Livianes

  • Dokumenty171
  • Odsłony54 347
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów308.6 MB
  • Ilość pobrań31 154

Evanovich Janet - Stephanie Plum 6 - Po szóste nie odpuszczaj

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :4.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Evanovich Janet - Stephanie Plum 6 - Po szóste nie odpuszczaj.pdf

Livianes EBooki Evanovich Janet Stephanie Plum
Użytkownik Livianes wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 269 stron)

Łowczym nagród Stephanie Plum: 1.Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy 2.Po drugie dla kasy 3.Po trzecie dla zasady 4.Zaliczyć czwórkę 5.Przybić piątkę 6.Po szóste nie odpuszczaj 7.Seven Up 8.Hard Eight 9.To the Nines 10.Ten Big Ones 11.Eleven on Top 12.Twelve Sharp 13.Lean Mean Thirteen 14.Fearless Fourteen 15.Finger Lickin’ Fifteen 16.Sizzling Sixteen

PROLOG No dobrze, zasadniczo wszystko sprowadza się do prostego podsumowania. Spełniły się najgorsze obawy mojej matki. Jestem nimfomanką. Pożądam wielu mężczyzn. Oczywiście może to być spowodowane faktem, że tak naprawdę nie sypiam z ŻADNYM z nich. Pod pewnymi względami całe to pożądanie do niczego nie prowadzi. Bo raczej nie mam co marzyć, że doczekam się namiętnego finału z Mikiem Richterem, bramkarzem New York Rangers. Albo z Indianą Jonesem. Ale dwóch facetów z mojej listy pożądanych odwzajemnia ten pociąg. Problem jedynie w tym, że obaj przerażają mnie jak cholera. Nazywam się Stephanie Plum. Jestem łowczynią nagród i pracuję z tymi dwoma facetami. Obaj są w jakimś zakresie częścią ramienia Temidy. Jeden jest gliniarzem. Drugi ma bardziej przedsiębiorcze podejście do walki z przestępczością. Żaden nie jest dobry w przestrzeganiu zasad. Obaj dalece mnie przewyższają doświadczeniem w zakresie pożądania. W każdym razie przychodzi taki moment, kiedy dziewczyna po prostu musi chwycić byka za rogi (albo inną stosowną część ciała) i wziąć swoje życie w swoje ręce, i przejąć kontrolę. To właśnie zrobiłam. Zadzwoniłam i zaprosiłam do siebie jednego z tych przerażających facetów. Teraz usiłuję się zdecydować, czy wpuścić go do środka. Obawiam się, że to, co mnie czeka, będzie przypominało moje przeżycia z czasów, kiedy miałam lat dziewięć i dałam się nieco ponieść odgrywaniu roli Wonder Woman, wskutek czego spadłam z garażu Kruzaków, zniszczyłam krzak róż pani Kruzak - championa osiedlowych konkursów - rozdarłam spodenki i bawełniane gatki w kwiatki i spędziłam resztę dnia nieświadoma faktu, że widać mi cały tyłek. W duchu wywróciłam oczami. Weź się w garść, kobieto! Nie

ma powodu do nerwów. To wola boża. Było nie było, wylosowałam imię tego faceta z kapelusza. A dokładniej mówiąc, z miski, ale i tak jest to randka zaplanowana w niebiesiech. No dobra, po prawdzie to trochę oszukiwałam i podglądałam przy losowaniu. No ale gdybym mogła polegać w tym względzie na opatrzności, to nie musiałabym w ogóle wykonywać tego głupiego telefonu, czyż nie? A do tego miałam kilka asów w rękawie. Byłam odpowiednio przygotowana. Mała czarna pożeraczki mężczyzn. Szpilki z paseczkiem wokół kostki. Lśniąca czerwona szminka. Pudełko prezerwatyw ukryte w szufladzie w sypialni. Rewolwer, naładowany, ukryty w słoju na ciasteczka. Stephanie Plum - ko- bieta w akcji. Sprowadzi do parteru, żywego lub martwego. Kilka sekund temu usłyszałam zgrzyt windy, a potem kroki w korytarzu. Umilkły pod moimi drzwiami. Wiedziałam, że to on, bo stwardniały mi sutki. Zapukał raz, a ja stałam jak sparaliżowana, gapiąc się na zamek. Otworzyłam dopiero po drugim pukaniu. Cofnęłam się o krok i nasze oczy się spotkały. W przeciwieństwie do mnie on nie był ani trochę zdenerwowany. W jego spojrzeniu dostrzegłam chyba błysk ciekawości. I pożądanie. Mnóstwo pożądania. Nieskończone pożądanie. - Siemka - powiedziałam. Wszedł do przedpokoju, zamknął drzwi i przekręcił klucz. Oddech miał powolny i głęboki, oczy ciemne, a wyraz twarzy poważny, kiedy przyglądał mi się badawczo. - Ładna sukienka - stwierdził. - Zdejmij ją. - Może najpierw lampka wina - zaproponowałam. Zwlekaj! - myślałam jednocześnie. Spij go! Jeśli to wszystko skończy się jakąś katastrofą, nie będzie pamiętał. Powoli pokręcił głową. - Raczej nie. - Kanapeczkę? - Później. O wiele później. W duchu łamałam palce. Uśmiechnął się. - Jesteś słodka, kiedy się denerwujesz.

Zmrużyłam oczy. Kiedy aranżowałam ten wymarzony wieczór, to rezultat z pewnością nie miał być słodki. Przyciągnął mnie do siebie, sięgnął moich pleców i rozpiął zamek sukienki. Zsunęła się na podłogę. Zostałam w puszczalskich szpilkach i majteczkach Victoria’s Secret, które niewiele zasłaniały. Mam metr siedemdziesiąt, szpilki dodały mi jakieś dziesięć centymetrów, a on i tak był nieco wyższy. I o wiele lepiej umięśniony. Przesunął dłońmi po moich plecach, obrzucając mnie taksującym spojrzeniem. - Piękne - powiedział. Nie po raz pierwszy widział mnie bez ubrania. Wsadził mi głowę pod spódnicę, gdy miałam sześć lat. Pozbawił mnie dziewictwa, gdy miałam osiemnaście. A nie tak znowu dawno robił ze mną takie rzeczy, że długo ich jeszcze nie zapomnę. Był gliną z Trenton, a nazywał się Joe Morelli. - Pamiętasz, jak byliśmy dziećmi i bawiliśmy się w ciuchcię? - spytał. - Ja zawsze byłam tunelem, a ty zawsze byłeś pociągiem. Wsunął kciuki za cienkie gumeczki moich majtek i zsunął je o kilka centymetrów. - Byłem zepsutym dzieciakiem - stwierdził. - To prawda. - Teraz jestem lepszy. - Czasem. Posłał mi prawdziwie wilczy uśmiech. - Cukiereczku, nigdy w to nie wątp. I pocałował mnie, a moje majtki poleciały na podłogę. O RANY. O RANY!

RAZ Pięć miesięcy później... Carol Zabo stała na zewnętrznej balustradzie mostu spinającego brzegi rzeki Delaware i łączącego Trenton w New Jersey z Morrisville w Pensylwanii. W prawej dłoni trzymała standardowych rozmiarów cegłę przywiązaną do nogi, na wysokości kostki, sznurem do wieszania bielizny ponad metrowej długości. Na moście wielkimi literami wypisano slogan: „Trenton daje, świat bierze”. Carol była najwyraźniej zmęczona światem, który zabierał, czymkolwiek było to, co dawała, bo właśnie zamierzała skoczyć w fale Delaware i pozwolić, by cegła dokończyła dzieła. Stałam jakieś trzy metry dalej i próbowałam przekonać Carol do powrotu na drugą stronę balustrady. Samochody mijały nas jeden za drugim, niektórzy kierowcy zwalniali, żeby się pogapić, inni mijali tych pierwszych, przy okazji pokazując Carol środkowy palec, bo powodowała zakłócenia ruchu. - Słuchaj, Carol - tłumaczyłam jej - jest wpół do dziewiątej i zaczyna sypać śnieg. Dupa mi odmarza. Zdecyduj się wreszcie, czy skaczesz, bo muszę zadzwonić i napić się gorącej kawy. Prawdę powiedziawszy, nawet przez sekundę nie wierzyłam, że skoczy. Miała na sobie kurtkę z Wilson Leather za czterysta dolarów. Nie skaczesz z mostu w kurtce za czterysta dolarów. Tak się po prostu nie robi. Kurtka byłaby do niczego. Carol pochodziła z Grajdoła, jak ja, a w Grajdole oddaje się kurtkę siostrze i dopiero wtedy skacze z mostu. - To TY słuchaj, Stephanie Plum - odpowiedziała Carol, podzwaniając zębami. - Nikt nie wysyłał ci zaproszenia na tę imprezę. Chodziłyśmy z Carol do liceum. Ona była cheerleaderką, ja mażoretką. Teraz była żoną Smara Zabo i chciała popełnić

samobójstwo. Gdybym ja została żoną Smara, też chciałabym się zabić. Ale to nie dlatego Carol stała na balustradzie z cegłą na sznurze. Carol ukradła w sklepie parę majteczek bez kroku od Frederick’s of Hollywood. Nie żeby nie było jej na nie stać, chciała nieco pieprzyku w sypialni, ale wstydziła się pokazać majteczki przy kasie. Uciekając, stuknęła w tylny zderzak samochodu Briana Simona, gliniarza, i zwiała z miejsca wypadku. Brian, jako że siedział już za kierownicą, dogonił ją i zabrał na dołek. Mój kuzyn Vinnie, prezes i jedyny właściciel firmy poręczycielskiej, za odpowiednią opłatą załatwił Carol wyjście zza kratek. Jeśli nie pojawiłaby się na rozprawie w dniu wyznaczonym przez sąd, Vinnie straciłby pieniądze - chyba że byłby w stanie dostarczyć ciało Carol w przepisowym czasie. I tutaj zaczyna się moja rola. Jestem agentką do spraw windykacji poręczeń, co w rzeczywistości jest jedynie bardziej wymyślnym określeniem łowcy nagród, dostarczam Vinniemu ciała. Najlepiej żywe i nieuszkodzone. Vinnie zauważył Carol w drodze do pracy i wysłał mnie na ratunek - lub, o ile ratunek nie będzie możliwy, żebym uważnie obserwowała, gdzie dokładnie Carol wpadnie do wody. Vinnie obawiał się, że jeśli Carol skoczy, a policjanci nie będą w stanie znaleźć jej nasiąkniętych zwłok przy użyciu bosaków, to on sam bezpowrotnie straci pieniądze wyłożone na kaucję. - To nie jest najlepszy sposób na odebranie sobie życia - powiedziałam. - Będziesz fatalnie wyglądać, jak już cię znajdą. Pomyśl tylko, twoja fryzura się zniszczy. Wywróciła oczami, jakby chciała obejrzeć szczyt własnej czaszki od środka. - Szlag by to, no nie pomyślałam o tym - stwierdziła. - A jeszcze dopiero co zrobiłam sobie jasne pasemka. Śnieg padał teraz w postaci dużych, wilgotnych kleksów. Na nogach miałam trapery na grubej podeszwie, a i tak czułam, jak kostnieją mi stopy. Carol była bardziej wystrojona - w modne botki do kostki, małą czarną i tę wspaniałą kurtkę. Cegła na sznurze wydawała się przy tym stroju dodatkiem stanowczo

zbyt luzackim. A sukienka przypominała mi tę, która wisiała w mojej szafie. Miałam ją na sobie zaledwie kilka chwil, zanim spadła na podłogę i została kopnięta gdzieś na bok... prolog wyczerpującej nocy z mężczyzną moich marzeń. No, jednym z nich w każdym razie. To zabawne, jak różnie ludzie postrzegają ciuchy. Ja założyłam sukienkę w nadziei, że zaciągnę faceta do łóżka. Carol postanowiła skoczyć w niej z mostu. W ogóle, moim zdaniem, skakanie z mostu w sukience to zły pomysł. Gdybym zamierzała skoczyć z mostu, założyłabym spodnie. Carol będzie wyglądała jak skończona idiotka z kiecką zawiniętą wokół uszu i bielizną na wierzchu. - A co Smaro sądzi o pasemkach? - spytałam. - Podobają mu się - odpowiedziała Carol. - Chce tylko, żebym zapuściła włosy. Mówi, że dłuższe są teraz trendy. Osobiście nie przykładałabym zbyt wielkiej wagi do opinii o modzie wygłaszanych przez faceta, którego przezwisko wzięło się z przechwałek o doświadczeniach seksualnych z użyciem smarownicy. No, ale to ja. - Powiedz mi jeszcze raz, czemu właściwie sterczysz na tej balustradzie? - Bo wolę umrzeć, niż pójść do więzienia. - Mówiłam ci już, że nie pójdziesz do więzienia. A jeśli nawet, to nie na długo. - Nawet dzień to już za długo! Godzina to za długo! Każą ci ściągnąć ubranie i nachylić się, żeby sprawdzić, czy nie masz ukrytej broni. No i musisz korzystać z łazienki na oczach wszystkich. Żadnej, rozumiesz, prywatności. Widziałam taki program w telewizji. No dobra, teraz rozumiałamją nieco lepiej. Też bym się chyba zabiła, gdybym miała w perspektywie którąkolwiek z tych rzeczy. - Może nie będziesz musiała iść do więzienia - powiedziałam pocieszająco. - Znam Briana Simona. Mogłabym z nim pogadać. Może wycofałby zarzuty. Twarz Carol pojaśniała. - Naprawdę? Zrobiłabyś to dla mnie? - Jasne. Nie mogę ci niczego obiecać, ale mogę spróbować.

- A jeśli nie wycofa zarzutów, to zawsze jeszcze mogę się zabić. - Właśnie. Wsadziłam Carol i jej cegłę do samochodu, pokiwałam na do widzenia i pojechałam do 7-Eleven po kawę i pudełko pączków w polewie czekoladowej. Uznałam, że zasłużyłam na pączki, skoro odwaliłam taki kawał dobrej roboty, ratując Carol życie. Zabrałam kawę i ciastka do biura firmy Vinniego na Hamilton. Nie chciałam ryzykować, że zjem to wszystko sama. I miałam nadzieję, że Vinnie ma jeszcze dla mnie jakąś robotę. Jako łowca nagród dostawałam kasę dopiero wtedy, gdy doprowadziłam zbiega, a tych jakoś ostatnio brakowało. - Niech mnie piorun strzeli - odezwała się Lula zza kartoteki. - Pączki przyszły. Lula ma jakiś metr sześćdziesiąt, waży coś koło setki i jest ekspertem od pączków. W tym tygodniu była w nastroju monochromatycznym, skóra, włosy, błysz- czyk - wszystko w kolorze kakao. Barwę skóry ma stałą, ale kolor włosów zmienia co tydzień. Lula zajmuje się segregowaniem i archiwizowaniem dokumentów w biurze Vinniego i czasem pracuje ze mną, kiedy potrzebne mi jakieś wsparcie. Jako że ja nie jestem najlepszym łowcą nagród na świecie, a Lula nie jest najlepszym na świecie wsparciem, często przypomina to amatorską wersję „Najzabawniejszych wpadek gliniarzy”. - Pączki czekoladowe? - upewniła się Lula. - Connie i ja właśnie myślałyśmy, że potrzeba nam kilku pączków w czekoladowej polewie, prawda, Connie? Connie Rosolli zarządza biurem Vinniego. Akurat siedziała przy swoim biurku na środku pokoju i uważnie oglądała w lusterku swój wąsik. - Chyba muszę znowu iść na elektrolizę - stwierdziła. - Jak myślicie? - Ja myślę, że musisz - odpowiedziała Lula, częstując się

pączkiem. - Bo znów zaczynasz wyglądać jak Groucho Marx. Popijałam kawę i przerzucałam dokumenty na biurku Connie. - Coś nowego się pojawiło? Drzwi do gabinetu Vinniego otworzyły się z hukiem i mój kuzynek wystawił zza nich głowę. - Strzał, kurwa, w dziesiąteczkę. Pojawiła się nowa sprawa... i jest cała twoja. Lula skrzywiła się ostentacyjnie. Connie zmarszczyła nos. Ścisnęło mnie nieprzyjemnie w dołku. Zazwyczaj musiałam żebrać o robotę, a teraz Vinnie zachował sprawę specjalnie dla mnie? - Co jest grane? - spytałam. - To Komandos - wyjaśniła Connie. - Ulotnił się. Nie odpowiada, jak go wzywamy na pager. - Cholerny szmondak nie pojawił się wczoraj w sądzie na rozprawie. Jest NS-em - dodał Vinnie. Ns w żargonie łowców nagród jest skrótem od „nie stawił się”. Zazwyczaj jestem nad wyraz szczęśliwa, słysząc, że ktoś się nie stawił, ponieważ oznacza to, że zarobię nieco kasy, sprowadzając go przed oblicze Temidy. Tym razem jednak nie było widoków na żadną kasę, bo jak Komandos nie będzie chciał być znaleziony, to nikt go nie znajdzie. Koniec dyskusji. Komandos jest łowcą nagród jak ja. Tylko że Komandos jest DOBRY. Mniej więcej w moim wieku, Amerykanin kubańskiego pochodzenia i jestem prawie pewna, że zabija tylko tych złych. Dwa tygodnie temu jakiś żółtodziób w mundurze zaaresztował Komandosa za noszenie ukrytej broni. Wszyscy policjanci w Trenton znają Komandosa, wiedzą, że nosi przy sobie broń, i nie zgłaszają w tej kwestii żadnych obiekcji. Tylko nikt nie powiedział o tym nowemu. I tak Komandos został przyskrzyniony i wczoraj miał się stawić przed sędzią, żeby wysłuchać reprymendy. Wcześniej jednak Vinnie wykupił Komandosa za niezłą sumkę i teraz zostawiony sam sobie, bez wsparcia, czuł się bardzo samotny. Najpierw Carol. Teraz Komandos. Stanowczo są dni, które lepiej się zapowiadają.

- Coś tu nie gra - stwierdziłam. Serce ciążyło mi w piersi niczym ołowiana gruda, bo wiedziałam, że są ludzie, którzy nie mieliby nic przeciwko temu, żeby Komandos zniknął na zawsze. A jego zniknięcie pozostawiłoby ogromną pustkę w moim życiu. - To nie w stylu Komandosa nie stawić się w sądzie. Albo nie odpowiedzieć na wiadomość wysłaną na pager. Lula i Connie popatrzyły na siebie znacząco. - Ten pożar w centrum w niedzielę? - zaczęła Connie. - No więc okazało się, że ten budynek należy do Alexandra Ramosa. Alexander Ramos handluje bronią i kontroluje rynek ze swojego obozu letniego w New Jersey albo zimowej fortecy w Atenach. Dwóch jego dorosłych synów mieszka w Stanach, jeden w Santa Barbara, drugi w hrabstwie Hunterdon. Trzeci mieszka w Rio. I nie są to informacje zastrzeżone. Rodzina Ramosów cztery razy trafiła na okładkę Newswęeka. Ludzie od lat spekulowali na temat powiązań Komandosa z Ramosem, ale jakie to miałyby być powiązania, nikt dokładnie nie umiał powiedzieć. Komandos to mistrz, jeśli chodzi o tajemnice. - I? - spytałam. - No i kiedy wczoraj udało im się wreszcie przeszukać zgliszcza, znaleźli tam najmłodszego syna Ramosa, Homera. Kompletnie zgrillowanego, na trzecim piętrze. Poza tym, że był wysmażony na chrupko, to jeszcze miał w głowie wielką dziurę po kuli. -I? - I policja chce przesłuchać Komandosa. Gliniarze szukali go tutaj jakieś kilkanaście minut temu. - A dlaczego szukają Komandosa? Connie uniosła ręce w geście: „ja tam nic nie wiem”. - Wszystko jedno dlaczego - wtrącił Vinnie. - Komandos jest NS-em, a ty go przyprowadzisz z powrotem. Mój głos natychmiast stał się o oktawę wyższy. - Zwariowałeś?! Nie będę ścigać Komandosa! - I to jest w tym najpiękniejsze! Wcale nie musisz go ścigać. On sam do ciebie przyjdzie. Coś do ciebie ma. - Nie! Nie ma mowy. Zapomnij.

- Dobra - rzucił Vinnie. - Nie chcesz tej sprawy, dam ją Joyce. Joyce Barnhardt jest moim arcywrogiem. Zazwyczaj prędzej bym zdechła, niż coś jej oddała dobrowolnie. Ale w tym przypadku Joyce mogła sobie wziąć tę sprawę. Niech marnuje czas na szukanie niewidzialnego człowieka. - No to co jeszcze masz? - spytałam Connie. - Dwie drobne sprawy i jednego wyjątkowego skurczybyka. - Podała mi trzy teczki. - A skoro Komandos jest chwilowo nieobecny, skurczybyka dostaniesz ty. Otworzyłam teczkę. Morris Munson. Aresztowany za spowodowanie śmierci w wypadku samochodowym. - Mogło być gorzej - stwierdziłam sentencjonalnie. - Zawsze mogłam trafić na gwałciciela-mordercę. - Nie przeczytałaś do końca - powiedziała Connie. - Jak już facet przejechał swoją ofiarę, którą całkiem przypadkiem byłajego eks, pobił ją łyżką do opon, zgwałcił i próbował podpalić. Został oskarżony o spowodowanie śmierci w wypadku, bo zgodnie z opinią koronera kobieta już nie żyła, kiedy spuścił jej lanie łyżką do opon. Oblał ją benzyną i właśnie próbował podpalić, używając takiej malutkiej zapalniczki BIC, kiedy akurat przypadkiem przejeżdżali tamtędy niebiescy. Przed oczyma zaczęły mi latać mroczki. Opadłam ciężko na kanapę i wcisnęłam głowę między kolana. - W porządku? - zaniepokoiła się Lula. - To prawdopodobnie nagły spadek cukru w organizmie - uspokoiłam ją. To prawdopodobnie wpływ mojej pracy. - Zawsze mogło być gorzej - pocieszyła mnie Connie. - W dokumentach piszą, że nie był uzbrojony. Jak weźmiesz ze sobą broń, to nic ci nie będzie. - Normalnie w pale się nie mieści, że go wypuścili za kaucją! - No nie? - zgodziła się ze mną Connie. - Pewnie nie mieli już wolnych pokoi w swoim hoteliku. Popatrzyłam na Vinniego, który wciąż jeszcze stał w uchylonych drzwiach. - Wpłaciłeś kaucję za tego psychola? - Ej, ja nie jestem sędzią, tylko businessmanem - zaprotestował Vinnie. - A on nie miał wcześniejszych wyroków.

I miał dobrą posadę w fabryce guzików. No i dom na własność. - A teraz zniknął. - Nie pojawił się w sądzie - przytaknęła Connie. - Dzwoniłam nawet do fabryki guzików, ale powiedzieli mi, że ostatnio widzieli go w zeszłą środę. - Mieli od niego jakieś wiadomości? Na przykład że jest chory? - Nie. Nic. Dzwoniłam najego numer domowy, ale włączyła się sekretarka. Rzuciłam okiem na dwie pozostałe teczki. Lenny Dale, zaginiony w akcji, oskarżony o przemoc w rodzinie. I Walter „Zakręt” Dunphy, oskarżony o pijaństwo, chuligaństwo i oddawanie moczu w miejscu publicznym. Włożyłam wszystkie trzy teczki do torby i wstałam. - Dajcie mi znać na pager, jak będą jakieś wiadomości o Komandosie. - Ostatnia szansa - namawiał Vinnie. - Albo przysięgam, dam tę sprawę Joyce. Wzięłam pączka z pudełka, resztę oddałam Luli i wyszłam. Był marzec i burza śnieżna miała niejakie trudności, by nabrać prawdziwego rozmachu. Na ulicach leżało trochę rozmokłego śniegu, a na przedniej i bocznej szybie mojego samochodu osiadła cienka warstewka lodu. Przez nią widziałam jakiś spory zamazany kształt. Popatrzyłam uważniej. Rozmazanym kształtem był Joe Morelli. Większości kobiet fakt znalezienia Morellego w samochodzie wystarczyłby do osiągnięcia natychmiastowego orgazmu. Tak już miał. Znałam go chyba całe życie i właściwie nigdy nie miałam natychmiastowego orgazmu. Potrzebowałam jakichś czterech minut. Ubrany był w wysokie buty, jeansy i czarny polar, spod którego wystawała flanelowa koszula w czerwoną kratę. Pod koszulą Morelli nosił czarną koszulkę i glo- cka kaliber czterdzieści. Jego oczy miały kolor wiekowej whiskey, a ciało było doskonałym świadectwem dobrych włoskich genów i wysiłku na siłowni. Miał opinię kogoś, kto umie korzystać z życia bez ograniczeń, zasłużoną w pełni, choć już nieaktualną.

Teraz Morelli koncentrował się na pracy. Wślizgnęłam się za kierownicę, przekręciłam kluczyk w stacyjce i włączyłam ogrzewanie. Jeździłam sześcioletnią niebieską hondą civic. Jako środek transportu była idealna, ale nie mogłam jej dopasować do moich fantazji. Ciężko być Xeną Wojowniczą Księżniczką w sześcioletniej hondzie civic. - No co tam? - przywitałam Morellego. - Ścigasz Komandosa? - Nie. Nie ja. Nie-e. Nie ma mowy, proszę pana. Uniósł pytająco brwi. - Nie umiem czarować - stwierdziłam krótko. Wysłanie mnie za Komandosem przypominałoby wysłanie kurczaka w pościg za lisem. Morelli oparł się o drzwi. - Muszę z nim pogadać. - Prowadzisz śledztwo w sprawie pożaru? - Nie. Chodzi o coś innego. - Coś innego związanego z pożarem? Jak na przykład dziura w głowie Homera Ramosa? Morelli uśmiechnął się szeroko. - Zadajesz mnóstwo pytań. - Tak, ale nie dostaję żadnych odpowiedzi. Czemu Komandos nie odpowiada na wezwania? Na czym w ogóle polega jego udział w tej sprawie? - Miał spotkanie z Ramosem późno w nocy. Zarejestrowała ich kamera. W nocy budynek był zamknięty, ale Ramos miał klucz. Przyjechał pierwszy, czekał dziesięć minut na Komandosa, a potem otworzył mu drzwi. Razem przeszli przez hol i wjechali windą na trzecie piętro. Trzydzieści pięć minut później Komandos wyszedł sam. Dziesięć minut po jego wyjściu włączył się alarm przeciwpożarowy. Przejrzeliśmy czterdzieści osiem godzin nagrań i nikogo innego nie było w budynku. - Dziesięć minut to dużo czasu. I jeszcze trzy na zjechanie windą albo zejście po schodach. Dlaczego alarm nie włączył się wcześniej, skoro to Komandos podłożył ogień?

- W pokoju, w którym znaleziono Ramosa, nie było wykrywacza dymu. Drzwi były zamknięte, a czujnik dopiero na korytarzu. - Komandos niejest głupi. Nie pozwoliłby się nagrać, jeśli wszedłby do budynku z zamiarem zabicia kogoś. - Kamera była ukryta. - Morelli łypnął na mojego pączka. - Będziesz to jeść? Przełamałam ciastko i dałam mu połówkę. Drugą szybko włożyłam do ust. - Były ślady użycia jakiejś substancji łatwopalnej? - Niewielkie ilości gazu do zapalniczek. - I myślisz, że Komandos to zrobił? - Z nim to nigdy nie wiadomo. - Connie mówiła, że Ramos został zastrzelony. - Dziewiątką. - Myślisz, że Komandos ukrywa się teraz przed policją? ^ - Śledztwo w sprawie morderstwa prowadzi Allen Barnes. Wszystkie poszlaki, jakie zebrał, wskazują na Komandosa. Gdyby wezwał Komandosa na przesłuchanie, to pewnie znalazłby podstawy, by go zatrzymać, nawet bazując na wcześniejszych zarzutach, jak to noszenie broni. A jak by na to nie patrzeć, odsiadka w celi nie leży w najlepszym interesie Komandosa. Skoro Allen Barnes uznał Komandosa za głównego podejrzanego w tej sprawie, to możemy założyć, że Ramos też już doszedł do tego wniosku. A jeśli Ramos uzna, że to Komandos zastrzelił Homera, to nie będzie czekał, aż sąd wymierzy sprawiedliwość. Pączek stanął mi w gardle. - Albo może Ramos już dopadł Komandosa... - To też możliwe. Cholera. Komandos jest najemnikiem, twardo trzyma się swojego kodeksu moralnego, a ten nie do końca zgadza się z ogólnie obowiązującymi zasadami postępowania. W mojej biografii zaistniał jako mentor, gdy po raz pierwszy pracowałam dla Vinniego, aż w końcu nasze relacje ewoluowały w przyjaźń, ograniczoną nieco przez tryb życia samotnego wilka, jaki prowadzi Komandos, i mój osobisty instynkt

samozachowawczy. Prawdę powiedziawszy, od jakiegoś czasu narastało między nami napięcie czysto seksualne, co przeraża mnie jak wszyscy diabli. Tak więc moje uczucia względem Komandosa były skomplikowane i jakby tego było mało, teraz dodałam do listy niepożądanych emocji przeczucie nadciągającej zagłady. Brzęknął pager Morellego. Joe zerknął na wyświetlacz i westchnął. - Muszę lecieć. Jak wpadniesz na Komandosa, przekaż mu wiadomość ode mnie. Naprawdę muszę z nim pogadać. - To będzie cię kosztować. - Obiad? - Kurczak - powiedziałam. - W podwójnej panierce Przyglądałam się, jak wysiada z samochodu, a potem przechodzi przez ulicę. Cieszyłam tak oko, póki nie zniknął mi z pola widzenia, po czym wróciłam do dokumentów, które dała mi Connie. Znałam Zakręta Dunphy ego. Chodziłam z nim do szkoły. Żaden problem. Musiałam tylko jakoś oderwać go od telewizora. Lenny Dale mieszkał przy Grand Avenue i podał, że ma osiemdziesiąt dwa lata. Jęknęłam w duchu. Nie ma dobrego sposobu, by zaaresztować osiemdziesięciodwu- latka. Jak byś się do tego nie zabrała, zawsze będziesz budzić i czuć tylko obrzydzenie. Została mi jeszcze teczka Morrisa Munsona, ale do tej lektury mi się nie spieszyło. Lepiej grać na zwłokę i liczyć, że wcześniej wróci Komandos. Postanowiłam najpierw zająć się Dale em. Mieszkał jakieś kilkaset metrów od biura Vinniego, musiałam po prostu zawrócić na Hamilton, tylko że samochód wcale nie miał na to ochoty. Samochód ruszył w kierunku centrum i spalonego budynku. No dobra, jestem wścibska. Chciałam zobaczyć miejsce zbrodni. Chyba liczyłam na przebłysk jasnowidzenia. Chciałam stanąć przed budynkiem i mieć objawienie w temacie Komandosa. Przejechałam przez tory i wlekłam się w porannym korku.

Budynek znajdował się na rogu Adams i Trzeciej. Zbudowany z czerwonej cegły, miał trzy piętra i jakieś pięćdziesiąt lat. Zaparkowałam po drugiej stronie ulicy, wysiadłam z samochodu i zagapiłam się na czarne od dymu okna; niektóre zabite deskami. Na całej szerokości budynku rozciągnięto żółtą policyjną taśmę, którą podtrzymywały pachołki, strategicznie umieszczone na chodniku, by utrzymać w stosownej odległości ciekawskich takich jak ja. Nie żebym pozwoliła, by ten szczegół mnie powstrzymał. Przeszłam przez ulicę i dałam nura pod taśmą. Spróbowałam pchnąć szklane drzwi, ale były zamknięte. Wewnątrz hol wyglądał na stosunkowo mało zdewastowany. Mnóstwo brudnej wody i pokryte sadzą ściany, ale poza tym żadnych widocznych zniszczeń. Odwróciłam się i spojrzałam na budynki wokół, sklepy, restaurację na rogu. Hej, Komandos, jesteś tu? Nic. Żadnej wizji. Pobiegłam z powrotem do samochodu, zamknęłam się i wyciągnęłam komórkę. Wybrałam numer Komandosa i odczekałam dwa sygnały, zanim się włączyła poczta głosowa. Wiadomość, którą zostawiłam, była krótka: „Żyjesz?”. Rozłączyłam się i siedziałam przez kilka minut, walcząc z wrażeniem, że nie mogę oddychać, a zamiast żołądka mam wielką dziurę. Nie chciałam, żeby Komandos był martwy. I nie chciałam, żeby to on był zabójcą Homera Ramosa. Sam Ramos obchodził mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, ale wiedziałam, że ten, kto go zabił, zapłaci za to tak czy inaczej. W końcu wrzuciłam bieg i odjechałam. Pół godziny później stałam przed drzwiami mieszkania Lenny’ego Dale’a. Państwo Dale najwyraźniej byli w domu, bo ze środka dobiegały krzyki. Przestąpiłam z nogi na nogę, czekając na jakąś przerwę w tym hałasie. Kiedy za drzwiami ucichło, zapukałam. To natychmiast rozpoczęło kolejną rundę wrzasków, tym razem na temat tego, kto otworzy. Zapukałam po raz drugi. Drzwi otworzyły się z rozmachem i

ze środka wystawił głowę staruszek. -Ta? - Lenny Dale? - Patrzysz na niego, siostruniu. Składał się głównie z nosa. Reszta twarzy chowała się gdzieś za tym ogromnym orlim kinolem, łysa czaszka była usiana plamami wątrobowymi, a uszy zbyt wielkie w stosunku do zmumifikowanej głowy. Kobieta stojąca z tyłu miała siwe włosy, ziemistą cerę i nogi jak słupy wciśnięte w kapcie z Garfieldem. - Czego ona chce?! - wrzasnęła. - Czego chce?! - Jak się zamkniesz, to się dowiem! - odwrzasnął. - Jazgoczesz, jazgoczesz i jazgoczesz. Nic innego nie robisz. - Ja ci dam jazgotanie - powiedziała. I pacnęła go w świecącą łysinę. Dale okręcił się i rąbnął ją w skroń. - Hej! - powiedziałam. - Proszę przestać! - Tobie też mogę jednego wypłacić. - Dale skoczył do mnie z podniesioną pięścią. Wyciągnęłam rękę, żeby zablokować ewentualny cios, a Dale stanął nieruchomo jak posąg, jakby skamieniał z uniesioną pięścią. Usta mu się otworzyły, oczy uciekły w głąb czaszki i padł na podłogę sztywno jak podcięte drzewo. Uklękłam przy nim. - Panie Dale? Jego żona trąciła go czubkiem Garfielda. - Hmm - mruknęła. - Chyba znowu dostał tego, no, zawału. Przyłożyłam mu rękę do szyi i nie poczułam pulsu. - O Jezu - wyrwało mi się. - Nie żyje? - Nie jestem ekspertem... - Mnie się wydaje całkiem martwy. - Niech pani dzwoni po karetkę, a ja spróbuję go re- animować. - W zasadzie nie miałam pojęcia o reanimacji, ale widziałam raz w telewizji, jak się to robi, i byłam gotowa przynajmniej spróbować. - Słonko - odezwała się pani Dale - spróbuj go tylko ożywić, a

będę walić cię w głowę tłuczkiem do mięsa, aż zrobię z niej kotleta. - Pochyliła się nad mężem. - Zresztą popatrz na niego. Martwy jak kamień. Nie mógłby być bardziej nieżywy. Obawiałam się, że miała rację. Pan Dale nie wyglądał najlepiej. W otwartych wciąż drzwiach pojawiła się jakaś' staruszka. - Co się dzieje? Lenny znowu dostał tego, no, zawału? - Odwróciła się i krzyknęła w głąb korytarza: - Roger, zadzwoń po karetkę. Lenny znowu miał zawał. W ciągu kilku sekund pomieszczenie zapełniło się sąsiadami, komentującymi stan zdrowia Lenny’ego i zadającymi niezliczone pytania. A jak to się stało? A szybko? Czy pani Dale chce może zapiekankę z indyka na stypę? Oczywiście, powiedziała pani Dale, zapiekanka byłaby mile widziana. I ciekawe, czy Tootie Greenberg mogłaby upiec jeden taki makowiec, jak upiekła dla Mosesa Schultza. Przyjechała karetka, sanitariusze popatrzyli na Lenny’ego i zgodzili się z opinią ogółu. Lenny był martwy jak kamień. Wymknęłam się po cichu z mieszkania i dałam nura do windy. Nie było jeszcze południa, a ten dzień już był za długi i pełen nieboszczyków. Zjechałam na dół i zadzwoniłam do Vinniego. - Słuchaj - powiedziałam - znalazłam Dalea, ale nie żyje. - Jak długo? - Ze dwadzieścia minut. - Byli jacyś świadkowie? - Zona. - Szlag by to - powiedział Vinnie. - To było w samoobronie, tak? - Nie zabiłam go! - Jesteś pewna? - No, miał zawał i może troszeczkę się do tego przyczyniłam... - Gdzie on jest? - W swoim mieszkaniu. Przyjechało tam pogotowie, ale nic już się nie da zrobić. Jest martwy. - Chryste. Nie mogłaś przyprawić go o zawał po odwiezieniu do komendy? Teraz będziemy mieli prawdziwy wrzód na dupie.

Nie masz pojęcia, ile będzie papierkowej roboty. Powiem ci, co zrobimy, spróbuj przekonać tych gości z pogotowia, żeby zawieźli Dale a do sądu. Poczułam, jak mi szczęka opada. - Tak, to będzie najlepsze rozwiązanie - przekonywał Vinnie. - Po prostu wyciągniesz jednego z tamtejszych chłopaków, żeby rzucił okiem na Dale’a. Potem niech ci wyda potwierdzenie dostarczenia zbiega. - Nie będę ciągać biednego nieboszczyka po sądach! - W czym problem? Myślisz, że mu się spieszy na balsamowanie? Powiedz sobie, że wyświadczasz mu przysługę, no wiesz, coś w rodzaju ostatniej przejażdżki... Ugh. Rozłączyłam się. Powinnam była zatrzymać dla siebie całe pudełko pączków. Wszystko wskazywało, że będzie to jeden z tych ośmiopączkowych dni. Popatrzyłam na ekran komórki. No dalej, Komandos, pomyślałam. Zadzwoń do mnie. Wyszłam z budynku i skierowałam się do samochodu. Zakręt Dunphy był następny na mojej liście. Mieszkał w Grajdołe, kilka przecznic od domu moich rodziców. Wynajmował szeregowiec na spółkę z dwoma innymi kolesiami, tak samo pomylonymi jak on. Jak ostatnio słyszałam, pracował na nocną zmianę w magazynie sklepu Shop & Bag. Podejrzewałam, że o tej porze dnia siedzi w domu, je chrupki i ogląda powtórki „Star Treka”. Skręciłam w Hamilton, minęłam biuro, skręciłam w lewo koło Szpitala Świętego Franciszka, a potem pojechałam w stronę szeregowców na Grant. Grajdoł to mieszkalna część Trenton, z jednej strony granicząca z Chambersburg Street, z drugiej sięgająca aż do Włoch. Babka z paczki i pieczeń nadziewana oliwkami to znaki charakterystyczne Grajdoła. „Język migowy” oznacza pokazanie komuś wyprostowanego środkowego palca. Domy są skromne. Samochody duże. Okna czyste. Zaparkowałam w połowie kwartału i sprawdziłam w dokumentach, czy to właściwy numer domu. Stały tu równym rzędem dwadzieścia trzy segmenty. Każdy piętrowy. Zakręt

mieszkał pod numerem czterdziestym piątym. Otworzył szeroko drzwi i wyjrzał. Miał jakieś metr osiemdziesiąt, jasnobrązowe włosy, rozdzielone pośrodku przedziałkiem, opadały na ramiona. Był szczupły, wiotki, ubrany w czarną koszulkę z logo Metalliki i jeansy z dziurami na kolanach. W jednej ręce trzymał słoik, a w drugiej łyżeczkę. Pora lunchu. Gapił się na mnie, zmieszany, i nagle olśniło go, stuknął się łyżeczką w głowę, zostawiając na włosach kulkę masła orzechowego. - Kurde, lalka! Ale jestem zakręcony! Zapomniałem o rozprawie! Trudno było nie lubić Zakręta i poczułam, że się uśmiecham, mimo że miałam naprawdę zły dzień. - Ta, trzeba raz jeszcze wpłacić kaucję i ustalić nową datę rozprawy. - I następnym razem sama zawiozę go do sądu. Stephanie Plum. Kwoka. - Jak Zakręt ma to załatwić? - Pojedziesz ze mną na komendę, a ja ci powiem, co i jak po kolei. - To poważnie do dupy, lalka. Akurat jestem w trakcie powtórek „Łosia Superktosia”. Możemy to załatwić innego dnia? Hej, no, już wiem, zostań może na lunch i razem sobie pooglądamy starego Superktosia. Popatrzyłam na łyżeczkę, którą trzymał w ręce. Prawdopodobnie jedyną, jaką miał. - Dzięki za zaproszenie - powiedziałam. - Ale obiecałam mamie, że lunch zjem z nią. - To właśnie nazywamy niewinnym kłamstwem. - Ło, to super. Lunch z mamą. Wyczesane. - To może ja teraz pójdę na ten lunch, a potem wpadnę po ciebie. Powiedzmy za godzinę? - To by było super. Zakręt byłby wdzięczny, lalka. Wysępienie lunchu od mamy nie było wcale najgorszym pomysłem, jak już tak się zastanowiłam. Nie tylko dostanę lunch, ale i sporą porcję plotek na temat pożaru krążących po Grajdole. Zostawiłam Zakręta z jego powtórką i już miałam wsiadać do

wozu, gdy obok mnie zatrzymał się czarny lincoln. - Stephanie Plum? - Tak. - Chcemy z tobą chwilę pogadać. Wskakuj. Ta, jasne. Już się rozpędziłam, żeby wsiąść do samochodu mafii z dwoma obcymi facetami, z których jeden jest Pakistańczykiem z trzydziestkąósemką za paskiem spodni, częściowo ukrytą w miękkich fałdach brzucha, a drugi wygląda jak Hulk Hogan obsmyczony na wojskowego jeża. - Mama powiedziała mi, żebym nigdy nie jeździła nigdzie z nieznajomymi. - Nie jesteśmy tacy znowu nieznani - powiedział Hulk. - Jesteśmy dwoma przeciętnymi facetami. Prawda, Habib? - Dokładnie tak - potwierdził Habib, przechylając głowę w moim kierunku z uśmiechem, w którym błyskał złoty ząb. - Jesteśmy jak najbardziej przeciętni pod każdym względem. - Czego chcecie? - zapytałam. Facet, który siedział na miejscu pasażera, westchnął głęboko. - Nie wsiądziesz do samochodu, prawda? - Nie wsiądę. - No dobra, rzecz w tym, że szukamy jednego z twoich przyjaciół. Chociaż może już nie jest twoim przyjacielem. Może ty też go szukasz. - Aha. - Pomyśleliśmy więc, że moglibyśmy pracować razem. Rozumiesz, zespołowo. - Raczej nie. - No w takim razie po prostu będziemy cię śledzić. Pomyśleliśmy, że warto ci o tym powiedzieć, żebyś się nie zdenerwowała, jak zobaczysz, że cię śledzimy. - Co z was za jedni? - Ten za kierownicą to Habib. A ja jestem Mitchell. - Nie. Pytałam, co z was za jedni? Dla kogo pracujecie? - Byłam niemal pewna, że już znam odpowiedź, ale pomyślałam, że nie zaszkodzi zapytać. - Wolelibyśmy nie ujawniać nazwiska naszego pracodawcy - oświadczył Mitchell. - Dla ciebie nie ma to znaczenia. Za to

powinnaś zapamiętać, że musimy o wszystkim wiedzieć. Inaczej możemy się zdenerwować. - Tak, a to niedobrze, gdy my się denerwujemy - poparł go Habib, kiwając palcem. - Nas nie można lekceważyć. Mam rację? - Spojrzał na Mitchella, oczekując potwierdzenia. - Jeśli nas zdenerwujesz, to rozwleczemy twoje bebechy przed 7- Eleven po całym miejscu parkingowym mojego kuzyna Muhammada. - Zwariowałeś?! - zaprotestował Mitchell. - Nie będziemy robić żadnego gówna z flakami. A nawet jeśli, to już na pewno nie przed 7-Eleven. Kupuję tam niedzielną gazetę! - O. No to w takim razie możemy zrobić coś seksualnego - stwierdził Habib. - Moglibyśmy dokonać na niej zabawnych aktów perwersji seksualnej... Wiele, wiele razy. Gdyby mieszkała w moim kraju, byłaby zhańbiona na zawsze. Byłaby wyrzutkiem. Oczywiście, ponieważ jest dekadencką i niemoralną Amerykanką, to z pewnością bez zmrużenia okiem zgodzi się na te perwersje. Jest nawet możliwe, że skoro to my będziemy dokonywać tych perwersyjnych aktów, to ona będzie z nich czerpać radość. Ale wiesz co, moglibyśmy ją przy okazji okaleczyć, żeby to doświadczenie było dla niej nieprzyjemne. - Hej, nie mam nic przeciwko okaleczeniu, ale uważaj z tym seksem - zwrócił się Mitchell do Habiba. - Mam rodzinę. Jak moja żona się o tym dowie, to jestem ugotowany.