DLA GARRETTA I SETHA
1
Sadima usiadła po turecku na zimnej skale, tuż przed klatką. Trzymała tabliczkę
tak, żeby chłopcy widzieli narysowany przez nią symbol. Większość z nich
próbowała go skopiować. Z żelaznych prętów nad ich głowami zwisały dwie
kradzione latarnie, przymocowane za pomocą haków namiotowych, które
zaginęły jakiemuś kupcowi z Placu Targowego. Reszta ogromnej jaskini była
ciemna.
Nasłuchując kroków Franklina w długim korytarzu wejściowym,
położonym na drugim końcu wielkiej pieczary, Sadima pociągnęła za nitkę w
swojej postrzępionej spódnicy. Somiss nie miał wolnych środków, a ponieważ
potrzebowali właściwie wszystkiego, Franklin został złodziejem. Opuszczał
skały o zmroku i wracał o świcie, znosząc worki pełne skradzionych towarów,
chwiejąc się pod ich ciężarem jak wiejski muł. Prawie zawsze po powrocie
padał wyczerpany na swoje posłanie.
Sadima odrzuciła włosy na plecy. Chciała, żeby Franklin już tu był,
wolała sobie nie wyobrażać, jak on ucieka przed strażnikami królewskimi,
którzy depczą mu po piętach. Złodziei często wieszano. Gdyby strażnicy
zorientowali się, kim jest Franklin, skończyłoby się to gorzej. O wiele gorzej.
Wsunęła spódnicę między bose stopy a zimną skałę. Miała buty, ale
zakopała je w pudle, w lesie. Zamierzała po nie iść już dawno temu, żeby
zdążyć przed zimą - ale Somiss zabronił jej opuszczać skały; wiedziała, że
gdyby go nie posłuchała, nie ukarałby jej, tylko Franklina. Sadima spuściła
głowę, by chłopcy nie zauważyli jej strachu - i złości.
Błyskotliwy Somiss był przyzwyczajony do służby, jedwabiu, delikatnych
ciast i do niekończących się rozrywek w domu swojego ojca. Franklin też - na
swój sposób. Żaden z nich nie rozumiał, jak będzie wyglądało życie w
jaskiniach i tunelach, które znaleźli w skałach Limòri. Żaden z nich nie
pomyślał nawet o kocach.
Początkowo Somiss był agresywny, złościł się na Franklina, na zimno, na
ciemności, na własny głód i pragnienie. Ale noc w noc Franklin kradł bogaczom
grube wełniane kołdry, aż wreszcie było ich dość, żeby wszyscy mogli spać na
nich i pod nimi. Potem przyniósł latarnie, bukłaki na wodę, żywność, papier,
atrament, pióra - i wszystko inne.
Sadima podniosła wzrok. Większość chłopców skończyła rysować.
- Pokażcie, co zrobiliście - powiedziała cicho. Sześciu z dziesięciu
chłopców odwróciło tabliczki w jej stronę. Czterech pozostałych spało na
siedząco; jedni trzymali kredę w rękach, inni upuścili ją na ziemię.
Kopia Juksa była niemal doskonała. Wyprostował się, kiedy Sadima się
do niego uśmiechnęła.
- Idzie wam coraz lepiej - skłamała, patrząc po kolei w twarze tych
chłopców, którzy przynajmniej się starali. Większość z nich unikała jej
spojrzenia. Największy, Mabiki, leżał z nieobecnym wzrokiem i ziewał. Jego
ciemne loki były tłuste i splątane i kiedy sięgnął, żeby odgarnąć je z czoła,
upuścił tabliczkę. Jux skoczył na równe nogi i chwycił ją, po czym podał przez
pręty. Sadima odłożyła tabliczkę na bok, ciesząc się, że nie pękła. Jux i Mabiki.
Żaden inny chłopiec nie powiedział jej swojego imienia. Jux to wyjaśnił - dotąd
tylko królewscy strażnicy i sędziowie chcieli je znać. To przerażało chłopców.
Sadima wytarła swoją tabliczkę i narysowała inny symbol. Pokazała go
chłopcom, a oni zaczęli kopiować. Wcześniej, na samym początku, wciąż się
przepychali i kłócili; trudno ich było nakłonić do tego, by siedzieli spokojnie na
lekcjach. Teraz prawie się nie odzywali, prawie się nie ruszali. Mieli ciężkie
życie; byli sierotami z ulicy. Sama myśl o tym sprawiała Sadimie ból. Nigdy nie
jedli ciepłych kolacji. Nikt o nich nie dbał. Była pewna, że dotąd rysowali
najwyżej grę w klasy kawałkiem węgla na chodniku. Mimo to, Somiss
oczekiwał, że nauczą się dobrze kopiować.
Jux patrzył w swoją tabliczkę, poprawiając linię. Tylko on potrafił
poprawnie rysować cygańskie symbole - był też jak dotąd najszybszy w pisaniu
ferrinidiańskich liter. Sadima znów się do niego uśmiechnęła, a on odpowiedział
jej tym samym. Skinęła głową, po czym przeniosła wzrok na pozostałych
chłopców, żeby nie patrzeć na okropną bliznę w kolorze kitu, która biegła przez
szyję Juksa i znikała za jego uchem. Ile miał lat? Siedem? Osiem? I już ktoś
próbował podciąć mu gardło. A teraz Somiss zamknął go w klatce.
Sadimie się wydało, że słyszy jakiś dźwięk. Odwróciła się, z nadzieją, że
ujrzy latarnię Franklina, maleńką bursztynową gwiazdę, świecącą z daleka przez
ciemność wielkiej jaskini. Nie wrócił jednak. Jeszcze nie. Sadima narysowała
chłopcom kolejny symbol do skopiowania, potem jeszcze jeden.
Minęło dużo czasu, zanim Franklin wreszcie się zjawił, uginając się pod
ciężarem przydźwiganych zapasów. Sadima wstała prędko i ruszyła w stronę
światła z jego latarni, nie zabierając swojej, by mieć wolne ręce do pomocy.
Franklin ją pocałował. Zamknęła oczy, żeby wyraźniej poczuć dotyk jego warg.
Będzie spał przez cały dzień, a kiedy się ściemni, wyjdzie znów. Świt i zmierzch
- to były jedyne chwile, które mieli teraz dla siebie. „Tęsknię za tobą" - chciała
właśnie powiedzieć Sadima, ale Franklin odezwał się pierwszy:
- Czy Somiss wychodził ze swojej jaskini?
Sadima wzięła od niego jedną z ciężkich toreb i zarzuciła ją na ramię.
- Nie.
Franklin pokiwał głową.
- To dobrze. O coś się złości.
- Na ciebie?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem.
Ale wiedział. Sadima dałaby za to głowę.
2
Przetarłem bolące oczy i zamknąłem książkę do historii. Była nudna jak flaki z
olejem. Mdliło mnie już od czytania o genialnym Założycielu a na dodatek nasz
mały pokój był wypełniony gryzącym dymem z lampy. Tłusta sadza pokrywała
skalne ściany.
Odłożyłem książkę i zerknąłem na Gerrarda ponad wąskim przejściem,
które oddzielało nasze łóżka. Jak zawsze odwrócony ode mnie, siedział po
turecku i się uczył. Przetarł oczy. Kiedy wreszcie czarnoksiężnicy się zorientują,
że zapieczone kopciem lampy udręczają ich uczniów? Za trzy lata? Za sto? I
oczywiście robili nam to teraz, kiedy musieliśmy stale czytać, żeby nauczyć się
pieśni na pamięć.
To - i suknie z worków na ziemniaki, które ścierały nam skórę w
krwawych płatach, ciągłe niedojadanie, niedosypianie, niemożność zawarcia
znajomości, zrobienia czegokolwiek, co złagodziłoby stały lęk; wszystko, co
czynili czarnoksiężnicy, wpasowywało się w siebie tak dokładnie, jak te
wykonane z brązu i miedzi części w kuszach z kolekcji mojego ojca.
Czarnoksiężnicy utrudniali naukę, sprawiali, że uczenie się było prawie
niemożliwe. Zaczynałem się zastanawiać, ile czasu minęło, odkąd ktokolwiek
ukończył Akademię w Limòri. Dziesięć lat? Pięćdziesiąt? Poczułem dobrze
znany przypływ strachu i złości, zmieszanych z sobą, po czym znów spojrzałem
na Gerrarda.
Jego włosy były związane z tyłu sznurkiem uplecionym z nitek, które
wysnuł z rąbka sukni. Zrobił to, jako pierwszy. Cztery czy pięć razy usiłowałem
wyczarować nożyczki, ale bez skutku. Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze tego
próbował - ja w każdym razie się poddałem. Teraz większość nas wiązała włosy
z tyłu.
Ramiona Gerrarda były wyprostowane. Wiedziałem, co to oznacza.
Spędziłem tyle czasu, gapiąc się w jego plecy, obawiając się mu przerwać,
usiłując go rozgryźć. Był inny od wszystkich, których znałem dotąd. Był inny
niż my wszyscy tutaj. Tak bardzo skupiał się na tym, by zostać jedynym
absolwentem, że nic, co robili czarnoksiężnicy, nie rozpraszało go na długo.
Pierwszego dnia, kiedy nasi rodzice wychodzili przez ogromne wrota z
powrotem na światło dzienne, czarnoksiężnicy ustawili całą naszą dziesiątkę w
szeregu. Potem przeprowadzili nas przez labirynt skalnych korytarzy do
pokojów: przygotowano dwa mieszczące po czterech uczniów każdy - i jeden
dla Gerrarda i dla mnie. Czterej chłopcy umarli z głodu, bo nie mogli się
nauczyć, jak wyczarować jedzenie. Czterej. Za każdym razem, kiedy o tym
pomyślałem, zaczynałem się trząść. Czterech umarłych, sześciu żywych. Somiss
postawił sprawę bardzo jasno: szkołę ukończy jeden - albo żaden, jeśli żaden na
to nie zasłuży. Teraz w to wierzyłem. Nawet gdybyśmy wszyscy umarli, nic by
ich to nie obeszło. Somiss zachowywał się tak, jak gdyby wolał takie
zakończenie sprawy. Jego życzenie mogło się spełnić.
Żaden z nas nie był świetnym uczniem. Ja, Gerrard, biedny Will, który
stracił wszystkich trzech współlokatorów, Luke, który mnie nienawidził, Levin,
jedyny, którego znałem zanim tu przyszedłem, i Jordan, którego ciemne oczy
były na początku wesołe. Żaden z nas nie radził sobie dobrze ze wszystkim -
walczyliśmy o to, żeby się utrzymać na powierzchni, żeby przeżyć.
Położyłem się na łóżku i zamknąłem piekące oczy. Gerrard traktował
naukę tak poważnie, że prawie wcale się do mnie nie odzywał. Niemal nie
znałem innych uczniów - poza Levinem, bo zanim ojciec mnie tu
przyprowadził, chodziliśmy do tej samej szkoły, prawdziwej. Teraz jednak nie
rozmawialiśmy z sobą. Nikt z nikim nie rozmawiał - ani przed lekcją, ani po, ani
w sali jadalnej. Pierwszego dnia Somiss zabronił nam pomagać sobie nawzajem.
Wszyscy się go baliśmy.
Gerrard powiedział kiedyś, że czarnoksiężnicy nie podsłuchują nas w
pokojach. Mówił w ogóle wiele rzeczy, których tak naprawdę nie mógł
wiedzieć. Po raz setny zastanawiałem się, dlaczego czarnoksiężnicy nie
umieścili nas w jednoosobowych pokojach. Może po to, żebyśmy nie oszaleli
wcześniej niż oni tego chcieli?
Jednego byłem pewien: czarnoksiężnicy wypracowali te metody przez
wieki. Żaden z nas nie wiedział, gdzie w labiryncie skalnych korytarzy znajdują
się pokoje pozostałych uczniów. Prawie za każdym razem nasze lekcje
odbywały się w innym miejscu, a co rano budził nas czarnoksiężnik, którego nie
widzieliśmy nigdy wcześniej. Jeśli mieliśmy lekcję, prowadził nas na nią. Jeśli
jej nie mieliśmy, odchodził, kiedy tylko wołaliśmy, że nie śpimy. Żaden z nich
nigdy z nami nie rozmawiał.
Widywaliśmy się nawzajem - nie licząc współlokatorów - tylko na
lekcjach albo w sali jadalnej. Na początku Somiss ukrywał się tam wśród cieni.
Kilka razy niespodziewanie wkroczył, przerażając nas wszystkich. Bałem się go.
Jego pozbawione wyrazu oczy były tak jasne, że zdawały się przezroczyste.
Głos miał chropawy, ostry i niski. Tęskniłem za Franklinem teraz, kiedy jego
lekcje już minęły. Nie ocalił nikogo od śmierci, ale nie był tak okrutny jak
Somiss; nie wyglądał tak, jakby lubił nas głodzić i straszyć.
Kilka razy zdarzyło mi się usłyszeć w głowie głos Franklina; dodawał mi
otuchy, mówił, że czekał na przyjście kogoś takiego jak ja. Wiedziałem, że
prawdopodobnie to sobie wyobraziłem, ale wówczas nie miało to dla mnie
znaczenia. Nadal nie miało. Niezależnie od tego, czy zdarzyło się to naprawdę,
czy nie, myśl o tym, że jestem ważny dla Franklina pozwoliła mi przetrwać
pierwszy rok. O ile to był rzeczywiście rok. Tak nam powiedział Franklin na
swojej ostatniej lekcji.
- Jak myślisz, jak długo już tu jesteśmy? - spytałem Gerrarda.
Nie odpowiedział.
- Trzy lata?
Udawał, że mnie nie słyszy.
- Trzy lata? - powtórzyłem. - Czy jesteśmy tu już jakieś trzy lata?
Gerrard odwrócił się i spojrzał na mnie. Naprawdę mnie nie słyszał.
Znałem to uczucie. Rzeczy, których się uczyliśmy, wymagały dziwnego,
całkowitego skupienia. Powtórzyłem pytanie.
- Co najmniej dwa lata - odparł. - Ale to nie ma znaczenia.
- Dla mnie ma - szepnąłem.
Gerrard nic nie powiedział. Odwróciłem się twarzą do ściany. Byliśmy
wszyscy znacznie wyżsi niż wtedy, kiedy zostawili nas tu nasi rodzice, to było
oczywiste. Nasze ciała się zmieniały. Wszyscy staniemy się mężczyznami tu, w
tych ciemnych, śmierdzących tunelach, o ile będziemy żyć wystarczająco długo.
Takie myślenie sprowadzało do mojego żołądka zawsze to samo ciężkie, zimne
uczucie. Wstałem i odsikałem się do nocnika, a następnie, po umyciu rąk i
ochlapaniu twarzy wodą przy umywalce, zacząłem trzeci schemat oddychania.
Dotknąłem kranu, żeby zatrzymać wodę, a potem po prostu tam stałem,
oddychając. Na początku lekcje Franklina wydawały się głupie. Ale to
oddychanie pomagało. Czasami tylko ono - i ta tajemnica.
Gerrard i ja zawarliśmy pakt - że będziemy sobie pomagać, mimo zakazu
- a potem zniszczymy to miejsce. Może czarnoksiężnicy już o tym wiedzieli i
tylko zwlekali z karą - ale miałem nadzieję, że nie. Chciałem żyć i chciałem,
żeby Somiss umarł. I mój ojciec - za to, że mnie tu przysłał. Wiedział, że
prawdopodobnie nie zobaczy mnie już nigdy więcej. Wiedział, że to złamie
serce mojej matce. Nie obchodziło go żadne z nas.
Wypchnąłem myśli o rodzicach z głowy w dół, do stóp, gdzie stały się
prawie niesłyszalne. Potem znów spojrzałem na Gerrarda. Byłem głodny. A on?
Plecy miał wyprostowane, głowę uniesioną; nauka całkowicie go pochłaniała.
Ale jego wystające łopatki wyglądały pod suknią jak złamane skrzydła.
Wszyscy byliśmy chudzi jak patyki.
Znów przetarłem podrażnione, bolące oczy, a następnie podniosłem
książkę z pieśniami: Pieśni przodków. Nie śpiewaliśmy ich. Jeśli miały jakieś
melodie, nikt ich nas nie uczył. Recytowanie słów było wystarczająco trudne.
Usiadłem na łóżku i przerzuciłem strony. Z pomocą Gerrarda utrzymywałem się
na powierzchni - ledwie. Z moją pomocą on nadrabiał zaległości w tych
fragmentach lekcji Franklina, które były dla niego zbyt trudne. Uczył się
przesuwać myśli. Ja już to umiałem. Więc może jakoś damy sobie radę.
Może. Może. Moo Że. Może. Może. MOO Że.
Słowo, powtarzające się samo wewnątrz mojej czaszki, stało się
głośniejsze. To się zdarzało wiele razy wcześniej. Użyłem piątego schematu
oddychania, spowalniając i wyciszając myśli w sposób, jakiego nauczył nas
Franklin. Jeśli Gerrard i ja będziemy bardzo ciężko pracować, jeśli dochowamy
naszej tajemnicy i przeżyjemy na tyle długo, żeby wystarczająco dużo się
nauczyć, być może uda nam się zniszczyć Akademię Limòri. Było to mało
możliwe, ale nie niemożliwe.
Miałem ulubioną wizję swojego powrotu do domu. Ojciec, ujrzawszy
mnie w ciemnych szatach, byłby zaskoczony i przestraszony. Czarnoksiężnicy
go przerażali. Przerażali wszystkich. Nie mogłem przestać sobie wyobrażać, jak
ojciec się poci i jak się mnie boi. Musiałem wierzyć, że ten dzień nadejdzie -
musiałem. Gerrard odwrócił się i spojrzał na mnie, i uświadomiłem sobie, że
głośno dyszę.
- Wszystko w porządku?
Pokiwałem głową, a on wrócił do lektury. Niebawem jedynym dźwiękiem
był cichy oddech Gerrarda i mój własny. Obaj używaliśmy teraz szóstego
schematu. Zamknąłem oczy. Nieustannie zmieniali długość naszych dni, ale
byłem całkiem pewien, że mam czas na spanie.
3
Sadima obudziła się w całkowitej, cichej ciemności. Nadal ją zaskakiwało, że - z
dala od słońca, śpiewu ptaków, nawoływań kupców z Placu Targowego w
Limòri czy zgrzytu kół na bruku - jej ciało jakoś się nauczyło. Wiedziała, że jest
prawie ranek.
Usiadła z jeszcze żywym wspomnieniem nocnego snu - tego
powtarzalnego, o farmie jej ojca w pobliżu Ferne. W tym śnie Mik, jej brat, tak
bardzo się cieszył, że ją widzi. Zabrał ją na wzgórza i spacerowali godzinami,
rozmawiając, znacząc drogę małymi kopczykami z kamieni, jak wszyscy ludzie
ze wsi. Kiedy wrócili do domu, tata milczał, wciąż jeszcze pogrążony w żalu i
złości. Cała radość, płynąca ze snu, przeszła. Tuż przed tym, jak Sadima się
obudziła, we śnie pojawili się też uwięzieni chłopcy, wszyscy wyszorowani, z
różowymi policzkami. Mik i jego żona byli teraz ich rodzicami.
Kiedy sen rozpłynął się w nieruchomym, uwięzionym powietrzu jej
małego skalnego pokoju, Sadima wpatrzyła się w ciemność. Jej ojciec nie żył,
pochowano go na łące. Co się działo z Mikiem? Czy ma już dzieci? Czy wciąż
jej nienawidzi?
Sadima przesunęła dłoń po kamieniu, dopóki nie natknęła się na zimne
żelazo krzesiwa. Następnie wstała, zapaliła latarnię i skrzywiła się. Od pisania
piórem bolała ją ręka. Somiss nieustannie potrzebował nowych kopii starych
pieśni. Kiedy nie spała, Sadima większość czasu spędzała na przepisywaniu
oznaczonych stron. W noc pożaru Somiss powiedział, że kiedy tylko odkryje
magię na nowo, utworzy szkołę, w której chłopcy będą się jej uczyć. Kłamał,
teraz to wiedziała. Potrzebował tylko przymusowych kopistów, nie uczniów - a
nikt nie będzie tęsknił za uwięzionymi sierotami.
Gdyby tylko Franklin wiedział, że pozostawanie tu nie ma sensu.
Cokolwiek by zrobił, Somiss nie stanie się bardziej uczciwy ani miły. Sadima
zagryzła wargę. Wiedziała, dlaczego Franklinowi tak trudno to zrozumieć. Miał
zaledwie trzy lata, kiedy kupił go ojciec Somissa. Trzy lata. I od tego dnia, kiedy
Somiss sprawiał kłopoty, bito Franklina. Starał się przez całe życie, żeby Somiss
był spokojny i zadowolony. Nigdy nie uczył się robić nic innego.
Sadima odstawiła latarnię i poszła się umyć. Pod przeciwległą ścianą stały
dwa dębowe kubły. Jeden na czystą wodę, drugi na nieczystości. Co kilka dni
Franklin napełniał wodą wiadra - jej, Somissa, własne i te dla chłopców w
klatce. Prawie tak samo często opróżniał kubły. Sadima chciała mu pomagać,
ale źródło i wykopany przez Franklina dół na nieczystości znajdowały się w
lesie poniżej skał. Somiss nigdy nie zaufałby jej na tyle, żeby mogła wyjść sama
na zewnątrz. Nigdy nie zaufałby jej na tyle, żeby dać jej klucz od klatki.
Drżąc, Sadima założyła sukienkę, szarpiąc się z zawiniętym rękawem.
Somiss zamierzał teraz tłumaczyć długie, dziwne słowa starych pieśni na
ferrinidiański. Tak mówił. Czy to była prawda? Miał tę książkę z cygańskimi
symbolami, tyle wiedziała na pewno. Widziała ją przed pożarem. Zawierała
kilka stron zapisanych po ferrinidiańsku - przekłady, którymi mógł się
posiłkować.
Sadima ciasno owinęła ramiona szalem. Wcześniej mieli nadzieję, że
Cyganie pomogą w tłumaczeniu. Teraz Somiss uważał, że słowa pieśni
pochodzą z jakiegoś starożytnego, wymarłego języka i że Cyganie przez
pokolenia przepisywali symbole, wiedząc, że są ważne, ale nie wiedząc, co
oznaczają.
Tak przynajmniej powiedział Franklinowi.
Sadima zaniosła latarnię do odwróconej do góry dnem skrzynki po
owocach, która służyła jej za biurko, i wzięła kilka powolnych, głębokich
oddechów. Przejrzała stos papierów Somissa, które Franklin przyniósł jej
poprzedniego wieczoru, wychodząc. To były stare pieśni, dyktowane i zapisane
po ferrinidiańsku - dużo łatwiejsze do kopiowania niż te z cygańskimi
symbolami. Przepisywała je już tyle razy, że niektóre z nich znała na pamięć.
Były ich setki.
Somiss transliterował pieśni przez prawie trzy lata. Zebrał je wszystkie od
wieśniaków, którzy przychodzili do niego, kiedy rozeszła się wiadomość, że za
każdą starą piosenkę, jaką zaśpiewają, zapłaci miedziaka - albo i dwa.
Większość tych ludzi wiedziała, w jakim celu śpiewano piosenki - aby złagodzić
bóle brzucha, ułatwić poród, przegonić koszmary, ochronić, kiedy piorun
uderzał zbyt blisko. Somiss nie pytał ich o to, dopóki Sadima mu tego nie
zasugerowała - dlatego większość piosenek nie była opisana.
Potem Hanna, pszczelarka, przyniosła pieśń, która - jak zapewniała -
przedłużyła życie jej matce i babce. Somiss ukrył tę pieśń i zastąpił fałszywą
wersją. Sadima była pewna, że nikomu by o tym nie powiedział, ale podpatrzyła
go, jak podmienia pieśni i zrobiła własną kopię.
Nucąc melodię piosenki Hanny, Sadima przeciągnęła się, zanurzyła pióro
w atramencie i zabrała się do pracy. Jej wzrok przeskakiwał w tę i z powrotem
ze starej kopii na świeży arkusz - a ręka biegła szybko po papierze. Gdyby
Somiss kiedyś odkrył, że wykorzystuje pieśń przedłużającą życie, zabiłby ją za
to. Gdyby odkrył, co zakopała w lesie w noc pożaru, też by ją zabił. Gdyby się
dowiedział, że umie czytać, gdyby ktokolwiek się tego dowiedział... Sadima
wzięła dwa kolejne głębokie oddechy i skończyła kopię, po czym zaczęła
następną.
Zimowe nawałnice miną i śnieg stopnieje. Jakoś przekona Franklina i
późną wiosną może ich już tu od dawna nie być; mogą siedzieć bezpieczni w
jakimś miasteczku, uczyć pieśni zarówno wiejskie dzieci o różowych
policzkach, jak i chłopców z klatki - którzy do tego czasu też staną się rumiani i
szczęśliwi.
Franklin pokochałby życie na farmie. Kiedy tylko znalazłby się z dala od
Somissa, przypomniałby sobie, jak się śmiać. Albo, jeśli nigdy tego nie umiał,
ona by go nauczyła. Nie baliby się całować i darzyć miłością.
Sadima znów zanurzyła pióro w atramencie. Jeśli będzie kopiować
wystarczająco szybko, jeśli utrzyma stałe tempo, Somiss zapomni o chłopcach w
klatce i będzie miał o jeden powód mniej, żeby się złościć na Franklina. A
wiosna wreszcie nadejdzie.
Nadejdzie.
Trzeba tylko poczekać.
4
Trzy dni później - o ile to były dni, a nie godziny czy lata - leżałem na łóżku.
Zamknąłem oczy, bo kiedy miałem je otwarte, wypełniająca pokój mgła,
powstała z dymu lamp, paliła jak ogień. Słuchałem, jak Gerrard szeptem
powtarza pieśni - byłem całkiem pewien, że jest co najmniej o trzy czy cztery do
przodu. A może o więcej. Położyłem jedną rękę na śpiewniku, czekając, aż
Gerrard zacznie czytać tę pieśń, której uczyła się reszta z nas, tak żeby móc
usłyszeć wymowę pięciu słów, które wyrecytowałem błędnie. Chciałem to
zaliczyć, kiedy Somiss znów zdecyduje, że będzie lekcja. Byłem głodny.
Oblałem ostatnią recytację, nie mogłem więc robić jedzenia.
Zanim przyszedłem do akademii nigdy nie słyszałem języka, w którym
spisano pieśni. Słowa były niewiarygodnie długie i trudno było dojść do tego,
jak powinno się je wymawiać. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób Gerrard się
tego nauczył. Wszystko, co wiedziałem, to że potrafi bez przygotowania czytać
pieśni i wymawiać poprawnie wszystkie słowa. Reszta z nas musiała zgadywać;
mimo że litery były ferrinidiańskie, wymowa była tysiąc razy trudniejsza.
Recytowaliśmy na lekcji, a Somiss przerywał za każdym razem, kiedy
robiliśmy błąd. Wówczas nas poprawiał i mówiliśmy dalej - przy czym
większość z nas musiała zaczynać od początku. To był przykry, głupi sposób,
żeby nas skłonić do nauki. Gerrard udawał oczywiście, że nie zna wszystkich
słów - ale je znał. Byłem mu wdzięczny. Bez jego pomocy już dawno umarłbym
z głodu.
Gerrard zaczął następną pieśń. Wyszedłem na korytarz i trochę
pobiegałem, wciągając w płuca czyste powietrze; pochodnie z magicznym
ogniem nigdy nie przygasały ani nie kopciły. Potem pobiegłem z powrotem.
Gerrard wciąż czytał szeptem nieznaną mi pieśń.
Położyłem się na łóżku i znów czekałem. Gerrard bez przerwy się uczył.
Bardziej mu zależało na tym, żeby ukończyć szkołę, niż żeby żyć. Ja nigdy
przedtem nie chciałem zostać czarnoksiężnikiem. Nadal tego nie chciałem.
Kiedy czarnoksiężnicy przybywali do naszej posiadłości, żeby złagodzić
straszne bóle głowy mojej matki, żeby sprzedać ojcu dobrą pogodę dla jego
okrętów, żeby tresować konie, by latały, i by zrobić sto innych rzeczy,
chowałem się w swoich kryjówkach. Mój ojciec był zawsze nerwowy, kiedy
rozmawiał z czarnoksiężnikami. Płacił im tyle, ile chcieli. Wszyscy tak robili.
Nikt się z nimi nie targował, nawet mój ojciec.
Gerrard dwukrotnie odchrząknął. Odwróciłem się gwałtownie, chwyciłem
książkę i zacząłem czytać razem z nim, kiedy wymawiał słowa wyraźnie,
powoli i trochę głośniej niż przedtem. Podążałem palcem za tekstem. Mimo że
tak długo wpatrywałem się w te wyrazy, nadal wyglądały dla mnie obco.
Większość z nich miała od pięciu do dwudziestu sylab.
Gerrard przeczytał pieśń sześć razy. Potem zakasłałem, by dać mu znać,
że skończyłem, że już wszystko wiem. Gerrard wrócił do swojej pracy, a ja
zamknąłem książkę. Czy te pieśni były zapisane w starożytnym języku, tym,
którego czarnoksiężnicy używali do leczenia, do wywoływania wiatru dla
okrętowych żagli, do wzniecania magicznego ognia i do wszystkich innych
rzeczy? Czarnoksiężnicy często bywali w domu mojego ojca, ale nigdy nie
pozwalali nikomu patrzeć, jak czarują.
Przetarłem oczy, krzywiąc się. Może, pomyślałem, to nie jest żaden
rzeczywisty język. Może te pieśni i ich słowa są zupełnie bez sensu, a Somiss
tylko ćwiczy naszą pamięć. Może dopiero absolwent, o ile taki będzie, zostanie
nauczony właściwych pieśni. Ale jeśli ten język nie był prawdziwy, jak Gerrard
mógł go znać, zanim tu przybył? A jeśli był prawdziwy, to dlaczego...
Odciąłem swoje myśli i powoli, starannie wyrecytowałem pieśń,
dokładnie kształtując każde słowo. Następnie wyrecytowałem ją z otwartą
książką, żeby sprawdzić się po raz ostatni. Potem odłożyłem śpiewnik na biurko
i położyłem się, pozostawiając myśli wyciszone.
Po chwili Gerrard przeszedł w piąty schemat oddychania. To oznaczało,
że znów ćwiczy przesuwanie myśli z głowy do brzucha. Wytłumaczyłem mu
wcześniej, jakie to uczucie, w jaki sposób to robię - i przypomniałem mu
wszystko, co mówił Franklin na lekcjach. Miałem nadzieję, że Gerrardowi
niebawem się uda, nie było bowiem innego sposobu, żeby przeżyć większość
lekcji Juksa. Jednocześnie martwiło mnie to. Czy kiedy Gerrard będzie umiał
przesuwać myśli, w dalszym ciągu będzie mi czytał pieśni? Czasami się na mnie
niecierpliwił.
Zacisnąłem mocno powieki. Oczy naprawdę bolały. Przeklęte lampy.
Gdybym tylko potrafił sobie przypomnieć, jak wyglądało ich wnętrze, zanim
pokryło się sadzą, może umiałbym zrobić to, czego nam było potrzeba. Ale w
domu lamp naftowych używali tylko robotnicy rolni w swoich chałupach. W
samym domu korzystaliśmy z magicznego ognia - ale nie z prostych pochodni,
jak te tutaj. Nasz ogień był zamknięty w barwnych szklanych lampach, które
same się czyściły. Nie mam pojęcia, który służący wymieniał knoty - i czy w
ogóle były tam jakieś knoty.
W mojej wyobraźni powstała znajoma wizja: posiadłość Maleków, środek
lata, przyjęcie wieczorne. Wszystkie okna są rozświetlone, muzyka sączy się z
nich na trawniki, do ogrodów różanych. Widzę matkę, tak wyraźnie - śliczna,
miła, przemyka od gości do kuchni i z powrotem. Śmieje się, oczy jej błyszczą,
kiedy sprawdza, czy wszystkich przywitano, nakarmiono, czy każdym się
zajęto. Lampy płoną. Służące biegają z tacami, które uginają się od cudownych
potraw Celii. Po wszystkim, kiedy jedzenie znika, a rozmowy i muzyka
przycichają, matka stoi i macha ręką do odjeżdżających podjazdem powozów.
Stoi tam, wołając słowa pożegnania, dopóki ostatni koń nie pociągnie ku niebu
ostatniego powozu, pełnego gości, machających dłońmi.
Potem mój ojciec zaczyna na nią krzyczeć: jej suknia jest zbyt obcisła,
fryzura nie taka. Zapomniała o jakimś znaczącym gościu. Zbyt długo
rozmawiała z kapitanem okrętu, z magnatem kolonialnym, z żoną sędziego, ze
starym przyjacielem. Oto muzyka mojego dzieciństwa. Ojciec krzyczy, matka
płacze. Ja się ukrywam.
Celia zauważa mnie przyczajonego za drzwiami, zagubionego w
rozbrzmiewających echem salach balowych zachodniego skrzydła. Prowadzi
mnie do kuchni i pozwala mi się schować pod stołem. Dostaję kakao i ciastko z
gęstym kremem.
Kiedy próbuję się przekraść do łóżka, zauważa mnie ojciec. Uciekam
przed nim, schodami na górę i przez okno mojego pokoju na dach. Tym razem
w mojej wizji ojciec podąża za mną. Znam kamienne ściany, tuziny kominów,
każdą śliską łatę mchu. Biegnę szybko, ale tak, żeby ojciec nie stracił mnie z
oczu. Jeśli zepchnę go ze szczytu, w pobliżu wieżyczki, przy której zawsze
siadam, by spojrzeć ponad rzeką w stronę Południowego Krańca, to będzie
wystarczająco wysoko. Roztrzaska się jak upuszczona z balkonu butelka wina.
Oczyma wyobraźni widzę go, jak staje w tym miejscu, patrzy z góry na swój
dom, swoją ziemię, swoje okręty, stojące szeregiem w dokach po drugiej stronie
szerokiej rzeki. Kiedy zawracam i staję za nim, potrafię sobie zobrazować
jedwab jego koszuli, jego ciemne włosy, każdy szczegół. Unoszę dłoń i
popycham go...
Usiadłem, dysząc, i odwróciłem się do ściany, by ukryć twarz. Te wizje
często wydawały się bardziej rzeczywiste niż skalne korytarze, niż moje własne
ciało. Przygryzłem wnętrze policzka i zacząłem oddychać według piątego
schematu Franklina. Oddychałem na tyle długo, żeby odsunąć wizję
spadającego ojca - wizję krwi i morderstwa, rozbryzganego na kamieniach
bruku.
Przesunąłem myśli do brzucha. Pozwoliłem, by się zatrzymały, po czym
popchnąłem je dalej, wzdłuż lewej nogi, do palców stopy. Tam cichły, aż w
końcu mogłem przestać zwracać na nie uwagę. Zgasiłem lampę, położyłem się
na łóżku i zacząłem płakać. Łzy piekły moje obolałe oczy jak ocet, ale nie
zwracałem na to uwagi. Nabrałem wprawy w cichym płaczu; nie chciałem, żeby
Gerrard myślał, że się załamuję. Płacz sprawiał, że czułem się dobrze. I tak jak
zazwyczaj, sprowadził na mnie sen.
5
Sadima wstała i ubrała się, ciasno otulając się szalem przed chłodem. W samym
wejściu do jej jaskini leżała, jak zwykle, nowa sterta rękopisów Somissa.
Każdego wieczora, przed wyjściem, Franklin rozmawiał z Somissem, który
zawsze miał już przygotowane papiery; Franklin niósł je przez tunele i zostawiał
je dla niej, wychodząc. Ale obok tej sterty leżała też ryza nowego papieru. A
więc Franklin wrócił wcześniej niż zwykle, cały i zdrów. Sadimie kamień spadł
z serca, ale zaraz znów poczuła w nim ciężar. Może Franklin już spał.
Mydląc dłonie i twarz, Sadima poczuła znajomy ból w dole brzucha.
Niedługo znów będzie krwawić. To szósty raz. Przybyli tu późnym latem, więc
większa część zimy już minęła. Kiedy się ociepli, Franklin na swoich nocnych
łowach nie będzie już doświadczał tortur z powodu przenikliwego zimna, a
Sadima zacznie go namawiać na odejście.
Położyła resztkę mydła na płaskim kamieniu, żeby nie zetknęło się z
piaskiem podłoża. Niedługo trzeba będzie poprosić Franklina o więcej. Cieszyła
się, że nie musiał jej pomagać przy najbardziej intymnych sprawach. Rinka
powiedziała jej kiedyś, gdzie kupić małe bawełniane szmatki - Sadima
przyniosła je tu z sobą tej pierwszej nocy, razem z resztą bagażu, zawinięte w
stary szal.
Opłukała się, drżąc od zimnej wody. Ubrana, szczotkując włosy,
pomyślała o Rince i Maude. Tęskniła za nimi. Tęskniła za Mattie Han i za
Mikiem. Zwłaszcza za Mikiem. Brat był dla niej ojcem i matką równocześnie.
Sadima zamrugała, żeby powstrzymać łzy, kiedy przypomniała sobie, jak
rozgniewany był Mik, jak zatrzęsły się szyby w oknach, kiedy trzasnął
kuchennymi drzwiami. Gdyby zobaczył ją teraz, gniewałby się jeszcze bardziej.
Podniosła swoją latarnię i wyszła na korytarz, skręcając w lewo. Szybkim
krokiem, cicho stawiając bose stopy na zimnej skale, doszła do wejścia do
jaskini Franklina i zatrzymała się. Podniosła latarnię na tyle wysoko, by
zobaczyć, iż jego posłanie jest puste. Szczęśliwa, że jeszcze nie zdążył się
położyć, pobiegła z powrotem do swojej jaskini.
Prawie wszystkie dzisiejsze papiery były pogniecione i brudne -
przysunęła je blisko do twarzy. Po przeszło pół roku zapach dymu nadal był
wyraźny. Somiss przyniósł tu wszystko w noc pożaru, w zrobionych naprędce
workach z prześcieradeł.
Sadima ucieszyła się, że widzi pomięte kartki. To oznaczało, że wykona
dzisiejszą pracę dwa razy szybciej niż zwykle, bo nie musiała wprowadzać
żadnych zmian w tekście. Somiss chciał po prostu dostać nowe, czyste kopie.
Rozłożyła papiery, żeby wyglądały tak, jak gdyby już rozpoczęła pracę - na
wypadek, gdyby Somiss przechodził tędy, idąc do Franklina.
Znów opuściła swoją jaskinię, tym razem skręcając w prawo, i wąskim
tunelem poszła w stronę głównego korytarza. W miejscu, w którym tunele się
spotykały, znów skręciła w prawo, ku wielkiej jaskini. Wszedłszy do niej,
dostrzegła tylko szarawe światło, wpadające przez nieregularny otwór w
kształcie gruszki, znajdujący się wysoko w skalnej ścianie. Świt był blisko.
Sadima spojrzała na drugi koniec jaskini. Przy klatce nie było torby z chlebem, a
wszyscy chłopcy spali; latarnie wciąż jeszcze były przykręcone. A więc
Franklin w dalszym ciągu wnosił to, co przyniósł z Limòri.
Sadima uśmiechnęła się i ruszyła przed siebie, po czym się zatrzymała.
Mały Jux nie spał. Leżał na plecach, bawiąc się dłońmi w jakąś grę. Nie. To nie
była gra. Jux rysował w powietrzu palcem wskazującym. Ćwiczył cygańskie
symbole. Palce miał cienkie jak gałązki. Chłopcy byli o wiele za chudzi. Po raz
kolejny Sadima zastanowiła się, czy powinna powiedzieć Franklinowi o
zaoszczędzonych przez siebie monetach, tak żeby mogli kupić jedzenie lepsze
niż to, które był w stanie ukraść. Ale nie wolno jej było wyjść poza skały; nie
mogła też po prostu wytłumaczyć Franklinowi, w którym miejscu ma kopać.
Zagrzebała w ziemi pod spaloną sosną o wiele więcej niż tylko pieniądze i buty.
- Sadimo...
Odwróciła się. Szept Franklina doszedł z ciemności po drugiej stronie
ogromnej pieczary, z pobliża długiego, wąskiego tunelu, który prowadził na
zewnątrz. Zauważywszy w ciemności słabe migotanie latarni Franklina, Sadima
się uśmiechnęła. Dwadzieścia uderzeń serca później już go widziała. Przez
jedno ramię miał przerzucony worek, i kiedy nachylił się, żeby ją pocałować,
poczuła zapach ciepłego chleba. Ślina napłynęła Sadimie do ust; odwróciła się w
bok, zawstydzona niecierpliwością własnego głodu. Chłopcy nigdy nie
dostawali dużo do jedzenia. Nigdy. Podobnie Franklin. Zawsze był chudy, ale
teraz stał się kościsty.
- Pomożesz mi? - szepnął.
Sadima pokiwała głową.
Cicho połamali bochenki na pół i jeszcze raz na pół. Sadima złożyła
worek i położyła go na stos pod skalną ścianą. Franklin obudził chłopców.
Zawsze, zanim się zorientowali, kto to i gdzie są, zrywali się na równe nogi, a
większość z nich podnosiła zaciśnięte pięści. Potem ziewali i przeciągali się,
wpatrując się w chleb. Jux udał, że obudził się razem z innymi.
Sadima wzięła chochlę i podawała przez pręty klatki kubki z wodą.
Pomogła też Franklinowi rozdzielić chleb, po czym wstała, słuchając, jak
Franklin napomina chłopców, żeby jedli powoli i się nie bili. Kiedy już wszyscy
mieli chleb w rękach, usiedli w kucki, popatrując na siebie, i moczyli go w
wodzie, by szybciej go połknąć.
Sadima nienawidziła widoku, kiedy szarpali jedzenie, wystawiając łokcie
na zewnątrz, z czujnym wzrokiem - wiedziała jednak, że nie zaczęli jeść w ten
sposób tutaj, z powodu klatki. Przez całe życie właśnie tak wpychali w siebie
pokarm, gotowi się o niego bić. Byli prawie jak zwierzęta.
Po tej myśli Sadima poczuła dziwny przypływ uczuć, nie swoich. Była
przyzwyczajona do odbierania takich strzępków emocji od zwierząt - od koni i
kóz, a kilkakrotnie nawet od wilków. Ale od chłopców? Odwróciła się, żeby
ukryć twarz przed Franklinem. Potok obrazów w jej głowie odsłaniał ich życia,
ich pobliźnione serca. Czuła cięgi, słyszała ludzi, krzyczących przekleństwa,
potem zgrzytanie kół na brukowanych ulicach, czyjś płacz. Usłyszała szczęk
zbroi i strach wstrząsnął całym jej ciałem.
Ogłuszona, tracąc równowagę, Sadima złapała szybki oddech. Zacisnęła
pięści i postarała się uwolnić. Uczucia i obrazy nieco przygasły, ale jeszcze
przez kilka bolesnych uderzeń serca była uwięziona w surowym, bezsłownym
porozumieniu, takim, jakie czuła przez całe życie - ze zwierzętami, ale nigdy w
ten sposób.
Obrazy zaczęły się zacierać. Puls Sadimy uderzał w jej skroniach, w
nadgarstkach. Dlaczego to się stało? Klatka? Dlatego, że chłopcy byli karmieni
jak zwierzęta, trzymani jak zwierzęta? Oczy Sadimy zaszły łzami i odwróciła
się, żeby spojrzeć na Franklina. Opierał się o pręty, czekając, aż będzie miał
pewność, że chłopcy nie będą się bić. Miał zamknięte oczy. Był blady i
wyczerpany.
- Franklinie.
Otworzył oczy i odwrócił się.
- Zimno ci? - spytał. Podszedł i objął ją ręką. Wiedziała, że poczuje jej
drżenie i żałowała, że tym razem nie spowodował go chłód.
Zrobiła krok w tył.
- Pamiętasz, co obiecałeś? - wyszeptała. - W noc pożaru?
Oczy Franklina zrobiły się wielkie, podniósł latarnię. Następnie skinął
głową i, gestykulując, odprowadził ją od klatki.
- Sprawy mają się lepiej - szepnął, nachylając się do niej.
Sadima wlepiła w niego wzrok.
- Lepiej? Jak to? Chłopcy są w klatce.
- Sadimo - powiedział Franklin, dotykając jej policzka. - Proszę.
Nawet w czerwonawym świetle latarni jego twarz miała kolor popiołu. Z
trudem utrzymywał się na nogach.
Sadima spojrzała mu w oczy.
- Po prostu muszę wiedzieć, że mówiłeś poważnie - wciąż czuła strach
chłopców, a ból przycupnął na krawędzi jej myśli. - Wiosna jest już blisko -
stwierdziła. - Niebawem będziemy mogli stąd odejść. Z chłopcami. A...
- On nigdy nie pozwoli mi odejść - szepnął Franklin.
Sadima zobaczyła w jego oczach, że nie chciał tego powiedzieć, nie tak.
- W takim razie znajdę sposób, żeby położyć kres Somissowi -
powiedziała szeptem. - Muszę tylko wiedzieć, że dotrzymasz obietnicy, że nie
będziesz próbował mnie powstrzymać. Bo ja...
- Sadimo! - przerwał jej Franklin. Spojrzał poza nią, a potem w ciemność,
oddzielającą ich od głównego korytarza. - Tak - wyszeptał tuż przy jej uchu. -
Pamiętam, co powiedziałem. Pamiętam o tym każdego dnia. Ale Somiss mówi,
że niemal nie robi postępów. Będzie dość czasu, żeby przekonać go w sprawie
chłopców.
Odchylił się do tyłu, a Sadimę poruszył widok jego oczu, tak pełnych
bólu. Chłopcy zaczęli krzyczeć, kłócić się o ostatnie kawałki chleba. Franklin
odwrócił się i ruszył z powrotem, żeby powstrzymać ich, zanim zaczną się bić.
Sadima złapała go za rękaw.
- Jeśli on ich skrzywdzi - wyszeptała - jeśli każe ci ich nie karmić, jeśli
skrzywdzi ciebie... - uniosła latarnię, żeby odnaleźć jego oczy. - Obiecaj jeszcze
raz. Powtórz to, wszystko.
- Obiecuję - powiedział. - Jeśli Somiss musi zostać zabity, nie mogę ci
pomóc, ale też nie będę cię powstrzymywał.
Jeśli to jedyna droga, żeby cię uwolnić - szepnęła Sadima - jedyna droga,
żeby ocalić chłopców...
- Ale, Sadimo, nie ma potrzeby myśleć o tym wszystkim - przerwał jej
Franklin. Przerzucił jej włosy na plecy. - Ostatniej nocy widziałem się z matką
Somissa.
Sadima ostrożnie pokiwała głową. Gdyby Regina Ferrin znów zaczęła im
dawać srebrne monety, sytuacja by się poprawiła. Mieliby więcej jedzenia i
wszystkich innych rzeczy - oczekiwanie na wiosnę byłoby dużo łatwiejsze.
- Ale i tak musimy wydobyć ich z klatki - wyszeptała. - Kiedy tylko się
ociepli. Musimy dostać klucz.
Franklin przytaknął.
- Wiem.
Sadima patrzyła, jak zmusza się do uśmiechu.
- Jeszcze tylko trochę - obiecał. - Zobaczysz.
Sadima skinęła głową i dostrzegła ulgę w jego oczach. I tak znowu się o
to pokłócą, była pewna. A ona opowie mu o uczuciach, które do niej
przepłynęły. Ale nie teraz, nie, kiedy był niemal ślepy ze zmęczenia.
Kiedy tylko chłopcy się uspokoili, Franklin znów pocałował Sadimę w
czoło, potem minął ją ciężkim, powolnym krokiem i skierował się z powrotem
do długiego korytarza wejściowego, żeby przynieść kolejną część nocnego łupu.
Sadima zaczęła lekcję chłopców, a Franklin chodził ociężale w tę i z
powrotem, dźwigając torby i tobołki w głąb głównego korytarza, w stronę
jaskini Somissa. Kiedy Sadima wróciła do swojej chłodnej małej jaskini i
usiadła na ziemi przed biurkiem ze skrzynki po owocach, by zacząć pracę,
Franklin już twardo spał. Mimo to czekała. Pióro idealnie leżało w jej dłoni i
pisała tak szybko, że kiedy kończyła ostatnią linijkę na stronie, atrament na
pierwszej jeszcze był mokry.
Po skopiowaniu dziesięciu stron, Sadima wyszła bez latarni, skręcając
tym razem w lewo, idąc po ciemku, ciągnąc dłonią po ścianie, aż doszła do
jaskini Franklina.
Jego latarnia była zgaszona, a on spał; Sadima słyszała jego oddech.
Pragnęła położyć się obok niego, obudzić go, przeprosić, że dorzuciła kolejny
ciężar na jego serce, wyjaśnić, jak naprawdę czują się chłopcy w klatce,
pocałować go, błagać, żeby pomógł jej zaplanować ucieczkę. Zamiast tego
zaśpiewała nad nim piosenkę przedłużającą życie, tak jak zawsze -
wykorzystując tylko tyle oddechu, żeby nadać kształt melodii, uważając, żeby
nie obudzić Franklina. Sadima wiedziała, że Somiss miał zamiar żyć dłużej niż
oni oboje. Ale jeśli pieśń działała, nie uda mu się to. Sadima chciała powiedzieć
Franklinowi, że będzie dość czasu, by urządzili sobie razem życie, pod niebem,
gdzie słońce, wiatr i deszcz nie miały zakazu wstępu - jednak bała się to zrobić.
6
Czarnoksiężnik załomotał do drzwi. Poderwałem się do góry i zsunąłem stopy
na podłogę, a następnie odczekałem, aż obudzę się na tyle, by móc wstać.
Odsikałem się do nocnika, umyłem twarz ostatnim kawałkiem swojego mydła i
odsunąłem się na bok, żeby związać włosy, podczas gdy Gerrard się mył.
Minęły dwa dni od ostatniej recytacji u Somissa - to był właśnie odpowiedni
odstęp między lekcjami, chyba że czarnoksiężnicy wymyślili dziś dla nas coś
gorszego. Tym razem zaliczę recytację, jeśli będę uważny i się nie zdenerwuję.
Moment otwarcia drzwi był przerażający. Jak zawsze. Ale i tym razem
stał za nimi kolejny czarnoksiężnik, którego nie widziałem nigdy wcześniej,
gotów zaprowadzić nas na lekcję. Miał twarz starego sędziego - poważną i
ponurą.
Kiedy podążaliśmy za nim korytarzem, powtarzałem pieśń, szepcząc do
siebie długie, absurdalnie zawiłe słowa, dopóki czarnoksiężnik nie skręcił ostro
w odgałęzienie tunelu. Potem musiałem już zapamiętywać kolejne zakręty. Nikt
nigdy nie odprowadzał nas z powrotem do pokojów - tak było od samego
początku.
Spojrzałem na Gerrarda. Jego twarz wyrażała skupienie. Nie miałem
pojęcia, w jaki sposób zapamiętywał trasę, ale potrafił to robić już pierwszego
dnia - na długo przed tym, zanim mnie się to udało - i na początku pozwalał mi
chodzić za sobą z powrotem do pokoju. Byłem mu za to wdzięczny. Ale ocalił
mnie Levin, przez czysty przypadek. Któregoś razu usłyszałem, jak szepcze do
siebie, budując zdanie z przypadkowych słów zaczynających się na litery p i l -
„prawo" i „lewo”. To uratowało mi życie. Początkowo używałem tylko słów na
p i l, ale czarnoksiężnicy prowadzali nas coraz dłuższymi trasami. Wymyślenie
całego systemu zajęło mi ponad rok, ale teraz robiłem to już bez zastanowienia.
Tego ranka czy wieczoru, czy cokolwiek to było na zewnątrz,
czarnoksiężnik skręcił trzy razy w prawo, potem dwa razy w lewo i znów w
prawo. Zatem: Pachną róże albo lilie, energii przybywa było moim pierwszym
zdaniem. Teraz wszystkie litery słów prawo i lewo, oczywiście poza
powtarzającymi się w i o, rozpoczynały słowa w moich zdaniach.
Wykorzystywałem też wyrazy z różną liczbą sylab, żeby orientować się w
przebiegu korytarzy, które mijaliśmy. Poziomki różowieją oznaczało, że
minęliśmy trzy korytarze i skręciliśmy w prawo w czwarty. Jeśli zakręty były
zbyt oddalone od siebie, używałem liczb. Dwanaście pierścieni oznaczało, że
minęliśmy właśnie tyle bocznych tuneli, po czym skręciliśmy w prawo.
Prowadzący nas czarnoksiężnik, nie mówiąc ani słowa, odchodził zawsze
w chwili, w której dotarliśmy na miejsce. Wszyscy oni chodzili szybko, szybciej
niż się to wydawało możliwe, a ich czarne szaty kłębiły się im wokół kostek.
Przez połowę drogi musieliśmy biec, żeby dotrzymać im kroku.
Kiedy i ten czarnoksiężnik odszedł, Gerrard i ja stanęliśmy z dala od
siebie, w milczeniu, tak jak zawsze. Napotkałem spojrzenie Levina, kiedy
wchodził z Jordanem i Lukiem. Skinął głową ledwie dostrzegalnym ruchem,
który oznaczał, że wszystko z nim w porządku. Jordan przesunął wzrok po
moich oczach i kąciki jego ust uniosły się tak nieznacznie, że nie zauważyłby
tego nikt poza nami. Dobrze. Jordan spodziewał się, że zaliczy. Luke wpatrywał
się w ciemności. Tym lepiej dla mnie. Podążając za czarnoksiężnikiem, którego
twarz wyglądała jak wykuta w kamieniu, nadszedł Will. Byliśmy tam wszyscy,
a nad nami wisiał smród potu, jakim oblewaliśmy się ze strachu.
Tylko Gerrard był spokojny jak zawsze. Przerobiłem już wiele teorii
dotyczących tego, kim on był i jak to się stało, że znalazł się w Akademii
Limòri. Najlepsze trzy koncepcje: Gerrard był synem jakiegoś księcia z
Wybrzeży Orchidei, który przysłał go tu, przebranego za żebraka z Limòri;
mógł też być synem jakiegoś bogatego, surowego erydiańskiego kupca, który
zakazał mu tu wstępować, a przebranie było własnym pomysłem Gerrarda;
ostatnia koncepcja - najnowsza - Gerrard mógł być synem jakieś rozgoryczonej
Kathleen Duey Święte blizny WSKRZESZENIE MAGII Sacred Scars Tłumaczenie Emilia Kiereś
DLA GARRETTA I SETHA 1 Sadima usiadła po turecku na zimnej skale, tuż przed klatką. Trzymała tabliczkę tak, żeby chłopcy widzieli narysowany przez nią symbol. Większość z nich próbowała go skopiować. Z żelaznych prętów nad ich głowami zwisały dwie kradzione latarnie, przymocowane za pomocą haków namiotowych, które zaginęły jakiemuś kupcowi z Placu Targowego. Reszta ogromnej jaskini była ciemna. Nasłuchując kroków Franklina w długim korytarzu wejściowym, położonym na drugim końcu wielkiej pieczary, Sadima pociągnęła za nitkę w swojej postrzępionej spódnicy. Somiss nie miał wolnych środków, a ponieważ potrzebowali właściwie wszystkiego, Franklin został złodziejem. Opuszczał skały o zmroku i wracał o świcie, znosząc worki pełne skradzionych towarów, chwiejąc się pod ich ciężarem jak wiejski muł. Prawie zawsze po powrocie padał wyczerpany na swoje posłanie. Sadima odrzuciła włosy na plecy. Chciała, żeby Franklin już tu był, wolała sobie nie wyobrażać, jak on ucieka przed strażnikami królewskimi, którzy depczą mu po piętach. Złodziei często wieszano. Gdyby strażnicy zorientowali się, kim jest Franklin, skończyłoby się to gorzej. O wiele gorzej. Wsunęła spódnicę między bose stopy a zimną skałę. Miała buty, ale zakopała je w pudle, w lesie. Zamierzała po nie iść już dawno temu, żeby zdążyć przed zimą - ale Somiss zabronił jej opuszczać skały; wiedziała, że gdyby go nie posłuchała, nie ukarałby jej, tylko Franklina. Sadima spuściła głowę, by chłopcy nie zauważyli jej strachu - i złości. Błyskotliwy Somiss był przyzwyczajony do służby, jedwabiu, delikatnych
ciast i do niekończących się rozrywek w domu swojego ojca. Franklin też - na swój sposób. Żaden z nich nie rozumiał, jak będzie wyglądało życie w jaskiniach i tunelach, które znaleźli w skałach Limòri. Żaden z nich nie pomyślał nawet o kocach. Początkowo Somiss był agresywny, złościł się na Franklina, na zimno, na ciemności, na własny głód i pragnienie. Ale noc w noc Franklin kradł bogaczom grube wełniane kołdry, aż wreszcie było ich dość, żeby wszyscy mogli spać na nich i pod nimi. Potem przyniósł latarnie, bukłaki na wodę, żywność, papier, atrament, pióra - i wszystko inne. Sadima podniosła wzrok. Większość chłopców skończyła rysować. - Pokażcie, co zrobiliście - powiedziała cicho. Sześciu z dziesięciu chłopców odwróciło tabliczki w jej stronę. Czterech pozostałych spało na siedząco; jedni trzymali kredę w rękach, inni upuścili ją na ziemię. Kopia Juksa była niemal doskonała. Wyprostował się, kiedy Sadima się do niego uśmiechnęła. - Idzie wam coraz lepiej - skłamała, patrząc po kolei w twarze tych chłopców, którzy przynajmniej się starali. Większość z nich unikała jej spojrzenia. Największy, Mabiki, leżał z nieobecnym wzrokiem i ziewał. Jego ciemne loki były tłuste i splątane i kiedy sięgnął, żeby odgarnąć je z czoła, upuścił tabliczkę. Jux skoczył na równe nogi i chwycił ją, po czym podał przez pręty. Sadima odłożyła tabliczkę na bok, ciesząc się, że nie pękła. Jux i Mabiki. Żaden inny chłopiec nie powiedział jej swojego imienia. Jux to wyjaśnił - dotąd tylko królewscy strażnicy i sędziowie chcieli je znać. To przerażało chłopców. Sadima wytarła swoją tabliczkę i narysowała inny symbol. Pokazała go chłopcom, a oni zaczęli kopiować. Wcześniej, na samym początku, wciąż się przepychali i kłócili; trudno ich było nakłonić do tego, by siedzieli spokojnie na lekcjach. Teraz prawie się nie odzywali, prawie się nie ruszali. Mieli ciężkie życie; byli sierotami z ulicy. Sama myśl o tym sprawiała Sadimie ból. Nigdy nie jedli ciepłych kolacji. Nikt o nich nie dbał. Była pewna, że dotąd rysowali
najwyżej grę w klasy kawałkiem węgla na chodniku. Mimo to, Somiss oczekiwał, że nauczą się dobrze kopiować. Jux patrzył w swoją tabliczkę, poprawiając linię. Tylko on potrafił poprawnie rysować cygańskie symbole - był też jak dotąd najszybszy w pisaniu ferrinidiańskich liter. Sadima znów się do niego uśmiechnęła, a on odpowiedział jej tym samym. Skinęła głową, po czym przeniosła wzrok na pozostałych chłopców, żeby nie patrzeć na okropną bliznę w kolorze kitu, która biegła przez szyję Juksa i znikała za jego uchem. Ile miał lat? Siedem? Osiem? I już ktoś próbował podciąć mu gardło. A teraz Somiss zamknął go w klatce. Sadimie się wydało, że słyszy jakiś dźwięk. Odwróciła się, z nadzieją, że ujrzy latarnię Franklina, maleńką bursztynową gwiazdę, świecącą z daleka przez ciemność wielkiej jaskini. Nie wrócił jednak. Jeszcze nie. Sadima narysowała chłopcom kolejny symbol do skopiowania, potem jeszcze jeden. Minęło dużo czasu, zanim Franklin wreszcie się zjawił, uginając się pod ciężarem przydźwiganych zapasów. Sadima wstała prędko i ruszyła w stronę światła z jego latarni, nie zabierając swojej, by mieć wolne ręce do pomocy. Franklin ją pocałował. Zamknęła oczy, żeby wyraźniej poczuć dotyk jego warg. Będzie spał przez cały dzień, a kiedy się ściemni, wyjdzie znów. Świt i zmierzch - to były jedyne chwile, które mieli teraz dla siebie. „Tęsknię za tobą" - chciała właśnie powiedzieć Sadima, ale Franklin odezwał się pierwszy: - Czy Somiss wychodził ze swojej jaskini? Sadima wzięła od niego jedną z ciężkich toreb i zarzuciła ją na ramię. - Nie. Franklin pokiwał głową. - To dobrze. O coś się złości. - Na ciebie? Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Ale wiedział. Sadima dałaby za to głowę.
2 Przetarłem bolące oczy i zamknąłem książkę do historii. Była nudna jak flaki z olejem. Mdliło mnie już od czytania o genialnym Założycielu a na dodatek nasz mały pokój był wypełniony gryzącym dymem z lampy. Tłusta sadza pokrywała skalne ściany. Odłożyłem książkę i zerknąłem na Gerrarda ponad wąskim przejściem, które oddzielało nasze łóżka. Jak zawsze odwrócony ode mnie, siedział po turecku i się uczył. Przetarł oczy. Kiedy wreszcie czarnoksiężnicy się zorientują, że zapieczone kopciem lampy udręczają ich uczniów? Za trzy lata? Za sto? I oczywiście robili nam to teraz, kiedy musieliśmy stale czytać, żeby nauczyć się pieśni na pamięć. To - i suknie z worków na ziemniaki, które ścierały nam skórę w krwawych płatach, ciągłe niedojadanie, niedosypianie, niemożność zawarcia znajomości, zrobienia czegokolwiek, co złagodziłoby stały lęk; wszystko, co czynili czarnoksiężnicy, wpasowywało się w siebie tak dokładnie, jak te wykonane z brązu i miedzi części w kuszach z kolekcji mojego ojca. Czarnoksiężnicy utrudniali naukę, sprawiali, że uczenie się było prawie niemożliwe. Zaczynałem się zastanawiać, ile czasu minęło, odkąd ktokolwiek ukończył Akademię w Limòri. Dziesięć lat? Pięćdziesiąt? Poczułem dobrze znany przypływ strachu i złości, zmieszanych z sobą, po czym znów spojrzałem na Gerrarda. Jego włosy były związane z tyłu sznurkiem uplecionym z nitek, które wysnuł z rąbka sukni. Zrobił to, jako pierwszy. Cztery czy pięć razy usiłowałem wyczarować nożyczki, ale bez skutku. Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze tego próbował - ja w każdym razie się poddałem. Teraz większość nas wiązała włosy z tyłu. Ramiona Gerrarda były wyprostowane. Wiedziałem, co to oznacza. Spędziłem tyle czasu, gapiąc się w jego plecy, obawiając się mu przerwać, usiłując go rozgryźć. Był inny od wszystkich, których znałem dotąd. Był inny
niż my wszyscy tutaj. Tak bardzo skupiał się na tym, by zostać jedynym absolwentem, że nic, co robili czarnoksiężnicy, nie rozpraszało go na długo. Pierwszego dnia, kiedy nasi rodzice wychodzili przez ogromne wrota z powrotem na światło dzienne, czarnoksiężnicy ustawili całą naszą dziesiątkę w szeregu. Potem przeprowadzili nas przez labirynt skalnych korytarzy do pokojów: przygotowano dwa mieszczące po czterech uczniów każdy - i jeden dla Gerrarda i dla mnie. Czterej chłopcy umarli z głodu, bo nie mogli się nauczyć, jak wyczarować jedzenie. Czterej. Za każdym razem, kiedy o tym pomyślałem, zaczynałem się trząść. Czterech umarłych, sześciu żywych. Somiss postawił sprawę bardzo jasno: szkołę ukończy jeden - albo żaden, jeśli żaden na to nie zasłuży. Teraz w to wierzyłem. Nawet gdybyśmy wszyscy umarli, nic by ich to nie obeszło. Somiss zachowywał się tak, jak gdyby wolał takie zakończenie sprawy. Jego życzenie mogło się spełnić. Żaden z nas nie był świetnym uczniem. Ja, Gerrard, biedny Will, który stracił wszystkich trzech współlokatorów, Luke, który mnie nienawidził, Levin, jedyny, którego znałem zanim tu przyszedłem, i Jordan, którego ciemne oczy były na początku wesołe. Żaden z nas nie radził sobie dobrze ze wszystkim - walczyliśmy o to, żeby się utrzymać na powierzchni, żeby przeżyć. Położyłem się na łóżku i zamknąłem piekące oczy. Gerrard traktował naukę tak poważnie, że prawie wcale się do mnie nie odzywał. Niemal nie znałem innych uczniów - poza Levinem, bo zanim ojciec mnie tu przyprowadził, chodziliśmy do tej samej szkoły, prawdziwej. Teraz jednak nie rozmawialiśmy z sobą. Nikt z nikim nie rozmawiał - ani przed lekcją, ani po, ani w sali jadalnej. Pierwszego dnia Somiss zabronił nam pomagać sobie nawzajem. Wszyscy się go baliśmy. Gerrard powiedział kiedyś, że czarnoksiężnicy nie podsłuchują nas w pokojach. Mówił w ogóle wiele rzeczy, których tak naprawdę nie mógł wiedzieć. Po raz setny zastanawiałem się, dlaczego czarnoksiężnicy nie umieścili nas w jednoosobowych pokojach. Może po to, żebyśmy nie oszaleli
wcześniej niż oni tego chcieli? Jednego byłem pewien: czarnoksiężnicy wypracowali te metody przez wieki. Żaden z nas nie wiedział, gdzie w labiryncie skalnych korytarzy znajdują się pokoje pozostałych uczniów. Prawie za każdym razem nasze lekcje odbywały się w innym miejscu, a co rano budził nas czarnoksiężnik, którego nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Jeśli mieliśmy lekcję, prowadził nas na nią. Jeśli jej nie mieliśmy, odchodził, kiedy tylko wołaliśmy, że nie śpimy. Żaden z nich nigdy z nami nie rozmawiał. Widywaliśmy się nawzajem - nie licząc współlokatorów - tylko na lekcjach albo w sali jadalnej. Na początku Somiss ukrywał się tam wśród cieni. Kilka razy niespodziewanie wkroczył, przerażając nas wszystkich. Bałem się go. Jego pozbawione wyrazu oczy były tak jasne, że zdawały się przezroczyste. Głos miał chropawy, ostry i niski. Tęskniłem za Franklinem teraz, kiedy jego lekcje już minęły. Nie ocalił nikogo od śmierci, ale nie był tak okrutny jak Somiss; nie wyglądał tak, jakby lubił nas głodzić i straszyć. Kilka razy zdarzyło mi się usłyszeć w głowie głos Franklina; dodawał mi otuchy, mówił, że czekał na przyjście kogoś takiego jak ja. Wiedziałem, że prawdopodobnie to sobie wyobraziłem, ale wówczas nie miało to dla mnie znaczenia. Nadal nie miało. Niezależnie od tego, czy zdarzyło się to naprawdę, czy nie, myśl o tym, że jestem ważny dla Franklina pozwoliła mi przetrwać pierwszy rok. O ile to był rzeczywiście rok. Tak nam powiedział Franklin na swojej ostatniej lekcji. - Jak myślisz, jak długo już tu jesteśmy? - spytałem Gerrarda. Nie odpowiedział. - Trzy lata? Udawał, że mnie nie słyszy. - Trzy lata? - powtórzyłem. - Czy jesteśmy tu już jakieś trzy lata? Gerrard odwrócił się i spojrzał na mnie. Naprawdę mnie nie słyszał. Znałem to uczucie. Rzeczy, których się uczyliśmy, wymagały dziwnego,
całkowitego skupienia. Powtórzyłem pytanie. - Co najmniej dwa lata - odparł. - Ale to nie ma znaczenia. - Dla mnie ma - szepnąłem. Gerrard nic nie powiedział. Odwróciłem się twarzą do ściany. Byliśmy wszyscy znacznie wyżsi niż wtedy, kiedy zostawili nas tu nasi rodzice, to było oczywiste. Nasze ciała się zmieniały. Wszyscy staniemy się mężczyznami tu, w tych ciemnych, śmierdzących tunelach, o ile będziemy żyć wystarczająco długo. Takie myślenie sprowadzało do mojego żołądka zawsze to samo ciężkie, zimne uczucie. Wstałem i odsikałem się do nocnika, a następnie, po umyciu rąk i ochlapaniu twarzy wodą przy umywalce, zacząłem trzeci schemat oddychania. Dotknąłem kranu, żeby zatrzymać wodę, a potem po prostu tam stałem, oddychając. Na początku lekcje Franklina wydawały się głupie. Ale to oddychanie pomagało. Czasami tylko ono - i ta tajemnica. Gerrard i ja zawarliśmy pakt - że będziemy sobie pomagać, mimo zakazu - a potem zniszczymy to miejsce. Może czarnoksiężnicy już o tym wiedzieli i tylko zwlekali z karą - ale miałem nadzieję, że nie. Chciałem żyć i chciałem, żeby Somiss umarł. I mój ojciec - za to, że mnie tu przysłał. Wiedział, że prawdopodobnie nie zobaczy mnie już nigdy więcej. Wiedział, że to złamie serce mojej matce. Nie obchodziło go żadne z nas. Wypchnąłem myśli o rodzicach z głowy w dół, do stóp, gdzie stały się prawie niesłyszalne. Potem znów spojrzałem na Gerrarda. Byłem głodny. A on? Plecy miał wyprostowane, głowę uniesioną; nauka całkowicie go pochłaniała. Ale jego wystające łopatki wyglądały pod suknią jak złamane skrzydła. Wszyscy byliśmy chudzi jak patyki. Znów przetarłem podrażnione, bolące oczy, a następnie podniosłem książkę z pieśniami: Pieśni przodków. Nie śpiewaliśmy ich. Jeśli miały jakieś melodie, nikt ich nas nie uczył. Recytowanie słów było wystarczająco trudne. Usiadłem na łóżku i przerzuciłem strony. Z pomocą Gerrarda utrzymywałem się na powierzchni - ledwie. Z moją pomocą on nadrabiał zaległości w tych
fragmentach lekcji Franklina, które były dla niego zbyt trudne. Uczył się przesuwać myśli. Ja już to umiałem. Więc może jakoś damy sobie radę. Może. Może. Moo Że. Może. Może. MOO Że. Słowo, powtarzające się samo wewnątrz mojej czaszki, stało się głośniejsze. To się zdarzało wiele razy wcześniej. Użyłem piątego schematu oddychania, spowalniając i wyciszając myśli w sposób, jakiego nauczył nas Franklin. Jeśli Gerrard i ja będziemy bardzo ciężko pracować, jeśli dochowamy naszej tajemnicy i przeżyjemy na tyle długo, żeby wystarczająco dużo się nauczyć, być może uda nam się zniszczyć Akademię Limòri. Było to mało możliwe, ale nie niemożliwe. Miałem ulubioną wizję swojego powrotu do domu. Ojciec, ujrzawszy mnie w ciemnych szatach, byłby zaskoczony i przestraszony. Czarnoksiężnicy go przerażali. Przerażali wszystkich. Nie mogłem przestać sobie wyobrażać, jak ojciec się poci i jak się mnie boi. Musiałem wierzyć, że ten dzień nadejdzie - musiałem. Gerrard odwrócił się i spojrzał na mnie, i uświadomiłem sobie, że głośno dyszę. - Wszystko w porządku? Pokiwałem głową, a on wrócił do lektury. Niebawem jedynym dźwiękiem był cichy oddech Gerrarda i mój własny. Obaj używaliśmy teraz szóstego schematu. Zamknąłem oczy. Nieustannie zmieniali długość naszych dni, ale byłem całkiem pewien, że mam czas na spanie. 3 Sadima obudziła się w całkowitej, cichej ciemności. Nadal ją zaskakiwało, że - z dala od słońca, śpiewu ptaków, nawoływań kupców z Placu Targowego w Limòri czy zgrzytu kół na bruku - jej ciało jakoś się nauczyło. Wiedziała, że jest prawie ranek. Usiadła z jeszcze żywym wspomnieniem nocnego snu - tego powtarzalnego, o farmie jej ojca w pobliżu Ferne. W tym śnie Mik, jej brat, tak
bardzo się cieszył, że ją widzi. Zabrał ją na wzgórza i spacerowali godzinami, rozmawiając, znacząc drogę małymi kopczykami z kamieni, jak wszyscy ludzie ze wsi. Kiedy wrócili do domu, tata milczał, wciąż jeszcze pogrążony w żalu i złości. Cała radość, płynąca ze snu, przeszła. Tuż przed tym, jak Sadima się obudziła, we śnie pojawili się też uwięzieni chłopcy, wszyscy wyszorowani, z różowymi policzkami. Mik i jego żona byli teraz ich rodzicami. Kiedy sen rozpłynął się w nieruchomym, uwięzionym powietrzu jej małego skalnego pokoju, Sadima wpatrzyła się w ciemność. Jej ojciec nie żył, pochowano go na łące. Co się działo z Mikiem? Czy ma już dzieci? Czy wciąż jej nienawidzi? Sadima przesunęła dłoń po kamieniu, dopóki nie natknęła się na zimne żelazo krzesiwa. Następnie wstała, zapaliła latarnię i skrzywiła się. Od pisania piórem bolała ją ręka. Somiss nieustannie potrzebował nowych kopii starych pieśni. Kiedy nie spała, Sadima większość czasu spędzała na przepisywaniu oznaczonych stron. W noc pożaru Somiss powiedział, że kiedy tylko odkryje magię na nowo, utworzy szkołę, w której chłopcy będą się jej uczyć. Kłamał, teraz to wiedziała. Potrzebował tylko przymusowych kopistów, nie uczniów - a nikt nie będzie tęsknił za uwięzionymi sierotami. Gdyby tylko Franklin wiedział, że pozostawanie tu nie ma sensu. Cokolwiek by zrobił, Somiss nie stanie się bardziej uczciwy ani miły. Sadima zagryzła wargę. Wiedziała, dlaczego Franklinowi tak trudno to zrozumieć. Miał zaledwie trzy lata, kiedy kupił go ojciec Somissa. Trzy lata. I od tego dnia, kiedy Somiss sprawiał kłopoty, bito Franklina. Starał się przez całe życie, żeby Somiss był spokojny i zadowolony. Nigdy nie uczył się robić nic innego. Sadima odstawiła latarnię i poszła się umyć. Pod przeciwległą ścianą stały dwa dębowe kubły. Jeden na czystą wodę, drugi na nieczystości. Co kilka dni Franklin napełniał wodą wiadra - jej, Somissa, własne i te dla chłopców w klatce. Prawie tak samo często opróżniał kubły. Sadima chciała mu pomagać, ale źródło i wykopany przez Franklina dół na nieczystości znajdowały się w
lesie poniżej skał. Somiss nigdy nie zaufałby jej na tyle, żeby mogła wyjść sama na zewnątrz. Nigdy nie zaufałby jej na tyle, żeby dać jej klucz od klatki. Drżąc, Sadima założyła sukienkę, szarpiąc się z zawiniętym rękawem. Somiss zamierzał teraz tłumaczyć długie, dziwne słowa starych pieśni na ferrinidiański. Tak mówił. Czy to była prawda? Miał tę książkę z cygańskimi symbolami, tyle wiedziała na pewno. Widziała ją przed pożarem. Zawierała kilka stron zapisanych po ferrinidiańsku - przekłady, którymi mógł się posiłkować. Sadima ciasno owinęła ramiona szalem. Wcześniej mieli nadzieję, że Cyganie pomogą w tłumaczeniu. Teraz Somiss uważał, że słowa pieśni pochodzą z jakiegoś starożytnego, wymarłego języka i że Cyganie przez pokolenia przepisywali symbole, wiedząc, że są ważne, ale nie wiedząc, co oznaczają. Tak przynajmniej powiedział Franklinowi. Sadima zaniosła latarnię do odwróconej do góry dnem skrzynki po owocach, która służyła jej za biurko, i wzięła kilka powolnych, głębokich oddechów. Przejrzała stos papierów Somissa, które Franklin przyniósł jej poprzedniego wieczoru, wychodząc. To były stare pieśni, dyktowane i zapisane po ferrinidiańsku - dużo łatwiejsze do kopiowania niż te z cygańskimi symbolami. Przepisywała je już tyle razy, że niektóre z nich znała na pamięć. Były ich setki. Somiss transliterował pieśni przez prawie trzy lata. Zebrał je wszystkie od wieśniaków, którzy przychodzili do niego, kiedy rozeszła się wiadomość, że za każdą starą piosenkę, jaką zaśpiewają, zapłaci miedziaka - albo i dwa. Większość tych ludzi wiedziała, w jakim celu śpiewano piosenki - aby złagodzić bóle brzucha, ułatwić poród, przegonić koszmary, ochronić, kiedy piorun uderzał zbyt blisko. Somiss nie pytał ich o to, dopóki Sadima mu tego nie zasugerowała - dlatego większość piosenek nie była opisana. Potem Hanna, pszczelarka, przyniosła pieśń, która - jak zapewniała -
przedłużyła życie jej matce i babce. Somiss ukrył tę pieśń i zastąpił fałszywą wersją. Sadima była pewna, że nikomu by o tym nie powiedział, ale podpatrzyła go, jak podmienia pieśni i zrobiła własną kopię. Nucąc melodię piosenki Hanny, Sadima przeciągnęła się, zanurzyła pióro w atramencie i zabrała się do pracy. Jej wzrok przeskakiwał w tę i z powrotem ze starej kopii na świeży arkusz - a ręka biegła szybko po papierze. Gdyby Somiss kiedyś odkrył, że wykorzystuje pieśń przedłużającą życie, zabiłby ją za to. Gdyby odkrył, co zakopała w lesie w noc pożaru, też by ją zabił. Gdyby się dowiedział, że umie czytać, gdyby ktokolwiek się tego dowiedział... Sadima wzięła dwa kolejne głębokie oddechy i skończyła kopię, po czym zaczęła następną. Zimowe nawałnice miną i śnieg stopnieje. Jakoś przekona Franklina i późną wiosną może ich już tu od dawna nie być; mogą siedzieć bezpieczni w jakimś miasteczku, uczyć pieśni zarówno wiejskie dzieci o różowych policzkach, jak i chłopców z klatki - którzy do tego czasu też staną się rumiani i szczęśliwi. Franklin pokochałby życie na farmie. Kiedy tylko znalazłby się z dala od Somissa, przypomniałby sobie, jak się śmiać. Albo, jeśli nigdy tego nie umiał, ona by go nauczyła. Nie baliby się całować i darzyć miłością. Sadima znów zanurzyła pióro w atramencie. Jeśli będzie kopiować wystarczająco szybko, jeśli utrzyma stałe tempo, Somiss zapomni o chłopcach w klatce i będzie miał o jeden powód mniej, żeby się złościć na Franklina. A wiosna wreszcie nadejdzie. Nadejdzie. Trzeba tylko poczekać. 4 Trzy dni później - o ile to były dni, a nie godziny czy lata - leżałem na łóżku. Zamknąłem oczy, bo kiedy miałem je otwarte, wypełniająca pokój mgła,
powstała z dymu lamp, paliła jak ogień. Słuchałem, jak Gerrard szeptem powtarza pieśni - byłem całkiem pewien, że jest co najmniej o trzy czy cztery do przodu. A może o więcej. Położyłem jedną rękę na śpiewniku, czekając, aż Gerrard zacznie czytać tę pieśń, której uczyła się reszta z nas, tak żeby móc usłyszeć wymowę pięciu słów, które wyrecytowałem błędnie. Chciałem to zaliczyć, kiedy Somiss znów zdecyduje, że będzie lekcja. Byłem głodny. Oblałem ostatnią recytację, nie mogłem więc robić jedzenia. Zanim przyszedłem do akademii nigdy nie słyszałem języka, w którym spisano pieśni. Słowa były niewiarygodnie długie i trudno było dojść do tego, jak powinno się je wymawiać. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób Gerrard się tego nauczył. Wszystko, co wiedziałem, to że potrafi bez przygotowania czytać pieśni i wymawiać poprawnie wszystkie słowa. Reszta z nas musiała zgadywać; mimo że litery były ferrinidiańskie, wymowa była tysiąc razy trudniejsza. Recytowaliśmy na lekcji, a Somiss przerywał za każdym razem, kiedy robiliśmy błąd. Wówczas nas poprawiał i mówiliśmy dalej - przy czym większość z nas musiała zaczynać od początku. To był przykry, głupi sposób, żeby nas skłonić do nauki. Gerrard udawał oczywiście, że nie zna wszystkich słów - ale je znał. Byłem mu wdzięczny. Bez jego pomocy już dawno umarłbym z głodu. Gerrard zaczął następną pieśń. Wyszedłem na korytarz i trochę pobiegałem, wciągając w płuca czyste powietrze; pochodnie z magicznym ogniem nigdy nie przygasały ani nie kopciły. Potem pobiegłem z powrotem. Gerrard wciąż czytał szeptem nieznaną mi pieśń. Położyłem się na łóżku i znów czekałem. Gerrard bez przerwy się uczył. Bardziej mu zależało na tym, żeby ukończyć szkołę, niż żeby żyć. Ja nigdy przedtem nie chciałem zostać czarnoksiężnikiem. Nadal tego nie chciałem. Kiedy czarnoksiężnicy przybywali do naszej posiadłości, żeby złagodzić straszne bóle głowy mojej matki, żeby sprzedać ojcu dobrą pogodę dla jego okrętów, żeby tresować konie, by latały, i by zrobić sto innych rzeczy,
chowałem się w swoich kryjówkach. Mój ojciec był zawsze nerwowy, kiedy rozmawiał z czarnoksiężnikami. Płacił im tyle, ile chcieli. Wszyscy tak robili. Nikt się z nimi nie targował, nawet mój ojciec. Gerrard dwukrotnie odchrząknął. Odwróciłem się gwałtownie, chwyciłem książkę i zacząłem czytać razem z nim, kiedy wymawiał słowa wyraźnie, powoli i trochę głośniej niż przedtem. Podążałem palcem za tekstem. Mimo że tak długo wpatrywałem się w te wyrazy, nadal wyglądały dla mnie obco. Większość z nich miała od pięciu do dwudziestu sylab. Gerrard przeczytał pieśń sześć razy. Potem zakasłałem, by dać mu znać, że skończyłem, że już wszystko wiem. Gerrard wrócił do swojej pracy, a ja zamknąłem książkę. Czy te pieśni były zapisane w starożytnym języku, tym, którego czarnoksiężnicy używali do leczenia, do wywoływania wiatru dla okrętowych żagli, do wzniecania magicznego ognia i do wszystkich innych rzeczy? Czarnoksiężnicy często bywali w domu mojego ojca, ale nigdy nie pozwalali nikomu patrzeć, jak czarują. Przetarłem oczy, krzywiąc się. Może, pomyślałem, to nie jest żaden rzeczywisty język. Może te pieśni i ich słowa są zupełnie bez sensu, a Somiss tylko ćwiczy naszą pamięć. Może dopiero absolwent, o ile taki będzie, zostanie nauczony właściwych pieśni. Ale jeśli ten język nie był prawdziwy, jak Gerrard mógł go znać, zanim tu przybył? A jeśli był prawdziwy, to dlaczego... Odciąłem swoje myśli i powoli, starannie wyrecytowałem pieśń, dokładnie kształtując każde słowo. Następnie wyrecytowałem ją z otwartą książką, żeby sprawdzić się po raz ostatni. Potem odłożyłem śpiewnik na biurko i położyłem się, pozostawiając myśli wyciszone. Po chwili Gerrard przeszedł w piąty schemat oddychania. To oznaczało, że znów ćwiczy przesuwanie myśli z głowy do brzucha. Wytłumaczyłem mu wcześniej, jakie to uczucie, w jaki sposób to robię - i przypomniałem mu wszystko, co mówił Franklin na lekcjach. Miałem nadzieję, że Gerrardowi niebawem się uda, nie było bowiem innego sposobu, żeby przeżyć większość
lekcji Juksa. Jednocześnie martwiło mnie to. Czy kiedy Gerrard będzie umiał przesuwać myśli, w dalszym ciągu będzie mi czytał pieśni? Czasami się na mnie niecierpliwił. Zacisnąłem mocno powieki. Oczy naprawdę bolały. Przeklęte lampy. Gdybym tylko potrafił sobie przypomnieć, jak wyglądało ich wnętrze, zanim pokryło się sadzą, może umiałbym zrobić to, czego nam było potrzeba. Ale w domu lamp naftowych używali tylko robotnicy rolni w swoich chałupach. W samym domu korzystaliśmy z magicznego ognia - ale nie z prostych pochodni, jak te tutaj. Nasz ogień był zamknięty w barwnych szklanych lampach, które same się czyściły. Nie mam pojęcia, który służący wymieniał knoty - i czy w ogóle były tam jakieś knoty. W mojej wyobraźni powstała znajoma wizja: posiadłość Maleków, środek lata, przyjęcie wieczorne. Wszystkie okna są rozświetlone, muzyka sączy się z nich na trawniki, do ogrodów różanych. Widzę matkę, tak wyraźnie - śliczna, miła, przemyka od gości do kuchni i z powrotem. Śmieje się, oczy jej błyszczą, kiedy sprawdza, czy wszystkich przywitano, nakarmiono, czy każdym się zajęto. Lampy płoną. Służące biegają z tacami, które uginają się od cudownych potraw Celii. Po wszystkim, kiedy jedzenie znika, a rozmowy i muzyka przycichają, matka stoi i macha ręką do odjeżdżających podjazdem powozów. Stoi tam, wołając słowa pożegnania, dopóki ostatni koń nie pociągnie ku niebu ostatniego powozu, pełnego gości, machających dłońmi. Potem mój ojciec zaczyna na nią krzyczeć: jej suknia jest zbyt obcisła, fryzura nie taka. Zapomniała o jakimś znaczącym gościu. Zbyt długo rozmawiała z kapitanem okrętu, z magnatem kolonialnym, z żoną sędziego, ze starym przyjacielem. Oto muzyka mojego dzieciństwa. Ojciec krzyczy, matka płacze. Ja się ukrywam. Celia zauważa mnie przyczajonego za drzwiami, zagubionego w rozbrzmiewających echem salach balowych zachodniego skrzydła. Prowadzi mnie do kuchni i pozwala mi się schować pod stołem. Dostaję kakao i ciastko z
gęstym kremem. Kiedy próbuję się przekraść do łóżka, zauważa mnie ojciec. Uciekam przed nim, schodami na górę i przez okno mojego pokoju na dach. Tym razem w mojej wizji ojciec podąża za mną. Znam kamienne ściany, tuziny kominów, każdą śliską łatę mchu. Biegnę szybko, ale tak, żeby ojciec nie stracił mnie z oczu. Jeśli zepchnę go ze szczytu, w pobliżu wieżyczki, przy której zawsze siadam, by spojrzeć ponad rzeką w stronę Południowego Krańca, to będzie wystarczająco wysoko. Roztrzaska się jak upuszczona z balkonu butelka wina. Oczyma wyobraźni widzę go, jak staje w tym miejscu, patrzy z góry na swój dom, swoją ziemię, swoje okręty, stojące szeregiem w dokach po drugiej stronie szerokiej rzeki. Kiedy zawracam i staję za nim, potrafię sobie zobrazować jedwab jego koszuli, jego ciemne włosy, każdy szczegół. Unoszę dłoń i popycham go... Usiadłem, dysząc, i odwróciłem się do ściany, by ukryć twarz. Te wizje często wydawały się bardziej rzeczywiste niż skalne korytarze, niż moje własne ciało. Przygryzłem wnętrze policzka i zacząłem oddychać według piątego schematu Franklina. Oddychałem na tyle długo, żeby odsunąć wizję spadającego ojca - wizję krwi i morderstwa, rozbryzganego na kamieniach bruku. Przesunąłem myśli do brzucha. Pozwoliłem, by się zatrzymały, po czym popchnąłem je dalej, wzdłuż lewej nogi, do palców stopy. Tam cichły, aż w końcu mogłem przestać zwracać na nie uwagę. Zgasiłem lampę, położyłem się na łóżku i zacząłem płakać. Łzy piekły moje obolałe oczy jak ocet, ale nie zwracałem na to uwagi. Nabrałem wprawy w cichym płaczu; nie chciałem, żeby Gerrard myślał, że się załamuję. Płacz sprawiał, że czułem się dobrze. I tak jak zazwyczaj, sprowadził na mnie sen. 5 Sadima wstała i ubrała się, ciasno otulając się szalem przed chłodem. W samym
wejściu do jej jaskini leżała, jak zwykle, nowa sterta rękopisów Somissa. Każdego wieczora, przed wyjściem, Franklin rozmawiał z Somissem, który zawsze miał już przygotowane papiery; Franklin niósł je przez tunele i zostawiał je dla niej, wychodząc. Ale obok tej sterty leżała też ryza nowego papieru. A więc Franklin wrócił wcześniej niż zwykle, cały i zdrów. Sadimie kamień spadł z serca, ale zaraz znów poczuła w nim ciężar. Może Franklin już spał. Mydląc dłonie i twarz, Sadima poczuła znajomy ból w dole brzucha. Niedługo znów będzie krwawić. To szósty raz. Przybyli tu późnym latem, więc większa część zimy już minęła. Kiedy się ociepli, Franklin na swoich nocnych łowach nie będzie już doświadczał tortur z powodu przenikliwego zimna, a Sadima zacznie go namawiać na odejście. Położyła resztkę mydła na płaskim kamieniu, żeby nie zetknęło się z piaskiem podłoża. Niedługo trzeba będzie poprosić Franklina o więcej. Cieszyła się, że nie musiał jej pomagać przy najbardziej intymnych sprawach. Rinka powiedziała jej kiedyś, gdzie kupić małe bawełniane szmatki - Sadima przyniosła je tu z sobą tej pierwszej nocy, razem z resztą bagażu, zawinięte w stary szal. Opłukała się, drżąc od zimnej wody. Ubrana, szczotkując włosy, pomyślała o Rince i Maude. Tęskniła za nimi. Tęskniła za Mattie Han i za Mikiem. Zwłaszcza za Mikiem. Brat był dla niej ojcem i matką równocześnie. Sadima zamrugała, żeby powstrzymać łzy, kiedy przypomniała sobie, jak rozgniewany był Mik, jak zatrzęsły się szyby w oknach, kiedy trzasnął kuchennymi drzwiami. Gdyby zobaczył ją teraz, gniewałby się jeszcze bardziej. Podniosła swoją latarnię i wyszła na korytarz, skręcając w lewo. Szybkim krokiem, cicho stawiając bose stopy na zimnej skale, doszła do wejścia do jaskini Franklina i zatrzymała się. Podniosła latarnię na tyle wysoko, by zobaczyć, iż jego posłanie jest puste. Szczęśliwa, że jeszcze nie zdążył się położyć, pobiegła z powrotem do swojej jaskini. Prawie wszystkie dzisiejsze papiery były pogniecione i brudne -
przysunęła je blisko do twarzy. Po przeszło pół roku zapach dymu nadal był wyraźny. Somiss przyniósł tu wszystko w noc pożaru, w zrobionych naprędce workach z prześcieradeł. Sadima ucieszyła się, że widzi pomięte kartki. To oznaczało, że wykona dzisiejszą pracę dwa razy szybciej niż zwykle, bo nie musiała wprowadzać żadnych zmian w tekście. Somiss chciał po prostu dostać nowe, czyste kopie. Rozłożyła papiery, żeby wyglądały tak, jak gdyby już rozpoczęła pracę - na wypadek, gdyby Somiss przechodził tędy, idąc do Franklina. Znów opuściła swoją jaskinię, tym razem skręcając w prawo, i wąskim tunelem poszła w stronę głównego korytarza. W miejscu, w którym tunele się spotykały, znów skręciła w prawo, ku wielkiej jaskini. Wszedłszy do niej, dostrzegła tylko szarawe światło, wpadające przez nieregularny otwór w kształcie gruszki, znajdujący się wysoko w skalnej ścianie. Świt był blisko. Sadima spojrzała na drugi koniec jaskini. Przy klatce nie było torby z chlebem, a wszyscy chłopcy spali; latarnie wciąż jeszcze były przykręcone. A więc Franklin w dalszym ciągu wnosił to, co przyniósł z Limòri. Sadima uśmiechnęła się i ruszyła przed siebie, po czym się zatrzymała. Mały Jux nie spał. Leżał na plecach, bawiąc się dłońmi w jakąś grę. Nie. To nie była gra. Jux rysował w powietrzu palcem wskazującym. Ćwiczył cygańskie symbole. Palce miał cienkie jak gałązki. Chłopcy byli o wiele za chudzi. Po raz kolejny Sadima zastanowiła się, czy powinna powiedzieć Franklinowi o zaoszczędzonych przez siebie monetach, tak żeby mogli kupić jedzenie lepsze niż to, które był w stanie ukraść. Ale nie wolno jej było wyjść poza skały; nie mogła też po prostu wytłumaczyć Franklinowi, w którym miejscu ma kopać. Zagrzebała w ziemi pod spaloną sosną o wiele więcej niż tylko pieniądze i buty. - Sadimo... Odwróciła się. Szept Franklina doszedł z ciemności po drugiej stronie ogromnej pieczary, z pobliża długiego, wąskiego tunelu, który prowadził na zewnątrz. Zauważywszy w ciemności słabe migotanie latarni Franklina, Sadima
się uśmiechnęła. Dwadzieścia uderzeń serca później już go widziała. Przez jedno ramię miał przerzucony worek, i kiedy nachylił się, żeby ją pocałować, poczuła zapach ciepłego chleba. Ślina napłynęła Sadimie do ust; odwróciła się w bok, zawstydzona niecierpliwością własnego głodu. Chłopcy nigdy nie dostawali dużo do jedzenia. Nigdy. Podobnie Franklin. Zawsze był chudy, ale teraz stał się kościsty. - Pomożesz mi? - szepnął. Sadima pokiwała głową. Cicho połamali bochenki na pół i jeszcze raz na pół. Sadima złożyła worek i położyła go na stos pod skalną ścianą. Franklin obudził chłopców. Zawsze, zanim się zorientowali, kto to i gdzie są, zrywali się na równe nogi, a większość z nich podnosiła zaciśnięte pięści. Potem ziewali i przeciągali się, wpatrując się w chleb. Jux udał, że obudził się razem z innymi. Sadima wzięła chochlę i podawała przez pręty klatki kubki z wodą. Pomogła też Franklinowi rozdzielić chleb, po czym wstała, słuchając, jak Franklin napomina chłopców, żeby jedli powoli i się nie bili. Kiedy już wszyscy mieli chleb w rękach, usiedli w kucki, popatrując na siebie, i moczyli go w wodzie, by szybciej go połknąć. Sadima nienawidziła widoku, kiedy szarpali jedzenie, wystawiając łokcie na zewnątrz, z czujnym wzrokiem - wiedziała jednak, że nie zaczęli jeść w ten sposób tutaj, z powodu klatki. Przez całe życie właśnie tak wpychali w siebie pokarm, gotowi się o niego bić. Byli prawie jak zwierzęta. Po tej myśli Sadima poczuła dziwny przypływ uczuć, nie swoich. Była przyzwyczajona do odbierania takich strzępków emocji od zwierząt - od koni i kóz, a kilkakrotnie nawet od wilków. Ale od chłopców? Odwróciła się, żeby ukryć twarz przed Franklinem. Potok obrazów w jej głowie odsłaniał ich życia, ich pobliźnione serca. Czuła cięgi, słyszała ludzi, krzyczących przekleństwa, potem zgrzytanie kół na brukowanych ulicach, czyjś płacz. Usłyszała szczęk zbroi i strach wstrząsnął całym jej ciałem.
Ogłuszona, tracąc równowagę, Sadima złapała szybki oddech. Zacisnęła pięści i postarała się uwolnić. Uczucia i obrazy nieco przygasły, ale jeszcze przez kilka bolesnych uderzeń serca była uwięziona w surowym, bezsłownym porozumieniu, takim, jakie czuła przez całe życie - ze zwierzętami, ale nigdy w ten sposób. Obrazy zaczęły się zacierać. Puls Sadimy uderzał w jej skroniach, w nadgarstkach. Dlaczego to się stało? Klatka? Dlatego, że chłopcy byli karmieni jak zwierzęta, trzymani jak zwierzęta? Oczy Sadimy zaszły łzami i odwróciła się, żeby spojrzeć na Franklina. Opierał się o pręty, czekając, aż będzie miał pewność, że chłopcy nie będą się bić. Miał zamknięte oczy. Był blady i wyczerpany. - Franklinie. Otworzył oczy i odwrócił się. - Zimno ci? - spytał. Podszedł i objął ją ręką. Wiedziała, że poczuje jej drżenie i żałowała, że tym razem nie spowodował go chłód. Zrobiła krok w tył. - Pamiętasz, co obiecałeś? - wyszeptała. - W noc pożaru? Oczy Franklina zrobiły się wielkie, podniósł latarnię. Następnie skinął głową i, gestykulując, odprowadził ją od klatki. - Sprawy mają się lepiej - szepnął, nachylając się do niej. Sadima wlepiła w niego wzrok. - Lepiej? Jak to? Chłopcy są w klatce. - Sadimo - powiedział Franklin, dotykając jej policzka. - Proszę. Nawet w czerwonawym świetle latarni jego twarz miała kolor popiołu. Z trudem utrzymywał się na nogach. Sadima spojrzała mu w oczy. - Po prostu muszę wiedzieć, że mówiłeś poważnie - wciąż czuła strach chłopców, a ból przycupnął na krawędzi jej myśli. - Wiosna jest już blisko - stwierdziła. - Niebawem będziemy mogli stąd odejść. Z chłopcami. A...
- On nigdy nie pozwoli mi odejść - szepnął Franklin. Sadima zobaczyła w jego oczach, że nie chciał tego powiedzieć, nie tak. - W takim razie znajdę sposób, żeby położyć kres Somissowi - powiedziała szeptem. - Muszę tylko wiedzieć, że dotrzymasz obietnicy, że nie będziesz próbował mnie powstrzymać. Bo ja... - Sadimo! - przerwał jej Franklin. Spojrzał poza nią, a potem w ciemność, oddzielającą ich od głównego korytarza. - Tak - wyszeptał tuż przy jej uchu. - Pamiętam, co powiedziałem. Pamiętam o tym każdego dnia. Ale Somiss mówi, że niemal nie robi postępów. Będzie dość czasu, żeby przekonać go w sprawie chłopców. Odchylił się do tyłu, a Sadimę poruszył widok jego oczu, tak pełnych bólu. Chłopcy zaczęli krzyczeć, kłócić się o ostatnie kawałki chleba. Franklin odwrócił się i ruszył z powrotem, żeby powstrzymać ich, zanim zaczną się bić. Sadima złapała go za rękaw. - Jeśli on ich skrzywdzi - wyszeptała - jeśli każe ci ich nie karmić, jeśli skrzywdzi ciebie... - uniosła latarnię, żeby odnaleźć jego oczy. - Obiecaj jeszcze raz. Powtórz to, wszystko. - Obiecuję - powiedział. - Jeśli Somiss musi zostać zabity, nie mogę ci pomóc, ale też nie będę cię powstrzymywał. Jeśli to jedyna droga, żeby cię uwolnić - szepnęła Sadima - jedyna droga, żeby ocalić chłopców... - Ale, Sadimo, nie ma potrzeby myśleć o tym wszystkim - przerwał jej Franklin. Przerzucił jej włosy na plecy. - Ostatniej nocy widziałem się z matką Somissa. Sadima ostrożnie pokiwała głową. Gdyby Regina Ferrin znów zaczęła im dawać srebrne monety, sytuacja by się poprawiła. Mieliby więcej jedzenia i wszystkich innych rzeczy - oczekiwanie na wiosnę byłoby dużo łatwiejsze. - Ale i tak musimy wydobyć ich z klatki - wyszeptała. - Kiedy tylko się ociepli. Musimy dostać klucz.
Franklin przytaknął. - Wiem. Sadima patrzyła, jak zmusza się do uśmiechu. - Jeszcze tylko trochę - obiecał. - Zobaczysz. Sadima skinęła głową i dostrzegła ulgę w jego oczach. I tak znowu się o to pokłócą, była pewna. A ona opowie mu o uczuciach, które do niej przepłynęły. Ale nie teraz, nie, kiedy był niemal ślepy ze zmęczenia. Kiedy tylko chłopcy się uspokoili, Franklin znów pocałował Sadimę w czoło, potem minął ją ciężkim, powolnym krokiem i skierował się z powrotem do długiego korytarza wejściowego, żeby przynieść kolejną część nocnego łupu. Sadima zaczęła lekcję chłopców, a Franklin chodził ociężale w tę i z powrotem, dźwigając torby i tobołki w głąb głównego korytarza, w stronę jaskini Somissa. Kiedy Sadima wróciła do swojej chłodnej małej jaskini i usiadła na ziemi przed biurkiem ze skrzynki po owocach, by zacząć pracę, Franklin już twardo spał. Mimo to czekała. Pióro idealnie leżało w jej dłoni i pisała tak szybko, że kiedy kończyła ostatnią linijkę na stronie, atrament na pierwszej jeszcze był mokry. Po skopiowaniu dziesięciu stron, Sadima wyszła bez latarni, skręcając tym razem w lewo, idąc po ciemku, ciągnąc dłonią po ścianie, aż doszła do jaskini Franklina. Jego latarnia była zgaszona, a on spał; Sadima słyszała jego oddech. Pragnęła położyć się obok niego, obudzić go, przeprosić, że dorzuciła kolejny ciężar na jego serce, wyjaśnić, jak naprawdę czują się chłopcy w klatce, pocałować go, błagać, żeby pomógł jej zaplanować ucieczkę. Zamiast tego zaśpiewała nad nim piosenkę przedłużającą życie, tak jak zawsze - wykorzystując tylko tyle oddechu, żeby nadać kształt melodii, uważając, żeby nie obudzić Franklina. Sadima wiedziała, że Somiss miał zamiar żyć dłużej niż oni oboje. Ale jeśli pieśń działała, nie uda mu się to. Sadima chciała powiedzieć Franklinowi, że będzie dość czasu, by urządzili sobie razem życie, pod niebem,
gdzie słońce, wiatr i deszcz nie miały zakazu wstępu - jednak bała się to zrobić. 6 Czarnoksiężnik załomotał do drzwi. Poderwałem się do góry i zsunąłem stopy na podłogę, a następnie odczekałem, aż obudzę się na tyle, by móc wstać. Odsikałem się do nocnika, umyłem twarz ostatnim kawałkiem swojego mydła i odsunąłem się na bok, żeby związać włosy, podczas gdy Gerrard się mył. Minęły dwa dni od ostatniej recytacji u Somissa - to był właśnie odpowiedni odstęp między lekcjami, chyba że czarnoksiężnicy wymyślili dziś dla nas coś gorszego. Tym razem zaliczę recytację, jeśli będę uważny i się nie zdenerwuję. Moment otwarcia drzwi był przerażający. Jak zawsze. Ale i tym razem stał za nimi kolejny czarnoksiężnik, którego nie widziałem nigdy wcześniej, gotów zaprowadzić nas na lekcję. Miał twarz starego sędziego - poważną i ponurą. Kiedy podążaliśmy za nim korytarzem, powtarzałem pieśń, szepcząc do siebie długie, absurdalnie zawiłe słowa, dopóki czarnoksiężnik nie skręcił ostro w odgałęzienie tunelu. Potem musiałem już zapamiętywać kolejne zakręty. Nikt nigdy nie odprowadzał nas z powrotem do pokojów - tak było od samego początku. Spojrzałem na Gerrarda. Jego twarz wyrażała skupienie. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób zapamiętywał trasę, ale potrafił to robić już pierwszego dnia - na długo przed tym, zanim mnie się to udało - i na początku pozwalał mi chodzić za sobą z powrotem do pokoju. Byłem mu za to wdzięczny. Ale ocalił mnie Levin, przez czysty przypadek. Któregoś razu usłyszałem, jak szepcze do siebie, budując zdanie z przypadkowych słów zaczynających się na litery p i l - „prawo" i „lewo”. To uratowało mi życie. Początkowo używałem tylko słów na p i l, ale czarnoksiężnicy prowadzali nas coraz dłuższymi trasami. Wymyślenie całego systemu zajęło mi ponad rok, ale teraz robiłem to już bez zastanowienia. Tego ranka czy wieczoru, czy cokolwiek to było na zewnątrz,
czarnoksiężnik skręcił trzy razy w prawo, potem dwa razy w lewo i znów w prawo. Zatem: Pachną róże albo lilie, energii przybywa było moim pierwszym zdaniem. Teraz wszystkie litery słów prawo i lewo, oczywiście poza powtarzającymi się w i o, rozpoczynały słowa w moich zdaniach. Wykorzystywałem też wyrazy z różną liczbą sylab, żeby orientować się w przebiegu korytarzy, które mijaliśmy. Poziomki różowieją oznaczało, że minęliśmy trzy korytarze i skręciliśmy w prawo w czwarty. Jeśli zakręty były zbyt oddalone od siebie, używałem liczb. Dwanaście pierścieni oznaczało, że minęliśmy właśnie tyle bocznych tuneli, po czym skręciliśmy w prawo. Prowadzący nas czarnoksiężnik, nie mówiąc ani słowa, odchodził zawsze w chwili, w której dotarliśmy na miejsce. Wszyscy oni chodzili szybko, szybciej niż się to wydawało możliwe, a ich czarne szaty kłębiły się im wokół kostek. Przez połowę drogi musieliśmy biec, żeby dotrzymać im kroku. Kiedy i ten czarnoksiężnik odszedł, Gerrard i ja stanęliśmy z dala od siebie, w milczeniu, tak jak zawsze. Napotkałem spojrzenie Levina, kiedy wchodził z Jordanem i Lukiem. Skinął głową ledwie dostrzegalnym ruchem, który oznaczał, że wszystko z nim w porządku. Jordan przesunął wzrok po moich oczach i kąciki jego ust uniosły się tak nieznacznie, że nie zauważyłby tego nikt poza nami. Dobrze. Jordan spodziewał się, że zaliczy. Luke wpatrywał się w ciemności. Tym lepiej dla mnie. Podążając za czarnoksiężnikiem, którego twarz wyglądała jak wykuta w kamieniu, nadszedł Will. Byliśmy tam wszyscy, a nad nami wisiał smród potu, jakim oblewaliśmy się ze strachu. Tylko Gerrard był spokojny jak zawsze. Przerobiłem już wiele teorii dotyczących tego, kim on był i jak to się stało, że znalazł się w Akademii Limòri. Najlepsze trzy koncepcje: Gerrard był synem jakiegoś księcia z Wybrzeży Orchidei, który przysłał go tu, przebranego za żebraka z Limòri; mógł też być synem jakiegoś bogatego, surowego erydiańskiego kupca, który zakazał mu tu wstępować, a przebranie było własnym pomysłem Gerrarda; ostatnia koncepcja - najnowsza - Gerrard mógł być synem jakieś rozgoryczonej