Jaga_maj

  • Dokumenty267
  • Odsłony115 741
  • Obserwuję89
  • Rozmiar dokumentów418.0 MB
  • Ilość pobrań60 486

Trylogia jabłoniowa cz.1 - Wiśniowy dworek - Katarzyna Michalak

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Trylogia jabłoniowa cz.1 - Wiśniowy dworek - Katarzyna Michalak.pdf

Jaga_maj Książki E-booki - autorzy polscy
Użytkownik Jaga_maj wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

Katarzyna Michalak Wiśniowy dworek Czasami za spełnienie marzeń trzeba słono zapłacić, - ale taka jest po prostu cena życia. Dla Sylwii, mojej siostry ciotecznej i wiernej czytelniczki

Część I Rozdział 1 - W ten ciepły majowy dzień nad wiśniami otaczającymi stary dwór unosiły się setki krzątających się gorączkowo pszczół. Dlaczego gorączkowo? Bo w powietrzu wisiała pierwsza wiosenna burza, a tyle jeszcze pyłku i nektaru zostało do zebrania! - Dzieci, skupione wokół jasnowłosej, rozmarzonej nauczycielki, unosiły zaróżowione buzie do słońca, z przymkniętymi powiekami słuchając pszczelej muzyki. - Danusia Wrzesień trzymała w palcach gałązkę wiśni, z zachwytem podziwiając delikatne kwiaty. Śnieżno- białe płatki otaczały zielonkawy słupek i pręciki, pokryte żółtym pyłkiem. Idealna równowaga barw, piękno w najczystszej postaci. Dziewczyna mieszkała w tym starym dworze siódmy rok, a nadal tak samo wzruszenie ściskało jej gardło, gdy zaczynały kwitnąć otaczające szkołę wiśniowe drzewa. – Pani uczycielko, pani uczycielko, a o czym oni śpiewają? – zapytała jedna z dziewczynek, Joasia Krawcówna, nie otwierając oczu. – One – poprawiła małą Danusia. Nie miała już sił sprostować, że jest nauczycielką, a nie uczycielką. Tak mówiono w Milewie od wieków i będzie się tak przez wieki jeszcze mówiło. Nim odpowiedziała na pytanie, odgarnęła dziewczynce z oczu grzywkę gestem jednocześnie czułym i naturalnym, jakby była matką Joasi. Bo w rzeczywistości Danusia matkowała wszystkim swoim uczniom. Zarówno miłym i uroczym, do których należała najmłodsza latorośl Krawców, jak i szkolnym łobuziakom z klanu Łopatków. W duchu przyznawała nawet, że woli wesołego, psotnego Józia Łopatka od grzecznej, potulnej Joasi Krawiec... – Pszczoły śpiewają, że czas powrócić do pracy, moje kochane – odparła na głos. – Otwórzcie oczy i spójrzcie, jak zbudowany jest ten kwiat. - Dzieci ochoczo pochyliły głowy nad białym kwieciem, słuchając dalszych słów nauczycielki. - Danusia kochała swoją pracę. W tych dziwnych czasach, gdy nauczyciel jest zawodem jeśli nie pogardzanym, to wzgardzonym, ona co dzień budziła się z radością i ciekawością, czym też zaskoczą ją dzisiaj uczniowie. Może była nauczycielką w małej wiejskiej szkole – gdzie do najliczniejszej klasy uczęszczało obecnie dwanaścioro uczniów – zbyt krótko, by popaść w rutynę, a może miała duszę entuzjastki, dość, że nie wyobrażała sobie innej pracy. - Kochała też mały dworek o białych ścianach i pięknie rzeźbionym ganku, otoczony starymi wiśniami o sękatych pniach, które kwitły każdej wiosny tak cudnie, że nawet nieczuli na piękno

przyrody mieszkańcy Milewa mruczeli pod nosem, gdy jakaś sprawa przygnała ich do szkoły na wzgórzu: – Niebrzydko tu u was, dziecki, niebrzydko. - Dwór w 1868 roku wzniosła rodzina Milewskich – drobna zaściankowa szlachta, która dorobiła się małego mająteczku na Kresach, hodując konie czystej krwi. Milewscy, dla których nie mieli litości najpierw zaborca, potem Sowieci, na końcu zaś władza ludowa, przez tę ostatnią zostali w końcu skutecznie wygryzieni. Zmuszeni do opuszczenia dworu, do dziś tułali się pewnie po Amerykach czy innych Australiach. Danusia próbowała odnaleźć ich spadkobierców – nie po to, by oddać im Wiśniowy Dworek, bowiem jego właścicielem był Skarb Państwa, a nie ona, ale choćby dlatego, by wiedzieli, że dwór stoi, jest w miarę zadbany, jak tylko na to pozwalają skromne środki gminy, wsi i samej Danusi. Bezskutecznie jednak. Po Milewskich ślad zaginął. - Teraz w ich dawnym majątku mieściła się szkoła podstawowa dla dzieci z okolicznych wsi. Zajmowała cztery duże, jasne izby na parterze. Okna ze szprosami, wysokie od podłogi do sufitu, wpuszczały do środka światło słoneczne, rozproszone przez liście i kwiaty wiśni. Parkiet, z solidnego białowieskiego dębu, pamiętał jeszcze czasy poprzednich właścicieli. Wprost z niedużego holu po dębowych schodach wchodziło się na piętro, do królestwa Danusi, której kontrakt obejmował mieszkanie służbowe na poddaszu: dwa niewielkie, ale przytulne pokoje, równie jasne i słoneczne jak te na parterze, a tym piękniejsze, że pod skośnym dachem, malutka kuchnia i takaż łazienka – oto był cały świat nauczycielki i zarazem dyrektorki szkoły w Milewie. Jak można było nie kochać tego miejsca i tej pracy? - Pensja nie była oszałamiająca, lecz szkoła płaciła za prąd, wodę i ogrzewanie, na ciuchy Danusia wydawała niewiele, a na książki, które kupowała nałogowo, zawsze wystarczyło. I tyle było do szczęścia dziewczynie potrzeba. - Ach, jeszcze miłość... Danusi przydałaby się prawdziwa, wielka miłość. Czasem przed snem, w najczarowniejszej godzinie nocy, marzyła, że w Milewie zjawia się właściciel Wiśniowego Dworku, piękny, młody szlachcic – oczywiście na białym rumaku – wbiega po schodkach na ganek, gdzie na huśtawce siedzi Danusia z książką w dłoni i... i najczęściej w tym miejscu zapadała w sen, zmęczona codziennymi troskami. Nigdy nie wystarczyło jej wyobraźni czy raczej odwagi do wyimaginowania sobie ciągu dalszego: co zrobiłaby, poznawszy takiego mężczyznę? Czy odważyłaby się obdarzyć go zaufaniem? Bo już raz Danusia była zakochana, bezgranicznie, bez pamięci, ale... – Pani uczycielko, czy będzie przerwa? – Głos Józia Łopatko, rzeczowy, a nawet stanowczy, wyrwał dziewczynę z zamyślenia. – Bo mi się żołądek urywa.

– Urywa? – zdziwiła się mimowolnie. – Jak, Józiu, żołądek może ci się urywać? Przecież wiesz, że znajduje się tutaj... – Żartobliwie szturchnęła chłopca w brzuch. – Urywa mi się na przerwę, pani uczycielko – wyjaśnił. – Czy będzie kompot? - Danusia nie zdążyła odpowiedzieć, bo już zdyscyplinowana do tej pory gromadka biegła do dworku, gdzie w stołówce pani Tosia przygotowywała ciepły posiłek. - Bezpłatny obiad dla każdego dziecka ze szkoły w Milewie, choćby skromny, ale pożywny – o to Danusia walczyła z władzami gminy i kuratorium przez pierwszy rok swojego dyrektorowania, po tym jak jedna z uczennic zasłabła podczas lekcji i młoda nauczycielka dowiedziała się, że połowa jej podopiecznych przychodzi do szkoły głodna i głodna wraca do domu. Milewo, zagubione w lasach gdzieś pod wschodnią granicą, było biedną wsią. Ojcowie pili, matki łapały się każdej pracy, a dzieci... dzieci były puszczone samopas. Nikt nie troszczył się o śniadanie dla takiego Józia Łopatko. Dopiero wieczorem, gdy rodzina schodziła się po pracy albo wystawaniu pod sklepem, matka resztkami sił przygotowywała jakiś posiłek. - Danusia, która sama zaznała może nie biedy, ale wiecznego liczenia się z każdą złotówką, z jednej strony to rozumiała, ale z drugiej – nie zamierzała się z tym godzić. Rodziców dzieci nie zmieni – co do tego nie miała żadnych złudzeń, ale mogła walczyć z władzami o sfinansowanie posiłków dla swoich uczniów. I wywalczyła, co nie przysporzyło jej sympatii włodarzy gminy, jednak Danusia wygrała coś więcej: akceptację mieszkańców wsi. - Młoda samotna dziewczyna była do tej pory niemile widziana przez zniszczone życiem i ciężką pracą kobiety z Milewa – była łakomym kąskiem dla ich mężów, a niezamężnym mogła odebrać narzeczonych. Ale Danusia nie była typem flirciary, trzymała się z daleka od łypiących na nią pożądliwym wzrokiem mężczyzn. A gdy jeszcze otoczyła czułą opieką milewskie dzieci i rzuciła się władzy do gardła o te obiady... - Zofia Łopatko, matka Józia, podeszła do Danusi po zebraniu, na którym dziewczyna przedstawiła garstce rodziców warunki finansowania dzieciom bezpłatnych posiłków (uczniowie nie mogli opuszczać lekcji bez zwolnienia lekarskiego) i bezpłatnych podręczników (fundowanych przez nią samą, ale o tym wolała nie wspominać, żeby rodzice nie czuli się wobec niej zobowiązani). Pani Zofia od niepamiętnych czasów była sołtysiną Milewa. Postawna, szorstka w obyciu, czasem gwałtowna, umiała przylać i synom, i mężowi, a czasem i co bardziej rozrabiającym sąsiadom, wychodząc z założenia, że lepsze lanie, niż kryminał. Danusia trochę się jej obawiała, ale niepotrzebnie. Sołtysina od początku była po jej stronie, choć nikt by się tego nie domyślił. Teraz stała przy biurku, na którym nauczycielka porządkowała papiery. – Pani uczycielko – odezwała się szorstkim głosem – przepraszam za tego nicponia Józka.

- Danusia uśmiechnęła się. Rzeczywiście najmłodsza latorośl Łopatków dawała się jej czasem we znaki. – On panią bardzo lubi, ale łobuzowanie ma we krwi. Jeśli dalej tak pójdzie, skończy jak jego ojciec i mój najstarszy. A to mądry chłopak. Mógłby daleko zajść. Do technikum się dostać. Maturę nawet zrobić. Pani wie, że ja mam maturę? – zapytała z dumą. - Dziewczyna uśmiechnęła się ponownie, bo żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. W jej rodzinie wszystkie dzieci skończyły studia, matura była obowiązkiem, a nie powodem do dumy, tutaj zaś... – Nakażę Józkowi, by przyłożył się do nauki. Koniec z wagarami! Jeden opuszczony dzień i tak mu wleję, że przez tydzień na dupie nie siądzie, ale i nigdy więcej ze szkoły nie zwieje. – Bicie nie jest metodą wychowawczą – odważyła się wtrącić Danusia, ale sołtysina machnęła tylko ręką. – Mówię: przykażę Józkowi, by pani słuchał i się uczył. Może nowy rower obiecam za dobre stopnie? – Tu Danusia przytaknęła gorliwie. Bicie – nie, nagroda – tak! Ale znów została zignorowana przez Łopatkową. – Chciałam jeszcze powiedzieć, że gdyby któryś z naszych chłopów się pani naprzykrzał czy ktoś ze wsi złym okiem na panią patrzył, proszę do mnie z tym przyjść, a ja już dopilnuję, by krzywda się pani nie stała. Mam tu jakiś posłuch i jeśli ja kogoś szanuję, to wieś też uszanuje. - Tu uniosła nieco wyżej podbródek, a Danusia po raz trzeci posłała kobiecie nieśmiały uśmiech. - Od tamtej pory minęło sześć lat. Danusia zyskała na pewności siebie i potrafiła nie tylko nieśmiało się uśmiechać, zaś sołtysina dotrzymała słowa i nauczycielka, a potem dyrektorka szkoły, znalazła w Milewie spokojną przystań. Nikt się jej nigdy nie narzucał, nikt nie wyrządził najmniejszej krzywdy, ale też nikt nie zapraszał chociażby na herbatę, o wioskowych uroczystościach typu ślub czy chrzciny nie wspominając. - Za spokój zapłaciła samotnością. - Mieszkańcy Milewa byli dla niej uprzedzająco grzeczni, ale nic więcej. A może to ona sama stworzyła niewidzialną ścianę między sobą a nimi? - „Co się dziś z tobą dzieje, kobieto?”, zganiła się w myślach, bo dzieciaki, jak to dzieciaki, zaczęły dokazywać, widząc, że nauczycielka buja w obłokach. - Józio Łopatko właśnie wrzucił Ani Łojek łyżkę ziemniaków do zupy, tłumacząc płaczącej dziewczynce, że taka zupa będzie bardziej „zażywna”, jak się wyraził. – Oddasz Ani swój deser, skoro jesteś taki hojny. – Danusia stanowczo uciszyła i jedno, i drugie. Dziewczynka rozpromieniła się, chłopiec, przeciwnie, przygasł, ale nie zaprotestował. Słowo „uczycielki” było w tych murach świętością.

- Dzieci skończyły obiad i udały się do klasy na dalsze lekcje, Danusia zaś musiała się zająć papierkową robotą. I po raz pierwszy od kiedy prowadziła szkołę w Milewie, poczuła zniechęcenie, wypełniając tysiące rubryk, druków, tabel. Nauczaniu mogła się oddać bez reszty, natomiast rosnąca biurokracja ją przerażała. - „Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy z własnej woli pół życia spędzają w biurze, produkując tony papierów”, myślała, robiąc sobie przerwę na herbatę. „Wstają skoro świt, gnają przez szare zatłoczone ulice do betonowego bunkra i tam siedzą do wieczora, nie widząc słońca ani nieba, tylko ekran komputera i tabele, druczki, rubryczki. Wracają ledwie żywi do takiego samego bunkra z betonu, otoczonego murem i przez resztę dnia gapią się w telewizor, zamiast wyjść na spacer. Nie wiedzą, jak pachnie młody sosnowy las, nie pamiętają, jak śpiewa kos albo słowik, nie czują na twarzy wiosennego wiatru czy letniego słońca. Tylko konto im pęcznieje, a czasem nawet i to nie. Mnie przemocą by do takiego życia nie zmusili...” - Nie wiedziała, jak bardzo się myli. Nie mogła przypuszczać, że już niedługo nie tylko nie przemocą, ale dobrowolnie zamieni szkołę w Wiśniowym Dworku na biurowiec w Warszawie. - Życie jest pełne niespodzianek, czyż nie? - Taka właśnie niespodzianka czekała Danusię Wrzesień... - Danka Lucińska – kobieta-pistolet, kobieta-żywioł – wpadła jak burza do marmurowego holu jednego z najnowocześniejszych budynków w mieście, witając się po drodze do wind z recepcjonistką i ochroną, zgarniając korespondencję, pytając, co słychać w budynku i czy przez noc stało się coś, o czym powinna wiedzieć. Nim drzwi windy się zamknęły, zdążyła przejrzeć garść listów i odebrać krótkie sprawozdanie od pana Marka, szefa ochrony. - Jadąc na piąte piętro, gdzie mieściło się jej biuro, rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze, poprawiła włosy, obciągnęła obcisły seksowny sweterek, pięknie podkreślający jej zgrabną figurę, i uśmiechnęła się do siebie. Była tym, kim chciała być: przebojową bizneswoman, która miała na głowie całą firmę. - Ding! Winda oznajmiła, że znajdują się na piętrze piątym i w tym momencie Danka poczuła ostre dźgnięcie bólu. To dawał o sobie znać żołądek niedożywionej, zabieganej i zestresowanej dziewczyny. – Olać to – mruknęła, wychodząc na korytarz i... zgięła się w pół, porażona następnym skurczem. – Oż, w mordę... – wysapała, prostując się z trudem i zerkając, czy nikt tego nie widział. Wyciągnęła z bocznej kieszonki torebki listek Maaloksu i szybko rozgryzła dwie drażetki. Otarła wierzchem dłoni łzy, które pojawiły się w kącikach oczu, odetchnęła głęboko i weszła do biura. - Panią dyrektor natychmiast otoczył tłumek podwładnych, domagając się jej uwagi. – W Jerozolimskich pękła rura kanalizacyjna, zalało apartament...

– Na Domaniewskiej przerwali remont elewacji, mówią, że... – Solec jest odcięty od prądu. Już dzwonili ze skargą... - Danka kiwała głową, niby przyjmując wszystko do wiadomości, w duchu jednak modląc się, by zdołała dotrzeć do swego gabinetu i mogła zatrzasnąć im wszystkim drzwi przed nosem. Potem zaparzy sobie ziółek, łyknie jeszcze Rennie, skoro Maalox nie działa, i zwinie się w pół, z głową opartą na biurku, czekając, aż ból minie. - Nie ma tak dobrze. - Musiała zająć się raportem księgowym i zatwierdzić listę zalegających z czynszem najemców, którym wyślą ponaglenia. Bycie dyrektorem dużej firmy zarządzającej nieruchomościami zobowiązywało. Miała na głowie kilkunastu administratorów, księgową, prawników, konserwatorów, firmy ochroniarskie, lecz przede wszystkim mieszkańców i najemców, czyli tych, którzy płacili za jej kredyty, samochód, fryzjerów, kosmetyczki, no i ciuchy. Nie wspominając już o jedzeniu w dobrych restauracjach. - Im była winna dobrą obsługę budynków, w których mieszkali lub pracowali. I bezwzględność w ściąganiu czynszu od dłużników. – Pani dyrektor, Lipski przyszedł – sekretarka, zapukawszy najpierw, wsunęła głowę do środka i półgłosem przekazała wiadomość. - „Lipski...” Danka westchnęła, a żołądek zakłuł ją boleśnie. „To nim się denerwuję od rana. Podły typ, awanturnik i na dodatek nie płaci. Teraz bezczelnie będzie się wypierał, rzuci hasło: «Bank nie przelał czynszu», a na koniec zażąda prolongaty, za nic mając tłumaczenie, że jest na równych prawach z wszystkimi mieszkańcami i skoro od nich wymaga się terminowych rozliczeń, to od niego...” - Stało się dokładnie tak, jak Danka przewidywała. - Otyły, purpurowy na twarzy facet najpierw zrobił jej awanturę za brud na klatce – jakby apartamentowiec, w którym wynajmował stumetrowy apartament, nie był najczystszym budynkiem w Warszawie – potem zaczął grozić, wymagać, naciskać, tłumaczyć się... - Danka słuchała go w milczeniu. Nie dlatego że nie miała nic do powiedzenia – facet po prostu nie dał jej dojść do słowa. Gdy zachrypł w końcu i już chciał wyjść, pewny, że jak zwykle mu się udało, wreszcie i ona mogła się odezwać. - I tak, jak zwykle, próbowałaby załagodzić spór, wiedząc, że facet kiedyś przecież zapłaci, kiedyś... a odsetkami za zwłokę szefowie obciążą ją, ale dziś... Dzisiaj coś w nią wstąpiło. – Jeszcze pan nie wychodzi – rzekła stanowczo, gdy jedną nogą był już, zadowolony z siebie, za drzwiami.

- Zatrzymał się zdumiony, obejrzał przez ramię, a widząc bladą, wściekłą twarz młodej kobiety, wrócił do środka. – Na początek proszę zmienić ton, dobrze pani radzę – zaczął. – Na początek masz pan tutaj wezwanie przedsądowe za zeszły kwartał i wniosek do sądu i komornika za poprzedni. I zgłoszenie do Rejestru Dłużników. – Cisnęła w niego teczką z dokumentami. – Możesz pan już nic nie płacić, komornik wejdzie panu na konto, jeśli już nie wszedł, i zrobi to za pana. - Lipski uniósł brwi ze zdumienia. – Nie zrobisz mi tego, pindo jedna! - Danka tylko nań spojrzała. – Czyżby? - Po czym wyciągnęła komórkę, włączyła nagrywanie i rzekła: – Każde słowo, które pan wypowie, może stać się dowodem w sądzie, więc radzę liczyć się ze słowami. – Oż ty...! Ja ciebie...! – ugryzł się w język. I nagle spokorniał. – Pani Danusiu, przecież jesteśmy przyjaciółmi... Zapłacę szybciutko, jeszcze dzisiaj będzie pani miała pieniążki na koncie. Nie trzeba nam ani sądów, ani komorników, ani tym bardziej pierdolonych rejestrów, bo banki firmę mi puszczą z torbami. To jak będzie, dogadamy się? – Oczywiście, panie Kaziu! – krzyknęła słodkim jak miód głosem, a gdy Lipski cały się rozpromienił, starła mu uśmiech z zadowolonej, nalanej twarzy słowami: – W sądzie się dogadamy. - Zdusił przekleństwo. Posłał Dance mordercze spojrzenie i wypadł z pokoju, obiecując, że ona tego pożałuje. - Już żałowała. - Mogła ugryźć się w język, zażądać uregulowania należności i... nie dostać od żłoba ani złotówki. Mogła... nie, nie mogła, musiała zaparzyć sobie ziółka, natychmiast! - Potem rzuci się w wir pracy: jedno spotkanie, drugie, trzecie, raport księgowy, raport dla szefów, kilkanaście telefonów, szybki obiad – pewnie chińszczyzna z najbliższej budy, którą Aśka, sekretarka, dostarczy Dance tutaj, do biura – i znów... spotkania, przerzucanie papierów, telefony. – Kochasz to! – przypomniała sobie, stercząc w kuchni nad szklanką dziwnie woniejącego naparu. – To twój żywioł. Jesteś dyrektorem firmy, sama sobie sterem, żaglem i okrętem. Szefowie są z ciebie zadowoleni, pracownicy cię lubią, Jarek do stóp by ci się rzucił z bukietem róż i pierścionkiem zaręczynowym, gdybyś tylko wyraziła takie pragnienie... – Wypiła gorzkie ziółka jednym haustem. Zakrztusiła się ostatnim łykiem. Otarła załzawione oczy i szepnęła cichutko: – Skoro masz wszystko, o czym marzyłaś, czemu jesteś nieszczęśliwa?

- „Bo nie o tym marzyli dla ciebie rodzice i nie o tym w głębi duszy marzyłaś ty sama”, odpowiedziała sobie w myślach, wracając do pokoju. - Zamknęła za sobą drzwi, wcześniej prosząc sekretarkę, by przez kwadrans zapewniła jej spokój, po czym rozejrzała się po jasnym, choć niewielkim wnętrzu. - Trzy lata temu jakimś cudem dostała kontrakt na country managera międzynarodowej firmy, która otwierała swą siedzibę w Polsce i kupiwszy parę apartamentowców oraz budynków biurowych, szukała kogoś z doświadczeniem, kto sprawnie będzie zarządzał tymi nieruchomościami – przy czym sprawnie znaczyło dla IP.Co. (czyli Internationale Property Corporation) przede wszystkim dochodowo. Danka, tuż po studiach z marketingu i zarządzania, znalazła się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze z odpowiednimi ludźmi. Prawdę mówiąc, była to suto zakrapiana impreza, którą zorganizował jej kumpel z roku, zapraszając przy okazji znajomego Hiszpana – to on właśnie był pełnomocnikiem udziałowców IP.Co. - Słowo po słowie – i kieliszek po kieliszku – Hugo i Danka przypadli sobie do gustu i ten pierwszy zaproponował dziewczynie pracę. Pewnie nazajutrz, gdy wytrzeźwiał, tego żałował, ale słowo się rzekło. Danka zjawiła się na spotkaniu z udziałowcami odziana w szałową sukienkę, błysnęła intelektem, znajomością tajników manageringu oraz języka angielskiego i tak oto prosto po studiach trafiła na stanowisko dyrektora firmy córki IP.Co., nazwanej od imienia największego udziałowca Carliss.Co. Polscy pracownicy, czyli podwładni Danki, szybko zmienili tę nazwę na Liszka. W swoim gronie nazywali firmę „Liż-coś”, lecz przy Dance nie odważyliby się tego powiedzieć. Była człowiekiem szefów, człowiekiem obcych. Należało się jej podlizywać i trzymać dystans. - Danka, w dzieciństwie, w szkole i na studiach bardzo lubiana i zawsze otoczona wianuszkiem przyjaciół, teraz poznała, co to ostracyzm i wyobcowanie. - Gdy rodzice przenieśli się na wieś, a przyjaciele rozjechali po świecie, poznała też gorzki smak samotności. Z sąsiadami, mieszkającymi jak i ona na ogrodzonym, zamkniętym osiedlu zwanym gettem, nie miewała styczności – tak jak ona żyli pracą, w domu jedynie sypiali, a i to nie zawsze. - Rodzice namawiali ją, by przeprowadziła się do nich. Do pięknego domku pod lasem, nad cichym mazurskim jeziorem, ale za każdym razem prychała jak rozzłoszczona kotka: ona, Danka, na wsi?! Przecież nienawidzi wsi! Dlaczego namawiają ją do przeprowadzki, zamiast wrócić do Warszawy? Gdyby naprawdę ją kochali... - Kochali, była tego pewna, ale... Ją namawiać na wieś, no dobre sobie! - Gdyby Dance ktoś w tym momencie powiedział, że całkiem niedługo trafi na taką wieś z własnej woli, i to nie na urlop, a na stałe, chyba śmiechem by go zabiła. A jednak. Los i dla niej szykował

niespodziankę: już niedługo, już za parę dni życie Danki miało się diametralnie odmienić. Za sprawą pewnego człowieka i pewnej wygranej... - Znam je obydwie, choć one mnie nie znają. Ani pani nauczycielka z zapadłej wsi gdzieś na krańcach Polski, ani pani dyrektor zarządzająca warszawskimi apartamentowcami, nie mają o moim istnieniu pojęcia, ale ja od pewnego czasu z uwagą śledzę ich losy. - Nie jest to trudne. Mam dwa domy: jeden niedaleko Wiśniowego Dworku, gdzie miejscowym dzieciakom próbuje wlać nieco oleju do głowy pani nauczycielka, drugi w Warszawie, parę przecznic od dużego osiedla, gdzie rok temu kupiła na kredyt mieszkanie pani dyrektor. Mieszkając to tu, to tam, pracowicie zbieram wiedzę o obu kobietach. Można powiedzieć, że jestem kolekcjonerem tej wiedzy. - Dlaczego to robię? Czemu, głupio ryzykując, wróciłem do ojczyzny i śledzę dwie Bogu ducha winne istoty? Bo mają coś, co mi odebrano. - Będę prowadził więc moją wendetę – nie, to złe słowo, nie zamierzam się przecież mścić – grę, tak, to pasuje lepiej, będę prowadził tę fascynującą grę, aż odzyskam to, co mi się należy, one zaś w nagrodę poznają prawdę. - Może się wydawać, że jestem manipulantem. - Owszem. Jestem. - Życie dało mi gorzką lekcję: albo rządzisz, albo jesteś niewolnikiem. Od najmłodszych lat walczę więc o władzę. Nie cofam się o krok. - One obie, Danka i Danusia, wpadły mi wreszcie w ręce i wezmą udział w tej rozgrywce, czy chcą, czy nie. Gdy dobiegnie końca, może mi będą wdzięczne, bo przecież „prawda was wyzwoli”, a może nie. Nie czas teraz na dywagacje. Czas na pierwszy ruch. Na pierwszą niespodziankę... Rozdział 2 - Po lekcjach Danusia miała chwilę dla siebie: kubek herbaty, kawałek domowego ciasta od pani Zofii i dobra książka – to było wszystko, o czym tego dnia marzyła, dziwnie wybita z codziennego rytmu przez rozmyślania o przeszłości. - Nie dane jej było uciec w zapomnienie. Telefon z rodzinnego domu sprawił, że wyprowadziła z garażu wysłużonego fiata i ruszyła w stupięćdziesięciokilometrową drogę do Białegostoku, a potem jeszcze paręnaście kilometrów na wschód, gdzie mieszkał ojciec. - Ojciec... - Danusia, prowadząc ostrożnie, bo nie była dobrym kierowcą, a zapadający mrok nie zachęcał do szybszej jazdy, zamyśliła się. Kochała ojca, to oczywiste, wierzyła też, że on kocha ją, ale... gdyby

choć raz dał jej to odczuć. Przytulił, pocałował, pogłaskał po włosach. Gdyby choć raz kupił tort i wyprawił najmłodszej córce urodziny. - Nie było to możliwe. - Dzień urodzin Danusi był dniem żałoby. - Przyszło na świat niechciane dziecko – odeszła ukochana żona i matka. Tak to właśnie było. - Hanna i Stanisław Wrześniowie byli dobrym, kochającym się małżeństwem. Od dzieciństwa oboje ciężko harowali – on, najstarszy syn właściciela wzorowego gospodarstwa, ona, najstarsza córka właścicielki kilku szklarni – pomagając rodzicom. Były to czasy, gdy dzieci nie mogły powiedzieć: Nie, muszę pograć w strzelankę czy skoczyć z kumplami na piwo. Chyba ojciec czy matka na serce by umarli, gdyby ich latorośl przedłożyła rozrywkę nad pomoc w gospodarstwie. To, że Hanka i Stasiek pracują nierzadko ciężej niż opłacani robotnicy, było naturalne i zrozumiałe. Pracowali dla rodziny, a więc dla siebie. - Znali się od urodzenia. Chodzili do tej samej podstawówki, potem do technikum. Stasiek po maturze przebąkiwał o studiach, ale ojciec nie chciał o tym słyszeć. – Zajmiesz się hodowlą. – Sprowadził wtedy stado wysokomlecznych krów. – Odbijemy się trochę finansowo i dopiero wtedy... może... - Ale owo „wtedy... może...” nie nastąpiło nigdy. Zawsze było coś ważniejszego niż nauka. A to nowy kombajn, a to silos na kiszonkę... - Jakoś tak w tym czasie Hanka zaszła w ciążę i żeby wstydu nie było, młodzi wzięli ślub. Jej plany – chciała iść na pedagogikę – również legły w gruzach, choć Staśka szczerze kochała. Jeszcze miała nadzieję, że odchowa dziecko i może wtedy... chociaż zaocznie... Ale zaraz po pierwszym pojawiło się drugie. Potem kolejne. I bliźnięta. I... ani się spostrzegła, jak z młodej, pełnej nadziei i marzeń dziewczyny stała się starą, spracowaną kobietą. I już nie myślała o nauce dla siebie, a o wykształceniu dzieci. - Oboje, rozczarowani życiem, powtarzali swoim czterem synom i czterem córkom: – Macie się uczyć! Bez wykształcenia skończycie jak my, urobieni po pachy. - Uczyć się – to był jedyny obowiązek młodych Wrześniów. - Cała ósemka skończyła więc z wyróżnieniem dobre liceum w Białymstoku, wszyscy poszli na studia, na których radzili sobie jako tako, ale na ojcowiznę nie wróciło żadne. Rodzice z coraz większym i bardziej wyspecjalizowanym gospodarstwem zostali sami. Czterech synów wyjechało za granicę, tam robiąc kariery. Córki powychodziły za mąż za lekarzy, inżynierów i doktorów, rozsypując się po Polsce. - Niechętnie przyznawali się, że rodzice to zwykli chłopi. Owszem, prowadzą wzorcową hodowlę krów rasy jersey, owszem, przyjeżdżają do nich z zagranicy, by zobaczyć, jak taka hodowla

powinna wyglądać. Owszem, Wrześniowie byli z rodziców dumni, ale im mniej się o Sieczychach – ich rodzinnej wsi – wspominało, tym było lepiej. - Matka z ojcem mieli już pod pięćdziesiątkę, powoli myśleli o sprzedaży gospodarstwa i emeryturze, gdy spadł na nich cios: Hanna zaszła w ciążę. - Nie, nie cios, tak myśleć o nowym życiu to grzech, ale... byli zaskoczeni i przerażeni. Teraz, gdy mają względny spokój, myśleć o kaszkach i pieluchach?! Znów kolki, ząbkowanie i trzydniówki? Zamiast ciszy i wieczorów przed telewizorem, wrzask niemowlaka i nieprzespane noce?! - Mieli długie dziewięć miesięcy, by się z tym pogodzić. Pogodzić i pokochać to małe, które – nie bacząc na czyjeś „chcę czy nie chcę” – pchało się na świat. - Gdy nieśmiało zaczęli cieszyć się na myśl o dziecku, które zmieni ich coraz bardziej samotne życie, doda im radości, może trochę odmłodzi?, kolejny cios: Hanna zmarła przy porodzie. - Stanisław został w tę ciemną, pełną przerażenia i rozpaczy noc bez żony, za to z miauczącym noworodkiem, słabym, sinym, ledwo trzymającym się przy życiu. Został sam, w pokoju pełnym krwi, z echem krzyku umierającej w uszach i tym małym stworzeniem, którego już wcześniej nie chciał, a teraz... teraz próbował nie znienawidzić. - Starsze dzieci przyjechały na pogrzeb matki. - Noworodkiem chciała się zająć jedna z córek, ale jej mąż spojrzał na nią takim wzrokiem, gdy tylko o tym wspomniała, że Stanisław, choć dużo go to kosztowało, powiedział: – Nie. Mała zostanie w domu. - I została. - Malutka jasnowłosa dziewczynka, wychowywana bez miłości przez starego, milczącego ojca. - Z czasem pokochał najmłodszą, choć nie nauczył się jej tego okazywać. Były podobne do matki, co raz cieszyło Stanisława, bo widział w małej cień Hanki, to znów wprawiało go w rozpacz i przypominało o stracie. - Gospodarstwo zaczęło podupadać. - Rok po roku Wrzesień wyprzedawał ojcowiznę, bo a to najstarszemu synowi potrzebne były pieniądze na rozkręcenie biznesu, a to córka robiła remont... Zawsze któreś z dzieci było w potrzebie i wyciągało rękę po pieniądze. - Oprócz Danusi. - Ona od najmłodszych lat starała się być samodzielna i nie ciążyć ojcu ani rodzeństwu. - Skończyła to samo liceum co starsi bracia i siostry, choć czasy były już inne, komunizm upadł, nastał kapitalizm i zamiast coraz lepiej, żyło się coraz trudniej. Szczególnie na wsi, gdzie ludzie mieli dotąd pracę w PGR-ach i zawsze na chleb i wódkę pieniądz był, teraz starczało grosza jedynie na tanie wino.

- Stanisławowi rąk do pracy nie przybyło, mimo biedy u sąsiadów i dobrych pieniędzy, które oferował, jedynie rosła w stosunku do niego zawiść. - Gdy Danusia poszła na studia, ziemię musiał oddać w dzierżawę, bo sam nie dawał już rady wszystkiego obrobić. Piękne, rodowodowe krowy sprzedał co do jednej, bo żal mu było patrzeć na zaniedbane stado. Obory pozamykał. Stajnię, gdzie trzymał parę koników, też. - Kwitnące niegdyś gospodarstwo przestało istnieć. - Najmłodsza latorośl chciała wrócić do Sieczych pomóc ojcu, ale nie było już do czego wracać. - Zgorzkniały stary człowiek czuł się najlepiej we własnym towarzystwie, a gdy Danusia napomknęła, że oferowano jej posadę dyrektorki szkoły gdzieś pod litewską granicą – „ale to tylko sto pięćdziesiąt kilometrów, będę, tatku, przyjeżdżała w weekendy” – tak skwapliwie zaczął namawiać ją na jej przyjęcie, że aż dziewczynie przykro się zrobiło. - Już bez żalu i bez wyrzutów sumienia spakowała rzeczy, spakowała książki, by w ostatnich dniach sierpnia siedem lat temu opuścić rodzinny dom na zawsze i zamieszkać w pięknym, cichym dworze otoczonym wiśniowym sadem, daleko pod wschodnią granicą, we wsi Milewo. - Tu po raz pierwszy zrozumiała, że dziecku do szczęścia nie wystarczy dach nad głową, pełna miska i czyste ubranie, dziecko musi być przede wszystkim chciane i kochane. Tutaj po raz pierwszy, ale i ostatni, zapłakała nad małą dziewczynką tuloną przez sąsiadki, a nigdy przez ojca. - Z perspektywy czasu nie uznawała swego dzieciństwa za nieszczęśliwe, co to, to nie! Nikt jej nie bił, nie wyzywał, zawsze była samotniczką, więc wystarczało jej towarzystwo książek, których przeczytała całe mnóstwo, w szkole była lubiana, uczyła się dobrze, więc i nauczyciele darzyli ją sympatią, a że dom był pusty i smutny? Cóż, taki jej, Danusi, los. - Przybywszy do Wiśniowego Dworku, postanowiła pożegnać się z przeszłością raz na zawsze, gotowa na pełną miłości i radości przyszłość. - Na razie jednak ta przyszłość była równie samotna jak przeszłość, miłość zakończyła się bólem i zawodem i tylko radość gościła w ścianach dworu codziennie, za sprawą milewskich dzieci, uczniów Danusi. - Danusia uśmiechnęła się i zwolniła przed zakrętem. - Jeszcze chwila i ujrzy pierwsze światła Sieczych. - Uśmiech znikł. - Bardzo chciałaby wracać do rodzinnego domu z radością i tęsknotą... – Dobry wieczór, tatku – mówiła chwilę później, wchodząc do pokoju, w którym leżał ojciec. Dobiegał osiemdziesiątki i widać po nim było starość i zmęczenie. - Oddychał ciężko, ze świstem. Widać astma dała o sobie znać. – Dobry wieczór – odrzekł z trudem. – Siadaj, gdzie tam chcesz.

- Żadnych uścisków, żadnego „Cześć, córeńko”, jedynie „Siadaj, gdzie chcesz”, ale Danusi już to nie przeszkadzało. Czułaby się niezręcznie, gdyby ojciec powitał ją inaczej. – Nie tak prędko – uśmiechnęła się. – Najpierw ogarnę dom, pomogę ci wstać, wykąpać się i ogolić. Potem ugotuję coś smacznego, bo widzę, że schudłeś. A zamrażarka pełna! – krzyknęła już z kuchni. - Co dwa tygodnie wpadała do Sieczych, robiła zakupy, gotowała na dwa tygodnie z góry i zamrażała jedzenie. Wystarczyło je wyjąć i podgrzać. – Wiesz, czym się kończy niejedzenie? Szpitalem! - Ojciec nie odpowiadał, pozwalając córce krzątać się po domu. - Pomogła mu przejść do łazienki, przygotowała kąpiel, chciała pomóc przy zdejmowaniu koszuli, ale wyprosił ją bez słowa. Tylko ogolić się pozwolił. Przebrany w czystą piżamę, w pachnącej słońcem pościeli, wypranej w Wiśniowym Dworku, wyglądał o niebo lepiej niż jeszcze godzinę temu. – No co, tatku? – Mogła wreszcie przysiąść spokojnie i napić się herbaty, patrząc, jak ojciec pochłania podgrzany obiad. Powinien sam go sobie podgrzać, nie wzywając jej pilnie po nocy, ale coraz częściej wolał wykręcić numer jej komórki, niż wstać i zakrzątnąć się wokół domu. – Spisałem testament – mruknął między jednym kęsem a drugim. - Danusia westchnęła. – Już dawno spisałeś – przypomniała mu. Jeśli tylko po to ją wezwał... – Spisałem nowy. Jest w sejfie. - Dziewczyna powstrzymała westchnienie. No gdzież mógłby być! – Będziesz zaskoczona, to ci chciałem powiedzieć. - Uśmiechnęła się mimo wszystko. – Przepisałeś cały majątek na Maćka? – Podniosła z ziemi wielkiego pręgowanego kocura, który od lat był jedynym towarzyszem Stanisława. Zwierzę rozmruczało się niczym mały motorek, moszcząc się na kolanach dziewczyny. - Starszy mężczyzna wzruszył ramionami. Żart córki go nie rozbawił. – O majątek się nie martw – rzekł swarliwym tonem. – Rozdzieliłem go podług zasług, ale... Szkoda, że nie zobaczę waszych min, gdy otworzycie testament. A szczególnie twojej. - Patrzył na córkę badawczo i z odrobiną złośliwości, ciekaw, czy jest zaniepokojona, czy może zła, że tak ją zwodzi, lecz Danusi daleko było do takich uczuć. W ostatniej woli ojca nic nie mogło jej zaskoczyć. Nie liczyła ani na ziemię, ani na pieniądze, nauczona, że ma się to, na co się zapracuje. Niczyjej szczodrości, ani losu, ani rodziny, nie oczekiwała – jeśli miała się rozczarować, to przyjemnie.

– Skoro jesteś ciekaw, jaką zrobię minę, to możesz powiedzieć mi teraz, co to za tajemnica – odparła pogodnie, bo ojciec wyraźnie czekał na jej reakcję. - Zapadł się w poduszki, zmalał, pokręcił głową. - Gdy przymknął powieki, wyglądał przez chwilę, jakby miał zaraz umrzeć albo już był martwy. Zaniepokojona Danusia musiała dotknąć jego ręki, by upewnić się, że jest ciepła i żywa. – Tato, wyjedź ze mną. Zamieszkaj w Wiśniowym Dworku – zaczęła, jak setki razy wcześniej. - Od czterech lat, gdy ojciec miał pierwszy, na szczęście lekki, zawał serca, próbowała go namówić na przeprowadzkę. Mógł jej nie lubić, mógł nie kochać, ale był jej ojcem i Danusia martwiła się o niego mimo wszystko. – Starych drzew się nie przesadza – odpowiedział. – No jedź już, wracaj do tego swojego dworu, póki jeszcze stoi – dodał opryskliwie. – Albo dopóki właściciel się nie znajdzie. Ledwie się spostrzeżesz, a wyrzucą cię z tej rudery. - Nie. Ta wizyta nie należała do najłatwiejszych. Do najmilszych też nie. – Nadal ich szukasz? - Wiedziała, że pyta o dawnych właścicieli milewskiego dworu. - Kiwnęła głową. - Prychnął, dziwiąc się głupocie córki, i wycelował w nią palec, mówiąc: – Szukasz licha. Szukasz, to znajdziesz. - Nie odezwała się. Nie miała żadnych słów na swoją obronę. Sama sobie wydawała się w tym wypadku naiwna i głupia, bo co oznaczałby powrót dawnych właścicieli? Rzeczywiście, straciłaby miejsce, gdzie pracowała, gdzie mieszkała, o które dbała i które pokochała. A może marzył jej się hrabia na białym koniu...? - Uśmiechnęła się do własnych myśli i z mimowolną czułością pogładziła ojca po ręce. Cofnął dłoń. – Wpadnę w przyszłym tygodniu, tatku. Do tego czasu postaraj się zjeść to, co przygotowałam. Jest w zamrażarce. Podzielone na porcje. Gołąbki, kotlety schabowe, pulpeciki... wszystko to, co lubisz. – Nie lubię mrożonego. Ma inny smak niż świeże – marudził, by jeszcze chwilę ją zatrzymać. - Miał świadomość, że jest dla córki niemal okrutny, wzywając ją pilnie po nocy tylko po to, by opowiedzieć o wielkiej tajemnicy, jaką skrył w testamencie, ale... Stanisław czuł, że jego czas na tym świecie się kończy, i ostatni raz dał sobie prawo do marudzenia. – Przywiozę ze sobą świeże – obiecała i wyszła. - Stary człowiek zwlókł się z łóżka i patrzył, jak Danusia wsiada do samochodu: drobna, szczupła, jasnowłosa. Zupełnie jak Hania, jej matka... - W głębi serca kochał najmłodszą córkę, może nawet bardziej niż starsze dzieci, ale między nią a nim stanęła ta właśnie tajemnica, której za życia nie miał śmiałości wyznać i... jeszcze coś.

Ogromne poczucie winy, które położyło się cieniem na ostatnich trzydziestu latach. Sumienie gryzło go przez trzy dziesięciolecia, bo skrzywdził nie tylko Danusię... - Dziewczyna wracała do domu podniesiona na duchu, mimo późnej pory, deszczu siekącego szyby starego auta i całodziennego zmęczenia. - Wizyta u ojca, który stawał się coraz bardziej irytujący, powinna ją przygnębić, ale wsiadając do samochodu, dojrzała kątem oka, jak Stanisław staje w oknie i unosi na pożegnanie dłoń. Ten drobny gest ją wzruszył. Zaczęła szukać w pamięci takich właśnie krótkich chwil, gdy czuła się przez ojca kochana, i parę wyłuskała. Łzy wzruszenia w jego oczach, gdy odbierała nagrodę za najlepsze wyniki w nauce. Panika, z jaką niósł Danusię do szpitala, gdy spadła z drzewa i mocno się potłukła. Wycieczka do Meksyku na zakończenie studiów, o której nie śmiała nawet marzyć, bo cena była wprost z sufitu, ale ojciec musiał się od kogoś o tym marzeniu dowiedzieć i „proszę, tutaj jest bilet, tu opłacony hotel, tutaj kieszonkowe na każdy dzień...”. Tak, z małych promyczków rodzicielskiej miłości uzbierałoby się na całkiem pokaźne słonko. - Takie właśnie słonko, jakie świeciło na ganku Wiśniowego Dworku, do którego wreszcie dotarła. - Z westchnieniem ulgi wysiadła z samochodu, nie zważając na drobny kapuśniaczek, rozprostowała grzbiet, wyciągnęła się na całą długość i... nagły szmer na ganku sprawił, że jej uniesione ramiona opadły. - Z ukrytej w podcieniu ławki, którą uwielbiały okupować na przerwach dzieciaki, podniosła się ciemna postać. - Danusia nie przestraszyła się, bo tutaj, w Wiśniowym Dworku, czuła się bezpieczna. Musiała się tak czuć, w przeciwnym razie nie mogłaby mieszkać sama na odludziu. Czekała więc. - Postać zrobiła parę kroków w kierunku światła. – Dobry wieczór, mam nadzieję, że nie przestraszyłem? – Sąsiad, którego znała z widzenia, stanął naprzeciw niej z przepraszającą miną. – Może troszeczkę – odparła. – Proszę w takim razie o wybaczenie. Również za to, że niepokoję po nocy, ale był tu parę godzin temu kurier z pilną przesyłką i nalegał, by otrzymała ją pani jak najszybciej. Oto ona... – Podał Danusi niewielką paczkę. - Przyjęła ją z zaciekawieniem. Obejrzała nalepkę. Rzeczywiście, przesyłka była adresowana do niej, Danuty Wrzesień, zaś nadawcą okazała się jakaś firma. Eko-stan. Nic jej ta nazwa nie mówiła. – Ja już pójdę – odezwał się mężczyzna. - Danusia, rozpakowując paczkę z przejęciem dziecka, które dostało wyczekiwany prezent, podniosła nań wzrok. – Och, przepraszam, nie podziękowałam panu i na ganku trzymam, zamiast zaprosić do środka...

– Nic nie szkodzi. Jest po północy, a to nie najlepsza pora na odwiedziny. Cieszę się, że mogłem dotrzymać słowa. – Jeszcze raz dziękuję, panie...? – zawiesiła głos, bo nie znała jego imienia. - Mieszkał w Milewie od niedawna. Wynajął albo kupił starą leśniczówkę i zaszył się w niej, we wsi pojawiając się od czasu do czasu, by zrobić zakupy w małym sklepiku. To tam go Danusia raz spotkała, a pani Zofia po wyjściu mężczyzny scenicznym szeptem powiedziała, że to jakiś artysta czy inny malarz i zamierza tu u nich, w Milewie, osiąść na dłużej. Bo złożył u niej, sołtysiny, zamówienie na świeże jajka i mleko. – Żeby to nie był śpieg ze skarbówki – mruknęła sklepikarka, zazdrosna o klienta – bo ci te jajka i mleko bokiem wyjdą. – No co też ty gadasz! Dobrze mu z oczu patrzy! - Danusia nie słuchała dalszej wymiany zdań. Pożegnała się i wyszła ze sklepu, akurat gdy nieznajomy wsiadał do swego terenowego auta. Zapamiętała tylko, że miał jasne, płowe włosy, gęstą brodę i wąsy, nie pasujące do jego dwudziestu paru, najwyżej trzydziestu lat, i duże, nietwarzowe okulary, które też go postarzały. - Dziś, czy raczej tej nocy, wyglądał nieco młodziej, bo zamiast ciężkiej kurtki miał na sobie jasną koszulę, ale i tak wyglądał na lat trzydzieści pięć. Danusi przemknęło przez myśl, że kogoś jej przypomina. Że twarz tego mężczyzny nie jest jej obca. Ale skąd...? Gdzie...? Kiedy...? – Przepraszam, nie przedstawiłem się. – Mężczyzna ujął jej wyciągniętą dłoń i uścisnął ją lekko. – Jestem Karol Miłosz. Niestety, nie z tych Miłoszów. - Roześmiała się cicho, słysząc żartobliwe ubolewanie w jego głosie. – Danusia Wrzesień. – To wiem, jest pani bardzo znaną i lubianą osobistością. A teraz pożegnam się, zostawiając panią sam na sam z niespodzianką. – Spojrzał znacząco na paczkę. – Nie, proszę, niech pan jeszcze chwilę zostanie! – Danusia sama była zdumiona tymi słowami. – A jeśli to mała bomba domowej roboty? – Pani chyba nie ma wrogów! A jeśli nawet, to proszę pozwolić, ja rozpakuję, a pani... może skryje się tam, za kolumną? - Pokręciła głową i po chwili zgodnie, ramię w ramię, rozpakowywali przesyłkę. - W środku była książka – album o ochronie przyrody – i ozdobna koperta. A w niej... - „Szanowna Pani, w podziękowaniu za szerzenie wiedzy ekologicznej wśród uczniów nasza firma Eko-stan ufundowała Pani pobyt wypoczynkowy w znanym i cenionym sanatorium Jantar w Jastrzębiej Górze. Załączamy również czek na 500 zł, który – mamy taką nadzieję – dodatkowo umili Pani pobyt. Turnus zaczyna się...”

– To jakiś żart? – Danusia oderwała oczy od listu i raz jeszcze obejrzała naklejkę z nazwą nadawcy. – Pewnie oni mi „fundują”, a ja będę musiała zapłacić! – Hmm... – Mężczyzna przeczytał list raz jeszcze, od początku do końca. – Nie wyglądają na naciągaczy. Musi pani to jutro sprawdzić. Zadzwonić do sanatorium, zrealizować czek. Jeśli okaże się, że pobyt jest opłacony, a czek autentyczny, pozostanie mi życzyć miłego wypoczynku. Turnus zaczyna się w Wielki Czwartek, prawda? I trwa do końca ferii wielkanocnych. – Tak. – Danusia nadal ze zmarszczonymi brwiami wpatrywała się w zaproszenie. – Nie musiałabym organizować sobie zastępstwa. – Wszystko się więc dobrze składa. Cieszę się, że byłem posłańcem dobrych wiadomości. – Tak... - Nieprzekonana, pożegnała go, zamknęła drzwi i ruszyła schodami na piętro, do swojego królestwa. Dopiero tutaj, gdy zrzuciła wilgotny płaszczyk i zdjęła cisnące ją buty, poczuła, jak bardzo jest tym dniem zmęczona. - Potrzebowała odpoczynku. Prawdziwego zapomnienia. - Ten wyjazd – o ile to rzeczywiście prezent, a nie jakiś żart – bardzo, bardzo by się Danusi przydał... - Danka wpadła do domu, niemal płacząc z rozgoryczenia i złości. Poskarżył się na nią! Ten skurczysyn, co miesiącami nie płaci czynszu, zamiast ją przeprosić, napisał maila do wszystkich udziałowców IP.Co., w którym bezczelnie i po chamsku Dankę oczernił, że jest niekompetentna, że nie liczy się z najemcami, że jest opryskliwa i nieuprzejma, że się nie stara, że budynek jest zaniedbany, że zieleń więdnie, windy nie działają, śmietnik śmierdzi... - Gdy Danka czytała ten stek bzdur i kłamstw, Hugo natychmiast przysłał do niej alarmującego maila z prośbą, gdzie tam z prośbą! z żądaniem, by natychmiast się do załączonych niżej zarzutów ustosunkowała – krew w niej zawrzała i łzy napłynęły do oczu. W takiej właśnie kolejności. - Dłuższą chwilę siedziała nieruchomo, patrząc w ekran laptopa, po czym powoli i delikatnie zamknęła urządzenie, wstała od biurka, wyszła z pokoju, równie delikatnie zamykając za sobą drzwi, i powiedziawszy sekretarce, że dzisiaj ma parę spotkań, do biura już więc nie wróci, zeszła po schodach z piątego piętra do podziemnego parkingu, łagodnie wyprowadziła swój samochód na zewnątrz, dojechała do domu i dopiero tutaj, w zaciszu własnych czterech ścian... po prostu eksplodowała. - Jak on śmiał, ten złodziej, za którego z własnej kieszeni płaciła odsetki, byle się szefowie o niczym nie dowiedzieli, jak śmiał tak ją skasować w ich oczach?! I co ona ma teraz zrobić?! Przepraszać? Kajać się i posypywać głowę popiołem?! Przecież to wszystko kłamstwa! Nie była winna niczego, o czym ten palant pisał! Udziałowcy oczywiście uwierzą jemu, a nie jej. Przyślą

biednego Hugona, który pewnie teraz świeci za nią oczami, ten zda im relację, że wszystko jest w porządku, i jeszcze jego wywalą za to, że przyjął opryskliwą, niekompetentną dyrektorkę. Niee... Hugo, jeśli będzie miał do wyboru nadstawić za nią karku i zaryzykować utratę pracy albo pogrążyć Dankę dokumentnie, wybierze to drugie. I jeszcze osobiście wręczy jej wymówienie. Tak się skończy pełna oddania praca dla najemców i szefostwa... - Danka padła na kanapę, szlochając bezradnie niczym skrzywdzone dziecko. Bo tak właśnie się czuła. Jak małe dziecko ukarane za niewinność. - Rodzice nie przygotowali jej na brutalną rzeczywistość. Chowali jedynaczkę pod kloszem dotąd, aż uwierzyła, że życie takie właśnie jest: pogodne, pełne miłości i oddania tym, których kochasz. Jeśli praca, to ciężka, ale satysfakcjonująca. Wśród miłych ludzi, którzy docenią i nagrodzą twój wysiłek. - O wrednych Kazikowcach w tej bajce nie było mowy! - A przecież po świecie w równych proporcjach chodzą zarówno indywidua tak podłe jak Lipski, i istoty tak wspaniałe jak Mela i Maurycy Lucińscy... - Rodzice Danki byli rzeczywiście aniołami, zesłanymi tutaj, na ziemię, by nieść pomoc potrzebującym. Oboje byli lekarzami z powołania, którzy długie dziesięciolecia poświęcili pacjentom, zapominając o własnym życiu, o odpoczynku, o wczasach, o świętach... Gdyby Melania była żoną kogo innego niż niewyobrażalnie cierpliwy Maurycy, pewnie źle by się to dla ich małżeństwa skończyło, skoro cudze dzieci, wpraszające się na ten świat bez baczenia, czy to święto, czy dzień powszedni, były dla pani doktor ważniejsze niż własna rodzina. - Maurycy również dziękował Bogu za rozumiejącą jego powołanie towarzyszkę życia, bo przecież i on nie raz i nie dwa odwoływał wspólny urlop, zatrzymany pilną operacją w szpitalu. Był cenionym chirurgiem naczyniowym, wzywanym do najtrudniejszych zabiegów, i czasem nie mógł, po prostu nie mógł odmówić. To były przecież sprawy życia i śmierci. - Doktor Lucińska była natomiast lekarzem położnikiem i ją też często wzywano w nagłych przypadkach. W trakcie swej długiej służby, bo słowo „kariera” w tym kontekście nie przeszłoby jej przez usta, odebrała niezliczoną ilość porodów, powitała na świecie całe mnóstwo dzieci. Parę opłakiwała na równi z rodzicami, i to były ciężkie chwile. Chwile zwątpienia w sens tego wszystkiego, ale... wraz z następnym maleństwem wracała nadzieja. - Swoje dzieci straciła jedno po drugim. - Ona, doświadczony położnik, nie była w stanie utrzymać własnej ciąży. - Długo cierpiała. Długo walczyła z rozpaczą i depresją. - Zazdrościła młodym matkom, które mogły – również dzięki niej, doktor Lucińskiej – tulić nowo narodzone dzieci, ale nigdy, ani gestem, ani słowem, nie dała tego żadnej odczuć. Tylko w niej

samej nadzieja na własne maleństwo malała z każdym dniem, każdym miesiącem, aż w czterdziestym piątym roku jej życia umarła definitywnie. - I nagle, gdy Melania pogodziła się, że matką nigdy nie będzie... W domu doktorostwa Lucińskich stał się cud. Pewnego dnia pojawiła się w nim maleńka, śliczna dziewczynka, wyczekiwana, wymarzona i, co najważniejsze, zdrowa, by odmienić ich samotne życie. Danusia, Dusieńka, Duszka. - Obydwoje, i Melania, i Maurycy, oszaleli na punkcie córeczki. Dali jej tyle miłości, ile rzadko które dziecko otrzymuje. I rzadko które jest w stanie unieść. Bo ten ocean uczucia, w którym zanurzono małą dziewczynkę, był nieco... przytłaczający. - Dopiero po maturze, gdy Duszka musiała zadecydować o swych dalszych losach, zrozumiała, że tak naprawdę wspaniały dom na warszawskiej Sadybie to złota klatka, a ona – jeśli chce zakosztować prawdziwego życia – musi wylecieć na wolność. I wyleciała. Dosłownie. Na studia do Dublina. - Na początku mama trochę popłakiwała w słuchawkę, ojciec w ogóle nie chciał z Danką – tak, teraz już Danką, tak kazała na siebie mówić – rozmawiać, ale w końcu rodzice pogodzili się z „utratą” jedynaczki, dom w Warszawie wynajęli firmie, kupili piękną posiadłość w okolicach Mrągowa i tam postanowili czekać, aż życie nauczy ich córkę rozumu, a ona sama do nich wróci. - Dzisiejszego wieczoru Danka po raz pierwszy była gotowa spakować manatki i rzucić całą tę „karierę”, która niszczyła jej życie i zdrowie. - Krążąc po domu niczym ranny wilk, w myślach odpisywała szefom i Lipskiemu jak najbardziej zjadliwie, tak, by po wysłaniu maili nie miała już powrotu. - „Zrobię to!”, postanowiła w końcu. - Właśnie tak! Napisze, co myśli o najemcach-złodziejach i o szefach-niewdzięcznikach, a potem ucieknie do mamy i taty. Schowa się u nich. Na resztę życia. - Już usiadła za biurkiem i włączyła laptop, by definitywnie spalić za sobą mosty, gdy dźwięk dzwonka do drzwi, natarczywy, głośny, wwiercił się w jej zmęczony mózg. - Spojrzała na zegar. - Dwie minuty przed dwudziestą drugą. Nieco późno na odwiedziny. - Zresztą, kto by ją odwiedzał? Nie miała wielu przyjaciół czy choćby znajomych... - Otworzyła drzwi. - Na korytarzu nieznajomy mężczyzna, zarośnięty niczym pustelnik, ale dobrze ubrany, uśmiechał się całkiem sympatycznie, trzymając w dłoniach paczkę. – Dobry wieczór, sąsiadko. Kurier był dzisiaj do pani, a że nikogo nie zastał, przekazał przesyłkę mnie. Wie pani, jacy są ci kurierzy. Oto ona.

- Danka wzięła paczkę z wahaniem. - Nie miała powodów, by nie ufać temu mężczyźnie, który na dodatek tytułował ją „sąsiadką” – rzeczywiście, skądś go znała – ale... Spojrzała na to, co trzymał w wyciągniętych rękach. Do niej? Przesyłka? Ostatnio niczego w necie nie kupowała. – Nie jest pani ciekawa, co też tak pilnego może to być? – Jakoś nie – odparła zgodnie z prawdą. - Roześmiał się. – Lubię szczerych ludzi. – Może niech pan wejdzie i razem sprawdzimy? - I zdumiała się swoimi słowami. Zaprasza po nocy do domu obcego faceta?! Ona, Danka Lucińska?! Co by mama z tatą na to powiedzieli?! - Cóż, tata mrugnąłby okiem i rzucił: – Baw się dobrze, Duszko! Mama szepnęłaby: – Tylko się zabezpiecz, córeńko. Oto, co by powiedzieli rodzice na nocną wizytę sąsiada. - Widząc jego wahanie, Danka dodała natychmiast: – Nie mam na myśli nic zdrożnego! Po prostu miałam dzisiaj ciężki dzień i wariuję. Towarzystwo do kieliszka wina bardzo mi się przyda. – Nie miałem cienia podejrzeń, że chce mnie pani zwabić i uwieść, sąsiadko, po prostu zaparkowałem samochód na zakazie, ale co tam! Za wino podziękuję, choć do domu mam dwa kroki, ale zajrzenia do tajemniczej przesyłki sobie nie odmówię. - Danka zaprosiła go więc do salonu, urządzonego surowo, ale ze smakiem, po czym przyniosła z kuchni nożyczki i po chwili rozwijała szary papier, w który zapakowana była książka. Asy zarządzania. Polowała na tę pozycję od dłuższego czasu, bo nakład się wyczerpał, i oto proszę! Trzyma ją w rękach! A darczyńcą jest... Polska Rada Biznesu?! O, ja cię! – No, no, sąsiadko, nie wiedziałem, że ma pani takie chody w PRB – mężczyzna gwizdnął z uznaniem. – Jest list. - Tak, Danka już go otwierała. - I zdumienie pomieszane z radością jeszcze wzrosło. - „Spieszymy z radością poinformować, że wygrała Pani konkurs na młodego przedsiębiorcę. Do książki dołączamy voucher na tygodniowy pobyt w ekskluzywnym spa Jantar w Jastrzębiej Górze. Gratulacje dla koleżanki, która z takim oddaniem zarządza Mister of Warsaw 2000!” – Pani zarządza tym wspaniałym apartamentowcem?! – w głosie mężczyzny pojawiło się zdumienie połączone z szacunkiem. – Tak się złożyło – odparła, zmieszana tym uznaniem.

– I to wcale nieźle, skoro docenili pani pracę. O, tutaj jest coś jeszcze. – Zajrzawszy do środka koperty, wyciągnął czek. – No, no, nagradzają nie tylko dobrym słowem, ale i kasą! - Danka wzięła karteluszek w dwa palce, nie wierząc własnym oczom. - Czek na pięćset złotych! „Na drobne wydatki”, jak się wyrazili darczyńcy! – Nie wierzę w takie cuda! – Dziewczyna nagle zbuntowała się. – W życiu nie miałam do czynienia z nikim z Rady, a tu nagle wczasy i pieniądze? Po prostu nie wierzę... – Może szef chciał panią w ten sposób dowartościować? – podsunął nieznajomy. - Danka przeniosła podejrzliwy wzrok z koperty na mężczyznę. – Zna pan mojego szefa? – zapytała powoli. – Nie – uciął stanowczo. – Nawet nie wiem, gdzie pani pracuje, no teraz już wiem... – uśmiechnął się i wskazał na list. – Przepraszam, pani też nic o mnie nie wie, a wypadałoby się przedstawić: Jakub Liszt. Niestety, nie z tych Lisztów – ostatnie zdanie wypowiedział z tak komicznym żalem w głosie, że Danka musiała się uśmiechnąć. Uścisnęli sobie ręce, od razu, jak to jest przyjęte w ich środowisku, przechodząc na „ty”. – Z tym „szefem” to była zmyłka – powiedziała. – Pracuję dla korporacji. Szefów mam dokładnie dziewięciu. I żaden za mną nie przepada na tyle, by mi spa fundować, chyba że... – Chyba że...? – podchwycił. – Ja wyjadę do Jastrzębiej Góry, a oni mnie wywalą. – Sąsiadko droga, skąd ten pesymizm? Rada Biznesu cię docenia, a szefowie mieliby wyrzucać? Dajże spokój, dziewczyno. - W głosie Jakuba było tyle pewności, że Danka dała się przekonać. – Zadzwonię jutro z samego rana do tego hotelu, czy rzeczywiście mam tam wykupiony pobyt, a w banku spróbuję zrealizować ten czek. Jeśli i to, i to okaże się prawdą... jadę! Raz kozie śmierć! – Koza będzie miała przynajmniej gładkie, wypolerowane i pięknie przycięte raciczki – zauważył poważnym tonem, a Danka roześmiała się serdecznie. – Muszę lecieć, ale chętnie wproszę się na obiecane wino, gdy tylko wrócisz z wczasów. Opowiesz, jak było... – Jakub puścił do niej oko i ruszył do drzwi. - Pożegnała go jak dobrego znajomego, a gdy drzwi się za nim zamknęły, zrzuciła żakiet, białą bluzkę i pończochy, przeszła do łazienki, odkręciła wodę i po chwili z westchnieniem ulgi wyciągnęła się w kąpieli. - Boże... Tydzień w ekskluzywnym ośrodku, bez użerania się z najemcami, bez telefonów od szefostwa, bez widoku obijających się pracowników... Dopiero teraz do Danki dotarło, jak bardzo jest tym wszystkim zmęczona i jak bardzo ten wyjazd się jej przyda.

- Potarła miejsce pod lewym łukiem żebrowym, gdzie co jakiś czas odzywał się kłującym bólem żołądek. Taak, marzyła o paru dniach odpoczynku... - Po raz pierwszy spotkałem się z każdą z nich. Do tej pory obserwowałem je z oddalenia. A to w sklepie „przypadkowo” robiłem zakupy w tym samym momencie co Danusia, a to przechodziłem pod klatką Danki wtedy, gdy ona wynosiła śmiecie. Nie na tyle blisko, byśmy musieli się poznać, ale wystarczająco, by moja twarz nie była im obca. - Dziś po raz pierwszy miałem je tak blisko siebie. - Rozmawiałem z nimi, przedstawiłem się, podaliśmy sobie ręce. Gdyby były mi zupełnie obce i obojętne, polubiłbym i szaloną Dankę, i wyciszoną Danusię. Ale nie są ani obce, ani tym bardziej obojętne. - Ciekawe, jak spodobało się im moje tymczasowe wcielenie? Zarośniętego, sympatycznego sąsiada, co to niespodzianki roznosi? - Moje prawdziwe „Ja” – to dopiero będzie niespodzianka! - Jeszcze dziś wyjeżdżam do Jastrzębiej Góry. - Znajomy znajomego zatrudnił mnie w agencji ochrony, która dziwnym przypadkiem chroni hotel Jantar. Muszę mieć obie, i Dankę, i Danusię, na oku. Muszę wiedzieć, jak zareagują na spotkanie, które odmieni ich życie. Będzie to pasjonujące doświadczenie i dla nich, i dla mnie. - Może się czegoś dowiem? - Albo czegoś nauczę? Rozdział 3 - Danusia dotarła do Jastrzębiej Góry w czwartkowe popołudnie, po kilku godzinach podróży swoim wiekowym fiatem. Wcześnie rano spakowała niedużą torbę podróżną, zjadła szybkie śniadanie, przekazała klucze do szkoły swojej zastępczyni i... aż do środy była wolna! - Jadąc nad morze, uświadomiła sobie, że to jej pierwsze prawdziwe wakacje od niepamiętnych czasów. Do tej pory albo spędzała każdą wolną chwilę w domu, pomagając ojcu w prowadzeniu gospodarstwa, albo – już po ukończeniu studiów – zajmowała się swymi uczniami w ramach „Lata na wsi”. Był to odpowiednik „Lata w mieście”, może nie tak wypełniony atrakcjami jak lato miejskich dzieci, ale równie pożyteczny. Gdyby nie Danusia, jej uczniowie przesiadywaliby ze starszymi na ławce pod sklepem albo całe dnie włóczyliby się po okolicznych polach i lasach, i nic dobrego by z tego nie wyszło. Nauczycielka więc, poświęcając swój wolny czas, organizowała czas dzieciom. - Tym razem jednak pozwoliła sobie na tydzień tylko dla siebie. - Tydzień w Jastrzębiej Górze.

- Gnała nad morze jak na skrzydłach, a gdy w końcu tam dotarła, westchnęła z zachwytu. - To nie było jakieś tam sanatorium, które mieści się w pamiętającym czasy Gierka ośrodku, to był wspaniały, ekskluzywny hotel spa, na pobyt w którym Danusia... nie była przygotowana. - Jak niepyszna zawróciła więc na parkingu i podjechała pod pierwszy lepszy butik, by dokupić nieco garderoby. Miała przecież pięćset złotych, które dołączono do zaproszenia. Była szczupła i zgrabna, szybko zatem wybrała dwie sukienki, bluzeczkę i krótkie spodenki, bo słońce zaczęło, jak na kwiecień, grzać całkiem mocno. Po chwili wahania dorzuciła do zakupów piękny kostium plażowy i sandałki. I jeszcze ładną koszulkę nocną ozdobioną koronką. O tak, z taką garderobą może się w hotelu Jantar pokazać... - Czując się nieco bardziej światowo, zostawiła samochód w najodleglejszym kącie parkingu – stary fiat punto pasował prędzej do nocnego stróża niż do gościa tego hotelu – po czym przeszła przez rozsuwane drzwi i znalazła się w marmurowym holu. - Recepcjonistka uśmiechnęła się do niej mile. Przyjęła zaproszenie, znalazła zarezerwowany pokój i poprosiła o dowód osobisty. – Będzie pani na razie sama – rzekła. – Koleżanka przyjedzie pewnie wieczorem. - Koleżanka?! Danusia miała nadzieję, że recepcjonistka nie dojrzała rozczarowania na jej twarzy. Marzyła o samotnym tygodniu w swoim i tylko swoim towarzystwie! O żadnych koleżankach darczyńcy nie wspominali! Ale też nie obiecywali jednoosobowego apartamentu... Więcej: pokoje w sanatoriach zwykle były dwu- lub nawet trzyosobowe. Dobrze więc, że ten będzie dzieliła z jedną tylko koleżanką. - Pocieszona skierowała się w stronę windy, wjechała na czwarte piętro, otworzyła drzwi otrzymanym w recepcji kluczem i... oniemiała po raz drugi tego dnia. - Apartament – tak, tak, bo to był rzeczywiście apartament – zachwyciłby samego prezydenta. A może nawet króla. - Mieścił się na ostatnim piętrze hotelu, zajmował połowę skrzydła, a jego okna wychodziły na trzy strony świata. Do dyspozycji gości były pokój dzienny, dwie sypialnie z łazienkami i... wspaniały taras wychodzący na morze, nad którym właśnie słońce chyliło się ku zachodowi. - A zachody słońca są nad Bałtykiem przepiękne. - Danusia przez długą chwilę trwała w zachwycie, patrząc na gasnącą feerię barw: od srebrzystego złota po ciemny fiolet. - Wreszcie wróciła do środka i przeniosła do jednej z sypialni, tej z oknami na wschód, swoją torbę, mając nadzieję, że tajemnicza koleżanka nie będzie miała nic przeciwko temu. Pozostało na nią poczekać.