IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony249 425
  • Obserwuję197
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań145 280

Gerber Michael - Barry Trotter i konska kuracja

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :404.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Gerber Michael - Barry Trotter i konska kuracja.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Gerber Michael Gerber Michael (sajens_fikszyn)
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 40 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

MICHAEL GERBER Barry Trotter i końska kuracja 1 KOŃSKA KWJ4 PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER wydawnictwo MAG Warszawa 2006 -^0 'L9 'w IZ ^pdAr^ -jn N9SI 'Lilii JBST1T[ uopB|SUBJij i^sijoj sip joj ot^i Aą ^003 © iH3P ROZDZIAŁ 0 KUKA &SÓU oD W084 Wielu ludzi pyta mnie (Bóg jeden wie, że sam też zadaję sobie to pytanie): „Czemu ciągle piszesz te książki?". Krótka odpowiedź brzmi: „Rozpaczliwie potrzebuję pieniędzy". Tak naprawdę jestem praktycznie zrujnowany - piszę te słowa na opakowaniu po Big Macu na dworcu autobusowym w mieście tak biednym, że nie stać go nawet na własną nazwę. Oto mój dom. Życie pisarza nie jest usłane różami, ani nawet stokrotkami. Po pierwsze, pozwólcie, że zdementuję pewne plotki. Wbrew temu, co mogliście przeczytać, nie wydałem milionów, próbując uwieść Madonnę. Oboje z Madonną żyjemy w szczęśliwych związkach małżeńskich (nie ze sobą nawzajem). Nie wpakowałem też majątku w budowę najwyższej na świecie konstrukcji z klocków lego. Wydaje się to zbyt absurdalne, by o tym wspominać, ale zdziwilibyście się, jak wiele osób pytało mnie o tę pogłoskę. Rzeczywiście, kupiłem sobie stary model jaguara, by uczcić ukończenie Barryego Trottera i Niepotrzebnej kontynuacji, lecz ma on zaledwie dwanaście centymetrów długości i stoi na moim biurku. Mam bardzo skromne potrzeby - dajcie mi dach nad głową, najprostsze jedzenie i dzieło literatury dziecięcej do sparodiowania, a będę szczęśliwy. Po sukcesie dwóch pierwszych książek o Barrym Trotterze powinienem móc odejść spokojnie w stronę zachodzącego słońca i żyć z odsetek, wcielając w życie projekt stworzenia sieci kaplic ślubnych dla zmotoryzowanych. Lecz, podobnie jak wiele innych osób w show-biznesie, zaufałem niewłaściwym ludziom. Ludziom, akurat. Chciałbym. Kilka lat temu, zbierając materiały do pierwszej książki, poznałem grupkę myszy. Przewodził im czarujący, brązo-woszary osobnik Timothy. Timothy twierdził, że jest nieśmiertelny, ja jednak wiedziałem tylko, że tryska dowcipem i zna mnóstwo fascynujących anegdot o ludziach sławnych i bogatych. Odbyliśmy wiele długich - i jak sądziłem głębokich - rozmów; wkrótce staliśmy się nierozłączni. Przeżyliśmy też wiele wspaniałych chwil... szalonych chwil. Pamiętam, jak pewnego lata wraz z Timothym wałęsaliśmy się po Europie mikrobusem marki Volkswagen (kazałem go przerobić tak, by Timothy mógł prowadzić). Gdy zaproponował, że zostanie moim agentem/księgowym/menadżerem, zgodziłem się chętnie. Nie należę do osób uważających, iż fakt, że ktoś ma pięć centymetrów wzrostu, automatycznie dyskwalifikuje go jako kandydata na stanowisko kierownicze. Sam jestem dość niski. Dopiero później odkryłem, że zaledwie w ciągu tygodnia Timothy zdążył wszystko przepisać na siebie. Wszelkie wpływy z pierwszych dwóch książek o Barrym Trotterze trafiały na konto gryzonia w banku szwajcarskim. Za każdym razem, kiedy pytałem o nieprzychodzące czeki, Timothy zbywał mnie jakimś wykrętem, a ja jak kretyn wierzyłem. Stopniowo stawał się coraz trudniej osiągalny przez telefon. Jak głupiec, sądziłem, że jest zajęty załatwianiem mi nowych projektów. W rzeczywistości urządzał niewiarygodnie huczne przyjęcia, uzależnił się od markowego masła orzechowego i zaciągał poważne kredyty w najdroższych sklepach serowarskich Londynu. Co gorsza, zaczął krążyć po świecie, udając mnie. To on zalecał się do Madonny, on miał fetysz Lego i on zaangażował się w działania Mysiego Frontu Wyzwolenia Mu-stynów. Ja sam nigdy, przenigdy nie przekazałbym nawet centa tym przepełnionym nienawiścią fanatykom. Nigdy nie uczestniczyłem w żadnym z ich wieców — jeśli przyjrzycie się zdjęciom, od razu widać, że to nie ja — nie

porasta mnie przecież futro, choć faktycznie jestem w jednej ósmej Sycylijczykiem. Gdy w końcu się zorientowałem, co się dzieje, było już 0 wiele za późno. Jedyną pociechę dla mnie stanowiło odkrycie, że wiele sławnych osób, o których mówił Timothy -takich jak Benjamin Disraeli, Sonia Henje, Maria Callas 1 sekretarz generalny ONZ Kofi Annan - także dało się oszukać temu małemu cwaniakowi. Przynajmniej znalazłem się w dobrym towarzystwie. Mój wydawca łaskawie zgodził się, bym napisał tę książkę, z nadzieją, że dzięki wpływom uda mi się pozwać mysz do sądu. Nie będzie to jednak łatwe - co noc około trzeciej dzwoni telefon, a gdy podnoszę słuchawkę, słyszę piskliwy głosik, opisujący wszystkie straszne rzeczy, jakie mnie spotkają, jeśli wydam nową powieść. Z pewnością to mysi zabójca, jeden z wynajętych zbirów Timothy'ego. — Hej, koleś (zawsze zwraca się do mnie per „koleś", czego nie cierpię), jeśli wydasz Barry'ego 3, pogryziemy wszystkie stronice... Potem każemy naszym ludziom w księgarniach porozrzucać je po podłodze. Pogną się i trzeba je będzie zwrócić. Twój wydawca straci miliony! Jasne, że się boję - kto by się nie bał - ale Orion zapewnia, że użyją wszelkich możliwych środków, by zapewnić mi bezpieczeństwo. Toteż postanowiłem zrobić co trzeba. Proszę, zastanówcie się, czy nie kupić tej książki, choćby po to, by powstrzymać mnie przed napisaniem następnych. Z Waszą pomocą (to znaczy pieniędzmi) mogę wygrać walkę o moje dobre imię. Dziękuję, że to przeczytaliście, i mam nadzieję, że spodoba się Warn książka. M.G. Miasto bez nazwy, 2004 ROZDZIAŁ 1 Trivia Row drzemała w letnim upale. Od tygodni słońce działało jakby na biegu wstecznym - jego osobliwie ciężkie promienie, zamiast obdarzać energią, wysysały ją z ziemi. Wszelka działalność w blasku niebiańskiego śledczego toczyła się wolniej, ospałej, w dosłownym morzu potu. Nawet uliczne owady, choć jak zawsze liczne, zrezygnowały z gryzienia i kłucia, uznając, że te czynności wymagają zbyt wiele wysiłku. Kruche źdźbła trawy pragnęły tylko przytulić się do ziemi i zasnąć, przynajmniej do czasu, gdy Anglia oddali się nieco bardziej od słońca. W owo wtorkowe popołudnie w uliczce panowała cisza, zakłócana jedynie miarowym kapaniem potu przerażonych mieszkańców. Zbliżała się pora powrotów ze szkoły; całe rodziny wyglądały nerwowo ze swych pozbawionych klimatyzacji domów o zamkniętych na głucho drzwiach i oknach. „Czy moje dziecko zdoła dziś wymknąć się zombi?". „A może znów nakarmią je ziemią, jak ostatnio?". Na zewnątrz poruszyły się dwie postacie. Vermon i Pecu-nia Durneyowie, patrzący bezmyślnie przed siebie, wędrowali sztywno tam i z powrotem, posłuszni rozkazom paskudnego młodego, piętnastoletniego czarodzieja Barry'ego Trottera. Niewrażliwa na upał para krążyła po Trivia Row, wypuszczając powietrze z opon wszystkich samochodów, przegryzając plastikowe worki pełne skoszonej trawy i wysypując ich zawartość, chwytając dzieciaki i wrzucając je głową w dół do kubłów ze śmieciami. Na końcu ulicy pojawił się Howard, miejscowy ośmio-latek. Obdarzony bujną wyobraźnią chłopak szedł wolno, zatopiony w myślach, nie widząc zbliżających się zombi. Trzymaną w ręku figurką Howard poprawiał wiecznie zjeżdżające z nosa okulary. - Wy, głupcy — rzekł głośno — nikt nie zdoła powstrzymać mojego magnetomierza. Był to jeden z ważnych elementów historii, którą właśnie wymyślał. - Tak ci się zdaje - odparł Howard nieco innym głosem, który wskazywał, że teraz przemawia druga figurka. - Zaraz cię uderzę. — Przysunął do siebie dwie figurki, udatnie odgrywając efekty dźwiękowe. Piętnaście metrów dalej matka Howarda lekko uchyliła okno. Zwrócenie uwagi zombi mogło zaowocować kilkoma kilogramami trawy wepchniętej przez otwór na listy, musiała jednak zaryzykować. - Howardzie! - krzyknęła, wskazując gorączkowo przez szparę. — Durneyowie! Uciekaj, Howardzie, biegiem! Chłopak uniósł wzrok, ujrzał zamienionych w zombi sąsiadów i pomknął do drzwi. Nie zdążył. 10 - Arrgh - warknęła Pecunia, po raz trzeci w tym tygodniu wpychając do kubła szamoczącego się Howarda.

- Arrgh - zgodził się usłużnie Vermon. W matce Howarda coś pękło. Z miotłą w ręku zbiegła ze schodów i popędziła w stronę Durneyów. - Cholerni nieumarli. - Zamachnęła się gwałtownie. — Wynocha stąd! Podczas gdy Durneyowie zaczęli się cofać, warcząc i machając rękami, matka Howarda pomogła mu wygramolić się z kubła. - Wy dwoje powinniście się wstydzić! - huknęła. — I ten odmieniec Trotter też. Ośmielona pokazem odwagi (i poirytowana ciągłymi upałami) społeczność Trivia Row ruszyła do kontrataku. Otwarły się drzwi i okna, i na wycofujących się zombi posypały się niczym grad najróżniejsze przedmioty ciskane przez zlanych potem, doprowadzonych do ostateczności mieszkańców. - A macie, wy dranie! — wrzasnął jeden z sąsiadów. — Wiem, że zjedliście mojego psa! Siedzący w domu Barry Trotter oglądał tę scenę z głęboką, przejmującą satysfakcją. W końcu zrozumiał, czemu niektórzy zostawali szamanami — zombi były super. Zamówienie tego zestawu okazało się najlepszym pomysłem od lat. A jednak... Nagle ogarnęło go niezwykłe uczucie. Czyżby naprawdę tęsknił za powrotem do szkoły? Owszem, teraz, gdy w księgarniach zaroiło się od ludzi kupujących mocno ubarwioną książkę J.G. Rollins Barry Trotter i kawior filozoficzny (naprawdę, jeśli chodzi o książki, to ludzie potrafią 11 kupić wszystko*), w Hokpoku traktowano go jak znakomitość. Ale żeby od razu miał chcieć wrócić do szkoły? Nie, niemożliwe. Zasunął kotary i w pokoju znów zapanowała ciemność. Wyciągnięty na niezasłanym łóżku patrzył tępo w telewizor, w którym leciał jakiś mecz, i zapadał się coraz głębiej w kokon nudy, ciężkiej niczym zeszłomiesięczna gazeta. Zmuszanie spikerów do bekania było zabawne pierwsze kilkaset razy, a odwracanie goli miało sens tylko, jeśli obstawiło się zakład. Może gdyby powtórzył to wystarczająco wiele razy, doprowadziłby do wojny między Francją i Hondurasem. Barry uśmiechnął się na tę myśl. Niezwykłe uczucie znów powróciło. Nie, to nie był entuzjazm na myśl o szkole. Hokpok nie był w stanie wzbudzić podobnej reakcji, nieważne — pozytywnej czy negatywnej. Zawroty głowy, strach, fascynacja, niewytłumaczalne pragnienie ucieczki... Gdyby nie fakt, że przebywał na Trivia Row, przysiągłby, że w pobliżu kręcą się marketorzy. Słysząc jakiś dźwięk, Barry wszedł do łazienki, wspiął się na muszlę klozetową i wyjrzał przez okno. To, co zobaczył, wzbudziło w nim mdłości pomieszane z przejmującą radością... Pięć metrów niżej w ogrodzie oddział ubranych w garnitury marketorów otaczał Dupka Durneya. Dupek, jako Gumol (i to w dodatku wyjątkowo tępy), nie miał pojęcia, że marketorzy to zmora świata magicznego i że nikt — możliwe, że nawet Barry - nie potrafi umknąć „grupie fokusowej", zespołowi marketorów skupiającemu swe niewiarygodne zło na jednej, bezradnej ofierze. Komu ja to mówię? 12 — Mamo, tato, w ogrodzie są jacyś... dziwni ludzie! — wrzasnął Dupek, który odczuwał już pierwsze skutki działania ogłupiającej, przeraźliwie drogiej wody kolońskiej marketorów. -Aargh - odparł tępo Vermon z werandy, na którą zapędzili ich sąsiedzi. Wraz z żoną zajadali się zawartością zamówionego tydzień wcześniej kubełka smażonego kurczaka. — Nie uciekaj, młodzieńcze... Chcielibyśmy, żebyś odpowiedział nam na kilka pytań — powiedział jeden z marketorów gładkim tonem, kryjącym w sobie grozę. — W zamian damy ci ten banknot, dziesięć funtów. -No... dobrze. — Dupek, wyraźnie oszołomiony, spróbował niezgrabnie złapać banknot. — Nie tak szybko. - Marketor odchrząknął i oznajmił głośno: — Przyjmując zaproponowane wynagrodzenie, tym samym zgadzasz się na wzięcie udziału w naszych badaniach i poświadczasz, że nasza firma i klienci nie poniosą żadnej odpowiedzialności w razie odniesienia przez ciebie obrażeń i/lub śmierci. Wygłosiwszy obowiązkową formułkę, wręczył banknot Dupkowi, który próbował schować go do kieszeni, ale nie trafił.

W chwili, gdy dziesięć funtów powoli opadło na ziemię, marketorzy zbili się w ciasny krąg niczym szakale. Dupek nie miał już szans - zaczęła się „grupa fokusowa". — Którego znanego sportowca lubisz najbardziej? - spytał jeden z marketorów. - Wybierz tylko spośród tych z przeszłością kryminalną - dodał drugi. 13 — Mleko o smaku sera - rzekł trzeci, unosząc notatnik. -Tak czy nie? — Czy kupiłbyś pastę do zębów sprawiającą, że twoja ślina przypominałaby krew? - wtrącił drugi. — Nadmuchiwane spodnie?! - przekrzykiwał ich czwarty. — Nogawki zaciskające się na udach, automatyczne wysuwanie kieszeni, awaryjne poduszki pośladkowe. Jak to brzmi? Pierwszy chwycił Dupka za kołnierz. — Czy chciałbyś jeść pióra? — warknął. — Może z dietetycznym sosem? Dupek z trudem formułował słowa. — Czy są... chrupkie? - Był blady, patrzył tępo szklistymi oczami. — Mogą być! Może oblane nugatem? — zapytał szybko marketor. - I pokryte pysznym, hipoalergicznym karmelem! Marketor wypuścił Dupka, który runął ciężko na ziemię. Natychmiast podniósł go drugi. Dupek zachwiał się na nogach. — Jakie uczucia wzbudzają w tobie słowa „papierosy smażone w głębokim oleju"? — Chyba... chyba... chyba zaraz się wyrzygam. Krąg marketorów cofnął się o krok i Dupek zaczął wymiotować obficie wprost na rabatkę. Następnie osunął się na ziemię i znieruchomiał. Nie był martwy; wyssali go w rekordowo krótkim czasie. Obserwujący z góry całą scenę Barry patrzył zafascynowany, ogarnięty przepyszną Scha-denfreude. 14 - Niewiele w sobie miał - zauważył jeden z marketo- row. - Te dzisiejsze dzieciaki — odparł drugi. — Zupełnie jakby nic ich nie obchodziło. — Oblejcie go wodą i znów zaczniemy - zaproponował trzeci. - Tylko nie wodą - zaprotestował czwarty. - Mamy suszę. — Udał, że obsikuje nieprzytomnego chłopaka. - Nie, dajmy sobie spokój, jest wykończony — mruknął piąty, podnosząc upuszczony przez Dupka banknot. -Chodźmy na lunch. Marketorzy zatrzasnęli teczki. Barry słyszał ich wyraźnie; rozmawiali głośno, jak ludzie przywykli do tego, że się im ustępuje. — Wiesz, mam pomysł na wspólny biznes — oznajmił jeden, włączając komórkę. - Słucham cię - zainteresował się jego kolega. Wszyscy uklękli obok Dupka, zadając swój klasyczny, upiorny coup de grace. Barry nie mógł się już doczekać. — Jeśli twoja firma wprowadzi na rynek papierosy smażone w głębokim oleju, moja firma zacznie sprzedawać papier toaletowy nasączony nikotyną. — My ich uzależnimy, a wy pomożecie im rzucić nałóg. — Drugi marketor wstał. - Podoba mi się ten pomysł. Wyślij mi notatkę. Pierwszy marketor nacisnął guzik swego telefonu. — Zrobione. Drugi także nacisnął guzik. - Właśnie się zgodziłem. Kolejny guzik. 15 — Wypuściłem pierwszą transzę w ofercie publicznej -oznajmił pierwszy. Znów guzik. - A ja wziąłem parę milionów z tych pieniędzy i przekupiłem odpowiednich urzędników rządowych - oznajmił drugi. - Mamy już zgodę, towar powinien wejść na półki w poniedziałek, najpóźniej we wtorek. - Wspaniale! - wykrzyknął pierwszy marketor, naciskając kolejny przycisk telefonu. - Akcje na sprzedaż... cena rośnie. Bingo, jesteśmy miliarderami. — Doskonale — odparł drugi marketor. — Hej, chłopcy, stawiam wszystkim. Gdy wiwatujący marketorzy wyszli powoli tylną furtką, Barry przekonał się co zrobili: marketorzy oblepili Dupka krzykliwymi, absurdalnymi, kretyńskimi hasłami i sloganami. Dupek z pewnością będzie zachwycony. Niektórzy mogliby rzec, że spotkała go słuszna kara, ale Barry by się z tym nie zgodził. On uważał, że karanie Durneyów to jego zajęcie*.

* Barry miał wszelkie prawo nie cierpieć Durneyów, którzy (a to tylko jeden z niezliczonych przykładów) tresowali pająki tak, by gnieździły mu się we włosach. Nie była to jednak z ich strony czysta złośliwość, lecz efekt współpracy z Ministerstwem Ma-giczności i gumolską agencją szpiegowską MI-6. Jako niemowlę Barry Trotter został wybrany do obejmującej cały kraj grupy magicznych sierot uczestniczących w projekcie furia. Projekt miał na celu stworzenie magicznej osoby do tego stopnia irytującej, że skupiłaby na sobie całą wrogość, jaką Gumole odczuwali wobec czarodziejów. Rolą Durneyów — odgrywaną z niekłamanym 16 W holu Hybryda zakasłała donośnie. Barry spojrzał na zegar - jak zwykle był spóźniony. Nosił naręczną klepsydrę, ale zupełnie się nie sprawdzała: piasek przesypywał się przy każdym poruszeniu ręki. Barry spóźnił się właśnie na Hok- pocki Depres, rozklekotany pociąg wiozący uczniów rozpoczynających kolejny semestr w Szkole Magii i Czarów--Marów Hokpok. Na szczęście Barry nie miał zbyt wielu bagaży; większość podstawowych rzeczy wysępiał od swych kolegów (nieważne, prośbą czy groźbą). Teraz, gdy Barry stał się sławny, większość chętnie dawała mu prezenty, a on napawał się swą nową popularnością*. Zaledwie w ciągu miesiąca, z przeciętnego, wrednego łobuza stał się słynnym na cały świat niegrzecznym chłopcem. Niech Bóg błogosławi autorkę i jej książkę! zapałem — było ciągłe torturowanie Barry'ego aż do magicznego okresu dojrzewania. Szefostwo projektu liczyło na to, że dzięki temu Barry rozwinie w sobie potężną manię prześladowczą i po uzyskaniu mocy stanie się całkowicie nieodpowiedzialny. Jak wiemy, ta część planu sprawdziła się doskonale. Na razie nie wiadomo jeszcze, czy projekt furia, odniósł również sukces na szerszą skalę, zapobiegając konfliktowi pomiędzy Gumolami a ludem magicznym. Można jednak przedstawić argumenty, że Durneyowie nie byli wcale gumolskimi czarnymi charakterami, lecz trójką największych bohaterów świata magicznego. Argumenty te nie przekonałyby nikogo, ale wciąż były możliwe. * Colin Cryptic w gazetce „Harce Hokpoku" nazwał Barry'ego „wrednym, wrażliwym i wspaniałym". 17 W holu Hybryda zakasłała donośnie. Barry spojrzał na zegar — jak zwykle był spóźniony. Nosił naręczną klepsydrę, ale zupełnie się nie sprawdzała: piasek przesypywał się przy każdym poruszeniu ręki. Barry spóźnił się właśnie na Hok- pocki Depres, rozklekotany pociąg wiozący uczniów rozpoczynających kolejny semestr w Szkole Magii i Czarów--Marów Hokpok. Na szczęście Barry nie miał zbyt wielu bagaży; większość podstawowych rzeczy wysępiał od swych kolegów (nieważne, prośbą czy groźbą). Teraz, gdy Barry stał się sławny, większość chętnie dawała mu prezenty, a on napawał się swą nową popularnością*. Zaledwie w ciągu miesiąca, z przeciętnego, wrednego łobuza stał się słynnym na cały świat niegrzecznym chłopcem. Niech Bóg błogosławi autorkę i jej książkę! zapałem — było ciągłe torturowanie Barry'ego aż do magicznego okresu dojrzewania. Szefostwo projektu liczyło na to, że dzięki temu Barry rozwinie w sobie potężną manię prześladowczą i po uzyskaniu mocy stanie się całkowicie nieodpowiedzialny. Jak wiemy, ta część planu sprawdziła się doskonale. Na razie nie wiadomo jeszcze, czy projekt furia odniósł również sukces na szerszą skalę, zapobiegając konfliktowi pomiędzy Gumolami a ludem magicznym. Można jednak przedstawić argumenty, że Durneyowie nie byli wcale gumolskimi czarnymi charakterami, lecz trójką największych bohaterów świata magicznego. Argumenty te nie przekonałyby nikogo, ale wciąż były możliwe. * Colin Cryptic w gazetce „Harce Hokpoku" nazwał Barry'ego „wrednym, wrażliwym i wspaniałym". 17 Dwanaście miesięcy temu do Barry'ego zwróciła się gu-molska dziennikarka J.G. Rollins. Pani Rollins oświadczyła, że zamierza napisać książkę, która zwróci uwagę szerokich mas na nihilistyczną egzystencję współczesnych magicznych nastolatków. - Chcę zedrzeć okrywającą ją zasłonę - oznajmiła, unosząc dumnie pióro. - Dobra — odparł Barry, niepewny, czy on sam ma być zdziercą, czy też zasłoną. - Super. - J.G. Rollins otworzyła notatnik. - Jak często w przeciętnym tygodniu widujesz się z rodzicami? - spytała. — Od czasu do czasu, rzadko czy nigdy? - Nigdy - odparł szczerze Barry, nie wyjaśniając, że oboje nie żyją. - Wspaniale. To znaczy, jakież to smutne - poprawiła się szybko. - Zatem w ogóle nie ma ich w twym życiu?

- Nie. — Barry wycisnął z oka fałszywą łzę. - Już dobrze, dobrze, znajdziemy ci miły dom, obiecuję. — Barry zesztywniał, a J.G. to zauważyła. - Albo nie. Jesteś już dużym chłopcem, sam dasz sobie radę. - Nabaz-grała coś. Barry z trudem odczytał słowa „Sprzeciwia się próbom udomowienia; półdziki". Znów uniosła wzrok. -Spragniony wskazówek i rad, znudzony szkołą, porzucony przez starsze pokolenie. Czy wypełniasz czas używaniem zakazanych narkotyków i przypadkowym seksem? Chciałbym, pomyślał Barry. Pomijając przeterminowane składniki eliksirów podwędzone z szafek Snajpera, w szkole nie znano narkotyków. Woźny Hokpoku, Angus Filtr, konfiskował wszystko i sprzedawał w Hogsbiede z całkiem niezłym zyskiem. Centaury zarabiały krocie, sprzedając 18 oregano, ku zachwytowi studentów nieświadomych istnienia efektu placebo. A co do seksu, pomimo męskich przechwałek obecnie Barry utknął gdzieś pomiędzy neckingiem i pettingiem. Jednakże w głosie autorki dźwięczała tak wielka nadzieja, no i istniała szansa, że da się na tym zarobić parę groszy. - Sam nie ująłbym tego lepiej — skłamał. Podczas całego czwartego roku Barry spotykał się regularnie z Rollins, aż wreszcie trzy miesiące temu, w maju, z drukarni wyjechał pierwszy nakład Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego. Książka sprzedawała się świetnie, zwłaszcza wśród dorosłych; nikt jeszcze nie stracił pieniędzy, mówiąc starszym pokoleniom, że ich naj mroczniej sze podejrzenia co do nastolatków są zgodne z prawdą. Po paru tygodniach nazwisko Barry'ego stało się synonimem młodzieńczych wybryków; oczywiście czuł się zobowiązany potwierdzać swoją reputację. Zachęcany przez bliźniaków Gwizzleyów Barry zaczął szaleć. Stworzył zaklęcie magicznie owijające folią wszystkie toalety w szkole. Słuchawki pryszniców zatkały się od rozmoczonych słodyczy. A Barry zaczął spędzać mnóstwo czasu w najróżniejszych szafach, „poznając bliżej" swoje szkolne koleżanki. „Nasz strach przed przyszłością", grzmiał wstępniak „Wróżbity codziennego" (magiczne gazety często krzyczą), „ma teraz imię: Barry Trotter". „Fajt" umieścił zaś po prostu na swej okładce wielkie zdjęcie Barry'ego z jednym, jedynym słowem: Fajfus. Dzięki podobnym artykułom - i tryumfalnie bełkotliwym występom chłopaka w telewizji i radiu — książka sprzedawała się jeszcze lepiej. Wkrótce Barry wędrował 19 wilgotnymi korytarzami Hokpoku niczym Bóg — no, Bóg z pojawiającymi się jeszcze od czasu do czasu Pryszczami Ognia i wciąż rzadkim zarostem. Treść Kawioru niemal zupełnie nie odpowiadała faktom, lecz w obronie J.G. trzeba powiedzieć, że Barry niemal natychmiast zaczął ją bajerować. Po szczególnie barwnej historii pokonania i pokarania „największego smoka na świecie" na oczach całej wiwatującej, szalejącej szkoły uznał, że autorka coś podejrzewa. Ale ani razu nie kwestionowała jego słów — nawet gdy poznała go dość dobrze, by wiedzieć, do jakiego stopnia jest zakłamany. Niezależnie od tego, jak była nieprawdziwa, książka przyniosła sukces im obojgu: J.G. urządzała sobie właśnie w Szkocji kawałek Karaibów, a Barry nie mógł się już doczekać pierwszego pełnego semestru sławy. Może i uczciwość to najlepsza polityka, ale jeśli chodzi o Barry ego Trottera i kawior filozoficzny, nieuczciwość wygrała w przedbiegach. Ta myśl pocieszyła Barry'ego, gdy zamykał dom. Dur-neyowie wciąż przebywali na dworze, wiedział jednak, że w końcu trafią do piwnicy pani Kegg (nigdy jej nie zamykała, bo nie mogła znaleźć klucza). Tam zombi mogli strzec jej olbrzymich zapasów taniego bełtu przed gumolskimi nastolatkami, krążącymi po okolicy w poszukiwaniu darmowego drinka. Sama pani Kegg dawno temu była jedną z nich. Obecnie, stale zalana, zapewne nie zauważy nawet 20 Vermona i Pecunii krążących po piwnicy, mamroczących i zżerających robale. Przez całe lato brała ich za wieszaki*. Barry wszedł do kominka i wyciągnął maleńką, papierową parasolkę. Zabrał ją z egzotycznego baru w Hogsbiede podczas nielegalnej potańcówki z okazji końca roku szkolnego. Ów wieczorek, zakończony zgodnie z wieloletnią hokpocką tradycją wizytą gajowego Hamgryza w areszcie i wykupieniem grupki uczniów, zorganizowała Herbina Gringor, by zaimponować swojemu nowemu chłopakowi, Victorowi Crumbowi. Zazwyczaj Herbina była panną po-rządnicką — przez duże „P" — lecz Barry

zauważył, że gdy na horyzoncie pojawiał się określony typ chłopaka, jej krytycyzm gwałtownie słabł. Victor Crumb był małomównym, cuchnącym, ledwo umiejącym czytać gwiazdorem ąuitkitu z konkurencyjnej szkoły. Z początku Barry nie lubił go wyłącznie z tych powodów. Potem jednak znalazł sobie kolejne, jeszcze zasad-niejsze. W czasie meczów Crumb z upodobaniem podkradał się w powietrzu do graczy z przeciwnej drużyny i bazgrolił po nich flamastrem. Jego zaimprowizowane ilustracje były zazwyczaj bardzo nieprzyzwoite, skatologiczne i zabawne -pod warunkiem, że dotyczyły kogoś innego. Herbina zgadzała się z tą opinią. - To nastoletni Breugel - mówiła. * Pani Kegg, alkoholiczka, wciąż była wstawiona, do tego stopnia, że uważała się za osobę magiczną. Co mogło nawet odpowiadać prawdzie, gdyby określenie „magiczny" stanowiło synonim nieodwracalnych uszkodzeń mózgu. 21 - Raczej nastoletni błazen — wymamrotał gniewnie Bar-ry, zapamiętale trąc ręcznikiem kark. Bazgroły Victora budziły w Herbinie jakieś nieokreślone uczucie - coś nowego, podniecającego i raczej nienadające-go się dla młodszych czytelników tej książki. Od chwili, gdy ujrzała obsceniczny rysunek na karku Barry'ego, uwierzyła święcie, że Crumb to geniusz. Co więcej, uznała, że ona sama jest właściwą kobietą, która ogrzeje serce nadąsanego, milczącego socjopaty. Powodzenia, pomyślał Barry, przyglądając się parasolce. Ten mały gadżet z drewna i papieru został obdarzony magiczną mocą powrotu. Rozwinięta parasolka przenosiła każdego, kto ją trzymał, do barku „Tiki", ciemnej i brudnej mordowni hawajskiej, w której odbywała się impreza. W ramach promocji barman wręczał je klientom (często do końca niewiedzącym o tricku wywołującym powrót). Pomysł okazał się niezwykle skuteczny handlowo, bo jak inaczej wyjaśnić trwałą obecność podobnego wrzodu na handlowym obliczu miasteczka? Wystrój był żałosny, obsługa paskudna, a co do rozrywki, to widok podstarzałego, fałszywego transseksualisty Dawn Ho bardziej kojarzył się z bólem zębów. Krótko mówiąc, bar był obleśny, nawet wedle niskich jak Rów Mariański standardów Hogsbiede. Lecz po czterech latach Barry miał powyżej uszu sypiącego się Ekspressu Hokpockiego z jego pleśnią, obłażącą farbą i rozumnymi, chorobotwórczymi kanapkami. Potrzebował mocnego mai tai, by przeżyć kolejną morderczą ceremonię Nadziału. Już niemal czuł smak drinka. 22 Rozłożył szybko parasolkę, uniósł rękę i zaintonował magiczne słowo. Chonotuchcelei. Nic się nie stało. - Pewnie niewypał - mruknął Barry. Nic dziwnego, w końcu parasolka pochodziła z knajpy, w której nawet w tequili zamiast robaków pływały dosma-czane, plastikowe repliki. Barry kilka razy rozłożył i zamknął drobiazg. Nagle usłyszał walenie w drzwi. Pochylił się i zrobił parę kroków, i parasolka zadziałała. Wzleciała w górę, ciągnąc go przez warstwy tynku, desek i dachówek, które zostawiły bogatą kolekcję siniaków. - Aaa! — wrzasnął Barry, wystrzeliwując w powietrze i cudem unikając zderzenia z kaczką. Wrzeszcząc coraz głośniej i zwierając w panice pośladki, ze wszystkich sił zaciskał czubki palców na rączce parasolki. Zdumiewające, jaką siłę ma ten wihajster, pomyślał Barry, patrząc, jak drobniaki wylatują mu z kieszeni i lecą ku ziemi ze śmiercionośną prędkością. No cóż, po prostu odprężę się na resztę... W tym momencie parasolka wyrzuciła z siebie snop iskier i Barry zatrzymał się w powietrzu. Gadżet jęknął, zakasłał i zdechł. I wtedy zaczęły się prawdziwe krzyki. Stare powiedzenie głosi, że czasem lepiej jest mieć szczęście niż umiejętności; czyste szczęście zrządziło, że Barry wylądował w krzakach w ogrodzie Durneyów. Słysząc trzask, oszołomiony Dupek uniósł na moment głowę, a potem znów zemdlał. 23 Barry przez chwilę siedział w krzakach, odpoczywając. Wyglądało na to, że wszystkie najważniejsze narządy -przynajmniej te, o których wiedział - są w porządku. Jakieś złamania? Nie, ale widok, jaki ujrzał, sprawił, iż zaczął podejrzewać wstrząs mózgu. Przed nim stał Hamgryz odziany w strój francuskiej

pokojówki. - Czee, B'ry — zagrzmiał alkoholowo hokpocki gajowy. - Przyszłem zabrać cię do szkoły. Bub'ldor przysłał po ciebie wóz. - Jesteś prawdziwy? - spytał Barry. - Chiba tak. - Hamgryz popadł w głębokie zamyślenie. — A może i ni. W kuńcu, co to je prawda? Czy ktokolwiek z nas jest naprawdę... - Och, zamknij się, wiedziałem, że nie powinieneś zapisywać się na zajęcia uzupełniające. - Barry westchnął z rezygnacją. — Odrobina wiedzy to bardzo niebezpieczna rzecz, zwłaszcza gdy nie wiesz, co z nią zrobić. Pomożesz mi wstać? - Jasne - odparł Hamgryz. Szarpnięciem postawił Barry'ego na nogach, na boki poleciały odłamki gałęzi. Barry jeszcze nigdy nie czuł takiej wdzięczności za twardą ziemię pod stopami. Ludzie zazwyczaj nie myślą o niej, dopóki nie znajdą się trzydzieści pięter w górze, pewni, że zaraz zamienią się w puree. - Po co ci te ciuchy? - Te co? - Ubranie, uniform. - Barry pociągnął go za rękaw. - Hej, uw'żaj na to, jest pożyczone. Bub'ldor kazał mi się przebrać, cobym się nie wyróżniał w świecie Gumli - 24 odparł Hamgryz. - Ale w sklipie mieli na mnie tylko to albo kost'm seksownej pielęgniarki. — W takim razie uważam, że słusznie wybrałeś. Wychodząc z ogrodu, Barry usłyszał, jak Dupek się budzi, bełkotliwie podśpiewując melodyjkę reklamową. Nie mógł go przecież tak po prostu zostawić. Może zacznie padać deszcz... albo grad, bardzo mocny. Chociaż panująca susza sprawiała, że grad nie wydawał się zbyt prawdopodobny. Barry nie mógł po prostu założyć, że Dupek znowu oberwie. Musiał mieć pewność. - Zaczekaj - rzucił. - Barrie, Bubl'dor chce się z tobą widzieć jak najszybcij... - To potrwa tylko chwilkę — uciął Barry. Młody, mściwy czarodziej zawrócił z entuzjazmem, wyciągając różdżkę. Dupek siedział ze skrzyżowanymi nogami na trawie, mamrocząc coś pod nosem. - Adeste fidelis — zaintonował Barry i z różdżki wystrzelił promień czerwono- zielonej energii, trafiając Dupka prosto w środek niskiego czoła Neandertalczyka. —Jingle bells, jingle bells, jingle all the way — zaśpiewał donośnie Dupek, kołysząc się w przód i w tył, jego twarz rozjaśnił tępy uśmiech. - Wkrótce nie będzie ci już tak wesoło, frajerze - mruknął Barry. —To za te wszystkie „czekoladki", które dawałeś mi w dzieciństwie. Zaklęcie to szybko przynosiło śmierć, zazwyczaj samobójczą, śpiewający bowiem starał się zrobić wszystko, byle tylko zatrzymać dźwięczące w głowie Jingle bells. Wizja cierpiącego tortury psychiczne Dupka niezmiernie uradowała 25 Barry'ego. Z lekkim sercem podbiegł do czekającego Ham-gryza. - Wyglondosz jak świrninty elf- zauważył gajowy, przyglądając mu się podejrzliwie. - Możymy już jichać? - Yes, si, oui, jawooohl! - zaśpiewał Barry. Nagle chwycił Hamgryza za ręce i zaczął tryumfalnie obracać się w tańcu wokół olbrzyma. Kręcił się tak i kręcił, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu jego ręce zwolniły uchwyt i poleciał... ...Głowa Barry'ego boles'nie uderzyła o wysłaną dywanem podłogę, budząc go. - Au, skur... - Zaczekaj, pomogę ci. - Chudy, łysiejący mężczyzna w wyraźnie znoszonej, tweedowej marynarce wyciągnął rękę. - Spadłeś z kozetki. - Bezbolesna procedura, akurat. Powinieneś zamontować poręcz. — Barry'emu wciąż kręciło się w głowie. Usiadł na brzegu kozetki, pocierając ręką głowę i próbując zebrać myśli. Wszystko wydawało mu się dziwnie odległe, bezsensowne i śmieszne, jakby był bohaterem jakiejś taniej książki. - Chyba mam wstrząśnienie mózgu. - Zaraz się przekonamy, to bardzo proste. Ile masz lat? - Trzydzieści dziewięć — odparł Barry. - Jak się nazywa twoja żona?

- To dyrektorka szkoły, Herbina Gringor. Ona każe mi to robić. - Zgadza się. A kim ja jestem? - spytał mężczyzna. - Ty jesteś doktor Ritalin, świr, który mnie zahipnotyzował. Nowy szkolny psychiatra. 26 - Zgadza się — odparł Ritalin. — Nic ci się nie stało. Chcesz kontynuować? Na moment irytacja Barry'ego wezbrała do tego stopnia, że pokonała nawet strach przed żoną. - To się nie uda - oznajmił gniewnie. — Ty jesteś idiotą, a ja przez resztę życia będę wyglądał jak dziewięciolatek. - Barry, ludzki mózg to niezwykle potężny narząd. Poza tym ma popieprzone poczucie humoru — oznajmił doktor Ritalin. - Jak wiesz, uważam, że coś w twojej przeszłości -coś w twym umyśle — nie pozwala ci normalnie się starzeć. Regresja hipnotyczna to jedyna metoda odkrycia, co. - A co mi tam. - Barry znów się położył. - W końcu zapłaciłem za całe pięćdziesiąt minut. - Po prostu się odpręż. Po chwili Barry wrócił myślami do piątego roku, podejmując akcję kilkanaście godzin później. Zbierał właśnie siły, gotów stanąć przed obliczem swego odwiecznego wroga, śmiertelnego arcykretyna, dyrektora Alpo Bubeldora. ROZDZIAŁ 2 Gdy Barry maszerował niechętnie do gabinetu Bubel-dora, nietoperz kieszonkowiec s'mignął spośród cieni, złakniony zdobyczy, którą mógłby zanieść swoim panom ze Ślizgorybu. Barry obdarzył go gniewnym spojrzeniem i nietoperz zatrzymał się tak szybko, że o mało nie zawirował w powietrzu. - Hej, szybujące szmaty, posłuchajcie. - Młody czarodziej dobył różdżki i zaintonował magiczne słowo „Złypies". Z koniuszka różdżki wystrzeliła fala ultradźwięków i odbiła się od ścian pomieszczenia - Barry czuł w dłoni jej wibracje. Piszcząc i wpadając na siebie, nietoperze wycofały się w mroczne kąty. Barry znów był w parszywym nastroju. O ile dobrze zrozumiał Hamgryza - a prawdopodobieństwo pomyłki było całkiem spore — Bubeldor wezwał go pilnie do siebie w sprawie decyzji Wizengamoniu. Najwyższy sąd czarodziejski nie spotykał się, by omówić wyniki quitkitu; czyżby naprawdę zamierzali go wyrzucić? 28 Co takiego zrobił w zeszłym roku? Mnóstwo, szczerze mówiąc, tyle, że trudno to było spamiętać... A tak: któregoś dnia przyłapano go w schowku na szczotki z Doris Jackson. Doris, trzecioklasistka z Pufpifpafu wyróżniała się tym, że nie tylko umiała zamienić się w osła, ale też za jednego syfka pozwalała pomacać się pod stanikiem*. Przyłapał ich Angus Filtr, i Barry, by uciec, musiał rzucić Zaklęcie Dławiącego Smrodu. Później przekupił Filtra, żeby woźny nie umieścił w Maginecie zrobionych naprędce zdjęć. Ale fiut i tak to zrobił. Im więcej Barry przypominał sobie szczegółów, tym gorzej się czuł, a jazda z Piddlesex też zrobiła swoje; Hamgryz przywiózł go widmową limuzyną, co przypominało podróżowanie w samym środku bardzo zimnej i bardzo pełnej chustki do nosa. Kiedy samochody zostają zezłomowane - zwłaszcza w tragicznych okolicznościach - ich duchy pozostają na tym świecie. Wielu magów podróżuje owymi upiornymi pojazdami, bo nie wymagają one szczególnych umiejętności, których brak jest magicznej braci. Poza tym można je tanio kupić, jako że rozwalone samochody nie działają zbyt dobrze. Gdy wszyscy mieli już po dziurki w nosie wdeptywania w niewidzialne łajno testrali, Hokpok zakupił kilkanaście * Prawdę mówiąc, wystarczyło napisać na kartce papieru słowa „jeden syfek" i dać jej. Dla Doris nie było to nic wielkiego — wychowywała się w komunie pod Stonehenge i zupełnie nie przejmowała się nagimi ludzkimi ciałami. Wciąż się dziwiła, że chłopcy aż tak się przejmują. 29 widmowych limuzyn. Tej, którą podróżowali Barry i Ham-gryz, brakowało prawego, przedniego koła i os' wlokła się po ziemi, krzesząc snop iskier. Jazda do Hokpoku ze ślimaczą prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę dłużyła się

niemiłosiernie. Gdy Barry wspinał się na marmurowe stopnie wiodące do gabinetu Bubeldora, już dawno zapadł zmrok i pochodnie jak zwykle rzucały niesamowite cienie na ściany. Blizna Barry'ego bolała; zdarzało jej się to dość często. Powinienem był przyjąć tę ofertę, pomyślał. - Witam, jestem Harry Potter - zaczął ćwiczyć w głos. -Gdy chcę niemądrze zignorować ból blizny, zażywam Nie-bólnic. W końcu dotarł do drzwi dyrektora i zastukał. Za plecami usłyszał szelest i instynktownie przypadł do ziemi; sześć metalowych gwiazdek uderzyło w drzwi, zaledwie o kilka cali mijając jego głowę. Potem rozległo się głośne niemieckie przekleństwo i odgłos kroków kogoś wysokiego i niezgrabnego, oddalającego się szybko. - Odwal się, Vielokont — rzucił z irytacją Barry. - Dopiero przyjechałem. Zabij mnie po kolacji. Lord Vielokont, zwany też lordem Ciemniaków oraz Tym, Który Śmierdzi, nieustannie próbował zamordować Barry'ego z powodów, które sam Barry nie do końca pojmował. Niestety, kiedy tylko zbliżał się, by zapytać, Vielo-kont usiłował go zabić. Za każdym razem, gdy Barry mówił o tym nauczycielowi, tamten reagował dziwnym, lekko sztucznym uśmiechem i odpowiadał coś w stylu: „Nie bądź niemądry, Trot- ter. Ten, Który Śmierdzi nie może wejść do Hokpoku. 30 Nie czytałeś Kawioru filozoficznego?. Myśleli, że są tacy dowcipni. Barry podejrzewał, że w istocie chcieli, by Vie-lokont go załatwił. Po szkole krążyły pogłoski o zakładach przyjmowanych w pokoju nauczycielskim. Wredne fajfu-sy, pomyślał Barry. Mimo kilkunastu nieudanych prób, podejmowanych każdego tygodnia, i szkód wartych miliony galonów, nikt (oficjalnie) nie wierzył piętnastolatkowi. Barry podejrzewał, że teraz, gdy stał się sławny dzięki książce pełnej artystycznych kłamstw, ludzie ci (oficjalnie) wierzyli mu jeszcze mniej. Drzwi Bubeldora otworzyły się. - Nie musisz tak walić, ty niecierpliwy smarku. - To nie byłem ja, dyrektorze, Vielokont cisnął we mnie gwiazdkami i... - Zdumiewające. Kłamiesz równie naturalnie jak oddychasz, prawda, Trotter? Nie minęło nawet pół minuty, a ty już... Co właściwie robisz na podłodze? - Już mówiłem, Vielokont... Bubeldor wzdrygnął się z irytacją. - Wejdź do środka. Śmierdzi tu moczem*. * Odlewanie się przed gabinetem Bubeldora i szybka ucieczka stały się tradycyjnym rytuałem dającym prawo wstępu do Hok-pockiego Klubu Kamienia Żółciowego. W rezultacie kamienne płyty wokół drzwi nosiły ślady poważnych zniszczeń. Skrzaty domowe wspierane przez związek zawodowy odmawiały zrobienia czegokolwiek, argumentując: „To nie brudzenie, tylko terroryzm". Bubeldor nieustannie rzucał zaklęcie Szuruburu, ale nawet magia ma swoje granice, zwłaszcza w czasie sezonu na szparagi. 31 Barry otrzepał się i wmaszerował do dusznego, zagraconego gabinetu. Alpo Bubeldor, dyrektor Hokpoku, stał przed długim stołem, na którym dominowały kałamarze i niewielkie kawałki pergaminu. Wszędzie wokół śmigały pióra, zanurzając się w inkauście i kreśląc coś szybko. Od ścian odbijały się odgłosy skrobania. — Co to? — spytał Barry, wskazując stół. — Oto, Trotter, nowe źródło szkolnych funduszy. Barry podniósł kawałek pergaminu i ujrzał nieudolnie sfałszowany gumolski banknot tysiącfuntowy. — Królowa ma zeza. — Słyszycie, pióra? Musimy zacząć od początku, bo obecny tu Leonardo uważa, że wasza wersja gumolskiej królowej nie osiąga jego wygórowanych standardów — rzucił drwiąco Bubeldor. Pióra zatańczyły z irytacją w powietrzu i podjęły skro-baninę. — Jak sobie chcesz, mnie to nie obchodzi. - Barry schował banknot do portfela; Bubeldor miał rację, Gumole pewnie nic nie zauważą. Przysunął sobie krzesło. — Nie, nie, nie siadaj, to nie potrwa długo, a szczerze mówiąc, nie chcę, żebyś zniszczył mi poduszki. -Ja się myję - rzucił Barry z największym oburzeniem, na jakie potrafił się

zdobyć, po czym nieco ciszej dodał: — ..ostatnio. — Jak zapewne pamiętasz — zaczął Bubeldor - zeszły rok zakończył się kolejną z twoich żałosnych, seksualnych eskapad. Jeszcze jedną fantastyczną wyprawą na dno czyichś majtek. — Doris i ja tylko... 32 Bubeldor przerwał mu. - Wiem, co ty tylko. Wszyscy wiedzą, co ty tylko. Specjalna komisja Wizengamoniu spędziła całe nieprzyjemne lato, dowiadując się, co ty tylko. - Dyrektorze, to niesprawiedliwe, że wszyscy członkowie Wizengamoniu wkurzają się na mnie za obmacanie jednej dziewczyny. - O nie. - Bubeldor zaśmiał się wyniośle. — Nie tylko jednej dziewczyny, Trotter, nie bądź taki skromny. Twoje ofiary są równie liczne, jak łupież na twojej głowie. W powietrzu pojawił się nagle sięgający kolan stos ksiąg i upadł ciężko na podłogę przed Barrym, który pochylił się i odczytał tytuł: Raport Specjalnej Komisji Wizengamoniu do Spraw Niemoralnego Prowadzenia na temat Barryego Trottera alias „doktora Macango". - Imponujący, nieprawdaż? Dwa tysiące „epizodów" w zaledwie cztery lata. Ile to daje na tydzień? - Nie wiem, dyrektorze. - Nie pytałem, to było pytanie retoryczne. Oto kolejne. Powiedz mi, Trotter, czy od tego wszystkiego dostałeś nowych odcisków? - Szczerze mówiąc, zabawne, że pan pyta... - Retoryczne oznacza, że nie nie musisz odpowiadać, głąbie - wtrącił szorstko Bubeldor. — Przez tę przeklętą książkę o kawiorze — z której, co podkreślam, szkoła nie dostała nawet grosza — Wizengamoń musiał zbadać twoje postępowanie. Wiesz, czemu każdy uczeń, członek ciała pedagogicznego i gość odwiedzający Hokpok był przez cały majowy tydzień poddawany badaniu na obecność twoich odcisków palców? 33 Bubeldor przerwał mu. - Wiem, co ty tylko. Wszyscy wiedzą, co ty tylko. Specjalna komisja Wizengamoniu spędziła całe nieprzyjemne lato, dowiadując się, co ty tylko. - Dyrektorze, to niesprawiedliwe, że wszyscy członkowie Wizengamoniu wkurzają się na mnie za obmacanie jednej dziewczyny. - O nie. - Bubeldor zaśmiał się wyniośle. - Nie tylko jednej dziewczyny, Trotter, nie bądź taki skromny. Twoje ofiary są równie liczne, jak łupież na twojej głowie. W powietrzu pojawił się nagle sięgający kolan stos ksiąg i upadł ciężko na podłogę przed Barrym, który pochylił się i odczytał tytuł: Raport Specjalnej Komisji Wizengamoniu do Spraw Niemoralnego Prowadzenia na temat Barryego Trottera alias „doktora Macango". - Imponujący, nieprawdaż? Dwa tysiące „epizodów" w zaledwie cztery lata. Ile to daje na tydzień? - Nie wiem, dyrektorze. - Nie pytałem, to było pytanie retoryczne. Oto kolejne. Powiedz mi, Trotter, czy od tego wszystkiego dostałeś nowych odcisków? - Szczerze mówiąc, zabawne, że pan pyta... - Retoryczne oznacza, że nie nie musisz odpowiadać, głąbie — wtrącił szorstko Bubeldor. — Przez tę przeklętą książkę o kawiorze — z której, co podkreślam, szkoła nie dostała nawet grosza — Wizengamoń musiał zbadać twoje postępowanie. Wiesz, czemu każdy uczeń, członek ciała pedagogicznego i gość odwiedzający Hokpok był przez cały majowy tydzień poddawany badaniu na obecność twoich odcisków palców? 33 Barry nie odpowiedział, uczył się. — Chcieli uczynić z ciebie przykład - ciągnął Bubeldor. — Chcieli cię zmusić, żebyś znalazł sobie pracę. Barry zadrżał. Legalna praca była jego kryptonitem. — Ale ja, choć bez wątpienia tego pożałuję, przekonałem ich, by dali ci jeszcze jedną szansę - rzekł dyrektor. Mówiąc, nerwowo skręcał w dłoniach baloniki, robiąc z nich zwierzątka. Nabrał tego nawyku w młodości, gdy z katastrofalnym

skutkiem usiłował zatrudnić się jako klown w wesołym miasteczku*. - Powiedziałem ministerstwu, że Hokpokowi przyda się nieco sławy, nawet tak odrażające „nieco" jak ty. Przyrzekłem, że znajdę sposób, by cię ujarzmić. Zgodzili się niechętnie, pod warunkiem, że cała reszta studentów dostanie końskie dawki antybiotyków, a twoi najczęstsi partnerzy przejdą letnią terapię zniechęcającą w stylu Mechanicznej pomarańczy. Możesz zostać w szkole. — Dziękuję — mruknął Barry. — Zapewniam, że nie zrobiłem tego dla ciebie. Hokpok jest jak żywa istota, czy raczej byłby, gdyby żywe istoty pożerały pieniądze. A choć czynię ogromne postępy w zakresie zbierania funduszy — Bubeldor wskazał gestem zapalczywie pracujące pióra — czarodziejów nie da się naciągnąć tak * On je robił, a feniks przepalał; w całym pokoju unosiły się dymiące strzępy gumy. Właśnie ten nawyk sprawił, że Bubeldor zaczął żywić irracjonalny strach przed balonami - wierzył, że te podróżnicze to starsi bracia małych baloników, zdecydowani pomścić rozrywanych pobratymców. Nie wiadomo jednak, co zrobiłby balon, gdyby dorwał w swe ręce (?) Bubeldora. Tak to już jest z fobiami. 34 łatwo. Potrzebujemy galonów, szczerozłotych galonów, całego mnóstwa galonów. Twoja obecność ściąga kandydatów, a kandydaci oznaczają czesne, które właśnie potroiłem. Piękne dzięki. Bubeldor podszedł do biurka i usiadł swobodnie na jego brzegu. Gdy to uczynił, butelkowozielona szata rozchyliła się. Pomarszczony, obleśny staruch nie nosił nic pod spodem. - Lecz twój systematyczny blitzkrieg klapsów i szczypa-nek musi się skończyć. Niesławny doktor Macango odkłada swój stetoskop. Masz szlaban. - Ale jeśli dziewczyna nie ma nic przeciwko... - Wizengamoń ma coś przeciwko — uciął dyskusję Bubeldor. Machnął ręką, z szuflady biurka wyskoczył zwój i pomaszerował do Barry'ego. Zaczął się rozwijać, coraz bardziej i bardziej. -To tylko wstępna lista. - No dobra, przyznaję, część z tego się zgadza. Chi Ching, Doris, Hanna Krubbot, Hanna i Doris, Gollum*... o tym zapomniałem. - Barry zachichotał. - Chwileczkę, nie robiłem nic z Anginą Johnson i jej przyjaciółką, tylko patrzyłem! Twarz Bubeldora miała nieprzenikniony wyraz, jakby powstrzymywał bąka. - Drago Malgnoy?! - wykrzyknął Barry. - Chciałby! - Trotter, może nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji. Naturalnie, dla kogoś takiego jak ty usunięcie ze szkoły to stałe zagrożenie, coś jak czarne chmury albo wizyty u fryzjera. Ale tym razem sprawy wyglądają inaczej. Krąży nawet petycja. Wymiana studencka. 35 - Na pewno jest prawdziwa? Widział ją pan? - spytał sceptycznie Barry. Pomyślał, że to, o czym mówi dyrektor, brzmi zupełnie jak jeden z pomysłów Ferda i Jorgego. - Widziałem? Do diabła, Trotter, jaja podpisałem, wielkimi, zamaszystymi, krzywymi literami - oznajmił Bubel-dor, nieco zbyt dumnie jak na gust Barry'ego. - Około osiemdziesięciu siedmiu procent rodziców uczniów obecnie chodzących do tej szkoły podpisało żądanie, by cię usunąć, a następnie dla bezpieczeństwa wygnać z kraju. Owszem, liczba absolwentów jest nieco niższa, ale trzeba wziąć pod uwagę demencję. Tak czy inaczej, mamy do czynienia z olbrzymią falą oburzenia. — Dyrektor podrapał się po plamach na swej szacie. — Obawiają się o przyszłość następnego pokolenia magów. - Od kiedy to właściwie nie wolno przygotowywać się do egzaminów ABW z genitomancji? — zapytał podstępnie Barry*. Bubeldor zignorował ten bezczelny gambit, westchnął tylko, uznając, że z pewnością istnieją łatwiejsze sposoby zarabiania na życie. - Gdyby chodziło o kogokolwiek innego - oznajmił z ogromnym znużeniem - w tej chwili różdżka służyłaby ci już tylko do zbierania śmieci w parku. Osobiście uważam * Szlachetna, pradawna sztuka genitomacji to, jak wszyscy wiedzą, przepowiadanie przyszłości z rozmiaru, kształtu, barwy i ułożenia genitaliów. Nigdy nie stanowiła tematu ABW, standardowego egzaminu, do którego podchodzili wszyscy magowie w piątej klasie. ABW nie ma żadnych konotacji politycznych, oznacza po prostu Akumulację Bezużytecznej Wiedzy. 36

też, że parę semestrów mieszania w kotle bezpieczeństwa w Akademii Świętego Hilarego dla Ledwo Magicznych dobrze by ci zrobiło. Ale tego lata liczba kandydatów do Hokpoku wzrosła o dwadzieścia tysięcy procent, nie licząc żałosnych fałszywek podrzucanych przez Ferda i Jorgego. Ci dwaj to niewiarygodni kretyni. - Czemu? — spytał Barry. - Genetyka, kontakt z wielobarwnymi ogniami*. Kto wie? - odparł Bubeldor. - A, chodzi ci o wzrost liczby zgłoszeń? To przez tę książkę. - Bubeldor znów przybrał zbolałą, surową minę. — Ludzie uwielbiają czytać o kimś głupszym niż oni sami. - No cóż, jeśli to pana pocieszy, lord Vielokont wrócił. - Poważnie w to wątpię — rzekł Bubeldor. — W czerwcu wrzuciłeś go do wiórownicy. Wszyscy to widzieliśmy. - Jest niezwykle odporny - nadąsał się Barry. — I próbuje mnie zabić. * Moda ta pojawiła się w świecie magicznym mniej więcej w czasach psychodelii. A choć obecnie nikt już nie ubiera się jak Jimmi Hendrix, wielobarwne (a nawet stroboskopowe) ognie wciąż cieszą się sporą popularnością. Niestety, chemikalia używane przez magów do osiągnięcia podobnych efeków wydzielają gaz wywołujący halucynacje. Obiektywni obserwatorzy uważają, że co najmniej dwadzieścia pięć procent „magii", którą czarodzieje uważają za prawdziwą, to jedynie żałosne złudzenia. Gaz czyni także człowieka niezwykle podatnym na sugestie, dzięki czemu twierdzeń o magii nie da się odrzucić. Jeśli ktoś powie: „właśnie cię immupetyzowałem", to, gdy pozostajesz pod wpływem wielobarwnego, stroboskopowego bądź czarnego ognia, wierzysz mu. 37 też, że parę semestrów mieszania w kotle bezpieczeństwa w Akademii Świętego Hilarego dla Ledwo Magicznych dobrze by ci zrobiło. Ale tego lata liczba kandydatów do Hokpoku wzrosła o dwadzieścia tysięcy procent, nie licząc żałosnych fałszywek podrzucanych przez Ferda i Jorgego. Ci dwaj to niewiarygodni kretyni. — Czemu? - spytał Barry. — Genetyka, kontakt z wielobarwnymi ogniami*. Kto wie? - odparł Bubeldor. - A, chodzi ci o wzrost liczby zgłoszeń? To przez tę książkę. — Bubeldor znów przybrał zbolałą, surową minę. - Ludzie uwielbiają czytać o kimś głupszym niż oni sami. — No cóż, jeśli to pana pocieszy, lord Vielokont wrócił. — Poważnie w to wątpię - rzekł Bubeldor. - W czerwcu wrzuciłeś go do wiórownicy. Wszyscy to widzieliśmy. — Jest niezwykle odporny - nadąsał się Barry. -1 próbuje mnie zabić. * Moda ta pojawiła się w świecie magicznym mniej więcej w czasach psychodelii. A choć obecnie nikt już nie ubiera się jak Jimmi Hendrix, wielobarwne (a nawet stroboskopowe) ognie wciąż cieszą się sporą popularnością. Niestety, chemikalia używane przez magów do osiągnięcia podobnych efeków wydzielają gaz wywołujący halucynacje. Obiektywni obserwatorzy uważają, że co najmniej dwadzieścia pięć procent „magii", którą czarodzieje uważają za prawdziwą, to jedynie żałosne złudzenia. Gaz czyni także człowieka niezwykle podatnym na sugestie, dzięki czemu twierdzeń o magii nie da się odrzucić. Jeśli ktoś powie: „właśnie cię immupetyzowałem", to, gdy pozostajesz pod wpływem wielobarwnego, stroboskopowego bądź czarnego ognia, wierzysz mu. 37 — Daj spokój, tylko znów nie zaczynaj. — Niech pan spojrzy. Barry, wściekły, że dyrektor mu nie wierzy, wskazał ręką drzwi gabinetu. Gwiazdki powoli przegryzały się przez drewno. -Trotter, nawet gdyby Terry Vielokont mógł przeżyć proces wiórowania, w co bardzo wątpię... Bubeldor ujrzał, jak za plecami Barry'ego Vielokont wychyla się zza ciężkiej zasłony. Dyrektor postąpił szybko kilka kroków w stronę chłopaka, położył mu ręce na ramionach. — Hej! - zaprotestował Barry. — Zabieraj łapy, zboczeńcu! — Za chwilę... To tylko gest ojcowskiej troski - skłamał Bubeldor i niemal niedostrzegalnie skinął głową. Vielokont uniósł dmuchawkę i wycelował w plecy Barry'ego. - Jesteś tu absolutnie bezpieczny, zawsze jesteś. Do diabła! Strzałka chybiła, wbijając się w biurko Bubeldora, które jęknęło słabo i uległo

błyskawicznej dezintegracji. Barry odwrócił się gwałtownie i ujrzał przed sobą Vielo-konta w całej jego krasie. — Jest tu przecież! - zawołał. - To Vielokont, aresztuj go! Nikt nawet nie drgnął, a potem Bubeldor zaśmiał się krótko, nerwowo. -Trotter, naprawdę potrzebne ci nowe okulary. Nie potrafisz nawet rozpoznać posągu? - Podszedł do postaci i stuknął pięścią w czubek jej głowy. — Pszesztań - mruknął Vielokont, nie poruszając wargami. — Choć, przyznaję, to bardzo wierna podobizna. Barry również podszedł bliżej i przyjrzał się swojemu odwiecznemu wrogowi. 38 - Od kiedy posągi śmierdzą chińskim żarciem? - Czyż to nie zadziwiające? - zapytał Bubeldor. - Nawet zapach jest prawdziwy. Kupiłem go w stoisku z antykami przy Portobello Road. - Akurat. — Barry, wciąż nie do końca przekonany, odwrócił się i błyskawicznie spojrzał z powrotem. - O proszę! - zawołał, podskakując gorączkowo. — Ruszył się, podrapał się po nosie! Widziałem! - Niepravda — wymamrotał Vielokont. -Widzisz, Trotter — dodał Bubeldor - wcale tego nie zrobił. - Aaaa! - wrzasnął sfrustrowany Barry. Rzucił się na ziemię i zaczął tłuc pięściami w posadzkę. - Wy, sukinsyny! - Trotter — warknął zniecierpliwiony Bubeldor. — Przestań się wydurniać. Mam sporo spraw na głowie i muszę je załatwić przed rozpoczęciem uroczystości w Wielkiej Sali. Jacyś drugoroczniacy znów zaczarowali przybory toaletowe Snajpera. Barry na sekundę przestał walić pięściami i uśmiechnął się pod nosem. To on w zeszłym roku nauczył ich zaklęć Dziąsłożer i Gryzgrzebień. Dyrektor dostrzegł ten uśmiech. - Uważasz, że to zabawne? — rzucił gniewnie. — Tylko żabi włos dzieli cię od usunięcia. - Chwileczkę - zaprotestował Barry - żaby nie mają włosów. - Tak właśnie blisko jesteś — uciął Bubeldor. Nasz bohater podjął ostatnią próbę. - Ale, dyrektorze, mam przecież piętnaście lat, przechodzę przez naturalny okres ciekawości i głodu wiedzy. 39 — Naturalny? Nie w twoim wykonaniu, synu. Rozdzie-wiczasz hurtowo. Bawisz się w doktora częściej niż cała akademia medyczna. Barry chciał zaprzeczyć, ale nie mógł. Zeszłej wiosny tak wiele czasu spędzał wśród bobrów, że centaury mianowały go honorowym satyrem i podarowały własną tamę. Ktoś kichnął. Barry odwrócił się błyskawicznie - posąg wycierał nos. - Gesundheit — rzucił Bubeldor. - Danke schón - odparł Vielokont. - Dyrektorze, to nie jest rzeźba. - Barry kipiał oburzeniem. - On kichnął! Poza tym zna niemiecki. Bubeldor zastanawiał się moment, po czym przybrał najbardziej wzgardliwą minę. — Oczywiście, że tak, Trotter, jest przecież magiczny. My wszyscy jesteśmy magiczni. Nazywasz się Barry, żyjesz na Ziemi. A teraz - podjął z westchnieniem - do rzeczy. Uznaj to za oficjalne ostrzeżenie. Nie wolno ci w tym roku tknąć w nieczystych zamiarach żadnego ucznia. Jeśli to zrobisz, zostaniesz natychmiast, niezwłocznie, nieodwołalnie i ku mojej wielkiej radości skreślony z listy uczniów. Plakaty z tą informacją rozwieszono już we wszystkich miejscach publicznych. Uczniowie otrzymają też.ulotki z twoim zdjęciem i najpopularniejszymi pseudonimami. Najpierw Hamgryz w sukience, a teraz to. Czy piąty rok mógł stać się jeszcze gorszy? -Ale... — Nie skończyłem: zachowując wszelką dyskrecję, rzuciłem zaklęcie na wszystkich magicznych nastolatków w promieniu stu mil. Jeśli w ich obecności rozepniesz rozporek, 40

zsuniesz spodnie, wyciągniesz pasek lub zrobisz cokolwiek innego w okolicy krocza, rozlegnie się alarm. To odmiana Bariery Wiekowej - dodał z dumą Bubeldor. — Sam ją wymyśliłem. - Nie możesz tego zrobić! - krzyknął Barry. - A co z moimi prawami obywatelskimi? - Trotter, ty nie masz żadnych praw. — Bubeldor uśmiechnął się złowieszczo. - Jesteś uczniem, możesz już iść. Drzwi się otwarły, Barry odwrócił się na pięcie. - Stary pierdziel - wymamrotał pod nosem. - Krzywy konar już ci nie staje i... - A właśnie, że staje, parszywy smarkaczu — szepnął bezdźwięcznie Bubeldor. — Zapominasz, że w moim gabinecie potrafię czytać w myślach... Magiczna tapeta*... Z ręką na klamce Barry uniósł wzrok i ujrzał portret byłego dyrektora, otoczonego wianuszkiem opalonych, biuś-ciastych blondynek. Wszystkie śmiały się z niego. Barry pożegnał je nieprzystojnym gestem i wyszedł. - Och, Bubeldor - powiedział niewielki portret Dioni-zosa Hefnera. - Naprawdę powinieneś się wyluzować. Seksualność to jeden z największych darów. To ona czyni z nas ludzi, to... Bubeldor podszedł do niego. - Czy boli, kiedy to robię? - spytał, pstrykając w obraz. * Ta tapeta jest w istocie rozumna. Nie ma co prawda zdolności telepatycznych, lecz każdy widoczny na niej kwiat to ucho i dzięki tak wielu uszom tapeta słyszy nawet najlżejszy dźwięk. A związki chemiczne łączące się w mózgu i tworzące myśli także wydają dźwięki. 41 ROZDZIAŁ 3 RKt Dwadzieścia cztery lata później Barry wciąż czuł wściekłość na Bubeldora. Wyciągnięty wygodnie na wyleniałej, poplamionej kozetce w wyleniałym, poplamionym gabinecie Ritalina, zahipnotyzowany* Barry poruszył się. - Porządne zaklęcie Nerkamieńnaszaniec załatwiłoby starego durnia - rzekł jadowicie. - Mhm. A zatem wyszedłeś z gabinetu Bubeldora. Mów dalej. — Doktor Ritalin przestał robić notatki i obracał w rękach zabawkę z biurka. - Co teraz robisz? - Piszę na ścianie Alpo ssie... Teraz wchodzę do Wielkiej Sali. Barry w paskudnym nastroju wszedł do Wielkiej Sali, wypełniającej się powoli uczniami czekającymi na uroczystość * No dobra, wiem, że to nie najbardziej oryginalna metoda rozpoczęcia preąuelu, ale przynajmniej jest lepsza niż - tak, zgadliście! - zaklęcie. Albo sen. Albo kryształowa kula. Pamiętajcie, banał to banał tylko, jeśli zwracacie na niego uwagę. 42 rozpoczęcia roku szkolnego. Lon Gwizzley i Herbina Grin-gor, oboje świeżo mianowani perfektami, wprowadzili właśnie do środka najnowszą grupkę pierwszoroczniaków. Drago Malgnoy, także perfekt, zmuszał Slizgorybów, by uklękli, złożyli mu przysięgę krwi i ucałowali go w pierścień. - Kleium — wymamrotał Barry, i następny suplikant, bezradny drugoroczniak, przylepił się na amen. -A teraz powiedz... Hm, co by tu wybrać?... „Drago to najwspanialszy człowiek na świecie i uznałbym za najwyższy zaszczyt, gdyby pozwolił mi zjeść wielkie ciasto upieczone z jego suszonego moczu". - Mf, mf! Mmmf, mmf, mmmf. - Drugoroczniak zaczął panikować. - Puszczaj! - ryknął Drago, lecz wargi chłopaka pozostały na pierścieniu. Dwójka przydupasów Drąga, Flabbe i Oyle, chwyciła go za nogi i szarpnęła. Drugoroczniak wrzasnął, gdy jego wargi się rozciągnęły. Drago ryknął, czując, jak palec wyskakuje mu ze stawu. W końcu sygnet zsunął się z niego. Flabbe, Oyle i drugoroczniak polecieli gwałtownie w tył, przeniknęli przez Krwawego Imbecyla i wpadli na olbrzymią kucharkę Fistu-lettę, już wcześniej wkurzoną tym, że musi sprzątać owoce kolejnych „wypadków" przerażonych pierwszoroczniaków. Fistuletta zaczęła okładać Frabbe'a, Oyle'a i drugoroczniaka ciężkim od pomyj mopem. Gdy zamieszanie ucichło i uczniowie zajęli miejsca, Barry spojrzał na wielki stół. Wszystkie miejsca były zajęte - prócz krzesła Hamgryza. A skoro mowa o pustych krzesłach, to wokół Barry'ego pozostało ich całkiem sporo. Najwyraźniej 43

propaganda Bubeldora zaczynała działać. Z całego Graffito-nu tylko Lon i Herbina mieli dość odwagi, by usiąść obok. — Dzięki — rzekł do Herbiny Barry. — Uznaliśmy, że złapaliśmy już od ciebie wszystko, co mogliśmy złapać - oznajmił radośnie Lon. — Mów za siebie - zaprotestowała Herbina. Już dawno postanowiła zachować dziewictwo aż do ślubu, na swój zwykły, bardzo publiczny i perfekcjonistyczny sposób. -Zamierzam być bardziej dziewicza niż wyspy. - Herbina zawsze umiała osiągać swe cele. — Maruda — mruknął Barry. — Gdzie jest Hamgryz? — Zgubił się, przewożąc pierwszoroczniaków. Zajęło mu to ponad godzinę — wyjaśniła Herbina. — Chryste. - Barry pokręcił głową. - Przecież wystarczy wycelować w stronę cholernej szkoły i wiosłować. — Pewnie był pijany — wtrącił Lon. — Tak jakbyś powiedział „pewnie był żywy" — rzucił Barry. — Zamknijcie się, już zaczyna — warknęła Herbina. Lon jednak gadał dalej: — Gdy w końcu tu dotarł, siostra Pommefritte uparła się podobno, by chuchnął w alkomat. — Ciii - syknęła Herbina. — Pewnie zepsuł go na amen. — Barry zaśmiał się. Herbina rzuciła krótkie klapsowe zaklęcie na tyły ich głów. — Zamknijcie się, koniobójcy, nie słyszę piosenki. W tym roku Tiara Nadziału była głosem numer jeden. Dodała do swego numeru sekcję rytmiczną z playbacku. Dwa magiczne adaptery zaczęły skreczować i Tiara zaśpiewała: 44 Wiemy, że to bezsensowne, banalne i wredne, Lecz oszczędźcie marudzeń, wcale się nie przejmę. Musimy was podzielić, nie ma się co szczypać, Byście mieli się o co tłuc, a autor co pisać, Pomiędzy cztery Domy o zlej reputacji, Pełne miernych atrakcji i łże-machinacji. Rovertour, zgodnie z myślą syjzałożyciela, Zbiera tylko debili i do siebie wciela, Ślizgorybi to sami złodzieje i mendy, Co mnożą swe bogactwa, zabierając biednym. Gobryk Graffiton talent miał, hej, co się zowie, By znaleźć wszystkich tchórzy i zwabić ku sobie. A co do Pujpijpafów porąbanej braci, Gadka jest krótka: biorą tego, kto zapłaci. Oto hokpockie Domy w całej wszawej krasie, Każdy zbiera wypierdków w niedomytej masie, Każdy ma swe tradycje, szaliki i prawa, podzielmy więc was szybko, mam na zębach pawia. — Może się nie znam - mruknął Barry — ale uważam, że hip-hop to wyraźny postęp. Lon, wielbiciel hip-hopu, parsknął pogardliwie. — Tylko jeśli zdołamy wciągnąć ją w wojnę gangów. — Przecież ta tiara to tylko nakrycie głowy. - Herbina natychmiast ruszyła z odsieczą. - Barry, czy to cień rzucany przez świece, czy znów próbujesz wyhodować sobie baki? — Może. — Odpuść sobie, stary — rzekł Lon. — Brak ci testosteronu. Nawet Herb jest bardziej włochata niż ty. 45 — Herb jest bardziej włochata niż Fistuletta - rzekł z urazą Barry. Herbina rzuciła w niego bułką, Barry jednak nie zareagował — całą uwagę skupił na przydzielanych właśnie pierw-szoroczniakach. Mali, żałosni przedludzie, śmiesznie łatwe ofiary. Czy on także był kiedyś taki drobny, bezbronny jak zwierzątko? Miał wrażenie, że minęły całe wieki od dnia, gdy zjawił się w szkole, niebezpiecznie niedożywiony i całkowicie nieuświadomiony. - Uczniowie — zaczął Bubeldor. — Mam kilka ogłoszeń na otwarcie semestru. Uczniowie odpowiedzieli jękami irytacji. Bubeldor uniósł w przyjacielskim geście dwa palce. — Wiem, że niektórzy z was pierwszoroczniaków spędzili parę godzin, błąkając się na jeziorze Mamory, a Ekspress Hokpocki zepsuł się parę razy podczas przeprawy. Będę się zatem streszczał. Po pierwsze, i dość ważne, Furcząca Fanny prosiła, żebym powtórzył osobie bądź osobom odpowiedzialnym za przywołanie pewnych niespłukiwalnych obiektów do toalety damskiej na górnym piętrze południowego skrzydła, by, cytuję: „Przestały natychmiast, albo poznają mój gniew". Sam

zaznałem już kiedyś gniewu Fanny i wierzcie mi, nikt z nas tego nie chce. Na całym świecie nie ma dość odświeżacza powietrza. Pamiętajmy po prostu, że dla nas to tylko toaleta, ale dla niej to dom i bądźmy mili dla Fanny. Dobrze? Po drugie, wielu z was widziało już zapewne plakaty, powtórzę jednak raz jeszcze: wszystkim uczniom Hokpoku zabrania się angażować w jakiekolwiek czynności romantyczne, zapoznawcze czy nawet przesadnie przyjacielskie z uczniem piątego roku z Graffitonu, Barrym 46 Trotterem. Barry — polecił Bubeldor — wstań, żeby wszyscy cię zobaczyli. Barry niechętnie dźwignął się z miejsca i uśmiechnął dzielnie, słysząc złośliwe okrzyki. - Podnieś grzywkę. Jakieś inne znaki szczególne? Nie? Dziękujemy, panie Trotter, może pan usiąść. — Bubeldor wyraźnie napawał się poniżeniem Barry'ego. — Jeśli pan Trotter złoży wam jakąkolwiek niemoralną propozycję, zawiadomcie bezzwłocznie perfekta albo dyrektora swego Domu, a my zajmiemy się magiczną kastracją. Tłum wydał z siebie donośny, dwutonowy okrzyk: „Oo". - Cisza, cisza - rzekł Bubeldor. - Wiem, że to cieszy nas wszystkich, ale załatwmy do końca ogłoszenia. Po trzecie, niektórzy z was zauważyli zapewne, że wśród nauczycieli pojawiła się nowa twarz. Chciałbym wam przedstawić pannę Dolares Urwis. Z sąsiedniego krzesła wstała uśmiechnięta dziewczynka, licząca sobie najwyżej osiem lat. Splecione w warkoczyki włosy przewiązała koronkowymi, różowymi wężami. Odpowiedziały jej gwizdy, ktoś rzucił winogrono. Zrządzenie kapryśnego losu sprawiło, że owoc wpadł jej wprost do ust, po czym utknął w tchawicy. Bubeldor skrzywił się ponuro - jak dotąd choć raz wszystko szło jak należy. Snajper szybko przywołał przetykaczkę, przycisnął ją do twarzy dziewczyny i usunął owoc. - Przestańcie. Uczniowie, czy nie możemy zjeść spokojnie choć jednego posiłku? W odpowiedzi na dyrektora posypał się grad kawałków jedzenia. Pozostali uczniowie zaczęli na ten widok, w nagłym przypływie odwagi, przywoływać i ciskać wszystkim, 47 od garnków pełnych gęstego sosu, po udźce baranie i całe szynki. — A w Chinach głodują ludzie — warknął gniewnie Lon, gdy bracia wykorzystali okazję, zwalając mu na głowę stosy śmieci. - Nie wydaje mi się, żeby wciąż tak było, Lon — odparł Barry w chwili, gdy dwukrotnie pieczony ziemniak wylądował na podłodze tuż obok i eksplodował, rozrzucając wokół strzępki stopionego żółtego sera i bekonu. - Kiedyś to były Chiny, teraz chyba zastąpiła je Afryka. - Kiedy Afryka stanie się komunistyczna, powiem: Afryka. — Lon uskoczył. - Jaka szkoda — mruknęła Herbina. — Skrzaty domowe będą sprzątały całą noc. - Mogłabyś im pomóc - zaproponował z naciskiem Barry. - O nie. — Herbina wycelowała we wroga z Pufpifpa-fu. - Mam przecież obowiązki perfekta. - A nasz Mao Tse-tung? - Miał na myśli Łona, który ostatnio przeżył specyficzne przebudzenie polityczne. - Nie ma mowy. - Lon zręcznie uchylił się przed ciśnię-tym przez Jorgego krzesłem. — Muszę rozpocząć indoktrynację pierwszoklasistów. Nie mogę pozwolić, aby niewłaściwe idee zapuściły w nich swoje korzenie. I tyle, jeśli chodzi o dorastanie, pomyślał z satysfakcją Barry. Minione lato niczego nie zmieniło. Hokpok, jak zwykle brutalny, chaotyczny i wręcz kipiący nieodpowiedzialnością, był wieczny. Podczas gdy nauczyciele ukryli się pod wielkim stołem, a wokół szalała jedzeniowa burza, Barry pomyślał ukontentowany: dobrze jest wrócić do domu. 48 - .. .Trzy... dwa... jeden - powiedział doktor Ritalin. - Kiedy pstryknę palcami, obudzisz się odświeżony i wypoczęty. - Okej. - Barry usiadł. - Nie, nie, zaczekaj, aż pstryknę palcami. - W porządku — powiedział potulnie Barry. - Już lepiej - mruknął Ritalin. — Musimy załatwić to jak należy. Inaczej możemy

uszkodzić ci mózg. - Przynajmniej tym razem nie spadłem z kanapy. - Cii. - Ritalin pstryknął palcami. -Jesteś całkiem przytomny. Jak się czujesz? - Chyba dobrze... Zaczekaj, coś jest nie tak. - Barry zerwał się nagle. — Gdzie mój portfel? - Uhm, po prostu go dla ciebie przechowywałem. — Ritalin wyłowił portfel Barry'ego ze swojej kieszeni. — Bałem się, że mógłby wypaść. — Zakasłał nerwowo. - Jasne. A gdzie pieniądze? - Schowałem je do kieszeni, na wypadek gdyby rozsypały się po pokoju. - Uh-uh. - Barry pomyślał, że gość nie wygląda na godnego zaufania; trzeba będzie uważać na niego przez resztę książki. - I co powiedziałem? - „A gdzie pieniądze?" - odparł doktor Ritalin. — Naprawdę martwi mnie twoja pamięć. Mam lek, który... - Na pewno, na pewno. Chodziło mi o to, co powiedziałem w stanie hipnozy. Jak daleko się cofnęliśmy? - Musiałeś stanąć przed całą szkołą — wyjaśnił Ritalin. - Bubeldor ogłosił, że jesteś nieczysty. Czy też, jak ja mawiam, nosferatu. 49 - Boże, piąta klasa, najgorszy rok w szkole. Dwanaście miesięcy niekończącego się syfu, który miał wszystkie inne syfy pod sobą. - Dlaczego? - spytał łagodnie Ritalin. - Bo właśnie w tym roku Lon został ranny. I ta dziewczyna... pierwsza, na punkcie której naprawdę oszalałem. -Barry szukał stosownych słów. - Oczywiście, w tamtym czasie byłem jedną wielką chodzącą erekcją. - Herbina? - spytał doktor Ritalin. - Boże, nie, nie. Na imię miała Bea. Ona... zniknęła. - Zniknęła? - powtórzył lekarz. - Myślisz, że po prostu postanowiła spotykać się z kimś innym i wolała ci o tym nie mówić? - Nie, ona zniknęła. Jakby przeniosła się do innego wy- miaru. - Rozumiem. Czy wiele dziewcząt, z którymi się spotykałeś jako chłopiec, przeniosło się do innego wymiaru? Brzmi traumatycznie. - Ritalin zapisał coś w notatniku. -Myślisz, że jej zniknięcie przyczyniło się do twej świadomej decyzji, by nie dorastać? Barry eksplodował niczym tubka pasty do zębów przejechana przez ciężarówkę. - Co to znaczy decyzji? Juniortazja nie kryje się w moim umyśle! Nie wyobraziłem jej sobie. Nie wyobraziłem sobie tego, że nie golę się od pół roku. - Dosłownie kipiał wściekłością. - Chcę stać się starszy, tyle że Bubeldor rzucił na mnie zaklęcie i teraz... - Jego gniew ostatecznie wyzionął ducha. — Psychiatria to jedna wielka bzdura. Nie powinienem dać się namówić Herbinie na te sesje. 50 - O tak, psychiatria to bzdura. - Ritalin zdjął monokl (nosił dwa) i zaczął go czyścić. - W odróżnieniu od magii. Barry spuścił nogi z kozetki. -Posłuchaj no... - Panie Trotter, powtarzałem to już wiele razy. Granica pomiędzy umysłem i magią jest bardzo niewyraźna. Celujemy w coś różdżką i coś się dzieje. Puf. - Bardzo rzadko słychać prawdziwe „puf" - zażartował Barry. Ritalin zignorował go. - Co to sprawiło? Coś poza nami. Magia? Coś wewnątrz? Umysł, wola? Czy też jedno i drugie? Barry w końcu przerwał dąsanie się na dostatecznie długo, by przyznać rozmówcy rację. - A zatem uważasz, że tak naprawdę to mój umysł nie pozwala mi dorosnąć? Że w jakiś sposób postanowiłem pozostać dzieckiem? - Ja nie wiem. A ty? - spytał Ritalin. - Ja nie wiem. A ty? - powtórzył Barry. - Ja nie wiem. A ty? Siedem minut później, nie widząc szansy na szybkie zakończenie tego impasu, doktor Ritalin uniósł dłoń. - Musimy przerwać - oznajmił. - To doskonały punkt zaczepienia. Zaczniemy od niego następnym razem. ROZDZIAŁ 4 Od czasów, gdy Barry był uczniem, minęło wiele lat, lecz Hokpok prawie się nie zmienił. Owszem, podejmowano śmiałe próby — obecnie sponsorem zajęć z eliksirów

była Goca-Cola Company - lecz zmiany okazywały się zaledwie kosmetyczne. Prawdziwe innowacje szybko umierały. Niektóre budynki nawiedzają myszy, inne termity. Szkoła Magii i Czarów-Marów Hokpok miała problem z tradycjami. Wewnątrz pokrytych porostami, kruszących się murów żyły odwieczne tradycje załatwiania wszystkiego — nieskuteczne, bezsensowne i często niebezpieczne tradycje, które przekazywali sobie kolejno skretyniali przodkowie, zbyt pijani i obłąkani, by się tym przejmować. „Groszek należy zawsze jeść nożem, użytkownicy łyżek ukarani zostaną pięcioma batami, widelców — dziesięcioma". „Pierwszoroczniacy muszą lizać kontakty, jeśli każe im tak perfekt". „Każdego ucznia przyłapanego na gwizdaniu arii z Mikada czeka natychmiastowa egzekucja". Czy były to żarty? Może kiedyś - teraz jednak niczym stare, ropiejące 52 wrzody tradycje te mocno zrosły się z niesławną reputacją szkoły, ku irytacji i oburzeniu wszystkich. Lecz tradycję należy szanować. W rezultacie niewiele dawało się zrobić i nic nie szło jak należy. Nie każda akademia magiczna miała podobne problemy. Na przykład Schadenfreude była niemiłosiernie nowoczesna. Jej siedziba została właśnie gruntownie przebudowana przez BMW (w efekcie szkoła potrafiła rozpędzić się od zera do setki w niecałe dwadzieścia sekund). Beaubeaux było galijskie do szczętu — czasami może niezbyt sprawne, lecz ten wystrój! Ta kuchnia! Te mundurki! W Ameryce tradycje nie istniały; na każde dziesięć magicznych tytułów sześć przyznawano przez sieć. Lecz w Hokpoku wszystkie najważniejsze elementy zatrzymały się w czternastym wieku. Tylko tam studenci mieli własny klub chłosty, tylko tam, opuszczając zajęcia, usprawiedliwiali się czarną śmiercią. - To ich wzmacnia - mawiał Bubeldor, po czym dodawał nieodmiennie ze złośliwym uśmiechem: — a czesne jest bezzwrotne. Lecz wiatr zmian zaczął już wiać i choć raz nie niósł ze sobą smrodu Hamgryzowych członków. Alpo Bubeldor nie żył (?), jego miejsce zajęła Herbina Gringor*. Herbina, jak zawsze rozsądna i zdecydowana, zamierzała zaciągnąć siłą omszałą kupę gruzów, jeśli nie w lata współczesne, to przynajmniej do czasów Rewolucji Przemysłowej. Wiedziała, że nie będzie łatwo, nie miała do czynienia z ludźmi racjonalnymi. Zaczęła zatem od zatrudnienia szkolnego psychiatry. * Pełną historię znajdziecie w Barrym Trotterze i Niepotrzebnej kontynuacji. Jeśli oczywiście wystarczy Wam odwagi. 53 Od wieków wiadomo, że każda czynność magiczna -eliksir, zaklęcie, przedmiot — powoduje szczególne wibracje. I choć gumolscy lekarze dowiedli (na swój własny, absurdalny, „naukowy" sposób), że długotrwałe narażenie na kontakt z owymi wibracjami sprawia, że ludzki mózg rozpływa się w rzadką maź*, władze szkolne od stuleci nie zgadzały się na zatrudnienie dyplomowanego specjalisty od zdrowia psychicznego. Dlaczego? To proste — uznały, że pierwszym, co uczyniłby każdy rozsądny psychiatra, byłoby umieszczenie w ośrodku zamkniętym dyrektora Bubeldora. Posunięcie to, całkowicie logiczne i najpewniej niezbędne, nasuwało jednak bolesne pytania, takie jak: Co z resztą personelu? Członkami rady? Uczniami? Gdy już raz zaczniemy wywozić świrów, kiedy mamy przestać? Nikt nie miał ochoty na podobne problemy. Po co w końcu istnieje świat akademicki, jeśli nie po to, by społeczeństwo miało gdzie upychać wszelkich malkontentów i dziwaków. No dobra, nauczyciel to wariat. Ale obłęd poszerza horyzonty. „Poza tym", dodawali członkowie rady nadzorczej, „wariaci pracują taniej". Na przykład profesor Pupps od dwudziestu lat pobierał pensję w kamyczkach. Herbina jednak nie dała za wygraną. Czemu każda najgorsza gumolska szkoła miała własnego psychiatrę, który mógł urządzać konferencje prasowe za każdym razem, gdy jakiemuś uczniowi odbiło, a Hokpok musiał w tym celu zatrudniać Krwawego Imbecyla? Dodatkowo jeszcze * Nazywają to syndromem Trottera. Barry nie jest tym zachwycony, ale taka jest cena sławy. 54 dochodziła kwestia ubezpieczenia. Po tym, jak oszalały, nagi jak go pan Bóg stworzył Hamgryz próbował złożyć graffitońskiego trzecioklasistę w ofierze bogu piwa, członkowie rady zgodzili się w końcu na prośbę Herbiny. Ale pod jednym warunkiem: sam psychiatra także musiał być

świrem. Niełatwo było znaleźć kogoś takiego, członkowie tej profesji żywili bowiem niewytłumaczalne uprzedzenia wobec normalnych inaczej. Na szczęście, doktor Ernst Ritalin idealnie spełniał wszystkie warunki. W ciągu ostatnich dwudziestu lat został skreślony z listy członków, usunięty bądź wyrzucony fizycznie z każdego zawodowego stowarzyszenia, w tym z paru, które sam wymyślił. Chudy, łysiejący i pomarszczony Ritalin przypominał bociana zaplątanego w kilkanaście jardów zaplamionego herbatą tweedu. Jakiś czas temu wpadł na pomysł noszenia monokla, by wyglądać bardziej dystyngowanie. Ostatnio zaczął nosić dwa. Jednakże Ritalin nie był ot, takim sobie zwykłym esk-centrykiem, o nie. Wiele lat temu, jako zapominalski doktorant, Ritalin wstał gwałtownie z kucek i uderzył głową wprost w otwartą szufladę. W efekcie urazu mózgu trzydzieści sześć godzin przeleżał w śpiączce. Rodzina była przekonana, że kopnie w kalendarz. Później pożałowali, że tak się nie stało. Niegdyś potencjalnie obiecujący, Ernst Ritalin ocknął się ze śpiączki jako nowy człowiek - nowy i totalnie nawiedzony. W jakiś sposób myśl, która przyszła mu do głowy w chwili zderzenia, utkwiła w niej na dobre i doktor uwierzył święcie, że ludzki mózg działa najlepiej na wysokości metra nad ziemią. 55 Tak oto zaczęła się krucjata Ritalina. Każdego, kto zechciał go wysłuchać, nękał opowieściami o swym odkryciu - Herbina znalazła go na placu zabaw w Hogsbiede, gdy rozdawał broszurki siedmiolatkom. Teraz bezustannie krążył po korytarzach Hokpoku, sprawdzając wysokość każdej mijanej głowy fachowym, wyćwiczonym okiem. Noszących je zbyt wysoko zmuszał, by się zgarbili, często czyniąc to boleśnie i po krótkim pościgu. W obronie Ritalina należy przyznać, że sam także stosował się do własnych zasad i chodził przykurczony niczym krab, szurając nogami. Uczniowie Hokpoku wkrótce nauczyli się unikać doktora podczas tępych przemarszów z jednej klasy do drugiej. Nigdy nie wiedzieli, kiedy przygarbiony, cuchnący tytoniem furiat wpadnie w tłum uczniów i z płonącymi oczami na oślep wybierze szczególnie wysoką ofiarę, po czym brutalnym pchnięciem przygnie jej szyję i plecy. Mimo tych nawyków - właściwie można by nawet nazwać je objawami - Herbina stopniowo uwierzyła, że praca z doktorem Ritalinem może uleczyć juniortazję Barry'ego. Jej opinia brzmiała: „To na pewno nie zaszkodzi" i Herbina wygłaszała ją często i bardzo głośno. Barry miał pewne wątpliwości. Według niego podświadomość wyglądała jak wyładowana po brzegi szafa i każdego, kto byłby dość głupi, żeby otworzyć drzwi, czekała niemal pewna śmierć pod lawiną najróżniejszych drobiazgów. Miał nadzieję, że dzięki wykorzystaniu biernego małżeńskiego oporu - niechętna zgoda i szybka zmiana tematu — zdoła sprawić, by Herbina straciła zainteresowanie całą sprawą. Lecz pewnego ranka, przy śniadaniu, przeszła do ataku. 56 Tak oto zaczęła się krucjata Ritalina. Każdego, kto zechciał go wysłuchać, nękał opowieściami o swym odkryciu — Herbina znalazła go na placu zabaw w Hogsbiede, gdy rozdawał broszurki siedmiolatkom. Teraz bezustannie krążył po korytarzach Hokpoku, sprawdzając wysokość każdej mijanej głowy fachowym, wyćwiczonym okiem. Noszących je zbyt wysoko zmuszał, by się zgarbili, często czyniąc to boleśnie i po krótkim pościgu. W obronie Ritalina należy przyznać, że sam także stosował się do własnych zasad i chodził przykurczony niczym krab, szurając nogami. Uczniowie Hokpoku wkrótce nauczyli się unikać doktora podczas tępych przemarszów z jednej klasy do drugiej. Nigdy nie wiedzieli, kiedy przygarbiony, cuchnący tytoniem furiat wpadnie w tłum uczniów i z płonącymi oczami na oślep wybierze szczególnie wysoką ofiarę, po czym brutalnym pchnięciem przygnie jej szyję i plecy. Mimo tych nawyków - właściwie można by nawet nazwać je objawami — Herbina stopniowo uwierzyła, że praca z doktorem Ritalinem może uleczyć juniortazję Barry'ego. Jej opinia brzmiała: „To na pewno nie zaszkodzi" i Herbina wygłaszała ją często i bardzo głośno. Barry miał pewne wątpliwości. Według niego podświadomość wyglądała jak wyładowana po brzegi szafa i każdego, kto byłby dość głupi, żeby otworzyć drzwi, czekała niemal pewna śmierć pod lawiną najróżniejszych drobiazgów. Miał nadzieję, że dzięki wykorzystaniu biernego małżeńskiego oporu - niechętna zgoda i szybka zmiana tematu — zdoła sprawić, by Herbina straciła zainteresowanie całą

sprawą. Lecz pewnego ranka, przy śniadaniu, przeszła do ataku. 56 - Chcę, żebyś umówił się na wizytę z doktorem Ritali-nem - oznajmiła. - Po co? — Barry udał, że nie wie o co chodzi. - Co to znaczy: po co? Bo wyglądasz na jakieś dziewięć lat, oto po co - odparła niecierpliwie. — Mam już dosyć tego, że ludzie na nasz widok biorą mnie za zboczoną pedo-filkę. Poza tym nie rozumiem twojej niechęci — Ernst uczy tu już prawie rok i na jego zajęciach nikt jeszcze nie zginął. Ilu naszych nauczycieli może to o sobie powiedzieć? - Nie wiem - odparł zasłonięty „Fajtem" Barry. - Człowiek przywyka. Ostatnio wcale mi to nie przeszkadza. Herbina wypaliła różdżką dziurę w jego gazecie. -Ale mnie przeszkadza - warknęła i przygwoździła Barry'ego miażdżącym spojrzeniem. Nie było dyskusji - Barry umówił się jeszcze na to samo popołudnie. Ritalin niewątpliwie miał dość czasu, by go przyjąć. Niewielu uczniów zdecydowało się na jego kurs „Umysł i magia", zwłaszcza że było powszechnie wiadomo, że doktor wymaga dodatkowych zajęć pozalekcyjnych w swym gabinecie. Barry zjawił się właśnie w ich trakcie. - Wejść - rzucił Ritalin swym nosowym głosem. Barry tak właśnie uczynił i zatrzymał się nagle. Przed biurkiem nauczycielskim stała trójka ponurych uczniów. Ustawiono ich według wzrostu, lecz długie włosy najniższej drugoklasistki Edith Flegmy zostały nastroszone i wylakie-rowane w imponujący, brązowy szpic. Włosy najwyższego 57 ucznia były przylizane żelem, środkowa dziewczyna miała nietkniętą fryzurę. - Przepraszam - mruknął Barry - wrócę później. -Nie, nie, to dobra pora. - Ritalin odwrócił się do uczennic. - Czy mogę...? — spytała nieśmiało Edith. Ritalin przerwał jej. - Nie, Porcjo. - Ja jestem Porcja - odezwała się środkowa. - Przepraszam, Edith. Proszę, zostaw je takie, jakie są. Jeśli trzeba, śpij na siedząco. Edith skrzywiła się. - Zrób to dla nauki - zażądał Ritalin, po czym odwrócił się do Barry'ego. - Właśnie sprawdzałem pewną teorię. Czy to możliwe, by klucz stanowiła wysokość głowy z włosami, a nie samej głowy? - Jasne — mruknął Barry, podziwiając różnorodność i bogactwo ludzkiego obłędu. Ritalin odłożył karty testowe. Machnął ręką i lśniące cyferki stopera zgasły. Najwyższy uczeń zakasłał, miał lekką alergię na magię. - Stanleyu. - Ritalin otworzył szufladę biurka. - Chciałbyś trochę syropu? - Rodzice mówili mi, żebym nigdy nie przyjmował słodyczy od szaleńców. - Rozsądna rada - odparł Ritalin; jak na wariata był całkiem nieźle przystosowany do życia. - Może ty, Porcj o? Edith? - Chcę tylko zapomnieć - wymamrotała Edith. - I mocnego drinka — dodała cicho Porcja. Barry to usłyszał i z trudem stłumił śmiech. 58 - Co takiego? - spytał Ritalin. - Nic. - Porcja spojrzała tęsknie w stronę drzwi. Uczniowie wyszli, Ritalin odwrócił się do Barry'ego, machnął lekko w tył nogą i drzwi się zatrzasnęły. Może i wariat, pomyślał Barry, ale ma styl. Gdy zostali sami, psychiatra opadł ciężko na krzesło, które jęknęło cicho i zabrzęczało łańcuchami. (Wszystkie meble biurowe w szkole były bardzo stare i nawiedzone. Z czasem spotyka to każdego). - Usiądź. Barry posłuchał. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał Ritalin. Barry odetchnął głęboko. - Cierpię na chorobę, która sprawia, że wyglądam na młodszego, niż jestem. - Szczęściarz z ciebie. - Ritalin zachichotał. - Myślałem, że po prostu dużo ćwiczysz. Barry w głębi ducha jęknął, po raz dziesięciomilionowy słysząc ten sam dowcip. - No właśnie, tak. I chciałbym się wyleczyć. Chcę znów wyglądać na swój wiek.

- To chyba nie moj a specjalność - powiedział psychiatra.-Widzisz te wszystkie dyplomy i nagrody? - Machnął ręką, wskazując ścianę obwieszoną dokumentami w ramkach. - Nie są prawdziwe. Wszyscy to wiedzą. - Zgadza się, ale gdyby były prawdziwe, świadczyłyby o tym, że potrafię leczyć wyłącznie choroby umysłu, nie ciała. - Byliśmy z dyrektorką u wszystkich możliwych lekarzy. Zdołali powstrzymać dalsze młodnienie - tak naprawdę to zatrzymało się, kiedy zginął Bubeldor - ale nikt nie potrafi 59 - Co takiego? - spytał Ritalin. - Nic. - Porcja spojrzała tęsknie w stronę drzwi. Uczniowie wyszli, Ritalin odwrócił się do Barry'ego, machnął lekko w tył nogą i drzwi się zatrzasnęły. Może i wariat, pomyślał Barry, ale ma styl. Gdy zostali sami, psychiatra opadł ciężko na krzesło, które jęknęło cicho i zabrzęczało łańcuchami. (Wszystkie meble biurowe w szkole były bardzo stare i nawiedzone. Z czasem spotyka to każdego). - Usiądź. Barry posłuchał. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytał Ritalin. Barry odetchnął głęboko. - Cierpię na chorobę, która sprawia, że wyglądam na młodszego, niż jestem. - Szczęściarz z ciebie. - Ritalin zachichotał. - Myślałem, że po prostu dużo ćwiczysz. Barry w głębi ducha jęknął, po raz dziesięciomilionowy słysząc ten sam dowcip. - No właśnie, tak. I chciałbym się wyleczyć. Chcę znów wyglądać na swój wiek. - To chyba nie moj a specjalność - powiedział psychiatra. -Widzisz te wszystkie dyplomy i nagrody? - Machnął ręką, wskazując ścianę obwieszoną dokumentami w ramkach. - Nie są prawdziwe. Wszyscy to wiedzą. - Zgadza się, ale gdyby były prawdziwe, świadczyłyby o tym, że potrafię leczyć wyłącznie choroby umysłu, nie ciała. - Byliśmy z dyrektorką u wszystkich możliwych lekarzy. Zdołali powstrzymać dalsze młodnienie - tak naprawdę to zatrzymało się, kiedy zginął Bubeldor — ale nikt nie potrafi 59 sprawić, bym znów zaczął się starzeć... Zgłosiłem się tutaj, bo Herb wychodzi już z siebie. - Mogę zapalić? - spytał Ritalin. - Ależ tak. - Dziękuję. - Psychiatra podpalił kosmyk włosów zapałką i zgasił szybko. —Wiem, to paskudny nałóg, ale nie potrafię się powstrzymać. Cóż, Barry, jeśli lata pracy czegoś mnie nauczyły, to tego, że ludzki umysł jest potężny. Zwłaszcza gdy znajduje się około metra nad ziemią. Może zainteresuje cię Regulowany Gorset Ritalina? Mógłby zdziałać cuda. - Nie, dziękuję. Jeśli można, zostanę przy juniortazji. - Juniortazja. Jesteś pewien, że to nie studencki program wymiany międzynarodowej? -Nie. - Barry zaczynał mieć dosyć. - Posłuchaj. Jeśli odezwie się moja żona, a pewnie to zrobi, powiedz jej, że wpadłem i nie umiałeś mi pomóc. -Tss, tss - zacmokał Ritalin. - Cóż za niecierpliwość i zapalczywość. Klasyczne objawy niewłaściwie ulokowanej czaszki. Nigdy nie słyszałem o tej dolegliwości, ale może to dlatego, że nie umiem czytać. - Nagle przyczyna problemów zawodowych Ritalina stała się oczywista. — Wypożyczę jednak z biblioteki magiczną, czytającą małpę, trochę posprawdzam i się odezwę. — Zdawało mi się, że madame Pons zakazała używania ich. Czytające małpy, choć zabawne, były hałaśliwe i uwielbiały obrzucać się odchodami*. * Swoimi bądź uczniowskimi, nie były szczególnie wybredne. Poza tym Ferd albo Jorge rzucił na nie klątwę Tourette'a. Owszem, trochę rozpraszała uwagę, ale też potrafiła ożywić najnudniejszy 60 - To nie obowiązuje personelu. Zjej pomocązdołam zapoznać się z odpowiednimi źródłami. Daj mi parę dni. -Wstał i wyciągnął rękę. - Zadzwonię, kiedy czegoś się dowiem.

— To znaczy nigdy? — spytał Barry. Jakiś tydzień później, gdy z Hamgryzem stali właśnie na brzegu jeziora, posyłając piłki golfowe w stronę krakena, odezwał się doktor Ritalin. - Halo? - Barry przyłożył do ucha różdżkę. - Coś znalazłem! - krzyknął psychiatra. - Przyjdź do mnie. W gabinecie Ritalina panował chaos. Zawartość wszystkich szuflad wyrzucono na podłogę, pamiątki i bibeloty Ritalina, od wielu lat podwędzane sławnym i szalonym, leżały w nieładzie, potłuczone i połamane. Nawet fałszywe dyplomy i nagrody wisiały krzywo. Kilka zostało „ozdobionych" czymś, czego smród Barry wyczuwał już od progu. Na czubku czaszki Ritalina przycupnął niewielki rezus. Miał na głowie czerwony fez z napisem angielski. - Odwszawianie pierwszoroczniaków — motylica w czekoladzie - dziewiętnasty września — przesłuchanie dyscyplinarne. - Małpa, najwyraźniej balansująca na granicy wyczerpania, powtarzała każde słowo znajdujące się w zasięgu wzroku. podręcznik. Nawet legendy nudy takiej jak Fałszywa teoria magiczna czytało się lepiej, gdy co trzecie słowo rozbrzmiewały kolejne wyzwiska. 61 Barry zakasłał. W powietrzu wisiała ciężka, zwierzęca woń. — Wejdź, wejdź! - zawołał Ritalin. Dmuchnięciem odrzucił z ust koniec małpiego ogona. — Usiądź, proszę. Masz. - Wręczył mu klamerkę do bielizny; identyczna tkwiła na jego nosie. — To pomaga, zwłaszcza gdy przychodzę z dworu. — Dzięki. - Środek okazał się bolesny, ale skuteczny. Barry mlasnął. — Zdumiewające, wciąż czuję małpi smak. — Słyszałeś kiedyś o tak zwanej ciąży urojonej? - spytał Ritalin. — Czy to wtedy, gdy podczas ciąży kobieta coś sobie roi, zaczyna mówić „Zrujnowałeś mi życie", „Nawet cię nie lubię", „Będziesz okropnym ojcem" i tak dalej? - spytał Barry. - To właśnie robiła Herbina, gdy odkryła, że spodziewa się Nigela. — Niezupełnie. Barry'emu wydało się, że coś drażni doktora, nie wiedział jednak co. Być może chodziło o wrzeszczące, śliniące się zwierzę na jego głowie. — Doktorze, mam nadzieję, że się pan nie obrazi, ale muszę powiedzieć, że pana małpa gra mi na nerwach. — Przepraszam. - Ritalin podszedł do drzwi, otworzył i schylił się tak nisko, że małpa w końcu się ześliznęła. -Wracaj do biblioteki, ale już. Barry usłyszał, jak małpa odbiega korytarzem do wtóru krzyków uczniów. Nie chciał, by gdzieś się zawieruszyła; Herbina wspominała coś o plemieniu superinteligentnych myszy, a krzyżówka myszy z małpą mogła się okazać mordercza. 62 - Nie powinniśmy sprawdzić, czy trafi na swoje miejsce? - spytał. - Nie obchodzi mnie to. - Z błogą miną Ritalin machnął ręką. — Interesuje mnie wyłącznie ludzki umysł, Barry, nie peregrynacje małpy. Zresztą i tak miała za nisko głowę. Ciąża urojona - podjął - to staroświeckie określenie sytuacji, gdy kobieta tak bardzo pragnie zajść w ciążę, że jej ciało zaczyna wykazywać kolejne jej oznaki. - Dziwne - mruknął Barry. - Umysł kobiety każe jej ciału zachowywać się inaczej? -Tak. - A zatem — Barry próbował zrozumieć co wymyślił doktor - myślisz, że jestem w ciąży? - Nie — zaprzeczył Ritalin. - Myślę, że twój umysł nie pozwala ci dorosnąć. - Naprawdę? A jak to robi? - Nie wiem do końca. Niczego się nie dowiemy, póki nie zacznę cię hipnotyzować. - Hipnotyzować, co? — Ten pomysł nawet spodobał się Barry'emu. Nie ma jak niezła wymówka do najbardziej wariackich psot. - Czy w oczach naprawdę pojawią mi się kółka jak w kreskówkach? Czy to boli? - Nie - odparł Ritalin. - Ale jeśli to ci pomoże osiągnąć większe spełnienie, mogę uderzyć cię parę razy. Jak zwykle, Barry nie mógł się zorientować, czy psychiatra żartuje, czy nie. - Musimy cofnąć się w twoją przeszłość - podjął szalony doktor. - Odkryć i rozwiązać ukryte w niej traumy. To najprawdopodobniej one nie pozwalają ci się starzeć.

- Nie brzmi to zbyt przekonująco. 63 - Nie miej do mnie pretensji — odparł Ritalin. - Jestem tylko postacią. Jeśli masz jakiś problem z fabułą, zwróć się do autora. - O czym ty mówisz? — Barry patrzył na niego, kompletnie zagubiony. - Zapomnij. - Ritalin westchnął ze znużeniem. - Osobiście uważam, że wszyscy jesteśmy bohaterami jakiejś książki, ale nikt nigdy mi nie wierzy... Tak czy inaczej, chcesz spróbować? Niczego nie obiecuję. Regresja hipnotyczna może cię wyleczyć albo nie... Albo zamienić cię w robota-zabójcę, gotowego mordować po kolei wszystkich światowych przywódców, póki nie zgodzą się na mój plan uniwersalnej wysokości noszenia głów. Zastanów się dobrze. Barry rozważył wszystkie argumenty. Z jednej strony choroba go nie zabijała - można powiedzieć, że wprost przeciwnie. Z drugiej pryszcze i stale załamujący się głos okropnie go wkurzały. Nie mógł też wchodzić do pubów, bo wciąż żądano od niego dokumentów. Z trzeciej Ritalin był niebezpiecznym szaleńcem, kimś, kto stanowczo nie powinien grzebać innym w głowach. Ale z czwartej, jeśli Barry wkrótce nie zacznie się golić, Herbina zmęczy się nim i odejdzie. Gdyby coś poszło nie tak, pomyślał, zawsze mogę zwalić winę na nią. Poza tym spodobała mu się wizja robota-zabójcy. — No dobra, czemu nie - rzekł. Te cztery krótkie słowa stały się początkiem podróży — niewiarygodnej, niemożliwej, całkowicie wydumanej 64 podróży — wprost w przeszłość Barry'ego. Od pierwszej sesji obaj zrozumieli, że jego piąty rok, rok zniknięcia dziewczyny i wypadku Łona, stanowi klucz. Zaczęli od początku. Ritalin notował, podczas gdy Barry odtwarzał wydarzenia tego roku. Nie było to łatwe zadanie - nawet w życiu leni coś się dzieje - lecz psychiatra z wyraźną przyjemnością przesiewał chaotyczne wspomnienia Barry'ego. — Taka okazja zdarza się raz w życiu — przypominał sobie głośno za każdym razem, gdy drętwiała mu ręka. — Rzadko spotyka się prawdziwych socjopatów. — Wypraszam sobie — wymamrotał leżący na kozetce Barry. - A Ferd i Jorge? — Cii, jesteś zahipnotyzowany - rzekł z wyrzutem Ritalin. - Jeśli nie zachowamy dyscypliny, to potrwa jeszcze dłużej. Barry nie przejmował się tym, nie miał nic lepszego do roboty. Odkąd Herbina zabroniła mu prowadzić zajęcia, wyłącznie próżnował. A im częściej i intensywniej myślał o odzyskaniu swej dorosłości, tym bardziej nie mógł się jej doczekać. Czuł się poniżony, nosząc tę same ciuchy co Nigel. Mimo wszystko jednak cały proces okazał się niezwykle mozolny. Po tygodniach pracy dotarli zaledwie do października. Dzięki Bogu, że płacę mu kamykami, pomyślał Barry. ROZDZIAŁ 5 . SPORT Pewnego październikowego popołudnia w czasie piątego roku nauki Barry wyglądał przez okno sali wspólnej Graffi-tonu, wyciskając pryszcz i rozmyślając o nawiedzających go ostatnio dziwacznych snach. W każdym z nich był wężem. Od dnia rozpoczęcia szkoły przejechał go już samochód, zjadł pies i posiekała kosiarka. Kiedy patrzył, jak Drago Malgnoy wrzuca na drzewo marynarkę pierwszoroczniaka z Pufpifpafu, podszedł do niego Łon Gwizzley. -Towarzyszu. - Łon szykował właśnie rewolucję komunistyczną w Hokpoku. Barry obwiniał o to panującą w jego domu biedę. Z drugiej strony, Ferd i Jorge byli szaleńczymi, niemal anarchistycznymi wyznawcami kapitalizmu. Może więc po prostu Łonowi coś odbiło. Ponieważ nie mógł nosić maoistowskiego mundurka - zabraniały tego „faszystowskie szkolne przepisy" - Łonowi pozostawało zadowolić się irytującą retoryką i fatalną fryzurą. - Musisz się poświęcić dla rewolucji. 66 - Spadaj, Trocki - rzucił Barry. - Oddałem wszystkie pieniądze Sknerusowi. - Nie chcę pieniędzy, chcę cię o coś prosić — wyszeptał Lon. - Czemu szepczesz? — zdziwił się Barry. — I przestań się do mnie przysuwać. - Czy mógłbyś... — Lon rozejrzał się nerwowo, po czym zaciągnął Barry'ego w zakurzony kąt. W Graffitonie był tylko jeszcze jeden komunista, nawiedzony szóstoklasista Sloane. Kilka drobnych różnic w doktrynie sprawiło, że każdy z nich uważał drugiego za niebezpiecznego kontrrewolucjonistę. - Obiecuję, że nie pozwolę, by Sloane cię załatwił—przyrzekł Barry.

- Wiesz przecież, że ma swoją tajną policję. - Akurat. Sloane nie ma nawet przyjaciół — rzekł z wyższością Barry. — No dalej, wal. - Mógłbyś mi pomóc poćwiczyć ąuitkit? Teraz, gdy Wood odszedł, chcę spróbować zostać bramką. - Chcesz powiedzieć: bramkarzem. - Nie, bramką - poprawił stanowczo Lon. — Znam własne ograniczenia. Barry poczuł, jak ogarnia go ogromne znużenie. - Lon, skoro wiesz, że będziesz fatalny, czemu się na to narażasz? Poza tym postawiłem sto galonów na to, że Graf-fiton zdobędzie Puchar Domów. Lon wyciągnął z kieszeni wymiętoszony egzemplarz Czerwonej Książeczki Mao. - Przewodniczący pisze tu, że tylko jedno dowodzi, że młody człowiek jest rewolucjonistą... 67 - Fakt, że wkurza swoich kumpli? - To, czy pragnie integracji z masami - oznajmił Lon. -Tu, w szkole, masy grają w ąuitkit, zatem obowiązek rewolucyjny nakazuje mi to uczynić. Obaj jednak wiemy, że ja gram fatalnie, muszę zatem odegrać rolę przedmiotu nieożywionego. Będę politycznie poprawny, lecz sportowo bezużyteczny. Ale zyskana sława pozwoli mi zdobyć wsparcie dla planu pięcioletniego. Lon był przekonany, że oprócz rozwiązywania zadań i gry w ąuitkit każdy zespół uczniowski powinien kuć własne żelazo, orać własne pola i tak dalej. Barry wywrócił oczami, spoglądając w głąb czaszki. Polityka zawsze tak na niego działała. Wydał odgłos, jakby połykał własny język. — Gaaa... Lon widział to już wcześniej. — Daj spokój, Barry. Nie mogę prosić Ferda ani Jorgego; są na mnie wkurzeni, bo ukradłem im amunicję. — Jesteś teraz perfektem — przypomniał Barry. - Naprawdę uważasz, że powinieneś gromadzić środki wybuchowe? Jaki przykład dajesz piątoklasistom? Co powiedziałaby twoja mama, gdyby wiedziała, że planujesz siłą obalić Bubeldora? — Nie udawaj, że to by ci się nie podobało. Poza tym Ferd i Jorge to imperialistyczne świnie, należy ich usunąć. — To dość surowa ocena. — Kiedy byłem mały, targali mnie za uszy. - Lon pociągnął nosem. Podobne psychodramy podsycały ognie rewolucji. — Dupek Durney wiązał mi buty za głową, a przecież nie mieszam do tego polityki - przypomniał Barry. — Proszę tylko, żebyś odbił do mnie parę wafli. 68 Barry zastanowił się. Dzień był piękny, perspektywa kilku lotów nawet go pociągała. Postanowił też maksymalnie utrudnić sprawę, by odebrać Łonowi zapał. — No dobra, Lon. — Dzięki, Barry. — Lon się rozpromienił. - Będziesz ostatnim sukinsynem, który stanie pod ścianą, gdy nadejdzie rewolucja, przyrzekam. - Gdy wyszli z sali wspólnej po mopy, dodał: - Zrobisz coś dla mnie? Nie wspominaj o tym Ferdowi i Jorgemu. -Jasne. — Barry zakonotował sobie w pamięci, by koniecznie powiedzieć o wszystkim Ferdowi i Jorgemu. Podczas spaceru na boisko ąuitkitu Lon zabawiał się, wyjaśniając Barry'emu, że jego konflikt z lordem Vielokontem to jedynie odzwierciedlenie szerszego konfliktu pomiędzy właścicielami i proletariatem. - I dlatego właśnie wciąż żyjesz, towarzyszu. Nieważne co mówią, w rzeczywistości klasa właścicieli potrzebuje proli, by pracowali w ich fabrykach, kupowali towary i tak dalej. - Nie znoszę, gdy tak mnie nazywasz. -Jak? - zdziwił się Lon. - Prolem? Nie ma się czego wstydzić. - Nie, towarzyszem - wyjaśnił Barry. - Czuję się jak Ni-kołaj Niekumajewicz. Poza tym nie wiem, czy zauważyłeś — Barry uniósł grzywkę - ale to pytakrzyk, nie sierp i młot. - Równie dobrze mógłby nim być, tow... Barry, ponieważ, czy ci się to podoba, czy nie, stanowisz symbol uciskanych mas. 69 - Jesteśmy na miejscu - powiedział z ulgą Barry. - Chcesz się najpierw rozgrzać?