— Trzydzieści osiem z głowy, zostało jeszcze tylko parę upierdliwych setek -
mruknął Barry, wyłączając swój komputer w Ministerstwie Magiczności, w którym
pracował jako asystent zastępcy podwicesekretarza do spraw stosunków gumolskich.
Wcześniej tego dnia, jak zwykle marnując czas, wpisał „trzydzieści osiem" do
wyszukiwarki czarodziejskiej Abra. org. „Według Nostradamusa numer ten
symbolizuje mało znanego piątego konia Apokalipsy, Nudę".
Z tego, co Barry zauważył, rodzina zapomniała na śmierć
0 jego święcie. Herbina była (by użyć jej ulubionego określenia) „zajęta własnym
życiem". W tej chwili oznaczało to pisanie stałego kącika porad „Hajda do
Herbiny" dla „Wróżbity Codziennego". Proponowała w nim najróżniejsze magiczne
zastosowania dla przedmiotów gumolskich. „Jeśli eliksir wymaga użycia końskiego
kopyta, zamiast tego można skorzystać ze sklepowej żelatyny!". We wtorki
1 czwartki szybowała pięć minut do Oxfordu, gdzie uczyła rzucać czary gorylicę
imieniem Audrey. Stanowiło to część badań do jej doktoratu z kryptozoologii*. A
w wolnych chwilach — w większość weekendów, wieczorami,
* W świecie czarodziejów uczenie goryla magii jest niemal równie nielegalne, jak
rozszczepienie czasu na siedemnaście różnych
8
w wannie — tłumaczyła księgę podstawowych zaklęć na język Skontklikash. Gdy
dodamy do tego ciągłe pilnowanie i wychowywanie dzieci, Nigela (11) i Fiony (3),
każdy normalny człowiek jej odpuści.
Ale Barry nie był normalny i Herbina dobrze o tym wiedziała. Każde kolejne
urodziny męża stanowiły istne pole minowe niewypowiedzianych oczekiwań — a jeśli
go nie zadowoliła, potrafił uciec się nawet do odmówienia jej seksu. Każdego
trzydziestego pierwszego lipca dolewała mu do porannej kawy parę kropel
doroślanki, by nieco go uspokoić. Zadrżała na myśl, jak zachowywałby się
„czysty". Czarowanie męża uważano za nieetyczne - miało to coś wspólnego z wolną
wolą — lecz życie z Barrym Trotterem wymagało drastycznych środków. Poza tym
atak wściekłości potężnego czarodzieja mógł wstrząsnąć całym ekosystemem. Każde
małżeństwo gra wedle własnych reguł, a Herbina w imię trzeźwości i wyższego
dobra dołączała do nich parę okazjonalnych wykroczeń i naruszeń prawa.
Gdy przypomniała sobie o urodzinach męża, minęła już czwarta. Do jego powrotu
pozostało zaledwie półtorej
wymiarów i jednoczesne popełnienie w nich wszystkich przestępstw. Częściowo to
Barry sprawił, że dawna chodząca doskonałość Gringor zeszła na złą drogę, lecz
oczywiście zawsze jej najważniejszą cechę stanowiła ciekawość. Barry musiał
zresztą przyznać, że gorylica uczy się oszałamiająco szybko. Po zaledwie sześciu
miesiącach Audrey opanowała kilkanaście najgroźniejszych zaklęć znanych magom. W
efekcie nikt nie zaczepiał jej kota Ale-jaja (choć często mówiono, że to
kretyńskie imię — za jej plecami).
godziny. Natychmiast wysłała dzieci, by przygotowały laurki (w razie
konieczności zamierzała rzucić na nie szybki czar Niezdarnej Słodyczy).
Następnie wyprawiła sowy do wszystkich przyjaciół.
Czekając na odpowiedzi, kończyła dzisiejszy tekst. Potrzebowała jeszcze
dziesięciu słów. „Stare, niemagiczne rajstopy bywają bardzo, bardzo, bardzo,
bardzo, bardzo użyteczne" napisała, po czym stuknęła różdżką w ekran, wysyłając
tekst do wydawcy, szorstkiego starego maga Klaktona, roztaczającego wokół siebie
silną woń farby drukarskiej i pomady z krwi nietoperza.
Przez następną godzinę Herbina czarowała jak szalona - parę prezentów, tort,
czapki, dekoracje. A ponieważ wszystko musi skądś pochodzić, rzeczy te zniknęły
z różnych gumolskich sklepów, a także od Bystrego Maga, z półki gumolskiej
piekarni* i przyjęcia pechowej chińskiej sied-miolatki.
Stopniowo spływały też odpowiedzi. Wredny stary puchacz Gwizzleyów, Pergol,
niechętnie dostarczył kartę urodzinową. Wleciał do środka, zataczając się,
zapewne pijany, tylko czekając, by Herbina czymś go poczęstowała, i rzucając się
jej do gardła, gdy to zrobiła. Łączyła ich zadawniona wrogość i Herbina zawsze
miała pod ręką rakietę tenisową.
* Która następnego dnia miała zostać zamknięta z powodu naruszenia przepisów
sanitarnych. Zaklęcia nie przejmowały się tym, sprowadzały to, o co się prosiło,
nie zważając na jakość. Należało pamiętać, by zamawiać możliwie szczegółowo.
„ELEGANCKI płaszcz". „Tort urodzinowy BEZ szczurzych odchodów".
10
godziny. Natychmiast wysłała dzieci, by przygotowały laurki (w razie
konieczności zamierzała rzucić na nie szybki czar Niezdarnej Słodyczy).
Następnie wyprawiła sowy do wszystkich przyjaciół.
Czekając na odpowiedzi, kończyła dzisiejszy tekst. Potrzebowała jeszcze
dziesięciu słów. „Stare, niemagiczne rajstopy bywają bardzo, bardzo, bardzo,
bardzo, bardzo użyteczne" napisała, po czym stuknęła różdżką w ekran, wysyłając
tekst do wydawcy, szorstkiego starego maga Klaktona, roztaczającego wokół siebie
silną woń farby drukarskiej i pomady z krwi nietoperza.
Przez następną godzinę Herbina czarowała jak szalona - parę prezentów, tort,
czapki, dekoracje. A ponieważ wszystko musi skądś pochodzić, rzeczy te zniknęły
z różnych gumolskich sklepów, a także od Bystrego Maga, z półki gumolskiej
piekarni* i przyjęcia pechowej chińskiej sied-miolatki.
Stopniowo spływały też odpowiedzi. Wredny stary puchacz Gwizzleyów, Pergol,
niechętnie dostarczył kartę urodzinową. Wleciał do środka, zataczając się,
zapewne pijany, tylko czekając, by Herbina czymś go poczęstowała, i rzucając się
jej do gardła, gdy to zrobiła. Łączyła ich zadawniona wrogość i Herbina zawsze
miała pod ręką rakietę tenisową.
* Która następnego dnia miała zostać zamknięta z powodu naruszenia przepisów
sanitarnych. Zaklęcia nie przejmowały się tym, sprowadzały to, o co się prosiło,
nie zważając na jakość. Należało pamiętać, by zamawiać możliwie szczegółowo.
„ELEGANCKI płaszcz". „Tort urodzinowy BEZ szczurzych odchodów".
10
- Powiedz Ferdowi, żeby następnym razem przysłał Pryszczatkę — poleciła,
wyrzucając Pergola na zewnątrz sprawnym forhendem*.
Wraz z wybiciem piątej w niewielkim domu Trotterów zebrało się kilkanaście
pospiesznie wezwanych osób. Był tam Lon, jak zwykle pozostający pod opieką
siostry Genny. Pergol przekazał wyrazy żalu Ferda i Jorgego — bliźniacy
zajmowali się właśnie na zlecenie NATO wysadzaniem w powietrze małego, pogodnego
kraiku. Zjawił się natomiast lord Vielokont.
- Dzięki, Terry - mruknęła Herbina, witając w drzwiach władcę Ciemniaków. —
Barry się ucieszy. Wiemy jak rzadko podróżujesz.
- Byłem akurat w okolicy, zamykałem niedochodowy sierociniec - odparł Vielokont.
- Wiesz, czasem warto odetchnąć chwilę i po prostu cieszyć się życiem.
Herbina uśmiechnęła się słabo. Vielokont z każdym kolejnym zarobionym funtem,
dolarem, drachmą czy złotym stawał się coraz bogatszy i coraz bardziej
dziwaczał. Mieszkał w luksusowym apartamencie Ogrodów Nerona, luksusowego
hotelu-kasyna w Hogsbiede, mieście grzechu świata czarodziejów. Vielokont był
nieoficjalnym burmistrzem Hogsbiede i jego faktycznym panem i władcą**.
* Gwizzleyowie nie mieli szczęścia do sów. Poprzednią, wyjątkowo upierdliwą
sówkę zwaną Piczka (skrót od Piczka-zasad-niczka) Lon zjadł na obiad wkrótce po
rym, jak przeszczepiono mu psi móżdżek.
** Hogsbiede to pozłacane bagno, paskudna dziura żyjąca z pobłażania najgorszym
aspektom magicznej natury. Czarodzieje
11
Vielokont, niegdyś zawsze nieskazitelnie ubrany w czarną tunikę obwieszoną
fałszywymi medalami, obecnie krążył po świecie w pudełkach po chusteczkach
zamiast butów. Jeśli zechciał wyhodować sobie półmetrowe paznokcie i założyć
maskę chirurgiczną, kto mógł go powstrzymać? Należała do niego większa część
miasta i nim usunięto go ze stanowiska ministra finansów, zdołał ogłosić
Hogsbiede terytorium autonomicznym, by nie podlegać ekstradycji. Lecz wszystkie
zgromadzone gumolskie pieniądze ściągnęły na niego klątwę: klątwę sprawiającą,
że nigdy nie słyszał słowa „nie". Do tego stopnia zabnegaciał, że nie zadawał
sobie nawet trudu mówienia ze sztucznym, niemieckim akcentem.
Zapewne zaskoczy Cię, Drogi Czytelniku, obecność Tego, Który Śmierdzi na
urodzinowym przyjęciu Barryego
uwielbiają hazard, toteż kasyna zarabiały krocie — pod warunkiem, że wystrzegały
się jasnowidzów (na przykład pani Tralala, nauczycielka Wróżbicia z Hokpoku,
była przy stołach ruletki medea non grata). Co do rozkoszy cielesnych, sztuczki
znane magicznym prostytutkom wystarczyły, by przeciętny klient połknął język.
Magiczne prostytutki, bez wyjątku licencjonowane inkuby i sukkuby, podlegały
ścisłym przepisom i nadzorowi departamentu ministerstwa (którym kierował Tvardy
Krotch). Miały niezwykle potężny związek zawodowy i w razie konieczności gotowe
były do skorzystania z opcji Lizystraty. W istocie w 1612 roku strajk wszystkich
goblińskich krupierów niemal zdusił Hogsbiede w jego ohydnym zarodku po tym, jak
do protestów dołączył cały przemysł erotyczny. To trafiło czarodziejów w
najczulszy punkt i musieli dojść do porozumienia.
12
Trottera. Zdziwiłbyś się jednak, jak bardzo ciągłe próby zabicia kogoś
przypominają — tak, powiem to wprost! — romans. Barry uważał go za uroczego
łotra, handlarza, który miast niedziałających leków, mostów i kolumn Merlina
sprzedawał fałszywe łzy feniksa. (Istniała nawet niezwykle natrętna reklamowa
piosenka, przesycona potężną ciemniacką magią: „Łamie cię, boliłlChcialbyś
swawolić?/ Kup Płynny Ogień/i bierz na zdrowie!").
Vielokont zawsze przynosił jakiś drobiazg dla dzieci. Tym razem był to jednoręki
bandyta, magicznie podłączony do mennicy Stanów Zjednoczonych.
- Traf do młodych, a zyskasz klientów na całe życie — powtarzał często.
Wszyscy zebrali się w holu, nasłuchując kroków Barry'ego za drzwiami. Nosił
siedmiomilowe martensy, więc mógł się zjawić w każdej chwili.
Herbina odwróciła się do Vielokonta i zagadnęła go, próbując zapomnieć o
osobliwym zapachu roztaczanym przez lorda.
- Jak minęła podróż?
- Świetnie, świetnie.
Vielokont mocno ryzykował, opuszczając Hogsbiede — prócz nieuniknionych
zaległości podatkowych i magicznych piramid finansowych Gumole chcieli go
wsadzić także za oszustwo internetowe dotyczące mitycznych funduszy
zablokowanych w Nigerii. Pamiętajmy jednak, że gdyby mirra naprawdę się kiedyś
rozlała, zawsze mógł się rozkro-plić i dosłownie przeciec im między palcami.
Vielokont roześmiał się i wskazał ręką. Rudowłosa Fiona, bardzo magiczna jak na
swój wiek, lewitowała w powietrze
13
klocki z runami i posyłała je w stronę starszego brata Nige-la, próbującego
rozkręcić jednorękiego bandytę.
— Au! — wrzasnął Nigel, dostawszy prosto w oko. Drugi klocek trafił go tuż nad
uchem. — Fi, przestań!
Podniecony odgłosami konfliktu Lon rozszczekał się gorączkowo w łazience.
Przyjście na koktajl oznaczało u niego skosztowanie wody z toalety.
— Ciii, Lon, spokój - upomniała starszego brata Gen-ny* Gwizzley. Wciąż
niezamężna (Barry zawsze podejrzewał, że wpłynął na to jej bliski kontakt z
bazyliszka), opiekowała się Łonem, karmiła i wyprowadzała na codzienne spacery.
Roześmiana Fiona zaczęła szybciej wystrzeliwać w stronę brata klocki. Nigel
postanowił zatem zwrócić się do najwyższej instancji.
— Mamo! Powiedz jej, żeby przestała.
— Natychmiast przestańcie się bić.
Herbina skinęła palcem i posadziła kwitującą tacę z eliksirami na stoliku. W
kącie kilka prezentów dostało się jakimś sposobem do szafki z alkoholami i
chichocząc, rozpakowywało się nawzajem.
— Wcale się nie bijemy, ona rzuca we mnie klockami. Różnica jest subtelna, ale
jak sadzę, dość znacząca — poskarżył się Nigel.
Równie wygadany jak jego siostra magiczna, za miesiąc miał zacząć naukę w Szkole
Magii i Czarów-Marów Hok-pok. Wyglądał dokładnie jak jego ojciec w tym wieku,
tyle
* Skrót od Genitalia, niezbyt fortunnego nazwiska panieńskiego jej matki.
14
że nie miał słynnego pytakrzyka. Pozbawiony systemu wczesnego ostrzegania Nigel
nieustannie obrywał od życia. Vielokont postanowił go pocieszyć.
- Chodź tu, Nigel — rzekł, sięgając do kieszeni. Pogrzebał w niej chwilę. - Chcę
ci dać... - sprawdził co trzyma w dłoni - kłaczek. Jest bardzo... - Vielokont
urwał, szukając odpowiednio atrakcyjnego i handlowego określenia — ...bardzo
magiczny i czarujący.
- Nie, dziękuję, „wujku" Terry. — Nigel utrzymywał stosowny dystans. — Mam już
dość różnych magicznych rzeczy.
Spojrzał na zdecydowanie oldskulowy scyzoryk Vie-lokonta, pamiątkę po teutońskim
przebraniu. Wyglądał paskudnie ostro, a na końcu rękojeści miał czaszkę. Czasem
nie trzeba pytakrzyka, by się zorientować, skąd wieje wiatr.
Lecz lord Ciemniaków niełatwo się zniechęcał. Cały czas
grzebał w kieszeni.
- Nie, naprawdę mam coś super. Stary bilet do kina? Kawałek papieru, na którym
napisano — rozłożył go — „panuj nad światem"?
Nigel, zbyt uprzejmy, by powiedzieć dorosłemu, żeby się odpieprzył, próbował
zmienić temat.
- Hej, mamo, mógłbym dostać czerwone szkła kontaktowe?
Nagle Lon wybiegł z łazienki i zawył.
- Lonaldzie, cii — upomniała Genny.
Lon podbiegł do drzwi. Przez otwór w głowie przewlókł proporczyk z napisem
„Wszystkiego najlepszego, Barry". Na schodach rozległy się kroki, potem
usłyszeli stuknięcie różdżki w zamek i do środka wszedł gospodarz.
15
— Niespodzianka! — krzyknęli wszyscy. Barry rzeczywiście się ich nie spodziewał.
Uśmiechnął się szeroko.
Jak przystało dorosłemu, Barry nie zebrał zbyt wielu prezentów, lecz te, które
dostał, pochodziły wprost z serca. Lon i Genny zamówili dla niego subskrypcję
„Łapy precz", najpopularniejszego angielskiego tygodnika ąuitkitowego. Vielo-
kont podarował mu magiczny grzebień zagęszczający włosy.
— Widzisz? Działa. — Potrząsnął długimi, tłustymi strąkami.
Włosy Barry'ego były równie potargane jak zawsze, tyle że wyraźnie rzadsze.
Chyba że urosła mu głowa, co jednak nie miało sensu (choćby dlatego że jego
stary, domowej roboty kask z puszkami piwa wciąż pasował idealnie).
Fiona — oczywiście za pośrednictwem Herbiny - dała mu żółtą, flanelową pidżamę w
fioletowe księżyce i gwiazdy. (Pedalska z nutką debilizmu*, pomyślał Barry, ale
i tak się uśmiechnął).
Od Nigela dostał tajnoszpiloskop, urządzenie pozwalające rozpoznawać podstępnych
obgadywaczy.
— Bardzo użyteczne - rzekł i syn rozpromienił się (sam wybrał prezent — czy też
ściślej biorąc, powiedział mamie, co ma wyczarować z magicznego katalogu).
— Lepiej nie zanoś tego do pracy - poradziła Herbina. -Cały dzień będzie
piszczał. Podoba ci się gadopaska?
* Czy też, bardziej politycznie poprawne „ten strój praktykuje alternatywny styl
życia i jest inteligentny inaczej".
16
Barry miał dość rozsądku, by odpowiedzieć jak należy.
- O tak, jest super... Co to właściwie jest?
- Pomyślałam, że przyda ci się do rozmów telefonicznych —wyj aśniła żona. —To
niewielka opaska, którą zakładasz na język, o tak. - Naciągnęła ją na palce i
wepchnęła do ust.
- Ohyda, Herb - mruknęła Genny.
- Tak naprawdę nie zamierzałam tego zrobić — wyjaśniła pospiesznie Herbina. (Tak
naprawdę to zamierzała — należała do tych ludzi, którzy podjadają innym z
talerzy). — Ga-dopaska pozwala ci odpowiadać w języku, w którym ktoś do ciebie
mówi. A prawdziwy prezent dostaniesz później — szepnęła i cmoknęła go w
policzek.
Nigel dosłyszał.
- Ohyda — mruknął zniesmaczony do głębi.
- Hyda! — przedrzeźniała go siostra.
- Ale w jaki sposób rozumiesz, co do ciebie mówią? -spytała Genny.
- Nie zastanawiałam się nad tym - przyznała z lekką irytacją Herbina. - Może
produkują też nauszniki?
Podejrzewała, że Genny wciąż ma do niej pretensje za to, że odbiła jej
Barry'ego. O tak, Barry był kiedyś całkiem niezłą partią, choć teraz trudno było
w to uwierzyć. Właśnie się drapał.
- Barry, nie przy gościach. - Herbina westchnęła.
- To moje urodziny i mogę robić, co mi się żywnie spodoba - odparł Barry.
Obejrzał uważnie swą czapeczkę. -Czemu na tych czapkach są portrety Mao?
Po torcie (ozdobionym napisem Gratulacje z powodu przejścia na emeryturę)
Herbina zaproponowała, by przenieść imprezę do ogrodu.
17
- Wieczór jest taki piękny — rzuciła radośnie.
Jak dotąd mieli sporo szczęścia, ale pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy Lon
zanadto się podnieci i popuści na dywan.
Barry przeprosił ich na chwilę i poszedł do kuchni -w pobliżu Vielokonta zawsze
bolała go blizna. Pomagała na to wyłącznie aspiryna miesiączkowa Herbiny, i przy
okazji zapobiegała też wzdęciom.
Właśnie popijał parę tabletek, stojąc przy zlewie, gdy jego uwagę przykuł ruch
za oknem.
- Herbino, ta cholerna smarkula znów tu jest!
- Och, daj jej spokój, Barry — odparła Herbina. — Widziałam ją w college'u.
Wszyscy nazywają ją kłamczuchą.
Do pracy w szkole potrzebna była bardzo gruba skóra -wszędzie roiło się od
wymiotujących pierwszoklasistów, pomylonych amerykańskich turystów i zadziornych
kilkulat-ków, przeżywających niezwykle skomplikowane przygody w
wielowymiarowych, miltonowskich kosmosach.
Barry nie dał się przekonać.
- Hej, ty, brudasko, wynocha stąd! - zawołał do drobnej jasnowłosej dziewczyny,
ubranej dość porządnie, lecz dziwnie nieudomowionej. - I zabierz ze sobą swoją
fretkę...
- To nie jest fretka, palancie! - odkrzyknęła. - To ucieleśnienie mojego
prawdziwego ja w zwierzęcej postaci!
- Zatem twoje prawdziwe ja sra w naszym ogrodzie -odparował Barry.
Dziewczyna pokazała mu język i wgramoliła się na wysoki mur.
- Co za sąsiedztwo - mruknął Barry. - I jeszcze czarownica dwie ulice stąd...
18
Wzmiankowana czarownica została ugotowana i zjedzona przez dzieci. Na szczęście
jej polisa ubezpieczeniowa uwzględniała „złośliwe spożycie przez nieletnich".
- Znaleźli dzieci, które to zrobiły - poinformowała go Herbina. - Pochodziły z
rozbitej rodziny - dodała znacząco, jakby to wszystko tłumaczyło.
Goście wynieśli sobie krzesła na trawnik. Barry minął po drodze wiekowego forda
ganglię Gwizzleyów, którego starsi bracia oddali Genny*. Wsunął rękę przez
otwarte okno -miało zachęcić złodziei, jak dotąd bez powodzenia - i nacisnął
dopalacz nieprawdopodobieństwa. Wciąż był zepsuty.
- Lon, pamiętasz, jak wlecieliśmy tą kupą złomu w Od-tylną Osikę? - Barry'emu
zwilgotniały oczy; był maniakiem wspomnień. — Nie mogłem siedzieć przez tydzień.
-Tak - odparł z roztargnieniem Lon, obwąchując na czworakach drzewo.
— Słyszałam mnóstwo dobrego o nowych dragonettach -oznajmiła ni stąd, ni zowąd
Herbina.
Barry nie odpowiedział. Jego żona ciągle gadała o najmodniejszych magicznych
samochodach. „Potrzebuję go ze względów bezpieczeństwa", powtarzała, lecz Barry
podejrzewał, że chodziło raczej o to, że Penelopa Blagga ma już taki model.
Penelopa zarobiła kupę forsy, sprzedając nieruchomości w innych wymiarach.
* Po tym, jak chłopcy rozbili się nim w Zabronionym Lesie, magiczny samochód
przez dziesięć lat krążył po puszczy, żywiąc się tym co upolował. Pewnego dnia
spotkał porzuconą młodą vectrę i spłodził z nią stadko motocykli. Ponieważ
musiał płacić alimenty, wrócił do pracy u Gwizzleyów.
19
— Lon, nie siusiaj na trawnik - upomniała brata Gen-ny. - To szkodzi trawie.
— A Gumole z sąsiedztwa wezwą gliny — dodał Barry. Niegdyś lud magiczny ukrywał
się, teraz żył otwarcie
pośród Gumoli i zwykle stosunki sąsiedzkie pozostawały wysoce poprawne. Istniały
jednak granice; jedną z nich niewątpliwie stanowiłoby obnażenie przez Łona
pewnych części ciała.
Ustawili swoje krzesła.
— Idź, usiądź obok wujka Terry'ego - poleciła Nigelowi Herbina.
— Pokaleczy mi głowę — wyszeptał Nigel.
— Daj spokój — odparła matka. — Wujek Terry cię lubi. -Tak, jasne. Spójrz,
przyniósł nawet przenośną wypa-
larkę.
Istotnie, nad krzesłem unosiła się strużka dymu. Pochylony Vielokont wypalał
pracowicie w poręczy napis „Vielo .
Herbina machnęła lekceważąco ręką.
— To tylko taki żart. Wiesz, że wujek ma osobliwe poczucie humoru.
-Ale mamo...
— Żadnych ale, urazisz jego uczucia - ucięła Herbina. Nigel usiadł ciężko i z
ponurą miną pociągnął łyk
ohydnego napoju z korzenia tannisu (który miał dodać mu mocy magicznej). Lon
okrążył go trzy razy i w końcu ułożył się na ziemi obok chłopca. Fiona uważnie
oglądała znaleziony w trawie stary lizak, wyraźnie zamierzając wsunąć go do ust.
— Paskudztwo — rzuciła Herbina. — Odłóż to.
20
- Ja chcę skudztwo! - krzyknęła z oburzeniem Fiona i rąbek spódnicy matki zaczął
dymić.
- Ktoś chce iść wcześniej do łóżka? - zagroziła Herbina. Dym rozpłynął się bez
śladu.
Barry tymczasem zniknął w domu. Teraz wrócił, niosąc dziecięcą tablicę. Napisał
coś na niej, postawił obok siebie i przekrzywił tak, by celowała w niebo.
- „Dam się wysondować za żarcie" — przeczytał Vielo-
kont.
- Tato chce zostać uprowadzony przez obcych - wyjaśnił
mu Nigel.
- Bardzo przepraszam - rzekł lord Ciemniaków. - Ponieważ napis stoi między nami,
nie chciałbym, żeby doszło do pomyłki. Dorysował strzałkę skierowaną we właściwą
stronę. - Nie znoszę tych małych sukinsynów - dodał. -Nic im nie mogę sprzedać.
- Kiedy postanowiłeś dać się uprowadzić, Barry? - spytała Genny.
- Po tym, jak wywalili mnie z Hokpoku.
Jego książka Barry Trotter i bezczelna parodia, napisana, gdy pracował jako szef
public relations Hokpoku, istotnie zrobiła szkole sporą reklamę. Tyle że
wyjątkowo złą
reklamę.
- Pamiętasz, o co spytał Nigel, kiedy powiedziałeś nam o swoich planach
dotyczących uprowadzenia? - wtrąciła Herbina. — „Czy można na tym zarobić?".
Wszyscy roześmiali się z tak niezwykłej bystrości dziecka - prócz Nigela, który
szczerze się nad tym zastanawiał.
- Z radością przyjęłam perspektywę pozbycia się Barry'ego z domu -
ciągnęła Herbina. — Wystarczyły dwa
21
tygodnie i mieszkanie wyglądało, jakby cierpiało na ciężki przypadek epilepsji.
— Owszem, zaproponowała, że zrobi mi kanapki na drogę. Szkoda, że ich nie
potrzebowałem - mruknął ponuro Barry. - Nie chcieli mnie zabrać.
Pełna nadziei niedoszła ofiara uprowadzenia przez tydzień siadywała na trawniku
przed domem ze spakowaną torbą oraz zapasem niezbędnych do przetrwania
czekoladek i puszek piwa.
— Nie porywają magów - oznajmiła Herbina. — Widać nie jesteśmy dla nich dość
dobrzy.
— Cholerni kosmici i ich cholerne uprzedzenia! - Barry pociągnął gniewny łyk
jasnego jajajeża i uniósł pięść. - Nigdy się nie poddamy!
— A próbowałeś ich podejść? - podpowiedziała Genny. To miało sens. Barry wytarł
szybko tablicę i napisał:
„Proszę, NIE uprowadzajcie mnie".
— Sprytne - mruknął Vielokont.
Zazwyczaj nie dawało się stwierdzić, czy lord Ciemniaków z kogoś żartuje, czy
też mówi poważnie. Może dlatego nie ma zbyt wielu przyjaciół, pomyślał Barry.
— Jeśli tym razem mnie nie zabiorą, urżnę się w trupa, znajdę latający talerz i
obrzygam go.
— To zrozumiałe — odparł Vielokont.
-W każdym razie cieszę się, że Barry znów ma pracę - wtrąciła Herbina. - Bycie
uprowadzanym to hobby, nie zawód.
— Jak dobrze, że mamy ministerstwo - dodała Genny. -Bez urazy. — Zerknęła na
lorda Vielokonta.
22
- Nic się nie stało - odrzekł. - Ministerstwo Magiczno-ści to dobro konieczne.
- Gdybyś był dzisiaj u mnie, zmieniłbyś zdanie. -W głosie Barry'ego zadźwięczała
gorycz.
- Czemu? Co kazali ci zrobić? - zainteresował się Vie-
lokont.
Zapadał zmierzch.
- Pieprzone, nudne ostrzeżenia publiczne.
Kiedy Barry Trotter przemawiał, Gumole słuchali. Dziś jego przemowa była krótka:
„Nie rzucajcie nielegalnych zaklęć". Od kilku lat ciemniaccy magowie
dostarczali Gumolom czarno rynkowe zaklęcia, tak zwane „tshary", spełniające
wszelkie życzenia, od znalezienia partnera po naprawę pojazdu mechanicznego.
Problem w tym, że zaklęcia te przepisywano tak wiele razy z pomazanych
pergaminów pełnych archaicznych słów, iż roiło się w nich od błędów. I tak, czar
miłosny wycelowany w dziewczynę z sąsiedztwa mógł zamiast tego trafić starszego
brata, a inkantcja zwiększająca wzrost, zamiast dodać człowiekowi parę
centymetrów, zmniejszała odrobinę całą resztę
świata.
- Co dokładnie dziś mówiłeś? — W głosie Genny wciąż pobrzmiewała nutka
uwielbienia dla bohatera. — Pamiętasz
jeszcze?
- Boże, w życiu nie zdołam zapomnieć - odparł Barry. — Trzysta powtórzeń „Możesz
je czytać, zbierać, wymieniać - byle nie wymawiać. Tshary bywają śmiertelnie
groźne" - wyrecytował, patrząc tępo przed siebie. - Za plecami miałem ścianę
pełną monitorów. Odtwarzali na nich
23
zapętlony filmik przedstawiający jakiegoś biednego dzieciaka, któremu chochlik
wydłubywał oczy.
- Okropieństwo. - Genny wstała i się przeciągnęła. -No, ludziska, będziemy już
znikać. Lon zawsze budzi mnie o świcie.
- Dzięki, że przyszłaś, Genny - odparł Barry. - I dzięki, że pozwoliłaś nam
zabrać w przyszłym miesiącu Łona do szkoły na zjazd.
- Nie ma sprawy. Z pewnością mu się spodoba, a mnie przyda się odrobina
wytchnienia. Opieka nad zdziecinniałym pół człowiekiem, pół psem bywa naprawdę
męcząca.
- Rozumiem to lepiej, niż przypuszczasz - mruknęła Herbina. Barry szturchnął ją
mocno.
Gdy Genny i Lon wyszli, odwrócił się do Vielokonta.
- Przyjedziesz na zjazd?
Lord Ciemniaków roześmiał się.
- Oczywiście, że nie. Nie chodziłem do twojej klasy.
- Owszem, ale tyle razy próbowałeś nas zabić... Jeśli ktokolwiek zasłużył sobie
na tytuł honorowego ucznia, to z pewnością ty — oznajmiła Herbina.
-Ja skończyłem szkołę cztery lata później, a jednak pozwolili mi przyjechać —
przypomniał Barry.
- Ale ja nie jestem wielkim Barrym Trotterem.
- Ja też nie. - Barry parsknął. — Te książki to kupa bzdur. Zresztą sam o tym
wiesz.
- Zawsze wyprzedzałeś mnie o krok - odparł Vielokont. Jak na mistrza zła,
naprawdę umiał świetnie przegrywać. -A skoro już mowa o książkach - dodał - mam
dla ciebie propozycję. Chciałbym, żebyś napisał jeszcze jedną.
24
-Ale czemu? - zdziwił się Barry. — Najnowszy raport sprzedaży mówi, że nie
przekroczyliśmy jeszcze granicy dwudziestu egzemplarzy.
(Raport naprawdę mówił; w końcu wszystko to działo się w świecie magicznym).
-1 nigdy nie przekroczymy — odparł Vielokont. —W tym właśnie rzecz. VieloBooks
muszą przed końcem roku stracić mnóstwo kasy, albo dowalą mi podatki. Ten
cholerny Kod Prospera idzie jak świeże bułeczki.
—To prawda — wtrąciła Herbina. — Kiedy ostatnio byłam w Iksach i Piksach, szły
tak szybko, że aż mnie zdeptały. -Pokazała im siniaka.
- Chłopak z mojej klasy grzebał w nich „Pod Ropuchą" i jeden złamał mu nos —
dodał Nigel.
Vielokont zachichotał; obrażenia innych niezwykle go
śmieszyły.
-W każdym razie muszę stracić trochę gotówki, więc
oczywiście pomyślałem o tobie.
- Dziękuję. Chyba - odparł Barry. - Co ci chodzi po głowie? Kolejna parodia?
- Bogowie, nie — zaprotestował Vielokont. — Nie muszę stracić aż tyle. Zdrowa
dawka oburzenia wystarczy. Może
pamiętniki?
Postukał paczką papierosów o poręcz i wyciągnął jednego. Chciał poczęstować
Nigela, ale ten odmówił.
- Czemu właściwie palisz? - spytała Herbina. — To ci strasznie szkodzi.
- Alternatywa to czterysta lat życia wśród Gumoli. Poza tym potrzebuję jakiejś
rozrywki. - Lord Ciemniaków zsunął maskę chirurgiczną i zapalił. — Co powiesz na
autobiografię
25
bez żadnych tajemnic? Tak jak było naprawdę, twoimi własnymi słowami.
- Bez żadnych tajemnic? - W głosie Herbiny zabrzmiała lekka obawa.
- Nie martw się, Herbino, to tylko reklama. Parę może zostać.
Vielokont uśmiechnął się. Jego szpiedzy przekazali mu kiedyś spisaną petitem
listę wszystkich szkolnych romansów, zauroczeń, jednorazowych numerków i
podrywek Herbiny. Ważyła pięć kilo.
-Wątpię, by kogokolwiek to interesowało... - zaczął Barry.
- Właśnie. - Vielokont dmuchnął na zapałkę i odrzucił ją w trawę. Była magiczna,
więc wciąż się paliła. Tylko Nigel to dostrzegł i przez resztę wieczoru toczył
samotną walkę z płomykiem za pomocą śliny.
- No dobra — rzekł Barry — spróbuję coś wymyślić.
- Świetnie. Zrób to i jestem pewien, że będziemy mieli worstseller.
Herbina dostrzegła coś kątem oka.
- Hej, uważajcie!
Spadająca z nieba bryłka metalu trafiła Barry'ego prosto w czoło.
- Au! - Złapał się za nos.
Nigel chwycił Fionę i ukrył się pod krzesłem.
- Barry, nic ci nie jest? — zatroskała się Herbina.
- To ci cholerni obcy - warknął Vielokont. - Wyraźnie coś do ciebie mają.
Rozcierając obolałe miejsce - które zaczynało już puchnąć — Barry obrócił w
palcach bryłkę metalu.
26
- Daj mi tę zapałkę, Nigel - polecił.
Przyglądając się jej w migotliwym świetle, odczytał wypisane wdzięczną kursywą
słowa: Szkoda, że cię tu nie ma...
Kolejna bryłka z głośnym świstem rąbnęła go w plecy, równie celnie jak
poprzednia.
- Au, Alpo! - zaklął Barry. (Dla dobra dzieci już dawno zgodzili się z Herbiną
zastępować wszelkie słowa na „k" i „p" imieniem dawnego dyrektora).
Błyskawicznie wyciągnął różdżkę i wycelował w górę, w stronę napastników. -Aveda
neutrogena! - wrzasnął.
Niesławne zaklęcie śmierci przez nawilżenie wystrzeliło w ciemne niebo. Obcy
jednak trzymali się poza zasięgiem i czar miał przez resztę wieczoru opadać na
ogród gradem jadowicie zielonego śluzu.
Nieco pocieszony Barry obejrzał drugi pocisk, na którym widniało tylko jedno
słowo.
Psychol!
ROZDZIAŁ 2
KOHÓRKA
Następnego ranka na czole Barry'ego nadal sterczał wielki guz. Próbował zakryć
go włosami, okazało się jednak, że ma ich za mało.
- Wyglądasz jak jednorożec - zauważyła Herbina.
- Nie pomagasz mi — zanucił z irytacją Barry, wychodząc z Nigelem z domu.
Mieli w charakterze VIP-ów odwiedzić „Komórkę specjalną", tajny gumolski
departament próbujący zminimalizować wpływ ludu magicznego na niemagiczny świat.
Barry także się tym zajmował, tyle że z przeciwnej strony. Wkrótce po
rozpoczęciu pracy zadzwonił do niego niejaki pan Nicholas Kurrliss z propozycją,
by zajrzał kiedyś i przekonał się „jak my, Gumole, rozwiązujemy problem magii".
Zorientowanie się na nowej posadzie zajęło Barry'emu trochę czasu — przekładanie
papierów to nie quitkit - lecz po kilku miesiącach oddzwonił do Kurrlissa i
umówił się na spotkanie.
28
— Czy mogę zabrać syna? - spytał. - Wiem, że to ściśle tajne i tak dalej, ale on
uwielbia Gumoli.
— Jak ma na imię? - spytał Kurrliss. Przez telefon sprawiał wrażenie niezwykle
sprawnego kierownika z rodzaju tych, którzy w razie potrzeby sami potrafią pisać
swoje listy. Barry wciąż próbował opanować niuanse użycia klawisza caps lock.
— Nigel - odparł Barry.
— Tylko jeśli Nigel obieca opowiedzieć swoim magicznym kumplom o wszystkim, co
zobaczy — powiedział Kurrliss. - Im więcej magów dowie się, ile kłopotów
wywołuje ich magia, tym łatwiejsze będzie nasze życie. Zależy nam zwłaszcza na
dotarciu do młodzieży, zanim jeszcze zacznie rzucać zaklęcia. Musimy ich
nauczyć, że każde z nich wpływa na nasz świat.
— No jasne, oczywiście. — Barry poczuł nagłe wyrzuty sumienia, myśląc o
niewiarygodnym zamieszaniu, jakie z pewnością sam wywołał. Towarzyszyło im
pragnienie naprawienia wszystkiego, jednak niemal natychmiast znik-nęło,
zastąpione równie silnym apetytem na to, co akurat przygotowywano w stołówce
(czasami nieumiejętność dłuższego skupienia się na jednej myśli bywa prawdziwym
błogosławieństwem). — A zatem w środę rano. Już nie możemy się doczekać.
Zabójcza kombinacja ciężkiej pracy, nieustannych kłamstw i gumolskiej
nieuwagi pozwalała przez stulecia
29
ukrywać przed nimi istnienie świata magów. Wszystko zmieniło się jednak, gdy
gumolska dziennikarka J.G. Rollins uczyniła z pryszczatego, kipiącego hormonami
i szaleńczo impulsywnego młodego maga idola milionów. W jednej chwili Barry
Trotter zyskał międzynarodową sławę i reputację niszczyciela pokoi hotelowych na
całym świecie. Równie szybko Gumole poznali wszystkie aspekty magicznego świata.
Za każdym razem, gdy zainteresowanie publiki słabło, a ludzie tacy jak
Dziubaczek Durney czy Drago Malgnoy mogli spokojnie pójść do restauracji, nie
obawiając się ataków uzbrojonej w sztućce dzieciarni, ukazywała się kolejna
książka i nowa fala trotteromanii ogarniała świat. Nieunikniona seria filmów do
tego stopnia spotęgowała zyski, że w pewnym pamiętnym miesiącu Barry otrzymał
Oscara, nagrodę Grammy i został wybrany na napastnika gwiazdor-skiej drużyny NBA
(cokolwiek to znaczyło).
Nieustające sukcesy na zawsze odmieniły ich świat. Sama J.G. z jeszcze jednej
magicznej groupie wyrzuconej z konferencji ciemniackich magów w Davos w
Szwajcarii wyrosła na kogoś, kogo konto bankowe liczyło sobie więcej zer niż
cały świat polityki. Barry co prawda zyskał większą sławę niż majątek, lecz
hojność J.G. sprawiła, że jemu i jego żonie nigdy nie zabrakło pasty do
czyszczenia kotłów.
Mimo że Barry w znacznej mierze, choć pośrednio, odpowiadał za ten stan rzeczy,
to równie mocno przyłożył się do niego jego kumpel, lord Vielokont. Przez cały,
niewiarygodnie długi okres nauki Barry'ego w szkole Ten, Który Śmierdzi
nieustannie próbował pozbyć się chłopaka - z tak wielką wytrwałością, że
dyrektor Bubeldor przestał w końcu
30
uznawać próbę zamachu za jakiekolwiek usprawiedliwienie. Vielokont, odkąd w
grudniu 1980 roku załatwił jego rodziców, usiłował zabić Barry'ego kierowany
czystym, upierdliwym uporem. Jasne, czuł się paskudnie po tym, jak jego osobisty
concorde zderzył się nad Rendlesham Forest z magicznym volkswagenem busem
Trotterów. Nie była to jednak jego wina. Pokrywające bus psychodeliczne malunki
sprawiły, że stał się niewidzialny dla radaru — tak w każdym razie stwierdzono
podczas śledztwa. Mimo wszystko po śmierci Priapa i Lunenestry Trotterów*
Vielokont uznał, że lepiej załatwić sprawę do końca. Jego prawnicy zgodzili się
z tym chętnie. Pozbycie się dzieciaka oddalało groźbę procesów w przyszłości.
Barry jednak okazał się twardy i przebiegły, znakomicie też opanował starożytne
zaklęcie „Przezorny zawsze zabezpieczony". Vielokont w końcu przekonał się, że
pozostawienie chłopaka przy życiu ma sporo plusów. Po nieprawdopodobnym sukcesie
filmu Barry Trotter i nieunikniona próba
* O ironio, Lilly i James Trotterowie przyjęli te idiotyczne -według nich
superczaderskie - imiona po to, by dowieść swym niechętnym rodzicom, że są
ludźmi odpowiedzialnymi, dorosłymi i gotowymi do wstąpienia w związki
małżeńskie. Niestety, zamiast tego stali się obiektem zainteresowania komórki
antynarkotykowej miejscowej policji (w 1977 ojca Barry'ego aresztowano za
posiadanie i handlowanie mirrą). Aż do śmierci pozostali niezłomnymi, naiwnymi
wyznawcami kadzidła i przeciwnikami używania dezodorantów. Poznali się na
koncercie Seals And Crofts w 1974; Priap próbował wówczas sprzedawać
„autentyczne oś-miościeżkowe taśmy z nagraniami nowego składu Beatlesów".
31
zrobienia kasy lord Vielokont i jego Śmieciożercy zmienili taktykę,
zrozumiawszy, że na sprzedaży magicznych przedmiotów Gumolom można sporo
zarobić. Tak rozpoczął się międzykulturowy przemyt na skalę przemysłową.
Przy swych wcześniejszych diabelskich pomysłach - mu-zaku, kartach kredytowych
czy nawet shockrockowej Voj-nie Totalnej Agresji - Vielokont pozostawał w
cieniu. Teraz wyciskał z magii wszystko co się dało. By zacytować „Financial
Timesa", stał się „światowym królem placebo", niestrudzenie dostarczającym
Mugolom kolejne mieszanki kompletnie niedziałających składników, które
zachwycały klientów do tego stopnia, że natychmiast domagali się następnych.
Kiedy dwunastu Gumoli zmarło po użyciu jednej z jego Magicznych Samba-Lewatyw,
Vielokont nie okazał skruchy, mówiąc: „Magiczne produkty powodują obrażenia
tylko jeśli klient sobie na nie zasłużył. Ze swej natury są niepojmowalne dla
gumolskich naukowców. Czy mechanik na lotnisku może sprawdzić działanie
latającego dywanu? Tak samo gumolskie laboratoria nie mogą wydać produktom
magicznym certyfikatów bezpieczeństwa".
Książki sprawiły, że magów zaczęto zachęcać do ujawniania się gumolskim
przyjaciołom i sąsiadom. I większość z nich tak właśnie zrobiła. Czarodzieje i
czarownice zachowywali się odtąd zdecydowanie normalniej. Być może chodziło o
to, by zanudzić Gumoli na śmierć, prawda jednak jest taka, że przebieranie się i
ekscentryczne zachowanie staje się dużo mniej zabawne, gdy wszyscy to robią.
Powtarzano często, że magiczny lud jest dokładnie taki, jak wy czy ja, gdybyśmy
oczywiście umieli rzucać zaklęcia, przywoływać przedmioty, lewitować, rozmawiać
ze zwierzętami, patrzeć
32
w przyszłość, teleportować się, a nawet wystrzeliwać z oczu promienie lasera
(wygłosiwszy odpowiednio dobraną formułkę po łacinie bądź w jidysz).
I tak dwa światy połączyły się w jeden. Stare Ministerstwo Magiczności straciło
rację bytu — po wybuchu trot-teromanii próby utrzymania istnienia magicznego
świata w tajemnicy przed Gumolami przypominały próby opróżnienia Atlantyku
papierowym kubkiem. Jego pracownicy gdzieś zniknęli. Nieliczni, którzy zostali,
zwrócili swe wysiłki ku typowo gumolskiej formie magii: reklamie i public
relations. Na swych sztandarach wypisali słowo „integracja", a choć nie wszyscy
magowie się z nim zgadzali, nikt nie potrafił zaproponować alternatywy.
Wśród owej garstki ludzi zajmujących się propagowaniem nowych idei znalazł się
Wasz i mój przyjaciel, najsłynniejszy czarodziej świata Barry Trotter.
Oczywiście każdy, kto znał prawdziwego Barry'ego, nie znacznie bardziej
atrakcyjną wersję J.G. Rollins, w tym momencie poczułby głęboki niepokój. Nawet
w wieku trzydziestu ośmiu lat błędy w ocenie sytuacji zdarzały się Barry'emu tak
często, że krótkie okresy rozsądnego zachowania stanowiły wyjątek, nie regułę.
Choć z wiekiem skłonności Barry'ego do lenistwa, obżarstwa, chciwości i
nieporządku nieco zmalały, sprawił to wyłącznie niższy poziom energii, nie
pozytywne zmiany charakteru. Nie dlatego że Barry był złym człowiekiem - zawsze
miał na podorędziu fikcyjną historyjkę, mnóstwo kiepskich rad i gotów był
udzielić niefachowej pomocy. On był po prostu nieprzewidywalny. Przypominał
naciągniętą strunę, która może pęknąć w dowolnej chwili, nabitą broń gotową
zawsze wypalić - tyle że w jego przypadku stosowniejsze
33
do porównań byłoby ogromne działo strzelające pociskami z ładunkiem jądrowym. W
sam środek gęsto zaludnionych terenów. W porze obiadu. Innymi słowy, trudno by
znaleźć osobę gorzej nadającą się do pracy w delikatnej dziedzinie stosunków
gumolsko-czarodziejskich.
Choć bowiem Gumole i czarodzieje wykazywali mnóstwo dobrej woli, obie grupy nie
były sobie równe i nigdy być nie mogły. Każda z nich żywiła mnóstwo
niewypowiedzianych obaw. Przywódcy gumolscy obawiali się mocy magów, a magowie
cały czas żyli w strachu przed rozwścieczonym tłumem. Ludzie tacy jak Barry i
Kurrliss starali się usilnie utrzymać cały ten złożony system w równowadze, bo
alternatywą było... tak naprawdę nikt nie chciał o tym myśleć.
Rankiem w dniu ich wycieczki do Komórki Specjalnej Nigel okazywał większe
podniecenie niż kiedykolwiek wcześniej. Nie skarżył się nawet, kiedy Fiona jak
zwykle obryzgała go owsianką. Qego tornister pokrywała gruba warstwa
zaschniętych płatków).
Nigel zgodził się nawet pojechać Magicznym Autobusem, co stanowiło spore
ustępstwo z jego strony. Zwykle nie lubił przemieszczać się metodami magicznymi,
budziły w nim zbyt wielki lęk.
— Nie rozumiem - rzekł Barry, gdy jechali przez Londyn. — Ford ganglia jest dużo
bardziej niebezpieczny.
— Zwłaszcza kiedy ty prowadzisz — odburknął Nigel z nosem w komiksie.
34
- Wcześniej czy później będziesz musiał zwalczyć swoje
fobie.
- Wiem. — Nigel zdrapał paznokciem kawałek zaschniętej owsianki.
- Wszystko to tkwi wyłącznie w twojej głowie, synu -rzekł Barry. Obok niego duch
Keitha Moona opluwał szampanem przejeżdżające samochody.
- A co z badaniami, według których używanie magii powoduje bezpłodność? - spytał
Nigel.
- Czy ja wyglądam na bezpłodnego? - oburzył się Barry.
- Nie wiem, nigdy nie patrzyłem.
- Nie ufam tym dziwacznym, gumolskim metodom naukowym. Gdyby szanowany
czarodziej powiedział mi „posłuchaj, nie trzymaj różdżki blisko fiutka",
zastanowiłbym się nad tym.
-To obłęd. Nie możesz zaprzeczyć temu, że używanie magii robi z ludzi wariatów —
upierał się Nigel. — Spójrz tylko na Alpa*.
* Po usunięciu ze stanowiska dyrektora Hokpoku Alpo Bu-beldor rozpoczął drugą
karierę w nowym magicznym kanale kablowym Vielokonta. Jednakże wzorowany na
programach kulinarnych teleturniej alchemiczny, który prowadził, przetrwał na
antenie zaledwie trzy nienadające się do oglądania odcinki. („Twarda cofka dla
profka" — szydził „Fajt"). Od czasu do czasu pojawiał się też w charakterze
gadającej głowy w talk-show, ale i to skończyło się kiepsko. W dyskusji na temat
„Czarodzieje — nowi Amisze?" pijany Bubeldor oskarżył drugiego gościa, maga
Garbalfa o to, że się sprzedał, ponieważ wyruszył w trasę z Led Zeppelin.
Garbalf w odwecie zarzucił Bubeldorowi „kradzież
35
— Jeden przypadek niczego nie dowodzi - odparł Barry.
— Ty, mama, wujek Sknerus, Gwizzleyowie. Wszystkie łamiróżdżki to świry.
W obliczu tej rozbrajającej dziecięcej szczerości Barry nie znalazł argumentów,
zmienił zatem temat.
— Możliwe, ale wcześniej czy później będziesz musiał zacząć czarować.
Nigel nie odpowiedział. Zafascynowany oglądał reklamę pięciu tysięcy
zaczarowanych plastikowych żołnierzyków, którzy krzyczeli i robili w gacie ze
strachu.
Gdy dotarli pod podany przez Kurrlissa londyński adres, ujrzeli jedynie
niewielki kawałek wypielęgnowanej trawy, pośrodku której rosło duże drzewo.
Barry przeskoczył niski, metalowy płotek i podszedł do pnia.
-Tato, tu jest tabliczka „Nie deptać trawnika". - Nigel zerknął na zbliżającego
się policjanta. — To dotyczy tylko psów - odparł Barry. Niemal tysiąc funtów w
mandatach później - detektyw Kyriakou przejął pałeczkę po tym, jak constabla
Cootesa rozbolała ręka po wypisaniu czternastego* - Barry w końcu pociągnął
właściwą gałąź we właściwą stronę i w pniu otwarły się ukryte drzwi.
wizerunku", po czym obaj wywrócili stół i zaczęli się siłować przed wiwatującą
widownią. Bubeldor ucierpiał na tym najbardziej. Upokorzony, zniknął bez śladu i
nikt nie miał pojęcia dokąd się udał. Ministerstwo określiło go jako
„zaginionego, prawdopodobnie wkurzającego".
* Oto dokładny opis wydarzeń: Barry wszedł na trawnik i policjanci udzielili mu
oficjalnego ostrzeżenia. Odczekał chwilę,
36
- Chodź - rzucił i wraz z Nigelem zeszli schodami do
recepcji.
- Mamy się spotkać z panem Kurrlissem—oznajmił Barry.
- Proszę usiąść - powiedziała recepcjonistka. - Zawiadomię go o panów przybyciu.
Pan Kurrliss okazał się wymiętym, znękanym, nieco pulchnym mężczyzną. Wyglądał
jak typowy urzędnik, który jest tak zaabsorbowany ciężką pracą, że stara się
oszczędzać czas na wszystkim, na czym się da. Golił na przykład głowę, by nie
musieć chodzić do fryzjera, miał identyczne garnitury na cały tydzień i nawet w
mowie próbował używać jak najwięcej skrótów. Tak wielu magów rzucało tak wiele
zaklęć i wciąż brakowało czasu. Jednakże mimo brzemienia pracy pozostała w nim
iskra życia. Na jego twarzy dało się dostrzec ślad wesołości, uniesione kąciki
ust sprawiały, że wyglądał, jakby się nieustannie uśmiechał. Nigel natychmiast
poczuł się przy nim bardzo swojsko - byli mniej więcej tego samego wzrostu.
Barry polubił go, bo Kurrliss maskował swą łysą głowę idiotycznym tupecikiem z
kręconych, brązowych włosów. Barry zawsze nawiązywał świetny kontakt z ludźmi,
którzy podobnie jak on próbowali oszukać samych siebie. A fakt, że w porównaniu
z głową Kurrlissa jego własna przypominała gęstą puszczę, też nie zaszkodził.
a gdy uznał, że nie patrzą, spróbował ponownie. Złapali go. Kazał Nigelowi
odwrócić ich uwagę. Złapali go znowu. Próbował się ukryć w krzakach. Złapali go.
Próbował jak najszybciej przebiec przez trawę... i tak dalej. Chyba już
rozumiecie. Po tym wszystkim Barry zaklęciem zmienił datę na mandatach na rok
3018.
37
- Miło mi was poznać. - Kurrliss wyciągnął do nich umazaną tonerem rękę. -
Kopiarka się zepsuła - wyjaśnił, po czym zwrócił się do Nigela: — Masz ochotę na
colę?
— Tak — odparł radośnie Nigel. Niezwykle ucieszyła go perspektywa napoju
niezawierającego dziwacznych składników wzmacniających magię. Wszystko, co
dawała mu do picia matka, smakowało kadzidłem.
Przekroczywszy próg gabinetu Kurrlissa, ujrzeli sterty papierów: notatki
służbowe, korespondencję, fotokopie, zlecenia, uaktualnienia, raporty - a nawet
parę jadłospisów z knajp dostarczających jedzenie na telefon. Na jego biurku
piętrzyły się wysokie stosy dokumentów, które stopniowo zsuwały się na podłogę i
mieszały z sobie podobnymi. We wszystkich kątach wznosiły się sterty papierów
sięgające głowy Barry'ego. Między drzwiami a biurkiem pozostała wąska ścieżka,
jej jednak także nieustannie zagrażały papierowe lawiny. Dokumenty wisiały na
tablicach i wysuwały się z niedomkniętych, wypchanych ponad wszelkie granice
szafek. Od czasu do czasu ze stosu odrywała się najwyższa kartka, unoszona
lekkim prądem klimatyzowanego powietrza. W gruncie rzeczy cały gabinet kojarzył
się z terytorium wroga - papiery pozwalały im tam przebywać, lecz gdyby
zechciały, bez cienia wątpliwości zdołałyby ich przegnać bądź zmiażdżyć.
- Przepraszam za bałagan - powiedział Kurrliss. - Mam naprawdę mnóstwo zajęć. W
kącie powinniście znaleźć dwa krzesła, wystarczy je wykopać.
Notatki! Rachunki! Poczta wewnętrzna! Nigel czytał o nich w swych gumolskich
książkach, ale nigdy wcześniej
38
nie widział nic podobnego. Patrzył zauroczony. Barry natomiast już zaczął się
nudzić: zdjęcia rodzinne na biurku Kurrlissa nie poruszały się, karteczki nie
przeklinały, zszywacz nie mocował kartek w sześciu wymiarach. Jak ten człowiek
to znosił?
- Barry? - zaczął Kurrliss, gdy już usiedli. - Ile ci wiadomo o świecie Gumoli?
- Całkiem sporo - odparł Barry. - Wychowywałem się w nim aż do czasu, gdy byłem
mniej więcej w wieku
Nige'a.
- Zakładam, że potem zostałeś czarodziejem.
- Zgadza się.
- Ile lat masz teraz, Barry?
- Wczoraj skończyłem trzydzieści osiem.
Obok niego Nigel sączył napój przez słomkę. Zwykły wysokosłodzony syrop
kukurydziany, karmel, dwutlenek węgla - dzieciak był w siódmym niebie.
- W takim razie wszystkiego najlepszego. Zgodnie z naszymi tabelami przez
ostatnie trzydzieści siedem lat ty sam odpowiadasz za pięćdziesiąt cztery
tysiące powiadomień o kradzieży, zagubione przedmioty wartości ponad sześciu
miliardów funtów i co najmniej dziesięć przypadków przymusowego umieszczenia w
domu wariatów.
- Kto? Ja? - Barry uśmiechnął się.
-A to dotyczy zaledwie przeciętnego maga. Myślę, że obaj się zgodzimy, że ty nie
należysz do przeciętnych.
- Nie rozumiem — przyznał Barry.
- Niewielu czarodziejów rozumie, że to nie twoja wina. Winić należy archaiczny
system edukacji. Hokpok zmierzał
39
we właściwą stronę, ale teraz znów powróciły duchy i labirynt tajnych przejść*.
Barry najeżył się lekko.
- Zawsze taki był i takim go lubimy... - Urwał. — Ta nowa szkoła była zbyt...
zimna.
- Z pewnością centralne ogrzewanie jest lepsze niż przywoływanie ognia na prawo
i lewo — rzekł bez ogródek Kurrliss.
- Miałem na myśli bezosobową. Panie Kurrliss, jeżeli my, czarodzieje chcemy
pozostać staroświeccy, jeżeli chcemy robić wszystko po swojemu, to nasza sprawa.
- Niestety, nie - nie zgodził się Kurrliss. - Nie chciałbym być niegrzeczny,
rozumiem, że nie jesteście logicznym ludem, w tym wypadku jednak logika jest
bardzo prosta: wszystko skądś się bierze. Jeśli przywołujecie hamburgera, to
bierze się on z talerza jakiegoś Gumola.
* Po zniszczeniu przez nadgorliwych ludzi od efektów specjalnych, pracujących
dla Braci Wagner, Hokpok został odbudowany jako supernowoczesna,
hipermodernistyczna i ultraprostolinijna instytucja edukacyjna. Jednakże wkrótce
po oddaniu do użytku nowej szkoły odkryto, że budynek się zmienia, przekształca
z powrotem w ten sam stos zwietrzałego granitu, pełen lodowatych przeciągów, j
aki stał tam od stuleci. Wybuchł skandal—Barry oczywiście podejrzewał Snajpera —
lecz zespół magicznych inspektorów budowalnych wkrótce odkrył przyczynę: tysiąc
lat wcześniej, gdy powstała szkoła, czwórka jej założycieli — Putnella
Pufpifpaf, Gobryk Grafitton, Rotunda Rovertour i Spartan Ślizgoryb - rzuciła
potężną klątwę na to miejsce. Każda postawiona tu budowla natychmiast zaczynała
się rozsypywać. Znaleźli nawet sposób, by
40
Barry słuchał oszołomiony. Musiał uczciwie przyznać, że nigdy o tym nie
pomyślał.
- W tym przypadku to żaden problem, klient po prostu dostaje następny „na koszt
firmy". Ale gdy przywołuje pan samochód, wówczas skutki mogą być groźniejsze.
- Chce pan powiedzieć, że za każdym razem, gdy przywołuję wóz, znika jakiś
gumolski samochód? - spytał z niedowierzaniem Barry.
- Owszem. Zazwyczaj właściciel zgłasza kradzież i dostaje nowy. Ale ktoś może
uznać, że zgubił samochód. „Co za idiota może zgubić coś takiego?" — pyta żona.
To może naprawdę zaszkodzić małżeństwu. Nawet jeśli ów Gumol jest łagodnym
facetem - „cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło" - to jednak od tej pory zaczyna
żyć w świecie, w którym samochody po prostu znikają. Mniej poważne sprawy
doprowadzały już ludzi do obłędu.
Nigel przestał siorbać.
— A jeśli czarodziej przywoła samochód podczas jazdy?
uczynić ją rozklekotaną, a to niełatwe, kiedy ma się do czynienia z granitem.
„Nie możemy zrozumieć, czemu to zrobili" — głosił raport. „Podejrzewamy, że
chodziło o to, by żaden z Domów nie wysunął się przed inne. Tak czy inaczej,
klątwy nie da się odwrócić". Stopniowo zatem komputery i światłowody zniknęły, a
najnowocześniejsze superszczelne okna zamieniły się w wąskie szczeliny ze
starymi, nierównymi szybami. Nawet grube wygodne wykładziny zniknęły kawałek po
kawałku i studenci znów szurali nogami po zimnych kamieniach. Podobnie jak to
bywa z większością kopii, pojawiły się też błędy. Po pierwsze, budynek stał
teraz tyłem naprzód, a wieży Grafittonu wciąż nie odrósł dach.
41
— Mokra plama - odparł Kurrliss. Nigel roześmiał się.
— Au! — Cola poleciała mu nosem.
— Widzicie zatem, że koszt ludzki magii jest bardzo wysoki. Jeśli opinia
publiczna dowie się kiedykolwiek, że za całym chaosem kryją się magowie — za
wszystkim, począwszy od zagubionych kluczy, po drugą wojnę światową - bez
namysłu zetrze was z powierzchni ziemi.
Barry'emu opadła szczęka.
— Drugą wojnę światową? Jak...?
— To długa historia. Jeśli chcesz, mam tu pewną książkę. - Z szuflady pełnej
identycznych tomików wyciągnął jeden i wręczył Barry'emu. Na okładce widniał
tytuł Magia:
cichy zabójca.
— Ale my nie chcemy... — zaczął Barry. — To znaczy, nie
wiemy co robimy.
— I tu właśnie zaczyna się rola Komórki Specjalnej. Chodzi o to, by nikt inny
także nie wiedział - wyjaśnił Kurrliss. - Staramy się ukryć prawdę, żeby
utrzymać was wszystkich przy życiu.
Kurrliss zaczekał, aż do gości dotrze sens jego słów.
— Chcielibyście się rozejrzeć? — spytał.
— Tak, proszę. — Barry poczuł lekkie mdłości.
— Mogę to wziąć ze sobą? - spytał Nigel.
— Jasne. — Kurrliss spojrzał na niego. — Czy to naklejka doktora Whom? Tu, na
tornistrze?
-Tak.
— Też go lubiłem kiedy byłem mały. Te jego podróże w czasie w przenośnym kiblu.
42
- Mam na biurku mały model WCSEDDES* - wtrącił
Barry.
Nigel posłał mu nieprzychylne spojrzenie — ten Gumol był jego, nie ojca, kumplem
od doktora Whom. Ojciec zawsze to robił, ciągle podkradał mu przyjaciół.
Kurrliss zaprowadził ich do dużego pomieszczenia, w którym co najmniej
dwadzieścia osób, kobiet i mężczyzn, pracowało w swoich boksach. Nieustannie
dzwoniły telefony. Na drugim końcu sali wisiała mapa świata, na której
rozbłyskiwały i gasły czerwone tiary magów.
- To jest sala kontroli mediów — oznajmił Kurrliss. — Monitorujemy wszystkie
gumolskie dzienniki z całego świata w poszukiwaniu śladów wydarzeń magicznych.
Gdy je znajdujemy, rozpuszczamy kontrinformację. Weźcie na przykład kręgi w
zbożu.
- Wiem, kto... - Barry już miał powiedzieć, że zna dwóch gości, którzy je
wymyślili, Ferda i Jorgego Gwizzleyów, lecz
zmienił zdanie.
- Obcy, zgadza się? Tak właśnie wszyscy myślą, dzięki nam — powiedział z dumą
Kurrliss. — Jakby obcy chcieli marnować czas na podobne bzdury... Za każdym
razem, gdy jakiś czarodziejski idiota uzna, że metro nie jest dla niego, i
przeleci nad centrum Londynu na kawałku magicznej wykładziny, natychmiast
dzwonimy na policję z informacją, że widzieliśmy kosmitów. Czasami
przygotowujemy nawet nagranie wideo.
* Wehikuł Czasu — Super Ekstra Dyndzel Do Ekstrapolacyjnego Sami-wiecie-czego.
43
— Ale przecież my to załatwiamy — wtrącił Barry. - Ministerstwo Magiczności
przysyła czarodziejów zbrojnych w zaklęcia zapomnienia...
Kurrliss zaśmiał się gorzko.
- Barry, masz pojęcie, ilu Gumoli widuje ludzi z waszego ministerstwa, krążących
wokół w dziwacznych strojach i wymachujących magicznymi pałeczkami? Przez to
właśnie musieliśmy wymyślić całą legendę o ludziach w czerni. Przywalacie komuś
zaklęciem zapomnienia, a tymczasem kolejne dwadzieścia osób widzi, jak skradacie
się wokół, przytykając uszy do ziemniaków i tak dalej.
- Ach tak? - mruknął żałośnie Barry.
- Szczerze mówiąc, nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby nie te mityczne małe
zielone ludziki.
— Obcy są prawdziwi — wtrącił Nigel. - Mój tato widział
paru.
— Naprawdę? Nie zmieszałeś sobie z czymś tej coli?
— Na pewno — odparł Nigel z urazą. Pytania retoryczne zawsze go irytowały.
- On mówi prawdę — wtrącił Barry. — Ludzie w moim sąsiedztwie wciąż padają
ofiarami uprowadzeń.
— Uhu — rzekł Kurrliss. — Na waszym miejscu raczej bym na to nie liczył.
- Czemu ludzie wolą kosmitów od czarodziejów? - wtrącił Nigel. - Dlaczego to
miałoby być lepsze?
— Nie jesteśmy pewni, ale nie słyszeliście chyba nigdy o paleniu obcych na
stosach, prawda?
- Nie - przyznał Nigel. Jego cola właśnie wyzionęła ducha (późniejsze beknięcie
można uznać za życie pozagrobowe). - Czy mógłbym dostać jeszcze jedną?
44
- Jasne. Weź sobie ze służbowej lodówki.
Nigel pobiegł ile sił w nogach, wyraźnie pochłonięty wymyśloną zabawą, od czasu
do czasu wymagającą podskoków i wygłaszanej półgłosem narracji.
Barry odwrócił się do Kurrlissa.
- Palenie na stosie nie robi nam krzywdy. Nauczyli nas tego w Hokpoku.
-A spotkałeś kiedyś kogoś, kto to przeżył? - Kurrliss uśmiechnął się. - Tak też
sądziłem. Oczywiście, że wam to wmawiają, nie mówią też nic o obłędzie. Ani o
bezpłodności.
Szli dalej.
- Skoro zatem wasza praca jest taka ważna, czemu ten budynek wygląda tak... no,
przeciętnie? — spytał Barry. Wokół nie widział ani jednego gargulca czy kolumny.
- Delikatnie powiedziane. To straszna nora. - Kurrliss postukał palcem w pokryty
zaciekami tynk pod sufitem, obruszając lawinę odłamków. — Ale jesteśmy w świecie
Gumoli. My nie żyjemy w zamkach, najważniejsze decyzje zapadają w
najnędzniejszych miejscach. Czasami żałuję, że nie urodziłem się magiem, i
oczywiście nie ja jeden. Spójrz, ilu ludzi czytało twoje książki.
- Muszę przyznać, że odkąd cię poznałem, bycie magiem nagle wydało mi się mniej
zabawne.
Nigel wrócił z kolejną colą. Pierwsza dawka cukru i kofeiny zaczynała działać,
pocił się i dygotał jak ćpun.
Minęli kolejne drzwi, na których napisano prosimy
O CISZą - TRWA TERAPIA.
- Czasami sytuacja wymaga ingerencji osobistej - wyszeptał Kurrliss. - W samym
tym budynku mamy pięćdziesiąt salek terapeutycznych.
45
- Mogę posłuchać przy drzwiach? - Barry jak zawsze wykazywał niezdrową
ciekawość.
- Jasne.
-A zatem pański tort z okazji przejścia na emeryturę zniknął. - Ucha Barry'ego
dobiegł cierpliwy, modulowany głos. - Założę się, że to pana poruszyło.
Niemożliwe, pomyślał Barry.
- Coś się dzieje trzydziestego pierwszego lipca — rozległ się inny głos,
wyraźnie na skraju łez. — Każdego trzydziestego pierwszego lipca coś mi ginie.
A jednak, pomyślał Barry.
- Może mógłbym tam wejść i dać temu Gumolowi trochę pieniędzy? Myślę, że moja
żona...
- Proszę, nie — przerwał mu stanowczo Kurrliss. — Spotkanie z czarodziejem po
podobnej traumie mogłoby okazać się bardzo szkodliwe. Mógłby tego nie wytrzymać.
Nieco dalej w głębi korytarza ujrzeli kolejną salę pełną bankierów próbujących
zniwelować wpływ skarbów na gu-molskie rynki finansowe.
-Wystarczy śmierć jednego smoka, a całe jego złoto i srebro natychmiast trafia
na rynek. To właśnie wydarzyło się w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym,
gdy Basti-nado Bezlitosny zabił wiekowego Szwedzkiego Klopsono-sa. Nagle znikąd
pojawił się gromadzony przez dwanaście wieków skarb. Wszystko oszalało, maklerzy
zaczęli wyskakiwać z wieżowców...
- To zabawne, zawsze myślałem, że Bastinado był bohaterem — odparł Barry.
W kolejnej sali roiło się od małych dzieci w szatach i szpiczastych kapeluszach.
46
- Czy to czarodzieje? - spytał Nigel.
- Za młodzi. - Barry pokręcił głową.
-Twój tato ma rację, Nigel. To Gumole, których zainspirowały książki J.G.
Rollins. Przyprowadzili ich tu rodzice. Mamy przekonać te dzieci, że nie są
Barrym ani Herbiną. Dlatego proszę, byś nie przystawał przy oknie. Widok
prawdziwego Barry'ego może wywołać u nich atak wściekłości.
- Dziwaczne — mruknął Nigel.
-Właściwie to bardzo smutne. J.G. z własnej kieszeni opłaca ich terapię. W
dziewięćdziesięciu ośmiu procentach przypadków dochodzi do wyleczenia.
Skręcili w prawo i znaleźli się przed drzwiami z napisem
JEDNOSTKA SPECJALNA.
- Przepraszam, źle skręciłem — rzekł szybko Kurrliss.
- Czy to tutaj trzymacie pistolety i inną broń? — spytał Nigel.
Kurrliss wahał się przez moment.
- Umm... Tak.
- Po cóż, u licha, wam broń? - Barry spojrzał na niego wstrząśnięty.
- Chodźmy tędy - rzucił Kurrliss. - Nie wszyscy czarodzieje są równie rozsądni
jak ty, Barry. — Pozdrowił skinieniem dłoni idącą z naprzeciwka bardzo ładną
koleżankę. - To laskołaczka, uwierzyłbyś? - szepnął. - Rodzinna klątwa. Lekko
rozchwiana emocjonalnie, lecz niezwykle, ach, użyteczna. - Kurrliss odprowadził
ją tęsknym spojrzeniem. - O czym to ja mówiłem?
- Mówiłeś o tym, że czarodzieje bywają nierozsądni -przypomniał Barry,
zastanawiając się, ile Nigel zrozumiał
47
z poprzedniego akapitu. Nie musiał się jednak martwić, bo chłopiec naśladował
akurat ciosy karate.
— Zgadza się, mnóstwo czarodziejów to wariaci. Wyniki badań...
— Ha! - wykrzyknął Nigel. Kurrliss spojrzał na niego zaskoczony.
— Rozmawialiśmy o tym z synem w drodze z Charlbu-ry — wyjaśnił Barry. —
Powiedziałem, że w to nie wierzę.
— To lepiej uwierz. Sporo czarodziejów, z którymi mieliśmy do czynienia, to
niebezpieczni szaleńcy. Ministerstwo Magiczności nie jest zachwycone, lecz od
czasu do czasu jakiś podstarzały prestidigitator nie chce słuchać rozsądnych
argumentów i musimy go wyeliminować.
— Z pistoletu? — Barry prychnął. — Mało prawdopodobne.
— Z działa — odparł Kurrliss. - Czytasz wtedy w gazetach o „planowanych
wyburzeniach", ale to ostatnia deska ratunku. Naszym zadaniem tu, w Komórce
Specjalnej, jest pilnowanie, by magowie i Gumole żyli w harmonii, a nie
wysadzanie w powietrze ludzi takich jak Bubeldor.
Dotarli z powrotem do gabinetu Kurrlissa.
— Bubeldor chyba nie... — Byłego dyrektora Hokpoku od pewnego czasu uważano za
zaginionego.
— Naprawdę nie mogę tego skomentować - oznajmił stanowczo Kurrliss. — Program
ochrony czarodziejów. Wybacz, że o nim wspomniałem, powinienem był użyć innego
przykładu.
— Czy mógłbym? - wtrącił Nigel.
— Weź jeszcze jedną. — Kurrliss poczuł ulgę, że nie on będzie płacił rachunki za
dentystę dzieciaka.
48
- Nie, to znaczy bardzo chętnie. Ale chciałem spytać, czy mógłbym opowiedzieć o
tym moim kolegom w szkole?
- Nigel niedługo zaczyna naukę w Hokpoku -wyjaśnił Barry.
Kurrliss uśmiechnął się.
- Wielki dzień. Pewnie jesteś bardzo podekscytowany.
- Niespecjalnie - mruknął Nigel.
- Trochę się denerwuje. — Barry poczochrał włosy syna; Nigel tego nie cierpiał.
- Osobiście znam mnóstwo Gumoli - niemal wszystkich w tym budynku — którzy z
radością zamieniliby się z tobą. Pracujemy tu, bo uwielbiamy czarodziejów, magię
i tak dalej, tyle że sami nie jesteśmy magiczni. Nie potrafię robić nawet
balonowych zwierzątek — przyznał Kurrliss.
- To mogę im powiedzieć?
-Jeśli to zrobisz, tylko nam pomożesz. - Urzędnik uśmiechnął się. - To do
twojego pokolenia próbujemy dotrzeć. Im więcej młodych czarodziejów będzie
praktykować „bezpieczne zaklęcia", tym mniej kłopotów pozostanie nam do
rozwiązania. W razie wątpliwości lepiej trzymać różdżkę w kieszeni.
Zaśmiali się chórem. Po kolejnej coli i znaczku z napisem „Bezpieczeństwo to
bomba" Barry i Nigel pożegnali się i wyszli.
— Załóż nos i okulary. — Barry wręczył synowi idiotyczne przebranie. — Nie
chcemy, by dorwali nas paparazzi.
Ulica była pusta.
— Tato, pojedźmy metrem - poprosił Nigel.
— Musimy? - Barry jęknął.
49
Nie cierpiał metra. Wersja czarodziejów była magicznie połączona ze wszystkimi
innymi liniami metra na świecie. Uroczy pomysł, dopóki nie wysiadło się na
niewłaściwym przystanku i nie znalazło w Sao Paolo. Pieprzone kaprysy, pomyślał
gniewnie Barry, gdy zdarzyło mu się to po raz ostatni. „Całemu magicznemu światu
przydałoby się nieco mniej kaprysów, a nieco więcej higieny" - powtarzał często.
Jego spory z Departamentem Kaprysów w ministerstwie przeszły do legendy.
— Tylko jeśli pozostaniemy na poziomie gumolskim — zastrzegł.
Droga na poziom czarodziejski prowadziła przez skrzynkę elektryczną na końcu
gumolskiego peronu. Dzięki temu magowie mogli materializować się w mroku, nie
zwracając niczyjej uwagi. Zresztą i tak ubierali się jak bezdomni.
Siedząc w wagonie, Barry powiódł wokół wzrokiem.
- Myślę, że ten człowiek to animag.
- Daj spokój, tato - mruknął Nigel.
- Nie, zastanów się. Kurr-liss, kura plus lis. Co to oznacza?
- Na fermie drobiu niezłąkatastrofę. - Nigel roześmiałsię.
— Śmiej się, śmiej. — Barry nie miał ochoty słuchać drwin własnego dziecka. -
Poza tym powszechnie wiadomo, że większość animagów to dupki. Ani to liczba
mnoga od anus, czyli odbyt. Ani plus mag oznacza maga, który jest dupkiem. To
łacina, nauczą cię jej w szkole.
— Osobiście uważam, że był uroczy— nie zgodził się Nigel.
— Przekupił cię kofeiną — uciął Barry. — Zbieraj się, to nasz przystanek.
ROZDZIAŁ 3
OBOWIĄZKOWI ROZDZIAŁ
lt
Pewnego pogodnego wrześniowego ranka jakieś trzy tygodnie później dwie
bezcielesne ręce popychały wyładowany bagażami wózek wzdłuż słynnego peronu
3,14* dworca Kings Carp.
Przed kołami zbierał się szybko rosnący stos śmieci - jednorazowych zwojów
upajających, opakowań po chipsach, pustych losów elfickiej loterii. Od czasu do
czasu wózek zatrzymywał się i ręce znikały. Potem pojawiał się bezcielesny
adidas odrzucający kopniakiem śmieci. Między torami przebiegł chuderlawy szczur.
— Jak ktoś mógł tak porzucić swoje zwierzę? — spytał głośno Nigel, nie zwracając
się do nikogo w szczególności.
Mniej więcej ukryty pod należącą do ojca peleryną niewidką poklepał wiszącą u
pasa w worku słonej wody ośmiornicę. Jego ulubieniec Chesterfield zapluskał
radośnie w odpowiedzi.
...15926535...
51
ROZDZIAŁ 3
mi
Pewnego pogodnego wrześniowego ranka jakieś trzy tygodnie później dwie
bezcielesne ręce popychały wyładowany bagażami wózek wzdłuż słynnego peronu
3,14* dworca Kings Carp.
Przed kołami zbierał się szybko rosnący stos śmieci - jednorazowych zwojów
upajających, opakowań po chipsach, pustych losów elfickiej loterii. Od czasu do
czasu wózek zatrzymywał się i ręce znikały. Potem pojawiał się bezcielesny
adidas odrzucający kopniakiem śmieci. Między torami przebiegł chuderlawy szczur.
-Jak ktoś mógł tak porzucić swoje zwierzę? - spytał głośno Nigel, nie zwracając
się do nikogo w szczególności.
Mniej więcej ukryty pod należącą do ojca peleryną niewidką poklepał wiszącą u
pasa w worku słonej wody ośmiornicę. Jego ulubieniec Chesterfield zapluskał
radośnie w odpowiedzi.
*...15926535...
51
Wokół przedniego prawego kółka owinęła się Prezerwatywa Wszystkich Zapachów EX.
Pottsa - „wyłącznie do celów rozrywkowych". Nie było mowy, żeby Nigel tego
dotknął, nawet nogą. Mocniej pchnął wózek i prezerwatywa pękła. Była niezbyt
trwała; na szczęście istniały do tego specjalne zaklęcia. Nigel ich jednak nie
znał. Za każdym razem, gdy Herbina zdołała zmusić Barry'ego do podjęcia Rozmowy,
ojciec odchodził wstrząśnięty tym, czego chłopak zdążył się już nauczyć z
przeznaczonego wyłącznie dla magów kanału kablowego VieloWizja Vielokonta.
— To zdrowa ciekawość — powiedziała mama Nigela.
— Najwyraźniej odziedziczył ją po matce — odparł Bar-ry. - Dziwne, że nie ma
jeszcze włochatych dłoni.
W odpowiedzi Herbina przeszła do ostrego kontrataku, którego podstawę stanowiła
bogata przeszłość seksualna Barryego. Po kilkunastu upiornych minutach później,
gdy doszła dopiero do połowy litery B, zdesperowany Nigel uniósł wzrok znad
książki.
— Pamiętacie, że ja tu siedzę? - rzucił.
— Przepraszam, Nige - odparła Herbina.
— Tak, przepraszam — dodał Barry. -Wiedzieliście, że ośmiornice dorównują
inteligencją
domowym kotom?
Nigel nienawidził, gdy rodzice rozmawiali o swoim życiu przedmałżeńskim. Z
jakiegoś powodu historie te budziły w nim niepokój. Uparł się też, by matka
rzuciła na niego urok zapomnienia, aby nie musiał myśleć o rodzicach
uprawiających seks.
Tymczasem na peronie wiatr uniósł właśnie w powietrze rozkładówkę
przedstawiającą najadę z niewiarygodnie
52
wielkim biustem. Mimo swej sławy peron 3,14 był okropnie brudny od czasu, gdy
Ministerstwo Magiczności sprywatyzowało Ekspress Hokpocki (obecnie przezywany
De-presem Hokpockim). Od tego dnia podróż do Hokpoku, i tak sama w sobie nudna,
przekształciła się w dantejskie piekło awarii i opóźnień, wyśrubowanych cen i
toalet cuchnących moczem i mirrą. Pociąg zawsze się spóźniał, dziś jednak
Trotterów nawet to ucieszyło, podobnie bowiem miała się rzecz z Barrym.
Hokpok był najsłynniejszą instytucją edukacyjną w magicznym świecie,
aNigelTrotter jej najsłynniejszym nowym uczniem. Ostatecznie przyszedł na świat
jako syn pierworodny Herbiny Gringor i Barry'ego Trottera. Czekało go trudne
zadanie - przez jedenaście lat nauki można naprawdę wiele osiągnąć, zwłaszcza
gdy chodzi o kogoś tak ekstrawagancko magicznego jak Barry. Nigel wielokrotnie
słyszał wszystkie opowieści i wcale nie miał ochoty z nimi konkurować. Gdyby to
od niego zależało, poszedłby do gumol-skiej szkoły i został holistycznym
dentystą, jak dziadkowie ze strony matki. Tato jednak upierał się, by Nigel
chociaż spróbował edukacji w Hokpoku... i tak znalazł się tutaj, walcząc ze
środkami antykoncepcyjnymi na brudnym peronie, obok obłażącego z farby Depresu
Hokpockiego.
Wózek podskoczył, przejeżdżając po martwym gnomie. Sowa ojca Hybryda skrzeczała
złośliwie przy każdym szarpnięciu.
- Skwaark - wrzasnęła wśród szumów, strosząc poplamione nikotyną białe pióra. Po
latach palenia musiała poddać się tracheotomii i obecnie jej krzyki dobiegały ze
specjalnego aparatu.
53
Nigel nie z własnej woli zabrał sowę ojca. W ten weekend nie tylko zaczynał się
semestr, ale też odbywał zjazd koleżeński, co oznaczało, że mama i tato zabrali
się z nim (na szczęście huragan Fiona wylądowała u babci i dziadka Gringorów).
Tak bardzo się ich wstydził, że uparł się pójść przodem pod osłoną starej
peleryny niewidki. Nigela nie cieszyła perspektywa podróży — jazda zapowiadała
się na długą i nudną, a co gorsza, wiedział, że matka ani na moment nie spuści z
niego czujnego oka. To ostatnie odbierało najmniejszy cień atrakcyjności
pogłoskom o wielowymiarowych imprezach z całowaniem. Może jednak zdoła jakoś
uciec. Ale raczej na pewno nie.
Dziesięć kroków dalej rodzice Nigela sprzeczali się lekko. Nagle nie musieli
opiekować się Fioną i odkryli, że przepełnia ich energia.
- Co takiego?—spytał Barry.-Aniech mnie piorun strzeli!
— Powiedziałam, że chyba zwariowałeś - powtórzyła Herbina.
-Nie słyszę was, marynarzu, przekrzywił mi się har-cap. - Barry odsunął
przepaskę z oka i przyjrzał się rozkładowi. — Brobdingnag! - ryknął i płachta
się powiększyła*.
- Słyszysz aż za dobrze - rzuciła z oburzeniem Herbina. — Pospiesz się, Barry.
— Spokojnie, szczurze lądowy, wciąż mamy—Barry zmrużył oczy i spojrzał uważnie -
minus dwie minuty.
* Zaklęcia bywają bardzo użyteczne, ale trochę przypominają psy. Im głośniej i
bardziej stanowczo je rzucamy, tym większe prawdopodobieństwo, że zwrócą na nas
uwagę i zrobią to co każemy.
54
- Mamo, tato, szybciej! - krzyknęła para bezcielesnych rąk. - Odjadą bez nas. -
Nigel był dziś mocno podenerwowany.
- Idę tak szybko jak mogę, marynarzu - wymamrotał Barry. - Spróbuj chodzić z
jedną nogą. - Spadł mu trój graniasty kapelusz.
- Zostaw go. - Herbina przystanęła, czekając, aż mąż ją
dogoni.
- Ale Herb, kaucja...
- Zostaw — poleciła Herbina*.
Tuż za nią przesuwał się samojezdny magiczny wózek. Zlany potem Barry w końcu ją
dogonił.
- Do diabła z tym — wydyszał, zdejmując sztuczną drewnianą nogę. - Lepszy byłby
kostium klowna.
- Powinieneś popracować nad swoją formą — zauważyła Herbina. - Pocisz się jak
świnia.
- Nadmuchiwane papugi są cięższe, niż się wydaje — odparł kwaśno.
- Nie pojmuję. Czemu uparłeś się przy tym kretyńskim
kostiumie?
- Powtarzałem ci tyle razy: to nie kostium, to przebranie. — Barry skrzywił się,
powtarzając ostatnie słowo. - Nie rozumiem, czemu nie chciałaś włożyć swojego.
Aaa!
-To był strój francuskiej pokojówki! - warknęła Herbina.
-Jeśli dorwą nas paparazzi, będzie to wyłącznie wasza
wina, marynarzu.
Peron był prawie pusty.
c Mężowie bardzo pod tym względem przypominają zaklęcia.
55
Z przodu Nigel stukał w wagon różdżką. Puk, puk. Jak na magiczny pociąg, wydawał
się mocno zardzewiały. Chłopiec przyjrzał się z goryczą różdżce; podejrzewał, że
jej moce ograniczają się do stukania. Wraz z ojcem kupili ten zdecydowanie
nieatrakcyjny kawałek sklejki tydzień temu w RóżdżkoMarkecie. Po co marnować
pieniądze na różdżką, jeśli jej właścicielowi wyraźnie brakuje magii?
Gdy tylko znaleźli się w przeraźliwie klimatyzowanym wnętrzu RóżdżkoMarketu,
ojciec zaczął wspominać.
- Kiedy sam byłem w twoim wieku - zaczął, przywołując uniwersalny kod na
„przestań słuchać" — wszyscy kupowali różdżki u Colliemandera. Sklepem kierowały
psy, nie można tam było nic znaleźć - psy nie znają alfabetu - ale miało to swój
urok. — Barry westchnął.
- Urok? Taki magiczny? - spytał Nigel, kończąc baton motylicowy. Połączenie
śluzu i czekolady było osobliwe, ale całkiem smaczne.
- Nie wydaje mi się, choć biorąc pod uwagę, jak często sprzedawcy próbowali
kopulować z czyjąś nogą, możliwe. — Barry nagle przypomniał sobie częstotliwość,
z jaką klienci wdeptywali w psie kupy. — Szczerze mówiąc, niemal na pewno.
Wtryniali ci pierwszą z brzegu starą różdżkę, liczyli podwójną cenę, a jeśli się
skarżyłeś, gryźli. Poza tym wszędzie roiło się od pcheł — dodał Barry,
maszerując szerokim, jasno oświetlonym przejściem między regałami
RóżdżkoMarketu.
Nigel rozejrzał się po supermarkecie pełnym odsłoniętych metalowych belek i
jarzeniówek. Wokół kręcili się ponurzy sprzedawcy w wyjątkowo brzydkich,
drapiących fartuchach.
56
- Myślę, że w starym sklepie bardziej by mi się podobało - rzekł rozmarzony.
- Mnie nie - uciął- Barry, okłamując samego siebie, by poczuć się lepiej. W
miarę upływu lat i zachodzących zmian, nieodmiennie na gorsze, coraz częściej
korzystał z tej techniki. - Tak jest znacznie lepiej - dodał bez przekonania.
Sklep sprawiał wrażenie zimnego i bezosobowego, ojciec i syn pragnęli uciec z
niego jak najszybciej. Po dziesięciu minutach wyszli, niosąc niewymiarową
pałeczkę ze sklejki, zawierającą jeden włos nornicy.
- Nie była to dokładnie magiczna nornica - przyznał sprzedawca. - Ale świetnie
opanowała sztukę, uhm, norni-cowania. Proszę spróbować.
Nigel eksperymentalnie machnął różdżką i wywalił gablotę z superlekkimi
różdżkami z włókna szklanego sprowadzanymi z Danii.
— Ciężka — zauważył.
— Trwała - poprawił Barry. — Przywykniesz. - Musieli kupić wszystkie rzeczy do
szkoły w jeden dzień, nie miał zatem ochoty zbyt długo rozwodzić się nad
zakupami. — Weźmiemy tę.
-Ale ja... - wtrącił Nigel; bardzo chciał kupić różdżkę w kształcie L, taką
jakich zawsze używali w pochodzących z Hongkongu gangsterskich filmach mag-fu:
można z niej było strzelać zza rogu.
- Twoja mama by mnie zabiła — rzekł przepraszająco Barry. - Ale powiem ci coś,
sam wybierz do niej fajną kaburę.
Nigel zdecydował się na ozdobioną po bokach płomie-
niami.
57
— Czy mam założyć boczne kółka? - spytał sprzedawca przy kasie. Najwyraźniej
cierpiał katusze w najgorszej dorywczej pracy swego życia, toteż Barry poczuł
się w obowiązku przytaknąć.
— Tato, nie. - Nigel jęknął.
— Tak, tak — powiedział szybko Barry. — Zawsze będziesz mógł je zdjąć - dodał do
syna.
— Tato! Te kółka są dla maluchów, wszyscy będą się ze mnie nabijać!
— Lepiej, żeby się nabijali, niż żeby różdżka skręciła podczas zaklęcia i
posłała cię do Szwecji, podczas gdy wybierałeś się do Swindon.
— Użyję tabaki podróżnej — rzekł z desperacją Nigel. -Nie ma mowy. Tabaka
niszczy przegrodę nosową,
wkrótce skończyłbyś z jedną dużą dziurką w nosie.
Barry wyciągnął kartę kredytową CIngolda i zapłacił.
W ten sposób Nigel został dumnym właścicielem różdżki nadającej się najlepiej do
walenia po łbach - albo stukania w niegdyś magiczne pojazdy, jak w tej chwili.
Rodzice dogonili go; zdjął pelerynę i zawiązał ją sobie wokół szyi niczym
superbohater. Stworzyło to niepokojący efekt fruwającej głowy, dość poruszający,
by w krótkich odstępach czasu usłyszał gumolski krzyk, odgłosy wymiotów i jęk
przed omdleniem. Natomiast magowie byli zupełnie odporni na podobne zjawiska.
Barry wyjął własną różdżkę i machnął nią, mamrocząc pod nosem. Kufer Nigela ani
drgnął.
— Nie naciągnij niczego, Barry - upomniała męża Her-bina. - Rzucaj z kolan, nie
z pleców.
58
Za drugim razem Barry posadził kufer na przodzie przedziału bagażowego.
Schował różdżkę, starł pot z górnej wargi i obróciwszy się, spojrzał na syna,
który parę kroków dalej odgrywał w myślach jakąś skomplikowaną zabawę.
- Ha! Kasuj! Możesz mi skoczyć, wredny gazowniku — rzekł, pokonując wroga
naciśnięciem wyimaginowanego klawisza.
- Nie mów „możesz mi skoczyć"—upomniała go Herbina.
- Chryste, jakie to ciężkie, Nigel — mruknął Barry. — Co ty tam masz?
- Ubrania i inne takie.
Była to tylko technicznie prawda. Mniej więcej połowa ubrań spakowanych przez
matkę obecnie leżała na podłodze w sypialni Nigela. Zastąpiły ją zbiory reguł,
karty postaci, podręczniki mistrza gry, rozpiski i kości do Kuratorów i
Księgowych, gry RPG rozgrywającej się w świecie mugolskim, na której punkcie
zwariował wraz z kumplami. W swych nader częstych marzeniach Nigel zazwyczaj
odgrywał swą ulubioną postać, Geoffa, niezwykle potężnego analityka systemów
komputerowych na szesnastym poziomie. Przez ostatni rok rozwijał tę postać,
począwszy od stażysty świeżo po uniwersytecie. W marzeniach Nigela GeofF pokonał
właśnie złowrogiego pracownika gazowni odczytującego liczniki, włamując się do
rejestrów firmy gazowniczej. Nigel miał nadzieję, że inni uczniowie z Hokpoku
także grywają w K&K.
Z ogłuszającym sykiem Ekspress Hokpocki wypuścił z siebie obłok pary. Para
skropliła się w postać konduktora.
59
— Proszę wsiadać! — krzyknął wprost do ucha Barry'ego, po czym dodał: -
Szybciej, szybciej, Długi Johnie.
- Możesz mi skoczyć - warknął z irytacją Barry, po czym w obawie, że ktoś mógłby
go rozpoznać, machnął plastikowym mieczem i warknął: — Przeszyję cię na wylot,
ty szczurze lądowy! — Nagle jego nastrój poprawił się gwałtownie na widok
zbliżającego się ku nim mężczyzny z aparatem fotograficznym. - Widzisz? — rzekł
z tryumfem do Herbiny.
Przez moment szala odwiecznej walki o to kto jest bystrzejszy przechyliła się na
jego stronę. Tyle że nie do końca.
— Cześć, Barry, Herbino. Miałem nadzieję, że przyjedziecie na zlot.
To był Colin Cryptic, jedno z największych rozczarowań pokolenia Barry'ego. W
Hokpoku Colin stał się legendą, wprowadzając do szkolnej gazetki „Harce Hokpoku"
zdjęcia dziewczyn topless. W piątej klasie zgromadził już sporą fortunę i
zamierzał otworzyć własną stronę, gdy Bubeldor zorientował się co się święci i
położył temu kres. Colin posługiwał się nielegalnym urokiem zmuszającym ludzi,
by rozebrali się do naga. Konfiskując zdjęcia, dyrektor nie okazywał gniewu,
raczej dziwny smutek.
- Rób tak dalej, Cryptic, a nie zostanie ci nic, czego mógłbyś pragnąć. Uwierz
komuś, kto ma już sto czterdzieści dwa lata. W życiu potrzebne są wszystkie
niespodzianki.
Niestety, pierwsza niespodzianka dorosłego życia Colina okazała się nader
nieprzyjemna, gdy odkrył że „Wróżbita Codzienny" wcale nie ma ochoty zatrudniać
kolejnego błyskotliwego absolwenta. Wpadł w złe towarzystwo - redakcji „Fajtu" -
a stamtąd droga wiodła już tylko w dół. Następne
60
dwadzieścia lat spędził w światku najgorszego, czarodziejskiego porno,
wymyślając coraz to nowe rokokowe perwer-sje do najróżniejszych świerszczyków
Vielokonta. Obecnie był redaktorem pism „Magonastki", „Cyce i Czarownice",
„Laski i Różdżki" oraz „Ssanko u Sukkuba".
W rezultacie otaczała go aura rozpusty i zepsucia, gęsta niczym mgła. Herbina
uważała, że Colin Cryptic to zdecydowanie nie towarzystwo dla jej syna.
Barry'ego, co łatwo zgadnąć, jego obecność bawiła.
Razem wsiedli do pociągu.
- To wasze dziecko? — spytał Colin. — Jak to się stało? -Dziesiątki lat
spędzonych w świecie seksu na sprzedaż sprawiły, że zupełnie zapomniał o jego
bardziej przyziemnych aspektach. — Mogę usiąść z wami?
- Niestety, Colinie, przepraszam. - Herbina zareagowała szybko, jak żonie
przystało. — Trzymamy miejsce dla Łona
Gwizzleya.
- Och - mruknął z żalem Colin. W szkole zawsze chciał należeć do ich grupy, a
teraz... j uż zaczynały się weekendowe deja vu. — Rozumiem, poszukam gdzieś
miejsca. — Pstryknął fotkę, jak zawsze, gdy czuł się niezręcznie. - Ta jest
ubrana, obiecuję - rzekł szybko, dostrzegając ostre spojrzenie Herbiny. Odwrócił
się do Barry'ego. - Może pogadamy dłużej podczas zlotu? Mam kilka świetnych ujęć
wywłoczni
delfickiej.
- Pomysł super — odparł Barry. Zawsze chciał tam pojechać.
- I znalazłem też parę naszych starych spankingowych filmów - dodał Colin. —
Pamiętasz?
- Rany, nic o tym nie wiem. - Barry się zarumienił.
61
dwadzieścia lat spędził w światku najgorszego, czarodziejskiego porno,
wymyślając coraz to nowe rokokowe perwer-sje do najróżniejszych świerszczyków
Vielokonta. Obecnie był redaktorem pism „Magonastki", „Cyce i Czarownice",
„Laski i Różdżki" oraz „Ssanko u Sukkuba".
W rezultacie otaczała go aura rozpusty i zepsucia, gęsta niczym mgła. Herbina
uważała, że Colin Cryptic to zdecydowanie nie towarzystwo dla jej syna.
Barry'ego, co łatwo zgadnąć, jego obecność bawiła.
Razem wsiedli do pociągu.
- To wasze dziecko? — spytał Colin. — Jak to się stało? — Dziesiątki lat
spędzonych w świecie seksu na sprzedaż sprawiły, że zupełnie zapomniał o jego
bardziej przyziemnych aspektach. - Mogę usiąść z wami?
- Niestety, Colinie, przepraszam. — Herbina zareagowała szybko, jak żonie
przystało. — Trzymamy miejsce dla Łona Gwizzleya.
- Och — mruknął z żalem Colin. W szkole zawsze chciał należeć do ich grupy, a
teraz... już zaczynały się weekendowe dej& vu. - Rozumiem, poszukam gdzieś
miejsca. - Pstryknął fotkę, jak zawsze, gdy czuł się niezręcznie. - Ta jest
ubrana, obiecuję - rzekł szybko, dostrzegając ostre spojrzenie Herbiny. Odwrócił
się do Barry'ego. — Może pogadamy dłużej podczas zlotu? Mam kilka świetnych ujęć
wywłoczni delfickiej.
- Pomysł super - odparł Barry. Zawsze chciał tam pojechać.
-1 znalazłem też parę naszych starych spankingowych filmów - dodał Colin. —
Pamiętasz?
- Rany, nic o tym nie wiem. - Barry się zarumienił.
61
Herbina obserwowała go niczym sęp, w dodatku taki, który woli, by nie poruszać
pewnych tematów w obecności małych sępiąt.
- Na pewno pamiętasz - upierał się Colin. - Ty, Imoge-na Blagga, Priscilla Top-
Thompson i ja włamaliśmy się do gabinetu Bubeldora i...
- Ahem, żona. - Barry zakasłał znacząco.
- A tak, jasne. Jasne. — Colin zrozumiał. — Pogadamy o tym później. - Mrugnął
porozumiewawczo. Nawet Barry zaczął się czuć nieswojo.
- Jasne, Colin, zobaczymy się w szkole. Dobrze?
- W porząsiu. - Colin ruszył w stronę lokomotywy. Herbina poprowadziła rodzinę w
przeciwnym kierunku.
Znaleźli pusty przedział i usiedli.
Nigel otworzył plecak, który wypchał rzeczami mającymi uprzyjemnić podróż. Na
wierzchu tkwiło pięć jego ulubionych komiksów, same numery Opowieści zupełnie
nieniesamowitych opisujących przygody Normana Norma-la, Mugola w średnim wieku.
Prawda jest taka, że Nigel nie lubił magii, ani trochę. Budziła w nim niepokój.
W pobliżu magów patyki ciągle zamieniały się w węże, człowiek nigdy nie
wiedział, czy otoczy go normalna mgła, czy raczej Mambolubna Mia-zma. Jeśli
prowokacyjnie ubranej kelnerce nie spodobało się czyjeś spojrzenie, na talerzu
zamiast przystawek lądowała splątana masa stonóg. Pewnie świat magii był super
dla ludzi z wrodzonymi potężnymi mocami, magów takich jak mama czy tato. Ich
nikt nie zaczepiał. Nigela jednak czekały w nim wyłącznie niemiłe niespodzianki.
62
- Nie każdy, kto uczy się w Hokpoku, chce zostać czarodziejem - rzekł
poprzedniego wieczoru Barry, robiąc dobrą minę do złej gry. —To, czego się tam
nauczysz, przyda ci się niezależnie od wybranego zawodu.
- Na przykład co? - spytał Nigel.
- Nie przekręcaj moich słów-warknął Barry. —Pojedziesz do Hokpoku i będziesz się
świetnie bawił. Koniec, kropka.
Nigel wrócił do pakowania, pogwizdując pod nosem temat z Mostu na rzece Kwai, by
jeszcze dobitniej wyrazić, co myśli o tym wszystkim.
- Mówiłem ci, że nie powinniśmy pozwalać mu tego oglądać w VieloWizji -
wymamrotał Barry.
Teraz, w dwanaście godzin później, jechali na spotkanie przyszłości syna.
Herbina także wyciągnęła kolorowe pismo. Barry rozsiadł się w kącie z piórem i
notatnikiem — już wcześniej ogłosił wszem wobec, że w pociągu zamierza zacząć
pisanie wspomnień.
Tryskając energią, nakreślił Rozdział 1. Niezły początek, pomyślał. Co dalej?
Aby dać sobie trochę czasu do namysłu, podkreślił dwa razy oba słowa i nagle ku
swemu ogromnemu zdumieniu wpadł na coś, co mógłby napisać. To było niczym dar od
bogów literatury.
Urodziłem się, napisał.
Co dalej?
Niestety, twórcze źródło, jeszcze przed chwilą tryskające wysoko, nagle wyschło.
Bazgranie nie pomagało, linie na pergaminie patrzyły na niego ponuro,
wyzywająco, niczym wąskie, surowe usta. Żeby pokazać im, kto tu rządzi, skreślił
słowo „urodziłem" i napisał nad nim „wynudziłem".
63
Zniesmaczony, sięgnął po jeden z komiksów syna.
- O czym to jest? - Przerzucał kartki, szukając porządnego, zdrowego okultyzmu.
Nigel ożywił się natychmiast.
- To historia czterdziestosiedmioletniego Gumola, Nor-mana Normala, aktuariusza.
- Co to jest aktuariusz? - spytał Barry.
- To ktoś, kto przepowiada, kiedy ludzie umrą - wyjaśnił Nigel.
- To znaczy banszajs*?
- Nie, używa do tego tabel statystycznych. Mieszka z matką w Slough, ma różne
niesamowite moce, takie jak prawdopodobieństwo i algorytmy...
- Bzdury i przesądy — warknął Barry.
- Wcale nie, to super. Zupełnie inny świat. Świat, w którym nie brak miejsca dla
każdego, nie tylko superczarodzie-jów, w odróżnieniu od innych znanych mi
światów - dodał z naciskiem Nigel. - Jego największa słabość to skłonność do
tycia. Proszę. — Nigel podsunął ojcu komiks. — Zobacz, tu idzie do sklepu kupić
mleko.
Barry przyjrzał się kolorowej okładce.
- Ten, który czytam, jest o sądzie grodzkim.
Barry wziął do ręki komiks, patrząc na niego z obrzydzeniem jak na oślizgły
śmieć. Oddał go szybko synowi. Nigel wiedział, co teraz nastąpi; słyszał to już
wiele razy.
* Banszajs — przeraźliwie chudy straszliwy duch obdarzony przenikliwym głosem,
który pojawia się, gdy ktoś życzy śmierci członkowi rodziny (albo przynajmniej
marzy o tym, by poszedł sobie w cholerę).
64
-Wiesz, Nige, w końcu będziesz musiał pożegnać się z tymi gumolskimi śmieciami.
— Cii, Barry. - Matka uniosła wzrok znad pisma o modzie, „Sabatu". — Nie
zabraniaj Nigelowi rozrywek. I tak ma dosyć na głowie. — W korytarzu za drzwiami
wybuchło zamieszanie. Lon Gwizzley przegalopował obok, goniąc za piłką tenisową.
- Idź po Łona.
Barry wstał. Już w drzwiach odwrócił się do żony.
— Nie możemy wciąż go niańczyć, Herb. Wcześniej czy później będzie musiał
dorosnąć i stać się czarodziejem. Marzenia są dobre dla małych dzieci, ale gdy
ma się jedenaście lat, czas już zacząć żyć w magicznym świecie. — Lon
przegalopował w drugą stronę. - Hej, Lon, zaczekaj...
Nagle usłyszeli łomot, po którym nastąpiły głośne przekleństwa, wiwaty i
warczenie. To Lon wywrócił wózek z przekąskami.
Nigel nie znosił, gdy ojciec mówił o nim, jakby go obok nie było. Co gorsza,
jego słowa podsyciły płomień niepokoju. Nigel próbował go zdusić, teraz jednak
ogień płonął jasno, pochłaniając resztki optymizmu.
Zostali w przedziale sami z mamą. Pociąg z mocnym szarpnięciem ruszył naprzód, a
ojciec uganiał się tam i z powrotem, ścigając Łona. Nagle Nigel poczuł, jak coś
drapie go w gardle. Zakasłał.
- Chyba mam suchary — rzekł do matki. - Jeśli okaże się, że mam suchary, będę
mógł wrócić do domu?
- To suchoty, słonko — poprawiła Herbina. — I nie jesteś na nie chory.
Przez chwilę jej syn wyglądał z nieszczęśliwą miną przez okno.
65
- Czemu muszę być magiczny? - rzekł wreszcie. - Czemu nie mogę pójść do
normalnej szkoły z normalnymi dziećmi? Nie jestem taki jak ty i tato, nigdy nie
będę wielkim magiem.
- Nie martw się - odparła. - Nigelu, człowiek zwykle dokonuje czegoś wielkiego
dzięki odrobinie szczęścia czy niezwykłemu talentowi, z którego istnienia nawet
nie zdaje sobie sprawy aż do chwili, gdy jest mu potrzebny. Nie każdy może być
wielki, każdy natomiast może być dobrym człowiekiem. W ostatecznym rozrachunku
to właśnie jest najważniejsze. Poradzisz sobie, wiem, że tak.
Lecz w głębi serca Herbina również się martwiła. W Hok-poku nie było łatwo, a
dzieci potrafiły się zachowywać niewiarygodnie okrutnie. Co czeka tam jej
uroczego, bystrego, całkowicie niemagicznego syna?
ROZDZIAŁ 4
Od dnia narodzin Nigel Trotter nie miał w sobie ani krzty magii. Nie potrafił
rzucać zaklęć ani klątw, robić sztuczek czy kwitować. Nie przepowiadał
przyszłości, brakowało mu nawet porządnego wyczucia kierunku. Absolutna
niezdolność porozumiewania się z jakimkolwiek członkiem królestwa zwierząt
sprawiała, że wycieczki do zoo z ojcem stanowiły szczyt nudy. Mówiąc brutalnie,
był magicznym niewypałem czy też, jak nazywają to czarodzieje, ćwokiem.
Sam doskonale zdawał sobie sprawę z własnej beznadziejności. Podkreślało ją
jeszcze niezwykłe podobieństwo łączące go z ojcem. Wyglądał jak młody Barry,
choć nie miał py-takrzyka. Oczywiście rodzice się martwili — ojciec obwiniał
gumolskie geny matki, matka oskarżała tatę o to, że rzucał zbyt wiele zaklęć,
nie wkładając wcześniej ochronnej ołowianej bielizny. Pod względem fizycznym
Nigel był całkiem zdrów. Może to klątwa, blokada psychiczna? Po dziesięciu
latach wizyt u najlepszych lekarzy (i kilku najgorszych), niezliczonych
bolesnych badaniach i całej serii terapii i leków
67
równie różnorodnych jak bezużytecznych, nikt nie wiedział na pewno, czemu Nigel
nie jest magiczny. Jego młodsza siostra dysponowała wszak ogromnym talentem. Nie
było ranka, by Fiona nie wyczarowała dzikiej świni czy czegoś równie
niszczycielskiego. Lecz rodzice nigdy jej nie karali.
— Mamo, Fi każe zaskrońcom załatwiać się w moim łóżku - poskarżył się niedawno
Nigel.
— Wcale nie. — Fiona spojrzała na niego wrogo i podpaliła mu rąbek koszuli.
— Fiono, przestań — upomniała Herbina, wsuwając w wiszącą w powietrzu kulę
błękitnego ognia kolejny plaster bekonu.
— Wolałbym, żebyś nie używała metanu, mamo - powiedział Nigel. - Przez to bekon
smakuje jak bąki.
Herbina gotowała jak ogarnięta wściekłością na wszystkie produkty żywnościowe.
Nawet niezawodne zaklęcia od Nutelli czy Knurra dawały jedynie nieco organiczną,
gumowatą maź. Barry od dawna nazywał telefoniczne zamówienia interwencją. Jak na
przykład w zdaniu: „Kochanie, chyba czas na interwencję".
Fiona kazała bocznym klapom stołu unosić się i opadać niczym skrzydłom
olbrzymiego drewnianego ptaka. Czemu rodzice jej nie powstrzymają? - zastanawiał
się Nigel. Gdybym ja zrobił coś takiego...
Jeden z zawiasów zaskrzypiał.
— Słyszałeś? — spytała męża Herbina. — Kupiliśmy to w Magikei? Cholerna
taniocha.
Gazeta Barry'ego wyleciała w powietrze, maselniczka, do której sięgnął Nigel,
żeby posmarować masłem grzankę, upadła na podłogę.
68
równie różnorodnych jak bezużytecznych, nikt nie wiedział na pewno, czemu Nigel
nie jest magiczny. Jego młodsza siostra dysponowała wszak ogromnym talentem. Nie
było ranka, by Fiona nie wyczarowała dzikiej świni czy czegoś równie
niszczycielskiego. Lecz rodzice nigdy jej nie karali.
— Mamo, Fi każe zaskrońcom załatwiać się w moim łóżku - poskarżył się niedawno
Nigel.
- Wcale nie. - Fiona spojrzała na niego wrogo i podpaliła mu rąbek koszuli.
— Fiono, przestań — upomniała Herbina, wsuwając w wiszącą w powietrzu kulę
błękitnego ognia kolejny plaster bekonu.
- Wolałbym, żebyś nie używała metanu, mamo — powiedział Nigel. - Przez to bekon
smakuje jak bąki.
Herbina gotowała jak ogarnięta wściekłością na wszystkie produkty żywnościowe.
Nawet niezawodne zaklęcia od Nutelli czy Knurra dawały jedynie nieco organiczną,
gumowatą maź. Barry od dawna nazywał telefoniczne zamówienia interwencją. Jak na
przykład w zdaniu: „Kochanie, chyba czas na interwencję".
Fiona kazała bocznym klapom stołu unosić się i opadać niczym skrzydłom
olbrzymiego drewnianego ptaka. Czemu rodzice jej nie powstrzymają? - zastanawiał
się Nigel. Gdybym ja zrobił coś takiego...
Jeden z zawiasów zaskrzypiał.
— Słyszałeś? - spytała męża Herbina. — Kupiliśmy to w Magikei? Cholerna
taniocha.
Gazeta Barry'ego wyleciała w powietrze, maselniczka, do której sięgnął Nigel,
żeby posmarować masłem grzankę, upadła na podłogę.
68
- Nigel, czemu jesteś taki okropnie niezgrabny? -Ja tylko...
- Wiesz, że twoja siostra lubi bawić się stołem - dodał Barry.
- A więc to moja wina? Ona zachowuje się jak ta mała z Egzorcysty., a wy macie
pretensję do mnie?
- Doktor mówi, że to zupełnie normalna faza rozwoju. Nazywają ją Denerwujące
Dwójki. - Herbina usiadła i spróbowała przytrzymać bliższą z klap.
- Fi ma już trzy lata - przypomniał Nigel.
- Ty robiłeś to samo. - Barry całym ciężarem oparł się o stół na wypadek, gdyby
córka próbowała posłać go w powietrze. — Tyle że oczywiście bez magii.
- Nigel niemagiczny — powiedziała Fiona; był to jeden z jej ulubionych tematów.
- Niemagiczny... ttccpbbb - dodała, wydymając usta.
- ttCcpbbb — odparował Nigel.
Gorzko żałował tego, że sam nauczył ją tej sztuczki. Najskromniejsze nawet próby
porozumienia zawsze obracały się przeciw niemu, na przykład wtedy, gdy siostra
powiedziała mamie, że pozwolił jej polizać ślimaka. Sama chciała go polizać! On
tylko jej pomógł!
- Nigel, przestań się znęcać nad siostrą — upomniał ojciec, przebiegając
wzrokiem gazetę w poszukiwaniu swego nazwiska (które ostatnio pojawiało się tam
coraz rzadziej).
- Wcale tego nie robiłem. To ona znęcała się nade mną. -W głosie Nigela
dźwięczało święte oburzenie.
- Jakoś trudno mi w to uwierzyć, Nige - rzekł Barry. — Co może zrobić mała
dziewczynka takiemu dużemu gościowi jak ty?
69
- Mnóstwo rzeczy! Wczoraj obudziłem się i odkryłem, że zamieniła mi głowę w
kokosa.
Barry spojrzał na syna ponad okularami, co znaczyło „nie wierzę ci".
- Posmarowałem się maścią antymagiczną - uzupełnił Nigel.
- Ile maści użyłeś? - zareagowała gwałtownie matka. -Jest okropnie droga.
- Nie wiem, parę łyżek.
- Nigel!
- Nie grzeb w apteczce matki - dodał Barry. Rodzice mieli na tym punkcie hysia,
odkąd przyłapali
Nigela na strzelaniu wodą z okna na piętrze za pomocą iry-gatora. Nigel uważał,
że się czepiają, w końcu skąd miał wiedzieć?
- Skąd wzięły ci się te włosy? — spytał, zmieniając temat. Z różnych dziwnych
miejsc na ciele ojca wyrastały kępki
owłosienia.
Barry ostatnio poddał się i kupił w aptece butelkę Eks-trasilnego Eliksiru Sir
Cedrika, Wspomagającego Wło-sowzrost, w nadziei że dzięki niemu zdoła
powstrzymać nieubłagany marsz niegdyś bujnej czupryny ku tyłowi głowy.
(„Najsilniejsza mikstura jaką znam" - zachwalał aptekarz. „Proszę spojrzeć:
teraz dodatkowe dwadzieścia pięć procent Yeti!"). Tego ranka postawił butelkę na
brzegu wanny i niechcący strącił. Na szczęście wylało się tylko zaledwie kropel,
wystarczyło jednak, by pokryć go leciutkim puszkiem, który w paru przypadkowych
miejscach wyraźnie zgęstniał.
MICHAEL GERBER Barry Trotter i niepotrzebna kontynuacja (tak, znowu on) PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER Wydawnictwo MAG Warszawa 2006 Tytuł oryginału: Barry Trotter and the Unnecessary Seąuel Copyright © 2003 by Michael Gerber Copyright for the Polish translation © 2006 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: © Douglas Carrel Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl ISBN 83-7480-011-9 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl Dla Kate, która umie poznać coś zabawnego, kiedy to przeczyta, dla wszystkich Trottermaniaków, domagających się kolejnej części... ...i oczywiście dla CIEBIE* (Ale tylko, jeśli kupiłeś tę książkę). DO VfiAŻlMGo CZIIE1KIK4 Książka ta zawiera niezwykle dosłowne opisy seksu, często bez śladu gry wstępnej. Przesadnie szczery, obsesyjnie szczegółowy- i zupełnie niepotrzebny język seksualny -a także wykresy - sprawiają, że absolutnie nie nadaje się dla wrażliwych czytelników. W istocie jedynie drobna grupka zboczeńców o spoconych dłoniach, których kręci wyobrażanie sobie ukochanych bohaterów dzieciństwa „robiących to" na wszelkie możliwe sposoby z najmniej prawdopodobnych powodów, powinna kupić tę książkę. Dobrze wiecie, do kogo mówię. Wydawca Korektę tej książki przeprowadzili niewidomi. Od 1961 roku Fundacja Edypa pomaga brytyjskim niedowidzącym zdobywać pracę we wszystkich dziedzinach przygotowania rękopisów. Kupując książki redagowane przez niewidomych, dajesz świadectwo swojej wrażliwości. ROZDZIAŁ 1 Barry Trotter miał co roku nieodmiennie okropne urodziny. Gdy osiągnął szacowny wiek trzydziestu ośmiu lat, stało się to dla niego perwersyjnym powodem do dumy, podobnie jak odjechane ciuchy, gdy był nastolatkiem, i bezlitosny sarkazm po dwudziestce. -Chciałbyś dostać prezent, chłopcze? - mawiał złowieszczo jego wuj Vermon. — Co powiesz na to, że cię nie zabiję? Podoba ci się taki prezent? Jasne, to Barry śmiał się ostatni - ale nie da się upokorzyć, doprowadzić do obłędu i w końcu ukrzyżować wspo- mnień. Owszem, obecnie sytuacja poprawiła się, ale zaledwie odrobinę. Mógł liczyć na to, że dostanie kolejny skrzypiący hydrant od Lonalda Gwizzleya, swego kumpla o psim móżdżku. Odziany w kombinezon ochronny listonosz przyniesie garść wybitnie zabójczych słodyczy od Ferda i kolejną morderczą niespodziankę od Jorgego. Jego ojciec chrzestny Sknerus Blech przyśle mu kartkę urodzinową, wewnątrz której Barry nie znajdzie pieniędzy, lecz prośbę o nie. Dostanie też coś niewiarygodnie przydatnego i potwornie nudnego od swej żony, Herbiny Gringor. Co wymyśli w tym roku? Ostatnie aluzje wskazywały na samo-czyszczący wok. Odkąd mieli dzieci, nie mógł już nawet liczyć na rozbierany telegram.
— Trzydzieści osiem z głowy, zostało jeszcze tylko parę upierdliwych setek - mruknął Barry, wyłączając swój komputer w Ministerstwie Magiczności, w którym pracował jako asystent zastępcy podwicesekretarza do spraw stosunków gumolskich. Wcześniej tego dnia, jak zwykle marnując czas, wpisał „trzydzieści osiem" do wyszukiwarki czarodziejskiej Abra. org. „Według Nostradamusa numer ten symbolizuje mało znanego piątego konia Apokalipsy, Nudę". Z tego, co Barry zauważył, rodzina zapomniała na śmierć 0 jego święcie. Herbina była (by użyć jej ulubionego określenia) „zajęta własnym życiem". W tej chwili oznaczało to pisanie stałego kącika porad „Hajda do Herbiny" dla „Wróżbity Codziennego". Proponowała w nim najróżniejsze magiczne zastosowania dla przedmiotów gumolskich. „Jeśli eliksir wymaga użycia końskiego kopyta, zamiast tego można skorzystać ze sklepowej żelatyny!". We wtorki 1 czwartki szybowała pięć minut do Oxfordu, gdzie uczyła rzucać czary gorylicę imieniem Audrey. Stanowiło to część badań do jej doktoratu z kryptozoologii*. A w wolnych chwilach — w większość weekendów, wieczorami, * W świecie czarodziejów uczenie goryla magii jest niemal równie nielegalne, jak rozszczepienie czasu na siedemnaście różnych 8 w wannie — tłumaczyła księgę podstawowych zaklęć na język Skontklikash. Gdy dodamy do tego ciągłe pilnowanie i wychowywanie dzieci, Nigela (11) i Fiony (3), każdy normalny człowiek jej odpuści. Ale Barry nie był normalny i Herbina dobrze o tym wiedziała. Każde kolejne urodziny męża stanowiły istne pole minowe niewypowiedzianych oczekiwań — a jeśli go nie zadowoliła, potrafił uciec się nawet do odmówienia jej seksu. Każdego trzydziestego pierwszego lipca dolewała mu do porannej kawy parę kropel doroślanki, by nieco go uspokoić. Zadrżała na myśl, jak zachowywałby się „czysty". Czarowanie męża uważano za nieetyczne - miało to coś wspólnego z wolną wolą — lecz życie z Barrym Trotterem wymagało drastycznych środków. Poza tym atak wściekłości potężnego czarodzieja mógł wstrząsnąć całym ekosystemem. Każde małżeństwo gra wedle własnych reguł, a Herbina w imię trzeźwości i wyższego dobra dołączała do nich parę okazjonalnych wykroczeń i naruszeń prawa. Gdy przypomniała sobie o urodzinach męża, minęła już czwarta. Do jego powrotu pozostało zaledwie półtorej wymiarów i jednoczesne popełnienie w nich wszystkich przestępstw. Częściowo to Barry sprawił, że dawna chodząca doskonałość Gringor zeszła na złą drogę, lecz oczywiście zawsze jej najważniejszą cechę stanowiła ciekawość. Barry musiał zresztą przyznać, że gorylica uczy się oszałamiająco szybko. Po zaledwie sześciu miesiącach Audrey opanowała kilkanaście najgroźniejszych zaklęć znanych magom. W efekcie nikt nie zaczepiał jej kota Ale-jaja (choć często mówiono, że to kretyńskie imię — za jej plecami). godziny. Natychmiast wysłała dzieci, by przygotowały laurki (w razie konieczności zamierzała rzucić na nie szybki czar Niezdarnej Słodyczy). Następnie wyprawiła sowy do wszystkich przyjaciół. Czekając na odpowiedzi, kończyła dzisiejszy tekst. Potrzebowała jeszcze dziesięciu słów. „Stare, niemagiczne rajstopy bywają bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo użyteczne" napisała, po czym stuknęła różdżką w ekran, wysyłając tekst do wydawcy, szorstkiego starego maga Klaktona, roztaczającego wokół siebie silną woń farby drukarskiej i pomady z krwi nietoperza. Przez następną godzinę Herbina czarowała jak szalona - parę prezentów, tort, czapki, dekoracje. A ponieważ wszystko musi skądś pochodzić, rzeczy te zniknęły z różnych gumolskich sklepów, a także od Bystrego Maga, z półki gumolskiej piekarni* i przyjęcia pechowej chińskiej sied-miolatki. Stopniowo spływały też odpowiedzi. Wredny stary puchacz Gwizzleyów, Pergol, niechętnie dostarczył kartę urodzinową. Wleciał do środka, zataczając się, zapewne pijany, tylko czekając, by Herbina czymś go poczęstowała, i rzucając się jej do gardła, gdy to zrobiła. Łączyła ich zadawniona wrogość i Herbina zawsze miała pod ręką rakietę tenisową. * Która następnego dnia miała zostać zamknięta z powodu naruszenia przepisów sanitarnych. Zaklęcia nie przejmowały się tym, sprowadzały to, o co się prosiło, nie zważając na jakość. Należało pamiętać, by zamawiać możliwie szczegółowo. „ELEGANCKI płaszcz". „Tort urodzinowy BEZ szczurzych odchodów". 10
godziny. Natychmiast wysłała dzieci, by przygotowały laurki (w razie konieczności zamierzała rzucić na nie szybki czar Niezdarnej Słodyczy). Następnie wyprawiła sowy do wszystkich przyjaciół. Czekając na odpowiedzi, kończyła dzisiejszy tekst. Potrzebowała jeszcze dziesięciu słów. „Stare, niemagiczne rajstopy bywają bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo użyteczne" napisała, po czym stuknęła różdżką w ekran, wysyłając tekst do wydawcy, szorstkiego starego maga Klaktona, roztaczającego wokół siebie silną woń farby drukarskiej i pomady z krwi nietoperza. Przez następną godzinę Herbina czarowała jak szalona - parę prezentów, tort, czapki, dekoracje. A ponieważ wszystko musi skądś pochodzić, rzeczy te zniknęły z różnych gumolskich sklepów, a także od Bystrego Maga, z półki gumolskiej piekarni* i przyjęcia pechowej chińskiej sied-miolatki. Stopniowo spływały też odpowiedzi. Wredny stary puchacz Gwizzleyów, Pergol, niechętnie dostarczył kartę urodzinową. Wleciał do środka, zataczając się, zapewne pijany, tylko czekając, by Herbina czymś go poczęstowała, i rzucając się jej do gardła, gdy to zrobiła. Łączyła ich zadawniona wrogość i Herbina zawsze miała pod ręką rakietę tenisową. * Która następnego dnia miała zostać zamknięta z powodu naruszenia przepisów sanitarnych. Zaklęcia nie przejmowały się tym, sprowadzały to, o co się prosiło, nie zważając na jakość. Należało pamiętać, by zamawiać możliwie szczegółowo. „ELEGANCKI płaszcz". „Tort urodzinowy BEZ szczurzych odchodów". 10 - Powiedz Ferdowi, żeby następnym razem przysłał Pryszczatkę — poleciła, wyrzucając Pergola na zewnątrz sprawnym forhendem*. Wraz z wybiciem piątej w niewielkim domu Trotterów zebrało się kilkanaście pospiesznie wezwanych osób. Był tam Lon, jak zwykle pozostający pod opieką siostry Genny. Pergol przekazał wyrazy żalu Ferda i Jorgego — bliźniacy zajmowali się właśnie na zlecenie NATO wysadzaniem w powietrze małego, pogodnego kraiku. Zjawił się natomiast lord Vielokont. - Dzięki, Terry - mruknęła Herbina, witając w drzwiach władcę Ciemniaków. — Barry się ucieszy. Wiemy jak rzadko podróżujesz. - Byłem akurat w okolicy, zamykałem niedochodowy sierociniec - odparł Vielokont. - Wiesz, czasem warto odetchnąć chwilę i po prostu cieszyć się życiem. Herbina uśmiechnęła się słabo. Vielokont z każdym kolejnym zarobionym funtem, dolarem, drachmą czy złotym stawał się coraz bogatszy i coraz bardziej dziwaczał. Mieszkał w luksusowym apartamencie Ogrodów Nerona, luksusowego hotelu-kasyna w Hogsbiede, mieście grzechu świata czarodziejów. Vielokont był nieoficjalnym burmistrzem Hogsbiede i jego faktycznym panem i władcą**. * Gwizzleyowie nie mieli szczęścia do sów. Poprzednią, wyjątkowo upierdliwą sówkę zwaną Piczka (skrót od Piczka-zasad-niczka) Lon zjadł na obiad wkrótce po rym, jak przeszczepiono mu psi móżdżek. ** Hogsbiede to pozłacane bagno, paskudna dziura żyjąca z pobłażania najgorszym aspektom magicznej natury. Czarodzieje 11 Vielokont, niegdyś zawsze nieskazitelnie ubrany w czarną tunikę obwieszoną fałszywymi medalami, obecnie krążył po świecie w pudełkach po chusteczkach zamiast butów. Jeśli zechciał wyhodować sobie półmetrowe paznokcie i założyć maskę chirurgiczną, kto mógł go powstrzymać? Należała do niego większa część miasta i nim usunięto go ze stanowiska ministra finansów, zdołał ogłosić Hogsbiede terytorium autonomicznym, by nie podlegać ekstradycji. Lecz wszystkie zgromadzone gumolskie pieniądze ściągnęły na niego klątwę: klątwę sprawiającą, że nigdy nie słyszał słowa „nie". Do tego stopnia zabnegaciał, że nie zadawał sobie nawet trudu mówienia ze sztucznym, niemieckim akcentem. Zapewne zaskoczy Cię, Drogi Czytelniku, obecność Tego, Który Śmierdzi na urodzinowym przyjęciu Barryego uwielbiają hazard, toteż kasyna zarabiały krocie — pod warunkiem, że wystrzegały się jasnowidzów (na przykład pani Tralala, nauczycielka Wróżbicia z Hokpoku, była przy stołach ruletki medea non grata). Co do rozkoszy cielesnych, sztuczki znane magicznym prostytutkom wystarczyły, by przeciętny klient połknął język. Magiczne prostytutki, bez wyjątku licencjonowane inkuby i sukkuby, podlegały ścisłym przepisom i nadzorowi departamentu ministerstwa (którym kierował Tvardy Krotch). Miały niezwykle potężny związek zawodowy i w razie konieczności gotowe były do skorzystania z opcji Lizystraty. W istocie w 1612 roku strajk wszystkich
goblińskich krupierów niemal zdusił Hogsbiede w jego ohydnym zarodku po tym, jak do protestów dołączył cały przemysł erotyczny. To trafiło czarodziejów w najczulszy punkt i musieli dojść do porozumienia. 12 Trottera. Zdziwiłbyś się jednak, jak bardzo ciągłe próby zabicia kogoś przypominają — tak, powiem to wprost! — romans. Barry uważał go za uroczego łotra, handlarza, który miast niedziałających leków, mostów i kolumn Merlina sprzedawał fałszywe łzy feniksa. (Istniała nawet niezwykle natrętna reklamowa piosenka, przesycona potężną ciemniacką magią: „Łamie cię, boliłlChcialbyś swawolić?/ Kup Płynny Ogień/i bierz na zdrowie!"). Vielokont zawsze przynosił jakiś drobiazg dla dzieci. Tym razem był to jednoręki bandyta, magicznie podłączony do mennicy Stanów Zjednoczonych. - Traf do młodych, a zyskasz klientów na całe życie — powtarzał często. Wszyscy zebrali się w holu, nasłuchując kroków Barry'ego za drzwiami. Nosił siedmiomilowe martensy, więc mógł się zjawić w każdej chwili. Herbina odwróciła się do Vielokonta i zagadnęła go, próbując zapomnieć o osobliwym zapachu roztaczanym przez lorda. - Jak minęła podróż? - Świetnie, świetnie. Vielokont mocno ryzykował, opuszczając Hogsbiede — prócz nieuniknionych zaległości podatkowych i magicznych piramid finansowych Gumole chcieli go wsadzić także za oszustwo internetowe dotyczące mitycznych funduszy zablokowanych w Nigerii. Pamiętajmy jednak, że gdyby mirra naprawdę się kiedyś rozlała, zawsze mógł się rozkro-plić i dosłownie przeciec im między palcami. Vielokont roześmiał się i wskazał ręką. Rudowłosa Fiona, bardzo magiczna jak na swój wiek, lewitowała w powietrze 13 klocki z runami i posyłała je w stronę starszego brata Nige-la, próbującego rozkręcić jednorękiego bandytę. — Au! — wrzasnął Nigel, dostawszy prosto w oko. Drugi klocek trafił go tuż nad uchem. — Fi, przestań! Podniecony odgłosami konfliktu Lon rozszczekał się gorączkowo w łazience. Przyjście na koktajl oznaczało u niego skosztowanie wody z toalety. — Ciii, Lon, spokój - upomniała starszego brata Gen-ny* Gwizzley. Wciąż niezamężna (Barry zawsze podejrzewał, że wpłynął na to jej bliski kontakt z bazyliszka), opiekowała się Łonem, karmiła i wyprowadzała na codzienne spacery. Roześmiana Fiona zaczęła szybciej wystrzeliwać w stronę brata klocki. Nigel postanowił zatem zwrócić się do najwyższej instancji. — Mamo! Powiedz jej, żeby przestała. — Natychmiast przestańcie się bić. Herbina skinęła palcem i posadziła kwitującą tacę z eliksirami na stoliku. W kącie kilka prezentów dostało się jakimś sposobem do szafki z alkoholami i chichocząc, rozpakowywało się nawzajem. — Wcale się nie bijemy, ona rzuca we mnie klockami. Różnica jest subtelna, ale jak sadzę, dość znacząca — poskarżył się Nigel. Równie wygadany jak jego siostra magiczna, za miesiąc miał zacząć naukę w Szkole Magii i Czarów-Marów Hok-pok. Wyglądał dokładnie jak jego ojciec w tym wieku, tyle * Skrót od Genitalia, niezbyt fortunnego nazwiska panieńskiego jej matki. 14 że nie miał słynnego pytakrzyka. Pozbawiony systemu wczesnego ostrzegania Nigel nieustannie obrywał od życia. Vielokont postanowił go pocieszyć. - Chodź tu, Nigel — rzekł, sięgając do kieszeni. Pogrzebał w niej chwilę. - Chcę ci dać... - sprawdził co trzyma w dłoni - kłaczek. Jest bardzo... - Vielokont urwał, szukając odpowiednio atrakcyjnego i handlowego określenia — ...bardzo magiczny i czarujący. - Nie, dziękuję, „wujku" Terry. — Nigel utrzymywał stosowny dystans. — Mam już dość różnych magicznych rzeczy. Spojrzał na zdecydowanie oldskulowy scyzoryk Vie-lokonta, pamiątkę po teutońskim przebraniu. Wyglądał paskudnie ostro, a na końcu rękojeści miał czaszkę. Czasem nie trzeba pytakrzyka, by się zorientować, skąd wieje wiatr. Lecz lord Ciemniaków niełatwo się zniechęcał. Cały czas grzebał w kieszeni. - Nie, naprawdę mam coś super. Stary bilet do kina? Kawałek papieru, na którym
napisano — rozłożył go — „panuj nad światem"? Nigel, zbyt uprzejmy, by powiedzieć dorosłemu, żeby się odpieprzył, próbował zmienić temat. - Hej, mamo, mógłbym dostać czerwone szkła kontaktowe? Nagle Lon wybiegł z łazienki i zawył. - Lonaldzie, cii — upomniała Genny. Lon podbiegł do drzwi. Przez otwór w głowie przewlókł proporczyk z napisem „Wszystkiego najlepszego, Barry". Na schodach rozległy się kroki, potem usłyszeli stuknięcie różdżki w zamek i do środka wszedł gospodarz. 15 — Niespodzianka! — krzyknęli wszyscy. Barry rzeczywiście się ich nie spodziewał. Uśmiechnął się szeroko. Jak przystało dorosłemu, Barry nie zebrał zbyt wielu prezentów, lecz te, które dostał, pochodziły wprost z serca. Lon i Genny zamówili dla niego subskrypcję „Łapy precz", najpopularniejszego angielskiego tygodnika ąuitkitowego. Vielo- kont podarował mu magiczny grzebień zagęszczający włosy. — Widzisz? Działa. — Potrząsnął długimi, tłustymi strąkami. Włosy Barry'ego były równie potargane jak zawsze, tyle że wyraźnie rzadsze. Chyba że urosła mu głowa, co jednak nie miało sensu (choćby dlatego że jego stary, domowej roboty kask z puszkami piwa wciąż pasował idealnie). Fiona — oczywiście za pośrednictwem Herbiny - dała mu żółtą, flanelową pidżamę w fioletowe księżyce i gwiazdy. (Pedalska z nutką debilizmu*, pomyślał Barry, ale i tak się uśmiechnął). Od Nigela dostał tajnoszpiloskop, urządzenie pozwalające rozpoznawać podstępnych obgadywaczy. — Bardzo użyteczne - rzekł i syn rozpromienił się (sam wybrał prezent — czy też ściślej biorąc, powiedział mamie, co ma wyczarować z magicznego katalogu). — Lepiej nie zanoś tego do pracy - poradziła Herbina. -Cały dzień będzie piszczał. Podoba ci się gadopaska? * Czy też, bardziej politycznie poprawne „ten strój praktykuje alternatywny styl życia i jest inteligentny inaczej". 16 Barry miał dość rozsądku, by odpowiedzieć jak należy. - O tak, jest super... Co to właściwie jest? - Pomyślałam, że przyda ci się do rozmów telefonicznych —wyj aśniła żona. —To niewielka opaska, którą zakładasz na język, o tak. - Naciągnęła ją na palce i wepchnęła do ust. - Ohyda, Herb - mruknęła Genny. - Tak naprawdę nie zamierzałam tego zrobić — wyjaśniła pospiesznie Herbina. (Tak naprawdę to zamierzała — należała do tych ludzi, którzy podjadają innym z talerzy). — Ga-dopaska pozwala ci odpowiadać w języku, w którym ktoś do ciebie mówi. A prawdziwy prezent dostaniesz później — szepnęła i cmoknęła go w policzek. Nigel dosłyszał. - Ohyda — mruknął zniesmaczony do głębi. - Hyda! — przedrzeźniała go siostra. - Ale w jaki sposób rozumiesz, co do ciebie mówią? -spytała Genny. - Nie zastanawiałam się nad tym - przyznała z lekką irytacją Herbina. - Może produkują też nauszniki? Podejrzewała, że Genny wciąż ma do niej pretensje za to, że odbiła jej Barry'ego. O tak, Barry był kiedyś całkiem niezłą partią, choć teraz trudno było w to uwierzyć. Właśnie się drapał. - Barry, nie przy gościach. - Herbina westchnęła. - To moje urodziny i mogę robić, co mi się żywnie spodoba - odparł Barry. Obejrzał uważnie swą czapeczkę. -Czemu na tych czapkach są portrety Mao? Po torcie (ozdobionym napisem Gratulacje z powodu przejścia na emeryturę) Herbina zaproponowała, by przenieść imprezę do ogrodu. 17 - Wieczór jest taki piękny — rzuciła radośnie. Jak dotąd mieli sporo szczęścia, ale pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy Lon zanadto się podnieci i popuści na dywan. Barry przeprosił ich na chwilę i poszedł do kuchni -w pobliżu Vielokonta zawsze bolała go blizna. Pomagała na to wyłącznie aspiryna miesiączkowa Herbiny, i przy okazji zapobiegała też wzdęciom.
Właśnie popijał parę tabletek, stojąc przy zlewie, gdy jego uwagę przykuł ruch za oknem. - Herbino, ta cholerna smarkula znów tu jest! - Och, daj jej spokój, Barry — odparła Herbina. — Widziałam ją w college'u. Wszyscy nazywają ją kłamczuchą. Do pracy w szkole potrzebna była bardzo gruba skóra -wszędzie roiło się od wymiotujących pierwszoklasistów, pomylonych amerykańskich turystów i zadziornych kilkulat-ków, przeżywających niezwykle skomplikowane przygody w wielowymiarowych, miltonowskich kosmosach. Barry nie dał się przekonać. - Hej, ty, brudasko, wynocha stąd! - zawołał do drobnej jasnowłosej dziewczyny, ubranej dość porządnie, lecz dziwnie nieudomowionej. - I zabierz ze sobą swoją fretkę... - To nie jest fretka, palancie! - odkrzyknęła. - To ucieleśnienie mojego prawdziwego ja w zwierzęcej postaci! - Zatem twoje prawdziwe ja sra w naszym ogrodzie -odparował Barry. Dziewczyna pokazała mu język i wgramoliła się na wysoki mur. - Co za sąsiedztwo - mruknął Barry. - I jeszcze czarownica dwie ulice stąd... 18 Wzmiankowana czarownica została ugotowana i zjedzona przez dzieci. Na szczęście jej polisa ubezpieczeniowa uwzględniała „złośliwe spożycie przez nieletnich". - Znaleźli dzieci, które to zrobiły - poinformowała go Herbina. - Pochodziły z rozbitej rodziny - dodała znacząco, jakby to wszystko tłumaczyło. Goście wynieśli sobie krzesła na trawnik. Barry minął po drodze wiekowego forda ganglię Gwizzleyów, którego starsi bracia oddali Genny*. Wsunął rękę przez otwarte okno -miało zachęcić złodziei, jak dotąd bez powodzenia - i nacisnął dopalacz nieprawdopodobieństwa. Wciąż był zepsuty. - Lon, pamiętasz, jak wlecieliśmy tą kupą złomu w Od-tylną Osikę? - Barry'emu zwilgotniały oczy; był maniakiem wspomnień. — Nie mogłem siedzieć przez tydzień. -Tak - odparł z roztargnieniem Lon, obwąchując na czworakach drzewo. — Słyszałam mnóstwo dobrego o nowych dragonettach -oznajmiła ni stąd, ni zowąd Herbina. Barry nie odpowiedział. Jego żona ciągle gadała o najmodniejszych magicznych samochodach. „Potrzebuję go ze względów bezpieczeństwa", powtarzała, lecz Barry podejrzewał, że chodziło raczej o to, że Penelopa Blagga ma już taki model. Penelopa zarobiła kupę forsy, sprzedając nieruchomości w innych wymiarach. * Po tym, jak chłopcy rozbili się nim w Zabronionym Lesie, magiczny samochód przez dziesięć lat krążył po puszczy, żywiąc się tym co upolował. Pewnego dnia spotkał porzuconą młodą vectrę i spłodził z nią stadko motocykli. Ponieważ musiał płacić alimenty, wrócił do pracy u Gwizzleyów. 19 — Lon, nie siusiaj na trawnik - upomniała brata Gen-ny. - To szkodzi trawie. — A Gumole z sąsiedztwa wezwą gliny — dodał Barry. Niegdyś lud magiczny ukrywał się, teraz żył otwarcie pośród Gumoli i zwykle stosunki sąsiedzkie pozostawały wysoce poprawne. Istniały jednak granice; jedną z nich niewątpliwie stanowiłoby obnażenie przez Łona pewnych części ciała. Ustawili swoje krzesła. — Idź, usiądź obok wujka Terry'ego - poleciła Nigelowi Herbina. — Pokaleczy mi głowę — wyszeptał Nigel. — Daj spokój — odparła matka. — Wujek Terry cię lubi. -Tak, jasne. Spójrz, przyniósł nawet przenośną wypa- larkę. Istotnie, nad krzesłem unosiła się strużka dymu. Pochylony Vielokont wypalał pracowicie w poręczy napis „Vielo . Herbina machnęła lekceważąco ręką. — To tylko taki żart. Wiesz, że wujek ma osobliwe poczucie humoru. -Ale mamo... — Żadnych ale, urazisz jego uczucia - ucięła Herbina. Nigel usiadł ciężko i z ponurą miną pociągnął łyk ohydnego napoju z korzenia tannisu (który miał dodać mu mocy magicznej). Lon okrążył go trzy razy i w końcu ułożył się na ziemi obok chłopca. Fiona uważnie oglądała znaleziony w trawie stary lizak, wyraźnie zamierzając wsunąć go do ust. — Paskudztwo — rzuciła Herbina. — Odłóż to.
20 - Ja chcę skudztwo! - krzyknęła z oburzeniem Fiona i rąbek spódnicy matki zaczął dymić. - Ktoś chce iść wcześniej do łóżka? - zagroziła Herbina. Dym rozpłynął się bez śladu. Barry tymczasem zniknął w domu. Teraz wrócił, niosąc dziecięcą tablicę. Napisał coś na niej, postawił obok siebie i przekrzywił tak, by celowała w niebo. - „Dam się wysondować za żarcie" — przeczytał Vielo- kont. - Tato chce zostać uprowadzony przez obcych - wyjaśnił mu Nigel. - Bardzo przepraszam - rzekł lord Ciemniaków. - Ponieważ napis stoi między nami, nie chciałbym, żeby doszło do pomyłki. Dorysował strzałkę skierowaną we właściwą stronę. - Nie znoszę tych małych sukinsynów - dodał. -Nic im nie mogę sprzedać. - Kiedy postanowiłeś dać się uprowadzić, Barry? - spytała Genny. - Po tym, jak wywalili mnie z Hokpoku. Jego książka Barry Trotter i bezczelna parodia, napisana, gdy pracował jako szef public relations Hokpoku, istotnie zrobiła szkole sporą reklamę. Tyle że wyjątkowo złą reklamę. - Pamiętasz, o co spytał Nigel, kiedy powiedziałeś nam o swoich planach dotyczących uprowadzenia? - wtrąciła Herbina. — „Czy można na tym zarobić?". Wszyscy roześmiali się z tak niezwykłej bystrości dziecka - prócz Nigela, który szczerze się nad tym zastanawiał. - Z radością przyjęłam perspektywę pozbycia się Barry'ego z domu - ciągnęła Herbina. — Wystarczyły dwa 21 tygodnie i mieszkanie wyglądało, jakby cierpiało na ciężki przypadek epilepsji. — Owszem, zaproponowała, że zrobi mi kanapki na drogę. Szkoda, że ich nie potrzebowałem - mruknął ponuro Barry. - Nie chcieli mnie zabrać. Pełna nadziei niedoszła ofiara uprowadzenia przez tydzień siadywała na trawniku przed domem ze spakowaną torbą oraz zapasem niezbędnych do przetrwania czekoladek i puszek piwa. — Nie porywają magów - oznajmiła Herbina. — Widać nie jesteśmy dla nich dość dobrzy. — Cholerni kosmici i ich cholerne uprzedzenia! - Barry pociągnął gniewny łyk jasnego jajajeża i uniósł pięść. - Nigdy się nie poddamy! — A próbowałeś ich podejść? - podpowiedziała Genny. To miało sens. Barry wytarł szybko tablicę i napisał: „Proszę, NIE uprowadzajcie mnie". — Sprytne - mruknął Vielokont. Zazwyczaj nie dawało się stwierdzić, czy lord Ciemniaków z kogoś żartuje, czy też mówi poważnie. Może dlatego nie ma zbyt wielu przyjaciół, pomyślał Barry. — Jeśli tym razem mnie nie zabiorą, urżnę się w trupa, znajdę latający talerz i obrzygam go. — To zrozumiałe — odparł Vielokont. -W każdym razie cieszę się, że Barry znów ma pracę - wtrąciła Herbina. - Bycie uprowadzanym to hobby, nie zawód. — Jak dobrze, że mamy ministerstwo - dodała Genny. -Bez urazy. — Zerknęła na lorda Vielokonta. 22 - Nic się nie stało - odrzekł. - Ministerstwo Magiczno-ści to dobro konieczne. - Gdybyś był dzisiaj u mnie, zmieniłbyś zdanie. -W głosie Barry'ego zadźwięczała gorycz. - Czemu? Co kazali ci zrobić? - zainteresował się Vie- lokont. Zapadał zmierzch. - Pieprzone, nudne ostrzeżenia publiczne. Kiedy Barry Trotter przemawiał, Gumole słuchali. Dziś jego przemowa była krótka: „Nie rzucajcie nielegalnych zaklęć". Od kilku lat ciemniaccy magowie dostarczali Gumolom czarno rynkowe zaklęcia, tak zwane „tshary", spełniające wszelkie życzenia, od znalezienia partnera po naprawę pojazdu mechanicznego. Problem w tym, że zaklęcia te przepisywano tak wiele razy z pomazanych pergaminów pełnych archaicznych słów, iż roiło się w nich od błędów. I tak, czar
miłosny wycelowany w dziewczynę z sąsiedztwa mógł zamiast tego trafić starszego brata, a inkantcja zwiększająca wzrost, zamiast dodać człowiekowi parę centymetrów, zmniejszała odrobinę całą resztę świata. - Co dokładnie dziś mówiłeś? — W głosie Genny wciąż pobrzmiewała nutka uwielbienia dla bohatera. — Pamiętasz jeszcze? - Boże, w życiu nie zdołam zapomnieć - odparł Barry. — Trzysta powtórzeń „Możesz je czytać, zbierać, wymieniać - byle nie wymawiać. Tshary bywają śmiertelnie groźne" - wyrecytował, patrząc tępo przed siebie. - Za plecami miałem ścianę pełną monitorów. Odtwarzali na nich 23 zapętlony filmik przedstawiający jakiegoś biednego dzieciaka, któremu chochlik wydłubywał oczy. - Okropieństwo. - Genny wstała i się przeciągnęła. -No, ludziska, będziemy już znikać. Lon zawsze budzi mnie o świcie. - Dzięki, że przyszłaś, Genny - odparł Barry. - I dzięki, że pozwoliłaś nam zabrać w przyszłym miesiącu Łona do szkoły na zjazd. - Nie ma sprawy. Z pewnością mu się spodoba, a mnie przyda się odrobina wytchnienia. Opieka nad zdziecinniałym pół człowiekiem, pół psem bywa naprawdę męcząca. - Rozumiem to lepiej, niż przypuszczasz - mruknęła Herbina. Barry szturchnął ją mocno. Gdy Genny i Lon wyszli, odwrócił się do Vielokonta. - Przyjedziesz na zjazd? Lord Ciemniaków roześmiał się. - Oczywiście, że nie. Nie chodziłem do twojej klasy. - Owszem, ale tyle razy próbowałeś nas zabić... Jeśli ktokolwiek zasłużył sobie na tytuł honorowego ucznia, to z pewnością ty — oznajmiła Herbina. -Ja skończyłem szkołę cztery lata później, a jednak pozwolili mi przyjechać — przypomniał Barry. - Ale ja nie jestem wielkim Barrym Trotterem. - Ja też nie. - Barry parsknął. — Te książki to kupa bzdur. Zresztą sam o tym wiesz. - Zawsze wyprzedzałeś mnie o krok - odparł Vielokont. Jak na mistrza zła, naprawdę umiał świetnie przegrywać. -A skoro już mowa o książkach - dodał - mam dla ciebie propozycję. Chciałbym, żebyś napisał jeszcze jedną. 24 -Ale czemu? - zdziwił się Barry. — Najnowszy raport sprzedaży mówi, że nie przekroczyliśmy jeszcze granicy dwudziestu egzemplarzy. (Raport naprawdę mówił; w końcu wszystko to działo się w świecie magicznym). -1 nigdy nie przekroczymy — odparł Vielokont. —W tym właśnie rzecz. VieloBooks muszą przed końcem roku stracić mnóstwo kasy, albo dowalą mi podatki. Ten cholerny Kod Prospera idzie jak świeże bułeczki. —To prawda — wtrąciła Herbina. — Kiedy ostatnio byłam w Iksach i Piksach, szły tak szybko, że aż mnie zdeptały. -Pokazała im siniaka. - Chłopak z mojej klasy grzebał w nich „Pod Ropuchą" i jeden złamał mu nos — dodał Nigel. Vielokont zachichotał; obrażenia innych niezwykle go śmieszyły. -W każdym razie muszę stracić trochę gotówki, więc oczywiście pomyślałem o tobie. - Dziękuję. Chyba - odparł Barry. - Co ci chodzi po głowie? Kolejna parodia? - Bogowie, nie — zaprotestował Vielokont. — Nie muszę stracić aż tyle. Zdrowa dawka oburzenia wystarczy. Może pamiętniki? Postukał paczką papierosów o poręcz i wyciągnął jednego. Chciał poczęstować Nigela, ale ten odmówił. - Czemu właściwie palisz? - spytała Herbina. — To ci strasznie szkodzi. - Alternatywa to czterysta lat życia wśród Gumoli. Poza tym potrzebuję jakiejś rozrywki. - Lord Ciemniaków zsunął maskę chirurgiczną i zapalił. — Co powiesz na autobiografię 25 bez żadnych tajemnic? Tak jak było naprawdę, twoimi własnymi słowami.
- Bez żadnych tajemnic? - W głosie Herbiny zabrzmiała lekka obawa. - Nie martw się, Herbino, to tylko reklama. Parę może zostać. Vielokont uśmiechnął się. Jego szpiedzy przekazali mu kiedyś spisaną petitem listę wszystkich szkolnych romansów, zauroczeń, jednorazowych numerków i podrywek Herbiny. Ważyła pięć kilo. -Wątpię, by kogokolwiek to interesowało... - zaczął Barry. - Właśnie. - Vielokont dmuchnął na zapałkę i odrzucił ją w trawę. Była magiczna, więc wciąż się paliła. Tylko Nigel to dostrzegł i przez resztę wieczoru toczył samotną walkę z płomykiem za pomocą śliny. - No dobra — rzekł Barry — spróbuję coś wymyślić. - Świetnie. Zrób to i jestem pewien, że będziemy mieli worstseller. Herbina dostrzegła coś kątem oka. - Hej, uważajcie! Spadająca z nieba bryłka metalu trafiła Barry'ego prosto w czoło. - Au! - Złapał się za nos. Nigel chwycił Fionę i ukrył się pod krzesłem. - Barry, nic ci nie jest? — zatroskała się Herbina. - To ci cholerni obcy - warknął Vielokont. - Wyraźnie coś do ciebie mają. Rozcierając obolałe miejsce - które zaczynało już puchnąć — Barry obrócił w palcach bryłkę metalu. 26 - Daj mi tę zapałkę, Nigel - polecił. Przyglądając się jej w migotliwym świetle, odczytał wypisane wdzięczną kursywą słowa: Szkoda, że cię tu nie ma... Kolejna bryłka z głośnym świstem rąbnęła go w plecy, równie celnie jak poprzednia. - Au, Alpo! - zaklął Barry. (Dla dobra dzieci już dawno zgodzili się z Herbiną zastępować wszelkie słowa na „k" i „p" imieniem dawnego dyrektora). Błyskawicznie wyciągnął różdżkę i wycelował w górę, w stronę napastników. -Aveda neutrogena! - wrzasnął. Niesławne zaklęcie śmierci przez nawilżenie wystrzeliło w ciemne niebo. Obcy jednak trzymali się poza zasięgiem i czar miał przez resztę wieczoru opadać na ogród gradem jadowicie zielonego śluzu. Nieco pocieszony Barry obejrzał drugi pocisk, na którym widniało tylko jedno słowo. Psychol! ROZDZIAŁ 2 KOHÓRKA Następnego ranka na czole Barry'ego nadal sterczał wielki guz. Próbował zakryć go włosami, okazało się jednak, że ma ich za mało. - Wyglądasz jak jednorożec - zauważyła Herbina. - Nie pomagasz mi — zanucił z irytacją Barry, wychodząc z Nigelem z domu. Mieli w charakterze VIP-ów odwiedzić „Komórkę specjalną", tajny gumolski departament próbujący zminimalizować wpływ ludu magicznego na niemagiczny świat. Barry także się tym zajmował, tyle że z przeciwnej strony. Wkrótce po rozpoczęciu pracy zadzwonił do niego niejaki pan Nicholas Kurrliss z propozycją, by zajrzał kiedyś i przekonał się „jak my, Gumole, rozwiązujemy problem magii". Zorientowanie się na nowej posadzie zajęło Barry'emu trochę czasu — przekładanie papierów to nie quitkit - lecz po kilku miesiącach oddzwonił do Kurrlissa i umówił się na spotkanie. 28 — Czy mogę zabrać syna? - spytał. - Wiem, że to ściśle tajne i tak dalej, ale on uwielbia Gumoli. — Jak ma na imię? - spytał Kurrliss. Przez telefon sprawiał wrażenie niezwykle sprawnego kierownika z rodzaju tych, którzy w razie potrzeby sami potrafią pisać swoje listy. Barry wciąż próbował opanować niuanse użycia klawisza caps lock. — Nigel - odparł Barry. — Tylko jeśli Nigel obieca opowiedzieć swoim magicznym kumplom o wszystkim, co zobaczy — powiedział Kurrliss. - Im więcej magów dowie się, ile kłopotów wywołuje ich magia, tym łatwiejsze będzie nasze życie. Zależy nam zwłaszcza na dotarciu do młodzieży, zanim jeszcze zacznie rzucać zaklęcia. Musimy ich nauczyć, że każde z nich wpływa na nasz świat. — No jasne, oczywiście. — Barry poczuł nagłe wyrzuty sumienia, myśląc o niewiarygodnym zamieszaniu, jakie z pewnością sam wywołał. Towarzyszyło im
pragnienie naprawienia wszystkiego, jednak niemal natychmiast znik-nęło, zastąpione równie silnym apetytem na to, co akurat przygotowywano w stołówce (czasami nieumiejętność dłuższego skupienia się na jednej myśli bywa prawdziwym błogosławieństwem). — A zatem w środę rano. Już nie możemy się doczekać. Zabójcza kombinacja ciężkiej pracy, nieustannych kłamstw i gumolskiej nieuwagi pozwalała przez stulecia 29 ukrywać przed nimi istnienie świata magów. Wszystko zmieniło się jednak, gdy gumolska dziennikarka J.G. Rollins uczyniła z pryszczatego, kipiącego hormonami i szaleńczo impulsywnego młodego maga idola milionów. W jednej chwili Barry Trotter zyskał międzynarodową sławę i reputację niszczyciela pokoi hotelowych na całym świecie. Równie szybko Gumole poznali wszystkie aspekty magicznego świata. Za każdym razem, gdy zainteresowanie publiki słabło, a ludzie tacy jak Dziubaczek Durney czy Drago Malgnoy mogli spokojnie pójść do restauracji, nie obawiając się ataków uzbrojonej w sztućce dzieciarni, ukazywała się kolejna książka i nowa fala trotteromanii ogarniała świat. Nieunikniona seria filmów do tego stopnia spotęgowała zyski, że w pewnym pamiętnym miesiącu Barry otrzymał Oscara, nagrodę Grammy i został wybrany na napastnika gwiazdor-skiej drużyny NBA (cokolwiek to znaczyło). Nieustające sukcesy na zawsze odmieniły ich świat. Sama J.G. z jeszcze jednej magicznej groupie wyrzuconej z konferencji ciemniackich magów w Davos w Szwajcarii wyrosła na kogoś, kogo konto bankowe liczyło sobie więcej zer niż cały świat polityki. Barry co prawda zyskał większą sławę niż majątek, lecz hojność J.G. sprawiła, że jemu i jego żonie nigdy nie zabrakło pasty do czyszczenia kotłów. Mimo że Barry w znacznej mierze, choć pośrednio, odpowiadał za ten stan rzeczy, to równie mocno przyłożył się do niego jego kumpel, lord Vielokont. Przez cały, niewiarygodnie długi okres nauki Barry'ego w szkole Ten, Który Śmierdzi nieustannie próbował pozbyć się chłopaka - z tak wielką wytrwałością, że dyrektor Bubeldor przestał w końcu 30 uznawać próbę zamachu za jakiekolwiek usprawiedliwienie. Vielokont, odkąd w grudniu 1980 roku załatwił jego rodziców, usiłował zabić Barry'ego kierowany czystym, upierdliwym uporem. Jasne, czuł się paskudnie po tym, jak jego osobisty concorde zderzył się nad Rendlesham Forest z magicznym volkswagenem busem Trotterów. Nie była to jednak jego wina. Pokrywające bus psychodeliczne malunki sprawiły, że stał się niewidzialny dla radaru — tak w każdym razie stwierdzono podczas śledztwa. Mimo wszystko po śmierci Priapa i Lunenestry Trotterów* Vielokont uznał, że lepiej załatwić sprawę do końca. Jego prawnicy zgodzili się z tym chętnie. Pozbycie się dzieciaka oddalało groźbę procesów w przyszłości. Barry jednak okazał się twardy i przebiegły, znakomicie też opanował starożytne zaklęcie „Przezorny zawsze zabezpieczony". Vielokont w końcu przekonał się, że pozostawienie chłopaka przy życiu ma sporo plusów. Po nieprawdopodobnym sukcesie filmu Barry Trotter i nieunikniona próba * O ironio, Lilly i James Trotterowie przyjęli te idiotyczne -według nich superczaderskie - imiona po to, by dowieść swym niechętnym rodzicom, że są ludźmi odpowiedzialnymi, dorosłymi i gotowymi do wstąpienia w związki małżeńskie. Niestety, zamiast tego stali się obiektem zainteresowania komórki antynarkotykowej miejscowej policji (w 1977 ojca Barry'ego aresztowano za posiadanie i handlowanie mirrą). Aż do śmierci pozostali niezłomnymi, naiwnymi wyznawcami kadzidła i przeciwnikami używania dezodorantów. Poznali się na koncercie Seals And Crofts w 1974; Priap próbował wówczas sprzedawać „autentyczne oś-miościeżkowe taśmy z nagraniami nowego składu Beatlesów". 31 zrobienia kasy lord Vielokont i jego Śmieciożercy zmienili taktykę, zrozumiawszy, że na sprzedaży magicznych przedmiotów Gumolom można sporo zarobić. Tak rozpoczął się międzykulturowy przemyt na skalę przemysłową. Przy swych wcześniejszych diabelskich pomysłach - mu-zaku, kartach kredytowych czy nawet shockrockowej Voj-nie Totalnej Agresji - Vielokont pozostawał w cieniu. Teraz wyciskał z magii wszystko co się dało. By zacytować „Financial Timesa", stał się „światowym królem placebo", niestrudzenie dostarczającym Mugolom kolejne mieszanki kompletnie niedziałających składników, które zachwycały klientów do tego stopnia, że natychmiast domagali się następnych. Kiedy dwunastu Gumoli zmarło po użyciu jednej z jego Magicznych Samba-Lewatyw,
Vielokont nie okazał skruchy, mówiąc: „Magiczne produkty powodują obrażenia tylko jeśli klient sobie na nie zasłużył. Ze swej natury są niepojmowalne dla gumolskich naukowców. Czy mechanik na lotnisku może sprawdzić działanie latającego dywanu? Tak samo gumolskie laboratoria nie mogą wydać produktom magicznym certyfikatów bezpieczeństwa". Książki sprawiły, że magów zaczęto zachęcać do ujawniania się gumolskim przyjaciołom i sąsiadom. I większość z nich tak właśnie zrobiła. Czarodzieje i czarownice zachowywali się odtąd zdecydowanie normalniej. Być może chodziło o to, by zanudzić Gumoli na śmierć, prawda jednak jest taka, że przebieranie się i ekscentryczne zachowanie staje się dużo mniej zabawne, gdy wszyscy to robią. Powtarzano często, że magiczny lud jest dokładnie taki, jak wy czy ja, gdybyśmy oczywiście umieli rzucać zaklęcia, przywoływać przedmioty, lewitować, rozmawiać ze zwierzętami, patrzeć 32 w przyszłość, teleportować się, a nawet wystrzeliwać z oczu promienie lasera (wygłosiwszy odpowiednio dobraną formułkę po łacinie bądź w jidysz). I tak dwa światy połączyły się w jeden. Stare Ministerstwo Magiczności straciło rację bytu — po wybuchu trot-teromanii próby utrzymania istnienia magicznego świata w tajemnicy przed Gumolami przypominały próby opróżnienia Atlantyku papierowym kubkiem. Jego pracownicy gdzieś zniknęli. Nieliczni, którzy zostali, zwrócili swe wysiłki ku typowo gumolskiej formie magii: reklamie i public relations. Na swych sztandarach wypisali słowo „integracja", a choć nie wszyscy magowie się z nim zgadzali, nikt nie potrafił zaproponować alternatywy. Wśród owej garstki ludzi zajmujących się propagowaniem nowych idei znalazł się Wasz i mój przyjaciel, najsłynniejszy czarodziej świata Barry Trotter. Oczywiście każdy, kto znał prawdziwego Barry'ego, nie znacznie bardziej atrakcyjną wersję J.G. Rollins, w tym momencie poczułby głęboki niepokój. Nawet w wieku trzydziestu ośmiu lat błędy w ocenie sytuacji zdarzały się Barry'emu tak często, że krótkie okresy rozsądnego zachowania stanowiły wyjątek, nie regułę. Choć z wiekiem skłonności Barry'ego do lenistwa, obżarstwa, chciwości i nieporządku nieco zmalały, sprawił to wyłącznie niższy poziom energii, nie pozytywne zmiany charakteru. Nie dlatego że Barry był złym człowiekiem - zawsze miał na podorędziu fikcyjną historyjkę, mnóstwo kiepskich rad i gotów był udzielić niefachowej pomocy. On był po prostu nieprzewidywalny. Przypominał naciągniętą strunę, która może pęknąć w dowolnej chwili, nabitą broń gotową zawsze wypalić - tyle że w jego przypadku stosowniejsze 33 do porównań byłoby ogromne działo strzelające pociskami z ładunkiem jądrowym. W sam środek gęsto zaludnionych terenów. W porze obiadu. Innymi słowy, trudno by znaleźć osobę gorzej nadającą się do pracy w delikatnej dziedzinie stosunków gumolsko-czarodziejskich. Choć bowiem Gumole i czarodzieje wykazywali mnóstwo dobrej woli, obie grupy nie były sobie równe i nigdy być nie mogły. Każda z nich żywiła mnóstwo niewypowiedzianych obaw. Przywódcy gumolscy obawiali się mocy magów, a magowie cały czas żyli w strachu przed rozwścieczonym tłumem. Ludzie tacy jak Barry i Kurrliss starali się usilnie utrzymać cały ten złożony system w równowadze, bo alternatywą było... tak naprawdę nikt nie chciał o tym myśleć. Rankiem w dniu ich wycieczki do Komórki Specjalnej Nigel okazywał większe podniecenie niż kiedykolwiek wcześniej. Nie skarżył się nawet, kiedy Fiona jak zwykle obryzgała go owsianką. Qego tornister pokrywała gruba warstwa zaschniętych płatków). Nigel zgodził się nawet pojechać Magicznym Autobusem, co stanowiło spore ustępstwo z jego strony. Zwykle nie lubił przemieszczać się metodami magicznymi, budziły w nim zbyt wielki lęk. — Nie rozumiem - rzekł Barry, gdy jechali przez Londyn. — Ford ganglia jest dużo bardziej niebezpieczny. — Zwłaszcza kiedy ty prowadzisz — odburknął Nigel z nosem w komiksie. 34 - Wcześniej czy później będziesz musiał zwalczyć swoje fobie. - Wiem. — Nigel zdrapał paznokciem kawałek zaschniętej owsianki. - Wszystko to tkwi wyłącznie w twojej głowie, synu -rzekł Barry. Obok niego duch Keitha Moona opluwał szampanem przejeżdżające samochody. - A co z badaniami, według których używanie magii powoduje bezpłodność? - spytał
Nigel. - Czy ja wyglądam na bezpłodnego? - oburzył się Barry. - Nie wiem, nigdy nie patrzyłem. - Nie ufam tym dziwacznym, gumolskim metodom naukowym. Gdyby szanowany czarodziej powiedział mi „posłuchaj, nie trzymaj różdżki blisko fiutka", zastanowiłbym się nad tym. -To obłęd. Nie możesz zaprzeczyć temu, że używanie magii robi z ludzi wariatów — upierał się Nigel. — Spójrz tylko na Alpa*. * Po usunięciu ze stanowiska dyrektora Hokpoku Alpo Bu-beldor rozpoczął drugą karierę w nowym magicznym kanale kablowym Vielokonta. Jednakże wzorowany na programach kulinarnych teleturniej alchemiczny, który prowadził, przetrwał na antenie zaledwie trzy nienadające się do oglądania odcinki. („Twarda cofka dla profka" — szydził „Fajt"). Od czasu do czasu pojawiał się też w charakterze gadającej głowy w talk-show, ale i to skończyło się kiepsko. W dyskusji na temat „Czarodzieje — nowi Amisze?" pijany Bubeldor oskarżył drugiego gościa, maga Garbalfa o to, że się sprzedał, ponieważ wyruszył w trasę z Led Zeppelin. Garbalf w odwecie zarzucił Bubeldorowi „kradzież 35 — Jeden przypadek niczego nie dowodzi - odparł Barry. — Ty, mama, wujek Sknerus, Gwizzleyowie. Wszystkie łamiróżdżki to świry. W obliczu tej rozbrajającej dziecięcej szczerości Barry nie znalazł argumentów, zmienił zatem temat. — Możliwe, ale wcześniej czy później będziesz musiał zacząć czarować. Nigel nie odpowiedział. Zafascynowany oglądał reklamę pięciu tysięcy zaczarowanych plastikowych żołnierzyków, którzy krzyczeli i robili w gacie ze strachu. Gdy dotarli pod podany przez Kurrlissa londyński adres, ujrzeli jedynie niewielki kawałek wypielęgnowanej trawy, pośrodku której rosło duże drzewo. Barry przeskoczył niski, metalowy płotek i podszedł do pnia. -Tato, tu jest tabliczka „Nie deptać trawnika". - Nigel zerknął na zbliżającego się policjanta. — To dotyczy tylko psów - odparł Barry. Niemal tysiąc funtów w mandatach później - detektyw Kyriakou przejął pałeczkę po tym, jak constabla Cootesa rozbolała ręka po wypisaniu czternastego* - Barry w końcu pociągnął właściwą gałąź we właściwą stronę i w pniu otwarły się ukryte drzwi. wizerunku", po czym obaj wywrócili stół i zaczęli się siłować przed wiwatującą widownią. Bubeldor ucierpiał na tym najbardziej. Upokorzony, zniknął bez śladu i nikt nie miał pojęcia dokąd się udał. Ministerstwo określiło go jako „zaginionego, prawdopodobnie wkurzającego". * Oto dokładny opis wydarzeń: Barry wszedł na trawnik i policjanci udzielili mu oficjalnego ostrzeżenia. Odczekał chwilę, 36 - Chodź - rzucił i wraz z Nigelem zeszli schodami do recepcji. - Mamy się spotkać z panem Kurrlissem—oznajmił Barry. - Proszę usiąść - powiedziała recepcjonistka. - Zawiadomię go o panów przybyciu. Pan Kurrliss okazał się wymiętym, znękanym, nieco pulchnym mężczyzną. Wyglądał jak typowy urzędnik, który jest tak zaabsorbowany ciężką pracą, że stara się oszczędzać czas na wszystkim, na czym się da. Golił na przykład głowę, by nie musieć chodzić do fryzjera, miał identyczne garnitury na cały tydzień i nawet w mowie próbował używać jak najwięcej skrótów. Tak wielu magów rzucało tak wiele zaklęć i wciąż brakowało czasu. Jednakże mimo brzemienia pracy pozostała w nim iskra życia. Na jego twarzy dało się dostrzec ślad wesołości, uniesione kąciki ust sprawiały, że wyglądał, jakby się nieustannie uśmiechał. Nigel natychmiast poczuł się przy nim bardzo swojsko - byli mniej więcej tego samego wzrostu. Barry polubił go, bo Kurrliss maskował swą łysą głowę idiotycznym tupecikiem z kręconych, brązowych włosów. Barry zawsze nawiązywał świetny kontakt z ludźmi, którzy podobnie jak on próbowali oszukać samych siebie. A fakt, że w porównaniu z głową Kurrlissa jego własna przypominała gęstą puszczę, też nie zaszkodził. a gdy uznał, że nie patrzą, spróbował ponownie. Złapali go. Kazał Nigelowi odwrócić ich uwagę. Złapali go znowu. Próbował się ukryć w krzakach. Złapali go. Próbował jak najszybciej przebiec przez trawę... i tak dalej. Chyba już rozumiecie. Po tym wszystkim Barry zaklęciem zmienił datę na mandatach na rok 3018. 37
- Miło mi was poznać. - Kurrliss wyciągnął do nich umazaną tonerem rękę. - Kopiarka się zepsuła - wyjaśnił, po czym zwrócił się do Nigela: — Masz ochotę na colę? — Tak — odparł radośnie Nigel. Niezwykle ucieszyła go perspektywa napoju niezawierającego dziwacznych składników wzmacniających magię. Wszystko, co dawała mu do picia matka, smakowało kadzidłem. Przekroczywszy próg gabinetu Kurrlissa, ujrzeli sterty papierów: notatki służbowe, korespondencję, fotokopie, zlecenia, uaktualnienia, raporty - a nawet parę jadłospisów z knajp dostarczających jedzenie na telefon. Na jego biurku piętrzyły się wysokie stosy dokumentów, które stopniowo zsuwały się na podłogę i mieszały z sobie podobnymi. We wszystkich kątach wznosiły się sterty papierów sięgające głowy Barry'ego. Między drzwiami a biurkiem pozostała wąska ścieżka, jej jednak także nieustannie zagrażały papierowe lawiny. Dokumenty wisiały na tablicach i wysuwały się z niedomkniętych, wypchanych ponad wszelkie granice szafek. Od czasu do czasu ze stosu odrywała się najwyższa kartka, unoszona lekkim prądem klimatyzowanego powietrza. W gruncie rzeczy cały gabinet kojarzył się z terytorium wroga - papiery pozwalały im tam przebywać, lecz gdyby zechciały, bez cienia wątpliwości zdołałyby ich przegnać bądź zmiażdżyć. - Przepraszam za bałagan - powiedział Kurrliss. - Mam naprawdę mnóstwo zajęć. W kącie powinniście znaleźć dwa krzesła, wystarczy je wykopać. Notatki! Rachunki! Poczta wewnętrzna! Nigel czytał o nich w swych gumolskich książkach, ale nigdy wcześniej 38 nie widział nic podobnego. Patrzył zauroczony. Barry natomiast już zaczął się nudzić: zdjęcia rodzinne na biurku Kurrlissa nie poruszały się, karteczki nie przeklinały, zszywacz nie mocował kartek w sześciu wymiarach. Jak ten człowiek to znosił? - Barry? - zaczął Kurrliss, gdy już usiedli. - Ile ci wiadomo o świecie Gumoli? - Całkiem sporo - odparł Barry. - Wychowywałem się w nim aż do czasu, gdy byłem mniej więcej w wieku Nige'a. - Zakładam, że potem zostałeś czarodziejem. - Zgadza się. - Ile lat masz teraz, Barry? - Wczoraj skończyłem trzydzieści osiem. Obok niego Nigel sączył napój przez słomkę. Zwykły wysokosłodzony syrop kukurydziany, karmel, dwutlenek węgla - dzieciak był w siódmym niebie. - W takim razie wszystkiego najlepszego. Zgodnie z naszymi tabelami przez ostatnie trzydzieści siedem lat ty sam odpowiadasz za pięćdziesiąt cztery tysiące powiadomień o kradzieży, zagubione przedmioty wartości ponad sześciu miliardów funtów i co najmniej dziesięć przypadków przymusowego umieszczenia w domu wariatów. - Kto? Ja? - Barry uśmiechnął się. -A to dotyczy zaledwie przeciętnego maga. Myślę, że obaj się zgodzimy, że ty nie należysz do przeciętnych. - Nie rozumiem — przyznał Barry. - Niewielu czarodziejów rozumie, że to nie twoja wina. Winić należy archaiczny system edukacji. Hokpok zmierzał 39 we właściwą stronę, ale teraz znów powróciły duchy i labirynt tajnych przejść*. Barry najeżył się lekko. - Zawsze taki był i takim go lubimy... - Urwał. — Ta nowa szkoła była zbyt... zimna. - Z pewnością centralne ogrzewanie jest lepsze niż przywoływanie ognia na prawo i lewo — rzekł bez ogródek Kurrliss. - Miałem na myśli bezosobową. Panie Kurrliss, jeżeli my, czarodzieje chcemy pozostać staroświeccy, jeżeli chcemy robić wszystko po swojemu, to nasza sprawa. - Niestety, nie - nie zgodził się Kurrliss. - Nie chciałbym być niegrzeczny, rozumiem, że nie jesteście logicznym ludem, w tym wypadku jednak logika jest bardzo prosta: wszystko skądś się bierze. Jeśli przywołujecie hamburgera, to bierze się on z talerza jakiegoś Gumola. * Po zniszczeniu przez nadgorliwych ludzi od efektów specjalnych, pracujących dla Braci Wagner, Hokpok został odbudowany jako supernowoczesna,
hipermodernistyczna i ultraprostolinijna instytucja edukacyjna. Jednakże wkrótce po oddaniu do użytku nowej szkoły odkryto, że budynek się zmienia, przekształca z powrotem w ten sam stos zwietrzałego granitu, pełen lodowatych przeciągów, j aki stał tam od stuleci. Wybuchł skandal—Barry oczywiście podejrzewał Snajpera — lecz zespół magicznych inspektorów budowalnych wkrótce odkrył przyczynę: tysiąc lat wcześniej, gdy powstała szkoła, czwórka jej założycieli — Putnella Pufpifpaf, Gobryk Grafitton, Rotunda Rovertour i Spartan Ślizgoryb - rzuciła potężną klątwę na to miejsce. Każda postawiona tu budowla natychmiast zaczynała się rozsypywać. Znaleźli nawet sposób, by 40 Barry słuchał oszołomiony. Musiał uczciwie przyznać, że nigdy o tym nie pomyślał. - W tym przypadku to żaden problem, klient po prostu dostaje następny „na koszt firmy". Ale gdy przywołuje pan samochód, wówczas skutki mogą być groźniejsze. - Chce pan powiedzieć, że za każdym razem, gdy przywołuję wóz, znika jakiś gumolski samochód? - spytał z niedowierzaniem Barry. - Owszem. Zazwyczaj właściciel zgłasza kradzież i dostaje nowy. Ale ktoś może uznać, że zgubił samochód. „Co za idiota może zgubić coś takiego?" — pyta żona. To może naprawdę zaszkodzić małżeństwu. Nawet jeśli ów Gumol jest łagodnym facetem - „cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło" - to jednak od tej pory zaczyna żyć w świecie, w którym samochody po prostu znikają. Mniej poważne sprawy doprowadzały już ludzi do obłędu. Nigel przestał siorbać. — A jeśli czarodziej przywoła samochód podczas jazdy? uczynić ją rozklekotaną, a to niełatwe, kiedy ma się do czynienia z granitem. „Nie możemy zrozumieć, czemu to zrobili" — głosił raport. „Podejrzewamy, że chodziło o to, by żaden z Domów nie wysunął się przed inne. Tak czy inaczej, klątwy nie da się odwrócić". Stopniowo zatem komputery i światłowody zniknęły, a najnowocześniejsze superszczelne okna zamieniły się w wąskie szczeliny ze starymi, nierównymi szybami. Nawet grube wygodne wykładziny zniknęły kawałek po kawałku i studenci znów szurali nogami po zimnych kamieniach. Podobnie jak to bywa z większością kopii, pojawiły się też błędy. Po pierwsze, budynek stał teraz tyłem naprzód, a wieży Grafittonu wciąż nie odrósł dach. 41 — Mokra plama - odparł Kurrliss. Nigel roześmiał się. — Au! — Cola poleciała mu nosem. — Widzicie zatem, że koszt ludzki magii jest bardzo wysoki. Jeśli opinia publiczna dowie się kiedykolwiek, że za całym chaosem kryją się magowie — za wszystkim, począwszy od zagubionych kluczy, po drugą wojnę światową - bez namysłu zetrze was z powierzchni ziemi. Barry'emu opadła szczęka. — Drugą wojnę światową? Jak...? — To długa historia. Jeśli chcesz, mam tu pewną książkę. - Z szuflady pełnej identycznych tomików wyciągnął jeden i wręczył Barry'emu. Na okładce widniał tytuł Magia: cichy zabójca. — Ale my nie chcemy... — zaczął Barry. — To znaczy, nie wiemy co robimy. — I tu właśnie zaczyna się rola Komórki Specjalnej. Chodzi o to, by nikt inny także nie wiedział - wyjaśnił Kurrliss. - Staramy się ukryć prawdę, żeby utrzymać was wszystkich przy życiu. Kurrliss zaczekał, aż do gości dotrze sens jego słów. — Chcielibyście się rozejrzeć? — spytał. — Tak, proszę. — Barry poczuł lekkie mdłości. — Mogę to wziąć ze sobą? - spytał Nigel. — Jasne. — Kurrliss spojrzał na niego. — Czy to naklejka doktora Whom? Tu, na tornistrze? -Tak. — Też go lubiłem kiedy byłem mały. Te jego podróże w czasie w przenośnym kiblu. 42 - Mam na biurku mały model WCSEDDES* - wtrącił Barry. Nigel posłał mu nieprzychylne spojrzenie — ten Gumol był jego, nie ojca, kumplem
od doktora Whom. Ojciec zawsze to robił, ciągle podkradał mu przyjaciół. Kurrliss zaprowadził ich do dużego pomieszczenia, w którym co najmniej dwadzieścia osób, kobiet i mężczyzn, pracowało w swoich boksach. Nieustannie dzwoniły telefony. Na drugim końcu sali wisiała mapa świata, na której rozbłyskiwały i gasły czerwone tiary magów. - To jest sala kontroli mediów — oznajmił Kurrliss. — Monitorujemy wszystkie gumolskie dzienniki z całego świata w poszukiwaniu śladów wydarzeń magicznych. Gdy je znajdujemy, rozpuszczamy kontrinformację. Weźcie na przykład kręgi w zbożu. - Wiem, kto... - Barry już miał powiedzieć, że zna dwóch gości, którzy je wymyślili, Ferda i Jorgego Gwizzleyów, lecz zmienił zdanie. - Obcy, zgadza się? Tak właśnie wszyscy myślą, dzięki nam — powiedział z dumą Kurrliss. — Jakby obcy chcieli marnować czas na podobne bzdury... Za każdym razem, gdy jakiś czarodziejski idiota uzna, że metro nie jest dla niego, i przeleci nad centrum Londynu na kawałku magicznej wykładziny, natychmiast dzwonimy na policję z informacją, że widzieliśmy kosmitów. Czasami przygotowujemy nawet nagranie wideo. * Wehikuł Czasu — Super Ekstra Dyndzel Do Ekstrapolacyjnego Sami-wiecie-czego. 43 — Ale przecież my to załatwiamy — wtrącił Barry. - Ministerstwo Magiczności przysyła czarodziejów zbrojnych w zaklęcia zapomnienia... Kurrliss zaśmiał się gorzko. - Barry, masz pojęcie, ilu Gumoli widuje ludzi z waszego ministerstwa, krążących wokół w dziwacznych strojach i wymachujących magicznymi pałeczkami? Przez to właśnie musieliśmy wymyślić całą legendę o ludziach w czerni. Przywalacie komuś zaklęciem zapomnienia, a tymczasem kolejne dwadzieścia osób widzi, jak skradacie się wokół, przytykając uszy do ziemniaków i tak dalej. - Ach tak? - mruknął żałośnie Barry. - Szczerze mówiąc, nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby nie te mityczne małe zielone ludziki. — Obcy są prawdziwi — wtrącił Nigel. - Mój tato widział paru. — Naprawdę? Nie zmieszałeś sobie z czymś tej coli? — Na pewno — odparł Nigel z urazą. Pytania retoryczne zawsze go irytowały. - On mówi prawdę — wtrącił Barry. — Ludzie w moim sąsiedztwie wciąż padają ofiarami uprowadzeń. — Uhu — rzekł Kurrliss. — Na waszym miejscu raczej bym na to nie liczył. - Czemu ludzie wolą kosmitów od czarodziejów? - wtrącił Nigel. - Dlaczego to miałoby być lepsze? — Nie jesteśmy pewni, ale nie słyszeliście chyba nigdy o paleniu obcych na stosach, prawda? - Nie - przyznał Nigel. Jego cola właśnie wyzionęła ducha (późniejsze beknięcie można uznać za życie pozagrobowe). - Czy mógłbym dostać jeszcze jedną? 44 - Jasne. Weź sobie ze służbowej lodówki. Nigel pobiegł ile sił w nogach, wyraźnie pochłonięty wymyśloną zabawą, od czasu do czasu wymagającą podskoków i wygłaszanej półgłosem narracji. Barry odwrócił się do Kurrlissa. - Palenie na stosie nie robi nam krzywdy. Nauczyli nas tego w Hokpoku. -A spotkałeś kiedyś kogoś, kto to przeżył? - Kurrliss uśmiechnął się. - Tak też sądziłem. Oczywiście, że wam to wmawiają, nie mówią też nic o obłędzie. Ani o bezpłodności. Szli dalej. - Skoro zatem wasza praca jest taka ważna, czemu ten budynek wygląda tak... no, przeciętnie? — spytał Barry. Wokół nie widział ani jednego gargulca czy kolumny. - Delikatnie powiedziane. To straszna nora. - Kurrliss postukał palcem w pokryty zaciekami tynk pod sufitem, obruszając lawinę odłamków. — Ale jesteśmy w świecie Gumoli. My nie żyjemy w zamkach, najważniejsze decyzje zapadają w najnędzniejszych miejscach. Czasami żałuję, że nie urodziłem się magiem, i oczywiście nie ja jeden. Spójrz, ilu ludzi czytało twoje książki. - Muszę przyznać, że odkąd cię poznałem, bycie magiem nagle wydało mi się mniej zabawne.
Nigel wrócił z kolejną colą. Pierwsza dawka cukru i kofeiny zaczynała działać, pocił się i dygotał jak ćpun. Minęli kolejne drzwi, na których napisano prosimy O CISZą - TRWA TERAPIA. - Czasami sytuacja wymaga ingerencji osobistej - wyszeptał Kurrliss. - W samym tym budynku mamy pięćdziesiąt salek terapeutycznych. 45 - Mogę posłuchać przy drzwiach? - Barry jak zawsze wykazywał niezdrową ciekawość. - Jasne. -A zatem pański tort z okazji przejścia na emeryturę zniknął. - Ucha Barry'ego dobiegł cierpliwy, modulowany głos. - Założę się, że to pana poruszyło. Niemożliwe, pomyślał Barry. - Coś się dzieje trzydziestego pierwszego lipca — rozległ się inny głos, wyraźnie na skraju łez. — Każdego trzydziestego pierwszego lipca coś mi ginie. A jednak, pomyślał Barry. - Może mógłbym tam wejść i dać temu Gumolowi trochę pieniędzy? Myślę, że moja żona... - Proszę, nie — przerwał mu stanowczo Kurrliss. — Spotkanie z czarodziejem po podobnej traumie mogłoby okazać się bardzo szkodliwe. Mógłby tego nie wytrzymać. Nieco dalej w głębi korytarza ujrzeli kolejną salę pełną bankierów próbujących zniwelować wpływ skarbów na gu-molskie rynki finansowe. -Wystarczy śmierć jednego smoka, a całe jego złoto i srebro natychmiast trafia na rynek. To właśnie wydarzyło się w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym, gdy Basti-nado Bezlitosny zabił wiekowego Szwedzkiego Klopsono-sa. Nagle znikąd pojawił się gromadzony przez dwanaście wieków skarb. Wszystko oszalało, maklerzy zaczęli wyskakiwać z wieżowców... - To zabawne, zawsze myślałem, że Bastinado był bohaterem — odparł Barry. W kolejnej sali roiło się od małych dzieci w szatach i szpiczastych kapeluszach. 46 - Czy to czarodzieje? - spytał Nigel. - Za młodzi. - Barry pokręcił głową. -Twój tato ma rację, Nigel. To Gumole, których zainspirowały książki J.G. Rollins. Przyprowadzili ich tu rodzice. Mamy przekonać te dzieci, że nie są Barrym ani Herbiną. Dlatego proszę, byś nie przystawał przy oknie. Widok prawdziwego Barry'ego może wywołać u nich atak wściekłości. - Dziwaczne — mruknął Nigel. -Właściwie to bardzo smutne. J.G. z własnej kieszeni opłaca ich terapię. W dziewięćdziesięciu ośmiu procentach przypadków dochodzi do wyleczenia. Skręcili w prawo i znaleźli się przed drzwiami z napisem JEDNOSTKA SPECJALNA. - Przepraszam, źle skręciłem — rzekł szybko Kurrliss. - Czy to tutaj trzymacie pistolety i inną broń? — spytał Nigel. Kurrliss wahał się przez moment. - Umm... Tak. - Po cóż, u licha, wam broń? - Barry spojrzał na niego wstrząśnięty. - Chodźmy tędy - rzucił Kurrliss. - Nie wszyscy czarodzieje są równie rozsądni jak ty, Barry. — Pozdrowił skinieniem dłoni idącą z naprzeciwka bardzo ładną koleżankę. - To laskołaczka, uwierzyłbyś? - szepnął. - Rodzinna klątwa. Lekko rozchwiana emocjonalnie, lecz niezwykle, ach, użyteczna. - Kurrliss odprowadził ją tęsknym spojrzeniem. - O czym to ja mówiłem? - Mówiłeś o tym, że czarodzieje bywają nierozsądni -przypomniał Barry, zastanawiając się, ile Nigel zrozumiał 47 z poprzedniego akapitu. Nie musiał się jednak martwić, bo chłopiec naśladował akurat ciosy karate. — Zgadza się, mnóstwo czarodziejów to wariaci. Wyniki badań... — Ha! - wykrzyknął Nigel. Kurrliss spojrzał na niego zaskoczony. — Rozmawialiśmy o tym z synem w drodze z Charlbu-ry — wyjaśnił Barry. — Powiedziałem, że w to nie wierzę. — To lepiej uwierz. Sporo czarodziejów, z którymi mieliśmy do czynienia, to niebezpieczni szaleńcy. Ministerstwo Magiczności nie jest zachwycone, lecz od czasu do czasu jakiś podstarzały prestidigitator nie chce słuchać rozsądnych argumentów i musimy go wyeliminować.
— Z pistoletu? — Barry prychnął. — Mało prawdopodobne. — Z działa — odparł Kurrliss. - Czytasz wtedy w gazetach o „planowanych wyburzeniach", ale to ostatnia deska ratunku. Naszym zadaniem tu, w Komórce Specjalnej, jest pilnowanie, by magowie i Gumole żyli w harmonii, a nie wysadzanie w powietrze ludzi takich jak Bubeldor. Dotarli z powrotem do gabinetu Kurrlissa. — Bubeldor chyba nie... — Byłego dyrektora Hokpoku od pewnego czasu uważano za zaginionego. — Naprawdę nie mogę tego skomentować - oznajmił stanowczo Kurrliss. — Program ochrony czarodziejów. Wybacz, że o nim wspomniałem, powinienem był użyć innego przykładu. — Czy mógłbym? - wtrącił Nigel. — Weź jeszcze jedną. — Kurrliss poczuł ulgę, że nie on będzie płacił rachunki za dentystę dzieciaka. 48 - Nie, to znaczy bardzo chętnie. Ale chciałem spytać, czy mógłbym opowiedzieć o tym moim kolegom w szkole? - Nigel niedługo zaczyna naukę w Hokpoku -wyjaśnił Barry. Kurrliss uśmiechnął się. - Wielki dzień. Pewnie jesteś bardzo podekscytowany. - Niespecjalnie - mruknął Nigel. - Trochę się denerwuje. — Barry poczochrał włosy syna; Nigel tego nie cierpiał. - Osobiście znam mnóstwo Gumoli - niemal wszystkich w tym budynku — którzy z radością zamieniliby się z tobą. Pracujemy tu, bo uwielbiamy czarodziejów, magię i tak dalej, tyle że sami nie jesteśmy magiczni. Nie potrafię robić nawet balonowych zwierzątek — przyznał Kurrliss. - To mogę im powiedzieć? -Jeśli to zrobisz, tylko nam pomożesz. - Urzędnik uśmiechnął się. - To do twojego pokolenia próbujemy dotrzeć. Im więcej młodych czarodziejów będzie praktykować „bezpieczne zaklęcia", tym mniej kłopotów pozostanie nam do rozwiązania. W razie wątpliwości lepiej trzymać różdżkę w kieszeni. Zaśmiali się chórem. Po kolejnej coli i znaczku z napisem „Bezpieczeństwo to bomba" Barry i Nigel pożegnali się i wyszli. — Załóż nos i okulary. — Barry wręczył synowi idiotyczne przebranie. — Nie chcemy, by dorwali nas paparazzi. Ulica była pusta. — Tato, pojedźmy metrem - poprosił Nigel. — Musimy? - Barry jęknął. 49 Nie cierpiał metra. Wersja czarodziejów była magicznie połączona ze wszystkimi innymi liniami metra na świecie. Uroczy pomysł, dopóki nie wysiadło się na niewłaściwym przystanku i nie znalazło w Sao Paolo. Pieprzone kaprysy, pomyślał gniewnie Barry, gdy zdarzyło mu się to po raz ostatni. „Całemu magicznemu światu przydałoby się nieco mniej kaprysów, a nieco więcej higieny" - powtarzał często. Jego spory z Departamentem Kaprysów w ministerstwie przeszły do legendy. — Tylko jeśli pozostaniemy na poziomie gumolskim — zastrzegł. Droga na poziom czarodziejski prowadziła przez skrzynkę elektryczną na końcu gumolskiego peronu. Dzięki temu magowie mogli materializować się w mroku, nie zwracając niczyjej uwagi. Zresztą i tak ubierali się jak bezdomni. Siedząc w wagonie, Barry powiódł wokół wzrokiem. - Myślę, że ten człowiek to animag. - Daj spokój, tato - mruknął Nigel. - Nie, zastanów się. Kurr-liss, kura plus lis. Co to oznacza? - Na fermie drobiu niezłąkatastrofę. - Nigel roześmiałsię. — Śmiej się, śmiej. — Barry nie miał ochoty słuchać drwin własnego dziecka. - Poza tym powszechnie wiadomo, że większość animagów to dupki. Ani to liczba mnoga od anus, czyli odbyt. Ani plus mag oznacza maga, który jest dupkiem. To łacina, nauczą cię jej w szkole. — Osobiście uważam, że był uroczy— nie zgodził się Nigel. — Przekupił cię kofeiną — uciął Barry. — Zbieraj się, to nasz przystanek. ROZDZIAŁ 3 OBOWIĄZKOWI ROZDZIAŁ lt Pewnego pogodnego wrześniowego ranka jakieś trzy tygodnie później dwie
bezcielesne ręce popychały wyładowany bagażami wózek wzdłuż słynnego peronu 3,14* dworca Kings Carp. Przed kołami zbierał się szybko rosnący stos śmieci - jednorazowych zwojów upajających, opakowań po chipsach, pustych losów elfickiej loterii. Od czasu do czasu wózek zatrzymywał się i ręce znikały. Potem pojawiał się bezcielesny adidas odrzucający kopniakiem śmieci. Między torami przebiegł chuderlawy szczur. — Jak ktoś mógł tak porzucić swoje zwierzę? — spytał głośno Nigel, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Mniej więcej ukryty pod należącą do ojca peleryną niewidką poklepał wiszącą u pasa w worku słonej wody ośmiornicę. Jego ulubieniec Chesterfield zapluskał radośnie w odpowiedzi. ...15926535... 51 ROZDZIAŁ 3 mi Pewnego pogodnego wrześniowego ranka jakieś trzy tygodnie później dwie bezcielesne ręce popychały wyładowany bagażami wózek wzdłuż słynnego peronu 3,14* dworca Kings Carp. Przed kołami zbierał się szybko rosnący stos śmieci - jednorazowych zwojów upajających, opakowań po chipsach, pustych losów elfickiej loterii. Od czasu do czasu wózek zatrzymywał się i ręce znikały. Potem pojawiał się bezcielesny adidas odrzucający kopniakiem śmieci. Między torami przebiegł chuderlawy szczur. -Jak ktoś mógł tak porzucić swoje zwierzę? - spytał głośno Nigel, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Mniej więcej ukryty pod należącą do ojca peleryną niewidką poklepał wiszącą u pasa w worku słonej wody ośmiornicę. Jego ulubieniec Chesterfield zapluskał radośnie w odpowiedzi. *...15926535... 51 Wokół przedniego prawego kółka owinęła się Prezerwatywa Wszystkich Zapachów EX. Pottsa - „wyłącznie do celów rozrywkowych". Nie było mowy, żeby Nigel tego dotknął, nawet nogą. Mocniej pchnął wózek i prezerwatywa pękła. Była niezbyt trwała; na szczęście istniały do tego specjalne zaklęcia. Nigel ich jednak nie znał. Za każdym razem, gdy Herbina zdołała zmusić Barry'ego do podjęcia Rozmowy, ojciec odchodził wstrząśnięty tym, czego chłopak zdążył się już nauczyć z przeznaczonego wyłącznie dla magów kanału kablowego VieloWizja Vielokonta. — To zdrowa ciekawość — powiedziała mama Nigela. — Najwyraźniej odziedziczył ją po matce — odparł Bar-ry. - Dziwne, że nie ma jeszcze włochatych dłoni. W odpowiedzi Herbina przeszła do ostrego kontrataku, którego podstawę stanowiła bogata przeszłość seksualna Barryego. Po kilkunastu upiornych minutach później, gdy doszła dopiero do połowy litery B, zdesperowany Nigel uniósł wzrok znad książki. — Pamiętacie, że ja tu siedzę? - rzucił. — Przepraszam, Nige - odparła Herbina. — Tak, przepraszam — dodał Barry. -Wiedzieliście, że ośmiornice dorównują inteligencją domowym kotom? Nigel nienawidził, gdy rodzice rozmawiali o swoim życiu przedmałżeńskim. Z jakiegoś powodu historie te budziły w nim niepokój. Uparł się też, by matka rzuciła na niego urok zapomnienia, aby nie musiał myśleć o rodzicach uprawiających seks. Tymczasem na peronie wiatr uniósł właśnie w powietrze rozkładówkę przedstawiającą najadę z niewiarygodnie 52 wielkim biustem. Mimo swej sławy peron 3,14 był okropnie brudny od czasu, gdy Ministerstwo Magiczności sprywatyzowało Ekspress Hokpocki (obecnie przezywany De-presem Hokpockim). Od tego dnia podróż do Hokpoku, i tak sama w sobie nudna, przekształciła się w dantejskie piekło awarii i opóźnień, wyśrubowanych cen i toalet cuchnących moczem i mirrą. Pociąg zawsze się spóźniał, dziś jednak Trotterów nawet to ucieszyło, podobnie bowiem miała się rzecz z Barrym. Hokpok był najsłynniejszą instytucją edukacyjną w magicznym świecie, aNigelTrotter jej najsłynniejszym nowym uczniem. Ostatecznie przyszedł na świat
jako syn pierworodny Herbiny Gringor i Barry'ego Trottera. Czekało go trudne zadanie - przez jedenaście lat nauki można naprawdę wiele osiągnąć, zwłaszcza gdy chodzi o kogoś tak ekstrawagancko magicznego jak Barry. Nigel wielokrotnie słyszał wszystkie opowieści i wcale nie miał ochoty z nimi konkurować. Gdyby to od niego zależało, poszedłby do gumol-skiej szkoły i został holistycznym dentystą, jak dziadkowie ze strony matki. Tato jednak upierał się, by Nigel chociaż spróbował edukacji w Hokpoku... i tak znalazł się tutaj, walcząc ze środkami antykoncepcyjnymi na brudnym peronie, obok obłażącego z farby Depresu Hokpockiego. Wózek podskoczył, przejeżdżając po martwym gnomie. Sowa ojca Hybryda skrzeczała złośliwie przy każdym szarpnięciu. - Skwaark - wrzasnęła wśród szumów, strosząc poplamione nikotyną białe pióra. Po latach palenia musiała poddać się tracheotomii i obecnie jej krzyki dobiegały ze specjalnego aparatu. 53 Nigel nie z własnej woli zabrał sowę ojca. W ten weekend nie tylko zaczynał się semestr, ale też odbywał zjazd koleżeński, co oznaczało, że mama i tato zabrali się z nim (na szczęście huragan Fiona wylądowała u babci i dziadka Gringorów). Tak bardzo się ich wstydził, że uparł się pójść przodem pod osłoną starej peleryny niewidki. Nigela nie cieszyła perspektywa podróży — jazda zapowiadała się na długą i nudną, a co gorsza, wiedział, że matka ani na moment nie spuści z niego czujnego oka. To ostatnie odbierało najmniejszy cień atrakcyjności pogłoskom o wielowymiarowych imprezach z całowaniem. Może jednak zdoła jakoś uciec. Ale raczej na pewno nie. Dziesięć kroków dalej rodzice Nigela sprzeczali się lekko. Nagle nie musieli opiekować się Fioną i odkryli, że przepełnia ich energia. - Co takiego?—spytał Barry.-Aniech mnie piorun strzeli! — Powiedziałam, że chyba zwariowałeś - powtórzyła Herbina. -Nie słyszę was, marynarzu, przekrzywił mi się har-cap. - Barry odsunął przepaskę z oka i przyjrzał się rozkładowi. — Brobdingnag! - ryknął i płachta się powiększyła*. - Słyszysz aż za dobrze - rzuciła z oburzeniem Herbina. — Pospiesz się, Barry. — Spokojnie, szczurze lądowy, wciąż mamy—Barry zmrużył oczy i spojrzał uważnie - minus dwie minuty. * Zaklęcia bywają bardzo użyteczne, ale trochę przypominają psy. Im głośniej i bardziej stanowczo je rzucamy, tym większe prawdopodobieństwo, że zwrócą na nas uwagę i zrobią to co każemy. 54 - Mamo, tato, szybciej! - krzyknęła para bezcielesnych rąk. - Odjadą bez nas. - Nigel był dziś mocno podenerwowany. - Idę tak szybko jak mogę, marynarzu - wymamrotał Barry. - Spróbuj chodzić z jedną nogą. - Spadł mu trój graniasty kapelusz. - Zostaw go. - Herbina przystanęła, czekając, aż mąż ją dogoni. - Ale Herb, kaucja... - Zostaw — poleciła Herbina*. Tuż za nią przesuwał się samojezdny magiczny wózek. Zlany potem Barry w końcu ją dogonił. - Do diabła z tym — wydyszał, zdejmując sztuczną drewnianą nogę. - Lepszy byłby kostium klowna. - Powinieneś popracować nad swoją formą — zauważyła Herbina. - Pocisz się jak świnia. - Nadmuchiwane papugi są cięższe, niż się wydaje — odparł kwaśno. - Nie pojmuję. Czemu uparłeś się przy tym kretyńskim kostiumie? - Powtarzałem ci tyle razy: to nie kostium, to przebranie. — Barry skrzywił się, powtarzając ostatnie słowo. - Nie rozumiem, czemu nie chciałaś włożyć swojego. Aaa! -To był strój francuskiej pokojówki! - warknęła Herbina. -Jeśli dorwą nas paparazzi, będzie to wyłącznie wasza wina, marynarzu. Peron był prawie pusty. c Mężowie bardzo pod tym względem przypominają zaklęcia. 55
Z przodu Nigel stukał w wagon różdżką. Puk, puk. Jak na magiczny pociąg, wydawał się mocno zardzewiały. Chłopiec przyjrzał się z goryczą różdżce; podejrzewał, że jej moce ograniczają się do stukania. Wraz z ojcem kupili ten zdecydowanie nieatrakcyjny kawałek sklejki tydzień temu w RóżdżkoMarkecie. Po co marnować pieniądze na różdżką, jeśli jej właścicielowi wyraźnie brakuje magii? Gdy tylko znaleźli się w przeraźliwie klimatyzowanym wnętrzu RóżdżkoMarketu, ojciec zaczął wspominać. - Kiedy sam byłem w twoim wieku - zaczął, przywołując uniwersalny kod na „przestań słuchać" — wszyscy kupowali różdżki u Colliemandera. Sklepem kierowały psy, nie można tam było nic znaleźć - psy nie znają alfabetu - ale miało to swój urok. — Barry westchnął. - Urok? Taki magiczny? - spytał Nigel, kończąc baton motylicowy. Połączenie śluzu i czekolady było osobliwe, ale całkiem smaczne. - Nie wydaje mi się, choć biorąc pod uwagę, jak często sprzedawcy próbowali kopulować z czyjąś nogą, możliwe. — Barry nagle przypomniał sobie częstotliwość, z jaką klienci wdeptywali w psie kupy. — Szczerze mówiąc, niemal na pewno. Wtryniali ci pierwszą z brzegu starą różdżkę, liczyli podwójną cenę, a jeśli się skarżyłeś, gryźli. Poza tym wszędzie roiło się od pcheł — dodał Barry, maszerując szerokim, jasno oświetlonym przejściem między regałami RóżdżkoMarketu. Nigel rozejrzał się po supermarkecie pełnym odsłoniętych metalowych belek i jarzeniówek. Wokół kręcili się ponurzy sprzedawcy w wyjątkowo brzydkich, drapiących fartuchach. 56 - Myślę, że w starym sklepie bardziej by mi się podobało - rzekł rozmarzony. - Mnie nie - uciął- Barry, okłamując samego siebie, by poczuć się lepiej. W miarę upływu lat i zachodzących zmian, nieodmiennie na gorsze, coraz częściej korzystał z tej techniki. - Tak jest znacznie lepiej - dodał bez przekonania. Sklep sprawiał wrażenie zimnego i bezosobowego, ojciec i syn pragnęli uciec z niego jak najszybciej. Po dziesięciu minutach wyszli, niosąc niewymiarową pałeczkę ze sklejki, zawierającą jeden włos nornicy. - Nie była to dokładnie magiczna nornica - przyznał sprzedawca. - Ale świetnie opanowała sztukę, uhm, norni-cowania. Proszę spróbować. Nigel eksperymentalnie machnął różdżką i wywalił gablotę z superlekkimi różdżkami z włókna szklanego sprowadzanymi z Danii. — Ciężka — zauważył. — Trwała - poprawił Barry. — Przywykniesz. - Musieli kupić wszystkie rzeczy do szkoły w jeden dzień, nie miał zatem ochoty zbyt długo rozwodzić się nad zakupami. — Weźmiemy tę. -Ale ja... - wtrącił Nigel; bardzo chciał kupić różdżkę w kształcie L, taką jakich zawsze używali w pochodzących z Hongkongu gangsterskich filmach mag-fu: można z niej było strzelać zza rogu. - Twoja mama by mnie zabiła — rzekł przepraszająco Barry. - Ale powiem ci coś, sam wybierz do niej fajną kaburę. Nigel zdecydował się na ozdobioną po bokach płomie- niami. 57 — Czy mam założyć boczne kółka? - spytał sprzedawca przy kasie. Najwyraźniej cierpiał katusze w najgorszej dorywczej pracy swego życia, toteż Barry poczuł się w obowiązku przytaknąć. — Tato, nie. - Nigel jęknął. — Tak, tak — powiedział szybko Barry. — Zawsze będziesz mógł je zdjąć - dodał do syna. — Tato! Te kółka są dla maluchów, wszyscy będą się ze mnie nabijać! — Lepiej, żeby się nabijali, niż żeby różdżka skręciła podczas zaklęcia i posłała cię do Szwecji, podczas gdy wybierałeś się do Swindon. — Użyję tabaki podróżnej — rzekł z desperacją Nigel. -Nie ma mowy. Tabaka niszczy przegrodę nosową, wkrótce skończyłbyś z jedną dużą dziurką w nosie. Barry wyciągnął kartę kredytową CIngolda i zapłacił. W ten sposób Nigel został dumnym właścicielem różdżki nadającej się najlepiej do walenia po łbach - albo stukania w niegdyś magiczne pojazdy, jak w tej chwili. Rodzice dogonili go; zdjął pelerynę i zawiązał ją sobie wokół szyi niczym superbohater. Stworzyło to niepokojący efekt fruwającej głowy, dość poruszający,
by w krótkich odstępach czasu usłyszał gumolski krzyk, odgłosy wymiotów i jęk przed omdleniem. Natomiast magowie byli zupełnie odporni na podobne zjawiska. Barry wyjął własną różdżkę i machnął nią, mamrocząc pod nosem. Kufer Nigela ani drgnął. — Nie naciągnij niczego, Barry - upomniała męża Her-bina. - Rzucaj z kolan, nie z pleców. 58 Za drugim razem Barry posadził kufer na przodzie przedziału bagażowego. Schował różdżkę, starł pot z górnej wargi i obróciwszy się, spojrzał na syna, który parę kroków dalej odgrywał w myślach jakąś skomplikowaną zabawę. - Ha! Kasuj! Możesz mi skoczyć, wredny gazowniku — rzekł, pokonując wroga naciśnięciem wyimaginowanego klawisza. - Nie mów „możesz mi skoczyć"—upomniała go Herbina. - Chryste, jakie to ciężkie, Nigel — mruknął Barry. — Co ty tam masz? - Ubrania i inne takie. Była to tylko technicznie prawda. Mniej więcej połowa ubrań spakowanych przez matkę obecnie leżała na podłodze w sypialni Nigela. Zastąpiły ją zbiory reguł, karty postaci, podręczniki mistrza gry, rozpiski i kości do Kuratorów i Księgowych, gry RPG rozgrywającej się w świecie mugolskim, na której punkcie zwariował wraz z kumplami. W swych nader częstych marzeniach Nigel zazwyczaj odgrywał swą ulubioną postać, Geoffa, niezwykle potężnego analityka systemów komputerowych na szesnastym poziomie. Przez ostatni rok rozwijał tę postać, począwszy od stażysty świeżo po uniwersytecie. W marzeniach Nigela GeofF pokonał właśnie złowrogiego pracownika gazowni odczytującego liczniki, włamując się do rejestrów firmy gazowniczej. Nigel miał nadzieję, że inni uczniowie z Hokpoku także grywają w K&K. Z ogłuszającym sykiem Ekspress Hokpocki wypuścił z siebie obłok pary. Para skropliła się w postać konduktora. 59 — Proszę wsiadać! — krzyknął wprost do ucha Barry'ego, po czym dodał: - Szybciej, szybciej, Długi Johnie. - Możesz mi skoczyć - warknął z irytacją Barry, po czym w obawie, że ktoś mógłby go rozpoznać, machnął plastikowym mieczem i warknął: — Przeszyję cię na wylot, ty szczurze lądowy! — Nagle jego nastrój poprawił się gwałtownie na widok zbliżającego się ku nim mężczyzny z aparatem fotograficznym. - Widzisz? — rzekł z tryumfem do Herbiny. Przez moment szala odwiecznej walki o to kto jest bystrzejszy przechyliła się na jego stronę. Tyle że nie do końca. — Cześć, Barry, Herbino. Miałem nadzieję, że przyjedziecie na zlot. To był Colin Cryptic, jedno z największych rozczarowań pokolenia Barry'ego. W Hokpoku Colin stał się legendą, wprowadzając do szkolnej gazetki „Harce Hokpoku" zdjęcia dziewczyn topless. W piątej klasie zgromadził już sporą fortunę i zamierzał otworzyć własną stronę, gdy Bubeldor zorientował się co się święci i położył temu kres. Colin posługiwał się nielegalnym urokiem zmuszającym ludzi, by rozebrali się do naga. Konfiskując zdjęcia, dyrektor nie okazywał gniewu, raczej dziwny smutek. - Rób tak dalej, Cryptic, a nie zostanie ci nic, czego mógłbyś pragnąć. Uwierz komuś, kto ma już sto czterdzieści dwa lata. W życiu potrzebne są wszystkie niespodzianki. Niestety, pierwsza niespodzianka dorosłego życia Colina okazała się nader nieprzyjemna, gdy odkrył że „Wróżbita Codzienny" wcale nie ma ochoty zatrudniać kolejnego błyskotliwego absolwenta. Wpadł w złe towarzystwo - redakcji „Fajtu" - a stamtąd droga wiodła już tylko w dół. Następne 60 dwadzieścia lat spędził w światku najgorszego, czarodziejskiego porno, wymyślając coraz to nowe rokokowe perwer-sje do najróżniejszych świerszczyków Vielokonta. Obecnie był redaktorem pism „Magonastki", „Cyce i Czarownice", „Laski i Różdżki" oraz „Ssanko u Sukkuba". W rezultacie otaczała go aura rozpusty i zepsucia, gęsta niczym mgła. Herbina uważała, że Colin Cryptic to zdecydowanie nie towarzystwo dla jej syna. Barry'ego, co łatwo zgadnąć, jego obecność bawiła. Razem wsiedli do pociągu. - To wasze dziecko? — spytał Colin. — Jak to się stało? -Dziesiątki lat spędzonych w świecie seksu na sprzedaż sprawiły, że zupełnie zapomniał o jego
bardziej przyziemnych aspektach. — Mogę usiąść z wami? - Niestety, Colinie, przepraszam. - Herbina zareagowała szybko, jak żonie przystało. — Trzymamy miejsce dla Łona Gwizzleya. - Och - mruknął z żalem Colin. W szkole zawsze chciał należeć do ich grupy, a teraz... j uż zaczynały się weekendowe deja vu. — Rozumiem, poszukam gdzieś miejsca. — Pstryknął fotkę, jak zawsze, gdy czuł się niezręcznie. - Ta jest ubrana, obiecuję - rzekł szybko, dostrzegając ostre spojrzenie Herbiny. Odwrócił się do Barry'ego. - Może pogadamy dłużej podczas zlotu? Mam kilka świetnych ujęć wywłoczni delfickiej. - Pomysł super — odparł Barry. Zawsze chciał tam pojechać. - I znalazłem też parę naszych starych spankingowych filmów - dodał Colin. — Pamiętasz? - Rany, nic o tym nie wiem. - Barry się zarumienił. 61 dwadzieścia lat spędził w światku najgorszego, czarodziejskiego porno, wymyślając coraz to nowe rokokowe perwer-sje do najróżniejszych świerszczyków Vielokonta. Obecnie był redaktorem pism „Magonastki", „Cyce i Czarownice", „Laski i Różdżki" oraz „Ssanko u Sukkuba". W rezultacie otaczała go aura rozpusty i zepsucia, gęsta niczym mgła. Herbina uważała, że Colin Cryptic to zdecydowanie nie towarzystwo dla jej syna. Barry'ego, co łatwo zgadnąć, jego obecność bawiła. Razem wsiedli do pociągu. - To wasze dziecko? — spytał Colin. — Jak to się stało? — Dziesiątki lat spędzonych w świecie seksu na sprzedaż sprawiły, że zupełnie zapomniał o jego bardziej przyziemnych aspektach. - Mogę usiąść z wami? - Niestety, Colinie, przepraszam. — Herbina zareagowała szybko, jak żonie przystało. — Trzymamy miejsce dla Łona Gwizzleya. - Och — mruknął z żalem Colin. W szkole zawsze chciał należeć do ich grupy, a teraz... już zaczynały się weekendowe dej& vu. - Rozumiem, poszukam gdzieś miejsca. - Pstryknął fotkę, jak zawsze, gdy czuł się niezręcznie. - Ta jest ubrana, obiecuję - rzekł szybko, dostrzegając ostre spojrzenie Herbiny. Odwrócił się do Barry'ego. — Może pogadamy dłużej podczas zlotu? Mam kilka świetnych ujęć wywłoczni delfickiej. - Pomysł super - odparł Barry. Zawsze chciał tam pojechać. -1 znalazłem też parę naszych starych spankingowych filmów - dodał Colin. — Pamiętasz? - Rany, nic o tym nie wiem. - Barry się zarumienił. 61 Herbina obserwowała go niczym sęp, w dodatku taki, który woli, by nie poruszać pewnych tematów w obecności małych sępiąt. - Na pewno pamiętasz - upierał się Colin. - Ty, Imoge-na Blagga, Priscilla Top- Thompson i ja włamaliśmy się do gabinetu Bubeldora i... - Ahem, żona. - Barry zakasłał znacząco. - A tak, jasne. Jasne. — Colin zrozumiał. — Pogadamy o tym później. - Mrugnął porozumiewawczo. Nawet Barry zaczął się czuć nieswojo. - Jasne, Colin, zobaczymy się w szkole. Dobrze? - W porząsiu. - Colin ruszył w stronę lokomotywy. Herbina poprowadziła rodzinę w przeciwnym kierunku. Znaleźli pusty przedział i usiedli. Nigel otworzył plecak, który wypchał rzeczami mającymi uprzyjemnić podróż. Na wierzchu tkwiło pięć jego ulubionych komiksów, same numery Opowieści zupełnie nieniesamowitych opisujących przygody Normana Norma-la, Mugola w średnim wieku. Prawda jest taka, że Nigel nie lubił magii, ani trochę. Budziła w nim niepokój. W pobliżu magów patyki ciągle zamieniały się w węże, człowiek nigdy nie wiedział, czy otoczy go normalna mgła, czy raczej Mambolubna Mia-zma. Jeśli prowokacyjnie ubranej kelnerce nie spodobało się czyjeś spojrzenie, na talerzu zamiast przystawek lądowała splątana masa stonóg. Pewnie świat magii był super dla ludzi z wrodzonymi potężnymi mocami, magów takich jak mama czy tato. Ich nikt nie zaczepiał. Nigela jednak czekały w nim wyłącznie niemiłe niespodzianki. 62 - Nie każdy, kto uczy się w Hokpoku, chce zostać czarodziejem - rzekł poprzedniego wieczoru Barry, robiąc dobrą minę do złej gry. —To, czego się tam
nauczysz, przyda ci się niezależnie od wybranego zawodu. - Na przykład co? - spytał Nigel. - Nie przekręcaj moich słów-warknął Barry. —Pojedziesz do Hokpoku i będziesz się świetnie bawił. Koniec, kropka. Nigel wrócił do pakowania, pogwizdując pod nosem temat z Mostu na rzece Kwai, by jeszcze dobitniej wyrazić, co myśli o tym wszystkim. - Mówiłem ci, że nie powinniśmy pozwalać mu tego oglądać w VieloWizji - wymamrotał Barry. Teraz, w dwanaście godzin później, jechali na spotkanie przyszłości syna. Herbina także wyciągnęła kolorowe pismo. Barry rozsiadł się w kącie z piórem i notatnikiem — już wcześniej ogłosił wszem wobec, że w pociągu zamierza zacząć pisanie wspomnień. Tryskając energią, nakreślił Rozdział 1. Niezły początek, pomyślał. Co dalej? Aby dać sobie trochę czasu do namysłu, podkreślił dwa razy oba słowa i nagle ku swemu ogromnemu zdumieniu wpadł na coś, co mógłby napisać. To było niczym dar od bogów literatury. Urodziłem się, napisał. Co dalej? Niestety, twórcze źródło, jeszcze przed chwilą tryskające wysoko, nagle wyschło. Bazgranie nie pomagało, linie na pergaminie patrzyły na niego ponuro, wyzywająco, niczym wąskie, surowe usta. Żeby pokazać im, kto tu rządzi, skreślił słowo „urodziłem" i napisał nad nim „wynudziłem". 63 Zniesmaczony, sięgnął po jeden z komiksów syna. - O czym to jest? - Przerzucał kartki, szukając porządnego, zdrowego okultyzmu. Nigel ożywił się natychmiast. - To historia czterdziestosiedmioletniego Gumola, Nor-mana Normala, aktuariusza. - Co to jest aktuariusz? - spytał Barry. - To ktoś, kto przepowiada, kiedy ludzie umrą - wyjaśnił Nigel. - To znaczy banszajs*? - Nie, używa do tego tabel statystycznych. Mieszka z matką w Slough, ma różne niesamowite moce, takie jak prawdopodobieństwo i algorytmy... - Bzdury i przesądy — warknął Barry. - Wcale nie, to super. Zupełnie inny świat. Świat, w którym nie brak miejsca dla każdego, nie tylko superczarodzie-jów, w odróżnieniu od innych znanych mi światów - dodał z naciskiem Nigel. - Jego największa słabość to skłonność do tycia. Proszę. — Nigel podsunął ojcu komiks. — Zobacz, tu idzie do sklepu kupić mleko. Barry przyjrzał się kolorowej okładce. - Ten, który czytam, jest o sądzie grodzkim. Barry wziął do ręki komiks, patrząc na niego z obrzydzeniem jak na oślizgły śmieć. Oddał go szybko synowi. Nigel wiedział, co teraz nastąpi; słyszał to już wiele razy. * Banszajs — przeraźliwie chudy straszliwy duch obdarzony przenikliwym głosem, który pojawia się, gdy ktoś życzy śmierci członkowi rodziny (albo przynajmniej marzy o tym, by poszedł sobie w cholerę). 64 -Wiesz, Nige, w końcu będziesz musiał pożegnać się z tymi gumolskimi śmieciami. — Cii, Barry. - Matka uniosła wzrok znad pisma o modzie, „Sabatu". — Nie zabraniaj Nigelowi rozrywek. I tak ma dosyć na głowie. — W korytarzu za drzwiami wybuchło zamieszanie. Lon Gwizzley przegalopował obok, goniąc za piłką tenisową. - Idź po Łona. Barry wstał. Już w drzwiach odwrócił się do żony. — Nie możemy wciąż go niańczyć, Herb. Wcześniej czy później będzie musiał dorosnąć i stać się czarodziejem. Marzenia są dobre dla małych dzieci, ale gdy ma się jedenaście lat, czas już zacząć żyć w magicznym świecie. — Lon przegalopował w drugą stronę. - Hej, Lon, zaczekaj... Nagle usłyszeli łomot, po którym nastąpiły głośne przekleństwa, wiwaty i warczenie. To Lon wywrócił wózek z przekąskami. Nigel nie znosił, gdy ojciec mówił o nim, jakby go obok nie było. Co gorsza, jego słowa podsyciły płomień niepokoju. Nigel próbował go zdusić, teraz jednak ogień płonął jasno, pochłaniając resztki optymizmu. Zostali w przedziale sami z mamą. Pociąg z mocnym szarpnięciem ruszył naprzód, a
ojciec uganiał się tam i z powrotem, ścigając Łona. Nagle Nigel poczuł, jak coś drapie go w gardle. Zakasłał. - Chyba mam suchary — rzekł do matki. - Jeśli okaże się, że mam suchary, będę mógł wrócić do domu? - To suchoty, słonko — poprawiła Herbina. — I nie jesteś na nie chory. Przez chwilę jej syn wyglądał z nieszczęśliwą miną przez okno. 65 - Czemu muszę być magiczny? - rzekł wreszcie. - Czemu nie mogę pójść do normalnej szkoły z normalnymi dziećmi? Nie jestem taki jak ty i tato, nigdy nie będę wielkim magiem. - Nie martw się - odparła. - Nigelu, człowiek zwykle dokonuje czegoś wielkiego dzięki odrobinie szczęścia czy niezwykłemu talentowi, z którego istnienia nawet nie zdaje sobie sprawy aż do chwili, gdy jest mu potrzebny. Nie każdy może być wielki, każdy natomiast może być dobrym człowiekiem. W ostatecznym rozrachunku to właśnie jest najważniejsze. Poradzisz sobie, wiem, że tak. Lecz w głębi serca Herbina również się martwiła. W Hok-poku nie było łatwo, a dzieci potrafiły się zachowywać niewiarygodnie okrutnie. Co czeka tam jej uroczego, bystrego, całkowicie niemagicznego syna? ROZDZIAŁ 4 Od dnia narodzin Nigel Trotter nie miał w sobie ani krzty magii. Nie potrafił rzucać zaklęć ani klątw, robić sztuczek czy kwitować. Nie przepowiadał przyszłości, brakowało mu nawet porządnego wyczucia kierunku. Absolutna niezdolność porozumiewania się z jakimkolwiek członkiem królestwa zwierząt sprawiała, że wycieczki do zoo z ojcem stanowiły szczyt nudy. Mówiąc brutalnie, był magicznym niewypałem czy też, jak nazywają to czarodzieje, ćwokiem. Sam doskonale zdawał sobie sprawę z własnej beznadziejności. Podkreślało ją jeszcze niezwykłe podobieństwo łączące go z ojcem. Wyglądał jak młody Barry, choć nie miał py-takrzyka. Oczywiście rodzice się martwili — ojciec obwiniał gumolskie geny matki, matka oskarżała tatę o to, że rzucał zbyt wiele zaklęć, nie wkładając wcześniej ochronnej ołowianej bielizny. Pod względem fizycznym Nigel był całkiem zdrów. Może to klątwa, blokada psychiczna? Po dziesięciu latach wizyt u najlepszych lekarzy (i kilku najgorszych), niezliczonych bolesnych badaniach i całej serii terapii i leków 67 równie różnorodnych jak bezużytecznych, nikt nie wiedział na pewno, czemu Nigel nie jest magiczny. Jego młodsza siostra dysponowała wszak ogromnym talentem. Nie było ranka, by Fiona nie wyczarowała dzikiej świni czy czegoś równie niszczycielskiego. Lecz rodzice nigdy jej nie karali. — Mamo, Fi każe zaskrońcom załatwiać się w moim łóżku - poskarżył się niedawno Nigel. — Wcale nie. — Fiona spojrzała na niego wrogo i podpaliła mu rąbek koszuli. — Fiono, przestań — upomniała Herbina, wsuwając w wiszącą w powietrzu kulę błękitnego ognia kolejny plaster bekonu. — Wolałbym, żebyś nie używała metanu, mamo - powiedział Nigel. - Przez to bekon smakuje jak bąki. Herbina gotowała jak ogarnięta wściekłością na wszystkie produkty żywnościowe. Nawet niezawodne zaklęcia od Nutelli czy Knurra dawały jedynie nieco organiczną, gumowatą maź. Barry od dawna nazywał telefoniczne zamówienia interwencją. Jak na przykład w zdaniu: „Kochanie, chyba czas na interwencję". Fiona kazała bocznym klapom stołu unosić się i opadać niczym skrzydłom olbrzymiego drewnianego ptaka. Czemu rodzice jej nie powstrzymają? - zastanawiał się Nigel. Gdybym ja zrobił coś takiego... Jeden z zawiasów zaskrzypiał. — Słyszałeś? — spytała męża Herbina. — Kupiliśmy to w Magikei? Cholerna taniocha. Gazeta Barry'ego wyleciała w powietrze, maselniczka, do której sięgnął Nigel, żeby posmarować masłem grzankę, upadła na podłogę. 68 równie różnorodnych jak bezużytecznych, nikt nie wiedział na pewno, czemu Nigel nie jest magiczny. Jego młodsza siostra dysponowała wszak ogromnym talentem. Nie było ranka, by Fiona nie wyczarowała dzikiej świni czy czegoś równie niszczycielskiego. Lecz rodzice nigdy jej nie karali. — Mamo, Fi każe zaskrońcom załatwiać się w moim łóżku - poskarżył się niedawno Nigel.
- Wcale nie. - Fiona spojrzała na niego wrogo i podpaliła mu rąbek koszuli. — Fiono, przestań — upomniała Herbina, wsuwając w wiszącą w powietrzu kulę błękitnego ognia kolejny plaster bekonu. - Wolałbym, żebyś nie używała metanu, mamo — powiedział Nigel. - Przez to bekon smakuje jak bąki. Herbina gotowała jak ogarnięta wściekłością na wszystkie produkty żywnościowe. Nawet niezawodne zaklęcia od Nutelli czy Knurra dawały jedynie nieco organiczną, gumowatą maź. Barry od dawna nazywał telefoniczne zamówienia interwencją. Jak na przykład w zdaniu: „Kochanie, chyba czas na interwencję". Fiona kazała bocznym klapom stołu unosić się i opadać niczym skrzydłom olbrzymiego drewnianego ptaka. Czemu rodzice jej nie powstrzymają? - zastanawiał się Nigel. Gdybym ja zrobił coś takiego... Jeden z zawiasów zaskrzypiał. — Słyszałeś? - spytała męża Herbina. — Kupiliśmy to w Magikei? Cholerna taniocha. Gazeta Barry'ego wyleciała w powietrze, maselniczka, do której sięgnął Nigel, żeby posmarować masłem grzankę, upadła na podłogę. 68 - Nigel, czemu jesteś taki okropnie niezgrabny? -Ja tylko... - Wiesz, że twoja siostra lubi bawić się stołem - dodał Barry. - A więc to moja wina? Ona zachowuje się jak ta mała z Egzorcysty., a wy macie pretensję do mnie? - Doktor mówi, że to zupełnie normalna faza rozwoju. Nazywają ją Denerwujące Dwójki. - Herbina usiadła i spróbowała przytrzymać bliższą z klap. - Fi ma już trzy lata - przypomniał Nigel. - Ty robiłeś to samo. - Barry całym ciężarem oparł się o stół na wypadek, gdyby córka próbowała posłać go w powietrze. — Tyle że oczywiście bez magii. - Nigel niemagiczny — powiedziała Fiona; był to jeden z jej ulubionych tematów. - Niemagiczny... ttccpbbb - dodała, wydymając usta. - ttCcpbbb — odparował Nigel. Gorzko żałował tego, że sam nauczył ją tej sztuczki. Najskromniejsze nawet próby porozumienia zawsze obracały się przeciw niemu, na przykład wtedy, gdy siostra powiedziała mamie, że pozwolił jej polizać ślimaka. Sama chciała go polizać! On tylko jej pomógł! - Nigel, przestań się znęcać nad siostrą — upomniał ojciec, przebiegając wzrokiem gazetę w poszukiwaniu swego nazwiska (które ostatnio pojawiało się tam coraz rzadziej). - Wcale tego nie robiłem. To ona znęcała się nade mną. -W głosie Nigela dźwięczało święte oburzenie. - Jakoś trudno mi w to uwierzyć, Nige - rzekł Barry. — Co może zrobić mała dziewczynka takiemu dużemu gościowi jak ty? 69 - Mnóstwo rzeczy! Wczoraj obudziłem się i odkryłem, że zamieniła mi głowę w kokosa. Barry spojrzał na syna ponad okularami, co znaczyło „nie wierzę ci". - Posmarowałem się maścią antymagiczną - uzupełnił Nigel. - Ile maści użyłeś? - zareagowała gwałtownie matka. -Jest okropnie droga. - Nie wiem, parę łyżek. - Nigel! - Nie grzeb w apteczce matki - dodał Barry. Rodzice mieli na tym punkcie hysia, odkąd przyłapali Nigela na strzelaniu wodą z okna na piętrze za pomocą iry-gatora. Nigel uważał, że się czepiają, w końcu skąd miał wiedzieć? - Skąd wzięły ci się te włosy? — spytał, zmieniając temat. Z różnych dziwnych miejsc na ciele ojca wyrastały kępki owłosienia. Barry ostatnio poddał się i kupił w aptece butelkę Eks-trasilnego Eliksiru Sir Cedrika, Wspomagającego Wło-sowzrost, w nadziei że dzięki niemu zdoła powstrzymać nieubłagany marsz niegdyś bujnej czupryny ku tyłowi głowy. („Najsilniejsza mikstura jaką znam" - zachwalał aptekarz. „Proszę spojrzeć: teraz dodatkowe dwadzieścia pięć procent Yeti!"). Tego ranka postawił butelkę na brzegu wanny i niechcący strącił. Na szczęście wylało się tylko zaledwie kropel, wystarczyło jednak, by pokryć go leciutkim puszkiem, który w paru przypadkowych miejscach wyraźnie zgęstniał.