Negentropia (1)
Już od stuleci, a może tysiącleci jestem więźniem tych spi-
żowych ścian. Przestałem nawet czuć ich chłód. Przypusz-
czam, że moje ciało rozpadło się w proch i nie różni się niczym
od metrów pyłu, kamieni i cegieł zalegających nade mną i nad
moim więzieniem. Może się wydawać, że od dawna nie żyję.
A ja tymczasem wciąż istnieję. Nauczyłem się żyć poza su-
rową, prymitywną materią, w tej drugiej - subtelnej. W tamtej
jestem martwy, w tej - żywy. To prawda, moje ciało zmiesza-
ło się z ziemią, ale osobowość przetrwała. Nadal jeszcze po-
trafię odwiedzać cudze sny - przechwytywać strzępy niezna-
nej mi teraźniejszości poprzez marzenia senne żyjących w niej
istot. Marna pociecha, powiecie. Być może, ale dla kogoś, kto
nie ma innego życia, to bardzo wiele. Mam tylko nadzieję, że
Bóg, w swym nieskończonym miłosierdziu, prędzej czy póź-
niej zdmuchnie płomień mojej ziemskiej świadomości, pozo-
stawiając żywego jedynie ducha. Czekam na tę chwilę już pra-
wie siedemset lat. Ale kimże ja jestem, aby krytykować Bożą
sprawiedliwość? Jeśli Ten, który może wszystko, postanowił
-7-
trzymać przy życiu to, co ze mnie zostało, w więzieniu z me-
talu, zapewne jest to słuszne. Nawet jeżeli cierpię nieopisany
ból, niewyobrażalny dla kogokolwiek z żyjących.
Postanowiłem opowiedzieć swoją historię jakiejś żywej
istocie, aby ją spisała i ogłosiła światu; dzięki temu dobre du-
sze będą pamiętać o mnie w modlitwie, skracając być może mo-
je męczarnie. Mogłem zrobić to już wcześniej, ale bałem się, że
mój język, z tak odległej epoki, będzie zanadto niejasny. A z nim
obrazy, które chcę nakreślić. Dopiero niedawno zauważyłem, że
podróże do cudzych snów dały mi dar mówienia na sposób dzi-
siejszych ludzi. Mogę zatem tak kształtować przesyłane myśli,
aby ktoś zdołał złożyć je w słowa. Jeśli czytacie teraz tę stronę
i rozumiecie jej sens, znaczy to, że eksperyment się powiódł.
To nie jedyna metamorfoza, z jaką przyszło mi się zmie-
rzyć. Ja, który niegdyś byłem mędrcem wśród mędrców, ale
i człowiekiem pokornym, jak przystoi osobie duchownej, mu-
siałem uwspółcześnić moją wiedzę, przyswoić sobie z wykra-
dzionych myśli żywych pojęcia i idee trudne i obco brzmiące.
Często zadawałem sobie pytanie, czy aby w tych naukach nie
ma czegoś grzesznego. Lęk długo mnie nie opuszczał, nim nie
pojąłem, że dzisiejsze odkrycia nie są niczym innym, jak tylko
pogłębieniem dobrze mi znanych twierdzeń. A przecież moja
wiedza była i jest delikatnym refleksem Bożej wszechwiedzy.
Ale dość tych próżnych rozważań. Czas opowiedzieć, ja-
kim to sposobem okrucieństwo mojego nieprzejednanego
wroga zamknęło mnie w spiżowym sarkofagu. Zważcie, że au-
tor opowieści, którą za chwilę będziecie czytać, przemawia,
choć nie ma ust, i patrzy, choć nie ma oczu. Co więcej zaś, ży-
je w czasie, który nie należy ani do was, ani do niego, i w któ-
rym jedynymi uchwytnymi obrazami są sny.
A pierwszy obraz, jaki dostrzegam, ledwo widoczny, to za-
nurzone we mgle domy, wśród których błądzą niewyraźne po-
stacie trzech ludzi w czerni...
Czas zero (I)
TRZE] LUDZIE W CZERNI
jciec Jacinto Corona szedł za małą zakonnicą, która su-
nęła bezszelestnie po posadzce, jakby zamiast sandałów
miała filcowe pantofle. Półcień zalegający w nawie
rozświetla-
ła zwiewna, lekko połyskująca mgiełka; najwyraźniej była w ca-
łym mieście. Mimo tej poświaty ksiądz nie mógł przyjrzeć się ani
jednemu freskowi, choć wyraźnie widział kontury malowideł.
Siostra przystanęła przed masywnym relikwiarzem, ledwo
widocznym w mrokach kaplicy.
- Oto ona, relikwia naszego świętego - wymamrotała,
nie podnosząc osłoniętej kornetem głowy. - Ludzie w mieście
nie czczą jej, jak na to zasługuje. - W cienkim głosiku zakon-
nicy zabrzmiało oburzenie.
Ojciec Corona z początku nic nie mógł wypatrzyć. Potem,
wytężając wzrok, zdołał dostrzec za brudnym, porysowanym
szkłem bielejącą czaszkę.
- Nie ma światła?
- Może pan zapalić świeczkę... - ośmieliła się pełna na-
dziei zakonnica.
-9-
O
Ojciec Corona z westchnieniem zagłębił dłoń w kiesze-
ni i wyjął monetę. Wrzucił pieniążek do puszki, wziął jedną
ze świeczek stojących we wnęce i przybliżył do knota płomyk
swojego bica. Rozbłysło światełko - wątłe, ale wystarczające.
Relikwiarz był ciężkim sprzętem zdobionym zatartymi
już ornamentami. Na karteczce przymocowanej dwiema
pinezkami widniał napis zrobiony flamastrem: ŚWIĘTY
MALVASIO.
- Święty Malvasio... Święty Malvagio. Czyli Święty Zły
- myślał na głos ojciec Corona.
W szepcie siostrzyczki dał się słyszeć niepokój:
- Bardzo proszę, niech pan tak nie mówi. Wiem, że wszy-
scy tak robią, ale to jednak obraza dla świętego.
- Ma siostra rację. Przepraszam.
Wrócił do przerwanych oględzin. Teraz wyraźnie widział
czaszkę, dość dobrze zachowaną. Na wyblakłej poduszce le-
żała rozwarta żuchwa. Siatka pęknięć otaczała oczodoły i źle
trzymające się zęby. Była to, krótko mówiąc, dość wątpliwa
relikwia.
Mała zakonnica wciąż jeszcze nie mogła ochłonąć po
znieważeniu jej umiłowanego świętego.
-W mieście wielu ludzi przekręca imię Malvasia... Nie
ma pan pojęcia, jak nas to boli... To przezwisko, Święty Zły,
wymyślili bezbożnicy. Niestety, przyjęło się.
Ojciec Corona uśmiechnął się lekko. Siostrzyczka nie
zdawała sobie sprawy, że ma przed sobą jezuitę, czyli ostat-
nią osobę na ziemi, którą mógłby zbrukać kontakt z bluźnier-
stwem. Pozwolił jej mówić, a sam dalej badał relikwię.
Nagle wyprostował się, marszcząc brwi.
- Siostro, proszę mi powiedzieć, czy w relikwiarzu jest tyl-
ko czaszka?
-10-
- Ależ... naturalnie.
Ojciec Corona nie naciskał. Nie było sensu mówić o ru-
chu, jaki zauważył wewnątrz relikwiarza, gdy przyglądał się
rozwartym szczękom świętego.
- Dobrze, możemy już iść - rzekł.
Odwracając się plecami do relikwii, kątem oka znów za-
uważył jakiś ruch - coś mignęło między zębami. Odwrócił
się błyskawicznie. Wielki ślimak, czarny i błyszczący, wypeł-
zał z głębi czaszki. Szybko przesunął się po kości podbródka
i ciężko spadł na poduszkę, znikając w ciemności.
Udając, że nic nie widział, ojciec Corona ruszył za zakon-
nicą przez nawę, kierując się do wyjścia. Mocno ściskał mały
krzyżyk, który nosił pod koszulą.
Na dużym placu przed kościołem założył ciemne okulary,
chociaż wszechobecna mgła nie pozwalała stwierdzić z całą pew-
nością, czy rzeczywiście świeci słońce. Pożegnał się z zakonnicą,
wręczając jej banknot, i stojąc w miejscu, rozejrzał się dokoła.
Niezgrabna bryła świątyni wyrastała w samym środku
krzyża utworzonego przez główne ulice miasteczka. Mimo
ograniczonej widoczności ojciec Corona zobaczył przed sobą
prosty odcinek ulicy Hipolita, schodzącej w stronę morza, te-
raz cichego i niewidzialnego. Po prawej miał nieco węższą uli-
cę Augustyna, a po lewej ulicę Bazylego. Tylko na tej ostat-
niej dały się zauważyć jakieś znaki życia - majaczące sylwetki
przechodniów i żółte plamy neonów, już zapalonych, mimo
wczesnej godziny.
Ojciec Corona okrążył kościół i gdy znalazł się na wy-
sokości absydy, wszedł w ulicę Tertuliana. Szare fasady do-
mów, identyczne w całym mieście, puste witryny sklepowe
i dokuczliwy wietrzyk odebrały mu resztki wesołości, jeśli
w ogóle można było o niej mówić w tym miejscu.
Przystanął na chwilę przed czystszą od innych witryną
winiarni (w miasteczku było ich bez liku), aby przyjrzeć się
swojemu odbiciu. Zwaliste ciało w czarnym płaszczu, ciemne
okulary, krótka, zaniedbana broda nie robiły sympatycznego
wrażenia. Ale przecież wcale nie pragnął sympatii. Westchnął
i poszedł dalej.
Dotarłszy do zajazdu znajdującego się przy dworcu, zaj-
rzał do środka przez duże okno. W prowizorycznie urządzo-
nym barze właścicielka czyściła kontuar, podczas gdy stali
bywalcy sączyli białe wino. Z pewnością nie był to ani ich
pierwszy, ani ostatni kieliszek tego dnia. Prostackie rysy, ru-
mieńce, wydatne, zaczerwienione nosy. Można by ich wziąć
za miejscowych hulaków, gdyby nie odzywali się tak rzadko
i półgębkiem.
Ojciec Celeste siedział przy stoliku w głębi baru i, na-
śladując tutejsze zwyczaje, pił wino, przeglądając lokalną
gazetę. Gdy drugi zakonnik zbliżył się do niego, po plecach
przebiegł mu dreszcz. Jak niemal zawsze w podobnych oko-
licznościach.
-1 co? - zapytał, odkładając gazetę.
Ojciec Corona podszedł do kontuaru, poprosił o kieliszek
i wrócił do stolika. Opadł ciężko na krzesło i nalał sobie z ka-
rafki stojącej na środku kraciastego obrusa. Niemijająca ner-
wowość ojca Celeste szalenie go irytowała, toteż często wy-
mierzał mu karę, wystawiając na próbę jego cierpliwość. Robił
to z prawdziwym zadowoleniem.
-Widziałem kościół i relikwię - odezwał się wreszcie.
- Mgła jest taka sama jak wszędzie, ale zauważyłem znak.
W wielu miejscach, od posadzki aż po witraże.
-12-
- A Święty Zły?
- Lepiej go tak nie nazywać - na twarzy ojca Corony po-
jawił się uśmiech. - Siostry uważają, że to bluźnierstwo.
- A więc w tym mieście żyją sami bluźniercy.
- Prawda. Tak czy inaczej, święty czy zły, czaszka nie na-
leży do niego. Jest zbyt młoda.
Ojciec Celeste już miał skrzywić się z niezadowoleniem,
ale powściągnął złość. Połowę energii zużywał na tłumienie
niekontrolowanych odruchów.
- Czyli nic szczególnego?
- Niezupełnie. Z czaszki wypełzł ogromny czarny ślimak,
choć relikwiarz wyglądał na zapieczętowany.
- Krwawił?
- Chyba nie. Ale miałem ważniejsze rzeczy na głowie niż
przyglądanie się ślimakom.
Ta odpowiedź, trochę zbyt opryskliwa, sprawiła, że na
wysokości szczęki ojca Celeste nerwowo drgnął jakiś mię-
sień. Zakonnik spojrzał na rozmówcę surowo, jakby z naga-
ną, a potem z kieszeni czarnego płaszcza, niemal identycznego
jak płaszcz towarzysza, wyjął złożony plan miasta. Rozpostarł
go na blacie.
-Kiedy ty spacerowałeś, ja przestudiowałem ten plan.
Widzisz coś niezwykłego?
- To, co już odkryliśmy. Główne ulice założono na planie
krzyża, z kościołem w centrum.
- Właśnie. Ale spójrz teraz na mniejsze ulice i powiedz,
czy coś ci to przypomina.
Z tymi słowami ojciec Celeste wyjął z kieszeni ołówek
i zaznaczył niektóre uliczki w pozornie bezładnej plątaninie
na środku planu. Z obrazu powoli zaczęła się wyłaniać jakaś
figura.
-13-
- Znak - wymamrotał ojciec Corona z przejęciem. - Jak
to możliwe, że nie zauważyłem go wcześniej?
- Ja też nie zwróciłem uwagi. Zmylił nas ten labirynt zauł-
ków odchodzących od głównych ulic... Ale co z tobą?
Ojciec Corona nagle zmartwiał. Zza ciemnych szkieł
wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w lustro z reklamą
Heinekena wiszące na ścianie za ojcem Celeste. Powoli spuś-
cił wzrok.
-Nie chcę się odwracać. Popatrz na klientów. Widzisz
coś dziwnego?
Ojciec Celeste przyjrzał się czterem mężczyznom w śred-
nim wieku przy kontuarze, jak zwykle milczącym.
- Nic nie widzę.
- Rzuć okiem na lustro za sobą. To z ornamentami.
Jezuita odwrócił się na ułamek sekundy. Zobaczył tych
samych czterech klientów, w całkowitym bezruchu. Z ust każ-
dego z nich wystawał język opadający do pasa. Czubki języ-
ków kołysały się w powietrzu.
-14-
Kiedy jednak odwrócił głowę, żeby jeszcze raz przyjrzeć
się mężczyznom, języki znikły, a sala wyglądała jak zawsze.
- Nigdy dotąd nie widziałem ich tak wyraźnie - mruknął
ojciec Corona. - Nie podejrzewają, że ich obserwujemy.
- A co będzie, jak się zorientują? - Zdenerwowanie ojca
Celeste zdradzało drżenie rąk. Wino w trzymanym przez nie-
go kieliszku rozkołysało się.
- Nie mam pojęcia. Lepiej stąd chodźmy.
Wstali, zostawili pieniądze na stoliku, zabrali plan i ołówek.
Skierowali się do drzwi z boku kontuaru, pomiędzy dwiema
stertami pustych skrzynek. Ukryte za nimi schody prowadziły
na wyższe piętra zajazdu.
Właścicielka skinęła im z roztargnieniem. Klienci patrzy-
li na wychodzących z całkowitą obojętnością.
- Ta mgła robi się coraz gęstsza - burknął ojciec Corona.
Rzeczywiście, całe piętro zasnuwała świetlista mgieł-
ka, która była chyba niezmienną właściwością tego miasta,
a zbierała się zarówno w zamkniętych pomieszczeniach, jak
i na otwartej przestrzeni. Nie zbijała się w kłęby, ale o jej
obecności świadczyło zamglenie konturów wszystkich przed-
miotów, jakby osoba z dużą wadą wzroku patrzyła na świat
bez okularów.
- Coś się tu zmieniło - zauważył ojciec Celeste. - Wykła-
dzina. Teraz jest cała porwana.
Ojciec Corona głośno westchnął.
- Powinniśmy się przyzwyczaić. Zobaczmy, czy ojciec Cle-
mente już wrócił.
Na korytarzu było troje drzwi. Ojciec Corona zapukał do
środkowych. Po chwili ktoś je uchylił.
- A, to wy. Wejdźcie.
-15-
Mężczyzna, który ich wpuścił, był niski i bardzo energicz-
ny. Tak jak pozostali chodził w czerni, ale gładka, młodzieńcza
twarz odróżniała go od towarzyszy, z których rysów - zwłasz-
cza ojca Celeste - biła surowa powaga.
W pokoju o nagich białych ścianach stała szafa, łóżko,
krzesło i stolik przysunięty do okna. Fabryczne meble bez wy-
razu. Wnętrze robiło odpychające wrażenie, ale przynajmniej
mgła nie była tu taka gęsta.
- To wszystko, co mogę wam zaproponować - rzekł weso-
ło ojciec Clemente. -Jak widzicie, nie wystarczy nawet krze-
seł dla wszystkich.
- Nie mamy czasu na siadanie - rzucił szorstko ojciec Co-
rona. - Przynosimy ważne wiadomości. Dawno wróciłeś?
- Przyjechałem pociągiem kilka godzin temu. Ja też mam
coś ciekawego. -Tajemniczy ton ojca Clemente źle skrywał
chęć podkreślenia własnych zasług.
- Instrukcje od Aa?
- Nie. To dotyczy klientów zajazdu.
- Pewnie widziałeś języki?
Ojciec Clemente wydął policzki i przytaknął ruchem głowy.
- Tak. Ale tylko odbite w lustrze.
Ojciec Celeste usiadł na krześle i oparł łokieć na stoliku.
- Jest coś jeszcze. Już sama topografia tego miasta odwzo-
rowuje znak.
Wyciągnął z kieszeni plan i podał go ojcu Clemente. Ten
syknął cicho.
- Ojciec Gonzalo miał rację. Miejsce się zgadza. Widzie-
liście już dzwony?
-Jeszcze nie - odpowiedział ojciec Celeste. - Miałem
zamiar rzucić okiem jutro rano... A, jeszcze coś ważnego.
Jacinto widział jedno z tych krwawiących stworzeń właśnie
w kościele.
-16-
- Ale nie krwawiło - uściślił ojciec Corona. - I nie była
to mrówka, tylko ślimak. Czarny, dwa razy większy niż te zwy-
czajne.
Ojciec Clemente skinął głową.
- Tak, to się zgadza z zapiskami ojca Gonzala. A co z re-
likwią?
- Nie może być wątpliwości, że to falsyfikat. Czaszka jest
zbyt gładka i zbyt dobrze zakonserwowana. \ W środku był
ślimak.
- Tu czy tam, to akurat nie ma znaczenia - skomentował
ojciec Clemente z niedbałym ruchem ręki. Cała jego gesty-
kulacja była trochę przesadzona. - Wczoraj na samym dwor-
cu widziałem cztery ślimaki. A już nie powiem, ile mrówek.
Wszystkie krwawiły, ale nie obficie.
Na chwilę zamilkli, nie wiedząc, co dalej. Wreszcie ojciec
Celeste, który bębnił palcami w stół, podniósł się.
- Musimy działać zgodnie z naszym planem. Kontynuuje-
my dochodzenie, każdy na własną rękę.
-Spotkamy się na obiedzie? - zapytał ojciec Clemente,
z nadzieją małego chłopca ożywiającego się na myśl o czeko-
ladzie. - Ja już jestem głodny.
Ojciec Celeste skrzywił się.
- Jakoś mnie to nie dziwi.
- Lokale publiczne, w tym restauracje, należą do najlep-
szych źródeł informacji - oświadczył ojciec Corona. - Ale ja
nie mam apetytu. Wolałbym pójść na trochę do siebie i jesz-
cze pomyśleć.
- Zgoda. - Ojciec Celeste zmierzył wzrokiem młodego
zakonnika, jakby ten był ostatnią osobą na świecie, z którą
chciałby zasiąść do stołu. - A więc my dwaj pójdziemy razem,
a potem zajdziemy do restauracji, jeśli to naprawdę konieczne
- obwieścił cierpko. - Zobaczymy się wszyscy po południu.
-17-
- Smacznego. - Ojciec Corona wyszedł i ruszył przez mgłę
do swojego pokoju. Tamci też wyszli na korytarz i dalej, na
schody. Ojciec Clemente na pożegnanie puścił oko do kolegi.
Ojciec Corona wszedł do swojego pokoju ze spuszczony-
mi oczami. Kiedy podniósł wzrok, poczuł skurcz w piersi.
Gęsta mgła miała kolor mleka. Można było jednak przez
nią dostrzec siedzącego na łóżku ogromnego karalucha - miał
co najmniej półtora metra długości. Szybko poruszał czułka-
mi, podczas gdy jedno z odnóży leniwie się kołysało, dotykając
podłogi. Spod skrzydeł, z cichym bulgotem, wypływały struż-
ki szkarłatnej krwi.
Ojciec Corona, spocony jak mysz, wycofał się na kory-
tarz i zamknął drzwi. Oparty o ścianę, uspokajał oddech. Ser-
ce mu łomotało.
Powoli odzyskiwał kontrolę nad oddechem i krążeniem.
Potrzebował na to kilku minut, podczas których walczył z nie-
wyobrażalnym lękiem. Potem wyprostował się i napiął mięś-
nie. Podszedł do drzwi i otworzył je.
Mgła przerzedziła się. Karaluch zniknął, ale łóżko było
przesiąknięte krwią. Później krew również znikła i pokój wró-
cił do swojej chwiejnej normalności.
- Jezu, Jezu, czy będę umiał znieść to wszystko? - Z głoś-
nym westchnieniem ojciec Corona zdjął ciemne okulary i wy-
tarł "czoło rękawem. Powiesił płaszcz na wieszaku i osunął się
na łóżko, które przeraźliwie zaskrzypiało. Zamknął oczy. Po
chwili spał już niespokojnym snem.
Traktiernia Pod Psem znajdowała się na końcu ulicy Hi-
polita, na wprost niedużego portu rybackiego. W tym mo-
mencie był to jedyny punkt w mieście, w którym panowało
-18-
pewne poruszenie - robotnicy wyładowywali skrzynie z ryba-
mi, rybacy zajęci byli reperowaniem sieci, tragarze czekali na
swoją kolej. Nikt jednak nie przerywał milczenia, jakby wszy-
scy ci ludzie myśleli tylko o zadaniu, które mieli wykonać.
Mgła unosiła się tu tak samo jak wszędzie, przesłaniając
widok, który zapewne był malowniczy - ginęły w niej maszty
kolorowych łodzi, rzedła woń ryb i soli morskiej. Dziwna rzecz
- żaden kuter, niezależnie od wielkości, nie miał silnika.
Jezuici dotarli do niskiego, zaniedbanego domu, w któ-
rym znajdowała się traktiernia, nie zamieniwszy z sobą ani
słowa. Nieobecność Jacinta, będącego zazwyczaj ich rozjem-
cą, pogłębiała obopólną niechęć. Różnice charakteru ob-
jawiały się u nich nawet w sposobie chodzenia: chód ojca
Celeste był sztywny i kanciasty, ojciec Clemente zaś, który
w odróżnieniu od towarzysza cały czas rozglądał się na bo-
ki, chłonąc wszystko z nienasyconą ciekawością, stawiał sto-
py miękko i niedbale.
Zajęli miejsca przy dużym, zakurzonym oknie z namalo-
wanym chudym jak szkielet psem. Obok siedział jakiś stały
bywalec traktierni, owinięty w bezkształtny szary prochowiec,
i kończył kawą posiłek, który - sądząc z liczby pustych talerzy
- musiał być obfity. Trochę dalej dwaj rybacy o pomarszczo-
nych twarzach, w swetrach pod szyję, pili i z zapałem o czymś
rozprawiali. Byli prawdopodobnie jedynymi z całego portu,
którzy prowadzili jakąś rozmowę.
Co do reszty lokalu, osnutego rzadką mgiełką, udeko-
rowanego sterami, sieciami, latarniami i innymi rybacki-
mi akcesoriami, siedziało tu zaledwie paru klientów, milczą-
cych i zajętych obiadem. Podłoga i sprzęty były skandalicznie
brudne.
Ojciec Celeste usiadł, usztywniając plecy i rozglądając się
jakby ze zmieszaniem. Nie wiedział, co począć z rękoma, któ-
re jak zwykle lekko mu drżały.
-19-
- Ile jeszcze będziemy musieli czekać? - zapytał nieprzy-
jemnie skrzeczącym głosem.
Ojciec Clemente wzruszył ramionami.
- Gdzieś nam się spieszy? Poza tym zobacz, już do nas idą.
Właściciel traktierni, kościsty starzec w brudnym żółtym
fartuchu, odszedł od kontuaru i ruszył w kierunku jezuitów
z notesem na zamówienia.
- Mamy tylko makaron z sosem mięsno-pomidorowym
i antrykot wołowy - rzekł niegrzecznie, patrząc jednocześnie
za okno.
- Żadnych ryb? - zapytał ojciec Clemente.
- Żadnych - potwierdził stary. - Tylko makaron z sosem
mięsno-pomidorowym i antrykot wołowy. Co podać?
Ojciec Clemente uśmiechnął się pod nosem.
- Cóż, a więc chyba poprosimy o makaron z sosem mięs-
no-pomidorowym i antrykot wołowy.
- Dla dwóch osób?
Ojciec Clemente zerknął na ojca Celeste, któremu ani
trochę nie było do śmiechu.
- Tak, dla dwóch, jeśli to nie kłopot. -Jego towarzysz na-
dal milczał.
- A do picia? - spytał stary.
- Litr białego wina.
- Czerwonego. Mamy tylko czerwone.
- Dobrze, więc czerwone. I karafkę wody.
Stary poszedł, nie zapisawszy nic w notesiku.
Ojciec Clemente zachichotał.
- A niech mnie, co za gościnność! Na szczęście nie jeste-
śmy wybredni.
- Ta historia z rybami - głos ojca Celeste drżał od źle ta-
jonej złości. Sytuacja chyba go przerastała. - To dziwne, że
-20-
nie mają ryb. Wystarczyłoby wystawić rękę za drzwi, żeby ich
mieć, ile dusza zapragnie.
- Może miejscowi już się nimi znudzili i kiedy tylko mo-
gą, zmieniają jadłospis - rzucił ojciec Clemente filozoficznie.
- Nie szukajmy zagadek tam, gdzie ich nie ma.
- Tutaj wszystko jest zagadką. A niefrasobliwość nie po-
może nam jej rozwiązać.
Ojciec Clemente chciał już odpowiedzieć na kąśliwą
uwagę towarzysza, ale wzruszył ramionami i zamilkł. Posęp-
na cisza zaczynała być krępująca. Na szczęście starzec nie ka-
zał im czekać.
- Nareszcie jakaś przyjemność - rzekł ojciec Clemente,
zaglądając do dymiącego głębokiego talerza. Ale jego opty-
mizm okazał się przedwczesny. Makaron był zlepiony w roz-
miękłą bryłę, a zwietrzałe wino nie miało mocy ani charak-
teru. Jezuici, teraz już obaj w złym humorze, zmusili się do
przełknięcia w milczeniu okropnego posiłku, co więcej, poda-
nego z ostentacyjną nieuprzejmością.
Zajęci próbą pokrojenia antrykotów - dwóch kawałków
wysuszonego na wiór mięsa, w którym najbardziej miękka wy-
dawała się kość - nagle usłyszeli dziwaczny odgłos.
Dźwięk wydawał mężczyzna w prochowcu, który siedział
przy sąsiednim stole - korpulentny wąsaty jegomość o grubo
ciosanych rysach. Z jego ust wydobywał się rodzaj bulgotu, któ-
remu towarzyszyło pochrząkiwanie. Nieznajomy wydawał ten
odgłos jeszcze przez chwilę, zasłaniając sobie kołnierzem nos
i poczerwieniałe uszy, a potem wybuchnął śmiechem, bez skut-
ku starając się pohamować. Śmiał się, aż ciekły mu łzy, a brzuch
podskakiwał konwulsyjnie pod szarym prochowcem.
Jego zwilgotniałe oczy wreszcie napotkały surowe spoj-
rzenia jezuitów i umknęły w inną stronę, ale nie był to koniec
-21 -
ataku wesołości. Śmiech bowiem przeszedł w rodzaj cichego
łkania, a w końcu w pełen zażenowania uśmiech. Ojciec Cle-
rnente również się uśmiechnął, a ojciec Celeste, zakłopotany,
odwrócił wzrok.
Mężczyzna wreszcie się opamiętał i wstał, próbując od-
zyskać utraconą godność. Regulując rachunek, wydał jeszcze
kilka razy tłumiony chichot, na który starzec odpowiedział
całkowitą obojętnością; potem, czerwony jak burak, szybko
wycofał się do drzwi.
Ojciec Clemente i ojciec Celeste patrzyli, jak wychodzi -
jeden z rozbawieniem, a drugi ponuro.
1
MAGOG
♦
ntensywne wiosenne słońce oświetlało dziedziniec kruż-
ganka Pałacu Papieskiego, podkreślając grę światła i cienia
w kolumnadzie. Nicolas Eymerich wyszedł z wieży
dzwonni-
cze]' i przecisnął się przez mały tłumek duchownych, unika-
jąc jednakże cudzego dotyku. Miał chmurną minę i napięte
nerwy. Omiótł przelotnym spojrzeniem purpurowe i fioletowe
szaty prałatów, a także grupkę zakonników, księży i diakonów
zgromadzonych wokół studni. Potem podniósł wzrok i spoj-
rzał w jedno z okien wschodniego skrzydła. Zauważył biały
habit i czerwony płaszcz Innocentego VI, po części ukrytego
w cieniu. Papież cofnął się błyskawicznie. Eymerich uśmiech-
nął się w duchu.
Najwyraźniej żaden z awiniońskich dygnitarzy nie chciał,
aby ominęło go to wydarzenie. Przyszło także kilku rycerzy,
a nawet gromadka służących stłoczyła się w północnej części
kolumnady. Słychać było ożywione szepty. Ogień płonął w wiel-
kim piecu pośrodku dziedzińca, obok bezładnego stosu ksiąg.
Wiatr, delikatny i wonny, rozpraszał kłęby czarnego dymu.
-23-
I
Eymerich skrzyżował wzrok, pełen przychylności, ze spoj-
rzeniem opata de Grimoarda, superiora wiktorynów z Mar-
sylii. Wymienili pozdrowienie. Zignorował natomiast grube-
go proboszcza ze związanymi rękami, trzymanego przez dwóch
postawnych szwajcarskich najemników. Zauważył tylko, że
proboszcz płacze, co jeszcze pogłębiło jego pogardę.
Podszedł szybko do pieca, a potem, z zamierzoną powol-
nością, skrzyżował ramiona. Spostrzegł, że jest tu jedynym do-
minikaninem. Jego śnieżnobiały habit ze szkaplerzem i czarny
płaszcz musiały wyraźnie odcinać się od tła w słońcu ogrzewa-
jącym stare mury pałacu. Wśród braci zakonnych przeważały
brązowe habity franciszkanów i czarne benedyktynów. Lekko
skrzywił usta.
Postanowił nie przedłużać nadmiernie wstępu. Przybrał
jeszcze bardziej posępny wyraz twarzy, niż miał w zwyczaju,
i powiedział głośno:
- Dziś, dwudziestego drugiego marca roku Pańskiego
1360, ja, Nicolas Eymerich z Gerony, inkwizytor generalny
błędu heretyckiego Królestwa Aragonii, przystępuję do ule-
czenia przerażającej rany, którą pewien niegodny sługa Chry-
stusowy otworzył w boku jedynego Kościoła - Katolickiego,
Apostolskiego i Rzymskiego. A czynię to z woli naszego Ojca
Świętego Innocentego, sługi sług Bożych.
Jego głos był może trochę zbyt ponury, ale bijące zeń
wzgarda i groźba najwyraźniej zrobiły wrażenie. Na dziedziń-
cu zapanowała głucha cisza, przerywana jedynie szlocha-
mi proboszcza. Eymerich wciąż jeszcze nie zaszczycił go spoj-
rzeniem.
Zbliżył się do sterty ksiąg i podniósł jedną, dość grubą,
w rozpadającej się oprawie. Otworzył na stronie tytułowej.
- Picatrix latinus - przeczytał grobowym głosem. - Dzieło
w świecie arabskim znane jako Cel mędrca. - Powiódł wzro-
-24-
kiem po zgromadzonych i wreszcie spojrzał na proboszcza,
który spuścił załzawione oczy. - Najbardziej bezbożna i prze-
klęta księga, jaką wydała starożytność! - wykrzyknął. - Na-
pisana przez Szatana we własnej osobie! I pomyśleć, że ka-
płan, mąż Boży, miał czelność trzymać ją u siebie i czynić
z niej użytek!
Z furią rzucił manuskrypt w płomienie. Po chwili ogień
zaczął trawić stare karty, dziurawiąc je i skręcając. Dym uno-
sił płatki popiołu.
Eymerich sięgnął po drugi rękopis, tym razem bardzo
cienki.
- Theorica artium magicarum Jakuba Aląuindiego - syk-
nął. - Dzieło muzułmanina, nieprzyjaciela prawdziwej wiary!
Ostatnia rzecz, jaką spodziewalibyśmy się znaleźć w domo-
stwie proboszcza!
I ten rękopis trafił w ogień, który błyskawicznie pochło-
nął stronice zapełnione starannym pismem.
Trzeci kodeks był nieco obszerniejszy. Eymerich przez
chwilę ważył go w dłoniach, jakby chciał ocenić trwałość
oprawy i oszacować zło czające się we wnętrzu. Potem otwo-
rzył księgę i przeczytał:
- Liber Salomonis, sive Claviculae ad filium Roboam. -
Skrzywił wargi w okrutnym uśmiechu. - Sztuka przywoływa-
nia demonów, zmuszania ich do posłuszeństwa, czynienia zła
za ich pośrednictwem! To nie jest księga, to wcielone w pa-
pier bluźnierstwo!
Słuchacze wyglądali na wstrząśniętych. Oczy wszystkich
zwrócone były teraz na proboszcza, zgiętego wpół i utrzymy-
wanego w pozycji stojącej przez muskularnych Szwajcarów.
Już nawet nie szlochał, drżał tylko lekko.
Eymerich wrzucił księgę do pieca. Trzymał ją przy tym
tylko palcem wskazującym i kciukiem, jakby bał się zarazić
-25-
nieczystością. Potem znów podszedł do sterty i wyjął kolejny
manuskrypt - tym razem solidnie oprawiony i zdobny złoco-
nymi ornamentami.
- Liber Gentilis Raimundusa Lullusa - wycedził z gniewem.
W szeregach franciszkanów dało się zauważyć porusze-
nie. Eymerich kątem oka pochwycił wymianę zdumionych
spojrzeń, gniewne gesty. Podniósł się cichy, narastający powo-
li szmer. Eymerich udał, że niczego nie słyszy.
- To zapewne najbardziej grzeszna księga ze wszystkich -
ciągnął zdecydowanie. - Poganin dyskutuje tu z muzułmani-
nem, chrześcijaninem i żydem, bez rozróżnienia prawdziwej
wiary i fałszywych! To jawna zachęta do tolerowania innych
religii, jak gdyby nie istniała tylko jedna prawda! - Zwinął
w dłoni strony księgi, aż wreszcie je wydarł, a potem z furią
rzucił do pieca.
Jakiś głos przebił się przez pomruk tłumu, przybierający
na sile.
- Lullus był świętym, nie czarownikiem!
Eymerich odwrócił się błyskawicznie w kierunku fran-
ciszkanów. Z jego twarzy biła taka wściekłość, że szepty na-
tychmiast ucichły, jak ucięte nożem.
- Świętym? Macie czelność uważać za świętego człowieka,
który wystąpił przeciwko autorytetowi teologicznemu Toma-
sza z Akwinu? A któż go kanonizował?
Szeregi franciszkanów zachwiały się lekko.
- Kościół to nie tylko dominikanie! - zawołał drugi głos,
mniej pewnie. Zawtórowały mu okrzyki aprobaty.
Eymerich odwrócił się do nich plecami i wziął następny
kodeks.
-Liber consecrationum - rzekł z naciskiem, podnosząc
głos prawie do krzyku. - Czy ktoś ma odwagę bronić także
-26-
tego tekstu? Czy ktoś uważa za niewinne modlitwy do Szatana
i do pogańskich bogów? Sztukę ożywiania umarłych?
Tak jak się spodziewał, nikt nie odpowiedział twierdząco.
W ciszy, jaka zapadła na dziedzińcu, dało się wyczuć także bo-
jaźń. Inkwizytor spalił księgę, a potem jeszcze jedną. Nikt już
więcej nie przeszkodził w ceremonii, która bez zakłóceń do-
biegła końca.
Kiedy ostatni pergamin pochłonęły płomienie, Eymerich
ruszył w stronę proboszcza. Mężczyzna, bez wątpienia prosty
wieśniak, był tak blady, że wydawało się, iż popada w omdle-
nie. Z oczu ciekły mu łzy, wielkie jak grochy, a pulchne palce,
splecione pod sznurem krępującym nadgarstki, nerwowo mię-
ły zniszczony i brudny habit.
Inkwizytor obserwował go przez chwilę, po czym zapytał
niespodziewanie:
- Żałujesz za swoje grzechy?
Proboszcz z trudem przełknął kilka razy ślinę. Wreszcie
wyszeptał:
- Tak, ojcze.
-Jesteś gotów wyznać imiona twoich uczniów i imię te-
go, kto dal ci te księgi?
-Tak.
- A zatem może jest jeszcze dla ciebie nadzieja. Jeśli nie
w tym życiu, to przynajmniej w tym drugim. - Eymerich od-
wrócił się ku kolumnadzie, gdzie zgromadzili się świeccy. -
Gdzie notariusz? Panie de Berjavel!
Mężczyzna mniej więcej pięćdziesięcioletni, niski i krągły,
od stóp do głów odziany w czerń, wystąpił naprzód z uśmie-
chem.
- Co rozkażecie, magister'.
Z rysów inkwizytora znikło napięcie.
-27-
- Dzień dobry, mój przyjacielu. Waszym zadaniem jest
sporządzenie aktu oskarżenia tego zhańbionego księdza. Jak
wiecie, tu, w Awinionie, nie mam swojego sądownictwa.
Notariusz skłoni! się lekko.
- Będzie, jak rozkażecie.
- Złóżcie dokumenty na ręce ojca Arnauda de Sancy,
z inkwizycji z Carcassonne. Będzie wiedział, co z nimi zrobić.
- To powiedziawszy, Eymerich rzucił szybkie spojrzenie ku ok-
nu wschodniego skrzydła. Papieża już nie było. - To koniec
ceremonii - oświadczył, nie zwracając się jednak do nikogo
w szczególności. - Nekromancja jest diabelską sztuką, trzeba
ją tępić, nie okazując słabości. To niepokojące, że praktyku-
ją ją głównie niegodziwi księża. Niech jednak wiedzą, że Koś-
ciół nie spuszcza z oka także swoich bezecnych synów, gotowy
w każdej chwili wyrzec się ich i skazać na straszny koniec.
Władczo skinął dłonią. Strażnicy zabrali proboszcza i po-
wlekli, niemal bezwładnego. Szeregi gapiów rozproszyły się;
wszyscy zbierali się w małe grupki, żywo o czymś rozprawiając.
Służący wrócili do swoich obowiązków, poza kilkoma, którzy
pozostali w portyku, aby pozbyć się pcheł - w słońcu łatwiej
było znaleźć insekty w fałdach ubrań i skóry.
Eymerich pożegnał notariusza i ruszył ku skrzydłu konsy-
storza. Zatrzymał go opat de Grimoard, chwytając inkwizytora
przyjaźnie pod ramię.
- Coś zaszli wam za skórę franciszkanie - zauważył z roz-
bawieniem superior wiktorynów.
Eymerich, który nienawidził wszelkiego dotyku, wyślizg-
nął się z uścisku. Z nikłym uśmiechem przyjrzał się subtelnym,
arystokratycznym rysom opata.
- Nie, nie mam nic przeciwko franciszkanom. Skąd wam
to przyszło do głowy?
-28-
VALERIO EYANGELISTI Cherudek
Negentropia (1) Już od stuleci, a może tysiącleci jestem więźniem tych spi- żowych ścian. Przestałem nawet czuć ich chłód. Przypusz- czam, że moje ciało rozpadło się w proch i nie różni się niczym od metrów pyłu, kamieni i cegieł zalegających nade mną i nad moim więzieniem. Może się wydawać, że od dawna nie żyję. A ja tymczasem wciąż istnieję. Nauczyłem się żyć poza su- rową, prymitywną materią, w tej drugiej - subtelnej. W tamtej jestem martwy, w tej - żywy. To prawda, moje ciało zmiesza- ło się z ziemią, ale osobowość przetrwała. Nadal jeszcze po- trafię odwiedzać cudze sny - przechwytywać strzępy niezna- nej mi teraźniejszości poprzez marzenia senne żyjących w niej istot. Marna pociecha, powiecie. Być może, ale dla kogoś, kto nie ma innego życia, to bardzo wiele. Mam tylko nadzieję, że Bóg, w swym nieskończonym miłosierdziu, prędzej czy póź- niej zdmuchnie płomień mojej ziemskiej świadomości, pozo- stawiając żywego jedynie ducha. Czekam na tę chwilę już pra- wie siedemset lat. Ale kimże ja jestem, aby krytykować Bożą sprawiedliwość? Jeśli Ten, który może wszystko, postanowił -7-
trzymać przy życiu to, co ze mnie zostało, w więzieniu z me- talu, zapewne jest to słuszne. Nawet jeżeli cierpię nieopisany ból, niewyobrażalny dla kogokolwiek z żyjących. Postanowiłem opowiedzieć swoją historię jakiejś żywej istocie, aby ją spisała i ogłosiła światu; dzięki temu dobre du- sze będą pamiętać o mnie w modlitwie, skracając być może mo- je męczarnie. Mogłem zrobić to już wcześniej, ale bałem się, że mój język, z tak odległej epoki, będzie zanadto niejasny. A z nim obrazy, które chcę nakreślić. Dopiero niedawno zauważyłem, że podróże do cudzych snów dały mi dar mówienia na sposób dzi- siejszych ludzi. Mogę zatem tak kształtować przesyłane myśli, aby ktoś zdołał złożyć je w słowa. Jeśli czytacie teraz tę stronę i rozumiecie jej sens, znaczy to, że eksperyment się powiódł. To nie jedyna metamorfoza, z jaką przyszło mi się zmie- rzyć. Ja, który niegdyś byłem mędrcem wśród mędrców, ale i człowiekiem pokornym, jak przystoi osobie duchownej, mu- siałem uwspółcześnić moją wiedzę, przyswoić sobie z wykra- dzionych myśli żywych pojęcia i idee trudne i obco brzmiące. Często zadawałem sobie pytanie, czy aby w tych naukach nie ma czegoś grzesznego. Lęk długo mnie nie opuszczał, nim nie pojąłem, że dzisiejsze odkrycia nie są niczym innym, jak tylko pogłębieniem dobrze mi znanych twierdzeń. A przecież moja wiedza była i jest delikatnym refleksem Bożej wszechwiedzy. Ale dość tych próżnych rozważań. Czas opowiedzieć, ja- kim to sposobem okrucieństwo mojego nieprzejednanego wroga zamknęło mnie w spiżowym sarkofagu. Zważcie, że au- tor opowieści, którą za chwilę będziecie czytać, przemawia, choć nie ma ust, i patrzy, choć nie ma oczu. Co więcej zaś, ży- je w czasie, który nie należy ani do was, ani do niego, i w któ- rym jedynymi uchwytnymi obrazami są sny. A pierwszy obraz, jaki dostrzegam, ledwo widoczny, to za- nurzone we mgle domy, wśród których błądzą niewyraźne po- stacie trzech ludzi w czerni...
Czas zero (I) TRZE] LUDZIE W CZERNI jciec Jacinto Corona szedł za małą zakonnicą, która su- nęła bezszelestnie po posadzce, jakby zamiast sandałów miała filcowe pantofle. Półcień zalegający w nawie rozświetla- ła zwiewna, lekko połyskująca mgiełka; najwyraźniej była w ca- łym mieście. Mimo tej poświaty ksiądz nie mógł przyjrzeć się ani jednemu freskowi, choć wyraźnie widział kontury malowideł. Siostra przystanęła przed masywnym relikwiarzem, ledwo widocznym w mrokach kaplicy. - Oto ona, relikwia naszego świętego - wymamrotała, nie podnosząc osłoniętej kornetem głowy. - Ludzie w mieście nie czczą jej, jak na to zasługuje. - W cienkim głosiku zakon- nicy zabrzmiało oburzenie. Ojciec Corona z początku nic nie mógł wypatrzyć. Potem, wytężając wzrok, zdołał dostrzec za brudnym, porysowanym szkłem bielejącą czaszkę. - Nie ma światła? - Może pan zapalić świeczkę... - ośmieliła się pełna na- dziei zakonnica. -9- O
Ojciec Corona z westchnieniem zagłębił dłoń w kiesze- ni i wyjął monetę. Wrzucił pieniążek do puszki, wziął jedną ze świeczek stojących we wnęce i przybliżył do knota płomyk swojego bica. Rozbłysło światełko - wątłe, ale wystarczające. Relikwiarz był ciężkim sprzętem zdobionym zatartymi już ornamentami. Na karteczce przymocowanej dwiema pinezkami widniał napis zrobiony flamastrem: ŚWIĘTY MALVASIO. - Święty Malvasio... Święty Malvagio. Czyli Święty Zły - myślał na głos ojciec Corona. W szepcie siostrzyczki dał się słyszeć niepokój: - Bardzo proszę, niech pan tak nie mówi. Wiem, że wszy- scy tak robią, ale to jednak obraza dla świętego. - Ma siostra rację. Przepraszam. Wrócił do przerwanych oględzin. Teraz wyraźnie widział czaszkę, dość dobrze zachowaną. Na wyblakłej poduszce le- żała rozwarta żuchwa. Siatka pęknięć otaczała oczodoły i źle trzymające się zęby. Była to, krótko mówiąc, dość wątpliwa relikwia. Mała zakonnica wciąż jeszcze nie mogła ochłonąć po znieważeniu jej umiłowanego świętego. -W mieście wielu ludzi przekręca imię Malvasia... Nie ma pan pojęcia, jak nas to boli... To przezwisko, Święty Zły, wymyślili bezbożnicy. Niestety, przyjęło się. Ojciec Corona uśmiechnął się lekko. Siostrzyczka nie zdawała sobie sprawy, że ma przed sobą jezuitę, czyli ostat- nią osobę na ziemi, którą mógłby zbrukać kontakt z bluźnier- stwem. Pozwolił jej mówić, a sam dalej badał relikwię. Nagle wyprostował się, marszcząc brwi. - Siostro, proszę mi powiedzieć, czy w relikwiarzu jest tyl- ko czaszka? -10-
- Ależ... naturalnie. Ojciec Corona nie naciskał. Nie było sensu mówić o ru- chu, jaki zauważył wewnątrz relikwiarza, gdy przyglądał się rozwartym szczękom świętego. - Dobrze, możemy już iść - rzekł. Odwracając się plecami do relikwii, kątem oka znów za- uważył jakiś ruch - coś mignęło między zębami. Odwrócił się błyskawicznie. Wielki ślimak, czarny i błyszczący, wypeł- zał z głębi czaszki. Szybko przesunął się po kości podbródka i ciężko spadł na poduszkę, znikając w ciemności. Udając, że nic nie widział, ojciec Corona ruszył za zakon- nicą przez nawę, kierując się do wyjścia. Mocno ściskał mały krzyżyk, który nosił pod koszulą. Na dużym placu przed kościołem założył ciemne okulary, chociaż wszechobecna mgła nie pozwalała stwierdzić z całą pew- nością, czy rzeczywiście świeci słońce. Pożegnał się z zakonnicą, wręczając jej banknot, i stojąc w miejscu, rozejrzał się dokoła. Niezgrabna bryła świątyni wyrastała w samym środku krzyża utworzonego przez główne ulice miasteczka. Mimo ograniczonej widoczności ojciec Corona zobaczył przed sobą prosty odcinek ulicy Hipolita, schodzącej w stronę morza, te- raz cichego i niewidzialnego. Po prawej miał nieco węższą uli- cę Augustyna, a po lewej ulicę Bazylego. Tylko na tej ostat- niej dały się zauważyć jakieś znaki życia - majaczące sylwetki przechodniów i żółte plamy neonów, już zapalonych, mimo wczesnej godziny. Ojciec Corona okrążył kościół i gdy znalazł się na wy- sokości absydy, wszedł w ulicę Tertuliana. Szare fasady do- mów, identyczne w całym mieście, puste witryny sklepowe
i dokuczliwy wietrzyk odebrały mu resztki wesołości, jeśli w ogóle można było o niej mówić w tym miejscu. Przystanął na chwilę przed czystszą od innych witryną winiarni (w miasteczku było ich bez liku), aby przyjrzeć się swojemu odbiciu. Zwaliste ciało w czarnym płaszczu, ciemne okulary, krótka, zaniedbana broda nie robiły sympatycznego wrażenia. Ale przecież wcale nie pragnął sympatii. Westchnął i poszedł dalej. Dotarłszy do zajazdu znajdującego się przy dworcu, zaj- rzał do środka przez duże okno. W prowizorycznie urządzo- nym barze właścicielka czyściła kontuar, podczas gdy stali bywalcy sączyli białe wino. Z pewnością nie był to ani ich pierwszy, ani ostatni kieliszek tego dnia. Prostackie rysy, ru- mieńce, wydatne, zaczerwienione nosy. Można by ich wziąć za miejscowych hulaków, gdyby nie odzywali się tak rzadko i półgębkiem. Ojciec Celeste siedział przy stoliku w głębi baru i, na- śladując tutejsze zwyczaje, pił wino, przeglądając lokalną gazetę. Gdy drugi zakonnik zbliżył się do niego, po plecach przebiegł mu dreszcz. Jak niemal zawsze w podobnych oko- licznościach. -1 co? - zapytał, odkładając gazetę. Ojciec Corona podszedł do kontuaru, poprosił o kieliszek i wrócił do stolika. Opadł ciężko na krzesło i nalał sobie z ka- rafki stojącej na środku kraciastego obrusa. Niemijająca ner- wowość ojca Celeste szalenie go irytowała, toteż często wy- mierzał mu karę, wystawiając na próbę jego cierpliwość. Robił to z prawdziwym zadowoleniem. -Widziałem kościół i relikwię - odezwał się wreszcie. - Mgła jest taka sama jak wszędzie, ale zauważyłem znak. W wielu miejscach, od posadzki aż po witraże. -12-
- A Święty Zły? - Lepiej go tak nie nazywać - na twarzy ojca Corony po- jawił się uśmiech. - Siostry uważają, że to bluźnierstwo. - A więc w tym mieście żyją sami bluźniercy. - Prawda. Tak czy inaczej, święty czy zły, czaszka nie na- leży do niego. Jest zbyt młoda. Ojciec Celeste już miał skrzywić się z niezadowoleniem, ale powściągnął złość. Połowę energii zużywał na tłumienie niekontrolowanych odruchów. - Czyli nic szczególnego? - Niezupełnie. Z czaszki wypełzł ogromny czarny ślimak, choć relikwiarz wyglądał na zapieczętowany. - Krwawił? - Chyba nie. Ale miałem ważniejsze rzeczy na głowie niż przyglądanie się ślimakom. Ta odpowiedź, trochę zbyt opryskliwa, sprawiła, że na wysokości szczęki ojca Celeste nerwowo drgnął jakiś mię- sień. Zakonnik spojrzał na rozmówcę surowo, jakby z naga- ną, a potem z kieszeni czarnego płaszcza, niemal identycznego jak płaszcz towarzysza, wyjął złożony plan miasta. Rozpostarł go na blacie. -Kiedy ty spacerowałeś, ja przestudiowałem ten plan. Widzisz coś niezwykłego? - To, co już odkryliśmy. Główne ulice założono na planie krzyża, z kościołem w centrum. - Właśnie. Ale spójrz teraz na mniejsze ulice i powiedz, czy coś ci to przypomina. Z tymi słowami ojciec Celeste wyjął z kieszeni ołówek i zaznaczył niektóre uliczki w pozornie bezładnej plątaninie na środku planu. Z obrazu powoli zaczęła się wyłaniać jakaś figura. -13-
- Znak - wymamrotał ojciec Corona z przejęciem. - Jak to możliwe, że nie zauważyłem go wcześniej? - Ja też nie zwróciłem uwagi. Zmylił nas ten labirynt zauł- ków odchodzących od głównych ulic... Ale co z tobą? Ojciec Corona nagle zmartwiał. Zza ciemnych szkieł wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w lustro z reklamą Heinekena wiszące na ścianie za ojcem Celeste. Powoli spuś- cił wzrok. -Nie chcę się odwracać. Popatrz na klientów. Widzisz coś dziwnego? Ojciec Celeste przyjrzał się czterem mężczyznom w śred- nim wieku przy kontuarze, jak zwykle milczącym.
- Nic nie widzę. - Rzuć okiem na lustro za sobą. To z ornamentami. Jezuita odwrócił się na ułamek sekundy. Zobaczył tych samych czterech klientów, w całkowitym bezruchu. Z ust każ- dego z nich wystawał język opadający do pasa. Czubki języ- ków kołysały się w powietrzu. -14-
Kiedy jednak odwrócił głowę, żeby jeszcze raz przyjrzeć się mężczyznom, języki znikły, a sala wyglądała jak zawsze. - Nigdy dotąd nie widziałem ich tak wyraźnie - mruknął ojciec Corona. - Nie podejrzewają, że ich obserwujemy. - A co będzie, jak się zorientują? - Zdenerwowanie ojca Celeste zdradzało drżenie rąk. Wino w trzymanym przez nie- go kieliszku rozkołysało się. - Nie mam pojęcia. Lepiej stąd chodźmy. Wstali, zostawili pieniądze na stoliku, zabrali plan i ołówek. Skierowali się do drzwi z boku kontuaru, pomiędzy dwiema stertami pustych skrzynek. Ukryte za nimi schody prowadziły na wyższe piętra zajazdu. Właścicielka skinęła im z roztargnieniem. Klienci patrzy- li na wychodzących z całkowitą obojętnością. - Ta mgła robi się coraz gęstsza - burknął ojciec Corona. Rzeczywiście, całe piętro zasnuwała świetlista mgieł- ka, która była chyba niezmienną właściwością tego miasta, a zbierała się zarówno w zamkniętych pomieszczeniach, jak i na otwartej przestrzeni. Nie zbijała się w kłęby, ale o jej obecności świadczyło zamglenie konturów wszystkich przed- miotów, jakby osoba z dużą wadą wzroku patrzyła na świat bez okularów. - Coś się tu zmieniło - zauważył ojciec Celeste. - Wykła- dzina. Teraz jest cała porwana. Ojciec Corona głośno westchnął. - Powinniśmy się przyzwyczaić. Zobaczmy, czy ojciec Cle- mente już wrócił. Na korytarzu było troje drzwi. Ojciec Corona zapukał do środkowych. Po chwili ktoś je uchylił. - A, to wy. Wejdźcie. -15-
Mężczyzna, który ich wpuścił, był niski i bardzo energicz- ny. Tak jak pozostali chodził w czerni, ale gładka, młodzieńcza twarz odróżniała go od towarzyszy, z których rysów - zwłasz- cza ojca Celeste - biła surowa powaga. W pokoju o nagich białych ścianach stała szafa, łóżko, krzesło i stolik przysunięty do okna. Fabryczne meble bez wy- razu. Wnętrze robiło odpychające wrażenie, ale przynajmniej mgła nie była tu taka gęsta. - To wszystko, co mogę wam zaproponować - rzekł weso- ło ojciec Clemente. -Jak widzicie, nie wystarczy nawet krze- seł dla wszystkich. - Nie mamy czasu na siadanie - rzucił szorstko ojciec Co- rona. - Przynosimy ważne wiadomości. Dawno wróciłeś? - Przyjechałem pociągiem kilka godzin temu. Ja też mam coś ciekawego. -Tajemniczy ton ojca Clemente źle skrywał chęć podkreślenia własnych zasług. - Instrukcje od Aa? - Nie. To dotyczy klientów zajazdu. - Pewnie widziałeś języki? Ojciec Clemente wydął policzki i przytaknął ruchem głowy. - Tak. Ale tylko odbite w lustrze. Ojciec Celeste usiadł na krześle i oparł łokieć na stoliku. - Jest coś jeszcze. Już sama topografia tego miasta odwzo- rowuje znak. Wyciągnął z kieszeni plan i podał go ojcu Clemente. Ten syknął cicho. - Ojciec Gonzalo miał rację. Miejsce się zgadza. Widzie- liście już dzwony? -Jeszcze nie - odpowiedział ojciec Celeste. - Miałem zamiar rzucić okiem jutro rano... A, jeszcze coś ważnego. Jacinto widział jedno z tych krwawiących stworzeń właśnie w kościele. -16-
- Ale nie krwawiło - uściślił ojciec Corona. - I nie była to mrówka, tylko ślimak. Czarny, dwa razy większy niż te zwy- czajne. Ojciec Clemente skinął głową. - Tak, to się zgadza z zapiskami ojca Gonzala. A co z re- likwią? - Nie może być wątpliwości, że to falsyfikat. Czaszka jest zbyt gładka i zbyt dobrze zakonserwowana. \ W środku był ślimak. - Tu czy tam, to akurat nie ma znaczenia - skomentował ojciec Clemente z niedbałym ruchem ręki. Cała jego gesty- kulacja była trochę przesadzona. - Wczoraj na samym dwor- cu widziałem cztery ślimaki. A już nie powiem, ile mrówek. Wszystkie krwawiły, ale nie obficie. Na chwilę zamilkli, nie wiedząc, co dalej. Wreszcie ojciec Celeste, który bębnił palcami w stół, podniósł się. - Musimy działać zgodnie z naszym planem. Kontynuuje- my dochodzenie, każdy na własną rękę. -Spotkamy się na obiedzie? - zapytał ojciec Clemente, z nadzieją małego chłopca ożywiającego się na myśl o czeko- ladzie. - Ja już jestem głodny. Ojciec Celeste skrzywił się. - Jakoś mnie to nie dziwi. - Lokale publiczne, w tym restauracje, należą do najlep- szych źródeł informacji - oświadczył ojciec Corona. - Ale ja nie mam apetytu. Wolałbym pójść na trochę do siebie i jesz- cze pomyśleć. - Zgoda. - Ojciec Celeste zmierzył wzrokiem młodego zakonnika, jakby ten był ostatnią osobą na świecie, z którą chciałby zasiąść do stołu. - A więc my dwaj pójdziemy razem, a potem zajdziemy do restauracji, jeśli to naprawdę konieczne - obwieścił cierpko. - Zobaczymy się wszyscy po południu. -17-
- Smacznego. - Ojciec Corona wyszedł i ruszył przez mgłę do swojego pokoju. Tamci też wyszli na korytarz i dalej, na schody. Ojciec Clemente na pożegnanie puścił oko do kolegi. Ojciec Corona wszedł do swojego pokoju ze spuszczony- mi oczami. Kiedy podniósł wzrok, poczuł skurcz w piersi. Gęsta mgła miała kolor mleka. Można było jednak przez nią dostrzec siedzącego na łóżku ogromnego karalucha - miał co najmniej półtora metra długości. Szybko poruszał czułka- mi, podczas gdy jedno z odnóży leniwie się kołysało, dotykając podłogi. Spod skrzydeł, z cichym bulgotem, wypływały struż- ki szkarłatnej krwi. Ojciec Corona, spocony jak mysz, wycofał się na kory- tarz i zamknął drzwi. Oparty o ścianę, uspokajał oddech. Ser- ce mu łomotało. Powoli odzyskiwał kontrolę nad oddechem i krążeniem. Potrzebował na to kilku minut, podczas których walczył z nie- wyobrażalnym lękiem. Potem wyprostował się i napiął mięś- nie. Podszedł do drzwi i otworzył je. Mgła przerzedziła się. Karaluch zniknął, ale łóżko było przesiąknięte krwią. Później krew również znikła i pokój wró- cił do swojej chwiejnej normalności. - Jezu, Jezu, czy będę umiał znieść to wszystko? - Z głoś- nym westchnieniem ojciec Corona zdjął ciemne okulary i wy- tarł "czoło rękawem. Powiesił płaszcz na wieszaku i osunął się na łóżko, które przeraźliwie zaskrzypiało. Zamknął oczy. Po chwili spał już niespokojnym snem. Traktiernia Pod Psem znajdowała się na końcu ulicy Hi- polita, na wprost niedużego portu rybackiego. W tym mo- mencie był to jedyny punkt w mieście, w którym panowało -18-
pewne poruszenie - robotnicy wyładowywali skrzynie z ryba- mi, rybacy zajęci byli reperowaniem sieci, tragarze czekali na swoją kolej. Nikt jednak nie przerywał milczenia, jakby wszy- scy ci ludzie myśleli tylko o zadaniu, które mieli wykonać. Mgła unosiła się tu tak samo jak wszędzie, przesłaniając widok, który zapewne był malowniczy - ginęły w niej maszty kolorowych łodzi, rzedła woń ryb i soli morskiej. Dziwna rzecz - żaden kuter, niezależnie od wielkości, nie miał silnika. Jezuici dotarli do niskiego, zaniedbanego domu, w któ- rym znajdowała się traktiernia, nie zamieniwszy z sobą ani słowa. Nieobecność Jacinta, będącego zazwyczaj ich rozjem- cą, pogłębiała obopólną niechęć. Różnice charakteru ob- jawiały się u nich nawet w sposobie chodzenia: chód ojca Celeste był sztywny i kanciasty, ojciec Clemente zaś, który w odróżnieniu od towarzysza cały czas rozglądał się na bo- ki, chłonąc wszystko z nienasyconą ciekawością, stawiał sto- py miękko i niedbale. Zajęli miejsca przy dużym, zakurzonym oknie z namalo- wanym chudym jak szkielet psem. Obok siedział jakiś stały bywalec traktierni, owinięty w bezkształtny szary prochowiec, i kończył kawą posiłek, który - sądząc z liczby pustych talerzy - musiał być obfity. Trochę dalej dwaj rybacy o pomarszczo- nych twarzach, w swetrach pod szyję, pili i z zapałem o czymś rozprawiali. Byli prawdopodobnie jedynymi z całego portu, którzy prowadzili jakąś rozmowę. Co do reszty lokalu, osnutego rzadką mgiełką, udeko- rowanego sterami, sieciami, latarniami i innymi rybacki- mi akcesoriami, siedziało tu zaledwie paru klientów, milczą- cych i zajętych obiadem. Podłoga i sprzęty były skandalicznie brudne. Ojciec Celeste usiadł, usztywniając plecy i rozglądając się jakby ze zmieszaniem. Nie wiedział, co począć z rękoma, któ- re jak zwykle lekko mu drżały. -19-
- Ile jeszcze będziemy musieli czekać? - zapytał nieprzy- jemnie skrzeczącym głosem. Ojciec Clemente wzruszył ramionami. - Gdzieś nam się spieszy? Poza tym zobacz, już do nas idą. Właściciel traktierni, kościsty starzec w brudnym żółtym fartuchu, odszedł od kontuaru i ruszył w kierunku jezuitów z notesem na zamówienia. - Mamy tylko makaron z sosem mięsno-pomidorowym i antrykot wołowy - rzekł niegrzecznie, patrząc jednocześnie za okno. - Żadnych ryb? - zapytał ojciec Clemente. - Żadnych - potwierdził stary. - Tylko makaron z sosem mięsno-pomidorowym i antrykot wołowy. Co podać? Ojciec Clemente uśmiechnął się pod nosem. - Cóż, a więc chyba poprosimy o makaron z sosem mięs- no-pomidorowym i antrykot wołowy. - Dla dwóch osób? Ojciec Clemente zerknął na ojca Celeste, któremu ani trochę nie było do śmiechu. - Tak, dla dwóch, jeśli to nie kłopot. -Jego towarzysz na- dal milczał. - A do picia? - spytał stary. - Litr białego wina. - Czerwonego. Mamy tylko czerwone. - Dobrze, więc czerwone. I karafkę wody. Stary poszedł, nie zapisawszy nic w notesiku. Ojciec Clemente zachichotał. - A niech mnie, co za gościnność! Na szczęście nie jeste- śmy wybredni. - Ta historia z rybami - głos ojca Celeste drżał od źle ta- jonej złości. Sytuacja chyba go przerastała. - To dziwne, że -20-
nie mają ryb. Wystarczyłoby wystawić rękę za drzwi, żeby ich mieć, ile dusza zapragnie. - Może miejscowi już się nimi znudzili i kiedy tylko mo- gą, zmieniają jadłospis - rzucił ojciec Clemente filozoficznie. - Nie szukajmy zagadek tam, gdzie ich nie ma. - Tutaj wszystko jest zagadką. A niefrasobliwość nie po- może nam jej rozwiązać. Ojciec Clemente chciał już odpowiedzieć na kąśliwą uwagę towarzysza, ale wzruszył ramionami i zamilkł. Posęp- na cisza zaczynała być krępująca. Na szczęście starzec nie ka- zał im czekać. - Nareszcie jakaś przyjemność - rzekł ojciec Clemente, zaglądając do dymiącego głębokiego talerza. Ale jego opty- mizm okazał się przedwczesny. Makaron był zlepiony w roz- miękłą bryłę, a zwietrzałe wino nie miało mocy ani charak- teru. Jezuici, teraz już obaj w złym humorze, zmusili się do przełknięcia w milczeniu okropnego posiłku, co więcej, poda- nego z ostentacyjną nieuprzejmością. Zajęci próbą pokrojenia antrykotów - dwóch kawałków wysuszonego na wiór mięsa, w którym najbardziej miękka wy- dawała się kość - nagle usłyszeli dziwaczny odgłos. Dźwięk wydawał mężczyzna w prochowcu, który siedział przy sąsiednim stole - korpulentny wąsaty jegomość o grubo ciosanych rysach. Z jego ust wydobywał się rodzaj bulgotu, któ- remu towarzyszyło pochrząkiwanie. Nieznajomy wydawał ten odgłos jeszcze przez chwilę, zasłaniając sobie kołnierzem nos i poczerwieniałe uszy, a potem wybuchnął śmiechem, bez skut- ku starając się pohamować. Śmiał się, aż ciekły mu łzy, a brzuch podskakiwał konwulsyjnie pod szarym prochowcem. Jego zwilgotniałe oczy wreszcie napotkały surowe spoj- rzenia jezuitów i umknęły w inną stronę, ale nie był to koniec -21 -
ataku wesołości. Śmiech bowiem przeszedł w rodzaj cichego łkania, a w końcu w pełen zażenowania uśmiech. Ojciec Cle- rnente również się uśmiechnął, a ojciec Celeste, zakłopotany, odwrócił wzrok. Mężczyzna wreszcie się opamiętał i wstał, próbując od- zyskać utraconą godność. Regulując rachunek, wydał jeszcze kilka razy tłumiony chichot, na który starzec odpowiedział całkowitą obojętnością; potem, czerwony jak burak, szybko wycofał się do drzwi. Ojciec Clemente i ojciec Celeste patrzyli, jak wychodzi - jeden z rozbawieniem, a drugi ponuro.
1 MAGOG ♦ ntensywne wiosenne słońce oświetlało dziedziniec kruż- ganka Pałacu Papieskiego, podkreślając grę światła i cienia w kolumnadzie. Nicolas Eymerich wyszedł z wieży dzwonni- cze]' i przecisnął się przez mały tłumek duchownych, unika- jąc jednakże cudzego dotyku. Miał chmurną minę i napięte nerwy. Omiótł przelotnym spojrzeniem purpurowe i fioletowe szaty prałatów, a także grupkę zakonników, księży i diakonów zgromadzonych wokół studni. Potem podniósł wzrok i spoj- rzał w jedno z okien wschodniego skrzydła. Zauważył biały habit i czerwony płaszcz Innocentego VI, po części ukrytego w cieniu. Papież cofnął się błyskawicznie. Eymerich uśmiech- nął się w duchu. Najwyraźniej żaden z awiniońskich dygnitarzy nie chciał, aby ominęło go to wydarzenie. Przyszło także kilku rycerzy, a nawet gromadka służących stłoczyła się w północnej części kolumnady. Słychać było ożywione szepty. Ogień płonął w wiel- kim piecu pośrodku dziedzińca, obok bezładnego stosu ksiąg. Wiatr, delikatny i wonny, rozpraszał kłęby czarnego dymu. -23- I
Eymerich skrzyżował wzrok, pełen przychylności, ze spoj- rzeniem opata de Grimoarda, superiora wiktorynów z Mar- sylii. Wymienili pozdrowienie. Zignorował natomiast grube- go proboszcza ze związanymi rękami, trzymanego przez dwóch postawnych szwajcarskich najemników. Zauważył tylko, że proboszcz płacze, co jeszcze pogłębiło jego pogardę. Podszedł szybko do pieca, a potem, z zamierzoną powol- nością, skrzyżował ramiona. Spostrzegł, że jest tu jedynym do- minikaninem. Jego śnieżnobiały habit ze szkaplerzem i czarny płaszcz musiały wyraźnie odcinać się od tła w słońcu ogrzewa- jącym stare mury pałacu. Wśród braci zakonnych przeważały brązowe habity franciszkanów i czarne benedyktynów. Lekko skrzywił usta. Postanowił nie przedłużać nadmiernie wstępu. Przybrał jeszcze bardziej posępny wyraz twarzy, niż miał w zwyczaju, i powiedział głośno: - Dziś, dwudziestego drugiego marca roku Pańskiego 1360, ja, Nicolas Eymerich z Gerony, inkwizytor generalny błędu heretyckiego Królestwa Aragonii, przystępuję do ule- czenia przerażającej rany, którą pewien niegodny sługa Chry- stusowy otworzył w boku jedynego Kościoła - Katolickiego, Apostolskiego i Rzymskiego. A czynię to z woli naszego Ojca Świętego Innocentego, sługi sług Bożych. Jego głos był może trochę zbyt ponury, ale bijące zeń wzgarda i groźba najwyraźniej zrobiły wrażenie. Na dziedziń- cu zapanowała głucha cisza, przerywana jedynie szlocha- mi proboszcza. Eymerich wciąż jeszcze nie zaszczycił go spoj- rzeniem. Zbliżył się do sterty ksiąg i podniósł jedną, dość grubą, w rozpadającej się oprawie. Otworzył na stronie tytułowej. - Picatrix latinus - przeczytał grobowym głosem. - Dzieło w świecie arabskim znane jako Cel mędrca. - Powiódł wzro- -24-
kiem po zgromadzonych i wreszcie spojrzał na proboszcza, który spuścił załzawione oczy. - Najbardziej bezbożna i prze- klęta księga, jaką wydała starożytność! - wykrzyknął. - Na- pisana przez Szatana we własnej osobie! I pomyśleć, że ka- płan, mąż Boży, miał czelność trzymać ją u siebie i czynić z niej użytek! Z furią rzucił manuskrypt w płomienie. Po chwili ogień zaczął trawić stare karty, dziurawiąc je i skręcając. Dym uno- sił płatki popiołu. Eymerich sięgnął po drugi rękopis, tym razem bardzo cienki. - Theorica artium magicarum Jakuba Aląuindiego - syk- nął. - Dzieło muzułmanina, nieprzyjaciela prawdziwej wiary! Ostatnia rzecz, jaką spodziewalibyśmy się znaleźć w domo- stwie proboszcza! I ten rękopis trafił w ogień, który błyskawicznie pochło- nął stronice zapełnione starannym pismem. Trzeci kodeks był nieco obszerniejszy. Eymerich przez chwilę ważył go w dłoniach, jakby chciał ocenić trwałość oprawy i oszacować zło czające się we wnętrzu. Potem otwo- rzył księgę i przeczytał: - Liber Salomonis, sive Claviculae ad filium Roboam. - Skrzywił wargi w okrutnym uśmiechu. - Sztuka przywoływa- nia demonów, zmuszania ich do posłuszeństwa, czynienia zła za ich pośrednictwem! To nie jest księga, to wcielone w pa- pier bluźnierstwo! Słuchacze wyglądali na wstrząśniętych. Oczy wszystkich zwrócone były teraz na proboszcza, zgiętego wpół i utrzymy- wanego w pozycji stojącej przez muskularnych Szwajcarów. Już nawet nie szlochał, drżał tylko lekko. Eymerich wrzucił księgę do pieca. Trzymał ją przy tym tylko palcem wskazującym i kciukiem, jakby bał się zarazić -25-
nieczystością. Potem znów podszedł do sterty i wyjął kolejny manuskrypt - tym razem solidnie oprawiony i zdobny złoco- nymi ornamentami. - Liber Gentilis Raimundusa Lullusa - wycedził z gniewem. W szeregach franciszkanów dało się zauważyć porusze- nie. Eymerich kątem oka pochwycił wymianę zdumionych spojrzeń, gniewne gesty. Podniósł się cichy, narastający powo- li szmer. Eymerich udał, że niczego nie słyszy. - To zapewne najbardziej grzeszna księga ze wszystkich - ciągnął zdecydowanie. - Poganin dyskutuje tu z muzułmani- nem, chrześcijaninem i żydem, bez rozróżnienia prawdziwej wiary i fałszywych! To jawna zachęta do tolerowania innych religii, jak gdyby nie istniała tylko jedna prawda! - Zwinął w dłoni strony księgi, aż wreszcie je wydarł, a potem z furią rzucił do pieca. Jakiś głos przebił się przez pomruk tłumu, przybierający na sile. - Lullus był świętym, nie czarownikiem! Eymerich odwrócił się błyskawicznie w kierunku fran- ciszkanów. Z jego twarzy biła taka wściekłość, że szepty na- tychmiast ucichły, jak ucięte nożem. - Świętym? Macie czelność uważać za świętego człowieka, który wystąpił przeciwko autorytetowi teologicznemu Toma- sza z Akwinu? A któż go kanonizował? Szeregi franciszkanów zachwiały się lekko. - Kościół to nie tylko dominikanie! - zawołał drugi głos, mniej pewnie. Zawtórowały mu okrzyki aprobaty. Eymerich odwrócił się do nich plecami i wziął następny kodeks. -Liber consecrationum - rzekł z naciskiem, podnosząc głos prawie do krzyku. - Czy ktoś ma odwagę bronić także -26-
tego tekstu? Czy ktoś uważa za niewinne modlitwy do Szatana i do pogańskich bogów? Sztukę ożywiania umarłych? Tak jak się spodziewał, nikt nie odpowiedział twierdząco. W ciszy, jaka zapadła na dziedzińcu, dało się wyczuć także bo- jaźń. Inkwizytor spalił księgę, a potem jeszcze jedną. Nikt już więcej nie przeszkodził w ceremonii, która bez zakłóceń do- biegła końca. Kiedy ostatni pergamin pochłonęły płomienie, Eymerich ruszył w stronę proboszcza. Mężczyzna, bez wątpienia prosty wieśniak, był tak blady, że wydawało się, iż popada w omdle- nie. Z oczu ciekły mu łzy, wielkie jak grochy, a pulchne palce, splecione pod sznurem krępującym nadgarstki, nerwowo mię- ły zniszczony i brudny habit. Inkwizytor obserwował go przez chwilę, po czym zapytał niespodziewanie: - Żałujesz za swoje grzechy? Proboszcz z trudem przełknął kilka razy ślinę. Wreszcie wyszeptał: - Tak, ojcze. -Jesteś gotów wyznać imiona twoich uczniów i imię te- go, kto dal ci te księgi? -Tak. - A zatem może jest jeszcze dla ciebie nadzieja. Jeśli nie w tym życiu, to przynajmniej w tym drugim. - Eymerich od- wrócił się ku kolumnadzie, gdzie zgromadzili się świeccy. - Gdzie notariusz? Panie de Berjavel! Mężczyzna mniej więcej pięćdziesięcioletni, niski i krągły, od stóp do głów odziany w czerń, wystąpił naprzód z uśmie- chem. - Co rozkażecie, magister'. Z rysów inkwizytora znikło napięcie. -27-
- Dzień dobry, mój przyjacielu. Waszym zadaniem jest sporządzenie aktu oskarżenia tego zhańbionego księdza. Jak wiecie, tu, w Awinionie, nie mam swojego sądownictwa. Notariusz skłoni! się lekko. - Będzie, jak rozkażecie. - Złóżcie dokumenty na ręce ojca Arnauda de Sancy, z inkwizycji z Carcassonne. Będzie wiedział, co z nimi zrobić. - To powiedziawszy, Eymerich rzucił szybkie spojrzenie ku ok- nu wschodniego skrzydła. Papieża już nie było. - To koniec ceremonii - oświadczył, nie zwracając się jednak do nikogo w szczególności. - Nekromancja jest diabelską sztuką, trzeba ją tępić, nie okazując słabości. To niepokojące, że praktyku- ją ją głównie niegodziwi księża. Niech jednak wiedzą, że Koś- ciół nie spuszcza z oka także swoich bezecnych synów, gotowy w każdej chwili wyrzec się ich i skazać na straszny koniec. Władczo skinął dłonią. Strażnicy zabrali proboszcza i po- wlekli, niemal bezwładnego. Szeregi gapiów rozproszyły się; wszyscy zbierali się w małe grupki, żywo o czymś rozprawiając. Służący wrócili do swoich obowiązków, poza kilkoma, którzy pozostali w portyku, aby pozbyć się pcheł - w słońcu łatwiej było znaleźć insekty w fałdach ubrań i skóry. Eymerich pożegnał notariusza i ruszył ku skrzydłu konsy- storza. Zatrzymał go opat de Grimoard, chwytając inkwizytora przyjaźnie pod ramię. - Coś zaszli wam za skórę franciszkanie - zauważył z roz- bawieniem superior wiktorynów. Eymerich, który nienawidził wszelkiego dotyku, wyślizg- nął się z uścisku. Z nikłym uśmiechem przyjrzał się subtelnym, arystokratycznym rysom opata. - Nie, nie mam nic przeciwko franciszkanom. Skąd wam to przyszło do głowy? -28-