Tylko człowiek zupełnie samotny może sobie
pozwolić na zmarnowanie własnego życia.
Jeśli jednak zasłużył choć na jedną ludzką miłość,
ktoś oprócz niego płaci za jakość jego istnienia.
Autor nieznany
Małemu, porzuconemu chłopczykowi,
któremu mogłam przynieść tylko herbatkę…
===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
PROLOG
Co czuje mały, czteroletni chłopczyk, którego mama przywozi do szpitala? Strach. Już raz był
w szpitalu. Wie, że będą zadawać mu ból. On będzie jęczał cichutko, a mama się popłacze,
głaszcząc go po głowie i obiecując szeptem, gdy ludzie w fartuchach wbiją mu grubą igłę
w rączkę, że to jeszcze chwilka, jeszcze troszkę musi wytrzymać i wszystko będzie dobrze.
Ale nie było.
Z dnia na dzień chłopczyk był coraz słabszy i słabszy, choroba coraz potężniejsza,
i w końcu usłyszał słowa, od których ścisnęło się jego czteroletnie serduszko:
— Musimy jechać do szpitala.
Przypomniał sobie tamten ból i poczuł strach. Zaczął błagać mamę i przyrzekać, że będzie
więcej jadł. I nie będzie marudził podczas łykania lekarstw. Wszystko był gotów obiecać, byle
tylko mama nie zawiozła go z powrotem w tamto straszne, obce miejsce, gdzie znów będą
wbijali mu grube igły w chude ramionka.
Ale wtedy chłopczyk nie wiedział jeszcze, co to prawdziwy strach i prawdziwe
cierpienie…
Za pierwszym razem wytrzymał dzielnie wszystkie zabiegi i wrócił z mamą do domu. Do
ich malutkiego, ciemnego mieszkanka, po którego ścianach pięła się pleśń, bo zimą było tu
zimno, a latem wilgotno. Do ich biednych, wysłużonych sprzętów, bo na nowe nie było stać
spracowanej, zaszczutej przez los dziewczyny, wychowującej samotnie synka. Do swojego
własnego łóżeczka, z którego już właściwie wyrósł, ale na nowe nie było pieniędzy. O czym
mały chłopczyk nie wiedział. Nie wiedział, że powinien chodzić w ładnych, nowych
ubrankach, mieć rowerek, mnóstwo samochodzików i całe pudło klocków Lego — bo jego
ojciec mógł sobie na to wszystko pozwolić, ale mama już nie… O wielu rzeczach wtedy
jeszcze czteroletni Piotruś nie miał pojęcia, bo Dorota, jego matka, starała się chronić synka
przed złem tego świata.
Nie uchroniła go jednak przed podstępną, straszną chorobą.
Za drugim razem malec tak samo ściskał ją za rękę, gdy niosła go do gabinetu zabiegowego,
a potem jeszcze mocniej, gdy pobierali mu krew do badań. Znów nie krzyczał, tylko pojękiwał
cichutko, żałośnie. Potem siedział wtulony w matkę, gdy czekali na wyniki badań. Wszystko
się zmieniło, gdy wyszedł doktor z plikiem wydruków, omiótł nieprzyjaznym spojrzeniem
zabiedzoną, skuloną na krześle młodą kobietę — byłaby nawet ładna, gdyby zadbała o siebie
i nie przywoziła dziecka do szpitala podpita, na miłość boską! — i rzekł krótko:
— To dziecko musi być operowane. Jak najszybciej.
Dziewczyna zbladła i przycisnęła synka do siebie tak mocno, że ten stracił oddech.
— Ale… — zaczęła, patrząc na lekarza z przerażeniem.
— Nie ma żadnego „ale”, zapisałem już chłopca na zabieg. Jutro o dziewiątej rano. Proszę
przejść z nim teraz do sali numer osiem i tam go zostawić.
— Ale… ja chciałabym z nim zostać do rana… — wyszeptała, a mały chłopczyk uczepił
się nadziei, że mówią o jakimś innym „nim”. O innym dziecku.
— Pokój dla matki z dzieckiem kosztuje sto złotych za dobę… — lekarz zawiesił głos.
Dziewczyna spuściła głowę. Nie miała nawet połowy tej kwoty. — Sala numer osiem. Jutro
rano, po operacji, może go pani odwiedzić.
Odszedł, nie obejrzawszy się już ani na matkę, ani na chłopca. Ale co sobie w duchu
pomyślał o patologii, której powinno się odbierać tak zaniedbane dzieciaki, to jego.
Dziewczyna zaś wstała, cały czas tuląc do siebie synka, odnalazła salę numer osiem
— ładny, jasny pokoik z dwoma łóżeczkami, posadziła Piotrusia na jednym z nich
i powiedziała:
— Musisz tu zostać, synuniu. Ale mama wróci do ciebie z samego rana.
Potem długo próbowała wyswobodzić się z czepiających się jej rozpaczliwie rączek
dziecka i wreszcie, łykając łzy i przyrzekając raz po raz: — „Mamusia wróci po ciebie jutro
rano”, wybiegła. Z pokoju. Ze szpitala…
Chłopczyk został sam. Płakał. Na początku cichutko, tak jak zawsze, gdy działa mu się
krzywda, potem coraz głośniej. Po prostu nie mógł inaczej.
— Mamusiu! Mamusiu! — Niosło się szpitalnym korytarzem, aż wreszcie do pokoju
wpadła pielęgniarka, pochyliła się nad dzieckiem, które natychmiast się skuliło, chowając
głowę w ramiona, i wysyczała:
— Jeśli się natychmiast nie uspokoisz, to porwie cię diabeł i zamknie w czarnej dziurze!
Chłopczyk zmartwiał.
Patrzył na purpurową, spoconą twarz kobiety wielkimi niebieskimi oczami, wypełnionymi
takim przerażeniem, że ta zawstydziła się w duchu swoich słów. Burknęła:
— No, tak już lepiej, jeśli będziesz grzeczny, mama do ciebie szybko wróci.
I wyszła.
Chłopczyk zaś pozostał tak, jak go zostawiła. Sztywny ze strachu, z rączkami wyciągniętymi
wzdłuż chudego ciałka i wielkimi oczami wbitymi w drzwi, w których mógł w każdej chwili
pojawić się diabeł. Albo doktor. Ale też mama…
Przeleżał bez ruchu do świtu. Cichy. Tak cichy, że ta sama pielęgniarka kilka razy
sprawdzała, czy nic mu nie jest. Nad ranem kazała mu wstać. Spodnie szpitalnej piżamki były
mokre. Prześcieradło i kołdra również. Pielęgniarka znów spurpurowiała na twarzy.
— Matka nie nauczyła cię korzystać z ubikacji? Taki duży chłopak i zasikał całe łóżko!
Chłopczyk tylko na nią patrzył, a oczy niemal wychodziły mu z orbit.
Głupek jakiś — pomyślała kobieta, która już dawno powinna zostać wyrzucona z pracy, ale
że miała jakieś układy z dyrektorem szpitala, nikt nie śmiał się na nią poskarżyć. Przebrała
dziecko, nie trudząc się obmywaniem z moczu jego nóżek i pupy, po czym pociągnęła je za
sobą do gabinetu zabiegowego, posadziła na tym samym krześle, na którym wczoraj siedział
z mamą, i skinęła na drugą pielęgniarkę.
— Przytrzymaj mi go.
Na widok igły chłopczyk przełknął głośno ślinę, ale gdy zakładały mu wenflon, nawet nie
pisnął. Zaczął się tylko trząść z zimna i przerażenia narastającego do granic wytrzymałości.
— No już, już, uspokój się — druga pielęgniarka pogładziła go zdawkowo po głowie.
— To dzieciak tej… — szepnęła słowo, którego chłopczyk by nie zrozumiał, nawet gdyby je
usłyszał. Ta pierwsza skinęła głową.
Do gabinetu wjechało łóżko na kółkach. Położyły na nim dziecko, spojrzały na siebie,
widząc jego chude, trzęsące się ramionka, a potem powiozły przez niekończące się korytarze
na salę przedoperacyjną. Tam w końcu podano chłopcu środek uspokajający i jego biedne,
udręczone ciało mogło wreszcie odetchnąć.
— Mamusiu — chciał wyszeptać jeszcze półprzytomny po narkozie, ale gardło otarte rurką
intubacyjną nie przepuściło nawet jednego słowa. Miejsce, gdzie się znajdował, było ciche,
światło przyciemnione, dookoła coś pikało i syczało złowrogo. Dziecko zakwiliło z bólu
i strachu. Natychmiast pojawiła się przy nim pielęgniarka.
— Obudziłeś się, Piotrusiu? Boli?
Chłopczyk spojrzał na nią tylko wielkimi niebieskimi oczami, z których na poduszkę
skapywały łzy. Kobieta dodała do kroplówki środek przeciwbólowy i dziecko ucichło.
Zasnęło, z małą nadzieją w małym sercu, że gdy się obudzi, koszmar się skończy, mama wróci
i zabierze go do domu, ale ta nadzieja zaczęła umierać już od następnego ranka. I umierała tak
od długich tygodni…
Co czuje mały, czteroletni chłopczyk, którego mama przywiozła do szpitala i więcej się nie
pojawiła? Gdy mija ból pociętego i pozszywanego ciała, pozostaje cierpienie nie do
wyobrażenia: cierpienie porzuconego dziecka. Najpierw jest wyczekiwanie dzień po dniu,
godzina po godzinie, że może zaraz, już za chwilę, mama stanie w drzwiach sali numer osiem
i wrócą do domu, ale gdy nadchodzi noc i światła na oddziale dziecięcym gasną, przychodzi
rozpacz tak wielka, że chłopczyk krzyczałby na głos z tej rozpaczy, ale leży cicho, pamiętając
groźbę pielęgniarki i tylko po policzkach spływają mu ciche łzy, a z gardła wyrywa się szept
niemilknący do rana:
— Mamusiu… mamusiu…
Rano salowa przynosi mu śniadanie, ogarnia mały pokój, nakłada dziecku na pupę nowego
pampersa — tak, znów chłopczyk nosi pieluchy, bo „to ten dzieciak, co się moczy”, a przecież
nie będą zmieniać mu pościeli dzień w dzień. Potem zaczyna się szpitalna codzienność:
obchód lekarski, kiedy to do sali wchodzi kilka osób. Któraś z nich bierze kartę pacjenta, ktoś
pyta, czy matka dziecka w końcu się po nie zgłosi, kto inny zadaje retoryczne pytanie: „ile
jeszcze będziemy je tu trzymać?”. Wychodzą, nawet nie patrząc na chłopczyka.
Leży cicho, spogląda przez oszklone drzwi na przechodzących korytarzem ludzi. Z nadzieją,
że którąś z tych osób będzie jego mama. Ale są tylko mamy innych dzieci…
Przynoszą mu obiad. Zjada wszystko. Wypija kompot. I znów czeka. Aż do wieczora, do
kolacji. Nadzieja powoli gaśnie w małym sercu. Dziś mama nie przyjdzie. Gasną światła. Po
chudych policzkach dziecka zaczynają płynąć łzy. Rozpacz dławi gardło, z którego wydobywa
się cichutki jęk:
— Mamusiu…
Koszmar dziecka trwa. I nie chce się skończyć. Jego mama nie wraca…
===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
ROZDZIAŁ I
Świeżo upieczona pani doktor Ania Kraska, zwana też przez kolegów i przyjaciół Anią
z Jabłoniowego Wzgórza, wracała do domu. Do Koniecdrogi, gdzie wśród lasów, łąk
i pagórków stał otoczony jabłoniowym sadem stary piękny dwór.
Już tam jej wypatrywano z niecierpliwością i wytęsknieniem, a i ona nie mogła się
doczekać, kiedy jej wysłużony, lecz dzielny punto podjedzie pod ganek wsparty na czterech
kolumienkach, z domu wybiegną ciocia Marysia z dziadkiem Edwardem, ona, Ania, rzuci się
im w ramiona, a potem wyściskana i wycałowana, będzie mogła oznajmić z dumą:
— Ukończyłam studia z pierwszą lokatą! Jestem prawdziwym lekarzem!
Droga wiła się wzdłuż strumienia, ocieniona lipami, które właśnie zaczęły kwitnąć. Ania
otworzyła okno i cieszyła się tym pięknym letnim popołudniem, słońcem rozświetlającym las
dookoła i lekkim wiatrem, który rozwiewał jej długie włosy. Jak cudnie było wracać do
domu!
Wreszcie zamajaczył na końcu drogi mur z czerwonej cegły, otaczający posiadłość,
dziewczyna przyspieszyła, wjechała przez szeroko otwartą bramę i…
— Ania! Anulka nasza przyjechała! Wnusieńka ukochana! — Maria już biegła ku niej
z rozpostartymi ramionami. Za nią starał się kroczyć dumnie i spokojnie Edward Jabłonowski,
ale widać było, że i on chętnie wybiegłby wnuczce naprzeciw. A tak musiał poczekać, aż
wypuści Anię z objęć jego żona…
— Jesteś wreszcie — mruknął z wyrzutem, który miał zamaskować ogromne wzruszenie,
przytulił dziewczynę i ucałował jej pachnące wiatrem i lasem włosy, barwy dogasającego
ogniska. — Jak droga? Głodna jesteś?
— No pewnie, że głodna! — Maria wzruszyła ramionami i już ciągnęła roześmianą
dziewczynę do jadalni, gdzie czekał stół zastawiony samymi frykasami. Maleńkie pierożki,
domowy rosół, poziomki z bitą śmietanką, sernik przed chwilą wyjęty z piekarnika… To
wszystko, czym delektowała się każdego lata, gdy przyjeżdżała na kilka tygodni z Warszawy
do domu, dziś również na Anię czekało.
— Siadaj, zajadaj i opowiadaj — wydała polecenie Maria.
I Ania, między jedną łyżką rosołu a drugą, między jednym kęsem pierożka a następnym,
opowiadała, co też się wydarzyło w jej studenckim życiu od czasu świąt Wielkiej Nocy, kiedy
była tu po raz ostatni.
— Ukończyłam studia jako najlepsza na roku! Z pierwszą lokatą! — to powiedziała im na
samym początku.
Edward pokiwał głową: Ania uwielbiała medycynę, to było jej powołanie, jej
przeznaczenie, a że oprócz tego była inteligentna i pracowita… Nie mogło być inaczej. Maria
klasnęła w ręce, spontaniczna jak zawsze, a potem przechyliła się przez stół i raz jeszcze
ucałowała swą przyszywaną wnuczkę.
Ania opowiadała dalej. O kolegach i koleżankach, o… takim jednym… lekarzu… którego
poznała rok temu na praktykach i tak im się jakoś fajnie przez ten rok korespondowało… że
chyba odwiedzi go w Gdańsku. Obiecał przedstawić ją ojcu, ordynatorowi chirurgii, i może
się czegoś ona, Ania, nowego nauczy, zanim…
— Już widzę, jak cię ten szemrany doktorek czegokolwiek uczy — przerwał jej Edward.
— Co to za zwyczaje, dziewczynę w pierwszej kolejności swojemu ojcu przedstawiać,
zamiast się u nas, jak należy, najpierw pojawić…
— Oj, dziadku! Poglądy masz z ubiegłego wieku! — jęknęła Ania.
— Bo urodziłem się w ubiegłym wieku — przypomniał jej.
— Obiecał, że mi staż załatwi…
— Nikt niczego nie musi ci załatwiać! Ukończyłaś studia z pierwszą lokatą i każdy szpital
przyjmie cię z otwartymi ramionami!
Ania pokręciła głową, nieprzekonana. Dziadek miał wprawdzie rację, dostała już parę
propozycji stażu, a nawet rezydentury, ale… ona chciała do Gdańska, do doktora Tomasza
Niedziałkowskiego, w którym zdążyła się chyba zakochać! Tylko jak powiedzieć dziadkowi,
który zastępował jej ojca i matkę przez tyle lat i poglądy miał rzeczywiście przedpotopowe, że
ma zamiar zamieszkać — bez ślubu! — z młodym doktorem w jego kawalerce i posmakować
życia we dwoje, zanim… To będzie jeszcze trudniejsze do przekazania… Może jutro…
— Pojedziemy do Tucholi i Człuchowa — odezwał się Edward stanowczym tonem, biorąc
milczenie dziewczyny za cichą zgodę. — Jeśli tam cię nie przyjmą, spróbujemy…
— Edziu — Maria położyła dłoń na jego ręce, uciszając męża na chwilę. — Ania jest
dorosła i skoro umyśliła sobie Gdańsk, pojedzie do Gdańska.
— Ale ledwo co wróciła z Warszawy!
— Zostanę z wami, dziadku, tydzień albo dwa i dopiero…
— Tydzień albo dwa! — prychnął i wstał od stołu tak gwałtownie, aż brzęknęły naczynia.
Maria z przyganą pokręciła głową.
Wyszedł, a one uśmiechnęły się porozumiewawczo do siebie. Edward Jabłonowski słynął
z gwałtownego charakteru, a wnuczkę, której swego czasu nie chciał znać, ukochał nad życie.
Gdyby to od niego zależało, zatrzymałby ją na Jabłoniowym Wzgórzu i nie wypuszczał spod
opiekuńczych skrzydeł, bo wiadomo, jaki świat jest okrutny i jak okrutni bywają mężczyźni.
Widać zapomniał — albo przeciwnie, pamiętał bardzo dobrze — jak on sam obszedł się
z babcią Ani, jej córką i z samą Anią, gdy rozpaczliwie potrzebowały jego pomocy.
Tak, tak, Ania najbezpieczniejsza będzie tutaj, w domu — myślał Edward. — Może
dojeżdżać do szpitala w Tucholi — już jego, Jabłonowskiego głowa, by ją tam zatrudnili,
choćby on sam miał jej płacić pensję — ale jej miejsce jest tutaj, w Jabłoniowym Wzgórzu, ot
co!
— Dziadku… — usłyszał cichy głos wnuczki, ale nie odwrócił się, nie spojrzał w jej
zielone jak liść brzozy oczy. — Gdańsk będzie tylko przystankiem przed dłuższą podróżą, bo
zaprosił mnie do swojej kliniki doktor Anderman.
Edward obrócił się w jej stronę gwałtownie. W pierwszym momencie poczuł w sercu
dumę ze swojej małej dziewczynki, która piętnaście lat temu przybyła tu zabiedzona i samotna,
a wyrosła na śliczną młodą panią doktor, którą chce mieć u siebie międzynarodowa sława
neurochirurgii, w następnym aż jęknął w duchu…
— Do Hamburga czy do Stanów? — zapytał cicho.
— Do Stanów.
Ponownie stłumił jęk, choć na zewnątrz udał opanowanie. Nie zobaczy wnuczki tak
szybko… skończą się przyjazdy na święta i na wakacje…
— To może niech będzie ten Gdańsk? — w głosie tego niemal sześćdziesięcioletniego,
silnego mężczyzny zabrzmiało błaganie. Ania objęła go za szyję i przytuliła się z całych sił.
— Wiesz, dziadku, że taka szansa zdarza się raz na całe życie i nie mogę jej stracić
— mówiła cicho, gładząc szczupłą dłonią jego przygarbione plecy. — Przyrzekłam mamie
i sobie też, wtedy, gdy umierała…
— Wiem, Aniu — szepnął, z trudem powstrzymując łzy. — Kiedy lecisz do tych Stanów?
— Jesienią. We wrześniu zwalnia się jedno miejsce. Doktor Anderman zaoferował je
właśnie mnie. To niewyobrażalny zaszczyt.
Jabłonowski musiał się z nią zgodzić. Charles Anderman był najznamienitszym
neurochirurgiem na świecie, operującym nowotwory mózgu, których usunięcia nikt inny nie
chciał się podjąć. To on uratował życie Małgosi Krasce, mamie Ani, gdy dziesięcioletnia
dziewczynka przybyła na Jabłoniowe Wzgórze, prosząc o pomoc. Małgorzata żyła po operacji
jeszcze tylko sześć lat, ale dla Ani, jej córeczki, był to bezcenny dar. Za ten dar będzie
dziadkowi, który zdobył pieniądze na operację, i doktorowi Andermanowi wdzięczna do
końca życia. Tylko jak pogodzić chęć kształcenia się w wymarzonym zawodzie z pragnieniem
dziadka, by została tutaj, w Koniecdrodze?
Westchnęła ciężko.
On również.
Spojrzeli na siebie. Ania uśmiechnęła się nieśmiało, odpowiedział smutnym uśmiechem.
Wrócili zgodnie, ramię w ramię, do domu, by dokończyć pyszny obiad.
— Będziesz bliżej ojca — zauważył Jabłonowski, gdy dziewczyna przekazała Marii wieść
o zaproszeniu do Stanów.
Rzeczywiście, Ned, ojciec Ani, i jego żona, Weronika, przez ostatnie kilka lat podróżowali
po świecie to tu, to tam, szukając swojego miejsca na ziemi. „Zupełnie, jakby Polska była dla
nich za mała”, sarkał Jabłonowski. Ania jednak swym kochającym cały świat i wszystkich
jego mieszkańców sercem rozumiała niespokojnego ducha, jakim był jej ojciec, i ciekawą tego
świata dziennikarkę, jaką była Weronika. Pewnie zanim ona, Ania, do tych Stanów doleci,
Weronika z Nedem zdążą przenieść się do Australii albo na Wyspy Wielkanocne czy gdzie tam
sobie umyślą… To właśnie odpowiedziała dziadkowi. Maria parsknęła śmiechem, zgadzając
się w pełni z dziewczyną.
Po kolacji obie sprzątnęły ze stołu, a potem poszły do stajni, gdzie Edward przed
wieczorem zajmował się końmi.
Stado arabów, z których swego czasu był tak dumny, skurczyło się do trzech klaczy
i jednego wałacha pod siodło, ale też siły Jabłonowski miał już nie te co piętnaście lat temu,
gdy jego hodowla słynęła z championów i championek. Teraz nie przyjmował już do pomocy
ludzi, a głównym źródłem dochodu starego dworu byli letnicy.
No właśnie, coś tutaj za cicho jak na pierwsze dni lipca…
Ania obejrzała się na dom.
— Nie ma gości? Nikt nie przyjechał?
— Nikogo w te wakacje nie zapraszaliśmy — odburknął Edward, nim Maria zdążyła
odpowiedzieć. — Miałem nadzieję, że pomieszkamy we troje, spokojnie, zanim zaczniesz
pracę, ale teraz… — Machnął ręką.
Ania znów poczuła ukłucie winy. Nie chciała dziadka i Marii rozczarowywać, ale
naprawdę ciągnęło ją do Gdańska. I do Tomka Niedziałkowskiego, którego palący dotyk dłoni
i namiętne pocałunki pamięta do dziś, choć od ostatniego ich spotkania minęło ładnych parę
miesięcy. Zaczerwieniła się, mając nadzieję, że dziadkowie nie widzą tych zdradliwych
rumieńców, ale Edward miał bystry wzrok. Posłał dziewczynie uważne spojrzenie, a ta
zapytała jak gdyby nigdy nic:
— Mogę przejechać się na Dżihadzie? — Takie imię nosił najspokojniejszy koń w stajni.
— Do nocy zostało jeszcze parę godzin, a ja tak dawno nie siedziałam w siodle…
O, takie tematy Jabłonowski lubił. Konie. Żadnych Gdańsków i podejrzanych doktorków.
Parę minut później Ania, napominana, żeby nie wjeżdżać zbyt głęboko w las — zupełnie jakby
po piętnastu latach wędrówek po leśnych ścieżkach mogła się tu zgubić — ruszała na samotną
przejażdżkę, za którą tęskniła przez wszystkie miesiące uwięzienia w gwarnej, dusznej stolicy.
Tylko ona, pusta droga, brzozy po obu stronach, silny koński grzbiet pod pupą i miarowy
odgłos kopyt, przerywany parskaniem. To dopiero jest prawdziwe życie! Może dziadek ma
rację? Może powinna tu zostać, zakręcić się koło stażu w najbliższych szpitalach i wieść taką
sielankę na co dzień?
Zaśmiała się cicho do siebie. Ona mogła zostać. Kochała Jabłoniowe Wzgórze i nie
ciągnęło jej w daleki świat jak ojca, ale… uśmiech dziewczyny zgasł… coś obiecała mamie
i sobie: zostanie chirurgiem i będzie ratowała życie chorym na raka, by choć jedna kobieta
i jedna dziewczynka nie cierpiały tak strasznie jak ona sama i jej matka przed piętnastu laty.
A dane słowo zobowiązuje.
Koń, jakby się z nią zgadzał, podrzucił głową i parsknął, a potem zastrzygł uszami.
— Co jest, Dżihad? — Ania uniosła się nieco w strzemionach, patrząc na drogę przed
sobą, która łagodnie skręcała w kierunku szosy.
Wśród wysokich traw, tuż przy strumieniu, wzdłuż którego jechała, leżał… człowiek.
Krzyknąwszy cicho, raczej ze zdziwienia niż ze strachu, Ania zeskoczyła na ziemię
w momencie, gdy koń zrównał się z leżącym nieruchomo kształtem. „Pewnie pijany” — to
pierwsze, co każdemu, znającemu te okolice i upodobania mieszkańców, przychodzi do głowy,
ale… nie tym razem.
Dziewczyna przyklękła obok nieprzytomnego mężczyzny, obrzucając szybkim, lecz
uważnym spojrzeniem białą, poznaczoną plamami krwi koszulę, czarne spodnie od garnituru
i drogie skórzane buty — w takich nie szlajają się po okolicy wiejscy pijaczkowie.
Leżał na brzuchu z jedną, zakrwawioną ręką wyciągniętą ku drodze, ale twarz miał
zwróconą w stronę strumienia. Krew ściekała mu też po karku, tworząc wokół głowy
krzepnącą kałużę.
Ania, która w pierwszej chwili chciała spanikować, wskoczyć z powrotem na koński
grzbiet i ruszyć pędem po pomoc, w następnej poczuła znajomy spokój, niemal chłód lekarza
ratującego ludzkie życie.
Sprawdziła puls na szyi rannego — serce biło słabo i wolno, ale biło. Ostrożnie odwróciła
mężczyznę na plecy, by ocenić, jakie rany zagrażają wykrwawieniem się, i aż wciągnęła
powietrze. Ten człowiek nie miał wypadku gdzieś tam na drodze i nie przyczołgał się tutaj nie
wiadomo po co, on został zmasakrowany. Po prostu skatowany niemal na śmierć!
Ania opanowała gniew — kto ze wsi mógł drugiemu coś takiego zrobić?!, w Koniecdrodze
nie było bandytów! — i sięgnęła odruchowo do kieszonki szortów, gdzie powinna być… no
właśnie, powinna. Komórkę zostawiła w domu, bo po co komu na konnej przejażdżce telefon?
Rozejrzała się bezradnie dookoła, szukając pomocy, ale tą drogą jeździło się tylko wtedy,
gdy szosa była nieprzejezdna, czyli w zasadzie nigdy. Czym opatrzy rannemu głowę, nim ten
się wykrwawi na amen?!
Delikatnie zaczęła ściągać mu z ramion, sinych od uderzeń jakimś tępym narzędziem — Ani
przyszło na myśl, że kijem bejsbolowym — koszulę. Oddarła jednym szarpnięciem rękaw
i owinęła krwawiącą głowę. Na do widzenia musieli go zdzielić w potylicę, albo sam ją sobie
rozciął, padając bez przytomności.
Krwotok ustał, gdy mocno zacisnęła węzeł. Teraz musi natychmiast przetransportować
rannego do szpitala.
Pytanie tylko: czym?
Tuż obok stał spokojnie Dżihad, ale Ania zdawała sobie sprawę, że nieprzytomnego
mężczyzny nie wciągnie na koński grzbiet. Może szybko pojechać do domu i wrócić
z pomocą?
A ranny wtedy umrze, pozostawiony sam sobie…
Co robić? Co robić?!
Mężczyzna jęknął. Pochyliła się nad nim, zanurzyła strzęp koszuli w strumieniu i obmyła mu
obitą twarz. Uchylił nieco powieki i Ania ze zdumieniem ujrzała błysk przytomności w jego
spojrzeniu.
— Jestem lekarzem, pomogę panu, proszę się nie ruszać — powiedziała szybko
wyświechtaną formułkę, choć nie miała pojęcia, jak mu pomóc, a on nie miał sił, by
gdziekolwiek się ruszać.
— Mój samochód — wyszeptał.
Ani rozbłysły oczy. No tak! Musiał tu czymś przyjechać! Szosa była kawałek stąd, ale
konno dotrze tam w kilka minut. Tyle ten człowiek wytrzyma. Musi wytrzymać!
— Gdzie są kluczyki? — zapytała, widząc, że błysk przytomności w jego oczach gaśnie.
Rozwarł palce. Podłużny przedmiot wypadł na trawę. Ania porwała go, niemal jednym
skokiem dosiadła Dżihada i, zawracając w kierunku szosy, zmusiła zwierzę do galopu.
Parę minut później, ku swemu zdumieniu, ujrzała zaparkowaną jak gdyby nigdy nic na
poboczu, lśniącą nowością terenową mazdę. Kliknięciem pilota otworzyła drzwiczki od strony
kierowcy i już miała wsiadać i ruszać rannemu na pomoc, gdy pojawił się kolejny problem:
koń. Dżihad to mądre zwierzę, ale za samochodem sam z siebie nie pobiegnie, a tu liczyła się
każda minuta!
Ania odpięła jeden koniec wodzy i prowadząc zwierzę jak na lince, mogła usiąść za
kierownicą mazdy. Ruszyła na początku wolno, jedną ręką zmieniając biegi, drugą trzymając
koniec wodzy z Dżihadem. W życiu tak nie dojadą do cywilizacji! Zatrzymała samochód
i przywiązała linkę do haka. Teraz miała dwie ręce wolne i mogła nieco przyspieszyć,
oglądając się raz po raz, czy ukochany koń dziadka nadąża. Truchtał za samochodem bez
wysiłku. Odetchnęła i skupiła się na drodze.
Chwilę później już pochylała się nad rannym. Był nieprzytomny, ale nie krwawił. Chociaż
tyle dobrego.
Otworzyła tylne drzwi potężnego SUV-a, wzięła mężczyznę pod pachy i wytężając
wszystkie siły, spróbowała unieść go i pociągnąć do samochodu. Może nie tak powinna
wyglądać pierwsza pomoc, ale Ania nie miała wyboru: pogotowia wezwać nie mogła, na
dłużej rannego, pod opieką konia, również nie zostawi.
Ku jej ogromnemu zdumieniu — człowiek w takim stanie powinien nie żyć — mężczyzna
oprzytomniał ponownie. Przytrzymał się jej ramienia i ze stłumionym jękiem próbował wstać,
ale osunął się na kolana, podtrzymany przez dziewczynę.
— Zabiorę pana do szpitala, tam…
Na jej nadgarstku z zadziwiającą siłą zacisnęły się palce nieznajomego.
— Tylko nie szpital. Proszę mnie zawieźć do najbliższego hotelu. Tylko nie szpital
— wyszeptał, puścił ją i zemdlał.
— No, no — mruknęła do siebie — jeśli masz tyle siły, by mnie powstrzymywać, nie może
być z tobą tak źle. Tylko dlaczego boisz się szpitali?
Dowie się tego w swoim czasie. Teraz musi wciągnąć rannego do samochodu i skoro nie
jadą do szpitala, zawieźć go do dworu. Tam razem z Marią i dziadkiem zadecydują, co dalej.
I tak miała najpierw jechać do Jabłoniowego Wzgórza, żeby zostawić konia. Z Dżihadem,
prowadzonym na lince, do Tucholi przecież nie dojedzie…
Ruszyła wolno, raz po raz zerkając a to na rannego, a to na kłusującego za samochodem
wałacha. Takiej przejażdżki doprawdy się nie spodziewała…
Droga, która zajęłaby jej, nawet konno, najwyżej kwadrans, teraz wlokła się bez końca.
Ranny pojękiwał na co większych wybojach, lecz Ania dzięki temu wiedziała, że mężczyzna
jeszcze żyje. Nie mogła przyspieszyć. Nie mogła wezwać pomocy. Właściwie niewiele mogła,
tylko jechać naprzód. Do domu.
W pewnym momencie obejrzała się za siebie i napotkała przytomne spojrzenie jego oczu.
Twarz miał obitą, zakrwawioną i spuchniętą, musiał cierpieć męki, ale wzrok miał ostry
i uważny.
— Dokąd mnie pani wiezie? — zapytał popękanymi od ciosów wargami.
Ania pomyślała, że ten człowiek musi mieć niesamowitą siłę wewnętrzną, po prostu
niezłomną wolę, by w takim stanie próbować usiąść prosto i jeszcze zadawać pytania.
— Do domu — odparła, rzucając mu spojrzenie przez ramię.
Siedział w miarę prosto, odchylił głowę do tyłu i odpoczywał po nadludzkim wysiłku,
jakiego przed chwilą dokonał.
— Prosiłem: do najbliższego hotelu — wyszeptał.
— Nikt by pana nie przyjął w takim stanie, zresztą muszę odprowadzić do stajni konia,
potem zdecydujemy dokąd… — Urwała i zahamowała gwałtownie, bo ranny pociągnął
klamkę od drzwi, próbując je otworzyć.
Wyskoczyła z samochodu, zatrzasnęła drzwi z powrotem i krzyknęła, sfrustrowana do
granic:
— Proszę siedzieć spokojnie! Bo wezwę pogotowie i ono już się panem zajmie! Nie tak
delikatnie jak ja!
Rzucił jej spojrzenie spod opuchniętych powiek i kiwnął głową. Mogła usiąść za
kierownicą i powoli ruszyć dalej.
— Jak ma pan na imię? — zapytała, widząc, że nadal jest przytomny.
Znów ten wzrok. Uważny, badawczy.
— A jak jest w dowodzie? — odpowiedział pytaniem.
Ania uniosła brwi. Stracił pamięć?
Dopiero teraz zauważyła na siedzeniu obok porzuconą marynarkę, z której kieszeni
wystawał portfel.
— Nie legitymowałam pana — mruknęła. — Próbowałam zatamować krwotok.
— Dziękuję — szepnął, zamykając oczy.
Ania skupiła się na prowadzeniu. Coś nie dawało jej spokoju. Ten człowiek najwyraźniej
został zatrzymany na drodze, wyciągnięty z samochodu, zawleczony do lasu i pobity. Może ci,
co to zrobili, chcieli go nawet zabić. A jednak… nie ruszyli ani drogiego auta, ani marynarki
z portfelem, a on sam najwyraźniej wolał się wykrwawić, niż trafić do szpitala, gdzie
spisaliby jego tożsamość, zgłosili pobicie policji…
Ty się boisz policji — pomyślała, czując nieprzyjemny dreszcz. — A porachunki w lesie
załatwia mafia.
Zajechała pod dom, zatrzymała samochód i siedziała nieruchomo tak długo, aż z dworu
wybiegła zaaferowana Maria, myśląc, że to letnicy, a ze stajni wyszedł zdziwiony Edward,
widząc Anię za kierownicą nowiutkiej terenówki i konia, na którym wyruszyła, przywiązanego
na lince do haka.
Dopiero wtedy dziewczyna wysiadła i rzekła do obojga:
— Znalazłam w lesie rannego człowieka. Musimy mu pomóc.
Maria na widok posiniaczonej, zakrwawionej twarzy mężczyzny przytknęła obie dłonie do
ust, by powstrzymać krzyk. Edward przy pomocy Ani pomógł mu wysiąść i we troje przenieśli
go do pokoju na parterze, który kiedyś zajmowała Małgosia Kraska. Gdy opadł ciężko na
poduszki, Edward ruszył do drzwi ze słowami:
— Wezwę pogotowie.
Ale… Ania przytrzymała go za rękę.
— Dziadku, masz lekarza tu, na miejscu. Umyjemy go z ciocią Marysią, opatrzę jego rany,
zszyję głowę. Damy sobie radę bez pogotowia.
Edward spojrzał na wnuczkę z niedowierzaniem. Mają tu ledwo żywego człowieka, a ona
zamiast czym prędzej wzywać pomoc, powstrzymuje go?
— Może mieć obrażenia wewnętrzne. Pękniętą wątrobę, obite nerki… — zaczął.
Ania pokręciła głową. Gdyby miał, na pewno nie próbowałby uciec z jadącego samochodu,
ale tego dziadkowi nie powie.
— Zbadam go. Bardzo, bardzo dokładnie. Jeśli coś mnie zaniepokoi, na pewno zawieziemy
go do szpitala.
To brzmiało rozsądnie.
Maria pobiegła po ręczniki, by obmyć rannego z krwi, Ania poszła do swojego pokoju po
torbę lekarską, w której spoczywał, oprócz stetoskopu i najróżniejszych medykamentów,
nowiutki zestaw chirurgiczny z kilkoma opakowaniami igieł i nici. Miała czym pozszywać
tego biedaka. Nieee, „biedak” nie było adekwatnym określeniem. Nim wróciła do pokoju,
gdzie leżał mężczyzna, wyszła na podjazd, wyciągnęła z kieszeni marynarki jego portfel
i otworzyła szeroko oczy na widok nietkniętych pieniędzy i kart kredytowych, czy raczej ich
ilości. Potem wyciągnęła dowód osobisty. Ze zdjęcia patrzyła na nią przystojna, bardzo
przystojna męska twarz i ciemnoszare oczy, których ostre, uważne spojrzenie miała świeżo
w pamięci.
Znała tę twarz, znała imię i nazwisko człowieka, którego znalazła w lesie. Znała go
prawdopodobnie cała Polska, a może nawet pół Europy… I mimo że w dowodzie miał
wpisane „Jan Szydłowski”, Ania wyszeptała z satysfakcją:
— Witaj w Jabłoniowym Wzgórzu, Danielu van der Welt.
===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
ROZDZIAŁ II
Gdy wróciła do pokoju, Edward z Marią zdążyli zdjąć z rannego mężczyzny zakrwawione
ubranie i teraz próbowali namoczonymi w ciepłej wodzie ręcznikami obmyć jego ciało z krwi.
Głowę nadal miał owiniętą rękawem własnej koszuli. Widać przy próbie zdjęcia opatrunku
rana znów się otworzyła.
— Zostawcie mnie z nim na chwilę — odezwała się, stając w progu z torbą lekarską
w dłoni.
W jej głosie brzmiała nie prośba, a polecenie lekarza, które oboje — Edward z Marią
— wykonali bez szemrania, trochę zdziwieni, a trochę dumni z dziewczyny i jej stanowczości.
To nie była już ich urocza, kochana Ania, to była doktor Anna Kraska.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, pochyliła się nad rannym i zaczęła go dokładnie badać.
Osłuchała płuca i serce. Obejrzała spojówki. Sprawdziła, czy źrenice prawidłowo reagują na
światło. Zbadała jamę brzuszną, wszystkie kości, żebra, czaszkę… Wyglądało na to, że życiu
tego człowieka nic nie zagraża, co też — wiedząc, że jest przytomny, bo podczas jej zabiegów
próbował powstrzymać się od jęków — powiedziała:
— Chcieli pana zabić, ale im się nie udało.
Wydał z siebie coś, co zabrzmiało jak parsknięcie.
— Gdyby chcieli mnie zabić, na pewno by im się udało — odparł, z trudem wymawiając
słowa.
— Czego więc chcieli, Danielu van der Welt? — rzuciła, patrząc mu prosto w oczy.
Nie odwrócił wzroku. Nawet powieka mu nie drgnęła, choć wiedział, że ta młoda lekarka
go zdemaskowała i za chwilę pewnie wezwie policję.
— Forsy — odrzekł krótko.
— Portfela nie tknęli.
Znów to parsknięcie.
— Jestem im winien trochę więcej niż parę setek.
— I nie tylko im — zauważyła. — Ściga pana cały Interpol. Jak można być tak głupim
i wrócić do kraju, z którego udało się panu uciec?
Wbił w nią to swoje ciemnoszare i teraz bardzo jadowite spojrzenie, a potem odrzekł
powoli:
— Czasem trzeba głupio zaryzykować.
Zamknął oczy. Rozmowa była skończona.
Ania pokręciła głową, z wysiłkiem — choć starał się pomagać, jak mógł — odwróciła go
na brzuch i zajęła się raną na potylicy. Musiał bardzo cierpieć, gdy szyła mu ją bez
znieczulenia, ale nie wydał z siebie ani jednego jęku. Tylko gdy opadł z powrotem na
poduszkę, był blady jak śmierć, a czoło pokrył mu zimny pot.
— Spokojnie, spokojnie, nie wejdzie mi pan teraz we wstrząs. Nie po tym, co zniósł pan
tam, w lesie — mruknęła, podając mu ampułkę kortykosterydu i drugą, środka
przeciwbólowego. Nie zareagował ani na jedno, ani na drugie, śmiertelnie wyczerpany.
Ania raz jeszcze zbadała go tak dokładnie, jak chyba żadnego pacjenta dotąd w swojej
krótkiej lekarskiej karierze, a potem pochyliła się nad nim i szepnęła:
— Na razie jest pan bezpieczny, Janie Szydłowski.
Wrzuciła do torby jego portfel, zatrzasnęła zamek i ruszyła do drzwi.
Maria z Edwardem czekali w jadalni.
— Wygląda na to, że nic mu nie będzie — zaczęła Ania, patrząc w zamyśleniu przed siebie.
— Jak można tak człowieka skatować, no jak? — Maria wstała, by wrócić do rannego
i dokończyć obmywanie z krwi, ale Ania zatrzymała ją w progu:
— Zasnął. Dajmy mu, ciociu, odetchnąć. Nie byłam zbyt delikatna.
— Nie rozumiem, czemu nie wezwiemy pogotowia — odezwał się Edward.
Ania zwróciła na niego to swoje dziwne, zamyślone spojrzenie. Sama tego nie rozumiała.
Miała w pamięci urywki artykułów na temat mężczyzny, który leżał w pokoju obok, zdany na
ich łaskę i niełaskę. Był hakerem, genialnym hakerem, okradał banki. Za to go ścigano. Ale
też…
Musi wiedzieć więcej. Dopiero wtedy postanowi co dalej. Teraz odezwała się na głos:
— Będę się nim opiekowała dotąd, aż wydobrzeje.
Edward uniósł brwi i nagle zaświtała mu w głowie mała nadzieja.
— Nie pojedziesz do Gdańska? Zostaniesz tutaj, żeby się opiekować tym znajdą?
— Pojadę na dzień czy dwa, bo obiecałam — znów to nieobecne, tak niepodobne do
żywiołowej, szczerej Ani spojrzenie w okno — ale wrócę. To mój pierwszy prawdziwy
pacjent — patrzyła teraz dziadkowi prosto w oczy. — Gdzie będzie miał lepszą opiekę, jak
nie u nas, w Jabłoniowym Wzgórzu?
Wstawała do niego w nocy kilka razy. Musiał cierpieć męki, oczy miał zmętniałe od gorączki
i bólu, ale nie poskarżył się ani słowem, nie jęknął, gdy była przy nim, zastanawiając się, czy
jego stan zagraża życiu i jeśli natychmiast nie wezwie pogotowia, będzie miała tego
mężczyznę na sumieniu — i pójdzie do więzienia — czy też poczekać jeszcze, podać mu leki,
które ma, i… chronić go przed aresztowaniem.
— Wytrzymam — szeptał, błagając ją wzrokiem, by nie dzwoniła pod 112. A gdy widział
jej wahanie, mówił: — Odjadę. Proszę tylko pomóc mi dojść do samochodu.
— Bredzisz, człowieku — sarkała, zła na siebie, że w ogóle się zastanawia. — W takim
stanie umrzesz po drodze, a ja i tak będę cię miała na sumieniu.
Wstawał świt, gdy zeszła do niego po raz kolejny. Tym razem leżał tak spokojnie, że Ani
serce stanęło w pół uderzenia. Dopadła doń, potrząsnęła za ramię. Uchylił spuchnięte
powieki, a ona mało nie rozpłakała się z ulgi i złości. Na siebie i na niego.
— Dzwonię! — rzuciła przez zaciśnięte zęby. — Mam tego dosyć…
— Zrobiłem to dla siostry — przerwał jej cichym, rwącym się głosem. — Wróciłem do
siostry. Jest chora. Ciężko chora. Proszę mi pomóc, pani doktor…
Ani krzyk uwiązł w gardle. Bo też przypomniała sobie jeszcze parę informacji o tym
mężczyźnie, które znalazła w internecie. Miał dwie siostry bliźniaczki. Wspomagał liczne
organizacje charytatywne. I uratował życie chłopczykowi z chorym sercem. Jeśli o nią chodzi,
zasługiwał przynajmniej na to, by wyjść z Jabłoniowego Dworu jako wolny człowiek. Potem
niech go sobie policja ściga do woli.
Trzy dni później Jan Szydłowski wyglądał chyba jeszcze gorzej, jeśli to w ogóle możliwe.
Sińce na ciele przybrały barwę fioletową, ciało opuchło od uderzeń, ale… Ania, badając go
tak uważnie jak wczoraj i przedwczoraj, stwierdziła, że może i wygląda okropnie, ale jego
stan ogólny stanowczo się poprawił. Gorączka zaczęła spadać. Zjadł trochę rosołu z lanymi
kluskami i pił posłusznie wszystko, co Ania czy Maria podsuwały mu pod nos. Wprawdzie
przy każdej próbie wstania z łóżka tracił niemal przytomność, mimo to…
Ania uśmiechnęła się, odejmując stetoskop od piersi chorego.
— Jest pan nie do zdarcia, co? Ile razy był pan w takim stanie?
Uchylił powieki tak spuchnięte, że prawie nie było widać źrenic.
— Mówiłem: oni wiedzą, jak bić, żeby nie zabić.
— Bo cenniejszy jest pan żywy, a nie martwy? Tak, rzeczywiście coś pan wspominał. Ta
blizna to po kuli? — Wskazała okrągły ślad na ramieniu.
Nie odpowiedział. Zarobił tę kulę osłaniając siostrę. Ale ta młoda lekarka nie musi o tym
wiedzieć. Siostra. Danka. O nią i tylko o nią się teraz martwił. On leży tutaj, bezczynnie
gapiąc się w sufit, a ona…
— Mam prośbę, pani doktor… — musiał zaufać tej dziewczynie. Po prostu musiał.
Zwróciła ku niemu oczy, tak intensywnie zielone, że w samej tej zieleni można się było
zatracić. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów barwy dogasającego ogniska i śmiesznie, nie, nie
śmiesznie, lecz uroczo zmarszczyła nos usiany piegami. Ciekawe, czy zdawała sobie sprawę
z tego, jaka jest piękna…
— Tak? — ponagliła go, bo umilkł.
— W samochodzie, pod kołem zapasowym, ukryty jest telefon. Mogłaby go pani przynieść?
— Tylko tyle? Myślałam, że mam włamać się na serwer Interpolu i wyczyścić pana
kartotekę — zaśmiała się, wstając. Już wychodziła z pokoju, gdy dobiegł ją jego głos:
— Gdyby to było takie proste, dawno bym to zrobił.
Ania zaśmiała się po raz drugi. Nic nie mogła poradzić na to, że zafascynował ją ten
człowiek. Nie jako mężczyzna, rzecz jasna, lecz jako przypadek lekarski, poprawiła się
w duchu. Jej pierwszy, własny, najprawdziwszy pacjent. Bo przecież zakochana była
w doktorze Niedziałkowskim, prawda?
Parę minut później wracała z telefonem, który był ukryty tam, gdzie jej powiedziano.
Korciło ją, by zerknąć do książki adresowej czy otworzyć skrzynkę odbiorczą, ale zasady
moralne wzięły górę nad ciekawością i podała mężczyźnie komórkę, nie szperając w jej
pamięci.
Próbował ująć telefon w dłoń, ale nie mógł utrzymać go w palcach.
— Czy może pani wybrać numer? — poprosił cicho. Widać było, że nie lubił albo nie
umiał prosić o pomoc.
Otworzyła książkę adresową. Była pusta. Zupełnie pusta.
— Tu nic nie ma — rzekła, przenosząc na mężczyznę zdumione spojrzenie.
Przyglądał się jej chwilę spod spuchniętych powiek. Każda inna stwierdziłaby to
wcześniej, nim oddałaby mu telefon. Ta dziewczyna nie uczyniła tego. Warto zapamiętać.
— Podyktuję numer.
Podał długi szereg cyfr, który ona pracowicie wystukała na klawiaturze nokii. Chwilę
później odezwał się sygnał połączenia. Potem drugi i…
— Proszę się rozłączyć.
Zrobiła posłusznie to, co kazał. Znów zaczął dyktować numer. I znów po dwóch sygnałach
poprosił, by przerwała połączenie, a Ania zrozumiała, że to umówiony sygnał. Trzeciego razu
nie było. Telefon rozdzwonił się jej w ręku. Spojrzała na mężczyznę pytająco, po czym
wcisnęła zieloną słuchaweczkę i przytknęła mu komórkę do ucha.
— Słuchaj, dorwali mnie — zaczął. — Nie policja. Nasi przyjaciele z… czarnego vana.
Jestem w bezpiecznym miejscu — mówił wolno, ważąc każde słowo i patrząc przy tym
dziewczynie prosto w oczy, bo ta siłą rzeczy przysłuchiwała się rozmowie. — Ale… tym
razem nie żartowali. Oddaj im te pieniądze co do centa, przynajmniej ich musimy mieć
z głowy, a potem przyjedź po mnie. Jestem… — urwał, rozejrzał się dookoła, po czym
spojrzał pytająco na Anię.
Ta uśmiechnęła się przekornie i wyszeptała, tak by nie słyszał jej rozmówca:
— Niech pan zajrzy w szklaną kulę. Odejdzie pan stąd wtedy, gdy ja, pański lekarz, na to
pozwolę.
Parsknął śmiechem i w następnej chwili skrzywił się z bólu.
— Nie wiem, gdzie jestem, ale to nieważne. Teraz trzeba ratować Dankę. Tak. Masz moją
zgodę. Na wszystko.
Rozmowa była zakończona. Oddał dziewczynie telefon.
— Co się stało pana siostrze? — zapytała Ania, biorąc komórkę do ręki. — Jestem
lekarzem, może potrafiłabym…
— Próbowała się zabić — uciął. — Przeze mnie.
Anno Krasko, kobieto, puchu marniawy, jak mawiał twój kumpel, Jacek, w co ty się
wpakowałaś?! — to było dobre pytanie i Ania, jadąc swym starym, ale niezawodnym punto do
Gdańska, zadawała je sobie od dobrych paru kwadransów. — Poszukiwany przez policję
i Interpol haker pod dachem nic nie podejrzewającego dziadka i cioci Marysi… Przestępca,
któremu ty ofiarnie niesiesz pomoc, zamiast równie ofiarnie wspomóc w jego pojmaniu
wymiar sprawiedliwości!?
A gdyby to uciekał twój tata, Ned? Też byś na niego doniosła? — zapytało sumienie.
— Daniel van der Welt owszem, jest złodziejem, ale twój własny ojciec jest mordercą. Zabił
w obronie dziecka, ale zabił. I nie tobie osądzać mężczyznę, którego uratowałaś, nie
wysłuchawszy, co ma na swoją obronę. Jeśli zechce się oczywiście bronić, bo najpewniej
zniknie któregoś dnia albo którejś nocy, nie zostawiając nawet głupiej kartki z „Dziękuję”.
Tak sobie rozmyślała doktor Kraska, jadąc do swojego ukochanego w ten jasny, lipcowy
poranek.
Godzinę później narzucała na siebie śnieżnobiały fartuch, przypinała z dumą identyfikator
i pytała ubierającego się obok młodego mężczyznę:
— Jak wyglądam?
Objął ją, wycisnął na miękkich, ciepłych ustach dziewczyny namiętny pocałunek
i wymruczał:
— Tak apetycznie, że chętnie bym cię skonsumował raz jeszcze, ale nie mogę spóźnić się na
dyżur.
Był rezydentem w Szpitalu Dziecięcym w Gdańsku Oruni i miał zamiar wymóc na ojcu staż
dla Ani. Pragnął bowiem mieć tę niezwykłą, uroczą istotę jak najbliżej siebie przez cały dzień,
a jeszcze chętniej całą noc, gdy godziny dyżuru dłużą się w nieskończoność, a na oddziale nie
ma chętnej na parę namiętnych minut pielęgniarki.
Od dziś będzie miał swoją Anię. Swoją śliczną, rudowłosą Anię Kraskę, którą poznał
podczas ubiegłorocznych praktyk i dotąd ją czarował swoją lekarskością, elokwencją
i poczuciem humoru, dotąd uwodził i osaczał, aż w końcu serce dwudziestoczteroletniej wtedy
studentki zapomniało o poprzednich rozczarowaniach i pozwoliło sobie na zakochanie
w przystojnym, młodym lekarzu, synu ordynatora chirurgii dziecięcej szpitala na Żuławskiej.
W wakacje nie rozstawali się właściwie ani na chwilę: na praktykach studenckich Ania
mogła przesiadywać w szpitalu całe dnie i noce. Ale gdy zaczął się ostatni rok studiów,
odjechała do Warszawy, a Tomek pozostał w Gdańsku.
Dopiero dziś rano Ania wróciła na dobre, a przynajmniej tak się młodemu, pewnemu siebie
mężczyźnie wydawało, i mógł planować wspólną przyszłość, którą zaczęli rok temu od
namiętnej nocy w jego kawalerce.
Ania miała jednak swoje tajemnice, ale na ich wyjawienie przyjdzie czas. Dziś zaczynała
wolontariat, a może nawet staż w gdańskim szpitalu, który potrwa nieco krócej, niż myślał
Tomek, bo… całkiem niedawno zaproponował jej współpracę ktoś znacznie ważniejszy. Ale
jak powiedzieć o tym zakochanemu mężczyźnie? Później przyjdzie odpowiednia pora. Teraz
oboje spieszą się do szpitala. Już się nie mogła doczekać!
Jak ona kochała ten zawód! Jak pragnęła pomagać pacjentom, szczególnie tym najmłodszym!
Dziś po raz pierwszy przekraczała bramy szpitala jako pani doktor, a nie jakaś tam studentka.
Szczęśliwa i pełna radości, jak to ona, po prostu świeciła własnym blaskiem.
Pielęgniarki — nawet ta wiecznie skwaszona — uśmiechnęły się na widok młodej
dziewczyny, która w zeszłe wakacje, będąc jeszcze studentką, zaskarbiła sobie ich sympatię,
pomagając we wszystkich, nawet w najmniej wdzięcznych pracach każdemu, kto poprosił
o pomoc, a czasem nawet nie zdążył poprosić. Nie bała się pobrudzić białych rączek, szorując
toalety czy podłogi sali operacyjnej zachlapane krwią. Naprawdę dała się lubić, choć gdy
zakręcił się koło niej syn ordynatora, już nie było mowy o poprzedniej zażyłości i ploteczkach
przy kawie… Ania nie zdawała sobie sprawy z rosnącego dystansu. Wkrótce potem wyjechała
na studia.
Dziś wracała tu jak do własnego domu, stęskniona za atmosferą gdańskiego szpitala,
i przyjęto ją równie serdecznie jak rok temu. Tak się przynajmniej kochającej cały świat
dziewczynie wydawało. Pielęgniarki poczęstowały ją domowymi ciasteczkami, które
przyniosła jedna z nich. Ordynator z uśmiechem uścisnął jej dłoń, „witając z powrotem na
pokładzie, ale nie obiecując zbyt wiele na początek”. Dwie lekarki, których nie znała,
przywitały się nieco chłodno, ale przecież nie mogą się sobie od razu rzucać na szyję, nawet
Ania to rozumiała i… mogła zaczynać lekarskie życie!
Od własnego, prywatnego obchodu. Bo do tego oficjalnego, o godzinie dziesiątej, zostało
jeszcze parę godzin.
Na piętrze znajdowało się szesnaście sal, w każdej po dwoje, troje lub czworo dzieci. Już
teraz, mimo że godzina była wczesna, we wszystkich pokojach krzątały się mamy albo babcie
małych pacjentów, nie czyniąc różnicy między swoimi dziećmi a obcymi. Ania, widząc to,
przypominała sobie z uśmiechem, że „wszystkie dzieci nasze są”. Dopiero kiedy weszła do
sali numer osiem, ostatniej podczas tego krótkiego „zwiedzania”, ten uśmiech zgasł.
Pokój, w przeciwieństwie do wszystkich innych, był cichy i pusty. Tu nie krzątała się koło
małego chłopczyka mama czy babcia. Gdy Ania weszła do środka, dziecko uniosło nieco
głowę, spojrzało na nią niebieskimi oczami, tak dużymi, że tylko te oczy było widać
w wychudzonej buzi, blask, który rozjaśnił je na chwilę, zgasł, po czym głowa opadła na
poduszkę, a dziecko wyszeptało spieczonymi wargami:
— Ciociu, czy mogę trochę herbatki?
Ani ścisnęło się serce.
— Tak, oczywiście, zaraz ci przyniosę — powiedziała szybko i wybiegła do kuchni.
Wróciła chwilę później i podała płyn dziecku. Zaczął pić wielkimi łykami, próbując
zaspokoić pragnienie jak najszybciej, nim ciocia wyrwie mu kubek, warknie: „Wystarczy”,
i wyjdzie. Gdy zakrztusił się, Ania poklepała go po pleckach, mówiąc łagodnie:
— Powolutku, kochanie. Przyniosę więcej…
Chłopczyk posłał jej znad kubka tylko nieufne spojrzenie.
Wyszła ze smutkiem w sercu. Nieraz podczas praktyk widziała w szpitalach dzieci, których
rodzice nie odwiedzali. Takie właśnie dzieci jak ten chłopczyk. I starała się opiekować nimi
w trójnasób, by stać się choć namiastką tych, którzy powinni być przy dzieciach w tych
trudnych, szpitalnych chwilach.
Nie mogła przypuszczać, że mały Piotruś z ósemki nie jest po prostu pacjentem, którego
rodzice nie odwiedzają. On został w tym szpitalu porzucony.
Z rosnącym niedowierzaniem słuchała suchych słów ordynatora, dla którego Piotr Rogucki był
prawdziwym utrapieniem. Doktor Niedziałkowski nie miał pojęcia, co z tym dzieckiem zrobić.
Już dawno powinien je wypisać, ale komu niby miał ten wypis wręczyć, skoro z matką nie
było od sześciu tygodni żadnego kontaktu? Kto miał odebrać dziecko?
— Tak, wiem, powinienem zgłosić to na policję, ale cały czas się łudzę, że poszła po
prostu w Polskę, wytrzeźwieje w końcu, przypomni sobie o dziecku i je odbierze — mówił
Ani, słuchającej ze zgrozą jego słów. — Już gdy przyjmowaliśmy tego małego, miałem
niedobre przeczucia. Może matka nie była pijana, gdy go przywoziła, ale czuć od niej było
alkohol. Taka młoda dziewczyna… Za to zdawała się naprawdę kochać to dziecko, a mały
najwyraźniej kochał matkę. I oto na co mi przyszło: od miesiąca Rogucki powinien być
w domu, a jest tutaj. Lecz dość tego! Przyrzekłem sobie: do końca tego tygodnia dam jej
szansę, potem wzywam opiekę społeczną i niech zdejmą mi ten problem z głowy. Mam
własnych po kokardę — skwitował i wreszcie spojrzał na słuchającą go uważnie młodą
kobietę o wspaniałych kasztanowych włosach, spiętych w koński ogon, i niezwykłych
zielonych oczach. — Sumienie sumieniem, a dyrektor, gdyby wiedział, że na oddziale od
miesiąca zajmuje miejsce taki pacjent… — Aż sapnął. — Nie zdradzi nas pani?
Ania zaprzeczyła.
— To co, zaczynamy obchód?
Do ósemki lekarze i pielęgniarki już nawet nie zaglądali. Nikomu nie chciało się po tylu
tygodniach zadawać tych samych pytań: „Gdzie jest matka chłopca?” i „Co z nim zrobić?”.
Ania za to kilka razy w ciągu tego dnia odwiedzała opuszczone dziecko i za każdym razem
serce po prostu pękało jej z żalu nad biednym małym chłopczykiem. Leżał nieruchomo,
z rączkami przyklejonymi do boków, patrząc na nią z rosnącym niepokojem i nic nie mówiąc.
Od tego jedynego: „Ciociu, czy mogę trochę herbatki?”, nie odezwał się więcej, choć Ania
próbowała do niego zagadać, czule, wesoło, jak to ona. Ku zdziwieniu dziewczyny dziecko
zdawało się bać jej coraz bardziej. Wreszcie, gdy zajrzała do Piotrusia po południu, nawet na
nią nie spojrzał. Leżał ze wzrokiem wbitym w sufit, sparaliżowany ze strachu.
Pewnie malec myśli, że przyszła go zabrać. A on przecież czekał na mamę…
Pogładziła dziecko po zlepionych potem, dawno nie mytych włoskach — po prostu nie
mogła się powstrzymać przed tym zwykłym ludzkim gestem, którym częstowała każdego
małego pacjenta — i wyszła ze ściśniętym sercem.
Sześć dni. Im obojgu — temu dziecku i Ani — zostało sześć dni, nim chłopca rzeczywiście
stąd zabiorą i już nigdy nie oddadzą matce, która go porzuciła.
Sześć dni, Aniu Krasko, albo blask w tych niebieskich, wypełnionych cierpieniem,
rozpaczą i tęsknotą oczach niewinnego dziecka zgaśnie zupełnie…
Co robić? Jak ona, sama jedna, ma odnaleźć zaginioną kobietę?
===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
ROZDZIAŁ III
Nie miała ochoty na miłość. Na przytulanki także nie. Tomek, urażony jej chłodem, odsunął się
w końcu. Ania siedziała na łóżku, wpatrzona w zachodzące nad blokami słońce i milczała, co
było zupełnie do niej niepodobne. Każdy inny zapytałby, co się stało, ale nie zapatrzony
w siebie, rozpieszczany przez kobiety synalek ordynatora. On wolał się obrazić. Ostentacyjnie
więc odwrócił się i już miał włączyć telewizor, gdy Ania wstała nagle.
— Jadę — rzuciła, sięgając po leżące na fotelu dżinsy.
Dopiero to go zastanowiło. Ania nie miewała humorów. Była prosta w uczuciach, jak… jak
to wiejska dziewucha. Może ma PMS? O to zapytał ją czułym tonem, bo to jako lekarz mógł
zrozumieć. Ale ten nagły chłód i zaskakujące „jadę”?
— Muszę wracać do domu. Teraz — odparła, nakładając bluzkę, którą przed chwilą z niej
zdarł.
— Do domu miałaś jechać w weekend. Starasz się o staż. To nie będzie dobrze wyglądało
w oczach mojego ojca…
— Wypiszesz mi zwolnienie — odparła tonem, jakiego nie słyszał u niej nigdy i naprawdę
się zaniepokoił.
— Zrobiłem coś nie tak? Przepraszam — rzekł, przytrzymując ją za rękę.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Uśmiechnęła się. Wreszcie!
— Nie, to nie ma żadnego związku z tobą. Na oddziale jest porzucony chłopczyk. Muszę
coś z tym zrobić.
— Aaa, ten dzieciak… on, z tego co pamiętam, jest porzucony od jakiegoś miesiąca czy
dwóch. Już dawno nie ty, ale ojciec powinien coś z tym zrobić…
Ania nie słuchała go ani chwili dłużej. Wybiegła z mieszkania, szukając w torebce
kluczyków do swojego punto. Półtorej godziny później zajeżdżała pod ukochane Jabłoniowe
Wzgórze i tonęła najpierw w ciepłych, pulchnych i kochanych ramionach Marii, potem
w mocnym uścisku dziadka. Wzruszyła ją, jak zawsze, serdeczność i niezmienność obojga.
Jeżeli ktokolwiek mógł pomóc małemu chłopczykowi, to tylko oni.
Ale — ku zdziwieniu, a nawet rozpaczy Ani — Edward, wysłuchawszy historii małego
Piotrusia, był innego zdania.
— Aniu, kochanie, nieba bym ci przychylił, ale jak sobie wyobrażasz pomóc temu dziecku
w ciągu niecałego tygodnia? Spróbuję dowiedzieć się, czy możemy z Marią zostać rodziną
zastępczą, ale to potrwa. Maluch i tak trafi do domu dziecka i… może tak będzie dla niego
lepiej? Mówiłaś, że w szpitalu nie dbają o niego jak należy…
— Dbają jak mogą — poczuła się w obowiązku bronić personelu gdańskiego szpitala
— ale wiesz, jakie zaharowane i sfrustrowane są pielęgniarki. Takie dziecko, które samo nie
pójdzie do ubikacji czy po posiłek, jest dla nich po prostu utrapieniem. Nie lubią tego
chłopczyka. Całymi dniami leży w łóżeczku zupełnie sam!
— Ma cztery latka, powinien umieć korzystać z toalety — zauważyła Maria, bo coś
w opowieści Ani nie dawało jej spokoju. Ania coś przemilczała. Coś istotnego. Widać to było
po łzach, które teraz rozbłysły w jasnych do tej pory oczach dziewczyny…
— On nie może wstać z łóżeczka, które jest dla niego za wysokie, bo… — Ania
zachłysnęła się własnym oddechem. — Stracił nóżkę. Dlatego znalazł się w szpitalu:
amputowali mu nóżkę, a nie ma protezy. I nikt go nie nauczył, jak ma sobie radzić. Leży
w pustym pokoju i czeka na mamę, która go opuściła…
Ania rozpłakała się. Wspomnienia, gdy jej własna mama też ją opuściła, choć przecież była
w tym samym pokoju, to jednak nieobecna duchem, wróciły. Doskonale czuła ból małego
chłopczyka, jego dojmującą tęsknotę i rozpacz odczuwała jak swoje własne sprzed lat i po
prostu… nie potrafiła tego znieść. Nie mogła przejść nad cierpieniem tego dziecka,
okaleczonego także fizycznie, do porządku dziennego. Musi coś zrobić. Musi!
Poczuła serdeczny uścisk Marii, poczuła dłoń dziadka zamykającą się na jej dłoni. Ale co
oni mogli? Czy w ogóle sąd weźmie pod uwagę sześćdziesięcioletniego pana
i sześćdziesięciopięcioletnią panią jako rodzinę zastępczą dla czterolatka, na dodatek
niepełnosprawnego?
Ania oparła czoło na splecionych na stole ramionach i łkała z bezradności i żalu, a tych
dwoje, którzy kochali ją bezgranicznie, mogło równie bezradnie patrzeć na jej ból i łzy.
Za to ten trzeci… nie.
Stał w drzwiach jadalni, wspierając się o framugę drzwi, bo poruszał się na trasie
sypialnia-toaleta dopiero od dzisiejszego ranka i nie dość, że nadal bolało go całe poobijane
ciało, to na dodatek czuł zawroty głowy, gdy tylko wykonał gwałtowniejszy ruch, ale patrzył
i słuchał.
Cierpienie nieznanego, porzuconego chłopczyka czuł jak swoje własne, bo on też
wychowywał się bez matki i poniewierał po bidulach. Równie mocno poruszyły go łzy
dziewczyny, lekarki, która znając jego, Daniela, przeszłość, nie zdradziła go do tej pory i…
chyba nie zamierzała zdradzić.
Był jej coś winien, a Daniel van der Welt spłacał swoje długi…
Nie chcąc dłużej patrzeć na drżące ramiona młodej kobiety i jej łzy skapujące na blat stołu,
poruszył się gwałtownie, co wyrwało mu z gardła mimowolny jęk.
Wszyscy troje zwrócili się ku mężczyźnie. Ania poderwała się i przyskoczyła doń,
podtrzymując go pod ramię.
— Co pan wyrabia? Kto pozwolił panu wstać? — zapytała surowo, zapominając o łzach.
— Potrzeba fizjologiczna — odparł.
— Trzeba było zawołać Marię albo dziadka…
— Potrafię już sam się… sobą zająć. Chciałbym wziąć prysznic.
— I zemdleć w łazience? Dawno nie miał pan rozbitej głowy? — Prowadziła go pod ramię
do toalety, wyrzucając z siebie gniewne słowa, żeby nie domyślił się jej niedawnych łez. Nie
wiedziała, że widział te łzy i słuchał jej łkania. Czy raczej nie mógł słuchać. Zatrzymał się
w połowie korytarza, ona stanęła również. Gdy oparł się o ścianę, spojrzała na niego
z niepokojem.
— Prawdę mówiąc, chciałem z panią zamienić kilka słów sam na sam — zaczął powoli,
z namysłem.
— Tutaj? W holu? Też sobie pan wybrał miejsce… — Znów ujęła go pod ramię, ale jego
następne słowa sprawiły, że ręka jej opadła.
— Mogę odnaleźć matkę tego chłopca.
Ania podniosła nań błyszczące oczy. Mrok panujący w korytarzu powodował, że przybrały
barwę mchu.
— Jak? — szepnęła.
Usłyszał w jej głosie nadzieję zmieszaną z bezradnością.
— Wie pani, kim jestem.
Przytaknęła.
— Dla mnie zdobycie informacji, jakiejkolwiek informacji, to tylko kwestia czasu.
— Mamy sześć dni.
— Za sześć dni już mnie tu nie będzie, ale jeżeli ta kobieta żyje, odnajdę ją. Jeśli nie żyje,
być może również. Jedynym problemem są… — Urwał, czując, że zaraz zemdleje.
Od dnia pobicia nie wstawał na tak długo. Ania pochwyciła go, gdy osuwał się po ścianie.
Zawołała o pomoc. Przybiegli Edward z Marią i znów we troje to nieśli, to prowadzili
niesfornego pacjenta do łóżka.
— Jasiu, Jasiu, mówiłam, nie wstawaj, chłopcze — gderała tym razem starsza kobieta.
— Wystarczyło zawołać, ktoś z nas pomógłby wstać, dojść do łazienki. Leż, serdeńko,
odpoczywaj, my się tobą zaopiekujemy…
Dobra była kobieta z tej Marii. Daniel, opadając na poduszkę, czuł się podwójnie
parszywie: nie tylko znów wszystko go bolało, każda stłuczona i skopana komórka, ale też łgał
tym troskliwym, serdecznym ludziom prosto w oczy, udając zwykłego Jasia Szydłowskiego,
zamiast otwarcie powiedzieć, że goszczą pod swoim dachem ściganego przez pół świata
przestępcę.
Gdy Maria z Edwardem wyszli, nie śmiał spojrzeć w oczy Ani, która stała obok łóżka
i patrzyła na Daniela, marszcząc brwi.
— Wiem, że problemem są pieniądze. Domyślam się, że pana usługi nie są tanie…
— zaczęła.
Zwrócił gwałtownie twarz w jej stronę. O czym ona mówi?!
— Ale zapłacimy tyle, ile będzie trzeba. Proszę tylko powiedzieć, jaką kwotę mam
uzbierać.
Aż zgrzytnął zębami ze złości, że tak podłe ma o nim zdanie.
— A na ile wycenia pani mój pobyt tutaj i prywatną opiekę lekarską? — wycedził.
— Co też pan…?! Nie zajęłam się panem dla pieniędzy! Jestem lekarzem!
— A ja hakerem — uciął. — Pani altruistycznie udzieliła mi pomocy, ja zrewanżuję się,
pomagając temu chłopcu. Jedynym problemem są władze szpitala, to właśnie chciałem
powiedzieć, nim… zrobiło mi się trochę słabo w tym dusznym korytarzu. Władze te musimy…
podejść. To znaczy pani musi, bo ja nie mam jeszcze takich możliwości.
— Zrobię co trzeba — odparła cicho Ania.
— Potrzebna mi kopia przyjęcia dziecka do szpitala. Ze wszystkimi danymi chłopca.
I podpisem jego matki.
— Dostanie pan to wszystko. Jutro.
Spojrzał na dziewczynę z nieukrywaną ciekawością.
— Włamie się pani do archiwum?
— Nie. Poproszę mojego… chłopaka. Jest synem ordynatora i lekarzem na tym oddziale.
Jemu nie odmówią — odparła. — Jeżeli odmówią… wtedy dopiero się włamię.
— Musi pani bardzo zależeć na tym dziecku… — odezwał się po dłuższej chwili.
Wzruszyła ramionami.
— Wiem, jak to jest stracić matkę.
— Ja też — szepnął tak cicho, że mogła się tych słów jedynie domyślić.
W tym momencie zadzwonił telefon, z którym mężczyzna się nie rozstawał. Ania poznała
numer, ten sam, który wybierała wczoraj kilka razy. Chciała wyjść, ale Daniel, czy też może
Jan, nie miała pojęcia, jak się do niego zwracać, zatrzymał ją gestem dłoni i odebrał
połączenie.
— Mów — rzucił do telefonu, słuchał przez chwilę, a potem stłumił przekleństwo.
— Drogo sobie cenią moją skromną osobę. Zapłać im. Tak. Całą kwotę. A gdy już naszych
„przyjaciół” będziemy mieć z głowy, zajmiesz się jeszcze jedną sprawą. Przyjedziesz tutaj, do
mnie… — uniósł wzrok na Anię i powtórzył za nią — do Jabłoniowego Wzgórza,
Koniecdroga 17, po dokładne instrukcje i dokumenty. Ale najpierw zajmij się Danką. Ona jest
w tej chwili najważniejsza. Jeszcze jedno, Ari: bądź dla „przyjaciół” uprzejmy. Mogą nam się
jeszcze przydać. — Rozłączył się i wsunął telefon pod poduszkę.
— „Przyjaciele” to ci, co pana pobili? — odezwała się Ania, nie patrząc mu w oczy.
— Mafia?
— Tak — odparł krótko.
— I mimo to pozostaniecie „przyjaciółmi”?
— Nie było w tym nic osobistego. Chodziło tylko o pieniądze.
Wreszcie spojrzała nań smutnym, zgaszonym wzrokiem.
— Trudno było mi ukrywać przed dziadkiem i ciocią, że jest pan poszukiwanym hakerem.
Tego, że należy pan do mafii, nie potrafię przed nimi zataić. Powiem im jutro. Rano. Przykro
mi…
Wyszła bez pożegnania. Daniel rozluźnił napięte mięśnie. Telefon miał w zasięgu ręki,
portfel i kluczyki leżały tuż obok, na stoliku. Spodnie i marynarkę, uprane i odprasowane, oraz
koszulę, pewnie należącą do właściciela dworu, złożono na krześle. Mógł w każdej chwili
wstać, ubrać się, wsiąść do samochodu i odjechać. Jeszcze dziś byłby w Kołobrzegu, jutro na
pełnym morzu, a pojutrze choćby na drugiej półkuli.
Mógłby.
Gdyby nie miał długu wdzięczności w stosunku do ludzi, którzy go przyjęli bez zadawania
pytań pod swój dach, a szczególnie do pewnej zielonookiej pani doktor.
I gdyby nie bolało go całe ciało, tak cholernie, że przy pierwszej próbie nałożenia spodni
niemal stracił przytomność. Leżał przez chwilę, łapiąc oddech, wpatrzony niewidzącym
spojrzeniem w malowany na biało sufit.
Jak on zwieje w takim stanie, gdy jutro dwór zostanie otoczony przez uzbrojony po zęby
oddział AT? No jak?
===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
ROZDZIAŁ IV
Lipcowy ranek na Jabłoniowym Wzgórzu wstał jak zwykle słoneczny i ciepły. Maria
podśpiewywała coś pod nosem, krzątając się po kuchni, Edward zniknął w stajniach,
oporządzając konie, Ania nakrywała stół do śniadania, gdy do jadalni wszedł tamten. Jan-
Daniel. Niechętnie skinęła głową, słysząc jego „dzień dobry”. Omiotła mężczyznę spojrzeniem
lekarza, konstatując, że siniaki zmieniają barwę na żółtawą, z twarzy znika opuchlizna
i niedługo będzie podobny do siebie ze zdjęcia. Czy też raczej ze zdjęć, jakie chętnie rok temu
drukowały wszystkie gazety w kraju. W Polsce nie zdoła długo się ukrywać…
— Niech pan siada — wskazała mu krzesło przy stole.
Usiadł posłusznie, choć Ania nie miała złudzeń, iż temu człowiekowi mogła rozkazywać
jedynie dlatego, że była mu potrzebna. Jeszcze przez dzień, najwyżej dwa. Pojutrze będzie
w stanie na tyle dobrym, że odjedzie swoją czarną mazdą, nawet się nie oglądając.
— Z mafią zadarła nieświadomie moja siostra, nie ja — odezwał się pozornie bez związku.
— Ja jedynie przejąłem jej długi.
Ręce, kładące przed nim talerz i sztućce, zamarły na moment.
Dlaczego mam ci wierzyć? — pytały zielone oczy.
— Wolałem wziąć to na siebie, bo… nie darowałbym sobie, gdyby to Danka wpadła w ich
łapy. Mnie tylko skatowali — mówił półgłosem, ni to do Ani, ni do siebie, patrząc na własne
posiniaczone ręce. — Ją najpierw by zgwałcili, a potem dopiero skatowali. Wtedy musiałbym
kogoś zabić. A mordercą nie jestem — dokończył cicho.
Za to mój ojciec, owszem — przemknęło Ani przez myśl. Zimny dreszcz spłynął po
kręgosłupie, gdy pomyślała, że mogła znaleźć nad strumieniem nie tego mężczyznę, całego we
krwi, a jego siostrę…
Wiedziała, czuła całym sercem, że Daniel mówi prawdę i nie mogła, po prostu nie potrafiła
na niego donieść. Owszem, stanowił dla nich jakieś tam zagrożenie, chociaż na jego polecenie
„przyjaciele” mają zostać spłaceni i dadzą mu spokój. Ale policja nie da spokoju Ani,
Edwardowi i Marii, gdy się dowie, że przez tydzień ukrywali Daniela van der Welt!
Lecz o tym wie tylko ona, Ania, i… niech na razie tak zostanie.
— Zdobędę dokumenty Piotrusia — odezwała się cicho — i przyniosę je panu. Dziadkom
na razie nic nie powiem, bo dziecko jest ważniejsze, ale jeśli ktoś przez pana ich skrzywdzi…
— Jutro już mnie tu nie będzie — mruknął. — Tylko mój przyjaciel wie, gdzie jestem.
— No i mafia.
Rzucił jej ostre spojrzenie.
— Nie przyszło pani do głowy, że za zniknięciem młodej kobiety może stać właśnie mafia?
I że warto byłoby pytać o matkę chłopca u źródeł?
Ania aż usiadła. Nie, to jej do głowy nie przyszło. Jemu owszem. To dlatego kazał swojemu
przyjacielowi być dla tamtych „uprzejmym”, dlatego mogli mu się przydać, prawda? — o to
zapytała na głos.
— Jestem hakerem — przypomniał jej — nie gangsterem. Brzydzę się nimi tak samo jak
pani, ale dla dobra porzuconego dziecka potrafię ukryć to obrzydzenie, tak jak pani będzie
===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
Tylko człowiek zupełnie samotny może sobie pozwolić na zmarnowanie własnego życia. Jeśli jednak zasłużył choć na jedną ludzką miłość, ktoś oprócz niego płaci za jakość jego istnienia. Autor nieznany Małemu, porzuconemu chłopczykowi, któremu mogłam przynieść tylko herbatkę… ===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
PROLOG Co czuje mały, czteroletni chłopczyk, którego mama przywozi do szpitala? Strach. Już raz był w szpitalu. Wie, że będą zadawać mu ból. On będzie jęczał cichutko, a mama się popłacze, głaszcząc go po głowie i obiecując szeptem, gdy ludzie w fartuchach wbiją mu grubą igłę w rączkę, że to jeszcze chwilka, jeszcze troszkę musi wytrzymać i wszystko będzie dobrze. Ale nie było. Z dnia na dzień chłopczyk był coraz słabszy i słabszy, choroba coraz potężniejsza, i w końcu usłyszał słowa, od których ścisnęło się jego czteroletnie serduszko: — Musimy jechać do szpitala. Przypomniał sobie tamten ból i poczuł strach. Zaczął błagać mamę i przyrzekać, że będzie więcej jadł. I nie będzie marudził podczas łykania lekarstw. Wszystko był gotów obiecać, byle tylko mama nie zawiozła go z powrotem w tamto straszne, obce miejsce, gdzie znów będą wbijali mu grube igły w chude ramionka. Ale wtedy chłopczyk nie wiedział jeszcze, co to prawdziwy strach i prawdziwe cierpienie… Za pierwszym razem wytrzymał dzielnie wszystkie zabiegi i wrócił z mamą do domu. Do ich malutkiego, ciemnego mieszkanka, po którego ścianach pięła się pleśń, bo zimą było tu zimno, a latem wilgotno. Do ich biednych, wysłużonych sprzętów, bo na nowe nie było stać spracowanej, zaszczutej przez los dziewczyny, wychowującej samotnie synka. Do swojego własnego łóżeczka, z którego już właściwie wyrósł, ale na nowe nie było pieniędzy. O czym mały chłopczyk nie wiedział. Nie wiedział, że powinien chodzić w ładnych, nowych ubrankach, mieć rowerek, mnóstwo samochodzików i całe pudło klocków Lego — bo jego ojciec mógł sobie na to wszystko pozwolić, ale mama już nie… O wielu rzeczach wtedy jeszcze czteroletni Piotruś nie miał pojęcia, bo Dorota, jego matka, starała się chronić synka przed złem tego świata. Nie uchroniła go jednak przed podstępną, straszną chorobą. Za drugim razem malec tak samo ściskał ją za rękę, gdy niosła go do gabinetu zabiegowego, a potem jeszcze mocniej, gdy pobierali mu krew do badań. Znów nie krzyczał, tylko pojękiwał cichutko, żałośnie. Potem siedział wtulony w matkę, gdy czekali na wyniki badań. Wszystko się zmieniło, gdy wyszedł doktor z plikiem wydruków, omiótł nieprzyjaznym spojrzeniem zabiedzoną, skuloną na krześle młodą kobietę — byłaby nawet ładna, gdyby zadbała o siebie i nie przywoziła dziecka do szpitala podpita, na miłość boską! — i rzekł krótko: — To dziecko musi być operowane. Jak najszybciej. Dziewczyna zbladła i przycisnęła synka do siebie tak mocno, że ten stracił oddech. — Ale… — zaczęła, patrząc na lekarza z przerażeniem. — Nie ma żadnego „ale”, zapisałem już chłopca na zabieg. Jutro o dziewiątej rano. Proszę przejść z nim teraz do sali numer osiem i tam go zostawić. — Ale… ja chciałabym z nim zostać do rana… — wyszeptała, a mały chłopczyk uczepił się nadziei, że mówią o jakimś innym „nim”. O innym dziecku. — Pokój dla matki z dzieckiem kosztuje sto złotych za dobę… — lekarz zawiesił głos.
Dziewczyna spuściła głowę. Nie miała nawet połowy tej kwoty. — Sala numer osiem. Jutro rano, po operacji, może go pani odwiedzić. Odszedł, nie obejrzawszy się już ani na matkę, ani na chłopca. Ale co sobie w duchu pomyślał o patologii, której powinno się odbierać tak zaniedbane dzieciaki, to jego. Dziewczyna zaś wstała, cały czas tuląc do siebie synka, odnalazła salę numer osiem — ładny, jasny pokoik z dwoma łóżeczkami, posadziła Piotrusia na jednym z nich i powiedziała: — Musisz tu zostać, synuniu. Ale mama wróci do ciebie z samego rana. Potem długo próbowała wyswobodzić się z czepiających się jej rozpaczliwie rączek dziecka i wreszcie, łykając łzy i przyrzekając raz po raz: — „Mamusia wróci po ciebie jutro rano”, wybiegła. Z pokoju. Ze szpitala… Chłopczyk został sam. Płakał. Na początku cichutko, tak jak zawsze, gdy działa mu się krzywda, potem coraz głośniej. Po prostu nie mógł inaczej. — Mamusiu! Mamusiu! — Niosło się szpitalnym korytarzem, aż wreszcie do pokoju wpadła pielęgniarka, pochyliła się nad dzieckiem, które natychmiast się skuliło, chowając głowę w ramiona, i wysyczała: — Jeśli się natychmiast nie uspokoisz, to porwie cię diabeł i zamknie w czarnej dziurze! Chłopczyk zmartwiał. Patrzył na purpurową, spoconą twarz kobiety wielkimi niebieskimi oczami, wypełnionymi takim przerażeniem, że ta zawstydziła się w duchu swoich słów. Burknęła: — No, tak już lepiej, jeśli będziesz grzeczny, mama do ciebie szybko wróci. I wyszła. Chłopczyk zaś pozostał tak, jak go zostawiła. Sztywny ze strachu, z rączkami wyciągniętymi wzdłuż chudego ciałka i wielkimi oczami wbitymi w drzwi, w których mógł w każdej chwili pojawić się diabeł. Albo doktor. Ale też mama… Przeleżał bez ruchu do świtu. Cichy. Tak cichy, że ta sama pielęgniarka kilka razy sprawdzała, czy nic mu nie jest. Nad ranem kazała mu wstać. Spodnie szpitalnej piżamki były mokre. Prześcieradło i kołdra również. Pielęgniarka znów spurpurowiała na twarzy. — Matka nie nauczyła cię korzystać z ubikacji? Taki duży chłopak i zasikał całe łóżko! Chłopczyk tylko na nią patrzył, a oczy niemal wychodziły mu z orbit. Głupek jakiś — pomyślała kobieta, która już dawno powinna zostać wyrzucona z pracy, ale że miała jakieś układy z dyrektorem szpitala, nikt nie śmiał się na nią poskarżyć. Przebrała dziecko, nie trudząc się obmywaniem z moczu jego nóżek i pupy, po czym pociągnęła je za sobą do gabinetu zabiegowego, posadziła na tym samym krześle, na którym wczoraj siedział z mamą, i skinęła na drugą pielęgniarkę. — Przytrzymaj mi go. Na widok igły chłopczyk przełknął głośno ślinę, ale gdy zakładały mu wenflon, nawet nie pisnął. Zaczął się tylko trząść z zimna i przerażenia narastającego do granic wytrzymałości. — No już, już, uspokój się — druga pielęgniarka pogładziła go zdawkowo po głowie. — To dzieciak tej… — szepnęła słowo, którego chłopczyk by nie zrozumiał, nawet gdyby je usłyszał. Ta pierwsza skinęła głową. Do gabinetu wjechało łóżko na kółkach. Położyły na nim dziecko, spojrzały na siebie, widząc jego chude, trzęsące się ramionka, a potem powiozły przez niekończące się korytarze na salę przedoperacyjną. Tam w końcu podano chłopcu środek uspokajający i jego biedne, udręczone ciało mogło wreszcie odetchnąć.
— Mamusiu — chciał wyszeptać jeszcze półprzytomny po narkozie, ale gardło otarte rurką intubacyjną nie przepuściło nawet jednego słowa. Miejsce, gdzie się znajdował, było ciche, światło przyciemnione, dookoła coś pikało i syczało złowrogo. Dziecko zakwiliło z bólu i strachu. Natychmiast pojawiła się przy nim pielęgniarka. — Obudziłeś się, Piotrusiu? Boli? Chłopczyk spojrzał na nią tylko wielkimi niebieskimi oczami, z których na poduszkę skapywały łzy. Kobieta dodała do kroplówki środek przeciwbólowy i dziecko ucichło. Zasnęło, z małą nadzieją w małym sercu, że gdy się obudzi, koszmar się skończy, mama wróci i zabierze go do domu, ale ta nadzieja zaczęła umierać już od następnego ranka. I umierała tak od długich tygodni… Co czuje mały, czteroletni chłopczyk, którego mama przywiozła do szpitala i więcej się nie pojawiła? Gdy mija ból pociętego i pozszywanego ciała, pozostaje cierpienie nie do wyobrażenia: cierpienie porzuconego dziecka. Najpierw jest wyczekiwanie dzień po dniu, godzina po godzinie, że może zaraz, już za chwilę, mama stanie w drzwiach sali numer osiem i wrócą do domu, ale gdy nadchodzi noc i światła na oddziale dziecięcym gasną, przychodzi rozpacz tak wielka, że chłopczyk krzyczałby na głos z tej rozpaczy, ale leży cicho, pamiętając groźbę pielęgniarki i tylko po policzkach spływają mu ciche łzy, a z gardła wyrywa się szept niemilknący do rana: — Mamusiu… mamusiu… Rano salowa przynosi mu śniadanie, ogarnia mały pokój, nakłada dziecku na pupę nowego pampersa — tak, znów chłopczyk nosi pieluchy, bo „to ten dzieciak, co się moczy”, a przecież nie będą zmieniać mu pościeli dzień w dzień. Potem zaczyna się szpitalna codzienność: obchód lekarski, kiedy to do sali wchodzi kilka osób. Któraś z nich bierze kartę pacjenta, ktoś pyta, czy matka dziecka w końcu się po nie zgłosi, kto inny zadaje retoryczne pytanie: „ile jeszcze będziemy je tu trzymać?”. Wychodzą, nawet nie patrząc na chłopczyka. Leży cicho, spogląda przez oszklone drzwi na przechodzących korytarzem ludzi. Z nadzieją, że którąś z tych osób będzie jego mama. Ale są tylko mamy innych dzieci… Przynoszą mu obiad. Zjada wszystko. Wypija kompot. I znów czeka. Aż do wieczora, do kolacji. Nadzieja powoli gaśnie w małym sercu. Dziś mama nie przyjdzie. Gasną światła. Po chudych policzkach dziecka zaczynają płynąć łzy. Rozpacz dławi gardło, z którego wydobywa się cichutki jęk: — Mamusiu… Koszmar dziecka trwa. I nie chce się skończyć. Jego mama nie wraca… ===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
ROZDZIAŁ I Świeżo upieczona pani doktor Ania Kraska, zwana też przez kolegów i przyjaciół Anią z Jabłoniowego Wzgórza, wracała do domu. Do Koniecdrogi, gdzie wśród lasów, łąk i pagórków stał otoczony jabłoniowym sadem stary piękny dwór. Już tam jej wypatrywano z niecierpliwością i wytęsknieniem, a i ona nie mogła się doczekać, kiedy jej wysłużony, lecz dzielny punto podjedzie pod ganek wsparty na czterech kolumienkach, z domu wybiegną ciocia Marysia z dziadkiem Edwardem, ona, Ania, rzuci się im w ramiona, a potem wyściskana i wycałowana, będzie mogła oznajmić z dumą: — Ukończyłam studia z pierwszą lokatą! Jestem prawdziwym lekarzem! Droga wiła się wzdłuż strumienia, ocieniona lipami, które właśnie zaczęły kwitnąć. Ania otworzyła okno i cieszyła się tym pięknym letnim popołudniem, słońcem rozświetlającym las dookoła i lekkim wiatrem, który rozwiewał jej długie włosy. Jak cudnie było wracać do domu! Wreszcie zamajaczył na końcu drogi mur z czerwonej cegły, otaczający posiadłość, dziewczyna przyspieszyła, wjechała przez szeroko otwartą bramę i… — Ania! Anulka nasza przyjechała! Wnusieńka ukochana! — Maria już biegła ku niej z rozpostartymi ramionami. Za nią starał się kroczyć dumnie i spokojnie Edward Jabłonowski, ale widać było, że i on chętnie wybiegłby wnuczce naprzeciw. A tak musiał poczekać, aż wypuści Anię z objęć jego żona… — Jesteś wreszcie — mruknął z wyrzutem, który miał zamaskować ogromne wzruszenie, przytulił dziewczynę i ucałował jej pachnące wiatrem i lasem włosy, barwy dogasającego ogniska. — Jak droga? Głodna jesteś? — No pewnie, że głodna! — Maria wzruszyła ramionami i już ciągnęła roześmianą dziewczynę do jadalni, gdzie czekał stół zastawiony samymi frykasami. Maleńkie pierożki, domowy rosół, poziomki z bitą śmietanką, sernik przed chwilą wyjęty z piekarnika… To wszystko, czym delektowała się każdego lata, gdy przyjeżdżała na kilka tygodni z Warszawy do domu, dziś również na Anię czekało. — Siadaj, zajadaj i opowiadaj — wydała polecenie Maria. I Ania, między jedną łyżką rosołu a drugą, między jednym kęsem pierożka a następnym, opowiadała, co też się wydarzyło w jej studenckim życiu od czasu świąt Wielkiej Nocy, kiedy była tu po raz ostatni. — Ukończyłam studia jako najlepsza na roku! Z pierwszą lokatą! — to powiedziała im na samym początku. Edward pokiwał głową: Ania uwielbiała medycynę, to było jej powołanie, jej przeznaczenie, a że oprócz tego była inteligentna i pracowita… Nie mogło być inaczej. Maria klasnęła w ręce, spontaniczna jak zawsze, a potem przechyliła się przez stół i raz jeszcze ucałowała swą przyszywaną wnuczkę. Ania opowiadała dalej. O kolegach i koleżankach, o… takim jednym… lekarzu… którego poznała rok temu na praktykach i tak im się jakoś fajnie przez ten rok korespondowało… że chyba odwiedzi go w Gdańsku. Obiecał przedstawić ją ojcu, ordynatorowi chirurgii, i może
się czegoś ona, Ania, nowego nauczy, zanim… — Już widzę, jak cię ten szemrany doktorek czegokolwiek uczy — przerwał jej Edward. — Co to za zwyczaje, dziewczynę w pierwszej kolejności swojemu ojcu przedstawiać, zamiast się u nas, jak należy, najpierw pojawić… — Oj, dziadku! Poglądy masz z ubiegłego wieku! — jęknęła Ania. — Bo urodziłem się w ubiegłym wieku — przypomniał jej. — Obiecał, że mi staż załatwi… — Nikt niczego nie musi ci załatwiać! Ukończyłaś studia z pierwszą lokatą i każdy szpital przyjmie cię z otwartymi ramionami! Ania pokręciła głową, nieprzekonana. Dziadek miał wprawdzie rację, dostała już parę propozycji stażu, a nawet rezydentury, ale… ona chciała do Gdańska, do doktora Tomasza Niedziałkowskiego, w którym zdążyła się chyba zakochać! Tylko jak powiedzieć dziadkowi, który zastępował jej ojca i matkę przez tyle lat i poglądy miał rzeczywiście przedpotopowe, że ma zamiar zamieszkać — bez ślubu! — z młodym doktorem w jego kawalerce i posmakować życia we dwoje, zanim… To będzie jeszcze trudniejsze do przekazania… Może jutro… — Pojedziemy do Tucholi i Człuchowa — odezwał się Edward stanowczym tonem, biorąc milczenie dziewczyny za cichą zgodę. — Jeśli tam cię nie przyjmą, spróbujemy… — Edziu — Maria położyła dłoń na jego ręce, uciszając męża na chwilę. — Ania jest dorosła i skoro umyśliła sobie Gdańsk, pojedzie do Gdańska. — Ale ledwo co wróciła z Warszawy! — Zostanę z wami, dziadku, tydzień albo dwa i dopiero… — Tydzień albo dwa! — prychnął i wstał od stołu tak gwałtownie, aż brzęknęły naczynia. Maria z przyganą pokręciła głową. Wyszedł, a one uśmiechnęły się porozumiewawczo do siebie. Edward Jabłonowski słynął z gwałtownego charakteru, a wnuczkę, której swego czasu nie chciał znać, ukochał nad życie. Gdyby to od niego zależało, zatrzymałby ją na Jabłoniowym Wzgórzu i nie wypuszczał spod opiekuńczych skrzydeł, bo wiadomo, jaki świat jest okrutny i jak okrutni bywają mężczyźni. Widać zapomniał — albo przeciwnie, pamiętał bardzo dobrze — jak on sam obszedł się z babcią Ani, jej córką i z samą Anią, gdy rozpaczliwie potrzebowały jego pomocy. Tak, tak, Ania najbezpieczniejsza będzie tutaj, w domu — myślał Edward. — Może dojeżdżać do szpitala w Tucholi — już jego, Jabłonowskiego głowa, by ją tam zatrudnili, choćby on sam miał jej płacić pensję — ale jej miejsce jest tutaj, w Jabłoniowym Wzgórzu, ot co! — Dziadku… — usłyszał cichy głos wnuczki, ale nie odwrócił się, nie spojrzał w jej zielone jak liść brzozy oczy. — Gdańsk będzie tylko przystankiem przed dłuższą podróżą, bo zaprosił mnie do swojej kliniki doktor Anderman. Edward obrócił się w jej stronę gwałtownie. W pierwszym momencie poczuł w sercu dumę ze swojej małej dziewczynki, która piętnaście lat temu przybyła tu zabiedzona i samotna, a wyrosła na śliczną młodą panią doktor, którą chce mieć u siebie międzynarodowa sława neurochirurgii, w następnym aż jęknął w duchu… — Do Hamburga czy do Stanów? — zapytał cicho. — Do Stanów. Ponownie stłumił jęk, choć na zewnątrz udał opanowanie. Nie zobaczy wnuczki tak szybko… skończą się przyjazdy na święta i na wakacje… — To może niech będzie ten Gdańsk? — w głosie tego niemal sześćdziesięcioletniego,
silnego mężczyzny zabrzmiało błaganie. Ania objęła go za szyję i przytuliła się z całych sił. — Wiesz, dziadku, że taka szansa zdarza się raz na całe życie i nie mogę jej stracić — mówiła cicho, gładząc szczupłą dłonią jego przygarbione plecy. — Przyrzekłam mamie i sobie też, wtedy, gdy umierała… — Wiem, Aniu — szepnął, z trudem powstrzymując łzy. — Kiedy lecisz do tych Stanów? — Jesienią. We wrześniu zwalnia się jedno miejsce. Doktor Anderman zaoferował je właśnie mnie. To niewyobrażalny zaszczyt. Jabłonowski musiał się z nią zgodzić. Charles Anderman był najznamienitszym neurochirurgiem na świecie, operującym nowotwory mózgu, których usunięcia nikt inny nie chciał się podjąć. To on uratował życie Małgosi Krasce, mamie Ani, gdy dziesięcioletnia dziewczynka przybyła na Jabłoniowe Wzgórze, prosząc o pomoc. Małgorzata żyła po operacji jeszcze tylko sześć lat, ale dla Ani, jej córeczki, był to bezcenny dar. Za ten dar będzie dziadkowi, który zdobył pieniądze na operację, i doktorowi Andermanowi wdzięczna do końca życia. Tylko jak pogodzić chęć kształcenia się w wymarzonym zawodzie z pragnieniem dziadka, by została tutaj, w Koniecdrodze? Westchnęła ciężko. On również. Spojrzeli na siebie. Ania uśmiechnęła się nieśmiało, odpowiedział smutnym uśmiechem. Wrócili zgodnie, ramię w ramię, do domu, by dokończyć pyszny obiad. — Będziesz bliżej ojca — zauważył Jabłonowski, gdy dziewczyna przekazała Marii wieść o zaproszeniu do Stanów. Rzeczywiście, Ned, ojciec Ani, i jego żona, Weronika, przez ostatnie kilka lat podróżowali po świecie to tu, to tam, szukając swojego miejsca na ziemi. „Zupełnie, jakby Polska była dla nich za mała”, sarkał Jabłonowski. Ania jednak swym kochającym cały świat i wszystkich jego mieszkańców sercem rozumiała niespokojnego ducha, jakim był jej ojciec, i ciekawą tego świata dziennikarkę, jaką była Weronika. Pewnie zanim ona, Ania, do tych Stanów doleci, Weronika z Nedem zdążą przenieść się do Australii albo na Wyspy Wielkanocne czy gdzie tam sobie umyślą… To właśnie odpowiedziała dziadkowi. Maria parsknęła śmiechem, zgadzając się w pełni z dziewczyną. Po kolacji obie sprzątnęły ze stołu, a potem poszły do stajni, gdzie Edward przed wieczorem zajmował się końmi. Stado arabów, z których swego czasu był tak dumny, skurczyło się do trzech klaczy i jednego wałacha pod siodło, ale też siły Jabłonowski miał już nie te co piętnaście lat temu, gdy jego hodowla słynęła z championów i championek. Teraz nie przyjmował już do pomocy ludzi, a głównym źródłem dochodu starego dworu byli letnicy. No właśnie, coś tutaj za cicho jak na pierwsze dni lipca… Ania obejrzała się na dom. — Nie ma gości? Nikt nie przyjechał? — Nikogo w te wakacje nie zapraszaliśmy — odburknął Edward, nim Maria zdążyła odpowiedzieć. — Miałem nadzieję, że pomieszkamy we troje, spokojnie, zanim zaczniesz pracę, ale teraz… — Machnął ręką. Ania znów poczuła ukłucie winy. Nie chciała dziadka i Marii rozczarowywać, ale naprawdę ciągnęło ją do Gdańska. I do Tomka Niedziałkowskiego, którego palący dotyk dłoni i namiętne pocałunki pamięta do dziś, choć od ostatniego ich spotkania minęło ładnych parę miesięcy. Zaczerwieniła się, mając nadzieję, że dziadkowie nie widzą tych zdradliwych
rumieńców, ale Edward miał bystry wzrok. Posłał dziewczynie uważne spojrzenie, a ta zapytała jak gdyby nigdy nic: — Mogę przejechać się na Dżihadzie? — Takie imię nosił najspokojniejszy koń w stajni. — Do nocy zostało jeszcze parę godzin, a ja tak dawno nie siedziałam w siodle… O, takie tematy Jabłonowski lubił. Konie. Żadnych Gdańsków i podejrzanych doktorków. Parę minut później Ania, napominana, żeby nie wjeżdżać zbyt głęboko w las — zupełnie jakby po piętnastu latach wędrówek po leśnych ścieżkach mogła się tu zgubić — ruszała na samotną przejażdżkę, za którą tęskniła przez wszystkie miesiące uwięzienia w gwarnej, dusznej stolicy. Tylko ona, pusta droga, brzozy po obu stronach, silny koński grzbiet pod pupą i miarowy odgłos kopyt, przerywany parskaniem. To dopiero jest prawdziwe życie! Może dziadek ma rację? Może powinna tu zostać, zakręcić się koło stażu w najbliższych szpitalach i wieść taką sielankę na co dzień? Zaśmiała się cicho do siebie. Ona mogła zostać. Kochała Jabłoniowe Wzgórze i nie ciągnęło jej w daleki świat jak ojca, ale… uśmiech dziewczyny zgasł… coś obiecała mamie i sobie: zostanie chirurgiem i będzie ratowała życie chorym na raka, by choć jedna kobieta i jedna dziewczynka nie cierpiały tak strasznie jak ona sama i jej matka przed piętnastu laty. A dane słowo zobowiązuje. Koń, jakby się z nią zgadzał, podrzucił głową i parsknął, a potem zastrzygł uszami. — Co jest, Dżihad? — Ania uniosła się nieco w strzemionach, patrząc na drogę przed sobą, która łagodnie skręcała w kierunku szosy. Wśród wysokich traw, tuż przy strumieniu, wzdłuż którego jechała, leżał… człowiek. Krzyknąwszy cicho, raczej ze zdziwienia niż ze strachu, Ania zeskoczyła na ziemię w momencie, gdy koń zrównał się z leżącym nieruchomo kształtem. „Pewnie pijany” — to pierwsze, co każdemu, znającemu te okolice i upodobania mieszkańców, przychodzi do głowy, ale… nie tym razem. Dziewczyna przyklękła obok nieprzytomnego mężczyzny, obrzucając szybkim, lecz uważnym spojrzeniem białą, poznaczoną plamami krwi koszulę, czarne spodnie od garnituru i drogie skórzane buty — w takich nie szlajają się po okolicy wiejscy pijaczkowie. Leżał na brzuchu z jedną, zakrwawioną ręką wyciągniętą ku drodze, ale twarz miał zwróconą w stronę strumienia. Krew ściekała mu też po karku, tworząc wokół głowy krzepnącą kałużę. Ania, która w pierwszej chwili chciała spanikować, wskoczyć z powrotem na koński grzbiet i ruszyć pędem po pomoc, w następnej poczuła znajomy spokój, niemal chłód lekarza ratującego ludzkie życie. Sprawdziła puls na szyi rannego — serce biło słabo i wolno, ale biło. Ostrożnie odwróciła mężczyznę na plecy, by ocenić, jakie rany zagrażają wykrwawieniem się, i aż wciągnęła powietrze. Ten człowiek nie miał wypadku gdzieś tam na drodze i nie przyczołgał się tutaj nie wiadomo po co, on został zmasakrowany. Po prostu skatowany niemal na śmierć! Ania opanowała gniew — kto ze wsi mógł drugiemu coś takiego zrobić?!, w Koniecdrodze nie było bandytów! — i sięgnęła odruchowo do kieszonki szortów, gdzie powinna być… no właśnie, powinna. Komórkę zostawiła w domu, bo po co komu na konnej przejażdżce telefon? Rozejrzała się bezradnie dookoła, szukając pomocy, ale tą drogą jeździło się tylko wtedy, gdy szosa była nieprzejezdna, czyli w zasadzie nigdy. Czym opatrzy rannemu głowę, nim ten się wykrwawi na amen?! Delikatnie zaczęła ściągać mu z ramion, sinych od uderzeń jakimś tępym narzędziem — Ani
przyszło na myśl, że kijem bejsbolowym — koszulę. Oddarła jednym szarpnięciem rękaw i owinęła krwawiącą głowę. Na do widzenia musieli go zdzielić w potylicę, albo sam ją sobie rozciął, padając bez przytomności. Krwotok ustał, gdy mocno zacisnęła węzeł. Teraz musi natychmiast przetransportować rannego do szpitala. Pytanie tylko: czym? Tuż obok stał spokojnie Dżihad, ale Ania zdawała sobie sprawę, że nieprzytomnego mężczyzny nie wciągnie na koński grzbiet. Może szybko pojechać do domu i wrócić z pomocą? A ranny wtedy umrze, pozostawiony sam sobie… Co robić? Co robić?! Mężczyzna jęknął. Pochyliła się nad nim, zanurzyła strzęp koszuli w strumieniu i obmyła mu obitą twarz. Uchylił nieco powieki i Ania ze zdumieniem ujrzała błysk przytomności w jego spojrzeniu. — Jestem lekarzem, pomogę panu, proszę się nie ruszać — powiedziała szybko wyświechtaną formułkę, choć nie miała pojęcia, jak mu pomóc, a on nie miał sił, by gdziekolwiek się ruszać. — Mój samochód — wyszeptał. Ani rozbłysły oczy. No tak! Musiał tu czymś przyjechać! Szosa była kawałek stąd, ale konno dotrze tam w kilka minut. Tyle ten człowiek wytrzyma. Musi wytrzymać! — Gdzie są kluczyki? — zapytała, widząc, że błysk przytomności w jego oczach gaśnie. Rozwarł palce. Podłużny przedmiot wypadł na trawę. Ania porwała go, niemal jednym skokiem dosiadła Dżihada i, zawracając w kierunku szosy, zmusiła zwierzę do galopu. Parę minut później, ku swemu zdumieniu, ujrzała zaparkowaną jak gdyby nigdy nic na poboczu, lśniącą nowością terenową mazdę. Kliknięciem pilota otworzyła drzwiczki od strony kierowcy i już miała wsiadać i ruszać rannemu na pomoc, gdy pojawił się kolejny problem: koń. Dżihad to mądre zwierzę, ale za samochodem sam z siebie nie pobiegnie, a tu liczyła się każda minuta! Ania odpięła jeden koniec wodzy i prowadząc zwierzę jak na lince, mogła usiąść za kierownicą mazdy. Ruszyła na początku wolno, jedną ręką zmieniając biegi, drugą trzymając koniec wodzy z Dżihadem. W życiu tak nie dojadą do cywilizacji! Zatrzymała samochód i przywiązała linkę do haka. Teraz miała dwie ręce wolne i mogła nieco przyspieszyć, oglądając się raz po raz, czy ukochany koń dziadka nadąża. Truchtał za samochodem bez wysiłku. Odetchnęła i skupiła się na drodze. Chwilę później już pochylała się nad rannym. Był nieprzytomny, ale nie krwawił. Chociaż tyle dobrego. Otworzyła tylne drzwi potężnego SUV-a, wzięła mężczyznę pod pachy i wytężając wszystkie siły, spróbowała unieść go i pociągnąć do samochodu. Może nie tak powinna wyglądać pierwsza pomoc, ale Ania nie miała wyboru: pogotowia wezwać nie mogła, na dłużej rannego, pod opieką konia, również nie zostawi. Ku jej ogromnemu zdumieniu — człowiek w takim stanie powinien nie żyć — mężczyzna oprzytomniał ponownie. Przytrzymał się jej ramienia i ze stłumionym jękiem próbował wstać, ale osunął się na kolana, podtrzymany przez dziewczynę. — Zabiorę pana do szpitala, tam… Na jej nadgarstku z zadziwiającą siłą zacisnęły się palce nieznajomego.
— Tylko nie szpital. Proszę mnie zawieźć do najbliższego hotelu. Tylko nie szpital — wyszeptał, puścił ją i zemdlał. — No, no — mruknęła do siebie — jeśli masz tyle siły, by mnie powstrzymywać, nie może być z tobą tak źle. Tylko dlaczego boisz się szpitali? Dowie się tego w swoim czasie. Teraz musi wciągnąć rannego do samochodu i skoro nie jadą do szpitala, zawieźć go do dworu. Tam razem z Marią i dziadkiem zadecydują, co dalej. I tak miała najpierw jechać do Jabłoniowego Wzgórza, żeby zostawić konia. Z Dżihadem, prowadzonym na lince, do Tucholi przecież nie dojedzie… Ruszyła wolno, raz po raz zerkając a to na rannego, a to na kłusującego za samochodem wałacha. Takiej przejażdżki doprawdy się nie spodziewała… Droga, która zajęłaby jej, nawet konno, najwyżej kwadrans, teraz wlokła się bez końca. Ranny pojękiwał na co większych wybojach, lecz Ania dzięki temu wiedziała, że mężczyzna jeszcze żyje. Nie mogła przyspieszyć. Nie mogła wezwać pomocy. Właściwie niewiele mogła, tylko jechać naprzód. Do domu. W pewnym momencie obejrzała się za siebie i napotkała przytomne spojrzenie jego oczu. Twarz miał obitą, zakrwawioną i spuchniętą, musiał cierpieć męki, ale wzrok miał ostry i uważny. — Dokąd mnie pani wiezie? — zapytał popękanymi od ciosów wargami. Ania pomyślała, że ten człowiek musi mieć niesamowitą siłę wewnętrzną, po prostu niezłomną wolę, by w takim stanie próbować usiąść prosto i jeszcze zadawać pytania. — Do domu — odparła, rzucając mu spojrzenie przez ramię. Siedział w miarę prosto, odchylił głowę do tyłu i odpoczywał po nadludzkim wysiłku, jakiego przed chwilą dokonał. — Prosiłem: do najbliższego hotelu — wyszeptał. — Nikt by pana nie przyjął w takim stanie, zresztą muszę odprowadzić do stajni konia, potem zdecydujemy dokąd… — Urwała i zahamowała gwałtownie, bo ranny pociągnął klamkę od drzwi, próbując je otworzyć. Wyskoczyła z samochodu, zatrzasnęła drzwi z powrotem i krzyknęła, sfrustrowana do granic: — Proszę siedzieć spokojnie! Bo wezwę pogotowie i ono już się panem zajmie! Nie tak delikatnie jak ja! Rzucił jej spojrzenie spod opuchniętych powiek i kiwnął głową. Mogła usiąść za kierownicą i powoli ruszyć dalej. — Jak ma pan na imię? — zapytała, widząc, że nadal jest przytomny. Znów ten wzrok. Uważny, badawczy. — A jak jest w dowodzie? — odpowiedział pytaniem. Ania uniosła brwi. Stracił pamięć? Dopiero teraz zauważyła na siedzeniu obok porzuconą marynarkę, z której kieszeni wystawał portfel. — Nie legitymowałam pana — mruknęła. — Próbowałam zatamować krwotok. — Dziękuję — szepnął, zamykając oczy. Ania skupiła się na prowadzeniu. Coś nie dawało jej spokoju. Ten człowiek najwyraźniej został zatrzymany na drodze, wyciągnięty z samochodu, zawleczony do lasu i pobity. Może ci, co to zrobili, chcieli go nawet zabić. A jednak… nie ruszyli ani drogiego auta, ani marynarki z portfelem, a on sam najwyraźniej wolał się wykrwawić, niż trafić do szpitala, gdzie
spisaliby jego tożsamość, zgłosili pobicie policji… Ty się boisz policji — pomyślała, czując nieprzyjemny dreszcz. — A porachunki w lesie załatwia mafia. Zajechała pod dom, zatrzymała samochód i siedziała nieruchomo tak długo, aż z dworu wybiegła zaaferowana Maria, myśląc, że to letnicy, a ze stajni wyszedł zdziwiony Edward, widząc Anię za kierownicą nowiutkiej terenówki i konia, na którym wyruszyła, przywiązanego na lince do haka. Dopiero wtedy dziewczyna wysiadła i rzekła do obojga: — Znalazłam w lesie rannego człowieka. Musimy mu pomóc. Maria na widok posiniaczonej, zakrwawionej twarzy mężczyzny przytknęła obie dłonie do ust, by powstrzymać krzyk. Edward przy pomocy Ani pomógł mu wysiąść i we troje przenieśli go do pokoju na parterze, który kiedyś zajmowała Małgosia Kraska. Gdy opadł ciężko na poduszki, Edward ruszył do drzwi ze słowami: — Wezwę pogotowie. Ale… Ania przytrzymała go za rękę. — Dziadku, masz lekarza tu, na miejscu. Umyjemy go z ciocią Marysią, opatrzę jego rany, zszyję głowę. Damy sobie radę bez pogotowia. Edward spojrzał na wnuczkę z niedowierzaniem. Mają tu ledwo żywego człowieka, a ona zamiast czym prędzej wzywać pomoc, powstrzymuje go? — Może mieć obrażenia wewnętrzne. Pękniętą wątrobę, obite nerki… — zaczął. Ania pokręciła głową. Gdyby miał, na pewno nie próbowałby uciec z jadącego samochodu, ale tego dziadkowi nie powie. — Zbadam go. Bardzo, bardzo dokładnie. Jeśli coś mnie zaniepokoi, na pewno zawieziemy go do szpitala. To brzmiało rozsądnie. Maria pobiegła po ręczniki, by obmyć rannego z krwi, Ania poszła do swojego pokoju po torbę lekarską, w której spoczywał, oprócz stetoskopu i najróżniejszych medykamentów, nowiutki zestaw chirurgiczny z kilkoma opakowaniami igieł i nici. Miała czym pozszywać tego biedaka. Nieee, „biedak” nie było adekwatnym określeniem. Nim wróciła do pokoju, gdzie leżał mężczyzna, wyszła na podjazd, wyciągnęła z kieszeni marynarki jego portfel i otworzyła szeroko oczy na widok nietkniętych pieniędzy i kart kredytowych, czy raczej ich ilości. Potem wyciągnęła dowód osobisty. Ze zdjęcia patrzyła na nią przystojna, bardzo przystojna męska twarz i ciemnoszare oczy, których ostre, uważne spojrzenie miała świeżo w pamięci. Znała tę twarz, znała imię i nazwisko człowieka, którego znalazła w lesie. Znała go prawdopodobnie cała Polska, a może nawet pół Europy… I mimo że w dowodzie miał wpisane „Jan Szydłowski”, Ania wyszeptała z satysfakcją: — Witaj w Jabłoniowym Wzgórzu, Danielu van der Welt. ===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
ROZDZIAŁ II Gdy wróciła do pokoju, Edward z Marią zdążyli zdjąć z rannego mężczyzny zakrwawione ubranie i teraz próbowali namoczonymi w ciepłej wodzie ręcznikami obmyć jego ciało z krwi. Głowę nadal miał owiniętą rękawem własnej koszuli. Widać przy próbie zdjęcia opatrunku rana znów się otworzyła. — Zostawcie mnie z nim na chwilę — odezwała się, stając w progu z torbą lekarską w dłoni. W jej głosie brzmiała nie prośba, a polecenie lekarza, które oboje — Edward z Marią — wykonali bez szemrania, trochę zdziwieni, a trochę dumni z dziewczyny i jej stanowczości. To nie była już ich urocza, kochana Ania, to była doktor Anna Kraska. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, pochyliła się nad rannym i zaczęła go dokładnie badać. Osłuchała płuca i serce. Obejrzała spojówki. Sprawdziła, czy źrenice prawidłowo reagują na światło. Zbadała jamę brzuszną, wszystkie kości, żebra, czaszkę… Wyglądało na to, że życiu tego człowieka nic nie zagraża, co też — wiedząc, że jest przytomny, bo podczas jej zabiegów próbował powstrzymać się od jęków — powiedziała: — Chcieli pana zabić, ale im się nie udało. Wydał z siebie coś, co zabrzmiało jak parsknięcie. — Gdyby chcieli mnie zabić, na pewno by im się udało — odparł, z trudem wymawiając słowa. — Czego więc chcieli, Danielu van der Welt? — rzuciła, patrząc mu prosto w oczy. Nie odwrócił wzroku. Nawet powieka mu nie drgnęła, choć wiedział, że ta młoda lekarka go zdemaskowała i za chwilę pewnie wezwie policję. — Forsy — odrzekł krótko. — Portfela nie tknęli. Znów to parsknięcie. — Jestem im winien trochę więcej niż parę setek. — I nie tylko im — zauważyła. — Ściga pana cały Interpol. Jak można być tak głupim i wrócić do kraju, z którego udało się panu uciec? Wbił w nią to swoje ciemnoszare i teraz bardzo jadowite spojrzenie, a potem odrzekł powoli: — Czasem trzeba głupio zaryzykować. Zamknął oczy. Rozmowa była skończona. Ania pokręciła głową, z wysiłkiem — choć starał się pomagać, jak mógł — odwróciła go na brzuch i zajęła się raną na potylicy. Musiał bardzo cierpieć, gdy szyła mu ją bez znieczulenia, ale nie wydał z siebie ani jednego jęku. Tylko gdy opadł z powrotem na poduszkę, był blady jak śmierć, a czoło pokrył mu zimny pot. — Spokojnie, spokojnie, nie wejdzie mi pan teraz we wstrząs. Nie po tym, co zniósł pan tam, w lesie — mruknęła, podając mu ampułkę kortykosterydu i drugą, środka przeciwbólowego. Nie zareagował ani na jedno, ani na drugie, śmiertelnie wyczerpany. Ania raz jeszcze zbadała go tak dokładnie, jak chyba żadnego pacjenta dotąd w swojej
krótkiej lekarskiej karierze, a potem pochyliła się nad nim i szepnęła: — Na razie jest pan bezpieczny, Janie Szydłowski. Wrzuciła do torby jego portfel, zatrzasnęła zamek i ruszyła do drzwi. Maria z Edwardem czekali w jadalni. — Wygląda na to, że nic mu nie będzie — zaczęła Ania, patrząc w zamyśleniu przed siebie. — Jak można tak człowieka skatować, no jak? — Maria wstała, by wrócić do rannego i dokończyć obmywanie z krwi, ale Ania zatrzymała ją w progu: — Zasnął. Dajmy mu, ciociu, odetchnąć. Nie byłam zbyt delikatna. — Nie rozumiem, czemu nie wezwiemy pogotowia — odezwał się Edward. Ania zwróciła na niego to swoje dziwne, zamyślone spojrzenie. Sama tego nie rozumiała. Miała w pamięci urywki artykułów na temat mężczyzny, który leżał w pokoju obok, zdany na ich łaskę i niełaskę. Był hakerem, genialnym hakerem, okradał banki. Za to go ścigano. Ale też… Musi wiedzieć więcej. Dopiero wtedy postanowi co dalej. Teraz odezwała się na głos: — Będę się nim opiekowała dotąd, aż wydobrzeje. Edward uniósł brwi i nagle zaświtała mu w głowie mała nadzieja. — Nie pojedziesz do Gdańska? Zostaniesz tutaj, żeby się opiekować tym znajdą? — Pojadę na dzień czy dwa, bo obiecałam — znów to nieobecne, tak niepodobne do żywiołowej, szczerej Ani spojrzenie w okno — ale wrócę. To mój pierwszy prawdziwy pacjent — patrzyła teraz dziadkowi prosto w oczy. — Gdzie będzie miał lepszą opiekę, jak nie u nas, w Jabłoniowym Wzgórzu? Wstawała do niego w nocy kilka razy. Musiał cierpieć męki, oczy miał zmętniałe od gorączki i bólu, ale nie poskarżył się ani słowem, nie jęknął, gdy była przy nim, zastanawiając się, czy jego stan zagraża życiu i jeśli natychmiast nie wezwie pogotowia, będzie miała tego mężczyznę na sumieniu — i pójdzie do więzienia — czy też poczekać jeszcze, podać mu leki, które ma, i… chronić go przed aresztowaniem. — Wytrzymam — szeptał, błagając ją wzrokiem, by nie dzwoniła pod 112. A gdy widział jej wahanie, mówił: — Odjadę. Proszę tylko pomóc mi dojść do samochodu. — Bredzisz, człowieku — sarkała, zła na siebie, że w ogóle się zastanawia. — W takim stanie umrzesz po drodze, a ja i tak będę cię miała na sumieniu. Wstawał świt, gdy zeszła do niego po raz kolejny. Tym razem leżał tak spokojnie, że Ani serce stanęło w pół uderzenia. Dopadła doń, potrząsnęła za ramię. Uchylił spuchnięte powieki, a ona mało nie rozpłakała się z ulgi i złości. Na siebie i na niego. — Dzwonię! — rzuciła przez zaciśnięte zęby. — Mam tego dosyć… — Zrobiłem to dla siostry — przerwał jej cichym, rwącym się głosem. — Wróciłem do siostry. Jest chora. Ciężko chora. Proszę mi pomóc, pani doktor… Ani krzyk uwiązł w gardle. Bo też przypomniała sobie jeszcze parę informacji o tym mężczyźnie, które znalazła w internecie. Miał dwie siostry bliźniaczki. Wspomagał liczne organizacje charytatywne. I uratował życie chłopczykowi z chorym sercem. Jeśli o nią chodzi, zasługiwał przynajmniej na to, by wyjść z Jabłoniowego Dworu jako wolny człowiek. Potem niech go sobie policja ściga do woli. Trzy dni później Jan Szydłowski wyglądał chyba jeszcze gorzej, jeśli to w ogóle możliwe. Sińce na ciele przybrały barwę fioletową, ciało opuchło od uderzeń, ale… Ania, badając go
tak uważnie jak wczoraj i przedwczoraj, stwierdziła, że może i wygląda okropnie, ale jego stan ogólny stanowczo się poprawił. Gorączka zaczęła spadać. Zjadł trochę rosołu z lanymi kluskami i pił posłusznie wszystko, co Ania czy Maria podsuwały mu pod nos. Wprawdzie przy każdej próbie wstania z łóżka tracił niemal przytomność, mimo to… Ania uśmiechnęła się, odejmując stetoskop od piersi chorego. — Jest pan nie do zdarcia, co? Ile razy był pan w takim stanie? Uchylił powieki tak spuchnięte, że prawie nie było widać źrenic. — Mówiłem: oni wiedzą, jak bić, żeby nie zabić. — Bo cenniejszy jest pan żywy, a nie martwy? Tak, rzeczywiście coś pan wspominał. Ta blizna to po kuli? — Wskazała okrągły ślad na ramieniu. Nie odpowiedział. Zarobił tę kulę osłaniając siostrę. Ale ta młoda lekarka nie musi o tym wiedzieć. Siostra. Danka. O nią i tylko o nią się teraz martwił. On leży tutaj, bezczynnie gapiąc się w sufit, a ona… — Mam prośbę, pani doktor… — musiał zaufać tej dziewczynie. Po prostu musiał. Zwróciła ku niemu oczy, tak intensywnie zielone, że w samej tej zieleni można się było zatracić. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów barwy dogasającego ogniska i śmiesznie, nie, nie śmiesznie, lecz uroczo zmarszczyła nos usiany piegami. Ciekawe, czy zdawała sobie sprawę z tego, jaka jest piękna… — Tak? — ponagliła go, bo umilkł. — W samochodzie, pod kołem zapasowym, ukryty jest telefon. Mogłaby go pani przynieść? — Tylko tyle? Myślałam, że mam włamać się na serwer Interpolu i wyczyścić pana kartotekę — zaśmiała się, wstając. Już wychodziła z pokoju, gdy dobiegł ją jego głos: — Gdyby to było takie proste, dawno bym to zrobił. Ania zaśmiała się po raz drugi. Nic nie mogła poradzić na to, że zafascynował ją ten człowiek. Nie jako mężczyzna, rzecz jasna, lecz jako przypadek lekarski, poprawiła się w duchu. Jej pierwszy, własny, najprawdziwszy pacjent. Bo przecież zakochana była w doktorze Niedziałkowskim, prawda? Parę minut później wracała z telefonem, który był ukryty tam, gdzie jej powiedziano. Korciło ją, by zerknąć do książki adresowej czy otworzyć skrzynkę odbiorczą, ale zasady moralne wzięły górę nad ciekawością i podała mężczyźnie komórkę, nie szperając w jej pamięci. Próbował ująć telefon w dłoń, ale nie mógł utrzymać go w palcach. — Czy może pani wybrać numer? — poprosił cicho. Widać było, że nie lubił albo nie umiał prosić o pomoc. Otworzyła książkę adresową. Była pusta. Zupełnie pusta. — Tu nic nie ma — rzekła, przenosząc na mężczyznę zdumione spojrzenie. Przyglądał się jej chwilę spod spuchniętych powiek. Każda inna stwierdziłaby to wcześniej, nim oddałaby mu telefon. Ta dziewczyna nie uczyniła tego. Warto zapamiętać. — Podyktuję numer. Podał długi szereg cyfr, który ona pracowicie wystukała na klawiaturze nokii. Chwilę później odezwał się sygnał połączenia. Potem drugi i… — Proszę się rozłączyć. Zrobiła posłusznie to, co kazał. Znów zaczął dyktować numer. I znów po dwóch sygnałach poprosił, by przerwała połączenie, a Ania zrozumiała, że to umówiony sygnał. Trzeciego razu nie było. Telefon rozdzwonił się jej w ręku. Spojrzała na mężczyznę pytająco, po czym
wcisnęła zieloną słuchaweczkę i przytknęła mu komórkę do ucha. — Słuchaj, dorwali mnie — zaczął. — Nie policja. Nasi przyjaciele z… czarnego vana. Jestem w bezpiecznym miejscu — mówił wolno, ważąc każde słowo i patrząc przy tym dziewczynie prosto w oczy, bo ta siłą rzeczy przysłuchiwała się rozmowie. — Ale… tym razem nie żartowali. Oddaj im te pieniądze co do centa, przynajmniej ich musimy mieć z głowy, a potem przyjedź po mnie. Jestem… — urwał, rozejrzał się dookoła, po czym spojrzał pytająco na Anię. Ta uśmiechnęła się przekornie i wyszeptała, tak by nie słyszał jej rozmówca: — Niech pan zajrzy w szklaną kulę. Odejdzie pan stąd wtedy, gdy ja, pański lekarz, na to pozwolę. Parsknął śmiechem i w następnej chwili skrzywił się z bólu. — Nie wiem, gdzie jestem, ale to nieważne. Teraz trzeba ratować Dankę. Tak. Masz moją zgodę. Na wszystko. Rozmowa była zakończona. Oddał dziewczynie telefon. — Co się stało pana siostrze? — zapytała Ania, biorąc komórkę do ręki. — Jestem lekarzem, może potrafiłabym… — Próbowała się zabić — uciął. — Przeze mnie. Anno Krasko, kobieto, puchu marniawy, jak mawiał twój kumpel, Jacek, w co ty się wpakowałaś?! — to było dobre pytanie i Ania, jadąc swym starym, ale niezawodnym punto do Gdańska, zadawała je sobie od dobrych paru kwadransów. — Poszukiwany przez policję i Interpol haker pod dachem nic nie podejrzewającego dziadka i cioci Marysi… Przestępca, któremu ty ofiarnie niesiesz pomoc, zamiast równie ofiarnie wspomóc w jego pojmaniu wymiar sprawiedliwości!? A gdyby to uciekał twój tata, Ned? Też byś na niego doniosła? — zapytało sumienie. — Daniel van der Welt owszem, jest złodziejem, ale twój własny ojciec jest mordercą. Zabił w obronie dziecka, ale zabił. I nie tobie osądzać mężczyznę, którego uratowałaś, nie wysłuchawszy, co ma na swoją obronę. Jeśli zechce się oczywiście bronić, bo najpewniej zniknie któregoś dnia albo którejś nocy, nie zostawiając nawet głupiej kartki z „Dziękuję”. Tak sobie rozmyślała doktor Kraska, jadąc do swojego ukochanego w ten jasny, lipcowy poranek. Godzinę później narzucała na siebie śnieżnobiały fartuch, przypinała z dumą identyfikator i pytała ubierającego się obok młodego mężczyznę: — Jak wyglądam? Objął ją, wycisnął na miękkich, ciepłych ustach dziewczyny namiętny pocałunek i wymruczał: — Tak apetycznie, że chętnie bym cię skonsumował raz jeszcze, ale nie mogę spóźnić się na dyżur. Był rezydentem w Szpitalu Dziecięcym w Gdańsku Oruni i miał zamiar wymóc na ojcu staż dla Ani. Pragnął bowiem mieć tę niezwykłą, uroczą istotę jak najbliżej siebie przez cały dzień, a jeszcze chętniej całą noc, gdy godziny dyżuru dłużą się w nieskończoność, a na oddziale nie ma chętnej na parę namiętnych minut pielęgniarki. Od dziś będzie miał swoją Anię. Swoją śliczną, rudowłosą Anię Kraskę, którą poznał podczas ubiegłorocznych praktyk i dotąd ją czarował swoją lekarskością, elokwencją
i poczuciem humoru, dotąd uwodził i osaczał, aż w końcu serce dwudziestoczteroletniej wtedy studentki zapomniało o poprzednich rozczarowaniach i pozwoliło sobie na zakochanie w przystojnym, młodym lekarzu, synu ordynatora chirurgii dziecięcej szpitala na Żuławskiej. W wakacje nie rozstawali się właściwie ani na chwilę: na praktykach studenckich Ania mogła przesiadywać w szpitalu całe dnie i noce. Ale gdy zaczął się ostatni rok studiów, odjechała do Warszawy, a Tomek pozostał w Gdańsku. Dopiero dziś rano Ania wróciła na dobre, a przynajmniej tak się młodemu, pewnemu siebie mężczyźnie wydawało, i mógł planować wspólną przyszłość, którą zaczęli rok temu od namiętnej nocy w jego kawalerce. Ania miała jednak swoje tajemnice, ale na ich wyjawienie przyjdzie czas. Dziś zaczynała wolontariat, a może nawet staż w gdańskim szpitalu, który potrwa nieco krócej, niż myślał Tomek, bo… całkiem niedawno zaproponował jej współpracę ktoś znacznie ważniejszy. Ale jak powiedzieć o tym zakochanemu mężczyźnie? Później przyjdzie odpowiednia pora. Teraz oboje spieszą się do szpitala. Już się nie mogła doczekać! Jak ona kochała ten zawód! Jak pragnęła pomagać pacjentom, szczególnie tym najmłodszym! Dziś po raz pierwszy przekraczała bramy szpitala jako pani doktor, a nie jakaś tam studentka. Szczęśliwa i pełna radości, jak to ona, po prostu świeciła własnym blaskiem. Pielęgniarki — nawet ta wiecznie skwaszona — uśmiechnęły się na widok młodej dziewczyny, która w zeszłe wakacje, będąc jeszcze studentką, zaskarbiła sobie ich sympatię, pomagając we wszystkich, nawet w najmniej wdzięcznych pracach każdemu, kto poprosił o pomoc, a czasem nawet nie zdążył poprosić. Nie bała się pobrudzić białych rączek, szorując toalety czy podłogi sali operacyjnej zachlapane krwią. Naprawdę dała się lubić, choć gdy zakręcił się koło niej syn ordynatora, już nie było mowy o poprzedniej zażyłości i ploteczkach przy kawie… Ania nie zdawała sobie sprawy z rosnącego dystansu. Wkrótce potem wyjechała na studia. Dziś wracała tu jak do własnego domu, stęskniona za atmosferą gdańskiego szpitala, i przyjęto ją równie serdecznie jak rok temu. Tak się przynajmniej kochającej cały świat dziewczynie wydawało. Pielęgniarki poczęstowały ją domowymi ciasteczkami, które przyniosła jedna z nich. Ordynator z uśmiechem uścisnął jej dłoń, „witając z powrotem na pokładzie, ale nie obiecując zbyt wiele na początek”. Dwie lekarki, których nie znała, przywitały się nieco chłodno, ale przecież nie mogą się sobie od razu rzucać na szyję, nawet Ania to rozumiała i… mogła zaczynać lekarskie życie! Od własnego, prywatnego obchodu. Bo do tego oficjalnego, o godzinie dziesiątej, zostało jeszcze parę godzin. Na piętrze znajdowało się szesnaście sal, w każdej po dwoje, troje lub czworo dzieci. Już teraz, mimo że godzina była wczesna, we wszystkich pokojach krzątały się mamy albo babcie małych pacjentów, nie czyniąc różnicy między swoimi dziećmi a obcymi. Ania, widząc to, przypominała sobie z uśmiechem, że „wszystkie dzieci nasze są”. Dopiero kiedy weszła do sali numer osiem, ostatniej podczas tego krótkiego „zwiedzania”, ten uśmiech zgasł. Pokój, w przeciwieństwie do wszystkich innych, był cichy i pusty. Tu nie krzątała się koło małego chłopczyka mama czy babcia. Gdy Ania weszła do środka, dziecko uniosło nieco głowę, spojrzało na nią niebieskimi oczami, tak dużymi, że tylko te oczy było widać w wychudzonej buzi, blask, który rozjaśnił je na chwilę, zgasł, po czym głowa opadła na poduszkę, a dziecko wyszeptało spieczonymi wargami:
— Ciociu, czy mogę trochę herbatki? Ani ścisnęło się serce. — Tak, oczywiście, zaraz ci przyniosę — powiedziała szybko i wybiegła do kuchni. Wróciła chwilę później i podała płyn dziecku. Zaczął pić wielkimi łykami, próbując zaspokoić pragnienie jak najszybciej, nim ciocia wyrwie mu kubek, warknie: „Wystarczy”, i wyjdzie. Gdy zakrztusił się, Ania poklepała go po pleckach, mówiąc łagodnie: — Powolutku, kochanie. Przyniosę więcej… Chłopczyk posłał jej znad kubka tylko nieufne spojrzenie. Wyszła ze smutkiem w sercu. Nieraz podczas praktyk widziała w szpitalach dzieci, których rodzice nie odwiedzali. Takie właśnie dzieci jak ten chłopczyk. I starała się opiekować nimi w trójnasób, by stać się choć namiastką tych, którzy powinni być przy dzieciach w tych trudnych, szpitalnych chwilach. Nie mogła przypuszczać, że mały Piotruś z ósemki nie jest po prostu pacjentem, którego rodzice nie odwiedzają. On został w tym szpitalu porzucony. Z rosnącym niedowierzaniem słuchała suchych słów ordynatora, dla którego Piotr Rogucki był prawdziwym utrapieniem. Doktor Niedziałkowski nie miał pojęcia, co z tym dzieckiem zrobić. Już dawno powinien je wypisać, ale komu niby miał ten wypis wręczyć, skoro z matką nie było od sześciu tygodni żadnego kontaktu? Kto miał odebrać dziecko? — Tak, wiem, powinienem zgłosić to na policję, ale cały czas się łudzę, że poszła po prostu w Polskę, wytrzeźwieje w końcu, przypomni sobie o dziecku i je odbierze — mówił Ani, słuchającej ze zgrozą jego słów. — Już gdy przyjmowaliśmy tego małego, miałem niedobre przeczucia. Może matka nie była pijana, gdy go przywoziła, ale czuć od niej było alkohol. Taka młoda dziewczyna… Za to zdawała się naprawdę kochać to dziecko, a mały najwyraźniej kochał matkę. I oto na co mi przyszło: od miesiąca Rogucki powinien być w domu, a jest tutaj. Lecz dość tego! Przyrzekłem sobie: do końca tego tygodnia dam jej szansę, potem wzywam opiekę społeczną i niech zdejmą mi ten problem z głowy. Mam własnych po kokardę — skwitował i wreszcie spojrzał na słuchającą go uważnie młodą kobietę o wspaniałych kasztanowych włosach, spiętych w koński ogon, i niezwykłych zielonych oczach. — Sumienie sumieniem, a dyrektor, gdyby wiedział, że na oddziale od miesiąca zajmuje miejsce taki pacjent… — Aż sapnął. — Nie zdradzi nas pani? Ania zaprzeczyła. — To co, zaczynamy obchód? Do ósemki lekarze i pielęgniarki już nawet nie zaglądali. Nikomu nie chciało się po tylu tygodniach zadawać tych samych pytań: „Gdzie jest matka chłopca?” i „Co z nim zrobić?”. Ania za to kilka razy w ciągu tego dnia odwiedzała opuszczone dziecko i za każdym razem serce po prostu pękało jej z żalu nad biednym małym chłopczykiem. Leżał nieruchomo, z rączkami przyklejonymi do boków, patrząc na nią z rosnącym niepokojem i nic nie mówiąc. Od tego jedynego: „Ciociu, czy mogę trochę herbatki?”, nie odezwał się więcej, choć Ania próbowała do niego zagadać, czule, wesoło, jak to ona. Ku zdziwieniu dziewczyny dziecko zdawało się bać jej coraz bardziej. Wreszcie, gdy zajrzała do Piotrusia po południu, nawet na nią nie spojrzał. Leżał ze wzrokiem wbitym w sufit, sparaliżowany ze strachu. Pewnie malec myśli, że przyszła go zabrać. A on przecież czekał na mamę… Pogładziła dziecko po zlepionych potem, dawno nie mytych włoskach — po prostu nie
mogła się powstrzymać przed tym zwykłym ludzkim gestem, którym częstowała każdego małego pacjenta — i wyszła ze ściśniętym sercem. Sześć dni. Im obojgu — temu dziecku i Ani — zostało sześć dni, nim chłopca rzeczywiście stąd zabiorą i już nigdy nie oddadzą matce, która go porzuciła. Sześć dni, Aniu Krasko, albo blask w tych niebieskich, wypełnionych cierpieniem, rozpaczą i tęsknotą oczach niewinnego dziecka zgaśnie zupełnie… Co robić? Jak ona, sama jedna, ma odnaleźć zaginioną kobietę? ===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
ROZDZIAŁ III Nie miała ochoty na miłość. Na przytulanki także nie. Tomek, urażony jej chłodem, odsunął się w końcu. Ania siedziała na łóżku, wpatrzona w zachodzące nad blokami słońce i milczała, co było zupełnie do niej niepodobne. Każdy inny zapytałby, co się stało, ale nie zapatrzony w siebie, rozpieszczany przez kobiety synalek ordynatora. On wolał się obrazić. Ostentacyjnie więc odwrócił się i już miał włączyć telewizor, gdy Ania wstała nagle. — Jadę — rzuciła, sięgając po leżące na fotelu dżinsy. Dopiero to go zastanowiło. Ania nie miewała humorów. Była prosta w uczuciach, jak… jak to wiejska dziewucha. Może ma PMS? O to zapytał ją czułym tonem, bo to jako lekarz mógł zrozumieć. Ale ten nagły chłód i zaskakujące „jadę”? — Muszę wracać do domu. Teraz — odparła, nakładając bluzkę, którą przed chwilą z niej zdarł. — Do domu miałaś jechać w weekend. Starasz się o staż. To nie będzie dobrze wyglądało w oczach mojego ojca… — Wypiszesz mi zwolnienie — odparła tonem, jakiego nie słyszał u niej nigdy i naprawdę się zaniepokoił. — Zrobiłem coś nie tak? Przepraszam — rzekł, przytrzymując ją za rękę. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Uśmiechnęła się. Wreszcie! — Nie, to nie ma żadnego związku z tobą. Na oddziale jest porzucony chłopczyk. Muszę coś z tym zrobić. — Aaa, ten dzieciak… on, z tego co pamiętam, jest porzucony od jakiegoś miesiąca czy dwóch. Już dawno nie ty, ale ojciec powinien coś z tym zrobić… Ania nie słuchała go ani chwili dłużej. Wybiegła z mieszkania, szukając w torebce kluczyków do swojego punto. Półtorej godziny później zajeżdżała pod ukochane Jabłoniowe Wzgórze i tonęła najpierw w ciepłych, pulchnych i kochanych ramionach Marii, potem w mocnym uścisku dziadka. Wzruszyła ją, jak zawsze, serdeczność i niezmienność obojga. Jeżeli ktokolwiek mógł pomóc małemu chłopczykowi, to tylko oni. Ale — ku zdziwieniu, a nawet rozpaczy Ani — Edward, wysłuchawszy historii małego Piotrusia, był innego zdania. — Aniu, kochanie, nieba bym ci przychylił, ale jak sobie wyobrażasz pomóc temu dziecku w ciągu niecałego tygodnia? Spróbuję dowiedzieć się, czy możemy z Marią zostać rodziną zastępczą, ale to potrwa. Maluch i tak trafi do domu dziecka i… może tak będzie dla niego lepiej? Mówiłaś, że w szpitalu nie dbają o niego jak należy… — Dbają jak mogą — poczuła się w obowiązku bronić personelu gdańskiego szpitala — ale wiesz, jakie zaharowane i sfrustrowane są pielęgniarki. Takie dziecko, które samo nie pójdzie do ubikacji czy po posiłek, jest dla nich po prostu utrapieniem. Nie lubią tego chłopczyka. Całymi dniami leży w łóżeczku zupełnie sam! — Ma cztery latka, powinien umieć korzystać z toalety — zauważyła Maria, bo coś w opowieści Ani nie dawało jej spokoju. Ania coś przemilczała. Coś istotnego. Widać to było
po łzach, które teraz rozbłysły w jasnych do tej pory oczach dziewczyny… — On nie może wstać z łóżeczka, które jest dla niego za wysokie, bo… — Ania zachłysnęła się własnym oddechem. — Stracił nóżkę. Dlatego znalazł się w szpitalu: amputowali mu nóżkę, a nie ma protezy. I nikt go nie nauczył, jak ma sobie radzić. Leży w pustym pokoju i czeka na mamę, która go opuściła… Ania rozpłakała się. Wspomnienia, gdy jej własna mama też ją opuściła, choć przecież była w tym samym pokoju, to jednak nieobecna duchem, wróciły. Doskonale czuła ból małego chłopczyka, jego dojmującą tęsknotę i rozpacz odczuwała jak swoje własne sprzed lat i po prostu… nie potrafiła tego znieść. Nie mogła przejść nad cierpieniem tego dziecka, okaleczonego także fizycznie, do porządku dziennego. Musi coś zrobić. Musi! Poczuła serdeczny uścisk Marii, poczuła dłoń dziadka zamykającą się na jej dłoni. Ale co oni mogli? Czy w ogóle sąd weźmie pod uwagę sześćdziesięcioletniego pana i sześćdziesięciopięcioletnią panią jako rodzinę zastępczą dla czterolatka, na dodatek niepełnosprawnego? Ania oparła czoło na splecionych na stole ramionach i łkała z bezradności i żalu, a tych dwoje, którzy kochali ją bezgranicznie, mogło równie bezradnie patrzeć na jej ból i łzy. Za to ten trzeci… nie. Stał w drzwiach jadalni, wspierając się o framugę drzwi, bo poruszał się na trasie sypialnia-toaleta dopiero od dzisiejszego ranka i nie dość, że nadal bolało go całe poobijane ciało, to na dodatek czuł zawroty głowy, gdy tylko wykonał gwałtowniejszy ruch, ale patrzył i słuchał. Cierpienie nieznanego, porzuconego chłopczyka czuł jak swoje własne, bo on też wychowywał się bez matki i poniewierał po bidulach. Równie mocno poruszyły go łzy dziewczyny, lekarki, która znając jego, Daniela, przeszłość, nie zdradziła go do tej pory i… chyba nie zamierzała zdradzić. Był jej coś winien, a Daniel van der Welt spłacał swoje długi… Nie chcąc dłużej patrzeć na drżące ramiona młodej kobiety i jej łzy skapujące na blat stołu, poruszył się gwałtownie, co wyrwało mu z gardła mimowolny jęk. Wszyscy troje zwrócili się ku mężczyźnie. Ania poderwała się i przyskoczyła doń, podtrzymując go pod ramię. — Co pan wyrabia? Kto pozwolił panu wstać? — zapytała surowo, zapominając o łzach. — Potrzeba fizjologiczna — odparł. — Trzeba było zawołać Marię albo dziadka… — Potrafię już sam się… sobą zająć. Chciałbym wziąć prysznic. — I zemdleć w łazience? Dawno nie miał pan rozbitej głowy? — Prowadziła go pod ramię do toalety, wyrzucając z siebie gniewne słowa, żeby nie domyślił się jej niedawnych łez. Nie wiedziała, że widział te łzy i słuchał jej łkania. Czy raczej nie mógł słuchać. Zatrzymał się w połowie korytarza, ona stanęła również. Gdy oparł się o ścianę, spojrzała na niego z niepokojem. — Prawdę mówiąc, chciałem z panią zamienić kilka słów sam na sam — zaczął powoli, z namysłem. — Tutaj? W holu? Też sobie pan wybrał miejsce… — Znów ujęła go pod ramię, ale jego następne słowa sprawiły, że ręka jej opadła. — Mogę odnaleźć matkę tego chłopca. Ania podniosła nań błyszczące oczy. Mrok panujący w korytarzu powodował, że przybrały
barwę mchu. — Jak? — szepnęła. Usłyszał w jej głosie nadzieję zmieszaną z bezradnością. — Wie pani, kim jestem. Przytaknęła. — Dla mnie zdobycie informacji, jakiejkolwiek informacji, to tylko kwestia czasu. — Mamy sześć dni. — Za sześć dni już mnie tu nie będzie, ale jeżeli ta kobieta żyje, odnajdę ją. Jeśli nie żyje, być może również. Jedynym problemem są… — Urwał, czując, że zaraz zemdleje. Od dnia pobicia nie wstawał na tak długo. Ania pochwyciła go, gdy osuwał się po ścianie. Zawołała o pomoc. Przybiegli Edward z Marią i znów we troje to nieśli, to prowadzili niesfornego pacjenta do łóżka. — Jasiu, Jasiu, mówiłam, nie wstawaj, chłopcze — gderała tym razem starsza kobieta. — Wystarczyło zawołać, ktoś z nas pomógłby wstać, dojść do łazienki. Leż, serdeńko, odpoczywaj, my się tobą zaopiekujemy… Dobra była kobieta z tej Marii. Daniel, opadając na poduszkę, czuł się podwójnie parszywie: nie tylko znów wszystko go bolało, każda stłuczona i skopana komórka, ale też łgał tym troskliwym, serdecznym ludziom prosto w oczy, udając zwykłego Jasia Szydłowskiego, zamiast otwarcie powiedzieć, że goszczą pod swoim dachem ściganego przez pół świata przestępcę. Gdy Maria z Edwardem wyszli, nie śmiał spojrzeć w oczy Ani, która stała obok łóżka i patrzyła na Daniela, marszcząc brwi. — Wiem, że problemem są pieniądze. Domyślam się, że pana usługi nie są tanie… — zaczęła. Zwrócił gwałtownie twarz w jej stronę. O czym ona mówi?! — Ale zapłacimy tyle, ile będzie trzeba. Proszę tylko powiedzieć, jaką kwotę mam uzbierać. Aż zgrzytnął zębami ze złości, że tak podłe ma o nim zdanie. — A na ile wycenia pani mój pobyt tutaj i prywatną opiekę lekarską? — wycedził. — Co też pan…?! Nie zajęłam się panem dla pieniędzy! Jestem lekarzem! — A ja hakerem — uciął. — Pani altruistycznie udzieliła mi pomocy, ja zrewanżuję się, pomagając temu chłopcu. Jedynym problemem są władze szpitala, to właśnie chciałem powiedzieć, nim… zrobiło mi się trochę słabo w tym dusznym korytarzu. Władze te musimy… podejść. To znaczy pani musi, bo ja nie mam jeszcze takich możliwości. — Zrobię co trzeba — odparła cicho Ania. — Potrzebna mi kopia przyjęcia dziecka do szpitala. Ze wszystkimi danymi chłopca. I podpisem jego matki. — Dostanie pan to wszystko. Jutro. Spojrzał na dziewczynę z nieukrywaną ciekawością. — Włamie się pani do archiwum? — Nie. Poproszę mojego… chłopaka. Jest synem ordynatora i lekarzem na tym oddziale. Jemu nie odmówią — odparła. — Jeżeli odmówią… wtedy dopiero się włamię. — Musi pani bardzo zależeć na tym dziecku… — odezwał się po dłuższej chwili. Wzruszyła ramionami. — Wiem, jak to jest stracić matkę.
— Ja też — szepnął tak cicho, że mogła się tych słów jedynie domyślić. W tym momencie zadzwonił telefon, z którym mężczyzna się nie rozstawał. Ania poznała numer, ten sam, który wybierała wczoraj kilka razy. Chciała wyjść, ale Daniel, czy też może Jan, nie miała pojęcia, jak się do niego zwracać, zatrzymał ją gestem dłoni i odebrał połączenie. — Mów — rzucił do telefonu, słuchał przez chwilę, a potem stłumił przekleństwo. — Drogo sobie cenią moją skromną osobę. Zapłać im. Tak. Całą kwotę. A gdy już naszych „przyjaciół” będziemy mieć z głowy, zajmiesz się jeszcze jedną sprawą. Przyjedziesz tutaj, do mnie… — uniósł wzrok na Anię i powtórzył za nią — do Jabłoniowego Wzgórza, Koniecdroga 17, po dokładne instrukcje i dokumenty. Ale najpierw zajmij się Danką. Ona jest w tej chwili najważniejsza. Jeszcze jedno, Ari: bądź dla „przyjaciół” uprzejmy. Mogą nam się jeszcze przydać. — Rozłączył się i wsunął telefon pod poduszkę. — „Przyjaciele” to ci, co pana pobili? — odezwała się Ania, nie patrząc mu w oczy. — Mafia? — Tak — odparł krótko. — I mimo to pozostaniecie „przyjaciółmi”? — Nie było w tym nic osobistego. Chodziło tylko o pieniądze. Wreszcie spojrzała nań smutnym, zgaszonym wzrokiem. — Trudno było mi ukrywać przed dziadkiem i ciocią, że jest pan poszukiwanym hakerem. Tego, że należy pan do mafii, nie potrafię przed nimi zataić. Powiem im jutro. Rano. Przykro mi… Wyszła bez pożegnania. Daniel rozluźnił napięte mięśnie. Telefon miał w zasięgu ręki, portfel i kluczyki leżały tuż obok, na stoliku. Spodnie i marynarkę, uprane i odprasowane, oraz koszulę, pewnie należącą do właściciela dworu, złożono na krześle. Mógł w każdej chwili wstać, ubrać się, wsiąść do samochodu i odjechać. Jeszcze dziś byłby w Kołobrzegu, jutro na pełnym morzu, a pojutrze choćby na drugiej półkuli. Mógłby. Gdyby nie miał długu wdzięczności w stosunku do ludzi, którzy go przyjęli bez zadawania pytań pod swój dach, a szczególnie do pewnej zielonookiej pani doktor. I gdyby nie bolało go całe ciało, tak cholernie, że przy pierwszej próbie nałożenia spodni niemal stracił przytomność. Leżał przez chwilę, łapiąc oddech, wpatrzony niewidzącym spojrzeniem w malowany na biało sufit. Jak on zwieje w takim stanie, gdy jutro dwór zostanie otoczony przez uzbrojony po zęby oddział AT? No jak? ===aA5sXWQBOQ83BDcEYVdlVDEAMgpuX21VYVQyCjsKPQw=
ROZDZIAŁ IV Lipcowy ranek na Jabłoniowym Wzgórzu wstał jak zwykle słoneczny i ciepły. Maria podśpiewywała coś pod nosem, krzątając się po kuchni, Edward zniknął w stajniach, oporządzając konie, Ania nakrywała stół do śniadania, gdy do jadalni wszedł tamten. Jan- Daniel. Niechętnie skinęła głową, słysząc jego „dzień dobry”. Omiotła mężczyznę spojrzeniem lekarza, konstatując, że siniaki zmieniają barwę na żółtawą, z twarzy znika opuchlizna i niedługo będzie podobny do siebie ze zdjęcia. Czy też raczej ze zdjęć, jakie chętnie rok temu drukowały wszystkie gazety w kraju. W Polsce nie zdoła długo się ukrywać… — Niech pan siada — wskazała mu krzesło przy stole. Usiadł posłusznie, choć Ania nie miała złudzeń, iż temu człowiekowi mogła rozkazywać jedynie dlatego, że była mu potrzebna. Jeszcze przez dzień, najwyżej dwa. Pojutrze będzie w stanie na tyle dobrym, że odjedzie swoją czarną mazdą, nawet się nie oglądając. — Z mafią zadarła nieświadomie moja siostra, nie ja — odezwał się pozornie bez związku. — Ja jedynie przejąłem jej długi. Ręce, kładące przed nim talerz i sztućce, zamarły na moment. Dlaczego mam ci wierzyć? — pytały zielone oczy. — Wolałem wziąć to na siebie, bo… nie darowałbym sobie, gdyby to Danka wpadła w ich łapy. Mnie tylko skatowali — mówił półgłosem, ni to do Ani, ni do siebie, patrząc na własne posiniaczone ręce. — Ją najpierw by zgwałcili, a potem dopiero skatowali. Wtedy musiałbym kogoś zabić. A mordercą nie jestem — dokończył cicho. Za to mój ojciec, owszem — przemknęło Ani przez myśl. Zimny dreszcz spłynął po kręgosłupie, gdy pomyślała, że mogła znaleźć nad strumieniem nie tego mężczyznę, całego we krwi, a jego siostrę… Wiedziała, czuła całym sercem, że Daniel mówi prawdę i nie mogła, po prostu nie potrafiła na niego donieść. Owszem, stanowił dla nich jakieś tam zagrożenie, chociaż na jego polecenie „przyjaciele” mają zostać spłaceni i dadzą mu spokój. Ale policja nie da spokoju Ani, Edwardowi i Marii, gdy się dowie, że przez tydzień ukrywali Daniela van der Welt! Lecz o tym wie tylko ona, Ania, i… niech na razie tak zostanie. — Zdobędę dokumenty Piotrusia — odezwała się cicho — i przyniosę je panu. Dziadkom na razie nic nie powiem, bo dziecko jest ważniejsze, ale jeśli ktoś przez pana ich skrzywdzi… — Jutro już mnie tu nie będzie — mruknął. — Tylko mój przyjaciel wie, gdzie jestem. — No i mafia. Rzucił jej ostre spojrzenie. — Nie przyszło pani do głowy, że za zniknięciem młodej kobiety może stać właśnie mafia? I że warto byłoby pytać o matkę chłopca u źródeł? Ania aż usiadła. Nie, to jej do głowy nie przyszło. Jemu owszem. To dlatego kazał swojemu przyjacielowi być dla tamtych „uprzejmym”, dlatego mogli mu się przydać, prawda? — o to zapytała na głos. — Jestem hakerem — przypomniał jej — nie gangsterem. Brzydzę się nimi tak samo jak pani, ale dla dobra porzuconego dziecka potrafię ukryć to obrzydzenie, tak jak pani będzie