Livianes

  • Dokumenty171
  • Odsłony54 347
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów308.6 MB
  • Ilość pobrań31 154

Evanovich Janet - Stephanie Plum 7 - Szczęśliwa siódemka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :4.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Evanovich Janet - Stephanie Plum 7 - Szczęśliwa siódemka.pdf

Livianes EBooki Evanovich Janet Stephanie Plum
Użytkownik Livianes wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 268 stron)

COPYRIGHT © BY Janet Evanovich COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2013 COPYRIGHT © FOR TRANSLATION BY Dominika Repeczko, 2013 WYDANIE I ISBN 978-83-7574-835-2 PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta PROJEKT OKŁADKI Paweł Zaręba REDAKCJA Dorota Pacyńska KOREKTA Agnieszka Pawlikowska SKŁAD ORAZ OPRACOWANIE OKŁADKI „Grafficon” Konrad Kućmiński SPRZEDAŻ INTERNETOWA ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: hurt@olesiejuk.pl WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl

Przez większą część dzieciństwa moje aspiracje zawodowe były jasno sprecyzowane - chciałam zostać międzygalaktyczną księżniczką. Nie tyle zależało mi na rządzeniu hordami kosmitów, co bardzo chciałam mieć pelerynkę, seksowne buty i ekstrabroń. Jak było do przewidzenia, z księżniczką mi nie wyszło, poszłam więc do collegeu, a po jego ukończeniu zaczęłam pracować jako kupiec bielizny damskiej w jednej z sieci. A potem TO też mi nie wyszło, zaszantażo- wałam więc mojego udzielającego poręczeń kuzyna, by dał mi robotę łowcy nagród. Zabawne, jak los potrafi czasem wziąć twoje sprawy w swoje ręce. Nie zdobyłam pelerynki ani seksownych butów, ale w końcu mam ekstrabroń, w pewnym sensie. No dobra, to tylko mała trzydziestkaósemka, no i trzymam ją w słoiku na cia- steczka, ale to wciąż broń, prawda? Dawno temu, kiedy jeszcze starałam się o posadę księżniczki, od czasu do czasu miewałam starcia z niedobrym dzieciakiem z sąsiedztwa. Był dwa lata starszy ode mnie. Nazywał się Joe Morelli. Morelli oznaczał kłopoty. Wciąż zdarzają mi się starcia z Morellim. I wciąż oznacza on kłopoty... ale teraz to kłopoty z rodzaju tych, jakie kobiety lubią. Morelli jest gliniarzem i ma broń większą od mojej, no i nie trzyma jej w słoju na ciasteczka. Oświadczył mi się kilka tygodni temu podczas ataku libido. Rozpiął mi jeansy, wsunął palec za pasek i przyciągnął mnie do

siebie. - Co się tyczy tej propozycji, cukiereczku... - O jakiej propozycji mówimy? - O propozycji małżeństwa. - Mówisz poważnie? - Jestem zdesperowanym człowiekiem. To widać. Prawdę powiedziawszy, ja też byłam zdesperowana. Zaczynałam miewać romantyczne myśli na temat mojej elektrycznej szczoteczki do zębów. Problem w tym, że nie wiedziałam, czy jestem gotowa do MAŁŻEŃSTWA. Małżeństwo to strasznie poważna sprawa. Trzeba korzystać z tej samej łazienki. A fantazje? Przypuśćmy, że międzygalaktyczna księżniczka wypłynie znów z otchłani mojej podświadomości i będę musiała wyruszyć w jakiejś misji? Morelli pokręcił głową. - I znów myślisz. - Jest nad czym. - Pozwól, że wskażę ci co jaśniejsze punkty... tort weselny, seks oralny, no i moja karta kredytowa. - Podoba mi się ta część z tortem. - Reszta też ci się podoba - stwierdził Morelli. - Potrzebuję czasu do namysłu. - Pewnie - zgodził się. - Myśl, ile chcesz. A co ty na to, żeby myśleć na górze w sypialni? Jego palec wciąż tkwił za paskiem moich spodni, a niżej robiło mi się coraz cieplej. Niemal bezwiednie spojrzałam ku schodom. Morelli uśmiechnął się i przyciągnął mnie jeszcze bliżej. - Myślisz o torcie weselnym? - Nie - odparłam. - O karcie kredytowej też nie.

Wiedziałam, że szykuje się coś złego, kiedy Vinnie wezwał mnie do swojego gabinetu. Vinnie to mój kuzyn i szef zarazem. Przeczytałam kiedyś na drzwiach ubikacji, że Vinnie pieprzy się jak fretka. Nie jestem pewna, co to miało znaczyć, ale porównanie wydawało mi się całkiem sensowne, bo Vinnie WYGLĄDA jak fretka. Rubinowy pierścień, który nosi na małym palcu, przypomina fant, jaki można wygrać w Seaside Park w takim automacie z kulkami. Miał na sobie czarną koszulę i czarny krawat, a rzednące czarne włosy zaczesał do tyłu, w stylu kierownika sali w kasynie. Wyraz twarzy ustawiony miał na: „niezadowolony”. Spojrzałam na niego, próbując się przy tym nie wykrzywiać. - Co jest? - Mam dla ciebie robotę - odparł. - Chcę, żebyś znalazła tego szczura Eddiego DeChoocha i przywlokła tu jego kościstą dupę. Złapali go, jak przemycał z Wirginii ciężarówkę trefnych papierosów. Nie stawił się w sądzie. Wywróciłam oczami tak mocno, że mogłam zobaczyć, jak mi włosy wyrastają na czubku głowy. - Nie będę ścigać Eddiego. Jest stary, zabija ludzi i umawia się z moją babcią. - Teraz już prawie nie zabija - Vinnie zbył moje zastrzeżenia. - Ma kataraktę. Jak ostatnim razem chciał kogoś zastrzelić, wpakował cały magazynek w deskę do prasowania. Vinnie jest właścicielem i szefem firmy poręczyciel- skiej w Trenton. Kiedy kogoś oskarżają o przestępstwo, Vinnie wpłaca

sądowi kaucję w gotówce, oskarżony jest wolny do czasu rozprawy, a Vinnie prosi Pana Boga, by podsądny pojawił się tam, gdzie trzeba, w wyznaczonym terminie. Jeśli oskarżony postanawia odpuścić sobie randkę z Temidą, Vinnie traci forsę, chyba że ja odszukam delikwenta i sprowadzę go przed oblicze sprawiedliwości. Nazywam się Stephanie Plum i jestem agentką do spraw windykacji poręczeń... AKA łowczynią nagród. Wzięłam tę robotę w nie najlepszych czasach, kiedy to nawet fakt, że ukończyłam college w pierwszych dziewięćdziesięciu ośmiu procentach swojej klasy, nie mógł mi zapewnić lepszej posady. Od tamtej pory gospodarka zdążyła nabrać rozpędu i właściwie nie ma żadnego powodu, bym dalej tropiła złych ludzi, no poza tym, że to irytuje moją matkę, no i nie muszę wkładać do pracy rajstop. - Zleciłbym to Komandosowi, ale jest za granicą - wyjaśnił Vinnie. - Zostajesz więc ty. Komandos to typ najemnika i czasem pracuje jako łowca nagród. Jest bardzo dobry... we wszystkim. I przerażający jak wszyscy diabli. - Co Komandos robi poza krajem? I co właściwie znaczy za granicą? Gdzie jest? Azja? Ameryka Południowa? Miami? - Zgarnia dla mnie gościa w Puerto Rico - wyjaśnił Vinnie i podsunął mi papierową teczkę. - Dokumenty DeChoocha i twoje zlecenie na dokonanie zatrzymania. Dla mnie jest wart pięćdziesiąt tysięcy... dla ciebie pięć. Jedź do niego do domu i dowiedz się, dlaczego wykręcił numer z niestawianiem się na rozprawie. Connie dzwoniła, ale nikt nie odpowiadał. Chryste, może leży martwy na podłodze w kuchni! Randki z twoją babcią każdego mogą wykończyć. Biuro Vinniego znajduje się przy Hamilton, co na pierwszy rzut oka wydaje się nie najlepszym miejscem dla takiego biznesu. Większość firm poręczycielskich ulokowała się naprzeciwko więzienia. Jednak klienci Vinniego to głównie krewni albo sąsiedzi, którzy mieszkają zaraz za Hamilton, w tak zwanym Grajdole. Wychowałam się w Grajdole, moi rodzice wciąż tam mieszkają. To bardzo bezpieczna okolica, jako że przestępcy z Grajdoła zawsze dokładają starań, by popełniać

zbrodnie gdzie indziej. No dobra, Jimmy Koniec wyprowadził kiedyś Garibaldiego Dwa Paluchy z domu w piżamie, a potem zawiózł na wysypisko śmieci... ale zasadniczo rozwalenie Garibaldiego odbyło się poza granicami Grajdoła. A faceci zakopani w piwnicy sklepu ze słodyczami przy Ferris Street byli z kolei spoza Grajdoła, więc właściwie się nie liczą. Kiedy wyszłam z gabinetu Vinniego, Connie Ro- solli podniosła wzrok znad dokumentów. Connie jest kierowniczką biura. Pilnuje interesu, kiedy Vinnie ściga przestępców albo cudzołoży ze zwierzętami gospodarskimi. Connie miała włosy natapirowane na wysokość trzykrotnie przekraczającą rozmiary jej głowy, różowy sweterek, który opinał piersi stanowczo należące do znacznie większej kobiety, i krótką dzianinową spódniczkę, która z kolei należała do kobiety dużo mniejszej. Connie pracuje u Vinniego od samego początku. Wytrzymała tak długo, bo nie zmusza się do znoszenia czegoś, czego znosić nie chce, a w wyjątkowo kiepskie dni wypłaca sobie dodatek za warunki szkodliwe z drobnych w kasie firmy. Wykrzywiła się na widok teczki z dokumentami w mojej dłoni. - Nie zamierzasz chyba ścigać Eddiego DeChoocha, co? - Mam nadzieję, że nie żyje. Lula rozwaliła się na kanapie ze sztucznej skóry, która służyła za więzienny kojec dla naszych interesantów i ich nieszczęsnych krewniaków. Lula i kanapa miały niemal ten sam odcień brązu, z wyjątkiem włosów Luli, które tego dnia były akurat wiśniowo czerwone. Zawsze kiedy stoję obok niej, czuję się jak anemicz- ka. Jestem Amerykanką w trzecim pokoleniu, o wło- sko- węgierskich korzeniach. Mam jasną karnację matki, jej niebieskie oczy i dobrą przemianę materii, dzięki której mogę zjeść cały tort urodzinowy i mimo to - prawie zawsze ―jestem w stanie zapiąć górny guzik moich lewisów. Genom ze strony ojca zawdzięczam niesforną grzywę brązowych włosów i upodobanie do włoskich gestów. W dobry dzień, z kilogramem maskary na rzęsach i dziesięciocentymetrowymi obcasami,

mogę zwrócić na siebie uwagę. Przy Luli stanowię tło. - Ja bym ci pomogła zawlec jego tyłek do więzienia - oświadczyła Lula. - Przydałaby ci się pomoc dużej kobiety jak ja. Tylko że nie znoszę, jak są martwi. Nieboszczycy przyprawiają mnie o ciarki. - Właściwie to nie wiem, czy on nie żyje - zastrzegłam się. - Jak dla mnie wystarczy - orzekła Lula. - Się na to piszę. Jak jest żywy, to będę mogła skopać mu to żałosne dupsko, ale jak jest martwy... to spadam. Lula gada jak prawdziwa twardzielka, ale prawda wygląda tak, że obie jesteśmy wyjątkowo cienkie w kopaniu tyłków. Lula była dziwką w poprzednim życiu, a teraz zajmuje się katalogowaniem dokumentów u Vinniego. Taka była z niej dobra kurwa, jak teraz jest archiwistka... a Lula nie jest najlepszą archiwistką pod słońcem. - Może powinnyśmy mieć kamizelki - zasugerowałam. Lula wyjęła torebkę z dolnej szuflady kartoteki. - Rób, co chcesz, aleja nie zakładam żadnego kev- laru. I tak nie mamy odpowiednio dużej, poza tym to by kompletnie zrujnowało mój styl. Byłam w jeansach i koszulce, co oznaczało, że zasadniczo nie miałam stylu do rujnowania, poszłam więc po kamizelkę do pokoiku na zapleczu. - Moment - zatrzymała mnie Lula, kiedy stanęłyśmy na chodniku. - Co to jest? - Kupiłam sobie nowy wóz. - Niech mnie, dziewczynko, się spisałaś. To tutaj to superwózek. Była to czarna honda CR-V, a raty za to cudo mnie dobijały. Musiałam wybierać: albo będę jeść, albo wyglądać super. Zwyciężył superwygląd. Do diabła, wszystko ma swoją cenę, no nie? - Dokąd jedziemy? - spytała Lula, sadowiąc się obok. - Gdzie mieszka ten koleś? - W Grajdole. Eddie DeChooch mieszka trzy przecznice od domu moich rodziców. - Naprawdę umawia się z twoją babcią?

- Wpadła na niego ze dwa tygodnie temu na jakimś czuwaniu u Stivy i poszli razem na pizzę. - Myślisz, że świntuszyli? O mało nie wjechałam na chodnik. - Nie! Fuj! - Tak tylko pytałam - skwitowała Lula. DeChooch mieszka w małym bliźniaku z cegły. Siedemdziesięcioparoletnia Angela Marguchi i jej dzie- więćdziesięcioparoletnia matka zajmują jedną część domu, a DeChooch drugą. Zaparkowałam pod połówką DeChoocha i razem z Lulą podeszłyśmy do drzwi. Ja miałam na sobie kamizelkę kuloodporną, a ona obcisły top w cętki i żółte spodnie, też obcisłe. Lula to duża kobieta i ma skłonności do sprawdzania, ile może znieść lycra. - Idź pierwsza i sprawdź, czy żyje - zaproponowała. - A jak się okaże, że nie jest martwy, daj mi znać, to przyjdę mu skopać tyłek. - Ta, jasne. - Hyy - burknęła, wysuwając dolną wargę - myślisz, że nie dałabym rady skopać mu tyłka? - Może tak odsuniesz się od drzwi - odpowiedziałam. - Tak na wszelki wypadek. - Dobry pomysł - pochwaliła i odsunęła się. - Nie żebym się bała czy coś, alebym się załamała, jakbym miała plamy z krwi na tym topie. Nacisnęłam dzwonek i czekałam, aż ktoś otworzy. Potem zadzwoniłam jeszcze raz. - Panie DeChooch! - wrzasnęłam. Angela Marguchi wyjrzała zza drzwi swojego mieszkania. Była o jakieś piętnaście centymetrów niższa ode mnie, siwowłosa i drobniutka. Między wąskimi wargami tkwił papieros, a Angela mrużyła oczy z powodu dymu i starości. - Co to za rejwach? - Szukam Eddiego. Przyjrzała mi się dokładniej i rozpogodziła się, gdy tylko mnie poznała. - Stephanie Plum. Boże, całe wieki cię nie widziałam.

Słyszałam, że zaszłaś w ciążę z tym gliniarzem, Joem Morellim. - Ohydna plotka. - Co z DeChoochem? - spytała Lula. - Jest tu gdzieś? - Siedzi u siebie - odparła Angela. - Nigdzie już nie wychodzi. Ma depresję. Nie gada ani nic. - Nie otwiera. - Telefonu też nie odbiera. Wejdźcie po prostu. Zostawia drzwi otwarte. Powiada, że czeka na kogoś, kto się nad nim ulituje i go zastrzeli. - No, to nie my - zastrzegła się Lula. - Jasne, jak chce za to zapłacić, to może mogłabym mu dać namiar... Otworzyłam ostrożnie drzwi od mieszkania Eddiego i weszłam do przedpokoju. - Panie DeChooch... - Idź sobie. Głos dobiegł z salonu po prawej stronie. Rolety były opuszczone i w pokoju panowała ciemność. Próbowałam coś dojrzeć tam, skąd dochodził głos. - Jestem Stephanie Plum, panie DeChooch. Nie stawił się pan w sądzie i Vinnie się o pana martwi. - Nie idę do sądu - oświadczył DeChooch. - Nigdzie nie idę. Weszłam głębiej. Eddie siedział w fotelu w kącie. Chudy, niewysoki, o splątanych siwych włosach. Miał na sobie podkoszulek, szorty, czarne skarpetki i czarne buty. - O co chodzi z tymi butami? - spytała Lula. DeChooch spuścił wzrok. - Stopy mi zmarzły. - A może dokończy pan ubierania? I zabierzemy pana do sądu - zaproponowałam. - A ty co, głucha jesteś? Powiedziałem, nigdzie nie idę. Spójrz na mnie. Mam depresję. - Może ma pan depresję z powodu braku portek - odezwała się Lula. - Ja bym była o wiele szczęśliwsza, gdybym nie musiała się martwić, że za chwilę zobaczę, jak panu z tych bokserek wyłazi ten pański starowina. - Co wy tam wiecie - prychnął DeChooch. - Nie macie pojęcia, jak to jest, kiedy człowiek jest już stary i nie może niczego

zrobić jak należy. - Pewnie, nie mam pojęcia - przyznała Lula. Ja i Lula wiedziałyśmy tylko, jak to jest, kiedy człowiek jest młody i nie umie niczego zrobić jak należy. Lula i ja NIGDY nie robiłyśmy niczego jak należy. - A ty co masz na sobie? - spytał mnie DeChooch. - Chryste, to jest kamizelka kuloodporna? Wiesz, to dopiero kurewsko obraźliwe. To takjakby powiedzieć, że nie jestem dość cwany, żeby strzelić ci w łeb. - Pomyślała sobie po prostu, że jak pan rozwalił tę deskę do prasowania, to nie zawadzi się zabezpieczyć - wyjaśniła Lula. - Deska do prasowania! Tylko o tym słyszę. Człowiek popełnia jeden mały błąd i nikt nie gada o niczym innym. - Machnął lekceważąco ręką. - Do diabła, kogo chcę oszukać? Jestem skończony. Wiecie, za co mnie aresztowali? Za przemyt papierosów z Wirginii. Nie potrafię już nawet przemycać papierosów. - Zwiesił głowę. - Jestem nieudacznikiem. Pierdolonym nieudacznikiem. Powinienem się sam zastrzelić. - Może miał pan tylko pecha - pocieszała go Lula. - Założę się, że jak następnym razem będzie pan coś przemycał, to pójdzie jak trzeba. - Mam prostatę do dupy - wyjaśnił DeChooch. - Musiałem zatrzymać wóz, żeby się odlać. Wtedy mnie złapali... jak się zatrzymałem na siku. - To niezbyt fair - przyznała Lula. - Zycie nie jest fair. W życiu nic nie jest fair. Od urodzenia harowałem, miałem te wszystkie... osiągnięcia. A teraz jestem stary i co się dzieje? Aresztują mnie, jak się odlewam. To cholernie żenujące. Dom nie był urządzony w jakimś konkretnym stylu. Eddie meblował go pewnie przez lata tym, co mu spadło z ciężarówki. Nie było żadnej pani DeChooch. Umarła przed laty. O ile wiedziałam, nie było nigdy małych DeChoochów. - Może powinien się pan ubrać - powiedziałam. - Naprawdę musimy pojechać do miasta. - Dlaczego nie - zgodził się DeChooch. - Co za różnica, gdzie siedzę. Mogę na dołku, tak jak i tutaj. - Wstał, westchnął z

rezygnacją i poczłapał przygarbiony w stronę schodów. Odwrócił się i popatrzył na nas. - Dajcie mi minutę. Dom Eddiego był bardzo podobny do bliźniaka moich rodziców. Z przodu salon, pośrodku jadalnia, kuchnia wychodząca na wąskie podwórko. Na górze pewnie trzy małe sypialnie i łazienka. Siedziałyśmy z Lulą nieruchomo w ciemności, nasłuchując DeChoocha, który chodził nad nami po swojej sypialni. - Powinien przemycać prozac zamiast papierosów - zauważyła Lula. - Mógłby sobie łyknąć kilka tabletek. - Tak naprawdę to powinien sobie oczy wyleczyć - powiedziałam. - Mojej ciotce Rose zoperowali kataraktę i teraz znów dobrze widzi. - Pewnie, jakby mu poprawili wzrok, to mógłby zabić więcej ludzi. Założę się, że to by mu poprawiło humor. No dobra, może rzeczywiście nie powinien operować sobie oczu. Lula spojrzała w kierunku schodów. - Co on tam robi? Ile czasu trzeba, żeby włożyć spodnie? - Może nie potrafi ich znaleźć. - Myślisz, że jest aż tak ślepy? Wzruszyłam ramionami. - I jak się tak zastanowić, to od dłuższej chwili go nie słychać - zauważyła Lula. - Może zasnął. Starym ludziom to się często zdarza. Podeszłam do schodów. - Panie DeChooch? Wszystko w porządku? - zawołałam. Cisza. Zawołałam ponownie. - O rany - jęknęła Lula. Wbiegłam po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Drzwi były zamknięte, więc zastukałam mocno. - Panie DeChooch? Nadal żadnej odpowiedzi. Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. Pusto. Podobnie jak w łazience i dwóch pozostałych pokojach. Ani śladu DeChoocha. Szlag.

- Co się dzieje? - zawołała z dołu Lula. - Nie ma go tutaj. - Że co? Przeszukałyśmy dom. Sprawdziłyśmy pod łóżkami i w szafach. W piwnicy i garażu. Szafy DeChoocha były pełne ubrań. Szczoteczka do zębów wciąż znajdowała się w łazience. Samochód drzemał sobie w garażu. - To niesamowite - oświadczyła Lula. - Jak przeszedł obok nas? Siedziałyśmy przecież w pokoju od frontu. Musiałybyśmy go zauważyć. Stałyśmy na podwórzu z tyłu domu. Popatrzyłam w górę, w okna. To od łazienki znajdowało się bezpośrednio nad płaskim dachem, który osłaniał drzwi prowadzące z kuchni na podwórze. Zupełnie jak w domu moich rodziców. W liceum wymykałam się tym oknem późno wieczorem, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Moja siostra Valerie, córka doskonała, nigdy nie robiła takich rzeczy. - Mógł wyjść przez to okno - podsumowałam. - Nie musiał nawet skakać z wysoka, bo pod samą ścianą stoją dwa kubły na śmieci. - To dopiero bezczelność, przed nami udaje, że jest stary i słabowity, i taki cholernie załamany, a jak tylko się odwracamy, daje nogę przez okno. Mówię ci, nikomu już nie można ufać. - Załatwił nas bez mydła. - No żebyś wiedziała. Weszłam do domu, przeszukałam kuchnię i bez wielkiego wysiłku znalazłam komplet kluczy. Wsunęłam jeden w zamek drzwi wejściowych. Doskonale. Zamknęłam dom i schowałam klucze. Z doświadczenia wiedziałam, że prędzej czy później każdy wraca do domu. A kiedy DeChooch wróci do domu, będzie chciał go pozamykać. Zapukałam do drzwi Angeli i spytałam, czy przypadkiem nie ukrywa u siebie Eddiego DeChoocha. Twierdziła, że nie widziała go cały dzień, zostawiłam jej więc swoją wizytówkę i pouczyłam, że ma do mnie zadzwonić, gdyby się pojawił. Wsiadłyśmy z Lulą do hondy, uruchomiłam silnik i nagle przed oczami stanął mi obraz kluczy DeChoocha. Klucze od

domu, kluczyki od samochodu... i trzeci klucz. Wyciągnęłam je z torebki i przyjrzałam im się dokładnie. - Jak myślisz, do czego jest ten trzeci klucz? - spytałam Lulę. - To taki kluczyk od kłódek przy szafkach na siłowni albo szopach i innych takich. - A widziałaś tam jakąś szopę? - Nie wiem. Właściwie to nie zwróciłam uwagi. Myślisz, że schował się w szopie razem z kosiarką i środkiem na chwasty? Wyłączyłam silnik, wysiadłyśmy z wozu i wróciłyśmy na podwórze. - Nie widzę tu żadnej szopy - oświadczyła Lula. - Tylko kubły na śmieci i garaż. Po raz drugi zajrzałyśmy do ciemnego garażu. - Tylko samochód, nic poza tym - stwierdziła po chwili. Obeszłyśmy garaż i znalazłyśmy szopę. - Taa, ale jest zamknięta - zwróciła mi uwagę Lula. - Musiałby być Houdinim, żeby się tam dostać, a potem zamknąć drzwi od zewnątrz. A już poza tym, czujesz, jak tu CUCHNIE? Włożyłam klucz w dziurkę i kłódka się otworzyła. - Moment - powstrzymała mnie Lula. - Jestem za tym, żeby tej szopy nie otwierać. Nie chcę wiedzieć, co tam śmierdzi w środku. Pociągnęłam za klamkę, drzwi otworzyły się na oścież i spojrzałyśmy prosto w twarz Loretty Ricci - rozwarte usta, niewidzące oczy, pięć dziur po kulach w klatce piersiowej. Siedziała na ziemi wsparta plecami o ścianę z blachy falistej, włosy miała białe od wapna, które nie mogło powstrzymać spustoszenia, jakie niesie ze sobą śmierć. - Oż kurwa, no to nie jest deska do prasowania - zauważyła Lula. Zatrzasnęłam drzwi, a potem kłódkę i odsunęłam się na stosowną odległość od szopy. Powiedziałam sobie, że nie będę rzygać, i wzięłam kilka głębokich oddechów. - Miałaś rację - oświadczyłam. - Trzeba było nie otwierać. - Nigdy mnie nie słuchasz. Zobacz, w co się wpakowałyśmy. Wszystko przez twoje wścibstwo. Mało tego, ja wiem, co będzie dalej. Wezwiesz gliny i cały dzień będziesz się z nimi użerać.

Jakbyś miała choć trochę rozumu, tobyś udała, że nic nie widziałaś i pojechałybyśmy na frytki i colę. Naprawdę mam ochotę na colę i frytki. Dałam jej kluczyki od mojego wozu. - Kup sobie coś do żarcia, ale wróć za pół godziny. Jeśli mnie tu porzucisz, to przysięgam, że wyślę za tobą policję. - Rany, to normalnie boli. Porzuciłam cię kiedyś? - Non stop to robisz. - Hm - prychnęła Lula. Wyjęłam telefon komórkowy i zadzwoniłam na policję. Po kilku minutach usłyszałam, jak radiowóz parkuje przed domem. Wysiedli z niego Carl Constanza i jego partner Duży Pies. - Jak tylko dostaliśmy zgłoszenie, od razu wiedziałem, że to ty - przywitał mnie Carl. - Już z miesiąc będzie, od kiedy ostatnio znalazłaś trupa. Wiedziałem, że to już najwyższy czas. - Wcale nie znajduję tylu trupów! - Hej - wtrącił się Duży Pies. - Masz na sobie kevlar? - I w dodatku nowiuśki - dodał Constanza. - Ani jednej dziury po kuli. Gliniarze z Trenton są najlepsi z najlepszych, ale nie mają budżetu rodem z Beverly Hills. Jeśli jesteś gliniarzem w Trenton, to masz nadzieję, że ci Święty Mikołaj położy kamizelkę pod choinką, bo kamizelki zazwyczaj kupowane są za jakieś dotacje i granty. Nie dają czegoś takiego razem z odznaką. Wcześniej zdjęłam z kółka klucz od domu DeChoocha i schowałam do kieszeni. Dwa pozostałe wręczyłam teraz Constanzie. - W szopie jest Loretta Ricci i nie wygląda za dobrze. Znałam Lorettę z widzenia. Mieszkała w Grajdole i była wdową. Miała tak jakoś z sześćdziesiąt pięć lat. Widywałam ją czasem w delikatesach Giovichinniego, jak kupowała coś na lunch. Vinnie pochylił się w fotelu i obrzucił mnie i Lulę spojrzeniem spod przymrużonych gniewnie powiek.

- Co to znaczy, że straciłyście DeChoocha? - To nie była nasza wina - tłumaczyła Lula. - Wziął nas podstępem. - No do diabła - zauważył Vinnie. - Nie oczekiwałbym od was, że złapiecie kogoś podstępnego. - Hm - mruknęła Lula. - Pieprz się. - Stawiam dolary przeciwko pączkom, że siedzi w swoim klubie - powiedział Vinnie. Kiedyś w Grajdole pełno było rozmaitych wpływowych klubów. Były silne, bo stanowiły oazę dla nielegalnych loterii. Ale potem w Jersey zalegalizowano hazard i lokalne przedsiębiorstwa loteryjne szybko skończyły w szambie. W Grajdole pozostało tylko kilka klubów, a ich członkowie siedzieli, czytając magazyny dla seniorów albo porównując, kto majaki rozrusznik. - Nie sądzę, by DeChooch poszedł do klubu - powiedziałam. - W jego szopie na narzędzia znalazłyśmy martwą Lorettę Ricci i moim zdaniem DeChooch jest już w drodze do Rio. Z braku lepszego zajęcia pojechałam do siebie. Niebo zaciągnęło się chmurami i wkrótce zaczął padać lekki deszczyk. Byłam wystraszona, i to bardziej niż tylko trochę, tą sprawą z Lorettą Ricci. Postawiłam wóz na parkingu, szłam przez podwójne szklane drzwi, prowadzące do małego holu, windą dotarłam na moje piętro. Weszłam do mieszkania i od razu ruszyłam w kierunku migającego czerwono światełka automatycznej sekretarki. Pierwsza wiadomość była od Morellego. „Zadzwoń do mnie”. Nie brzmiało to zbyt przyjaźnie. Drugą zostawił mój przyjaciel Zakręt. „Hej, lalka. Tu Zakręt”. I tyle. Trudno to było nazwać wiadomością. Trzecią nagrała moja matka. „Dlaczego ja?” - pytała. „Dlaczego to moja córka musi znajdować zwłoki? Gdzie popełniłam błąd? Córka Emily Beeber nigdy nie znajduje zwłok. Córka Joanne Malinoski nigdy nie znajduje zwłok. Dlaczego ja?!”

Informacje rozchodzą się po Grajdole lotem błyskawicy. Czwarta i ostatnia wiadomość też była od matki. „Szykuję na kolację kurczaka, na deser będzie ciasto ananasowe. Postawię dodatkowy talerz, na wypadek gdybyś nie miała żadnych planów”. Z tym ciastem to było mocne zagranie. Mój chomik Rex spał w swojej puszce po zupie, w klatce na kuchennym blacie. Postukałam w ściankę klatki i zawołałam „cześć”, ale nawet nie drgnął. Od sypiał ciężką nockę, którą spędził, biegając w swoim kółeczku. Przez chwilę myślałam o tym, żeby zadzwonić do Morellego, ale zdecydowałam, że tego nie zrobię. Ostatnia nasza rozmowa skończyła się zgodnymi wrzaskami. Po spędzeniu popołudnia z panią Ricci nie miałam siły wrzeszczeć na Morellego. Poczłapałam do sypialni i zwaliłam się na łóżko, żeby pomyśleć. Myślenie często przypomina drzemkę, ale założenie jest całkiem inne. Byłam właśnie pogrążona głęboko w myślach, kiedy zadzwonił telefon. Zanim wydobyłam się z zamyślenia, nikogo nie było na linii. Tylko na sekretarce mrugała kolejna wiadomość od Zakręta. „Cholera” - powiedział. I tyle. Ani słowa więcej. Zakręt jest znany ze swoich eksperymentów z far- maceutykami, i na ogół to, co robi, nie ma wielkiego sensu. Najlepiej go zignorować. Wsadziłam głowę do lodówki i znalazłam słoik oliwek, trochę zbrązowiałej, oślizgłej sałaty, samotną butelkę piwa i pomarańczę, na której rósł niebieskawy meszek. Ani śladu ciasta ananasowego. Ciasto ananasowe znajdowało się kilka kilometrów dalej, w domu moich rodziców. Wsunęłam palce za krawędź lewisów. Zero luzu. W ogóle nie powinnam jeść ciasta. Wypiłam piwo i zjadłam kilka oliwek. Nieźle, ale to nie ciasto. Westchnęłam z rezygnacją. Zamierzałam się poddać. Chciałam tego ciasta.

Kiedy parkowałam przy krawężniku, matka i babcia stały w drzwiach. Babcia Mazurowa wprowadziła się do rodziców, po tymjak dziadek Mazur zabrał swój kubełek ćwierćdolarówek, by zagrać na automatach w niebie. W zeszłym miesiącu babcia zdała wreszcie egzamin na prawo jazdy i kupiła sobie czerwoną corvettę. Wystarczyło zaledwie pięć dni, a zebrała taką ilość mandatów za przekraczanie prędkości, że straciła prawko. - Kurczak na stole - oświadczyła matka. - Mieliśmy właśnie siadać. - Masz szczęście, że obiad się opóźnił - wtrąciła babcia. - A to dlatego, że telefon nie przestawał dzwonić. Loretta Ricci to wielka sensacja. - Zajęła miejsce przy stole i strzepnęła serwetkę. - Nie żebym była zaskoczona. Już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że ta Loretta aż się prosi o kłopoty. Od razu nogi rozkładała. Dostała szału po śmierci Dominica. Na punkcie chłopów. Ojciec siedział u szczytu stołu i wyglądał tak, jakby chciał się zastrzelić. - Na spotkaniach seniorów skakała od jednego do drugiego - ciągnęła babcia. - Zupełnie się niczym nie przejmowała. Mięso zawsze było stawiane przed moim ojcem, żeby mógł pierwszy sobie nałożyć. Matka najwyraźniej uznała, że jeśli ojciec zabierze się od razu dojedzenia, to będzie miał mniejszą ochotę zadusić babcię. - Jak kurczak? - dopytywała się matka. - Nie za suchy? Ależ skąd, zapewniali wszyscy, kurczak nie jest suchy. Kurczak jest w sam raz. - Widziałam w zeszłym tygodniu taki program w telewizji o takiej kobiecie - zaczęła babcia. - Ta kobieta była naprawdę seksowna i okazało się, że jeden z mężczyzn, z którymi flirtowała, to kosmita. I ten kosmita zabrał tę kobietę do swojego statku kosmicznego i robił jej różne rzeczy. Ojciec pochylił się nad talerzem pełnym jedzenia i wymamrotał coś niezrozumiałego, z wyjątkiem określenia „pomylony stary nietoperz”. - A co z Lorettą i Eddiem DeChoochem? - spytałam. - Myślisz, że się spotykali?

- Nic takiego nie słyszałam - odparła. - Z tego, co wiem, Loretta lubiła chłopaków gorących, a Eddiemu nie stawał. Umówiłam się z nim kilka razy i ten jego wacuś był kompletnie martwy. Obojętne, czego bym nie próbowała, nic się nie działo. Ojciec spojrzał na babcię i kawałek mięsa wypadł mu z ust. Matka siedziała po drugiej stronie stołu czerwona jak burak. Z sykiem nabrała powietrza i zrobiła znak krzyża. - Matko Boża - wykrztusiła. Bawiłam się widelcem. - Jeśli teraz wyjdę, to pewnie nie dostanę ciasta ana- nasowego? - spytałam. - Do końca życia - odparła matka. - No więc jak wyglądała? - chciała wiedzieć babcia. - W co była ubrana? Jak uczesana? Doris Szuch mi mówiła, że widziała Lorettę wczoraj po południu w sklepie spożywczym, domyślam się, że wtedy Loretta nie była jeszcze zgniła i pełna robali. Ojciec sięgnął po nóż do mięsa, ale matka ukróciła jego zapędy stalowym spojrzeniem, które mówiło: NAWET O TYM NIE MYŚL. Ojciec pracował na poczcie, teraz jest na emeryturze. Jeździ jako taksówkarz na pół etatu, kupuje tylko amerykańskie samochody i pali cygara za garażem, kiedy matki nie ma w domu. Nie wierzę, żeby naprawdę mógł pchnąć babcię nożem do mięsa... Gdyby jednak udławiła się kością od kurczaka, to nie wiem, czy byłby z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. - Szukam Eddiego DeChoocha - poinformowałam babcię. - Jest NS-em. Jak myślisz, gdzie może się ukrywać? - Przyjaźni się z Ziggym Garveyem i Bennym Co- luccim. Jest jeszcze jego bratanek, Ronald. - Jak myślisz, będzie chciał wyjechać z kraju? - Dlatego że podziurawił Lorettę? Nie sądzę. Był już wcześniej oskarżany o morderstwa i nigdy nie wyjechał z kraju. Ja przynajmniej nic o tym nie wiem. - Nienawidzę tego - wtrąciła się matka. - Nienawidzę tego, że moja córka ściga morderców. Co z tym Vinniem jest nie tak, że zleca tobie takie sprawy? - Wbiła w ojca spojrzenie pełne

gniewu. - Frank, on jest Z TWOJEJ rodziny. Musisz z nim pomówić. I dlaczego nie możesz być taka jak twoja siostra Valerie? - zwróciła się do mnie. - Jest szczęśliwą mężatką i ma dwoje ślicznych dzieci. Nie ugania się za mordercami i nie znajduje zwłok. - Stephanie jest PRAWIE szczęśliwą mężatką - babcia wzięła mnie w obronę. - Zaręczyła się w zeszłym miesiącu. - Widzisz pierścionek na jej palcu? - spytała matka. Wszyscy spojrzeli na mój goły palec. - Nie chcę o tym mówić - oświadczyłam. - Myślę, że Stephanie czuje miętę do kogoś innego - wyjaśniła babcia. - Podkochuje się w tym całym Komandosie. Ojciec zastygł z widelcem wbitym w górę ziemniaków. - Tym łowcy nagród? Tym czarnym? Jeśli chodzi o równość ras, narodowości i wyznań, mój ojciec zdecydowanie jest bigotem. Nie maluje wprawdzie swastyk na murach kościołów ani też nie dyskryminuje mniejszości narodowych, ale po prostu: każdy, kto nie jest Włochem, nie spełnia standardów, z wyjątkiem mojej matki, jak sądzę. - To Amerykanin kubańskiego pochodzenia - wyjaśniłam. Matka zrobiła kolejny znak krzyża.

Kiedy wychodziłam od rodziców, było już ciemno. Nie spodziewałam się, że Eddie DeChooch wrócił już do domu, ale na wszelki wypadek przejechałam tamtędy. Po stronie Marguchich paliło się światło. Po stronie DeChoocha nie było śladu życia. Dostrzegłam żółtą policyjną taśmę, która wciąż odgradzała podwórze. Miałam kilka pytań do pani Marguchi, ale na razie musiały poczekać. Nie chciałam niepokoićjej tego wieczoru. Miała już chyba dość wrażeń, jak na jeden dzień. Postanowiłam złapać ją nazajutrz, a po drodze wpaść do biura i zdobyć adresy Garveya i Colucciego. Dojechałam do następnej przecznicy i ruszyłam w stronę Hamilton Avenue. Mój blok znajduje się kilka kilometrów od granicy Grajdoła. To masywny kloc z cegieł, o trzech kondygnacjach, zbudowany w latach siedemdziesiątych, kiedy to architektura była przede wszystkim ekonomiczna. Nie ma tu zbyt wielu luksusów, ale za to jest przyzwoity dozorca, który zrobi wszystko za sześciopak piwa, winda, która prawie zawsze funkcjonuje, i bardzo rozsądna wysokość czynszu. Postawiłam wóz na parkingu i spojrzałam w swoje okna. Paliło się w nich światło. Ktoś był w domu, i to nie ja. Pewnie Morelli. Miał klucz. Poczułam przypływ podniecenia na myśl, że go zobaczę, ale zaraz potem nieprzyjemny ciężar w żołądku. Znaliśmy się od czasów naszego dzieciństwa i sprawy między nami nigdy nie były proste. Ruszyłam po schodach, wypróbowując emocje, ustaliłam w

końcu, że jestem warunkowo szczęśliwa. Prawda jest taka, że i ja, i Morelli jesteśmy niemal pewni, że się kochamy. Nie mamy tylko pewności, czy dalibyśmy radę się znosić nawzajem do końca życia. Nie za bardzo chcę wyjść za gliniarza. Morelli nie chce poślubić łowczyni nagród. No i jest jeszcze Komandos. Otworzyłam drzwi mieszkania i zobaczyłam dwóch starych facetów; siedzieli na mojej kanapie i oglądali sobie mecz. Ani śladu Morellego. Obaj wstali i uśmiechnęli się, kiedy weszłam do pokoju. - Jesteś zapewne Stephanie Plum - powiedział jeden z nich. - Pozwolisz, że dokonam prezentacji. Nazywam się Benny Colucci, a to mój przyjaciel i kolega po fachu, Ziggy Garvey. - Jak dostaliście się do mieszkania? - Drzwi były otwarte. - Wcale nie. Starszy pan uśmiechnął się szerzej. - To Ziggy. On ma dryg do zamków. Ziggy rozpromienił się, przebierając palcami. - Stary dziad ze mnie, ale palce wciąż mam sprawne. - Nie przepadam za tym, żeby ludzie włamywali mi się do mieszkania. Benny przytaknął z powagą. - Rozumiem, ale uznaliśmy, że w tym wypadku możemy sobie na to pozwolić, z uwagi na strasznie ważną sprawę do obgadania. - I pilną - dodał Ziggy. - Strasznie pilną też. Popatrzyli na siebie i skinęli głowami. Sprawa była pilna. - Poza tym - ciągnął Ziggy - masz jakichś wścib- skich sąsiadów. Czekaliśmy na korytarzu, ale jedna pani wciąż otwierała drzwi i patrzyła na nas. Przez to czuliśmy się nieswojo. - Była nami chyba zainteresowana, rozumiesz, o co mi chodzi. A my już się tak nie zabawiamy. Jesteśmy żonaci. - Może gdybyśmy byli młodsi - zauważył Ziggy z uśmiechem. - Więc co to za pilna sprawa? - Tak się składa, że Ziggy i ja jesteśmy dobrymi kumplami

Eddiego DeChoocha - wyjaśnił Benny. - Znamy się od wieków. Martwi nas to jego nagłe zniknięcie. Boimy się, że Eddie może mieć kłopoty. - Z powodu tego, że zabił Lorettę Ricci? - Nie, nie sądzimy, żeby to był jakiś większy problem. Ludzie zawsze oskarżali Eddiego o zabijanie ludzi. Ziggy nachylił się do mnie. - Wszystko to bujdy - oświadczył konspiracyjnym szeptem. Jasne. - Martwimy się, bo może Eddie nie myśli jak należy - kontynuował Benny. - Miał tę całą depresję. Poszliśmy do niego, a on nie chciał z nami gadać. Nigdy taki nie był. - To nienormalne - zapewnił Ziggy. - Tak czy owak, wiemy, że go szukasz, a nie chcemy, żeby coś mu się stało, rozumiesz? - Nie chcecie, żebym go zastrzeliła. -No. - Prawie nigdy nie strzelam do ludzi. - Czasem się zdarza, ale niech Bóg broni, żeby trafiło na Choochy ego - powiedział Benny. - Zrobimy wszystko, aby to nie był Choochy. - Hej, jeśli dostanie kulkę, to nie ode mnie. - I jeszcze jedno - dodał Benny. - Próbujemy znaleźć Choochy’ego, żeby mu pomóc. Ziggy przytaknął. - Może powinien pójść do lekarza. Niewykluczone, że potrzebuje psychiatry. Więc wykombinowaliśmy sobie, że moglibyśmy pracować razem, z uwagi na to, że ty też go szukasz. - Pewnie - zgodziłam się. - Jak go znajdę, dam wam znać. Jak już odstawię go do sądu i wsadzę za kratki. - Zastanawialiśmy się też, czy wpadłaś już na jakiś trop. - Nie. Na żaden. - Rany, liczyliśmy na to, że będziesz miała jakiś trop. Słyszeliśmy, że jesteś niezła. - Prawdę mówiąc, nie jestem znów taka dobra... mam po prostu szczęście.