Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Epilog
ROZDZIAŁ I
Senna stacyjka tonęła w czerwcowym słońcu. Budynek z
czerwonej cegły, pamiętający czasy dwudziestolecia międzywojennego,
rzucał krótki cień, w którym na ławce – odmalowanej niedawno przez
mieszkańców wioski – przycupnęli podróżni czekający na pociąg.
Daleko na horyzoncie, gdzie tory zbiegają się w jeden punkt, właśnie
pojawiły się światła parowozu – tak, tak, tutaj jedyny pociąg w ciągu
dnia, łączący wieś z wielkim światem, ciągnęła wiekowa lokomotywa na
węgiel. Dodawało to temu miejscu uroku i turyści, którzy pojawią się za
kilka dni, chętnie będą się fotografować z dymiącą ciuchcią. Dla
mieszkańców Koniecdrogi był to jedynie element wpisany w krajobraz.
Taki sam jak płowe drogi wijące się między wzgórzami, złoto
dojrzewających zbóż, srebro rzek, strumyków, jezior i stawów, a tych
w okolicy było mnóstwo, czy jak ciemna zieleń lasów, gdzie
nieostrożnych podróżnych nadal zwodziły na manowce strzygi i rusałki
– tak przynajmniej opowiadano dzieciakom, by nie zapuszczały się w
leśne ostępy. Oczywiście dzisiejsze dzieci w leśne upiory tak łatwo by
nie uwierzyły, ale od czasu do czasu w lasach otaczających Koniecdrogę
ktoś ginął i niekiedy się odnajdował, a kiedy indziej nie, dlatego w
tym miejscu, zapomnianym przez spieszący się świat, stare legendy miały
się całkiem dobrze.
Lokomotywa wtoczyła się na stacyjkę, sapiąc i poświstując. Teraz
zawróci, maszynista podczepi ją do ostatniego wagonu, który stanie się
pierwszym, i pociąg odjedzie z powrotem do wielkiego świata, by
wrócić nazajutrz. Podróżni, którzy podnieśli się z ławki, narzekając na
upał, wrócą do Koniecdrogi jutro, a może nie wrócą wcale, któż to wie?
Ci zaś, którzy przyjechali, szybko przeszli wzdłuż peronu na wyjeżdżoną
łączkę, gdzie rano, udając się do pracy w Szczecinku, pozostawili swoje
samochody. Biedne to były autka i stare jak świat, bo i wieś była
niebogata, ale ludziom spieszącym do domów zdawało się nie robić
różnicy, czy dojadą za trzecią górkę starym polonezem, czy nowym audi.
Byle w ogóle dojechać.
Lokomotywa zagwizdała po raz ostatni. Z komina buchnął siwy
dym. Wagony, pociągnięte przez parowóz, posłusznie zaturkotały i
zaczęły oddalać się od stacyjki, zostawiając za sobą budynek z
czerwonej cegły, ławkę stojącą w cieniu i pasażera, który przyjechał
popołudniowym pociągiem wraz z innymi, ale w przeciwieństwie do
tamtych pozostał na peronie, nie bardzo wiedząc, co dalej z sobą zrobić.
Bileterka, która wraz z odjazdem pociągu skończyła pracę,
zamknęła okienko kasy, zatrzasnęła drzwi dworcowego budynku i
zamierzała wyciągnąć z komórki rower, którym codziennie jeździła do
pracy, na widok owego pasażera zatrzymała się w pół kroku.
– A ty, dziecko, do kogo? – zapytała.
Dziewczynka, na oko ośmio- lub dziewięcioletnia, rozglądająca się
dotychczas dookoła z ciekawością w dużych jasnozielonych oczach,
teraz odwróciła się przestraszona ostrym tonem, ale widok kobiety w
kolejarskim mundurze przywołał na delikatną twarz dziecka nieśmiały
uśmiech.
– Czekam na pana Edwarda Jabłonowskiego. To mój dziadek!
– Dziadek?! – wykrzyknęła kobieta. Gdyby dziecko oznajmiło,
że Edward Jabłonowski jest przybyszem z obcej planety i tylko się
tutaj, wśród Ziemian, kamufluje, bileterka przyjęłaby to niemal ze
zrozumieniem, ale ten drań Jabłonowski, przystojniak tuż po czterdziestce
– i wnuczka?! Musiałby najpierw mieć jakąś córkę czy syna! No nie...
Matylda Kotyra żyła w tej wsi już czterdzieści lat, ale zatwardziałego
kawalera, który sam jeden mieszkał w pięknym starym domu w
Jabłoniowym Wzgórzu, jako czyjegokolwiek ojca sobie nie wyobrażała. A
tym bardziej jako dziadka. Coś się musiało małej pokiełbasić i... właściwie
nie był to problem Matyldy, ale dziecka samego na stacji przecież nie
zostawi.
– A czy twój... dziadek wie, że przyjechałaś? – zapytała
ostrożnie.
Dziewczynka spoważniała. Uśmiech, który jeszcze przed chwilą
gościł w niezwykłych jasnozielonych oczach, znikł.
– Moja mamusia napisała do dziadka list, ale... może go nie dostał?
– I wysłała cię w podróż, nie upewniwszy się, czy ktoś cię
odbierze?! – oburzyła się Matylda. – Co za wyrodna matka, no ludzie
kocha...
– Proszę tak nie mówić o mojej mamusi! – krzyknęło dziecko
z takim gniewem, że kobieta umilkła w pół słowa. – Ja wcale nie
muszę z panią rozmawiać! Idę do mojego dziadka, Edwarda
Jabłonowskiego, i już!
Dziewczynka zarzuciła na wątłe ramionka plecak i z podniesioną
głową ruszyła wzdłuż peronu.
– Jeśliś taka samodzielna, to do Jabłoniowego Wzgórza w
odwrotnym kierunku – zauważyła z przekąsem Matylda. Trochę jej
było wstyd z powodu swojego wybuchu, w końcu nie wiedziała nic o
matce dziewczynki i na pewno nie miała prawa z góry jej osądzać, ale
przecież nie przyzna się do tego tej małej... a właśnie: – Masz jakieś
imię? – zapytała łagodniejszym tonem, gdy dziewczynka zawróciła i z
nadal uniesionym podbródkiem akurat ją mijała. Stanowiłaby doprawdy
uroczy i rozbrajający widok z tą swoją urażoną dumą, gdyby nie dwie
łzy błyszczące w kącikach oczu.
– Jestem Ania Kraska – odparła i zatrzymała się. Nie miała
pojęcia, dokąd się udać, gdzie szukać domu dziadka, i nagle poczuła, że
jedyna jej nadzieja w kobiecie, która nazwała jej mamę wyrodną. –
Czy mogłaby pani zadzwonić do dziadka i powiedzieć mu, że na niego
czekam? – w głosie dziecka zabrzmiała pokora. I śmiertelne
zmęczenie.
Matylda wyjęła z torebki mosiężny klucz.
– Usiądź na ławce i poczekaj chwilę.
Otworzyła na powrót drzwi dworcowego budynku i zniknęła w
jego chłodnym wnętrzu. Ania przysiadła tam, gdzie jej wskazano, położyła
plecak na kolanach i znów pogodna i ciekawa świata, zaczęła się
rozglądać. Szczególnie fascynowały ją błyszczące w słońcu tory, które
biegły tam, skąd przyjechała. Po drugiej stronie peronu zaczynał się las,
niewiele mogła więc zobaczyć, wzgórza zaś i rozsypane między nimi
domki Koniecdrogi – każdy z pobielonymi ścianami i dachem
krytym czerwoną dachówką – skrywały się za dworcowym budynkiem.
Ze swego miejsca nie mogła ich widzieć, a szkoda, miałaby się czym
zachwycać...
Z wnętrza dobiegł dziewczynkę podniesiony głos. Przymknęła
oczy. Bała się myśleć, co spotka ją na końcu długiej podróży, bała się
właśnie tego: że nikt jej nie będzie oczekiwał, bo – co wiedziała tylko
ona – nikt nie miał prawa na nią czekać. Ania miała dopiero dziesięć lat
– chociaż była tak drobna, że wyglądała na ośmiolatkę – i wiedziała
jedno: tutaj jest jej miejsce, w domu dziadka, którego spotkała raz w
życiu, gdy była bardzo mała, i niczego nie pamięta. Wie tylko, że obie
– i ona, i jej mama – zostały wtedy wyrzucone z Jabłoniowego
Wzgórza, ale teraz Ania nie pozwoli się stąd odprawić z kwitkiem. Bo
jedyna droga stąd prowadziła do domu dziecka. A ona nie pozwoli się
zamknąć w sierocińcu. Ot co!
Nagle podjęła decyzję – szybko zarzuciła plecak na ramiona i
ruszyła biegiem w kierunku, który już wcześniej wskazała kobieta. Sama
trafi pod podyktowany cichym głosem mamy adres: Koniecdroga 17,
Jabłoniowe Wzgórze.
Gdy Matylda, przeprowadziwszy burzliwą rozmowę, wyszła w
końcu przed dworzec, po Ani nie było nawet śladu. Kobieta wróciła pędem
do telefonu, znowu wybrała numer i oznajmiła Edwardowi
Jabłonowskiemu:
– Masz kłopot z głowy, czy raczej masz teraz jeszcze większy
kłopot: dziecko zniknęło. Jak to zniknęło? Ano tak to. Pobiegła pewnie
drogą, którą jej wskazałam. Wiem, wiem, że droga się rozwidla, dogonię ją
na rowerze, a ty się pospiesz i wyjedź swojej wnuczce naprzeciw. To
dopiero by było, gdyby...
Nie musiała kończyć. Wieś była spokojna i małej dziewczynce nic
właściwie nie groziło, ale już lasy okalające Koniecdrogę ciągnęły się bez
końca i lepiej, żeby ta mała, ponoć wnuczka Jabłonowskiego, tam nie
zbłądziła.
Matylda ponownie zamknęła budynek dworcowy, podbiegła do
komórki, w której stały rowery – jej i podróżnych mieszkających w
Koniecdrodze, wyciągnęła swój wysłużony składak i... no jak na złość! Z
przedniego koła zupełnie uszło powietrze! Tak, miała je dziś rano
dopompować, ale... klnąc w duchu swoją bezmyślność i złośliwości
losu, ujęła ciężki rower za kierownicę i powlokła się, pchając go z
wysiłkiem po piaszczystej drodze, w kierunku, w którym
prawdopodobnie pobiegło dziecko.
Jednym z nielicznych pasażerów, którzy parę minut temu wysiedli
z pociągu, był pewien mężczyzna. Niemłody, niestary, o przystojnej,
pociągłej twarzy, jasnych półdługich włosach, ubrany w znoszone
rzeczy. Sprawiał wrażenie włóczęgi, który przemierza świat bez
konkretnego celu, bierze robotę, jaką mu dadzą, śpi tam, gdzie kto głowę
pozwoli złożyć, posila się skromnie, a potem, gdy praca się skończy, z
całym dobytkiem w marynarskim worku przerzuconym przez ramię
rusza dalej, nie oglądając się za siebie.
Stał oparty o ścianę budynku dworcowego, w cieniu, który dawał
nieco wytchnienia od upału tego ostatniego czerwcowego dnia, i
popijając wodę z plastikowej butelki, najpierw przysłuchiwał się
rozmowie bileterki z dziewczynką, potem odprowadził wzrokiem tę
pierwszą, gdy zniknęła, by zadzwonić do Jabłoniowego Wzgórza, a na
koniec jego bystre oczy spoczęły na dziecku. Dziecko zaś, powziąwszy
decyzję, ruszyło swoją drogą, nie czekając na dziadka, z którym
podniesionym głosem dyskutowała bileterka.
Mężczyzna dopił wodę. Podszedł do stojącej nieopodal pompy,
napełnił butelkę do pełna, wcisnął ją w kieszeń długiego, burego
bezrękawnika i niespiesznie ruszył za dzieckiem.
Ania szła tak szybko, jak tylko pozwalały jej na to zmęczone nogi i...
niepewność. Wiedziała, że na końcu drogi, w Jabłoniowym Wzgórzu, nie
czeka jej miłe przyjęcie. Bała się strasznie, że dziadek powie: Nie, nie
możesz tu zostać! Już raz tak przecież powiedział, a wtedy... Gdzie ona,
Ania, podzieje się do czasu, aż mama znów będzie mogła się nią zająć? Do
czasu gdy wyzdrowieje?
Strach o matkę, która została tak strasznie daleko, sama, zupełnie
sama, sprawił, że cała dzielność, jaką Ania miała do tej pory w sercu,
nagle wyparowała. Uniesione ramionka opadły, broda zadrżała, a po
policzkach spłynęły pierwsze łzy. Mimo to szła przed siebie, ocierając łzy
przedramieniem i nie bardzo wiedząc, dokąd idzie.
Gdy dotarła do rozwidlenia, z którego odchodziły trzy drogi, bez
namysłu skręciła w lewo. W las. Tego właśnie – ukrycia się wśród
cicho stojących w letnim słońcu drzew, łagodnego śpiewu ptaków i
zieleni mchów – było dziecku w owej chwili trzeba. Może Ania miała
w pamięci słowa mamy, że Jabłoniowe Wzgórze leży daleko, daleko, za
siedmioma lasami?...
Rzeczywiście, Jabłoniowe Wzgórze było bardzo daleko... Siły
uchodziły z dziewczynki z każdym krokiem. Bolały ją nogi, a trochę
za małe adidasy obcierały stopy. Musi odpocząć i pomyśleć, co dalej.
Może dziadek jest już w drodze i zaraz ukaże się jego samochód?
Zeszła na pobocze, wdrapała się na porośnięty mchem pień dawno
powalonego drzewa, podkuliła nogi, oparła na nich brodę i zapłakała
cichutko, z bezradności i tęsknoty za wszystkim, co zostało tam, w
poprzednim życiu. Za mamą... Za mieszkankiem na samym szczycie
wieżowca... Za koleżankami w szkole, których już pewnie nigdy nie
zobaczy... Ocierała łzy, które nie chciały przestać płynąć, i nagle
poderwała głowę, słysząc czyjeś ciche, łagodne słowa:
– Może przydałaby ci się chusteczka?
Przed nią stał nieznajomy mężczyzna. Może to dziadek? – w
sercu dziecka obudziła się nadzieja, natychmiast zgaszona głosem
rozsądku: był na to za młody, no i w ogóle nie przypominał jej dziadka,
którego znała tylko ze zdjęcia. Ania opuściła nogi i wyprostowała plecy,
ale nie poczuła strachu. Coś w twarzy nieznajomego, w jego oczach
czy półuśmiechu, który jej posłał, wzbudzało zaufanie. I te słowa, dobre,
współczujące...
Pociągnęła nosem, otarła oczy.
– Pewnie by mi się przydała – odrzekła. – Ale kto by w takiej
chwili szukał chusteczki?
Wyciągnął z kieszonki na piersi paczkę w rumianki i podał
dziewczynce. Wzięła jedną, otarła twarz, wydmuchała nos i spróbowała
się uśmiechnąć.
– Nie powinnaś być w domu na kolacji, mała kobietko? –
zapytał.
– Chyba się zgubiłam. Muszę dojść do dziadka do Jabłoniowego
Wzgórza. Koniecdroga 17. Czy wie pan może, gdzie to jest?
Pokręcił głową.
– Jestem tu pierwszy raz w życiu.
Usiadł na tym samym pniu, nie za blisko i nie za daleko od małej,
i wyciągnął z worka owiniętą w folię kanapkę. Uniósł do ust nieco
wymięty kawałek chleba i już miał ugryźć pierwszy kęs, gdy dostrzegł
głód w oczach wpatrzonej w kanapkę dziewczynki.
– Masz ochotę? – Nie czekając na odpowiedź, podał chleb
dziecku, które przyjęło poczęstunek z wdzięcznością w oczach.
– Picie jeszcze mam – odparła, grzebiąc w plecaku i
wyciągając kartonik soku z tygryskiem – ale kanapki dawno mi się
skończyły.
– Więc przybywasz z daleka... – mruknął.
Kiwnęła głową.
– Z Warszawy. Przesiadka w Tczewie, następna w Czersku.
Potem ciuchcią aż tutaj. Jadę od świtu i zgłodniałam – dokończyła i
przełknęła ostatni kęs kanapki.
– Taki kawał drogi sama? Bez opieki? – Mężczyzna zwrócił
spojrzenie ciemnoszarych oczu na dziewczynkę, przyglądając się jej
uważnie. – Mama nie boi się o ciebie?
Ania posłała mu żałosne spojrzenie.
– Nie wie, że wyruszyłam sama. Miała mnie odwieźć ciocia Zosia,
sąsiadka, ale w ostatniej chwili coś jej wypadło i nie przyszła po mnie,
a ja nie mogłam zostać w domu ani chwili dłużej, rozumie pan?
Nic nie rozumiał oprócz tego, że o to dziecko ktoś się kiepsko
troszczył. W swoim czasie dowie się kto i dlaczego. Teraz wstał, bo i
ona wstała. Otrzepała dżinsy z okruchów chleba, zarzuciła plecak na
ramionka i rzekła dziarskim tonem:
– Dziękuję za poczęstunek. Mogę ruszać dalej.
– A ja, jeśli pozwolisz, potowarzyszę ci przez jakiś czas.
Dziewczynka uśmiechnęła się i skinęła głową bez śladu lęku. Na
Boga, czy nikt tego dziecka nie nauczył nieufności do obcych facetów
spotkanych w środku lasu?!
O to właśnie zapytał idące obok dziecko, nieco łagodniej
dobierając słowa.
Ania zastanowiła się i odparła:
– Mama zawsze mi powtarzała, że ludzie są dobrzy, świat piękny,
a życie ciekawe. Pan nie wygląda na wilka, ja nie jestem Czerwonym
Kapturkiem, czego więc tu się bać?
Ano tego, że inny facet, nie tak dobry, jak mówiła mama, mógłby
cię, naiwna dziecino, zgwałcić, zamordować i zakopać w tym lesie, i
ślad by po tobie zaginął! – odpowiedział w myślach, po raz drugi
przeklinając głupotę i nieodpowiedzialność osoby, która powinna się
nieco bardziej zatroszczyć o tę małą.
– Jeśli nie Czerwony Kapturek, to jak masz na imię?
– Ania Kraska. A pan?
– Ned.
– Ned? – Dziewczynka uniosła brwi.
– Naprawdę mam inne imię, którego nie cierpię. – Mężczyzna
skrzywił się lekko. – Więc przyjaciele mówią do mnie Ned.
– To ja też tak będę mówiła – rzekła Ania z przekonaniem i
dalej powędrowali razem wijącą się wśród wiekowych drzew drogą.
Zanim pół godziny później dotarli do leśniczówki, Ania zdążyła
opowiedzieć Nedowi, jak to musiała, ale to musiała natychmiast wyjechać
do Koniecdrogi na poszukiwania dziadka. I nie, mama nie mogła jej
odwieźć, bo jest chora. Ale wyzdrowieje! A ona, Ania, spędzi tutaj, w
Koniecdrodze, wakacje, a potem wróci... Tu dziecku łzy napłynęły do
oczu i Ania pokręciła głową. Prawdopodobnie jednak nie wróci. Ned
uścisnął w milczeniu drobną dłoń dziewczynki.
– Chyba nie mamy już swojego domu, wie pan? Przyszło takie
pismo, urzędowe, z mnóstwem pieczęci, że jak nie zapłacimy za czynsz
to nas wy-eks-mi-tu-ją. Eksmisja to wyrzucenie z domu, tak
przeczytałam – powiedziała śmiertelnie smutnym głosem, unosząc ku
niemu oczy pełne łez. – Dobrze, że mamusia o tym nie wie.
Nie wie?! – krzyknął w myślach. – Twoja mama nie wie, że
straciłyście – jak? kiedy? – wasz dom, a ty wędrujesz przez pół
Polski sama?!
Nie odezwał się jednak. Dziecku nie były teraz potrzebne pytania
wykrzyczane rozgniewanym głosem. Raczej pełne przekonania słowa:
– Jeszcze wrócisz tam, dokąd będziesz chciała. Zobaczysz, Aniu
Krasko.
Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech i ruszyli dalej w
zgodnym milczeniu, nie bardzo zwracając uwagę na to, dokąd idą. Nedowi
nigdzie się nie spieszyło, Ania po prostu stawiała krok za krokiem.
Dopiero gdy słońce skryło się za drzewami i nad las nadciągnął
przedwieczorny chłód, mężczyzna zaczął rozglądać się uważniej, aż
zauważył tabliczkę z napisem: „Leśniczówka 2 km”. Dotarli tam pół
godziny później.
Kobieta, która wybiegła im naprzeciw, dopadła Ani, nie zwracając
uwagi na mężczyznę, chwyciła ją za ramiona i krzyknęła na wpół z
gniewem, na wpół z ulgą:
– Jesteś, dziecko drogie! Jabłonowski szuka cię jak szalony po
całej okolicy! Właśnie mieliśmy wsiadać do samochodu i ruszać na
posterunek policji, prosić o pomoc! Na szczęście się znalazłaś... –
Teraz dopiero wzrok kobiety spoczął na stojącym obok nieznajomym. I
twarz jej natychmiast stężała.
– A pan to kto?
– Przyjezdny – odparł. – Spotkałem tę małą w lesie, a że
szliśmy w tym samym kierunku...
– To, ot tak, dotrzymał jej pan towarzystwa? – włączył się do
rozmowy leśniczy, który właśnie nadszedł od strony zabudowań.
– Pan Ned poczęstował mnie kanapką. – Ania uśmiechnęła się do
mężczyzny, który nie odpowiedział jej jednak tym samym.
– Dobrze, że nie czym innym – syknęła kobieta.
– Wszyscy tu tacy... przyjaźni w stosunku do przyjezdnych? –
odparł Ned ironicznym pytaniem.
– Tylko do takich, co się za dziećmi po lasach włóczą.
– To dziecko zostało nakarmione i doprowadzone w bezpieczne
miejsce – uciął z rosnącym gniewem. – Nie dziękujcie aż tak
wylewnie.
– Ma pan rację – odparł leśniczy po dłuższej chwili, zmierzywszy
uważnie mężczyznę wzrokiem. – Przepraszam za podejrzliwość, ale
rzadko się tutaj obcy kręcą. A zaginięcie dziecka...
– Ja nie zaginęłam! Ja idę do dziadka! – zaprotestowała Ania.
– Za ucieczkę ze stacji wlałbym ci porządnie, gdybyś była moją
wnuczką. – Leśniczy zgromił małą wzrokiem. – A oto i
Jabłonowski. Może on ci wszelkie ucieczki wybije z głowy raz na
zawsze.
Ania na widok nadjeżdżającego samochodu i niewróżącej niczego
dobrego miny mężczyzny za kierownicą odruchowo cofnęła się o krok
w kierunku Neda, który już zaskarbił sobie jej zaufanie. Wsunęła rączkę
w dłoń mężczyzny i posłała mu błagalne spojrzenie. On uścisnął te
drobne paluszki w bezgłośnym przyrzeczeniu, że nie pozwoli jej
skrzywdzić.
– Co ty tu robisz?! Gdzie twoja matka?! – To były pierwsze,
wykrzyczane w gniewie słowa, jakimi powitał wnuczkę Edward
Jabłonowski.
– Co za miłe powitanie. – Ned zrobił krok do przodu, zasłaniając
sobą dziecko i natychmiast skupiając na sobie uwagę i gniew nowo
przybyłego. – Nie ma to jak dziadek stęskniony za wnuczką.
– A tobie co, łazęgo, do tego?! Kim jesteś? Ty ją z dworca
zabrałeś? Miała tam na mnie czekać!
– Edward, opanuj się – odezwał się leśniczy pojednawczym
tonem, bo znał porywczy charakter Jabłonowskiego, a nieznajomy nie
wyglądał na takiego, co da sobie w kaszę dmuchać. – Mała odnalazła
się cała i zdrowa, może z tobą jechać do domu, a pan...?
– Ned Starski.
– Ned? – zdziwił się leśniczy.
– Zdrobnienie – wzruszył ramionami tamten.
– Niech będzie: pan Ned pójdzie swoją drogą, która prowadzi
do...?
– Pracy szukam. Przeczytałem w miejscowej gazecie, że w
Jabłoniowym Wzgórzu potrzebują stajennego, więc... – ponownie
wzruszył ramionami. Mógł spokojnie wracać na stację, bo właściciel
Jabłoniowego Wzgórza, którego właśnie miał przed sobą, po takim
początku na pewno nie przyjmie go do pracy. Nie mówiąc już o tym, co
Ned musiał jeszcze wyjawić, nim o tę pracę poprosi.
O dziwo, z Edwarda cały gniew nagle spłynął. Tak naprawdę bał
się, że dziecku coś się stało, i widok dziewczynki u boku włóczęgi
sprawił, że pięści same mu się zacisnęły, ale Ania była tutaj, cała, zdrowa
i szczęśliwa, a tamten mężczyzna najwyraźniej się nią zaopiekował....
Takie to czasy nastały, że człowiek przestał ufać człowiekowi i na dzień
dobry dopatruje się najgorszego.
Ku zdumieniu wszystkich wyciągnął do Neda rękę.
– Przepraszam. Nerwy mnie poniosły. Edward Jabłonowski jestem.
Rzeczywiście, szukam kogoś do pomocy na sezon. Może się dogadamy.
Ned bez namysłu podał mu swoją dłoń.
– To co? Wsiadajcie. – Edward wskazał samochód.
Ania, odetchnąwszy z ulgą, skierowała się w jego stronę, ale
ciche słowa dziadka: – Z tobą, dziecko, jeszcze się rozmówię bez
świadków i obrońców – sprawiły, że jej serce ponownie wypełniły
strach i beznadzieja. Ned być może zostanie w Jabłoniowym Wzgórzu,
ale ona sama pewnie nie...
ROZDZIAŁ II
Spotkanie w takich okolicznościach różnie może wpłynąć na dalszą
znajomość. Od pierwszego wejrzenia można się znienawidzić, narazić się
na nieufność, stracić sympatię.
Tymczasem dwaj mężczyźni, od których zależeć będzie teraz los
Ani, chociaż dziewczynka i oni o tym jeszcze nie wiedzą, poczuli do
siebie pełen ostrożności szacunek.
Edward Jabłonowski dlatego, że ujrzał w spojrzeniu nieznajomego
– w momencie gdy dziecko schowało się za nim przed rodzonym
dziadkiem – stalowy błysk w oczach, mówiący wyraźniej niż słowa:
„Tylko spróbuj zrobić jej krzywdę...”. To się spodobało panu
Jabłoniowego Wzgórza: obcy mężczyzna, który bez wahania staje w
obronie słabszej istoty. Jakież to w dzisiejszych zdziczałych czasach
niezwykłe, prawda?
Natomiast Ned Starski wprawdzie zobaczył w tym, który
przyjechał po dziecko, nieoczekiwane i nieproszone, jak wywnioskował
z opowieści dziewczynki, rozgniewanego dziadka, ale jednak dziadka,
który śmiertelnie bał się o wnuczkę. Wnuczkę widzianą drugi raz w
życiu, jak powiedziała Ania, a Ned nie miał powodu, by jej nie wierzyć.
Wysiedli z samochodu. Ania rozglądała się dookoła z
ciekawością, a dwaj mężczyźni, stojący po obu stronach terenówki,
uważnie się obserwowali.
– Zapraszam do środka – odezwał się wreszcie Jabłonowski,
ruszając przodem.
Jabłoniowe Wzgórze okazało się starą, rozległą posiadłością. Był to
zadbany dwór o pięknym, czterospadzistym dachu z szarego łupka z
szeregiem mansardowych okienek na poddaszu. Ściany parteru były białe,
ganek był szeroki, z portykiem wspartym na czterech kolumienkach, a
po obu jego stronach znajdowały się okna ze szprosami i szeroko
otwartymi okiennicami w kolorze ciemnego brązu. Dwór sprawiał
wrażenie pięknej, solidnej budowli, która przetrwała wiele i zniesie
jeszcze więcej.
Za dworem mieściły się zabudowania stajni i brukowany
dziedziniec, prowadzący do budynków gospodarczych. Daleko za nimi
widać było wznoszące się i opadające łagodnie wzgórza, porośnięte
soczystozieloną trawą.
Miejsce to było zarówno spokojne, niemal senne, jak i pełne życia.
Konie podbiegły do ogrodzenia, słysząc nadjeżdżający samochód. Ktoś
krzyknął ze stodoły:
– Jest pan Edward, znalazł tego dzieciaka!
Dały się słyszeć czyjeś kroki i na ganek wybiegła przepasana
fartuchem kobieta, rozgniewana i jednocześnie szczęśliwa, że zguba się
znalazła. Już miała dopaść dziewczynki, gdy stanęła jak wryta na widok
obcego.
– To nasz nowy stajenny, Ned. Tak każe do siebie mówić –
mruknął Edward.
Kobieta skinęła głową, przyjmując te dwa fakty do wiadomości, i
zajęła się dziewczynką.
– Jesteś wreszcie, ty niedobrzyzno! Tyle nerwów przez ciebie
zjadłam! Głodnaś pewnie i zmęczona. Kto to widział dziecko samo w
taką podróż puszczać! Już ja sobie pogadam z twoją matką, gdy tylko tu
przyjedzie. Już sobie pogadam... Masz na imię Anka, tak? Chodź...
– Ania Kraska – sprostowało dziecko, oszołomione nowym
zamieszaniem.
– Wykąpię cię, nakarmię świeżym chlebem, napoję mlekiem prosto
od naszej krówki i spać! Pokoik zdążyłam przygotować, zresztą sezon
się zbliża, wszystkie czekają na letników, chodź, dziecko...
Ania obejrzała się na Neda, szukając u niego ratunku, ale ten nie
patrzył już na nią, tylko w kierunku koni, nie mogąc się doczekać, kiedy
będzie mógł podejść do ogrodzenia, pogładzić miękkie chrapy i gładkie
szyje, zajrzeć w ciemne łagodne oczy, ciekawe obcego... Kochał te
zwierzęta od dziecka, umiał na nich jeździć, zanim nauczył się chodzić,
tak mu kiedyś powiedziała matka, i gdyby udało mu się dostać przy nich
pracę, właśnie tutaj, na Jabłoniowym Wzgórzu, gdzie miał pewną sprawę
do załatwienia, choćby na ten jeden sezon... To jednak zależało od
właściciela posiadłości. Od jego dobrej woli i tego, jak Edward
Jabłonowski podejdzie do informacji, którą Ned musiał mu przekazać na
samym początku swojego pobytu. Nie mógł jej zataić.
Gdy dziewczynka zniknęła w czeluściach domu, Edward spojrzał
na nowo przybyłego.
– Chce się pan odświeżyć po podróży? Niedługo chłopcy wrócą z
pola, może pan do nich dołączyć przy kolacji i potem omówimy nasze
sprawy. Chyba że...?
– Wolę porozmawiać od razu, bo może się okazać, że nie przyjmie
mnie pan do roboty. A, i proszę mi mówić po imieniu. Ned.
– Chodźmy więc, Ned, do środka. Trochę zimnego piwa przyda się
po takim dniu.
– Nie piję.
Edward zatrzymał się na drugim stopniu schodów i obejrzał przez
ramię.
– Nawet piwa do kolacji?
– Nawet piwa.
– Alkoholik na odwyku?
Tamten pokręcił głową.
– Zrozumie pan, gdy powiem to, co mam do powiedzenia.
Edward powoli ruszył w górę. Te kilka stopni, które miał do
pokonania, nagle urosło o ładnych parę metrów.
Usiedli w znajdującym się na tyłach domu zacisznym gabinecie,
którego okna wychodziły na nieco zaniedbany ogród. Edward otworzył
puszkę piwa, a gościowi podał wodę z cytryną.
Przez chwilę obaj milczeli. Wreszcie odezwał się Ned.
– Szukam pracy przy koniach. Umiem się z nimi obchodzić. Od
dzieciństwa biegałem do pobliskiego klubu, jeżdżę więcej niż dobrze,
uprawiam kaskaderkę. Kocham konie – zakończył ot tak, po prostu, z
rozbrajającą szczerością. I umilkł.
– Ale...? – pomógł mu Jabłonowski. Taki pracownik to skarb:
kocha to, co robi, ma pewnie dobre referencje, wygląda na pracowitego.
Kto nie chciałby go zatrudnić?
– Mam wyrok w zawieszeniu – odpowiedział tamten, z
trudnością wymawiając te cztery słowa. – Co miesiąc muszę się
meldować na komendzie.
Na parę długich chwil zapadła cisza. Ciężka, przytłaczająca.
– Za co ten wyrok? – zapytał spokojnie Edward, choć sporo go
ten spokój kosztował. Brzydził się kryminalistami. Gardził nimi. Nigdy by
żadnego nie zatrudnił i gdyby wiedział, że ten tutaj wyszedł z
więzienia, nie wpuściłby go za próg.
Ned wyczytał to w oczach Jabłonowskiego jak w otwartej
księdze. Ile razy widział ten sam wyraz twarzy u ludzi, których prosił o
pracę... A jednak tutaj, właśnie tu, w Jabłoniowym Wzgórzu, musiał
spróbować po raz ostatni.
– W obronie koniecznej zabiłem człowieka. Sąd skazał mnie na
dwa lata w zawieszeniu na trzy. Gdybym nie był wtedy po jednym piwie,
zostałbym uniewinniony – odpowiedział cicho, z nie pasującą do niego
pokorą.
– Więzienia są pełne niewinnych morderców – prychnął Edward,
coraz bardziej zły, że nadal rozmawia z tym człowiekiem, zamiast
wyprosić go grzecznie i stanowczo za drzwi.
– Nie siedziałem w więzieniu, a jedynie parę tygodni w
areszcie, do pierwszej rozprawy – sprostował Ned, czując, jak pokora
zmienia się w gniew. On też nie wiedział, czemu jeszcze prowadzi tę
czczą dyskusję. Nie, poprawka, wiedział to doskonale. – Zabiłem w
obronie katowanego dziecka. I po raz drugi zrobiłbym to samo,
chociaż... Sąd uznał, że „obrona była niewspółmierna do ataku”, rozumie
pan: tamten bydlak miał nóż, ja chwyciłem za to, co miałem pod ręką.
Może gdybym nie wypił piwa po kolacji i myślał jasno, przeszukałbym
szuflady i gdy tamten rzucał chłopczykiem o ścianę, zaszarżowałbym
na bandziora z widelcem, zamiast przetrącać mu kark krzesłem. – Głos
Neda pełen był cynizmu, za którym krył się gniew, także na siebie, i żal.
– A tak bydlę nie żyje, a ja jestem mordercą, a nie bohaterem. Cóż,
poniosło mnie.
Edward wpatrywał się w mężczyznę już z nieco innym wyrazem
twarzy. Stanął w obronie dziecka. Dobry samarytanin z tego Neda czy
może... lubi dzieci? Można to chyba sprawdzić w aktach, gdy przyjmuje
się do pracy kogoś z wyrokiem. Nawet jeśli nie, to Janek z czerskiej
policji wyświadczy mu przysługę...
– To był pana synek? – zapytał.
– Sąsiadki. Ją ten bandzior zdążył zaszlachtować.
Edward wypuścił ze świstem powietrze i opadł na oparcie krzesła.
Nie do końca był przekonany, czy chce mieć mordercę we własnym domu,
ale... rozumiał Neda. Gdyby na jego oczach ktoś zabił kobietę i cisnął
dzieckiem o ścianę... tak, pewnie sam teraz miałby wyrok w
zawieszeniu. Bo właśnie Edward był po jednym piwie. Tylko że w
odróżnieniu od swego dziwnego gościa miał dokąd wrócić. Miał
Jabłoniowe Wzgórze. A tamten? Wypadało o to pytać? Jeśli Ned
Jakiśtam miał tu zostać, Edward musi wiedzieć o nim wszystko.
– Wybacz, stary, ale nie wyglądasz na porządnego faceta, który
zabił w obronie dzieciaka i został uniewinniony. Swoją drogą, medal
powinni ci za to przyznać. Na moje oko jesteś bezdomnym włóczęgą, i
to już od jakiegoś czasu.
Nie sądź po pozorach – mógł ironicznie odpowiedzieć Ned, ale
chciał tu zostać. Potrzebował tej pracy, a więc i Jabłonowskiego.
– Trudno pogodzić się z zabiciem człowieka – odparł powoli.
– Nawet jeśli zrobiło się to w obronie czyjegoś życia. Może bandzior nie
miałby takich dylematów, mnie jednak... trudno to sobie wybaczyć.
Rozwiodłem się z żoną, bo nie chciała żyć z mordercą, oddałem jej
mieszkanie, a sam podróżuję po Polsce za to, co zarobię.
– I tak trafiłeś tutaj?
Wzruszenie ramion. I słowa:
– Kocham konie. Oddałbym pół życia, by znów z nimi pracować.
Edward Jabłonowski przyglądał się mężczyźnie z niezwykłą
uwagą. Wierzył mu. Nic na to nie mógł poradzić, że widział szczerość w
szarych oczach tego dziwnego obdartusa.
– Oprócz koni będziemy mieć tu niedługo paru letników. Bogaci,
wiecznie podpici faceci, ich znudzone życiem, napalone na wszystko, co
nosi spodnie, a nie jest mężem, żony i nastoletnie córki, które będą
celowo zsuwać się z siodła, byś mógł je podsadzić z powrotem. Jesteś
dość przystojny. Będziesz miał pewnie powodzenie, a pracownikom nie
wolno się zadawać z gośćmi. Dasz sobie radę?
Ned uśmiechnął się kącikiem ust.
– Od podpitych facetów będę się trzymał z daleka, od ich
napalonych żon także, a z nastolatkami potrafię sobie poradzić.
Prowadziłem niejedną szkółkę.
Edward skinął głową. Już był gotów podać Nedowi rękę, gdy
rozdzwonił się telefon. Przeprosił więc na chwilę, wysłuchał w
milczeniu kobiecych krzyków dobiegających ze słuchawki, westchnął
ciężko i odparł krótko: – Dobrze. – Odłożył telefon i zapytał
siedzącego naprzeciw Neda:
– A z moją rozhisteryzowaną bratową i jej córką, najbardziej
rozpieszczonym bachorem na świecie, wytrzymasz?
Ned nie wytrzymał. Wybuchnął śmiechem.
– Czy w pana rodzinie jest ktoś, kogo pan wita w tym domu z
otwartymi ramionami?
W tym momencie wpadła do pokoju Ania, przebrana w nieco za
dużą piżamę, z plecakiem na ramieniu. Na widok Neda buzia się jej
rozjaśniła, ale gdy przeniosła wzrok na dziadka, uśmiech zgasł.
– Chciałam powiedzieć dobranoc. Jestem już wykąpana i
najedzona. Dziękuję, dziadku, że mogę tutaj trochę zostać.
Stała przed starszym mężczyzną, nie wiedząc, czy wolno się jej
przytulić, czy lepiej nie. Ten zaś nie wykonał żadnego zapraszającego
gestu, tylko kiwnął głową, więc obróciła się na pięcie, przytuliła krótko do
Neda, cmoknęła go w zarośnięty policzek i wybiegła z pokoju. Po
chwili zadudniły na schodach jej bose stopy.
Na pewno tym kimś nie jest pana wnuczka – odpowiedział sobie,
patrząc na drzwi, za którymi zniknęła dziewczynka.
– A tobie nic do tego – uciął Jabłonowski. – Możesz tu
przenocować, ja się muszę z tym wszystkim przespać. Rano postanowię,
czy zostajesz, czy odchodzisz. Obok stajni jest małe mieszkanie, skromny,
ale wygodny pokój z łazienką. Przedtem zajrzyj do kuchni. Maria cię
nakarmi. Lubi kwoczyć każdemu, kto się jej nawinie pod rękę.
Wstał, uznając rozmowę za skończoną. Ned także się podniósł.
– Jeszcze jedno: uprzedzam, że sprawdzę twoją opowieść. Jeśli
zełgałeś, poszczuję cię psami. Jeśli mówisz prawdę, nie rozgłaszaj jej po
domu i po wsi. Tu mieszkają prości ludzie, którzy mogą nie dosłyszeć
twojego „w obronie koniecznej”, i to oni poszczują cię psami.
Zrozumiałeś?
– Jasne. Dziękuję.
– Podziękujesz jutro. Jeśli jeszcze tu będziesz.
Ned kiwnął głową.
– Daj mi swój dowód osobisty.
Ned bez słowa podał Jabłonowskiemu dokument. Ten wziął go w
dwa palce, przyglądając się zdjęciu Neda, i czekał, aż tamten wyjdzie z
gabinetu. Gdy został sam, wykręcił numer na komendę i zagadał do
znajomego gliniarza:
– Zgłosił się do mnie pewien facet. Podobno ma wyrok w
zawiasach. Sprawdzisz go?
ROZDZIAŁ III
Ania przysiadła na łóżku i rozejrzała się po pokoju. Plecak, z
którym się nie rozstawała, położyła na kolanach. Był to miły i przytulny
pokoik na poddaszu, za oknem rozpościerały się wzgórza porośnięte
łąkami. Ściany miały kolor śmietanki, meble były białe, zdobione
malowanymi różyczkami, w oknie powiewała muślinowa firanka, łóżko
miało białą drewnianą ramę i atłasowy zagłówek. Słodki, dziewczęcy
pokoik, który sprawiał wrażenie, jakby ktoś specjalnie przygotował go dla
przybyłej z daleka dziewczynki, ale Ania mimo swoich dziesięciu lat nie
miała złudzeń. Nie chciano jej tu i nie może przyzwyczajać się ani do
miękkiego łóżka z gładką białą pościelą, ani do widoku zachodzącego za
wzgórzem słońca.
Wzięła do ręki plecaczek, wstała i podeszła do okna. Oparła łokcie
o parapet i zapatrzyła się w przepiękny widok skąpanych w złocie
i szkarłacie łąk i koni wracających powoli z pastwisk do stajni.
Do barierki oddzielającej wybieg od podwórza podszedł Ned, oparł
się łokciami o drewnianą belkę i zapatrzył w dal. Nawet stąd Ania
widziała jego smutek, ale nie usłyszałby, gdyby zawołała go ze słowami
pocieszenia. Sama ich potrzebowała.
W tym ślicznym, jasnym pokoiku spadła na dziewczynkę
samotność nie do udźwignięcia. Ania zgięła się wpół, tuląc do siebie
plecak, i zaczęła cicho, żałośnie płakać. Padła na łóżko, wtuliła buzię w
poduszkę i łkała długie minuty. Drżącymi rękami sięgnęła do kieszeni
wyszywanej w bratki i wyciągnęła portfel, a z niego zdjęcie.
Ostatnie zdjęcie, na którym ona i mama były szczęśliwe. Gdyby tego
szczęścia nie zniszczyła nagle, w ciągu jednej chwili, ta podła, straszna
choroba...
Najdroższa córeczko,
tak ciężko nie móc utulić Cię przed snem, czy chociaż pogłaskać po
włosach. Gdzie jesteś, mój skowroneczku? Trafiłaś bezpiecznie do
Jabłoniowego Wzgórza? Wierzę, że tak. Jutro Zosia opowie o Waszej
podróży i będę o Ciebie, córeńko, spokojna. Jeśli spokojna może być
matka oddająca swoje ukochane dziecko komuś, kto go nigdy nawet nie
próbował ani pokochać, ani nawet poznać. Wiesz jednak, Aniu, że tak
trzeba było postąpić. Nie mogłyśmy przecież pozwolić, by zabrała Cię
opieka społeczna, prawda? Serce by mi pękło, gdybyś trafiła do domu
dziecka, a ja nie mogłabym Ciebie nawet odwiedzać.
Po zapadniętych policzkach popłynęły gorące łzy.
– Pani Małgosiu, boli? Podłączamy kroplówkę? – usłyszała głos
pielęgniarki. List do córki, który pisała w myślach, musiał poczekać.
Uchyliła powieki, chociaż i tak nic już nie widziała – wzrok straciła
parę tygodni temu – i próbowała powiedzieć, że jeszcze chwilę
wytrzyma, chce dokończyć list, którego nigdy nie wyśle, ale ból
przyczajony tuż pod czaszką ostrzegał: nie zdążysz. Za chwilę wbiję się w
twój umysł i zaczniesz gryźć poduszkę, żeby nie wyć na głos, a gdy to
nie pomoże, wgryziesz się we własną dłoń.
– Tak, poproszę – wyszeptała, a z kącika jej oka znów
spłynęła łza, której wilgoć poczuła na policzku.
– Nie płaczemy. – Pielęgniarka otarła tę wilgoć serdecznym
gestem. – Ania dotarła bezpiecznie i szczęśliwie na miejsce. Przecież
dzwoniliby, gdyby było inaczej, prawda?
Małgosia miała taką nadzieję. Gdyby dziecko nie przyjechało
pociągiem o siedemnastej, Edward chybaby się zaniepokoił i
zadzwonił do szpitala, pytając, czy mała w ogóle wyruszyła do
Koniecdrogi? Miał na tyle sumienia, by się o dziesięcioletnią
dziewczynkę zaniepokoić. Miał, prawda?
Zosia dopilnowała, by dziecko trafiło do dziadka. Sąsiadka zawsze
była im życzliwa i nie zostawiłaby Ani na pastwę losu. Wszystko będzie
dobrze. Teraz już wszystko będzie dobrze... Okłamywała samą siebie: nic
nie będzie dobrze...
Łzy popłynęły obficiej. Pielęgniarka pokiwała bezradnie głową i
odkręciła korek kroplówki. Za chwilę na chorą spłynie błogosławiony sen
i Małgosia nie będzie się już musiała martwić o dziecko.
Prawdę mówiąc, niedługo – za tydzień, może miesiąc – zapomni,
że w ogóle ma jakieś dziecko, bo wszelką pamięć pożre ból. Rosnący z
godziny na godzinę ból, na który nie pomoże już kroplówka z morfiny. I
tylko z nim Małgorzata Kraska zostanie aż do końca.
Ania gładziła zdjęcie opuszką palca, patrząc na uśmiechniętą twarz
mamy. Na jej rozjaśnione radością oczy. Na długie jasne włosy, zupełnie
inne niż jej córeczki, która miała kędziorki koloru łupiny kasztana, czy też
po prostu rude, jak wołały dzieciaki, doprowadzając tym Anię do rozpaczy.
To zdjęcie zrobił im na Starówce w Warszawie uliczny fotograf pół roku
temu, zimą. Było jednak tak ciepło – Ania zapamiętała każdą chwilę
tamtego cudownego dnia – że obie zdjęły czapki, odwinęły szaliki,
rozpięły kurtki pod szyją i cieszyły się słonecznym grudniowym dniem.
To była niedziela. Mama rzadko kiedy mogła sobie pozwolić na spędzenie
całego dnia z Anią, bo dorabiała także w weekendy – jeśli, rzecz
jasna, nie miała zajęć na uczelni – ale wtedy powiedziała do Ani: „Żyje
się raz!” – i poszły na spacer po mieście. Zawędrowały aż na Starówkę
i tam fotograf zrobił im to zdjęcie.
Następnego dnia – to Ania też dokładnie pamięta – mama wróciła
bardzo późno i... wyglądała jak stara kobieta, a przecież miała zaledwie
dwadzieścia siedem lat!
Usiadła ciężko na wersalce obok stołu, który służył im i za miejsce
posiłków, i do odrabiania przez Anię lekcji, i do nauki, gdy mama
przygotowywała się do egzaminów. Dziewczynka, która na dźwięk
przekręcanego zamka pomknęła do kuchni – maleńkiej i ciasnej, jak to
w kawalerkach bywa – by przynieść własnoręcznie upieczone ciasto,
zatrzymała się na progu pokoju i patrzyła coraz bardziej przerażonymi
oczami na siedzącą nieruchomo matkę.
Ta nagle się rozpłakała.
Ania przyskoczyła do niej, objęła ją ramionami i sama drżąc ze
strachu, zaczęła głaskać i całować mamę po włosach.
– Wymęczyły cię? – pytała, tuląc Małgorzatę, choć to ona
powinna tulić swoje dziecko. – Musiałaś sprzątać po remoncie? – To
wówczas Małgorzata wracała do domu śmiertelnie zmęczona. Tak bardzo,
że czasem zasypiała nad talerzem z zupą, a czasem płakała ze znużenia
i bezradności, tak jak teraz. Nie. Nie tak jak teraz, bo nagle postawiła
Anię przed sobą, trzymając ją mocno za ramiona, i powiedziała
nieswoim głosem:
– Jestem chora, córeńko. Mam raka. Wiesz, że to poważna
choroba. Bardzo... poważna. Ale będę walczyć. Damy sobie radę.
Ania pobladła i zachwiała się. Gdyby matka jej nie trzymała,
pewnie by się przewróciła. Małgorzata wiedziała, że powinna najpierw
przygotować dziecko na taką wiadomość. Przekazywać coraz gorsze
informacje w jakimś odstępie czasu, ale tego czasu nie było! Ile doktor
jej dał? Pół roku?! W najlepszym wypadku miesiąc czy dwa dłużej?! I
przez te sześć miesięcy miała przygotować niespełna dziesięcioletnią
dziewczynkę na to, że zostanie sama? Zupełnie sama? Bo oprócz dziadka,
który kiedyś pokazał im drzwi, nie ma na tym świecie nikogo... Osunęła
się na kolana, tuląc dziecko do piersi i płacząc razem z nim.
Dzień, w którym fotograf ze Starówki zrobił im zdjęcie –
szczęśliwym i roześmianym, wydał się jej tak odległy, jakby nigdy się
nie wydarzył. Przed nimi były teraz narastający strach i... ból. Ból, który
do tej pory Małgosia brała za zwykłą migrenę, dopadającą jej coraz
częściej, a który był – jak w końcu wykazał tomograf –
spowodowany przez rosnący guz. Na jego widok lekarz pokręcił głową i
zmartwionym głosem wydał wyrok:
– Nikt nie podejmie się jego usunięcia. Przykro mi, pani
Małgorzato.
Nie uwierzyła. Zaczęła krzyczeć – wtedy, w jego gabinecie – że
jak to „nikt nie usunie tego ścierwa”?! Ma z tym żyć? W jej mózgu
rośnie raczysko, a ona... Nagle zamilkła. Zrozumiała. I zadała szeptem
pytanie:
– Ile czasu mi zostało?
– Pół roku. Może trochę więcej.
Nie „dały sobie rady”, jak obiecała mama, tylko Ania dawała sobie
radę. Za nie obydwie. Małgorzata przez tydzień nie była w stanie
podnieść się z łóżka, słaba tak bardzo, że dziecko, jej dziesięcioletnia
córeczka, karmiła ją łyżeczka po łyżeczce zupką chińską, tłumacząc:
– Musisz jeść, mamuś. Pamiętasz, zawsze mi powtarzałaś, gdy to ja
byłam chora: musisz jeść i nabierać sił.
To Ania obmywała jej twarz i ręce gąbką, prosząc, a potem
błagając, by wstała i poszła do łazienki się wykąpać.
– Od razu poczujesz się lepiej, mamuśku, zobaczysz!
Ania po powrocie ze szkoły sprzątała, zalewała wrzątkiem chińskie
zupki i z rosnącym strachem liczyła pieniądze, które szybko się
kończyły. Małgosia nie pracowała, więc nie zarabiała. Wreszcie Ania
wydała ostatnie pięć złotych na pół chleba i dwie zupki... Wróciła do
domu z więcej niż skromnymi zakupami, usiadła na łóżku obok matki i
pogładziła ją po ręce. Małgorzata uniosła ciężkie od leków uspokajających
powieki i półprzytomnie spojrzała na córkę, próbując się uśmiechnąć, ale
chwilę później odwróciła głowę do ściany i zapadła w letarg.
Ania westchnęła ciężko. Widząc, że matka nie jest w stanie
podnieść się z łóżka i wrócić do normalnego życia, zapukała w
końcu do sąsiadki.
Pani Zosia, emerytka, samotna i bezdzietna, chętnie zajęłaby się
Anią i jej mamą, ale właśnie wyjeżdżała do sanatorium. Wcisnęła
dziewczynce, która nie potrafiła wykrztusić, co Małgorzacie tak naprawdę
dolega, paczkę aspiryny i słoik miodu i pocieszyła ją, że grypa po
prostu się zdarza i trzeba ją przeleżeć. Popchnęła łagodnie dziecko do
wyjścia, bo czasu do wyjazdu zostało jej niewiele, ale Ania zatrzymała się
na progu i wyszeptała parę słów, których starsza kobieta nie usłyszała.
Dziewczynka musiała powtórzyć głośniej, dławiąc się ze wstydu:
– Czy mogłaby nam pani pożyczyć trochę pieniędzy? Mama nie
pracuje i...
– Zawsze mówiłam, że powinna znaleźć sobie jakieś stałe zajęcie,
a nie sprzątanie po domach. Ale nie, bo Małgosia musi skończyć studia!
Gdzież takie fanaberie, gdy do garnka nie ma się co włożyć?! – gderała
pani Zosia, idąc po portmonetkę. Jej emerytura po trzydziestu pięciu latach
pracy na poczcie była żałośnie niska, a teraz ma jeszcze utrzymywać
dwudziestoparoletnią sąsiadkę i jej dziecko?!
Ale dała małej sto złotych. Przecież nie mogła odmówić.
– Powiedz mamie, że dłużej nie można tak żyć – rzekła
stanowczo na pożegnanie. – Musi znaleźć twojego ojca i niech płaci
łajdak alimenty. A jeśli nie, to niech przygrucha sobie jakiegoś gacha...
– Ugryzła się w język, choć Ania i tak nie słyszała ostatnich słów,
znikając za drzwiami swojego mieszkania. Starsza pani pokręciła głową.
Ci młodzi dzisiaj są tacy bezmyślni. Żyją beztrosko, płodzą dzieci, a jak
trwoga, to do sąsiadów...
Ania ściskała cenny banknot, przeliczając, ile zupek uda się jej za to
kupić. Przez ile dni obie przeżyją za te pieniądze – choć mama jadła tyle
co nic – i co Ania będzie musiała sprzedać, gdy gotówka się skończy,
a matka nadal nie wstanie z łóżka.
Dziewczynka rozejrzała się po pokoju. Miała kolekcję lalek. I
małych szklanych kulek. Jeśli to nie wystarczy... Nie wie, co pocznie.
Cicho, żeby nie obudzić mamy, zaczęła płakać. Tak trudno opiekować się
kimś, nawet najukochańszym na świecie, gdy samemu potrzebuje się
opieki i przytulenia...
Obudziła się, gdy promień słońca padł na jej mokrą od łez buzię.
Rozprostowała ramiona, w których przez całą noc tuliła swój plecak, i
dopiero teraz powoli uniosła powieki, a potem głowę i rozejrzała się ze
zdumieniem po pokoju. We śnie próbowała sprzedać na bazarku ukochaną
lalkę Krakowiankę, którą mama kiedyś kupiła Ani ot tak, bez specjalnej
okazji, mówiąc:
– Po prostu cię kocham, córeńko.
Ze wszystkich lalek, z całej swojej kolekcji, którą tak lubiła,
Krakowiankę sprzedała jako ostatnią. I tylko po niej płakała. Dostała za
nią na Allegro – tak, tak, Ania szybko nauczyła się korzystać z tego
serwisu, gdy głód zajrzał jej i mamie w oczy – dwadzieścia złotych.
Dwadzieścia cennych złotych, które pozwoliły im przeżyć kolejnych kilka
dni.
Ale tamte czasy należały do przeszłości. Nie chciała teraz o nich
pamiętać. Nie chciała czuć łez skapujących na ozdobny papier, w który
pakowała Krakowiankę. Później wypłakała ich tyle, że te pierwsze
wydawały się Ani... takie nieważne... dziecinne... Płakać za lalką?...
Pokręciła głową i usiadła, rozglądając się po pokoiku, jasnym,
wesołym, z białymi meblami malowanymi w różyczki.
Ciężar w sercu dziecka zelżał. Choćby miała tu zostać na chwilę,
na parę dni zaledwie, to jest ktoś, kto się nią zajmie. Ona sama nie będzie
przez ten krótki czas musiała walczyć o kromkę chleba na następny
dzień. Poczuła niezwykłą ulgę, pierwszy raz od miesięcy, i zawstydziła
się jej. Mama nie jest ciężarem! Jest najważniejsza na świecie! Ania może
się nią opiekować jeszcze długo, aż dorośnie, ale teraz... musi odpocząć,
nabrać sił do dalszej opieki. Właśnie tak. To stąd ta ulga. Nie dlatego, że
uciekła i zostawiła mamę samą.
Uklękła przy łóżku, złożyła dłonie do pacierza i odmówiła gorącą,
płynącą z głębi serca modlitwę o zdrowie dla mamy. I o to, by tam,
gdzie teraz jest, wszyscy byli dla niej dobrzy. I jeszcze żeby mamy tak
strasznie nie bolało. I może... ale to już byłoby naprawdę zbyt wiele,
Panie Boże, gdybyś mógł sprawić, żeby mama znów mogła spojrzeć na
mnie z miłością w niebieskich oczach, dać mi Krakowiankę i
powiedzieć: „Bez okazji, skowroneczku. Po prostu cię kocham”.
Pukanie do drzwi sprawiło, że dziewczynka poderwała się z kolan
i otarła wilgotne oczy. Dziadek nie powinien wiedzieć, że gości pod
swoim dachem mazgaja. Dorośli nie znoszą płaczących dzieci. Już tylko
za to gotów ją wyrzucić i gdzie się wtedy podzieje?
Do pokoju weszła pani Maria, która wczoraj Anię wykąpała i
nakarmiła.
– Dzień dobry, dziecinko – odezwała się wesołym głosem.
Dziewczynka uśmiechnęła się nieśmiało.
– Dobrze, że już wstałaś. Umyj się szybko i biegnij na śniadanie.
Na co masz chęć? Zrobić ci jajecznicę na boczku? A może mleko z
tym, jak mu tam, musli? Kupiłam specjalnie dla ciebie. Może być także
kanapeczka z szyneczką i serem i duuużo pomidorów i ogórków,
zdrowych, niepryskanych, z naszej szklarni. Na co masz chęć, kruszyno?
Ania miała chęć na wszystko. Po prostu na wszystko!
– Ja poproszę... co pani woli – odpowiedziała, czując, jak jej
pusty żołądek skręca się z głodu. Tak szybko zapomniał o sutej
kolacji?
– Oto odpowiedź grzecznego dziecka. I niezbyt zdecydowanego
– zaśmiała się pani Maria. – Dostaniesz jajecznicę z naszych jaj i
kanapkę. Musli zostawimy na inną okazję.
Wydawnictwo Literackie Kraków 2013
Spis treści Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Epilog
ROZDZIAŁ I Senna stacyjka tonęła w czerwcowym słońcu. Budynek z czerwonej cegły, pamiętający czasy dwudziestolecia międzywojennego, rzucał krótki cień, w którym na ławce – odmalowanej niedawno przez mieszkańców wioski – przycupnęli podróżni czekający na pociąg. Daleko na horyzoncie, gdzie tory zbiegają się w jeden punkt, właśnie pojawiły się światła parowozu – tak, tak, tutaj jedyny pociąg w ciągu dnia, łączący wieś z wielkim światem, ciągnęła wiekowa lokomotywa na węgiel. Dodawało to temu miejscu uroku i turyści, którzy pojawią się za kilka dni, chętnie będą się fotografować z dymiącą ciuchcią. Dla mieszkańców Koniecdrogi był to jedynie element wpisany w krajobraz. Taki sam jak płowe drogi wijące się między wzgórzami, złoto dojrzewających zbóż, srebro rzek, strumyków, jezior i stawów, a tych w okolicy było mnóstwo, czy jak ciemna zieleń lasów, gdzie nieostrożnych podróżnych nadal zwodziły na manowce strzygi i rusałki – tak przynajmniej opowiadano dzieciakom, by nie zapuszczały się w leśne ostępy. Oczywiście dzisiejsze dzieci w leśne upiory tak łatwo by nie uwierzyły, ale od czasu do czasu w lasach otaczających Koniecdrogę ktoś ginął i niekiedy się odnajdował, a kiedy indziej nie, dlatego w tym miejscu, zapomnianym przez spieszący się świat, stare legendy miały się całkiem dobrze. Lokomotywa wtoczyła się na stacyjkę, sapiąc i poświstując. Teraz zawróci, maszynista podczepi ją do ostatniego wagonu, który stanie się pierwszym, i pociąg odjedzie z powrotem do wielkiego świata, by wrócić nazajutrz. Podróżni, którzy podnieśli się z ławki, narzekając na upał, wrócą do Koniecdrogi jutro, a może nie wrócą wcale, któż to wie? Ci zaś, którzy przyjechali, szybko przeszli wzdłuż peronu na wyjeżdżoną łączkę, gdzie rano, udając się do pracy w Szczecinku, pozostawili swoje samochody. Biedne to były autka i stare jak świat, bo i wieś była niebogata, ale ludziom spieszącym do domów zdawało się nie robić różnicy, czy dojadą za trzecią górkę starym polonezem, czy nowym audi. Byle w ogóle dojechać. Lokomotywa zagwizdała po raz ostatni. Z komina buchnął siwy dym. Wagony, pociągnięte przez parowóz, posłusznie zaturkotały i zaczęły oddalać się od stacyjki, zostawiając za sobą budynek z czerwonej cegły, ławkę stojącą w cieniu i pasażera, który przyjechał popołudniowym pociągiem wraz z innymi, ale w przeciwieństwie do tamtych pozostał na peronie, nie bardzo wiedząc, co dalej z sobą zrobić.
Bileterka, która wraz z odjazdem pociągu skończyła pracę, zamknęła okienko kasy, zatrzasnęła drzwi dworcowego budynku i zamierzała wyciągnąć z komórki rower, którym codziennie jeździła do pracy, na widok owego pasażera zatrzymała się w pół kroku. – A ty, dziecko, do kogo? – zapytała. Dziewczynka, na oko ośmio- lub dziewięcioletnia, rozglądająca się dotychczas dookoła z ciekawością w dużych jasnozielonych oczach, teraz odwróciła się przestraszona ostrym tonem, ale widok kobiety w kolejarskim mundurze przywołał na delikatną twarz dziecka nieśmiały uśmiech. – Czekam na pana Edwarda Jabłonowskiego. To mój dziadek! – Dziadek?! – wykrzyknęła kobieta. Gdyby dziecko oznajmiło, że Edward Jabłonowski jest przybyszem z obcej planety i tylko się tutaj, wśród Ziemian, kamufluje, bileterka przyjęłaby to niemal ze zrozumieniem, ale ten drań Jabłonowski, przystojniak tuż po czterdziestce – i wnuczka?! Musiałby najpierw mieć jakąś córkę czy syna! No nie... Matylda Kotyra żyła w tej wsi już czterdzieści lat, ale zatwardziałego kawalera, który sam jeden mieszkał w pięknym starym domu w Jabłoniowym Wzgórzu, jako czyjegokolwiek ojca sobie nie wyobrażała. A tym bardziej jako dziadka. Coś się musiało małej pokiełbasić i... właściwie nie był to problem Matyldy, ale dziecka samego na stacji przecież nie zostawi. – A czy twój... dziadek wie, że przyjechałaś? – zapytała ostrożnie. Dziewczynka spoważniała. Uśmiech, który jeszcze przed chwilą gościł w niezwykłych jasnozielonych oczach, znikł. – Moja mamusia napisała do dziadka list, ale... może go nie dostał? – I wysłała cię w podróż, nie upewniwszy się, czy ktoś cię odbierze?! – oburzyła się Matylda. – Co za wyrodna matka, no ludzie kocha... – Proszę tak nie mówić o mojej mamusi! – krzyknęło dziecko z takim gniewem, że kobieta umilkła w pół słowa. – Ja wcale nie muszę z panią rozmawiać! Idę do mojego dziadka, Edwarda Jabłonowskiego, i już! Dziewczynka zarzuciła na wątłe ramionka plecak i z podniesioną głową ruszyła wzdłuż peronu. – Jeśliś taka samodzielna, to do Jabłoniowego Wzgórza w odwrotnym kierunku – zauważyła z przekąsem Matylda. Trochę jej było wstyd z powodu swojego wybuchu, w końcu nie wiedziała nic o
matce dziewczynki i na pewno nie miała prawa z góry jej osądzać, ale przecież nie przyzna się do tego tej małej... a właśnie: – Masz jakieś imię? – zapytała łagodniejszym tonem, gdy dziewczynka zawróciła i z nadal uniesionym podbródkiem akurat ją mijała. Stanowiłaby doprawdy uroczy i rozbrajający widok z tą swoją urażoną dumą, gdyby nie dwie łzy błyszczące w kącikach oczu. – Jestem Ania Kraska – odparła i zatrzymała się. Nie miała pojęcia, dokąd się udać, gdzie szukać domu dziadka, i nagle poczuła, że jedyna jej nadzieja w kobiecie, która nazwała jej mamę wyrodną. – Czy mogłaby pani zadzwonić do dziadka i powiedzieć mu, że na niego czekam? – w głosie dziecka zabrzmiała pokora. I śmiertelne zmęczenie. Matylda wyjęła z torebki mosiężny klucz. – Usiądź na ławce i poczekaj chwilę. Otworzyła na powrót drzwi dworcowego budynku i zniknęła w jego chłodnym wnętrzu. Ania przysiadła tam, gdzie jej wskazano, położyła plecak na kolanach i znów pogodna i ciekawa świata, zaczęła się rozglądać. Szczególnie fascynowały ją błyszczące w słońcu tory, które biegły tam, skąd przyjechała. Po drugiej stronie peronu zaczynał się las, niewiele mogła więc zobaczyć, wzgórza zaś i rozsypane między nimi domki Koniecdrogi – każdy z pobielonymi ścianami i dachem krytym czerwoną dachówką – skrywały się za dworcowym budynkiem. Ze swego miejsca nie mogła ich widzieć, a szkoda, miałaby się czym zachwycać... Z wnętrza dobiegł dziewczynkę podniesiony głos. Przymknęła oczy. Bała się myśleć, co spotka ją na końcu długiej podróży, bała się właśnie tego: że nikt jej nie będzie oczekiwał, bo – co wiedziała tylko ona – nikt nie miał prawa na nią czekać. Ania miała dopiero dziesięć lat – chociaż była tak drobna, że wyglądała na ośmiolatkę – i wiedziała jedno: tutaj jest jej miejsce, w domu dziadka, którego spotkała raz w życiu, gdy była bardzo mała, i niczego nie pamięta. Wie tylko, że obie – i ona, i jej mama – zostały wtedy wyrzucone z Jabłoniowego Wzgórza, ale teraz Ania nie pozwoli się stąd odprawić z kwitkiem. Bo jedyna droga stąd prowadziła do domu dziecka. A ona nie pozwoli się zamknąć w sierocińcu. Ot co! Nagle podjęła decyzję – szybko zarzuciła plecak na ramiona i ruszyła biegiem w kierunku, który już wcześniej wskazała kobieta. Sama trafi pod podyktowany cichym głosem mamy adres: Koniecdroga 17, Jabłoniowe Wzgórze.
Gdy Matylda, przeprowadziwszy burzliwą rozmowę, wyszła w końcu przed dworzec, po Ani nie było nawet śladu. Kobieta wróciła pędem do telefonu, znowu wybrała numer i oznajmiła Edwardowi Jabłonowskiemu: – Masz kłopot z głowy, czy raczej masz teraz jeszcze większy kłopot: dziecko zniknęło. Jak to zniknęło? Ano tak to. Pobiegła pewnie drogą, którą jej wskazałam. Wiem, wiem, że droga się rozwidla, dogonię ją na rowerze, a ty się pospiesz i wyjedź swojej wnuczce naprzeciw. To dopiero by było, gdyby... Nie musiała kończyć. Wieś była spokojna i małej dziewczynce nic właściwie nie groziło, ale już lasy okalające Koniecdrogę ciągnęły się bez końca i lepiej, żeby ta mała, ponoć wnuczka Jabłonowskiego, tam nie zbłądziła. Matylda ponownie zamknęła budynek dworcowy, podbiegła do komórki, w której stały rowery – jej i podróżnych mieszkających w Koniecdrodze, wyciągnęła swój wysłużony składak i... no jak na złość! Z przedniego koła zupełnie uszło powietrze! Tak, miała je dziś rano dopompować, ale... klnąc w duchu swoją bezmyślność i złośliwości losu, ujęła ciężki rower za kierownicę i powlokła się, pchając go z wysiłkiem po piaszczystej drodze, w kierunku, w którym prawdopodobnie pobiegło dziecko. Jednym z nielicznych pasażerów, którzy parę minut temu wysiedli z pociągu, był pewien mężczyzna. Niemłody, niestary, o przystojnej, pociągłej twarzy, jasnych półdługich włosach, ubrany w znoszone rzeczy. Sprawiał wrażenie włóczęgi, który przemierza świat bez konkretnego celu, bierze robotę, jaką mu dadzą, śpi tam, gdzie kto głowę pozwoli złożyć, posila się skromnie, a potem, gdy praca się skończy, z całym dobytkiem w marynarskim worku przerzuconym przez ramię rusza dalej, nie oglądając się za siebie. Stał oparty o ścianę budynku dworcowego, w cieniu, który dawał nieco wytchnienia od upału tego ostatniego czerwcowego dnia, i popijając wodę z plastikowej butelki, najpierw przysłuchiwał się rozmowie bileterki z dziewczynką, potem odprowadził wzrokiem tę pierwszą, gdy zniknęła, by zadzwonić do Jabłoniowego Wzgórza, a na koniec jego bystre oczy spoczęły na dziecku. Dziecko zaś, powziąwszy decyzję, ruszyło swoją drogą, nie czekając na dziadka, z którym podniesionym głosem dyskutowała bileterka. Mężczyzna dopił wodę. Podszedł do stojącej nieopodal pompy, napełnił butelkę do pełna, wcisnął ją w kieszeń długiego, burego
bezrękawnika i niespiesznie ruszył za dzieckiem. Ania szła tak szybko, jak tylko pozwalały jej na to zmęczone nogi i... niepewność. Wiedziała, że na końcu drogi, w Jabłoniowym Wzgórzu, nie czeka jej miłe przyjęcie. Bała się strasznie, że dziadek powie: Nie, nie możesz tu zostać! Już raz tak przecież powiedział, a wtedy... Gdzie ona, Ania, podzieje się do czasu, aż mama znów będzie mogła się nią zająć? Do czasu gdy wyzdrowieje? Strach o matkę, która została tak strasznie daleko, sama, zupełnie sama, sprawił, że cała dzielność, jaką Ania miała do tej pory w sercu, nagle wyparowała. Uniesione ramionka opadły, broda zadrżała, a po policzkach spłynęły pierwsze łzy. Mimo to szła przed siebie, ocierając łzy przedramieniem i nie bardzo wiedząc, dokąd idzie. Gdy dotarła do rozwidlenia, z którego odchodziły trzy drogi, bez namysłu skręciła w lewo. W las. Tego właśnie – ukrycia się wśród cicho stojących w letnim słońcu drzew, łagodnego śpiewu ptaków i zieleni mchów – było dziecku w owej chwili trzeba. Może Ania miała w pamięci słowa mamy, że Jabłoniowe Wzgórze leży daleko, daleko, za siedmioma lasami?... Rzeczywiście, Jabłoniowe Wzgórze było bardzo daleko... Siły uchodziły z dziewczynki z każdym krokiem. Bolały ją nogi, a trochę za małe adidasy obcierały stopy. Musi odpocząć i pomyśleć, co dalej. Może dziadek jest już w drodze i zaraz ukaże się jego samochód? Zeszła na pobocze, wdrapała się na porośnięty mchem pień dawno powalonego drzewa, podkuliła nogi, oparła na nich brodę i zapłakała cichutko, z bezradności i tęsknoty za wszystkim, co zostało tam, w poprzednim życiu. Za mamą... Za mieszkankiem na samym szczycie wieżowca... Za koleżankami w szkole, których już pewnie nigdy nie zobaczy... Ocierała łzy, które nie chciały przestać płynąć, i nagle poderwała głowę, słysząc czyjeś ciche, łagodne słowa: – Może przydałaby ci się chusteczka? Przed nią stał nieznajomy mężczyzna. Może to dziadek? – w sercu dziecka obudziła się nadzieja, natychmiast zgaszona głosem rozsądku: był na to za młody, no i w ogóle nie przypominał jej dziadka, którego znała tylko ze zdjęcia. Ania opuściła nogi i wyprostowała plecy, ale nie poczuła strachu. Coś w twarzy nieznajomego, w jego oczach czy półuśmiechu, który jej posłał, wzbudzało zaufanie. I te słowa, dobre, współczujące... Pociągnęła nosem, otarła oczy. – Pewnie by mi się przydała – odrzekła. – Ale kto by w takiej
chwili szukał chusteczki? Wyciągnął z kieszonki na piersi paczkę w rumianki i podał dziewczynce. Wzięła jedną, otarła twarz, wydmuchała nos i spróbowała się uśmiechnąć. – Nie powinnaś być w domu na kolacji, mała kobietko? – zapytał. – Chyba się zgubiłam. Muszę dojść do dziadka do Jabłoniowego Wzgórza. Koniecdroga 17. Czy wie pan może, gdzie to jest? Pokręcił głową. – Jestem tu pierwszy raz w życiu. Usiadł na tym samym pniu, nie za blisko i nie za daleko od małej, i wyciągnął z worka owiniętą w folię kanapkę. Uniósł do ust nieco wymięty kawałek chleba i już miał ugryźć pierwszy kęs, gdy dostrzegł głód w oczach wpatrzonej w kanapkę dziewczynki. – Masz ochotę? – Nie czekając na odpowiedź, podał chleb dziecku, które przyjęło poczęstunek z wdzięcznością w oczach. – Picie jeszcze mam – odparła, grzebiąc w plecaku i wyciągając kartonik soku z tygryskiem – ale kanapki dawno mi się skończyły. – Więc przybywasz z daleka... – mruknął. Kiwnęła głową. – Z Warszawy. Przesiadka w Tczewie, następna w Czersku. Potem ciuchcią aż tutaj. Jadę od świtu i zgłodniałam – dokończyła i przełknęła ostatni kęs kanapki. – Taki kawał drogi sama? Bez opieki? – Mężczyzna zwrócił spojrzenie ciemnoszarych oczu na dziewczynkę, przyglądając się jej uważnie. – Mama nie boi się o ciebie? Ania posłała mu żałosne spojrzenie. – Nie wie, że wyruszyłam sama. Miała mnie odwieźć ciocia Zosia, sąsiadka, ale w ostatniej chwili coś jej wypadło i nie przyszła po mnie, a ja nie mogłam zostać w domu ani chwili dłużej, rozumie pan? Nic nie rozumiał oprócz tego, że o to dziecko ktoś się kiepsko troszczył. W swoim czasie dowie się kto i dlaczego. Teraz wstał, bo i ona wstała. Otrzepała dżinsy z okruchów chleba, zarzuciła plecak na ramionka i rzekła dziarskim tonem: – Dziękuję za poczęstunek. Mogę ruszać dalej. – A ja, jeśli pozwolisz, potowarzyszę ci przez jakiś czas. Dziewczynka uśmiechnęła się i skinęła głową bez śladu lęku. Na Boga, czy nikt tego dziecka nie nauczył nieufności do obcych facetów
spotkanych w środku lasu?! O to właśnie zapytał idące obok dziecko, nieco łagodniej dobierając słowa. Ania zastanowiła się i odparła: – Mama zawsze mi powtarzała, że ludzie są dobrzy, świat piękny, a życie ciekawe. Pan nie wygląda na wilka, ja nie jestem Czerwonym Kapturkiem, czego więc tu się bać? Ano tego, że inny facet, nie tak dobry, jak mówiła mama, mógłby cię, naiwna dziecino, zgwałcić, zamordować i zakopać w tym lesie, i ślad by po tobie zaginął! – odpowiedział w myślach, po raz drugi przeklinając głupotę i nieodpowiedzialność osoby, która powinna się nieco bardziej zatroszczyć o tę małą. – Jeśli nie Czerwony Kapturek, to jak masz na imię? – Ania Kraska. A pan? – Ned. – Ned? – Dziewczynka uniosła brwi. – Naprawdę mam inne imię, którego nie cierpię. – Mężczyzna skrzywił się lekko. – Więc przyjaciele mówią do mnie Ned. – To ja też tak będę mówiła – rzekła Ania z przekonaniem i dalej powędrowali razem wijącą się wśród wiekowych drzew drogą. Zanim pół godziny później dotarli do leśniczówki, Ania zdążyła opowiedzieć Nedowi, jak to musiała, ale to musiała natychmiast wyjechać do Koniecdrogi na poszukiwania dziadka. I nie, mama nie mogła jej odwieźć, bo jest chora. Ale wyzdrowieje! A ona, Ania, spędzi tutaj, w Koniecdrodze, wakacje, a potem wróci... Tu dziecku łzy napłynęły do oczu i Ania pokręciła głową. Prawdopodobnie jednak nie wróci. Ned uścisnął w milczeniu drobną dłoń dziewczynki. – Chyba nie mamy już swojego domu, wie pan? Przyszło takie pismo, urzędowe, z mnóstwem pieczęci, że jak nie zapłacimy za czynsz to nas wy-eks-mi-tu-ją. Eksmisja to wyrzucenie z domu, tak przeczytałam – powiedziała śmiertelnie smutnym głosem, unosząc ku niemu oczy pełne łez. – Dobrze, że mamusia o tym nie wie. Nie wie?! – krzyknął w myślach. – Twoja mama nie wie, że straciłyście – jak? kiedy? – wasz dom, a ty wędrujesz przez pół Polski sama?! Nie odezwał się jednak. Dziecku nie były teraz potrzebne pytania wykrzyczane rozgniewanym głosem. Raczej pełne przekonania słowa: – Jeszcze wrócisz tam, dokąd będziesz chciała. Zobaczysz, Aniu Krasko.
Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech i ruszyli dalej w zgodnym milczeniu, nie bardzo zwracając uwagę na to, dokąd idą. Nedowi nigdzie się nie spieszyło, Ania po prostu stawiała krok za krokiem. Dopiero gdy słońce skryło się za drzewami i nad las nadciągnął przedwieczorny chłód, mężczyzna zaczął rozglądać się uważniej, aż zauważył tabliczkę z napisem: „Leśniczówka 2 km”. Dotarli tam pół godziny później. Kobieta, która wybiegła im naprzeciw, dopadła Ani, nie zwracając uwagi na mężczyznę, chwyciła ją za ramiona i krzyknęła na wpół z gniewem, na wpół z ulgą: – Jesteś, dziecko drogie! Jabłonowski szuka cię jak szalony po całej okolicy! Właśnie mieliśmy wsiadać do samochodu i ruszać na posterunek policji, prosić o pomoc! Na szczęście się znalazłaś... – Teraz dopiero wzrok kobiety spoczął na stojącym obok nieznajomym. I twarz jej natychmiast stężała. – A pan to kto? – Przyjezdny – odparł. – Spotkałem tę małą w lesie, a że szliśmy w tym samym kierunku... – To, ot tak, dotrzymał jej pan towarzystwa? – włączył się do rozmowy leśniczy, który właśnie nadszedł od strony zabudowań. – Pan Ned poczęstował mnie kanapką. – Ania uśmiechnęła się do mężczyzny, który nie odpowiedział jej jednak tym samym. – Dobrze, że nie czym innym – syknęła kobieta. – Wszyscy tu tacy... przyjaźni w stosunku do przyjezdnych? – odparł Ned ironicznym pytaniem. – Tylko do takich, co się za dziećmi po lasach włóczą. – To dziecko zostało nakarmione i doprowadzone w bezpieczne miejsce – uciął z rosnącym gniewem. – Nie dziękujcie aż tak wylewnie. – Ma pan rację – odparł leśniczy po dłuższej chwili, zmierzywszy uważnie mężczyznę wzrokiem. – Przepraszam za podejrzliwość, ale rzadko się tutaj obcy kręcą. A zaginięcie dziecka... – Ja nie zaginęłam! Ja idę do dziadka! – zaprotestowała Ania. – Za ucieczkę ze stacji wlałbym ci porządnie, gdybyś była moją wnuczką. – Leśniczy zgromił małą wzrokiem. – A oto i Jabłonowski. Może on ci wszelkie ucieczki wybije z głowy raz na zawsze. Ania na widok nadjeżdżającego samochodu i niewróżącej niczego dobrego miny mężczyzny za kierownicą odruchowo cofnęła się o krok
w kierunku Neda, który już zaskarbił sobie jej zaufanie. Wsunęła rączkę w dłoń mężczyzny i posłała mu błagalne spojrzenie. On uścisnął te drobne paluszki w bezgłośnym przyrzeczeniu, że nie pozwoli jej skrzywdzić. – Co ty tu robisz?! Gdzie twoja matka?! – To były pierwsze, wykrzyczane w gniewie słowa, jakimi powitał wnuczkę Edward Jabłonowski. – Co za miłe powitanie. – Ned zrobił krok do przodu, zasłaniając sobą dziecko i natychmiast skupiając na sobie uwagę i gniew nowo przybyłego. – Nie ma to jak dziadek stęskniony za wnuczką. – A tobie co, łazęgo, do tego?! Kim jesteś? Ty ją z dworca zabrałeś? Miała tam na mnie czekać! – Edward, opanuj się – odezwał się leśniczy pojednawczym tonem, bo znał porywczy charakter Jabłonowskiego, a nieznajomy nie wyglądał na takiego, co da sobie w kaszę dmuchać. – Mała odnalazła się cała i zdrowa, może z tobą jechać do domu, a pan...? – Ned Starski. – Ned? – zdziwił się leśniczy. – Zdrobnienie – wzruszył ramionami tamten. – Niech będzie: pan Ned pójdzie swoją drogą, która prowadzi do...? – Pracy szukam. Przeczytałem w miejscowej gazecie, że w Jabłoniowym Wzgórzu potrzebują stajennego, więc... – ponownie wzruszył ramionami. Mógł spokojnie wracać na stację, bo właściciel Jabłoniowego Wzgórza, którego właśnie miał przed sobą, po takim początku na pewno nie przyjmie go do pracy. Nie mówiąc już o tym, co Ned musiał jeszcze wyjawić, nim o tę pracę poprosi. O dziwo, z Edwarda cały gniew nagle spłynął. Tak naprawdę bał się, że dziecku coś się stało, i widok dziewczynki u boku włóczęgi sprawił, że pięści same mu się zacisnęły, ale Ania była tutaj, cała, zdrowa i szczęśliwa, a tamten mężczyzna najwyraźniej się nią zaopiekował.... Takie to czasy nastały, że człowiek przestał ufać człowiekowi i na dzień dobry dopatruje się najgorszego. Ku zdumieniu wszystkich wyciągnął do Neda rękę. – Przepraszam. Nerwy mnie poniosły. Edward Jabłonowski jestem. Rzeczywiście, szukam kogoś do pomocy na sezon. Może się dogadamy. Ned bez namysłu podał mu swoją dłoń. – To co? Wsiadajcie. – Edward wskazał samochód. Ania, odetchnąwszy z ulgą, skierowała się w jego stronę, ale
ciche słowa dziadka: – Z tobą, dziecko, jeszcze się rozmówię bez świadków i obrońców – sprawiły, że jej serce ponownie wypełniły strach i beznadzieja. Ned być może zostanie w Jabłoniowym Wzgórzu, ale ona sama pewnie nie...
ROZDZIAŁ II Spotkanie w takich okolicznościach różnie może wpłynąć na dalszą znajomość. Od pierwszego wejrzenia można się znienawidzić, narazić się na nieufność, stracić sympatię. Tymczasem dwaj mężczyźni, od których zależeć będzie teraz los Ani, chociaż dziewczynka i oni o tym jeszcze nie wiedzą, poczuli do siebie pełen ostrożności szacunek. Edward Jabłonowski dlatego, że ujrzał w spojrzeniu nieznajomego – w momencie gdy dziecko schowało się za nim przed rodzonym dziadkiem – stalowy błysk w oczach, mówiący wyraźniej niż słowa: „Tylko spróbuj zrobić jej krzywdę...”. To się spodobało panu Jabłoniowego Wzgórza: obcy mężczyzna, który bez wahania staje w obronie słabszej istoty. Jakież to w dzisiejszych zdziczałych czasach niezwykłe, prawda? Natomiast Ned Starski wprawdzie zobaczył w tym, który przyjechał po dziecko, nieoczekiwane i nieproszone, jak wywnioskował z opowieści dziewczynki, rozgniewanego dziadka, ale jednak dziadka, który śmiertelnie bał się o wnuczkę. Wnuczkę widzianą drugi raz w życiu, jak powiedziała Ania, a Ned nie miał powodu, by jej nie wierzyć. Wysiedli z samochodu. Ania rozglądała się dookoła z ciekawością, a dwaj mężczyźni, stojący po obu stronach terenówki, uważnie się obserwowali. – Zapraszam do środka – odezwał się wreszcie Jabłonowski, ruszając przodem. Jabłoniowe Wzgórze okazało się starą, rozległą posiadłością. Był to zadbany dwór o pięknym, czterospadzistym dachu z szarego łupka z szeregiem mansardowych okienek na poddaszu. Ściany parteru były białe, ganek był szeroki, z portykiem wspartym na czterech kolumienkach, a po obu jego stronach znajdowały się okna ze szprosami i szeroko otwartymi okiennicami w kolorze ciemnego brązu. Dwór sprawiał wrażenie pięknej, solidnej budowli, która przetrwała wiele i zniesie jeszcze więcej. Za dworem mieściły się zabudowania stajni i brukowany dziedziniec, prowadzący do budynków gospodarczych. Daleko za nimi widać było wznoszące się i opadające łagodnie wzgórza, porośnięte soczystozieloną trawą. Miejsce to było zarówno spokojne, niemal senne, jak i pełne życia. Konie podbiegły do ogrodzenia, słysząc nadjeżdżający samochód. Ktoś krzyknął ze stodoły:
– Jest pan Edward, znalazł tego dzieciaka! Dały się słyszeć czyjeś kroki i na ganek wybiegła przepasana fartuchem kobieta, rozgniewana i jednocześnie szczęśliwa, że zguba się znalazła. Już miała dopaść dziewczynki, gdy stanęła jak wryta na widok obcego. – To nasz nowy stajenny, Ned. Tak każe do siebie mówić – mruknął Edward. Kobieta skinęła głową, przyjmując te dwa fakty do wiadomości, i zajęła się dziewczynką. – Jesteś wreszcie, ty niedobrzyzno! Tyle nerwów przez ciebie zjadłam! Głodnaś pewnie i zmęczona. Kto to widział dziecko samo w taką podróż puszczać! Już ja sobie pogadam z twoją matką, gdy tylko tu przyjedzie. Już sobie pogadam... Masz na imię Anka, tak? Chodź... – Ania Kraska – sprostowało dziecko, oszołomione nowym zamieszaniem. – Wykąpię cię, nakarmię świeżym chlebem, napoję mlekiem prosto od naszej krówki i spać! Pokoik zdążyłam przygotować, zresztą sezon się zbliża, wszystkie czekają na letników, chodź, dziecko... Ania obejrzała się na Neda, szukając u niego ratunku, ale ten nie patrzył już na nią, tylko w kierunku koni, nie mogąc się doczekać, kiedy będzie mógł podejść do ogrodzenia, pogładzić miękkie chrapy i gładkie szyje, zajrzeć w ciemne łagodne oczy, ciekawe obcego... Kochał te zwierzęta od dziecka, umiał na nich jeździć, zanim nauczył się chodzić, tak mu kiedyś powiedziała matka, i gdyby udało mu się dostać przy nich pracę, właśnie tutaj, na Jabłoniowym Wzgórzu, gdzie miał pewną sprawę do załatwienia, choćby na ten jeden sezon... To jednak zależało od właściciela posiadłości. Od jego dobrej woli i tego, jak Edward Jabłonowski podejdzie do informacji, którą Ned musiał mu przekazać na samym początku swojego pobytu. Nie mógł jej zataić. Gdy dziewczynka zniknęła w czeluściach domu, Edward spojrzał na nowo przybyłego. – Chce się pan odświeżyć po podróży? Niedługo chłopcy wrócą z pola, może pan do nich dołączyć przy kolacji i potem omówimy nasze sprawy. Chyba że...? – Wolę porozmawiać od razu, bo może się okazać, że nie przyjmie mnie pan do roboty. A, i proszę mi mówić po imieniu. Ned. – Chodźmy więc, Ned, do środka. Trochę zimnego piwa przyda się po takim dniu. – Nie piję.
Edward zatrzymał się na drugim stopniu schodów i obejrzał przez ramię. – Nawet piwa do kolacji? – Nawet piwa. – Alkoholik na odwyku? Tamten pokręcił głową. – Zrozumie pan, gdy powiem to, co mam do powiedzenia. Edward powoli ruszył w górę. Te kilka stopni, które miał do pokonania, nagle urosło o ładnych parę metrów. Usiedli w znajdującym się na tyłach domu zacisznym gabinecie, którego okna wychodziły na nieco zaniedbany ogród. Edward otworzył puszkę piwa, a gościowi podał wodę z cytryną. Przez chwilę obaj milczeli. Wreszcie odezwał się Ned. – Szukam pracy przy koniach. Umiem się z nimi obchodzić. Od dzieciństwa biegałem do pobliskiego klubu, jeżdżę więcej niż dobrze, uprawiam kaskaderkę. Kocham konie – zakończył ot tak, po prostu, z rozbrajającą szczerością. I umilkł. – Ale...? – pomógł mu Jabłonowski. Taki pracownik to skarb: kocha to, co robi, ma pewnie dobre referencje, wygląda na pracowitego. Kto nie chciałby go zatrudnić? – Mam wyrok w zawieszeniu – odpowiedział tamten, z trudnością wymawiając te cztery słowa. – Co miesiąc muszę się meldować na komendzie. Na parę długich chwil zapadła cisza. Ciężka, przytłaczająca. – Za co ten wyrok? – zapytał spokojnie Edward, choć sporo go ten spokój kosztował. Brzydził się kryminalistami. Gardził nimi. Nigdy by żadnego nie zatrudnił i gdyby wiedział, że ten tutaj wyszedł z więzienia, nie wpuściłby go za próg. Ned wyczytał to w oczach Jabłonowskiego jak w otwartej księdze. Ile razy widział ten sam wyraz twarzy u ludzi, których prosił o pracę... A jednak tutaj, właśnie tu, w Jabłoniowym Wzgórzu, musiał spróbować po raz ostatni. – W obronie koniecznej zabiłem człowieka. Sąd skazał mnie na dwa lata w zawieszeniu na trzy. Gdybym nie był wtedy po jednym piwie, zostałbym uniewinniony – odpowiedział cicho, z nie pasującą do niego pokorą. – Więzienia są pełne niewinnych morderców – prychnął Edward, coraz bardziej zły, że nadal rozmawia z tym człowiekiem, zamiast wyprosić go grzecznie i stanowczo za drzwi.
– Nie siedziałem w więzieniu, a jedynie parę tygodni w areszcie, do pierwszej rozprawy – sprostował Ned, czując, jak pokora zmienia się w gniew. On też nie wiedział, czemu jeszcze prowadzi tę czczą dyskusję. Nie, poprawka, wiedział to doskonale. – Zabiłem w obronie katowanego dziecka. I po raz drugi zrobiłbym to samo, chociaż... Sąd uznał, że „obrona była niewspółmierna do ataku”, rozumie pan: tamten bydlak miał nóż, ja chwyciłem za to, co miałem pod ręką. Może gdybym nie wypił piwa po kolacji i myślał jasno, przeszukałbym szuflady i gdy tamten rzucał chłopczykiem o ścianę, zaszarżowałbym na bandziora z widelcem, zamiast przetrącać mu kark krzesłem. – Głos Neda pełen był cynizmu, za którym krył się gniew, także na siebie, i żal. – A tak bydlę nie żyje, a ja jestem mordercą, a nie bohaterem. Cóż, poniosło mnie. Edward wpatrywał się w mężczyznę już z nieco innym wyrazem twarzy. Stanął w obronie dziecka. Dobry samarytanin z tego Neda czy może... lubi dzieci? Można to chyba sprawdzić w aktach, gdy przyjmuje się do pracy kogoś z wyrokiem. Nawet jeśli nie, to Janek z czerskiej policji wyświadczy mu przysługę... – To był pana synek? – zapytał. – Sąsiadki. Ją ten bandzior zdążył zaszlachtować. Edward wypuścił ze świstem powietrze i opadł na oparcie krzesła. Nie do końca był przekonany, czy chce mieć mordercę we własnym domu, ale... rozumiał Neda. Gdyby na jego oczach ktoś zabił kobietę i cisnął dzieckiem o ścianę... tak, pewnie sam teraz miałby wyrok w zawieszeniu. Bo właśnie Edward był po jednym piwie. Tylko że w odróżnieniu od swego dziwnego gościa miał dokąd wrócić. Miał Jabłoniowe Wzgórze. A tamten? Wypadało o to pytać? Jeśli Ned Jakiśtam miał tu zostać, Edward musi wiedzieć o nim wszystko. – Wybacz, stary, ale nie wyglądasz na porządnego faceta, który zabił w obronie dzieciaka i został uniewinniony. Swoją drogą, medal powinni ci za to przyznać. Na moje oko jesteś bezdomnym włóczęgą, i to już od jakiegoś czasu. Nie sądź po pozorach – mógł ironicznie odpowiedzieć Ned, ale chciał tu zostać. Potrzebował tej pracy, a więc i Jabłonowskiego. – Trudno pogodzić się z zabiciem człowieka – odparł powoli. – Nawet jeśli zrobiło się to w obronie czyjegoś życia. Może bandzior nie miałby takich dylematów, mnie jednak... trudno to sobie wybaczyć. Rozwiodłem się z żoną, bo nie chciała żyć z mordercą, oddałem jej mieszkanie, a sam podróżuję po Polsce za to, co zarobię.
– I tak trafiłeś tutaj? Wzruszenie ramion. I słowa: – Kocham konie. Oddałbym pół życia, by znów z nimi pracować. Edward Jabłonowski przyglądał się mężczyźnie z niezwykłą uwagą. Wierzył mu. Nic na to nie mógł poradzić, że widział szczerość w szarych oczach tego dziwnego obdartusa. – Oprócz koni będziemy mieć tu niedługo paru letników. Bogaci, wiecznie podpici faceci, ich znudzone życiem, napalone na wszystko, co nosi spodnie, a nie jest mężem, żony i nastoletnie córki, które będą celowo zsuwać się z siodła, byś mógł je podsadzić z powrotem. Jesteś dość przystojny. Będziesz miał pewnie powodzenie, a pracownikom nie wolno się zadawać z gośćmi. Dasz sobie radę? Ned uśmiechnął się kącikiem ust. – Od podpitych facetów będę się trzymał z daleka, od ich napalonych żon także, a z nastolatkami potrafię sobie poradzić. Prowadziłem niejedną szkółkę. Edward skinął głową. Już był gotów podać Nedowi rękę, gdy rozdzwonił się telefon. Przeprosił więc na chwilę, wysłuchał w milczeniu kobiecych krzyków dobiegających ze słuchawki, westchnął ciężko i odparł krótko: – Dobrze. – Odłożył telefon i zapytał siedzącego naprzeciw Neda: – A z moją rozhisteryzowaną bratową i jej córką, najbardziej rozpieszczonym bachorem na świecie, wytrzymasz? Ned nie wytrzymał. Wybuchnął śmiechem. – Czy w pana rodzinie jest ktoś, kogo pan wita w tym domu z otwartymi ramionami? W tym momencie wpadła do pokoju Ania, przebrana w nieco za dużą piżamę, z plecakiem na ramieniu. Na widok Neda buzia się jej rozjaśniła, ale gdy przeniosła wzrok na dziadka, uśmiech zgasł. – Chciałam powiedzieć dobranoc. Jestem już wykąpana i najedzona. Dziękuję, dziadku, że mogę tutaj trochę zostać. Stała przed starszym mężczyzną, nie wiedząc, czy wolno się jej przytulić, czy lepiej nie. Ten zaś nie wykonał żadnego zapraszającego gestu, tylko kiwnął głową, więc obróciła się na pięcie, przytuliła krótko do Neda, cmoknęła go w zarośnięty policzek i wybiegła z pokoju. Po chwili zadudniły na schodach jej bose stopy. Na pewno tym kimś nie jest pana wnuczka – odpowiedział sobie, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła dziewczynka. – A tobie nic do tego – uciął Jabłonowski. – Możesz tu
przenocować, ja się muszę z tym wszystkim przespać. Rano postanowię, czy zostajesz, czy odchodzisz. Obok stajni jest małe mieszkanie, skromny, ale wygodny pokój z łazienką. Przedtem zajrzyj do kuchni. Maria cię nakarmi. Lubi kwoczyć każdemu, kto się jej nawinie pod rękę. Wstał, uznając rozmowę za skończoną. Ned także się podniósł. – Jeszcze jedno: uprzedzam, że sprawdzę twoją opowieść. Jeśli zełgałeś, poszczuję cię psami. Jeśli mówisz prawdę, nie rozgłaszaj jej po domu i po wsi. Tu mieszkają prości ludzie, którzy mogą nie dosłyszeć twojego „w obronie koniecznej”, i to oni poszczują cię psami. Zrozumiałeś? – Jasne. Dziękuję. – Podziękujesz jutro. Jeśli jeszcze tu będziesz. Ned kiwnął głową. – Daj mi swój dowód osobisty. Ned bez słowa podał Jabłonowskiemu dokument. Ten wziął go w dwa palce, przyglądając się zdjęciu Neda, i czekał, aż tamten wyjdzie z gabinetu. Gdy został sam, wykręcił numer na komendę i zagadał do znajomego gliniarza: – Zgłosił się do mnie pewien facet. Podobno ma wyrok w zawiasach. Sprawdzisz go?
ROZDZIAŁ III Ania przysiadła na łóżku i rozejrzała się po pokoju. Plecak, z którym się nie rozstawała, położyła na kolanach. Był to miły i przytulny pokoik na poddaszu, za oknem rozpościerały się wzgórza porośnięte łąkami. Ściany miały kolor śmietanki, meble były białe, zdobione malowanymi różyczkami, w oknie powiewała muślinowa firanka, łóżko miało białą drewnianą ramę i atłasowy zagłówek. Słodki, dziewczęcy pokoik, który sprawiał wrażenie, jakby ktoś specjalnie przygotował go dla przybyłej z daleka dziewczynki, ale Ania mimo swoich dziesięciu lat nie miała złudzeń. Nie chciano jej tu i nie może przyzwyczajać się ani do miękkiego łóżka z gładką białą pościelą, ani do widoku zachodzącego za wzgórzem słońca. Wzięła do ręki plecaczek, wstała i podeszła do okna. Oparła łokcie o parapet i zapatrzyła się w przepiękny widok skąpanych w złocie i szkarłacie łąk i koni wracających powoli z pastwisk do stajni. Do barierki oddzielającej wybieg od podwórza podszedł Ned, oparł się łokciami o drewnianą belkę i zapatrzył w dal. Nawet stąd Ania widziała jego smutek, ale nie usłyszałby, gdyby zawołała go ze słowami pocieszenia. Sama ich potrzebowała. W tym ślicznym, jasnym pokoiku spadła na dziewczynkę samotność nie do udźwignięcia. Ania zgięła się wpół, tuląc do siebie plecak, i zaczęła cicho, żałośnie płakać. Padła na łóżko, wtuliła buzię w poduszkę i łkała długie minuty. Drżącymi rękami sięgnęła do kieszeni wyszywanej w bratki i wyciągnęła portfel, a z niego zdjęcie. Ostatnie zdjęcie, na którym ona i mama były szczęśliwe. Gdyby tego szczęścia nie zniszczyła nagle, w ciągu jednej chwili, ta podła, straszna choroba... Najdroższa córeczko, tak ciężko nie móc utulić Cię przed snem, czy chociaż pogłaskać po włosach. Gdzie jesteś, mój skowroneczku? Trafiłaś bezpiecznie do Jabłoniowego Wzgórza? Wierzę, że tak. Jutro Zosia opowie o Waszej podróży i będę o Ciebie, córeńko, spokojna. Jeśli spokojna może być matka oddająca swoje ukochane dziecko komuś, kto go nigdy nawet nie próbował ani pokochać, ani nawet poznać. Wiesz jednak, Aniu, że tak trzeba było postąpić. Nie mogłyśmy przecież pozwolić, by zabrała Cię opieka społeczna, prawda? Serce by mi pękło, gdybyś trafiła do domu dziecka, a ja nie mogłabym Ciebie nawet odwiedzać. Po zapadniętych policzkach popłynęły gorące łzy.
– Pani Małgosiu, boli? Podłączamy kroplówkę? – usłyszała głos pielęgniarki. List do córki, który pisała w myślach, musiał poczekać. Uchyliła powieki, chociaż i tak nic już nie widziała – wzrok straciła parę tygodni temu – i próbowała powiedzieć, że jeszcze chwilę wytrzyma, chce dokończyć list, którego nigdy nie wyśle, ale ból przyczajony tuż pod czaszką ostrzegał: nie zdążysz. Za chwilę wbiję się w twój umysł i zaczniesz gryźć poduszkę, żeby nie wyć na głos, a gdy to nie pomoże, wgryziesz się we własną dłoń. – Tak, poproszę – wyszeptała, a z kącika jej oka znów spłynęła łza, której wilgoć poczuła na policzku. – Nie płaczemy. – Pielęgniarka otarła tę wilgoć serdecznym gestem. – Ania dotarła bezpiecznie i szczęśliwie na miejsce. Przecież dzwoniliby, gdyby było inaczej, prawda? Małgosia miała taką nadzieję. Gdyby dziecko nie przyjechało pociągiem o siedemnastej, Edward chybaby się zaniepokoił i zadzwonił do szpitala, pytając, czy mała w ogóle wyruszyła do Koniecdrogi? Miał na tyle sumienia, by się o dziesięcioletnią dziewczynkę zaniepokoić. Miał, prawda? Zosia dopilnowała, by dziecko trafiło do dziadka. Sąsiadka zawsze była im życzliwa i nie zostawiłaby Ani na pastwę losu. Wszystko będzie dobrze. Teraz już wszystko będzie dobrze... Okłamywała samą siebie: nic nie będzie dobrze... Łzy popłynęły obficiej. Pielęgniarka pokiwała bezradnie głową i odkręciła korek kroplówki. Za chwilę na chorą spłynie błogosławiony sen i Małgosia nie będzie się już musiała martwić o dziecko. Prawdę mówiąc, niedługo – za tydzień, może miesiąc – zapomni, że w ogóle ma jakieś dziecko, bo wszelką pamięć pożre ból. Rosnący z godziny na godzinę ból, na który nie pomoże już kroplówka z morfiny. I tylko z nim Małgorzata Kraska zostanie aż do końca. Ania gładziła zdjęcie opuszką palca, patrząc na uśmiechniętą twarz mamy. Na jej rozjaśnione radością oczy. Na długie jasne włosy, zupełnie inne niż jej córeczki, która miała kędziorki koloru łupiny kasztana, czy też po prostu rude, jak wołały dzieciaki, doprowadzając tym Anię do rozpaczy. To zdjęcie zrobił im na Starówce w Warszawie uliczny fotograf pół roku temu, zimą. Było jednak tak ciepło – Ania zapamiętała każdą chwilę tamtego cudownego dnia – że obie zdjęły czapki, odwinęły szaliki, rozpięły kurtki pod szyją i cieszyły się słonecznym grudniowym dniem. To była niedziela. Mama rzadko kiedy mogła sobie pozwolić na spędzenie całego dnia z Anią, bo dorabiała także w weekendy – jeśli, rzecz
jasna, nie miała zajęć na uczelni – ale wtedy powiedziała do Ani: „Żyje się raz!” – i poszły na spacer po mieście. Zawędrowały aż na Starówkę i tam fotograf zrobił im to zdjęcie. Następnego dnia – to Ania też dokładnie pamięta – mama wróciła bardzo późno i... wyglądała jak stara kobieta, a przecież miała zaledwie dwadzieścia siedem lat! Usiadła ciężko na wersalce obok stołu, który służył im i za miejsce posiłków, i do odrabiania przez Anię lekcji, i do nauki, gdy mama przygotowywała się do egzaminów. Dziewczynka, która na dźwięk przekręcanego zamka pomknęła do kuchni – maleńkiej i ciasnej, jak to w kawalerkach bywa – by przynieść własnoręcznie upieczone ciasto, zatrzymała się na progu pokoju i patrzyła coraz bardziej przerażonymi oczami na siedzącą nieruchomo matkę. Ta nagle się rozpłakała. Ania przyskoczyła do niej, objęła ją ramionami i sama drżąc ze strachu, zaczęła głaskać i całować mamę po włosach. – Wymęczyły cię? – pytała, tuląc Małgorzatę, choć to ona powinna tulić swoje dziecko. – Musiałaś sprzątać po remoncie? – To wówczas Małgorzata wracała do domu śmiertelnie zmęczona. Tak bardzo, że czasem zasypiała nad talerzem z zupą, a czasem płakała ze znużenia i bezradności, tak jak teraz. Nie. Nie tak jak teraz, bo nagle postawiła Anię przed sobą, trzymając ją mocno za ramiona, i powiedziała nieswoim głosem: – Jestem chora, córeńko. Mam raka. Wiesz, że to poważna choroba. Bardzo... poważna. Ale będę walczyć. Damy sobie radę. Ania pobladła i zachwiała się. Gdyby matka jej nie trzymała, pewnie by się przewróciła. Małgorzata wiedziała, że powinna najpierw przygotować dziecko na taką wiadomość. Przekazywać coraz gorsze informacje w jakimś odstępie czasu, ale tego czasu nie było! Ile doktor jej dał? Pół roku?! W najlepszym wypadku miesiąc czy dwa dłużej?! I przez te sześć miesięcy miała przygotować niespełna dziesięcioletnią dziewczynkę na to, że zostanie sama? Zupełnie sama? Bo oprócz dziadka, który kiedyś pokazał im drzwi, nie ma na tym świecie nikogo... Osunęła się na kolana, tuląc dziecko do piersi i płacząc razem z nim. Dzień, w którym fotograf ze Starówki zrobił im zdjęcie – szczęśliwym i roześmianym, wydał się jej tak odległy, jakby nigdy się nie wydarzył. Przed nimi były teraz narastający strach i... ból. Ból, który do tej pory Małgosia brała za zwykłą migrenę, dopadającą jej coraz częściej, a który był – jak w końcu wykazał tomograf –
spowodowany przez rosnący guz. Na jego widok lekarz pokręcił głową i zmartwionym głosem wydał wyrok: – Nikt nie podejmie się jego usunięcia. Przykro mi, pani Małgorzato. Nie uwierzyła. Zaczęła krzyczeć – wtedy, w jego gabinecie – że jak to „nikt nie usunie tego ścierwa”?! Ma z tym żyć? W jej mózgu rośnie raczysko, a ona... Nagle zamilkła. Zrozumiała. I zadała szeptem pytanie: – Ile czasu mi zostało? – Pół roku. Może trochę więcej. Nie „dały sobie rady”, jak obiecała mama, tylko Ania dawała sobie radę. Za nie obydwie. Małgorzata przez tydzień nie była w stanie podnieść się z łóżka, słaba tak bardzo, że dziecko, jej dziesięcioletnia córeczka, karmiła ją łyżeczka po łyżeczce zupką chińską, tłumacząc: – Musisz jeść, mamuś. Pamiętasz, zawsze mi powtarzałaś, gdy to ja byłam chora: musisz jeść i nabierać sił. To Ania obmywała jej twarz i ręce gąbką, prosząc, a potem błagając, by wstała i poszła do łazienki się wykąpać. – Od razu poczujesz się lepiej, mamuśku, zobaczysz! Ania po powrocie ze szkoły sprzątała, zalewała wrzątkiem chińskie zupki i z rosnącym strachem liczyła pieniądze, które szybko się kończyły. Małgosia nie pracowała, więc nie zarabiała. Wreszcie Ania wydała ostatnie pięć złotych na pół chleba i dwie zupki... Wróciła do domu z więcej niż skromnymi zakupami, usiadła na łóżku obok matki i pogładziła ją po ręce. Małgorzata uniosła ciężkie od leków uspokajających powieki i półprzytomnie spojrzała na córkę, próbując się uśmiechnąć, ale chwilę później odwróciła głowę do ściany i zapadła w letarg. Ania westchnęła ciężko. Widząc, że matka nie jest w stanie podnieść się z łóżka i wrócić do normalnego życia, zapukała w końcu do sąsiadki. Pani Zosia, emerytka, samotna i bezdzietna, chętnie zajęłaby się Anią i jej mamą, ale właśnie wyjeżdżała do sanatorium. Wcisnęła dziewczynce, która nie potrafiła wykrztusić, co Małgorzacie tak naprawdę dolega, paczkę aspiryny i słoik miodu i pocieszyła ją, że grypa po prostu się zdarza i trzeba ją przeleżeć. Popchnęła łagodnie dziecko do wyjścia, bo czasu do wyjazdu zostało jej niewiele, ale Ania zatrzymała się na progu i wyszeptała parę słów, których starsza kobieta nie usłyszała. Dziewczynka musiała powtórzyć głośniej, dławiąc się ze wstydu: – Czy mogłaby nam pani pożyczyć trochę pieniędzy? Mama nie
pracuje i... – Zawsze mówiłam, że powinna znaleźć sobie jakieś stałe zajęcie, a nie sprzątanie po domach. Ale nie, bo Małgosia musi skończyć studia! Gdzież takie fanaberie, gdy do garnka nie ma się co włożyć?! – gderała pani Zosia, idąc po portmonetkę. Jej emerytura po trzydziestu pięciu latach pracy na poczcie była żałośnie niska, a teraz ma jeszcze utrzymywać dwudziestoparoletnią sąsiadkę i jej dziecko?! Ale dała małej sto złotych. Przecież nie mogła odmówić. – Powiedz mamie, że dłużej nie można tak żyć – rzekła stanowczo na pożegnanie. – Musi znaleźć twojego ojca i niech płaci łajdak alimenty. A jeśli nie, to niech przygrucha sobie jakiegoś gacha... – Ugryzła się w język, choć Ania i tak nie słyszała ostatnich słów, znikając za drzwiami swojego mieszkania. Starsza pani pokręciła głową. Ci młodzi dzisiaj są tacy bezmyślni. Żyją beztrosko, płodzą dzieci, a jak trwoga, to do sąsiadów... Ania ściskała cenny banknot, przeliczając, ile zupek uda się jej za to kupić. Przez ile dni obie przeżyją za te pieniądze – choć mama jadła tyle co nic – i co Ania będzie musiała sprzedać, gdy gotówka się skończy, a matka nadal nie wstanie z łóżka. Dziewczynka rozejrzała się po pokoju. Miała kolekcję lalek. I małych szklanych kulek. Jeśli to nie wystarczy... Nie wie, co pocznie. Cicho, żeby nie obudzić mamy, zaczęła płakać. Tak trudno opiekować się kimś, nawet najukochańszym na świecie, gdy samemu potrzebuje się opieki i przytulenia... Obudziła się, gdy promień słońca padł na jej mokrą od łez buzię. Rozprostowała ramiona, w których przez całą noc tuliła swój plecak, i dopiero teraz powoli uniosła powieki, a potem głowę i rozejrzała się ze zdumieniem po pokoju. We śnie próbowała sprzedać na bazarku ukochaną lalkę Krakowiankę, którą mama kiedyś kupiła Ani ot tak, bez specjalnej okazji, mówiąc: – Po prostu cię kocham, córeńko. Ze wszystkich lalek, z całej swojej kolekcji, którą tak lubiła, Krakowiankę sprzedała jako ostatnią. I tylko po niej płakała. Dostała za nią na Allegro – tak, tak, Ania szybko nauczyła się korzystać z tego serwisu, gdy głód zajrzał jej i mamie w oczy – dwadzieścia złotych. Dwadzieścia cennych złotych, które pozwoliły im przeżyć kolejnych kilka dni. Ale tamte czasy należały do przeszłości. Nie chciała teraz o nich pamiętać. Nie chciała czuć łez skapujących na ozdobny papier, w który
pakowała Krakowiankę. Później wypłakała ich tyle, że te pierwsze wydawały się Ani... takie nieważne... dziecinne... Płakać za lalką?... Pokręciła głową i usiadła, rozglądając się po pokoiku, jasnym, wesołym, z białymi meblami malowanymi w różyczki. Ciężar w sercu dziecka zelżał. Choćby miała tu zostać na chwilę, na parę dni zaledwie, to jest ktoś, kto się nią zajmie. Ona sama nie będzie przez ten krótki czas musiała walczyć o kromkę chleba na następny dzień. Poczuła niezwykłą ulgę, pierwszy raz od miesięcy, i zawstydziła się jej. Mama nie jest ciężarem! Jest najważniejsza na świecie! Ania może się nią opiekować jeszcze długo, aż dorośnie, ale teraz... musi odpocząć, nabrać sił do dalszej opieki. Właśnie tak. To stąd ta ulga. Nie dlatego, że uciekła i zostawiła mamę samą. Uklękła przy łóżku, złożyła dłonie do pacierza i odmówiła gorącą, płynącą z głębi serca modlitwę o zdrowie dla mamy. I o to, by tam, gdzie teraz jest, wszyscy byli dla niej dobrzy. I jeszcze żeby mamy tak strasznie nie bolało. I może... ale to już byłoby naprawdę zbyt wiele, Panie Boże, gdybyś mógł sprawić, żeby mama znów mogła spojrzeć na mnie z miłością w niebieskich oczach, dać mi Krakowiankę i powiedzieć: „Bez okazji, skowroneczku. Po prostu cię kocham”. Pukanie do drzwi sprawiło, że dziewczynka poderwała się z kolan i otarła wilgotne oczy. Dziadek nie powinien wiedzieć, że gości pod swoim dachem mazgaja. Dorośli nie znoszą płaczących dzieci. Już tylko za to gotów ją wyrzucić i gdzie się wtedy podzieje? Do pokoju weszła pani Maria, która wczoraj Anię wykąpała i nakarmiła. – Dzień dobry, dziecinko – odezwała się wesołym głosem. Dziewczynka uśmiechnęła się nieśmiało. – Dobrze, że już wstałaś. Umyj się szybko i biegnij na śniadanie. Na co masz chęć? Zrobić ci jajecznicę na boczku? A może mleko z tym, jak mu tam, musli? Kupiłam specjalnie dla ciebie. Może być także kanapeczka z szyneczką i serem i duuużo pomidorów i ogórków, zdrowych, niepryskanych, z naszej szklarni. Na co masz chęć, kruszyno? Ania miała chęć na wszystko. Po prostu na wszystko! – Ja poproszę... co pani woli – odpowiedziała, czując, jak jej pusty żołądek skręca się z głodu. Tak szybko zapomniał o sutej kolacji? – Oto odpowiedź grzecznego dziecka. I niezbyt zdecydowanego – zaśmiała się pani Maria. – Dostaniesz jajecznicę z naszych jaj i kanapkę. Musli zostawimy na inną okazję.