żaden z czarnoksiężników nie odpowiedział. Dostrzegłem strużki potu, spływające spod stalowych włosów ojca. Zawahałem się, a matka zwolniła wraz ze mną, wciąż lekko trzymając dłoń na moim przedramieniu. Ojciec wydłużył krok. Matka nie mogła nadążyć, ale nie przestawała mnie prowadzić. Kiedy przeszliśmy ze światła dnia w ciemność, zamknąłem oczy.

7 Sadima leżała, nie śpiąc. Czasami nie mogła nie wstać z łóżka. Kiedy wyślizgiwała się spod kołdry i ubierała, a następnie przechodziła przez parapet i wyskakiwała na podwórze, czując na bosych stopach chłód trawy, wydawało jej się, że prowadzą ją smukłe, troskliwe dłonie. Gdy była mała, biegła przed siebie drogą, potem przez łąkę na wzgórzu i z powrotem. Wdrapywała się znów na parapet po trzymanej w ukryciu skrzynce po owocach. Z czasem jej nogi stawały się coraz dłuższe, Sadima biegała więc dalej - a skrzynka przestała być jej potrzebna. Niekiedy Sadima tylko tańczyła w chłodnym nocnym powietrzu, wyobrażając sobie świat gdzieś tam, za kozimi pastwiskami. Daleko na zachód, nad morzem, leżało miasto. Limòri. Tata twierdził, że to okropne miejsce i nie chciał, żeby kiedykolwiek znów o nie pytała. Ale Sadima zadręczała Mika, dopóki nie opowiedział jej wszystkich historii, jakie słyszał o Limòri i wszystkiego, co przypadkiem na ten temat podsłuchał. Mik mówił, że świat składa się w połowie z wody. Sadima chciała zobaczyć ocean. Chciała poczuć jego smak. W tę noc księżycowej pełni, pragnąc uczcić swoje dziesiąte urodziny, Sadima wyślizgnęła się na dwór i pobiegła cicha, szczęśliwa, przez podwórze i w dół ścieżką, która prowadziła na Drogę nad Rzeką. Wiedziała, że gdyby poszła nią wystarczająco daleko, doszłaby do miasteczka. Widziała Ferne dwa razy w życiu. Tylko dwa razy. Tata powiedział, że nie ma potrzeby, żeby Sadima chodziła w różne miejsca, że powinna gotować, zajmować się kozami i grządkami kwiatowymi mamy. Z drogi sprowadził Sadimę powolny, melodyjny śpiew. Poszła za nim i za wywołującym dreszcz nocnym wietrzykiem, poruszającym ptasie pióra. Kiedy dojrzała sylwetkę ptaka na tle wielkiego, żółtego księżyca, zatrzymała się, słuchając z zamkniętymi oczami, żeby lepiej słyszeć. Ptak był dumny, patrzył na okolicę z samego wierzchołka drzewa. Czas przepływał obok Sadimy jak woda w strumieniu. Uświadomiło jej to dopiero pojaśniałe nagle niebo. Zrobiła krok w tył, zmrużyła oczy i przeciągnęła się. I właśnie wtedy zobaczyła małego wilczka. Siedział przy wejściu do legowiska, za którym, poprzez paprocie, było widać niski skalny łuk. Sadima uśmiechnęła się do szczeniaka i zrobiła krok w jego stronę. Wilczek przysiadł na łapach, wysunął pyszczek do przodu i wysoko postawił merdający ogonek. Sadima uklękła, a

szczeniak do niej podbiegł. Mocowała się z nim i, leżąc na plecach, przewróciła go ostrożnie w odpowiedzi na łagodne pomruki i piski, jakie z siebie wydawał. Przesunęła palce po miękkim meszku jego szczenięcej sierści i wyczuła jego myśli. Wilczek nie miał rodzeństwa. Kiedyś miał brata. Rzadko jadł mięso. Samotny, samotny, głodny. Sadima pociągnęła za sobą po ziemi patyk, a szczeniak skradał się za nim, podskakując jak urodzony łowca. Po długiej zabawie myśli wilczka brzmiały inaczej. Szczęśliwy, zmęczony, śpiący. Sadima zaniosła szczeniaka z powrotem do legowiska i już odchodziła, kiedy usłyszała ciche warczenie. Odwróciła się i zobaczyła przed sobą wilczycę. Chodziła wokół Sadimy, węsząc na jej ubraniu zapach swojego dziecka. Potem położyła uszy, podkuliła ogon i odeszła, zmęczona nocnym polowaniem, gotowa do drzemki i do opieki nad swoim jedynym szczeniakiem. Sadima pobiegła do domu. Słońce rozjaśniało horyzont i dziewczynka spodziewała się, że może ojciec albo Mik wyszli jej szukać i że ich spotka na drodze, ale tak się nie stało. Przebiegła przez pastwisko prosto do obory. Doiła, kiedy wszedł Mik. Uśmiechnął się do niej, a następnie ziewnął. - Wcześnie wstałaś? - Tak - odparła Sadima. Nie było to całkowite kłamstwo. Chciała opowiedzieć mu o wilczku, ale wiedziała, że brat jej nie uwierzy i że mógłby powiedzieć tacie, że znów kłamała.