IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Evangelisti Valerio - Eymerich 01 - Nicolas Eymerich, inkwizytor

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Evangelisti Valerio - Eymerich 01 - Nicolas Eymerich, inkwizytor.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Evangelisti Valerio
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 199 stron)

VALERIO EVANGELISTI Nicolas Eymerich, inkwizytor Wydawnictwo Znak | Kraków 2007

Tytuł oryginału Nicolas Eymerich, inquisitore Copyright © 1994 Arnoldo Mondadori SpA, Milano Projekt okładki Vavoq (Wojciech Wawoczny) Elementy graficzne na pierwszej stronie okładki Copyright © Kirsty Pargeter, www.stockxpert.com Copyright © Rob Howard/CORBIS Opieka redakcyjna i adiustacja Dariusz Żukowski Korekta TERKA - Dorota Dąbrowska, Teresa Dziemińska Opracowanie typograficzne Daniel Malak Łamanie TERKA - Remigiusz Dąbrowski Copyright © for the translation by Joanna Wajs Publikacja dofinansowana przez Włoski Instytut Kultury w Krakowie ISBN 978-83-240-0828-5 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0 800 130 082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl

Spis treści Z PRĘDKOŚCIĄ MYŚLI - 1............................................................................................. 4 MALPERTUIS - WYLOT ...............................................................................................14 I...................................................................................................................................19 Z PRĘDKOŚCIĄ MYŚLI - 2 .......................................................................................... 34 II ................................................................................................................................ 39 MALPERTUIS - PRZEPRAWA .................................................................................... 54 III............................................................................................................................... 59 Z PRĘDKOŚCIĄ MYŚLI - 3 .......................................................................................... 73 IV ............................................................................................................................... 79 MALPERTUIS - PODEJŚCIE DO LĄDOWANIA......................................................... 93 V.................................................................................................................................98 Z PRĘDKOŚCIĄ MYŚLI - 4 .........................................................................................112 VI .............................................................................................................................. 117 MALPERTUIS - LĄDOWANIE .................................................................................. 130 Rzeź............................................................................................................................. 136 Z PRĘDKOŚCIĄ MYŚLI - 5 ........................................................................................ 150 VIII ...........................................................................................................................155 MALPERTUIS - ODKRYCIE ...................................................................................... 168 IX ..............................................................................................................................173 Z PRĘDKOŚCIĄ MYŚLI - 6 ........................................................................................ 184 ŚMIERĆ BOGINI........................................................................................................ 190 EPILOG........................................................................................................................197

Z PRĘDKOŚCIĄ MYŚLI - 1 Spróbuj zrozumieć, że nie ma nic, co mogłoby postawić granice bezcielesnej myśli. Nic, co byłoby od niej szybsze lub potężniejsze, gdyż to właśnie owo bezcielesne spośród wszystkiego, co istnieje, jest najszybsze, najpotężniejsze, najbardziej niepochwytne. Spróbuj zrozumieć, doświadczając tego na samym sobie. Rozkaż duszy, aby udała się do Indii, a ona uczyni to, szybsza od twego rozkazu; każ jej przebyć Ocean, a ona znów znajdzie się u celu w jednej chwili, jakby tam była od początku, nie zaś podróżowała w przestrzeni. Nakaż jej, by uleciała w niebo, a nie będą jej potrzebne skrzydła: nic nie stanie jej na drodze, ani słońce, ani powietrzne przestwory, ani niepomyślna aura, ani ciała astralne. Przemierzy wszystkie przestrzenie i dotrze do najodleglejszej ze sfer niebieskich. A gdybyś chciał jeszcze wydostać się z naszego świata i zobaczyć, co znajduje się za nim (jeśli coś takiego istnieje), także będziesz mógł to uczynić. Hermes Trismegistos Corpus Hermeticum, XI

Profesor Tripler wyszedł z Robert Lee More Building, siedziby Wydziału Astrofizyki na Uniwersytecie Teksańskim, zachowując wielką ostrożność. Zajrzał w głąb alejek kampusu, uważnie przyglądając się parkanom i grupkom studentów, a potem ruszył szybkim krokiem, cały czas rozglądając się dokoła. Nie zauważył jednak, że młody człowiek o kruczoczarnych włosach, gęstej kędzierzawej brodzie i z wyrazem determinacji na twarzy opuścił budynek chwilę po nim, a teraz szedł za uczonym, schodząc mu z pola widzenia za każdym razem, gdy ten się oglądał. Dotarłszy do skrzyżowania, młody człowiek przerwał tę komedię i przyspieszywszy, dotknął ramienia Triplera. - Dzień dobry, profesorze - krzyknął. Tripler podskoczył, prawie tracąc równowagę. - Ach, to pan - mruknął, krzywiąc się. - A już zaczynało mi pana brakować. Tamten zaczął się śmiać. - Przecież wie pan dobrze, że nie dam panu spokoju, zanim mnie pan nie wysłucha. To klasyczna sytuacja. Znana z kina i literatury. - Z kiepskiego kina i fatalnej literatury - odciął się cierpko Tripler. - Dalej, chłopcze, proszę skończyć z tą farsą. Już mówiłem, że nie mam dla pana czasu. - Tak, mówił pan wczoraj, przedwczoraj i tydzień temu. Ale dziś jest nowy dzień. - I dziś powtarzam to samo. Nie interesują mnie pańskie rewelacje. Na twarzy chłopaka pojawił się upór. - Więc dalej będę przychodzić na pańskie wykłady, jeść w tych samych barach i restauracjach i stale deptać panu po piętach. - Mam wezwać policję? - Już pan to zrobił dwa lata temu, jak widać bezskutecznie. Nic mnie nie powstrzyma. Tripler westchnął ciężko. - Rozumiem. Teraz oczekuje się ode mnie, żebym zadał to straszne pytanie: „Jeśli pana wysłucham, zostawi mnie pan w spokoju?”. Tak? - Nie inaczej. - I jaka jest odpowiedź? - Być może. - Wygrał pan. Proszę za mną. Chmurny, ale także lekko rozbawiony Tripler ruszył z powrotem ku Robert Lee

More Building. Gdy jechali windą, nie odezwał się ani słowem. Dopiero kiedy znaleźli się w jego gabinecie, zasiadł za biurkiem zarzuconym papierami, przyjrzał się bacznie chłopakowi i zdecydował się odezwać: - Proszę spocząć, panie... nie pamiętam pańskiego nazwiska - skłamał bezwstydnie. - Frullifer. Marcus Frullifer. - Niech pan posłucha, panie Frullifer. Byłoby lepiej, gdyby umówił się pan z profesorem Wheelerem, dziekanem naszego wydziału... - Nie, dziękuję. To pan specjalizuje się w zagadnieniach związanych z czasem. I to z panem chcę pomówić. Tripler potarł swoje rude wąsy. - Przecież dwa lata temu, kiedy przyszedł pan do mnie po raz pierwszy, wyraziłem się jasno. Uważam pańskie badania za absurdalne i kompletnie niepotrzebne nauce. Powinien pan zwrócić się do jakiegoś parapsychologa albo jeszcze lepiej mistyka. My tutaj zajmujemy się fizyką. Frullifer nie dał zbić się z tropu. Usiadł w fotelu. - Dwa lata temu stawiałem pierwsze kroki. Dopiero teraz ukończyłem pracę nad moją teorią, która jest tak spójna i konkretna, że wytrzyma każdą krytykę. Wszystko dzięki Dobbsowi, naturalnie. - Dobbsowi? A kto to taki? - Adrian Dobbs, filozof i matematyk z Cambridge - Frullifer podrapał się po brodzie tak obfitej, że zasłaniała mu pół twarzy. - Niewielu go pamięta, a jednak to właśnie on w 1965 roku jako pierwszy ogłosił teorię psytronów. Oczywiście była wtedy jeszcze bardzo niedoskonała, tym niemniej... - Teorię psytronów? - przerwał mu Tripler. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Proszę posłuchać, panie Frullifer, naprawdę traci pan czas. - Zawrzyjmy umowę, profesorze - głos chłopaka zabrzmiał tak twardo, że Tripler trochę się zaniepokoił. - Pozwoli mi pan mówić i nie będzie mi pan przerywał, a ja postaram się, żeby to trwało krótko. Może pan, oczywiście, zadawać pytania. - Piękne dzięki. - Nie ma za co. A więc zgoda? Tripler zerknął na zegar ścienny. Westchnął ciężko. - Zgoda, niech będzie. Ale niech pan się pospieszy. Frullifer wstał i ruszył w stronę tablicy.

- Dokąd się pan wybiera? - zapytał Tripler. - Fizycy przedstawiają swoje poglądy przy tablicy. - Fizycy tak, ale najpierw musi mnie pan przekonać, że jest pan jednym z nich. Proszę wracać na swoje miejsce i stamtąd wyłożyć swoją teorię. Potem zobaczymy. Frullifer opadł na fotel z nieszczęśliwą miną. Spojrzał przez duże okno na korony drzew i chwilę milczał, jakby zbierał myśli. Potem zaczął: - Jak pan pamięta, wszystko zapoczątkowała zasada nieokreśloności Heisenberga. Ta cała historia z fotonami, które czasem zachowują się jak cząstki, a czasem jak fale, w zależności od tego, czy ktoś je obserwuje, czy nie, w ogóle mnie nie przekonywała. - Nikogo nie przekonuje, ale tak już jest - wzruszył ramionami Tripler. - Proszę pozwolić mi mówić. Na początku przypuszczałem, że może tu chodzić o jakieś zakłócenie wywoływane przez ludzki umysł. O rodzaj pola wytwarzanego przez mózg, które zakłócałoby ruch fotonów i zmieniało ich postać. Jeśli pan sobie przypomina nasze pierwsze spotkanie... - Pamiętam doskonale. Po tych słowach wyrzuciłem pana za drzwi. Głos Frullifera stał się pokorny. - I miał pan słuszność, przyznaję. Moja teoria była naprawdę absurdalna. Ale nie myśl, która leżała u jej podstawy. Wtedy nie czytałem jeszcze Dobbsa... - Ale co to właściwie za jeden, ten Dobbs? - przerwał mu zniecierpliwiony Tripler. - Już mówiłem. To angielski matematyk. Dobbs, zafascynowany mechaniką kwantową, sformułował hipotezę o istnieniu psytronów. Opisał je bardzo szczegółowo w artykule Time and ESP opublikowanym w 1965 roku w 54. numerze londyńskiego „Proceedings of the Society for Psychical Research”. To cząstki podobne do neutrino pobudzane przez aktywność ludzkiego mózgu, przesyłane z umysłu do umysłu. Mówiąc bardziej współczesnym językiem, są to wiązki energii wytwarzanej przez pole psychiczne, zachowujące się jak cząstki. Genialna idea, niech pan przyzna. Tripler potrząsnął głową. - Czy Dobbs kiedykolwiek widział te... psytrony? - A czy pan widział kiedyś kwarki? Albo czy można zobaczyć smak? - Frullifer pochylił się do przodu, chwytając brzeg biurka. - Bądźmy poważni. Istnienia pewnych zjawisk nie można stwierdzić poprzez bezpośrednią obserwację, lecz tylko poprzez badanie ich konsekwencji. Po lekturze Dobbsa zrozumiałem od razu, że znalazł

odpowiedź. To psytrony wpływały na obserwowane fotony i zmieniały ich naturę, a nie pole, przy którym upierałem się do tej pory. Tripler uśmiechnął się pod nosem. - Obawiam się, że wybrał pan nieodpowiednie miejsce dla swoich dywagacji, młodzieńcze. Nie kto inny, lecz właśnie szef tego instytutu John Wheeler wykazał, że fotony zmieniają swoją naturę także wtedy, gdy są emitowane przez kwazary, czyli miliony lat świetlnych od potencjalnego obserwatora. Kiedy przechodzą przez soczewkę grawitacyjną, zachowują się, jakby wiedziały, że kiedyś ktoś będzie je obserwował. - Dokładnie tak. - Twarz Frullifera rozjaśniło zadowolenie, jakby tylko na to czekał. - Profesor Wheeler utrzymuje, że fotony nie mają określonej natury, zanim ktoś nie podda ich obserwacji. Ale teoria psytronów Dobbsa pozwala uporać się z tym paradoksem. Oczywiście nie w takiej postaci, w jakiej została początkowo sformułowana. Udoskonaliłem ją i teraz mogę... Tripler ze znudzeniem machnął ręką. - Najpierw niech mi pan wyłoży szczegółowo swoją teorię. Inaczej będziemy poruszać się w próżni. Frullifer przytaknął z powagą. - Dobrze. Dobbs miał rację, co do tego nie może być wątpliwości. Ludzki mózg emituje pewne cząstki, te same, które zaburzają pomiary kwantowe. Ale jeśli psytrony faktycznie istnieją, to jak są zbudowane? Przede wszystkim ich masa musi być bardzo mała, jak ta, którą według naszych przypuszczeń ma neutrino. W innym przypadku interakcja z materią byłaby gwałtowna i widoczna gołym okiem. Poza tym psytrony muszą poruszać się dużo szybciej niż światło. Tripler wybuchnął śmiechem. - Trudno uwierzyć, że studiował pan fizykę. Nic nie porusza się szybciej od światła. - To pan jest w błędzie - odparł urażony Frullifer. - Słyszał pan kiedyś o bradionach albo tachionach? Dzień w dzień w laboratoriach na całym świecie obserwuje się cząstki, które poruszają się szybciej od światła. Nie mówiąc już o tym, co dotyczy kwazarów. Tripler wydawał się poirytowany aroganckim tonem chłopaka. - Prędkości, które ma pan na myśli, dają się zaobserwować jedynie w ośrodku. Nic jednak nie przekracza prędkości światła w próżni. - A gdzie pan ma tę próżnię? - odparował niegrzecznie Frullifer. Potem

podniósł dłoń. - Proszę trzymać się umowy i pozwolić mi mówić. - Dobrze, niech pan mówi. Pozwolę sobie jednak dać panu pewną radę. Nie ma miesiąca, żeby w tym instytucie nie stawiał się jakiś młody geniusz pragnący obalić teorię względności. Tripler otworzył najniższą szufladę biurka i wyjął z niej stos kartek, którymi potrząsnął w powietrzu. - Niech no pan spojrzy na te papiery. We wszystkich jest to samo. I wie pan, co z nimi robię? Kolekcjonuję, żeby wieczorem móc pośmiać się z przyjaciółmi przy piwie. A więc jeśli jest pan zwolennikiem teorii eteru kosmicznego, flogistonu albo innych bredni... Na brodatej twarzy Frullifera pojawiła się uraza. - Ależ ja nie zamierzam zaprzeczać teorii względności! - zaprotestował. - Proszę posłuchać. Niech pan założy na chwilę, tylko na chwilę, że psytrony Dobbsa rzeczywiście istnieją. Przyjmijmy, że w stanie kwantowym osiągają prędkości przewyższające prędkość światła... - A czemu miałyby przemieszczać się szybciej od światła? - Ponieważ wszystkie potwierdzone przypadki przesyłania myśli na długich dystansach przebiegały z wielką prędkością. Tripler zmarszczył rudawe brwi. - Przesyłania myśli? Przyjacielu, rozprawia pan o rzeczach, które we mnie i w każdym innym naukowcu budzą żądzę mordu. - Zostawmy więc telepatię. Załóżmy po prostu, że wprawione w ruch psytrony mogą przemieszczać się szybciej od światła. Co się z nimi dzieje podczas tego ruchu? To jasne. Właśnie opierając się na teorii względności, musimy przyjąć, że ich energia staje się nieskończona. Staje się więc energią urojoną, która jest nie z tego świata. A kiedy psytrony docierają do źródła przyciągania, czyli do neuronów mózgu odbiorcy, okazuje się, że nie upłynęła nawet sekunda, ponieważ w owym wymiarze urojonym, który można też określić mianem tak zwanej nieświadomości zbiorowej, czas nie istnieje. Tripler zastygł z otwartymi ustami, zbity z tropu pewnym tonem rozmówcy. Zdołał tylko zapytać: - Ależ... co to ma wspólnego z paradoksem Wheelera? - Więcej, niż pan sądzi - zapewnił go tryumfująco Frullifer. - Mówiłem już panu, że psytrony muszą posiadać jakąś masę, chociaż jest ona bardzo niewielka,

podobnie jak masa, którą przypisujemy neutrinom. Jeśli przesyłane psytrony są wiązką, to pierwsze w kolejności, których energia zmierza do nieskończoności, nabierają również nieskończonej gęstości i masy. Dzięki temu staje się możliwe zakrzywienie czasoprzestrzeni, w które wpadają ostatnie psytrony w procesie przesyłania, prościej mówiąc te, które znajdują się w ogonie wiązki. Niektóre z nich zostają wciągnięte w przeszłość razem z zapisanymi w nich informacjami, które są identyczne z tymi przenoszonymi przez pierwsze. Oto, dlaczego fotony emitowane przez kwazary wiedzą już teraz, jeśli mogę się tak wyrazić, że kiedyś w przyszłości ktoś będzie je obserwował - tu w głosie młodego człowieka, dotąd pełnym entuzjazmu, pojawiła się ostrożność. - Wiem, że ten temat nie budzi pańskiego zachwytu, ale proszę mi pozwolić dodać, że proces, który właśnie opisałem, w zdumiewający sposób tłumaczy większość fenomenów z zakresu prekognicji i metempsychozy. Tripler przesunął wierzchem dłoni po czole, jakby chciał wytrzeć niewidzialny pot. Potrząsnął głową i ponownie spojrzał na zegar. - Wolałbym tego nie komentować. Jedna tylko uwaga, panie Frullifer. Jeśli dobrze zrozumiałem, proponuje pan swoje własne wyjaśnienie zjawisk kwantowych. Ja jednak zajmuję się głównie astrofizyką. Dlaczego przyszedł pan do mnie? - Ponieważ przy założeniu, że psytrony Dobbsa istnieją, cała astrofizyka zostaje wywrócona do góry nogami. Powtarzam: wywrócona - Frullifer, jakby na poparcie swoich słów, przeciął powietrze dłonią. - Zadałem sobie pytanie: skąd się biorą psytrony? Czy powstają w mózgu? Nie, oczywiście, że nie, nic nie może powstać z niczego. Psytrony istnieją jako osobne cząstki w swoim stanie podstawowym. Synapsy mózgu jedynie zapisują w nich informacje i wprawiają je w ruch z prędkością, o której już mówiłem. - I gdzieżby miały się chować te pańskie psytrony? Może są przyczepione do sufitu? - Są wszędzie, dokładnie tak jak cząstki neutrino. Sieci neuronów przechwytują pewną ich część, nadając im indywidualny, podmiotowy charakter. Ale psytrony znajdują się w każdym zakątku wszechświata. Powiem więcej, to właśnie dzięki nim wszechświat jeszcze się nie rozpadł. Tripler czul jednocześnie znudzenie, irytację i rozbawienie. Dał wyraz wszystkim tym uczuciom, uśmiechając się drwiąco. - A więc pańskim zdaniem to psytrony miałyby być ową tajemniczą ciemną materią?

- Brawo! Zaczyna pan rozumieć! - wykrzyknął Frullifer, który nie dopatrzył się w słowach profesora sarkazmu. - Cały zbiór psytronów, który na własne potrzeby nazwałem Psyche, przenika wszechświat, w określonych miejscach odznaczając się większą lub mniejszą gęstością. To masa psytronów dodana do masy cząstek neutrino zapobiega rozpadowi wszechświata. Psytrony mają jednak pewną właściwość, której nie posiada neutrino: mogą przenosić informacje, trochę tak jak bity. Ale nie chciałbym za bardzo zaciemnić obrazu. - Ależ zaciemnia pan od samego początku - Tripler wychylił się do przodu z bardzo poważnym wyrazem twarzy. - Teraz proszę mi odpowiedzieć na decydujące pytanie. Ma pan jakieś dowody na poparcie tych tez? Przeprowadził pan eksperymenty? Czy to wszystko tylko gadanie? Frullifer uśmiechnął się, nie tracąc pewności siebie. - Oczywiście, że mam dowody. Co najmniej trzy. I wszystkie trzy niepodważalne. - Czyżby? Proszę mi przedstawić choć jeden. - W tej chwili. Doświadczenie Michelsona. Tripler uderzył dłonią o biurko tak mocno, że kilka kartek sfrunęło na podłogę. - Jest pan szalony! Doświadczenie Michelsona-Morleya było najsłynniejszą porażką w historii fizyki! Nawet dzieci to wiedzą! Frullifer nie zmieszał się ani trochę. - Ależ ja nie mówię o doświadczeniu Michelsona-Morleya z 1904 roku, mówię o eksperymencie Michelsona-Gale’a z roku 1925. Tego, który nawiązywał do prac Sagnaca z roku 1913. Te dwa ostatnie eksperymenty były powtórzeniem prób Michelsona i Morleya, ale ponieważ przyjęto właściwe proporcje, zakończyły się pełnym sukcesem. Wykazały, że światło podczas drogi, jaką przebywa, spotyka coś, co je spowalnia. Tyle że Sagnac upierał się jeszcze przy eterze, a Michelson nie miał żadnej hipotezy. Nie mogli wiedzieć, że to coś istnieje, ale nie ma nic wspólnego z eterem. I że to Psyche, czyli wielkie morze psytronów. Wyczerpany Tripler opadł w głąb fotela. - I to mają być te dowody? Uwaga, moja cierpliwość już się kończy. - Nie, przecież powiedziałem, że są też inne! - krzyknął Frullifer. Potem, starając się zachować spokój, ciągnął: - Na przykład dowód, jaki wszyscy mamy przed oczami, czyli przesunięcie ku czerwieni, redshift galaktyk.

Na twarzy Triplera, dotąd zasępionej, pojawiło się zdumienie. - Co pan wygaduje? Redshift dowodzi jedynie, że galaktyki oddalają się od siebie! - Tak twierdzą zwolennicy teorii Wielkiego Wybuchu, ale to najzwyczajniejsze ordynarne kłamstwo. Redshift ma miejsce, ponieważ pokonując wielkie odległości, światło traci energię. Tę energię osłabia materia, której pełne są przestrzenie kosmiczne. I ową materią jest Psyche. - Mam nadzieję, że pan skończył - warknął Tripler. - Nie, jest jeszcze trzeci dowód, ten rozstrzygający. - Jakiż to? - Promieniowanie reliktowe. Tripler wzniósł oczy do nieba. - Ależ ono także jest dowodem Wielkiego Wybuchu! - Błąd - odparł kategorycznie Frullifer. - Gdyby tak było, promieniowanie reliktowe byłoby niejednorodne, a tymczasem zawsze i wszędzie jest takie samo. I proszę mi nie mówić, że Cosmic Background Explorer wykrył różnice w jakimś tam kwazarze. Są one tak mikroskopijne, że równie dobrze mogą być efektem zakłóceń ze strony przyrządu badawczego. Nie powinny wprowadzić nas w błąd. Nieco bardziej zainteresowany, Tripler powstrzymał zniecierpliwienie. - Wiemy to od dawna. I jakie będzie pańskie wyjaśnienie? - Bardzo proste. Jeśli Psyche posiada zdolność osłabiania energii promieniowania, musi mieć też zdolność absorbowania jej. To oznacza, że jest ogrzewana przez światło. Oto, dlaczego promieniowanie reliktowe jest wszędzie identyczne. - Frullifer zrobił przerwę na oddech. - Jak pani widzi, profesorze, proponuję jedyne logiczne wyjaśnienie paradoksów kwantowych, problemu ciemnej materii, redshiftu galaktyk, mechanizmów działania mózgu, a nawet zjawisk pozazmysłowych. A to wszystko bez wychodzenia poza teorię względności czy inne założenia fizyki. - Widzę - odpowiedział Tripler nieobecnym głosem. - Pozwoliłem sobie dokonać syntezy mojego odkrycia - mojego i Dobbsa, naturalnie - w modelu matematycznym, który będzie pan mógł łatwo sprawdzić. - Frullifer zgarbił się i zaczął szukać czegoś pod swetrem w okolicy paska od spodni. Wreszcie wyciągnął wymięty egzemplarz „Speculations in Science and Technology”. - Niestety, jak pan widzi, tylko w Australii znalazłem kogoś, kto zgodził się

opublikować moje materiały. Ale z pańską pomocą... - Pan chce, żebym panu pomógł? Naturalnie. Proszę chwilę poczekać, wezwę jednego z moich współpracowników. - Tripler wstał, otworzył drzwi i wystawił głowę na korytarz. Kiwnął na kogoś. - Chodź tutaj zaraz. Chwilę później w drzwiach pojawił się umięśniony olbrzym w uniformie ochroniarza. Tripler wskazał palcem Frullifera. - Mike, wyrzuć stąd tego kretyna. I zrób to tak, żeby mi się już więcej nie naprzykrzał. Na twarzy Frullifera widniała rozpacz, gdy olbrzym wywlekał go, a właściwie wynosił na zewnątrz. Zdążył jeszcze tylko wrzasnąć: - Popełnia pan błąd! Nie zna pan możliwości mojej teorii! Nadejdzie dzień, gdy na niebie pojawią się psytronowe promy kosmiczne i wszyscy przyznają, że miałem... Tripler przez chwilę słuchał głosu, który powoli cichł w dole schodów. Potem podniósł magazyn, tak ostrożnie, jakby dotykał zadżumionego. Potrząsnął głową i schował gazetę do szuflady, gdzie trzymał inne dziwaczne papiery.

MALPERTUIS - WYLOT Anonimowe zeznanie złożone zgodnie z wymogami prawa międzynarodowego przed Międzygalaktyczną Komisją w Kartaginie 14 listopada 2194 roku podczas posiedzenia poświęconego śledztwu w sprawie podróży promu kosmicznego Malpertuis. Żądacie ode mnie zwięzłego sprawozdania z tego, co zdarzyło się podczas pechowej ekspedycji promu Malpertuis. Muszę was ostrzec, że ta relacja nie będzie krótka. Gdybym za bardzo rozwodził się nad szczegółami, przerwijcie mi. Wiedzcie jednak, że pewnych detali nie mogę pominąć. Także dlatego że z tego, co się stało, nie wszystko rozumiem. Mam dwadzieścia dziewięć lat i pochodzę z Liverpoolu. Już po raz szósty miałem lecieć statkiem kosmicznym, ale dopiero pierwszy raz psytronowym. Pięć wcześniejszych podróży odbyłem w obrębie Układu Słonecznego na statkach handlowych kursujących po przestrzeniach międzyplanetarnych wokół Deimosa i księżyców Jowisza. Malpertuis latała pod czerwono-czarną flagą Wyzwolonej Republiki Katalonii, ale w rzeczywistości schroniła się pod jej banderą jedynie dla wygody. Prom znajdował się w rękach kartelu, na który składały się małe towarzystwa. Ani jedno z nich nie pochodziło z Katalonii. Warunki zatrudnienia były jednak dobre, więc nie zaprzątałem sobie głowy złą sławą, jaka otacza promy psytronowe. W dniu zaokrętowania zdziwiłem się, że tak wiele małych statków startuje z portu w Ceucie, chętnie wybieranym przez armatorów na miejsce wylotu być może z powodu korzystnych przepisów celnych. Załoga Malpertuis musiała, sądząc po liczbie statków transportowych, liczyć co najmniej tysiąc osób, czyli dziesięć razy więcej od największego promu, na jakim podróżowałem. Byłem naprawdę ciekaw tej Malpertuis, która czekała na nas zacumowana w pewnej odległości od Księżyca, w miejscu szczególnie obfitującym w Psyche. Zwykły traf zadecydował, że zostałem zabrany na statek, który przewoził także trójkę Przewodników, zastępców Wielkiego Przewodnika. Nie było z nimi ich dowódcy, tego, którego powszechnie nazywano Medium (chociaż używanie tego

określenia jest, jak wszyscy wiedzą, surowo zabronione). Wiedziałem o nim tylko tyle, że nazywa się Sweetlady, że jest opatem z zakonu barbusquins i że cieszy się fatalną reputacją. Także troje jego zastępców, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, sprawiało wrażenie dziwolągów. Należeli oni do jakiejś niedającej się określić rasy, bez wątpienia pochodzącej ze wschodu, ale o cerze ciemniejszej niż u Chińczyków. Szeptali coś do siebie w zupełnie niezrozumiałym języku i zawsze trzymali się razem, z daleka od reszty załogi. Na tych, którzy ośmielili się zadać im jakieś pytanie, zwracali zdumione spojrzenia, z których dało się wyczytać oburzenie. Potem odwracali głowy w inną stronę. Mimo ich sposobu bycia oficerowie z dowództwa traktowali tę trójkę z ogromnym respektem i nawet przyjęli Przewodników do swojej mesy, niedostępnej dla zwykłych śmiertelników. Nie wiem, o czym rozmawiali podczas kolacji, ale raczej nie mogły to być ożywione dyskusje. Widzę, że trochę odszedłem od tematu. A więc do rzeczy. Podróż na Malpertuis odbyła się zgodnie z rozkładem lotów i trwała trzydzieści pięć godzin. Odkryłem, że wielu moich kolegów latało już na promach psytronowych, ale tylko jeden, Norweg o muskularnych, pokrytych tatuażami ramionach, miał do czynienia z opatem Sweetlady w roli Medium. - Trzymaj się od niego z daleka - mruknął, kiedy pochłanialiśmy nasze racje żywnościowe. - To potwór z piekła rodem. - Co masz na myśli? - zapytałem, lekko zaniepokojony. - Sam się przekonasz. To najohydniejsza, najbardziej lepka kreatura, z jaką się zetknąłem. Nikt by nie uwierzył, że to opat, gdyby nie ten habit. Ale jako Medium jest świetny, może nawet najlepszy. Chciałem jeszcze pociągnąć go za język, ale nieoczekiwane poruszenie i widok ludzi biegnących w stronę mostka kazał mi się domyślić, że docieramy do celu. Ja też pospieszyłem w tamtym kierunku. A kiedy przez wąski iluminator zdołałem wreszcie zobaczyć Malpertuis, zaparło mi dech w piersiach. Rozgwieżdżone niebo niemal w całości wypełniała ciemna sylweta, tak ogromna, że człowiek w pierwszym odruchu chciał zapytać, gdzie ją zbudowano. Z wyglądu prom przypominał rafinerię albo olbrzymią fabrykę zawieszoną w pustce. To, co czyniło go wyjątkowym, to obecność wystających u góry i u dołu kolców podobnych do wielkich gwoździ z wąziutką główką. Choć nie znałem się za bardzo na promach psytronowych, wiedziałem, że te elementy konstrukcji nazywane są cewkami Frullifera. Gdybym mógł zajrzeć do środka tych wielkich cylindrów, zobaczyłbym

poplątane zwoje przewodów zanurzonych w roztworze sodu, potasu i chlorku. W miejscach łączenia przewodów znajdują się małe zbiorniczki, między którymi przepływają, przez labirynty rurek, ciekłe substancje o tajemniczych nazwach: acetylocholina, serotonina, histamina, glicyna, dopamina... Nie wiem, do czego służą wszystkie te płyny. Wiem jednak, że są przedmiotem nielegalnego handlu, którym sterują międzynarodowe organizacje. Ale o tym wiecie i wy. Zaokrętowanie trwało całe godziny, tak wiele było statków, które musiały zbliżyć się, jeden po drugim, do wielkich rękawów pod ciśnieniem i zostawić w nich ludzi. Z komór dekontaminacyjnych szło się na centralny mostek, największy, jaki kiedykolwiek widziałem. Było tam tak mało światła, że dopóki oczy nie przywykły do ciemności, poruszaliśmy się po omacku. Dokuczało przenikliwe zimno, znak, że armatorzy zadbali o zredukowanie zbędnych ich zdaniem kosztów. - Na szczęście podróż promem psytronowym nigdy nie trwa długo - mruknął Norweg, który przedstawił mi się jako Thorvald. Kapitan Prometeusz czekał na nas na końcu mostka, na czymś w rodzaju podwyższonej platformy. Nazywano ją rufówką, aby upamiętnić w ten sposób dawne żaglowce. Nasz dowódca, człowiek o małych oczkach, wydatnej szczęce i zmierzwionych włosach sięgających mu aż do pasa, miał wygląd nieokrzesanego brutala. Wielkie kosmate łapska trzymał na poręczy i mierzył nas wzrokiem pełnym nietajonej pogardy. Wbrew dobrym zwyczajom panującym na promach nie wygłosił żadnej mowy i zanim wszyscy zdążyli dotrzeć na miejsce, odwrócił się na pięcie i poszedł do swoich zajęć. Pierwszy oficer Holz był energicznym mężczyzną i wyglądał na dobrego fachowca. To on wyczytał po angielsku, a potem po hiszpańsku nazwiska członków załogi i nasze funkcje. W tym czasie dołączył do niego na rufówce niski człowiek w habicie, kiedyś zapewne białym, ale teraz brudnym i poplamionym. - Patrz, to opat Sweetlady - szepnął Thorvald, nie bez pewnego szacunku. - Boże, co za potwór! Na pierwszy rzut oka ten osąd wydał mi się nieuzasadniony. Sweetlady wyglądał zupełnie zwyczajnie, chyba że za rzecz odbiegającą od normy uznać jego duży brzuch. Twarz, w której zwracał uwagę spuchnięty czerwony nos, tchnęła jakąś naturalną dobrodusznością, podkreśloną przez obwisłe wargi, zawsze rozciągnięte w promiennym uśmiechu. Opat stanął ze skrzyżowanymi ramionami kilka kroków od pierwszego oficera,

przyglądając nam się tak, jakbyśmy byli jego dziećmi. Troje zastępców weszło szybko po schodach na rufówkę i stanęło przy swoim dowódcy. Sweetlady przywitał ich milczącym skinieniem głowy. Kiedy pan Holz skończył mówić, wiedzieliśmy już, że jest nas tysiąc dwudziestu czterech, przydzielonych do dwunastu oddziałów, i że będziemy pracować na zmiany: cztery godziny pracy, cztery odpoczynku. Aż sześć oddziałów zostało wyznaczonych do zajmowania się ładunkiem, co wydawało się dużą przesadą. Ale nikt z nas nie wiedział, o jaki ładunek chodzi. Gdyby nas poinformowano, wielu ludzi zażądałoby, aby natychmiast ich wyokrętować. A już bez wątpienia wszyscy chrześcijanie, żydzi i muzułmanie. Szefowie oddziałów przeprowadzili apel. Nie miałem żadnej specjalizacji, więc zostałem przydzielony do jednej z dwóch ekip wyznaczonych do konserwacji promu. Musiałem pożegnać się z Thorvaldem. Norweg znał się dobrze na cewkach Frullifera i został szefem ekipy, która zajęła się ich zasilaniem w oddalonej części promu. Nowi towarzysze nie wzbudzili mojego entuzjazmu. W oddziale w większości znaleźli się bardzo młodzi Filipińczycy, dla których był to pierwszy albo drugi lot. Poza własnym językiem znali tylko hiszpański (mówili z przedziwnym akcentem) i trochę technicznego żargonu, koniecznego, żeby rozumieć wydawane polecenia. Nasz szef był natomiast małomównym Włochem o nazwisku Schedoni. Tak jak my nic nie wiedział ani o celu, ani o długości ekspedycji. Dodał mi otuchy fakt, że była to już jego czwarta podróż promem psytronowym; mimo to nie potrafiłem go namówić, by opowiedział o swoich przeżyciach. - Przekonasz się na własnej skórze - uciął krótko, poirytowany, a potem udał, że nie rozumie mojego angielskiego i nie odezwał się już ani jednym słowem. Mieliśmy spać w wielkim dormitorium, tak ciemnym, że przypominało kryptę. Także i tu nasi armatorzy wykazali się podziwu godną oszczędnością. Ziąb był tak przenikliwy, że z naszych ust unosiły się obłoczki pary, a koce, które nam wydano, zostały chyba kupione od handlarzy starzyzną, tak były poszarpane i pełne dziur. Całe wyposażenie służące do higieny osobistej nie dawało żadnej gwarancji, że wytrzyma podróż. Nawet szafki były przerdzewiałe i otwierały się ze zgrzytem tylko wtedy, gdy długo i zacięcie się z nimi mocowaliśmy. - Spokojnie - zaśmiał się Schedoni, kiedy przyszliśmy ze skargą. - Podróż, w którą się udajemy, nie wymaga żadnych wygód. Ale dobrze, poproszę Medium, żeby poprawili to i owo, kiedy lot już się zacznie.

Ostatnie zdanie wydało mi się niejasne, ale najbardziej zdziwiło mnie, że z taką swobodą użył słowa „Medium” zakazanego na wszystkich statkach, a już szczególnie na promach psytronowych. Wtedy po raz pierwszy zadałem sobie pytanie, czy aby misja Malpertuis jest zupełnie legalna. Jeszcze bardziej utwierdziłem się w moich podejrzeniach, kiedy zauważyłem, że na pokładzie nie ma żadnych kobiet poza tą Azjatką, jedną z trójki Przewodników. Ale wytłumaczyłem to sobie tak, że na wyprawie dowodzonej przez opata muszą obowiązywać zakonne reguły. Rozpakowaliśmy nasze rzeczy i odpoczęliśmy kilka godzin. Nad wszystkimi kojami, przysuniętymi jedna do drugiej, wisiały metalowe kule, z których wychodziły zwoje cienkich, delikatnych przewodów. Schedoni powiedział nam, że są to „neuroprzewodniki” przenoszące do cewek Frullifera obrazy z naszej Psyche. Ostrzegł nas także, że jeśli je uszkodzimy, odbędziemy tę podróż okaleczeni albo pod postacią zdeformowanych potworów. Z pewnym niepokojem przyjrzałem się temu dziwnemu skalpowi wiszącemu nad moją głową, potem jednak przyszedł sen. Spałem do chwili, gdy usłyszałem dzwonek pierwszej zmiany.

I Cysterna z Aljaferii Niebo nad Saragossą rozświetlały roje gwiazd, tak błyszczących i gęsto rozsianych, że Eymerich musiał spojrzeć w górę. Otrząsnął się jednak i cały zachwyt znikł w jednej chwili. Tej nocy nie można było tracić czasu na oglądanie nieba. Zarzucił na chude ramiona czarny płaszcz, który nosił na białym habicie, i przyspieszył kroku. Ceglana wieża, w której mieścił się trybunał i więzienia inkwizycji, przylegała do murów, tak wysoka i potężna, że usuwała w cień półokrągłe baszty wyrastające po jej bokach. Eymerich pozdrowił krótkim gestem czterech strażników siedzących przy ognisku i nerwowym krokiem wszedł w bramę. Trupi odór dochodzący z podziemnej cysterny ścisnął go za gardło. Nie było dla nikogo tajemnicą, że cztery lata temu, podczas zarazy, kiedy ludzie padali jak muchy w całej Aragonii, wiele zwłok wrzucono w ciemne wody tej ogromnej studni. Później ojciec Agustín de Torrelles, inkwizytor generalny, kazał wyłowić zniekształcone ciała zmarłych na dżumę i okadzić wąski korytarz prowadzący do cysterny. Czynność tę kilkakrotnie powtórzono. Ale dziwny zaduch, dławiący i przenikliwy, pozostał na zawsze, przypominając o tragedii tamtych dni. Eymerich wspiął się po schodach wiodących do więzień pilnowanych przez paru strażników, a potem wszedł na drugą kondygnację. Młody dominikanin wybiegł mu naprzeciw. - W samą porę, ojcze Nicolasie! Ojciec Agustín nie może się was doczekać. - Gdzie jest? - Miał życzenie, abyśmy go zanieśli do sali posiedzeń przed kominek. Ale nie podchodźcie za blisko. Infirmarius nie ma żadnych wątpliwości. To czarna śmierć. Eymerich wzruszył ramionami. - Już raz ją pokonałem. Prowadźcie mnie do niego. Chłopak skłonił się lekko i odsunął kotarę zasłaniającą niskie mauretańskie drzwi w kształcie końskiej podkowy. Z początku Eymerich nie zdołał nic dostrzec.

Wielką, pełną stiuków i fresków komnatę, w której się znalazł, oświetlała tylko jedna pochodnia. Potem zobaczył nędzne posłanie przed kominkiem, na którym płonął słaby ogień. Z trudem wypatrzył w mroku wątłą sylwetkę owiniętą w koce. Przy niej klęczała jakaś ciemna postać. Zbliżył się krokiem, który wbrew jego woli zdradzał niepewność. - Dobry wieczór, ojcze Agustinie - powiedział. Kształt pod kocami nawet nie drgnął. Tymczasem osoba klęcząca przy chorym podniosła głowę i pod czarną zasłoną ukazały się siwe pasma włosów oraz pomarszczona twarz starej kobiety. - Nie wiem, czy mój brat was słyszy - wymamrotała stara. - Od czasu do czasu wraca mu przytomność, ale częściej charczy albo zapada w sen tak jak teraz. Może byłoby lepiej, gdybyście przyszli później. - Nie, nie. - Spod koca nagle wynurzyła się łysa głowa z pożółkłą twarzą. Ogromne podkrążone oczy pałały gorączką. Usta były ziejącą jamą bez zębów i warg. - To ja wezwałem ojca Nicolasa - oświadczył chory zamierającym głosem. - Podejdźcie do ognia, tak, abym mógł was widzieć. Ale nie zbliżajcie się do mnie. Kiedy stary mówił, Eymerich poczuł okropny fetor przypominający woń rozkładającego się ciała. Myśl o tym, co zasłaniały koce, wywołała w nim taki wstręt, że przeszły go dreszcze. Starał się ukryć obrzydzenie. - Ja również byłem chory, ojcze Agustinie. Cztery lata temu. Teraz już nie muszę się bać... - Nie odważył się wymówić tego słowa. - ... dżumy - dokończył za niego starzec. - Wiem, ocaleliście z wielkiej zarazy roku pańskiego 1349. Właśnie dlatego was tutaj wezwałem. Ile lat sobie liczycie? - Trzydzieści dwa. Ojciec Agustín westchnął, wydobywając z płuc chrapliwy szmer. - To doprawdy mało. A jednak jesteście najstarszym spośród członków tego trybunału. Ojciec Rosell został wezwany do Awinionu, wszyscy inni umarli. - Tu przeszedł go lekki dreszcz. - A tej nocy umrę i ja. Eymerich nagle poczuł całkowitą obojętność wobec tego człowieka. Miał wrażenie, że to dżuma leży na tym posłaniu pod postacią trujących wyziewów. Nie mógł ścierpieć tak kruchych, tak podatnych na zniszczenie i zżeranych chorobą ciał. Czuł pokusę, by wybiec stąd na świeże powietrze, ale zamiast tego zmusił się, by nadać głosowi przyjazne brzmienie. - Tak jak ja wyzdrowiałem, i wy możecie wrócić do zdrowia, ojcze Agustinie.

Tym bardziej że epidemia już dawno się skończyła. Przypadki dżumy są rzadkie w tym roku i często mają łagodny charakter. Stary wyglądał na wzburzonego. Zacisnął powieki. - Dżuma nie zniknie, ponieważ jej przyczyny są nadal żywe. Jeśli chodzi o mnie, gdybyście mogli zobaczyć, co kryje się pod tymi kocami, pojęlibyście, że to kwestia godzin. Spowiadałem się już dwa razy. Eymerich obawiał się przez chwilę, że zakonnik zechce zrzucić przykrycie i pokazać mu swoje rany. Przezwyciężył strach, udając, że patrzy na ogień. - Czemu pozwalacie, aby płomień przygasał? - zwrócił się surowo do kobiety. - Gdzie jest służba? Już sięgał po pogrzebacz, gdy stary powstrzymał go gwałtownym ruchem ręki. - Nie, ojcze Nicolasie. Zbyt duży żar mnie dusi. A poza tym to nie zda się na nic. Czuję zimno od wewnątrz - zamknął oczy, po czym powoli je otworzył. - Do rzeczy, mamy niewiele czasu. Muszę z wami pomówić o sprawach wielkiej wagi. Chodźcie do światła i posłuchajcie mnie uważnie. Eymerich wyprostował się i stanął przy kominku ze skrzyżowanymi ramionami. - Gdy Bóg powoła mnie do siebie, Królestwo Aragonii pozostanie bez wielkiego inkwizytora - ciągnął chory głosem przechodzącym w szept. - Dlatego was tu do siebie wezwałem. To wy będziecie nowym inkwizytorem. Eymerich drgnął, zdumiony. - To niemożliwe! Rozporządzenia papieża Klemensa VI... - Tak, wiem. Mówią, że wielki inkwizytor nie może mieć mniej niż czterdzieści lat. Ale w całej Aragonii pod nieobecność ojca Rosella nie został choćby jeden dominikanin obeznany ze sprawami Świętego Oficjum, który osiągnąłby ten wiek. A jeśli czegoś musimy dopilnować za wszelką cenę, to tego, by inkwizycja nie wpadła w ręce franciszkanów. Oddać ją tym prostaczkom, to jak przekazać w ręce króla, który wziął sobie nawet franciszkanina za spowiednika. Eymerich przytaknął. - Rozumiem. Ale wątpię, czy papież zatwierdzi moją nominację. - Poczyniłem już stosowne kroki. Pamiętacie tego francuskiego szlachcica, który został przełożonym zakonu benedyktynów? Gościł u nas przez jakiś czas. - Pana de Grimoard? Opata wiktorynów z Marsylii? - Otóż to. Teraz jest legatem, jednym z najbardziej znaczących ludzi w

Awinionie. Wymieniliśmy listy. Pamięta was. Przedstawi waszą sprawę Klemensowi VI. Eymerich potrząsnął głową. - Gdyby nawet mu się powiodło, król Piotr nie wyrazi zgody. Według prawa to on sam proponuje duchownych na wysokie stanowiska kościelne. Koce okrywające ciało zadżumionego poruszyły się gwałtownie. Eymerich cofnął się lekko, obawiając się, że nadszedł koniec, ale starzec jedynie wydobył z okryć wychudłą i pożółkłą rękę. Wycelował palec w Eymericha. - Posłuchajcie mnie uważnie, ojcze Nicolasie - powiedział, z wysiłkiem podnosząc głos. Jego źrenice zwęziły się ze złości. - Nie mówimy tu o jakichś tam duchownych. Mówimy o inkwizytorach. O najznamienitszych obrońcach wiary, strzegących jej także przed herezją panujących. Nie ma króla, cesarza czy księcia, którego mielibyśmy nad sobą. Winniśmy posłuszeństwo papieżowi i nikomu innemu - to mówiąc, dostał ataku kaszlu, krótkiego i gwałtownego. - Mój Boże, mam zupełnie suche gardło. Dlaczego próbujecie mnie rozsierdzić? Eymerich zmarszczył czoło. - Nie to było moim zamiarem, ojcze Agustinie. Ale boję się, że z królem nie pójdzie tak łatwo. - Wtedy będziecie musieli go postraszyć - to, co zostało z ust starca, rozchyliło się w uśmiechu. - Ale zacznijmy zgodnie z regułami. Gdy stąd wyjdziecie, pójdziecie do mojej celi. Tam znajdziecie nominację, którą dla was przygotowałem i w której mianuję was moim sukcesorem oczekującym na zatwierdzenie przez papieża. Będą tam także trzy bulle papieskie: Ad abolendam, Ut inquisitionis i Ad extirpandam. Jutro stawicie się u Justicii*, z nominacją i bullami. - Nie przyjmie mnie. Jest nam jeszcze bardziej niechętny niż król. - Przyjmie, jeśli tylko będziecie potrafili się cenić. Pokażecie mu bulle i przedstawicie mu wasze prerogatywy. Nie będzie mógł odmówić. Eymerich pokręcił głową. - Jesteście człowiekiem wielkiej wiary, ojcze Agustinie. Starzec nie zwracał na niego uwagi. - Potem udacie się do biskupa, ale to będzie tylko czysta formalność, nie żaden * Justicia - sędzia wybierany przez aragońską szlachtę, która podlegała jego jurysdykcji. Sędziego nie mógł usunąć ani zmienić nawet król Aragonii. Urząd ten był dowodem wysokiej pozycji szlachty, kontrolującej władzę królewską.

akt poddaństwa. A kiedy pójdziecie do króla, jeśli będziecie mieć sposobność, aby mówić z nim na osobności, przypomnijcie mu ostatnią rozmowę, jaką z nim odbyłem. Wyjaśnijcie mu, że to wam przekazałem śledztwo. - Jakie śledztwo? Ojcem Agustínem wstrząsnął kolejny atak kaszlu, tym razem tak długi i gwałtowny, że siostra zakonna podniosła się zaniepokojona z klęczek. Inkwizytor dał jej gestem znak, aby nie przeszkadzała. Chory ciągnął z załzawionymi oczami: - To moje ostatnie chwile. Panie, daj mi siłę, abym dokończył, co zacząłem! - Utkwił świdrujący wzrok w Eymerichu. - Ojcze Nicolasie, ten zamek jest przeklęty, ta ziemia jest przeklęta. Zwyciężyliśmy Maurów, ale pozwoliliśmy, aby żyli wśród nas, oni i poganie wszelkiej maści. Król we własnej osobie radzi się u Żydów. Zdajecie sobie sprawę, że Aragonia nie jest już chrześcijańska? Spojrzenie Eymericha pobiegło ku mauretańskiej architekturze sklepienia i mozaikom ginącym w mroku sali. Ich kolory, złoto i czerwień, znikały i pojawiały się w świetle chybotliwego płomienia. - Tak jak i wy cierpię z powodu tego obłędu - oświadczył sucho. - Piotr IV jest zbyt tolerancyjny. - Nie, jest coś gorszego. Kobiety z tego miasta... - nagle starzec przerwał. Rozdziawił usta i zaczął dygotać tak mocno, że siennik trząsł się gwałtownie. Ze wszystkich sił starał się coś powiedzieć, ale zamiast głosu wydobył z siebie jedynie zduszone rzężenie. - Mój Boże! Pozwól mi dokończyć! Błagam cię! Siostra pochyliła się nad wychudłym ciałem i objęła je, jakby chciała stłumić drżenie umierającego. Spojrzała na Eymericha. - Ojcze, zaklinam was. Poślijcie po lekarza lub po kogoś ze służby. - Nie! - Niewyobrażalnym wysiłkiem starzec wyzwolił się z uścisku. Odrzucił też koce, ukazując chudy szkielet, ledwo okryty mokrą od krwi koszulą. W pachwinach miał odrażające czarne bąble. Sączyły się z nich nieprzerwanie ropa i krew. - Nie! Musi wiedzieć! Nie chcę... Muszę mu powiedzieć... Mój Boże. Mój Boże! - Intensywny fetor zgnilizny i psującego się ciała buchnął z siennika. Eymerich, zdjęty grozą, chciał uciekać, ale słowa starca zatrzymały go na miejscu. - Słuchajcie mnie! - wykrzyknął ojciec Agustín, wyciągając ręce. - Cysterna...

To, co jest w cysternie... To, co znalazłem... Kobiety, kobiety z jeziora... Spalcie je, spalcie! Zanim będzie za późno. Zanim... - Nagle starzec opadł na posłanie, tracąc ostatnie siły. Ciemna piana wystąpiła mu na usta. Wydał przeszywający jęk, po czym znieruchomiał z wybałuszonymi oczami. Siostra wybuchła płaczem z głową na brzegu posłania. Eymerich przyglądał się przez chwilę tej scenie. Chcąc nie chcąc czuł dużą ulgę, że ta agonia już się skończyła. Potem wielkimi krokami wyszedł z sali, pragnąc za wszelką cenę poczuć świeże powietrze. W korytarzu natknął się na konwersa stojącego w kącie, może czekającego na rozkazy. - Ojciec Agustín de Torrelles nie żyje - obwieścił sucho. - Gdzie są bracia? - Odprawiają jutrznię. - Idź i powiadom ich czym prędzej. Niech przerwą śpiewanie i tu przybędą. Jeśli będę wam potrzebny, jestem na górze, w celi ojca Agustina. Ale nie chcę, by mnie niepokojono bez ważnego powodu. Chłopak wydawał się trochę zdziwiony tym rozkazującym tonem, którego nie uzasadniało miejsce, jakie Eymerich zajmował w zakonnej hierarchii; a jednak skłonił się lekko i szybko oddalił. Eymerich przez krótką chwilę rozkoszował się wilgotnym powietrzem korytarza. Zebrał dłońmi poły płaszcza i zaczął wspinać się po schodach. Najwyższa kondygnacja wieży kryła w sobie salę ze sklepieniem krzyżowym, pustymi ścianami bez fresków i kilkoma celkami. Kapitele architrawów przy drzwiach i zdobienia przy sklepieniu zostały skute z gorliwą skrupulatnością, tak aby usunąć wszelkie ślady po czasach, gdy budowla była meczetem. Po tamtej epoce zostały tu tylko fragmenty starych murów i jakiś dyskretny ornament geometryczny zamazany wapnem, spod którego nie było widać śladu dawnej świetności. Kilka ław i olbrzymi czarny krucyfiks starczały tu za jedyne sprzęty. Eymerich podszedł do jednej z małych cel i pchnął drzwiczki z ostrożnością, której powodu nie umiał sobie wytłumaczyć. W środku panowała ciemność, więc inkwizytor wrócił do sali i zabrał stamtąd jedną z pochodni, od których dymu ściany były prawie czarne. Znów udał się do celki i osadził pochodnię w obręczy. Potem rozejrzał się wokół. W pokoiku stało łóżko, ława i maleńki sekretarzyk. Niespotykane zbytki, zważywszy klasztorne zasady, wedle których mnich, choćby i opat, musiał dzielić ze współbraćmi każdą chwilę swojego życia, nawet tę przeznaczoną na sen. Ale

zakonników należących do zakonów żebrzących, dominikanów i franciszkanów, ten obowiązek nie dotyczył. Poza tym inkwizytorzy znali tajemnice, których nie mogli nikomu zdradzić; ten krzyż musieli dźwigać w zupełnej samotności. Także Eymerich, który mieszkał poza zamkiem Aljaferia, cieszył się przywilejem posiadania osobnej celi w małym domu zakonnym nad Ebro. Zresztą nigdy nie przywyknąłby do dzielenia przestrzeni z innymi ludźmi. Wielkie dormitorium z czasów nowicjatu często powracało jako koszmarne wspomnienie. Natychmiast zauważył leżące na małym sekretarzyku papiery, po które tu przyszedł. Nominacja, spisana zarówno po łacinie, jak i w języku katalońskim, czyniła go w majestacie prawa następcą ojca Agustina. Brakowało na niej jedynie papieskiej pieczęci. Co do bulli, znalazły się tu odpisy dokumentów, w których papieże poprzedniego stulecia określili prerogatywy inkwizytorów, rozszerzając je tak, iż stali oni ponad jakąkolwiek władzą. Ale był tu także dokument nie wymieniony przez ojca Agustina zatytułowany Canon Episcopi i składający się z kilku kart pergaminu. Eymerich zwinął go w rulon wraz z innymi dokumentami i schował do niedużej sakwy, którą, z braku paska, nosił na szyi. Potem odniósł pochodnię na miejsce i zszedł po schodach. Myśl, że miałby ponownie ujrzeć cuchnące zwłoki inkwizytora generalnego, przejęła go wstrętem. Brzydził się każdego rodzaju ułomności fizycznej, ale przede wszystkim nienawidził choroby, czy to własnej, czy cudzej. Kiedy przed czterema laty dotknęła go zaraza, zamknął się w swojej celi i odrzucił wszelkie próby ulżenia jego cierpieniu. Odsłanianie przed światem własnej słabości przerażało go bardziej niż śmierć. Skulony w kącie celi przez sześć dni czekał, aż wszystko się skończy. Żywił się chlebem i wodą. Potem, gdy zelżała gorączka, wyszedł jak gdyby nigdy nic, wyniosłą pogardą odpowiadając na gratulacje i pełne zdumienia komentarze. Wiedział, że wielu go szanuje, ale lubili go zaledwie nieliczni. Zresztą wcale tego nie pragnął. Gdy znalazł się na drugiej kondygnacji, zobaczył spieszącego w jego stronę dziekana. Zakonnik był wzburzony. - Ojcze Eymerichu! Chwalić Boga, żeście się odnaleźli. Nikt nie chce dotknąć ciała ojca Agustina. Boją się zarazy. Eymerich, zdegustowany, wzruszył ramionami. - To już wasz kłopot. Zmuście ich, zagroźcie karą, czy ja zresztą wiem? Mam co innego na głowie. Twarz dziekana sposępniała.