Guy Gavriel Kay
Najmroczniejsza Droga
Fionavarskiego gobelinu
Przełożyła Dorota Żywno
U kresu tej drogi jak i na początku wszystkich dróg są moi rodzice Sybil i Sam
Kay. Ten gobelin należy do nich.
Streszczenie księgi pierwszej i drugiej
W Letnim Drzewie opowiedziano, jak Loren Srebrny Płaszcz i Matt Sören, mag
i jego źródło, wywodzący się z Najwyższego Królestwa Brenninu leżącego w świecie
Fionavar, skłonili pięcioro ludzi z naszego świata, by przeszli wraz z nimi do tego,
z którego przybyli. Goście mieli jakoby uczestniczyć w uroczystościach
towarzyszących obchodom pięćdziesiątej rocznicy wstąpienia na tron Ailella,
najwyższego króla. W rzeczywistości poczynania maga wywołane były żywionymi
przez niego mrocznymi przeczuciami.
Okrutna susza dręczyła Brennin. Starszy syn Ailella, Aileron, już został wygnany,
gdyż przeklął swojego ojca za to, że ten nie pozwolił mu podjąć próby zakończenia
suszy przez złożenie z siebie ofiary na Letnim Drzewie.
We Fionavarze pięcioro cudzoziemców szybko zostało uwikłanych
w skomplikowany gobelin wydarzeń. Stara jasnowidząca, Ysanne, rozpoznała w Kim
Ford swą następczynię, którą ujrzała w proroczym śnie. Kim została wprowadzona
w misteria wiedzy Jasnowidzących przez wodnego ducha, Eilathena i otrzymała
Baelrath, Wojenny Kamień, którego strzegła Ysanne. Pokazano jej również Diadem
Lisen, klejnot jaśniejący własnym blaskiem. Piękna Lisen, moc z puszczy Pendaran,
była magicznym źródłem i ukochaną towarzyszką Amairgena Białej Gałęzi,
pierwszego z magów. Zabiła się, skacząc do morza z wieży na wieść o śmierci
Amairgena. Ysanne powiedziała Kim o przepowiedni towarzyszącej diademowi. Ten,
kto będzie go nosić jako następny po Lisen, będzie miał najmroczniejszą drogę do
przejścia ze wszystkich dzieci ziemi i gwiazd. Później, w geście największego
poświęcenia w przededniu wojny, stara wróżka Ysanne wiedząc, iż Kim będzie
potrzebna jej moc w nadchodzących dniach, odebrała sobie życie Lokdalem,
magicznym sztyletem krasnoludów – lecz uprzednio wyrysowała symbol na czole
śpiącej Kim, przez co mogła uczynić ze swej duszy podarunek dla Kimberly.
Tymczasem Paul Schafer i Kevin Laine przeszli swą inicjację w odmienny
sposób. Paul rozegrał – i przegrał – nocną partię szachów z najwyższym królem
w pałacu w Paras Derval, podczas której zawiązała się między nimi niespodziewana
nić sympatii. Następnego poranka wraz z Kevinem przyłączyli się do drużyny
lekkomyślnego księcia Diarmuida, młodszego syna Ailella, i wzięli udział
w wyprawie przez rzekę Saeren do Cathalu, Krainy Ogrodów. Tam Diarmuid
osiągnął swój zamierzony cel – uwiódł Sharrę, księżniczkę Cathalu. Powróciwszy
z wyprawy do Brenninu, drużyna spędziła noc na pijaństwie w karczmie Czarny
Dzik. Późną nocą pieśń, jaką Kevin zaśpiewał, przypomniała Paulowi zbyt dotkliwie
o śmierci w wypadku samochodowym Rachel Kincaid, kobiety, którą kochał. Paul,
obwiniając się za spowodowanie wypadku tuż po tym, jak Rachela oświadczyła, że
zamierza poślubić innego, podejmuje drastyczny krok: udaje się do najwyższego
króla i otrzymuje jego zezwolenie na to, by poświęcić się zamiast króla na Letnim
Drzewie.
Następnej nocy polana Letniego Drzewa w Lesie Boga staje się sceną heroicznej
bitwy. Na oczach bezradnego, przywiązanego do Drzewa Paula Galadan, Wilczy
Władca, który przybył, by zabrać życie Paula, stoczył przegraną walkę z tajemniczym
szarym psem. Następnej nocy – trzeciej, jaką Paul spędził na Drzewie – czerwony
księżyc w pełni zapłonął na niebie w noc nowiu, a Dana, Bogini Matka, uwolniła
Paula od ciężaru winy, ukazując mu, że w rzeczywistości nie spowodował
nieświadomie wypadku, który zabił Rachelę. Gdy Paul rozpłakał się, na Brennin
wreszcie spadł deszcz. Paul jednakże nie umarł. Zdjęła go żywego z drzewa Jaelle,
najwyższa kapłanka Dany. Od tej pory Paul nosi nowe imię: Pwyll Dwukrotnie
Narodzony, Władca Letniego Drzewa.
Teraz jasne już było, że zbliża się czas epokowego starcia: Rakoth Maugrim,
Spruwacz, pokonany tysiąc lat temu i spętany pod wielką górą Rangat, odzyskał
wolność i na znak tego sprawił, że góra eksplodowała, tworząc ognistą dłoń.
Jego uwolnienie miało mieć natychmiastowe konsekwencje dla Jennifer Lowell,
czwartej z przybyszów. W Paras Derval była świadkiem niepokojącego incydentu
podczas dziecinnej zabawy w wyliczankę. Dziewczynka imieniem Leila wywołała
chłopca nazywanego Finnem, aby wstąpił na Najdłuższą Drogę po raz trzeci tego lata.
Nikt, nawet Jaelle, która również się temu przyglądała, nie wiedział dokładnie, co to
znaczy, choć Jaelle czym prędzej uczyniła Leilę nowicjuszką w swej świątyni.
Jednakże następnego dnia, podczas wycieczki konnej poza mury miasta, Jennifer
spotkała Brendela z lios alfarów – Dzieci Jasności – i grupę jego pobratymców.
Spędziła noc z nimi w lesie, a po zapadnięciu zmroku zostali zaatakowani.
Zaniepokojony przybyciem pięciorga cudzoziemców, Rakoth Maugrim nakazał
Galadanowi i Metranowi – zdradzieckiemu pierwszemu magowi Brenninu – porwać
Jennifer. Przywiązano ją do grzbietu czarnej łabędzicy, Avai, i zawieziono na północ
do Starkadh, twierdzy Rakotha.
Tymczasem przerażający wybuch góry przyczynił się do śmierci sędziwego
najwyższego króla. Skutkiem tego było pełne napięcia starcie Diarmuida z jego
bratem Aileronem, który od chwili wygnania ukrywał się w przebraniu służącego
Ysanne. Potencjalnie niebezpieczną sytuację rozładował Diarmuid, który
dobrowolnie oddał bratu prawo do tronu, lecz przedtem został zraniony nożem w bark
przez Sharrę z Cathalu, która przybyła do Brenninu, by zemścić się na nim za
oszustwo, które umożliwiło mu jej uwiedzenie.
Tymczasem Dave Martyniuk, ostatni z pięciorga cudzoziemców, został
rozłączony z pozostałymi w chwili przejścia do Fionavaru. Znalazł się daleko na
północy, wśród dalrei, Jeźdźców z Równiny, gdzie dał się wciągnąć w życie trzeciego
szczepu, którym władał Ivor, ich wódz.
Młodszy syn Ivora, Tabor, podczas postu w lesie, którego celem było uzyskanie
wizji totemowego zwierzęcia, wyśnił pozornie niemożliwe zwierzę: skrzydlatego,
kasztanowej maści jednorożca. Trzy noce później na obrzeżu Wielkiej Puszczy,
Pendaran, spotkał go i wzbił się w niebo na grzbiecie swego wyśnionego stworzenia,
Imraith-Nimphais – obusiecznego daru Bogini, narodzonego z czerwonego księżyca
w pełni.
Tymczasem grupa dalrei pod przywództwem starszego syna Ivora, Levona,
odprowadzała Dave’a do Brenninu. Drużyna wpadła w zasadzkę zastawioną przez
niezliczoną liczbę złych svart alfarów i tylko Dave, Levon i trzeci dalrei, Torc, uszli
z życiem, zagłębiając się w mrok puszczy Pendaran. Drzewa i duchy Pendaran,
nienawidzące wszystkich ludzi za utratę pięknej Lisen z Puszczy tysiąc lat temu,
planowały zgubę trzech mężczyzn, lecz ocaliło ich wstawiennictwo Flidaisa,
puszczańskiej mocy o niewielkim wzroście. Twierdził on między innymi, że zna
odpowiedzi na wszystkie zagadki we wszystkich światach, z wyjątkiem jednej:
imienia, za pomocą którego można wezwać Wojownika. Tak się złożyło, że
znalezienie tego imienia było jednym z zadań, jakie Ysanne powierzyła Kimberly.
Flidais wysłał wiadomość do Ceinwen, kapryśnej, odzianej w zieleń bogini łowów,
która zapałała do Dave’a szczególnym uczuciem. Bogini zatroszczyła się o to, by
trzej przyjaciele obudzili się bezpiecznie następnego ranka na południowym obrzeżu
Wielkiej Puszczy.
Uczyniła też więcej. Dzięki niej Dave odnalazł od dawna zaginiony magiczny
przedmiot: Róg Oweina. Levon, który pobierał nauki u mądrego, starego Gereinta,
ślepego szamana swego plemienia, odszukał następnie w pobliżu Grotę Śpiących –
jaskinię, w której spoczywali we śnie Owein i królowie Dzikich Łowów.
Trzej przyjaciele pojechali z tą wiedzą na południe do Paras Derval i przybyli tam
w samą porę, by zdążyć na pierwszą naradę za panowania Ailerona. Naradę
przerwano dwukrotnie. Za pierwszym razem było to przybycie Brocka, krasnoluda
z Banir Tal, który ukląkł przed Mattem Sörenem – niegdyś królem krasnoludów –
i przyniósł straszne wieści o tym, że krasnoludowie pod przywództwem dwóch braci,
Kaena i Blöda, pomogli Spruwaczowi uwolnić się, zdradziecko rozbijając kamień
strażniczy Eridu i w ten sposób uniemożliwiając dostrzeżenie ruchów Rakotha pod
górą. Znaleźli również i dostarczyli Rakothowi Kocioł z Khath Meigol, który miał
moc ożywiania niedawno zmarłych.
W trakcie tej przerażającej recytacji Kimberly nagle ujrzała – w wizji stworzonej
przez Baelrath – że Jennifer jest gwałcona i torturowana przez Rakotha w jego fortecy
Starkadh. Zebrała wokół siebie Dave’a, Paula i Kevina, sięgnęła ku Jennifer dziką
mocą swego pierścienia i ściągnęła całą piątkę z Fionavaru z powrotem do ich
własnego świata.
Tu kończyło się Letnie Drzewo.
Wędrujący ogień podejmuje opowieść jakieś sześć miesięcy później,
w listopadzie w Toronto, gdy Kimberly czeka na sen, który przyniesie jej imię
wzywające Wojownika. Jennifer, nosząca straszne blizny na duszy i dziecko Rakotha
Maugrima w swym łonie, poprzysięga, iż urodzi to dziecko jako swą odpowiedź dla
sił Ciemności. Poród odbywa się przedwcześnie, wywołany nagłym powrotem do
Fionavaru. Przejścia dokonał Paul, kiedy obydwojgu groził Galadan, który przybył do
ich świata w pościgu za Paulem.
We Fionavarze dziecko Jennifer, Darien, zostało oddane potajemnie na
wychowanie Vae i Shaharowi, rodzicom Finna – chłopca, którego wezwano w trakcie
dziecięcej wyliczanki, by wstąpił na Najdłuższą Drogę. Jedynymi osobami, które
wiedziały o tej tajemnicy były kapłanki Dany, bowiem Paul i Jennifer potrzebowali
mocy Jaelle do powrotu do naszego świata.
Następnej wiosny Kim wreszcie miała sen, na który czekała. Skutkiem tego
w pięcioro pojechali do Stonehenge, gdzie Kim mocą Baelrath wezwała ducha Uthera
Pendragona i nakazała mu ujawnić miejsce spoczynku swego syna. Dzięki swej magii
Kim udała się wtedy sama do Glastonbury Tor i tam – wysławszy wpierw
pozostałych do Fionavaru – zbudziła z grobu Wojownika, Artura, wzywając go jego
imieniem: Dzieciobójca. Imię to było echem grzechu, jaki Artur popełnił w młodości
po odkryciu nieświadomego kazirodztwa, jakiego dopuścił się ze swą siostrą. Kim
i Wojownik udali się w ślad za resztą do Paras Derval.
Fionavar znajdował się w szponach lodowatej zimy, mimo że zbliżała się pełnia
lata – zimy tak straszliwej, że Fordaetha, królowa Lodu z Riik, mogła posunąć się na
południe aż do Paras Derval. Niemal zabiła Paula w karczmie Czarny Dzik, zanim
udało mu się ją przepędzić z powrotem na północ. Na naradzie podjęto decyzję, że
Jaelle, magowie i Kimberly połączą swe siły z Gereintem, starym szamanem
i spróbują w magiczny sposób zbadać źródło morderczej zimy – niezbędny pierwszy
krok do próby zakończenia jej.
Tymczasem wymiar tragedii Artura Pendragona zaczął się rysować wyraźnie, gdy
stało się jasne (najpierw dla Brendela z lios alfar), kim naprawdę jest Jennifer Lowell:
Guinevere, najdroższą Artura i Lancelota. Skażona swym cierpieniem w Starkadh,
Jennifer zamknęła się w sanktuarium Dany z Jaelle. To Jaelle wyjaśniła, że Vae i Finn
zabrali Dariena (który dorastał z nienaturalną szybkością wszystkich andainów –
dzieci bogów i śmiertelników) do chatki Ysanne nad jeziorem. Tam Darien, który
teraz wydawał się pięcioletnim dzieckiem, rósł pod troskliwą opieką kochającej
przybranej matki i brata, których niepokoiły dwie rzeczy: moc, która sprawiała, że
jego niebieskie oczy jarzyły się na czerwono i świadomość tego, iż dziecko
przyciągają głosy słyszalne w zimowych zamieciach.
Na Równinie dalrei przeżywali ciężkie chwile. Zima sprawiła, że pełne wdzięku
eltory – zwierzęta, na które polowali dalrei i od których zależało ich przeżycie –
grzęzły niezgrabnie w śniegu, przez co stawały się łatwym łupem wilków Galadana.
Ivor – teraz Aven, czyli Ojciec wszystkich dalrei – spędził wszystkie eltory do
południowo-wschodniego rogu rozległej Równiny, gdzie zgromadzone szczepy
broniły ich najlepiej jak potrafiły. Aż do czasu pewnego ataku, w którym brały udział
liczne straszne urgachy dosiadające sześcionogich potworów nazywanych slaugami.
Tylko interwencja Diarmuida z Brenninu w towarzystwie Dave’a i Kevina ocaliła
dalrei przed pierwszą falą dosiadających slaugów urgachów. A tylko pojawienie się
syna Ivora, Tabora, na grzbiecie Imraith-Nimphais, swego morderczego skrzydlatego
wierzchowca z lśniącym rogiem, ocaliło ich przed drugą, jeszcze liczniejszą falą. Ivor
boleśnie zdawał sobie sprawę, jakie skutki lot pociąga za sobą dla Tabora, odciągając
go coraz bardziej od świata ludzi.
Wkrótce potem w Brenninie pojawiła się kolejna nić w Gobelinie. Zachęcani
przez Levona, starszego syna Wora – i otrzymawszy niechętne przyzwolenie Lorena
– Kim i Dave, powiernicy fragmentów starożytnego wiersza, który zdaniem Levona
mówił o zbudzeniu Dzikich Łowów – udali się z kilkoma przyjaciółmi do miejsca na
obrzeżu puszczy Pendaran, gdzie znajdowała się Jaskinia Śpiących. Baelrath strzaskał
kamień u wejścia do groty i wtedy róg Dave’a wezwał Oweina i siedmiu królów
Łowów. Gdy widmowi królowie niebios zakrzyknęli: – Gdzie jest dziecię?, dziecko
rzeczywiście wystąpiło naprzód i przyłączyło się do Dzikich Łowów: był to Finn, a to
była Najdłuższa Droga, na jaką był wzywany.
Większość grupy, do której zaliczał się Shalhassan, najwyższy władca Cathalu
i jego córka, Sharra, którzy przybyli z południa z posiłkami, następnego dnia udała się
do Gwen Ystrat, prowincji Bogini. Powodem po części było spotkanie z Gereintem,
a częściowo odpowiedź na doniesienie Audiart, prawej ręki Jaelle, iż prowincję
napadają wilki. Drużynie przewodził szary pies, który ocalił Paula na Letnim
Drzewie, a który okazał się Cavallem, psem myśliwskim Artura. Dotarli do prowincji
Matki wśród lodu i śniegu na dzień przed Maidalan – nocą przesilenia letniego – wraz
z całą towarzyszącą tej nocy prastarą, erotyczną magią krwi. Tego wieczora, przy
pomocy pozostałych czarodziejów, Kim zagłębiła się w plany Maugrima i znalazła
wskazówkę, która umożliwiła Lorenowi domyślenie się, iż zima jest dziełem
Metrana, zdradzieckiego maga, który używa Kotła z Khath Meigol, ustanowiwszy
swą siedzibę na przeklętej wyspie Cader Sedat. Kim sama zginęłaby w trakcie swej
wyprawy, gdyby pomoc nie nadeszła z niespodziewanego źródła: Ruana z paraiko,
jeden z gigantów, ludu, który stworzył Kocioł. Uważano ich za rasę dawno wymarłą
i prześladującą górskie przełęcze swą klątwą krwi. Ruana dotarł do Kim telepatycznie
i powiedział jej, że jego lud żyje, lecz powoli jest uśmiercany – bez przelewu krwi –
przez urgachów i svart alfarów.
Następnego dnia, podczas polowania na wilki, Kevin – który czuł się
bezużyteczny w trakcie wszystkich walk – został jeszcze dodatkowo, jakby
wszystkiego było mało – niemal śmiertelnie zraniony przez białego dzika. Ocaliła go
uzdrowicielska moc magów, lecz ten ostatni, symboliczny znak wreszcie uświadomił
mu, jakie ma być jego zadanie i przeznaczenie. Wśród niepohamowanego erotyzmu
nocy letniego przesilenia w Gwen Ystrat (tej nocy, gdy książę Diarmuid powiedział
Sharrze z Cathalu, że ją kocha), Kevin wymknął się sam na wschód i prowadzony
przez Cavalla, dobrnął przez śnieg do groty Dun Maura, gdzie złożył swe życie
w ofierze Bogini, aby mogła interweniować i przerwać zimę – w ten sposób
umożliwiając pozostałym popłynięcie do Cader Sedat i walkę z Metranem.
Tymczasem Paul pozostał z Vae i Darienem. Wcześniej tego samego dnia
zaprowadził Dariena do Letniego Drzewa. Miał zamiar wezwać Cernana, leśnego
boga o jelenim porożu (i ojca Galadana), by pomógł przyspieszyć drogę Dariena do
dojrzałości – dojrzałości rozpaczliwie potrzebnej, bowiem owo ambiwalentne dziecko
szybko rosło w siły. Tak się złożyło, że Darien nie potrzebował pomocy w dąbrowie
w noc letniego przesilenia. Posunął się w przód w latach do mniej więcej takiego
samego wieku, w jakim był jego brat Firm, nim odszedł. Usłyszawszy, jak Cernan
pyta Paula, czemu pozwolono takiemu dziecku żyć, Darien odchodzi, poprzysiągłszy,
że odnajdzie swego ojca, Rakotha Maugrima.
Wkrótce potem podjęto decyzję, że ludzie Diarmuida wraz z Lorenem, Arturem
i Paulem, popłyną do Cader Sedat. Kimberly została na wschodzie z krasnoludem
Brockiem jako jedynym towarzyszem podczas podróży do przełęczy, gdzie giną
paraiko. Jednakże ledwo weszli w góry, zostali napadnięci i uwięzieni przez bandę
rozbójników.
Gdy ofiara Kevina zakończyła zimę, wojna stała się rzeczywistością. Z granic
Daniloth, Krainy Cieni, gdzie mieszkają lios alfarowie, widziano armię Ciemności
posuwającą się na południe ku równinie. Ra-Tenniel, władca lios alfarów, wysłał
ostrzeżenie dalrei. W odpowiedzi Ivor poprowadził swe wojsko – z wyjątkiem
Tabora, który został, by strzec obozowiska – dzikim, szalonym galopem przez połowę
równiny na spotkanie wroga nad brzegami rzeki Adein. Bitwa, którą tam stoczono,
nieomal zakończyła się klęską – pomimo pojawienia się Ra-Tenniela i lios alfarów –
gdy Dave Martyniuk zadął w róg Oweina i wezwał Dzikie Łowy. Królowie Łowów,
pod przywództwem dziecka, którym niegdyś był Finn, rozpoczęli rzeź sił Mroku –
a później, bez różnicy, także i sił Jasności. Od tego mordu oderwało ich dopiero
wstawiennictwo bogini Ceinwen. Dużo później Dave obudził się w ciemności na
kurhanie, pod którym Ceinwen zebrała poległych, a potem kochała się z nim
w trawie.
W Brenninie o poranku dnia przed wypłynięciem do Cader Sedat, Jennifer wyszła
ze świątyni pod naciskiem próśb Matta Sörena. Przez jeden dzień była razem
z Arturem. Potem, gdy statek odpłynął, wyruszyła w towarzystwie tylko Brendela
z lios alfarów, by wypatrywać jego powrotu z Anor Lisen: wieży na najdalej
wysuniętym na zachód brzegu Pendaran, gdzie niegdyś Lisen, tysiąc lat temu,
oczekiwała na Amairgena.
Na morzu statek Prydwen zaatakowało potworne stworzenie, Maugrimowy
Duszodzierżca. Wśród dźwięków nieziemskiej muzyki Loren i Matt bronili statku,
gdy tymczasem Paul rozpaczliwie szukał mocy, by wezwać Liranana, boga morza, do
walki z potworem. W ostatniej chwili dotarł do niego szaman Gereint, który wysłał
swą duszę w podróż morską na poszukiwanie Paula, by udzielić mu pomocy, która
umożliwiłaby mu wezwanie. Tak przymuszony bóg morza pojawił się i przepędził
potwora w głębiny, zabijając go – lecz przedtem Diarmuid wskoczył na potworny łeb
Duszodzierżcy i wyrwał białą laskę Amairgena Białej Gałęzi, która tkwiła między
jego ślepiami.
I tak wyjaśniły się dwie tragiczne tajemnice. Amairgen, który przepadł,
odpłynąwszy do Cader Sedat tysiąc lat temu, najwyraźniej zginął, zabity przez tego
potwora. Co gorsza, muzyka, jaką słyszeli, była cudownym śpiewem wszystkich lios
alfarów, którzy pożeglowali na zachód w kierunku ukrytej wyspy, jaką Tkacz
stworzył tylko dla nich. Żaden z nich nie dotarł do niej od tysiąca lat; wszyscy zginęli
w tym miejscu.
Dzięki wskazówkom Artura i mocy Lorena statek dopłynął do Cader Sedat. Tam
odkryli, że Metran używał swej czarnoksięskiej mocy wspomaganej mocą Kotła do
stworzenia śmiercionośnego deszczu nad wschodnią krainą Eridu i przygotowywał
się do wysłania deszczu na zachód nad górami. Na tej wyspie Loren i Matt stoczyli
straszliwą bitwę z Metranem czerpiącym swą moc z bezliku svart alfarów, którzy –
pozbawieni życia przez wyssanie z nich mocy – wstawali z martwych dzięki mocy
Kotła z Meigol. Wreszcie Loren zwyciężył, zabijając Metrana i niszcząc Kocioł, lecz
mógł to tylko uczynić dzięki wielkiej mocy, która zabiła również jego źródło, Matta
Sörena.
Po zakończeniu owego pojedynku Paul i Diarmuid poszli w ślad za Arturem do
Komnaty Zmarłych w podziemiach Cader Sedat. Tam przyglądali się, jak Wojownik
każe wstać Lancelotowi z Jeziora z jego kamiennego łoża i przyłączyć się do wojny
przeciwko siłom Mroku. I tak oto wszyscy członkowie tego trójkąta znaleźli się teraz
we Fionavarze. Po powrocie do strzaskanego zamku Cader Sedat pierwszym czynem
Lancelota było użycie swych szczególnych zdolności (raz już wykorzystanych
w Camelocie), by przywrócić życie Mattowi Sörenowi. Na nieszczęście, w tym
krótkim czasie, gdy Matt leżał martwy, więź między magiem a źródłem została
nieodwołalnie zerwana i Loren Srebrny Płaszcz stracił swe zdolności magiczne.
Wędrujący ogień kończy się w chwili, gdy towarzysze przygotowują się do
opuszczenia wyspy i powrotu na wojnę.
Część I
Ostatni kanior
Rozdział 1
– Czy znasz swe najskrytsze marzenie?
Niegdyś, gdy Kim była studentką, młodą jak na uniwersytet i młodą jak na swój
wiek, ktoś zadał jej to pytanie przy cappucino na pierwszej randce. Wtedy zrobiło to
na niej ogromne wrażenie. Później, gdy była już mniej młoda, często uśmiechała się
na wspomnienie tego, jak blisko był wciągnięcia jej do łóżka, bazując na dobrym
powiedzonku i umiejętności obchodzenia się z kelnerami w szykownej restauracji.
Jednakże pytanie utkwiło jej w pamięci.
Będąc teraz nie tak wiele starszą, lecz mimo to siwowłosą, i tak daleko od domu,
jak to można sobie wyobrazić, Kim znała odpowiedź na to pytanie.
Jej najskrytszym marzeniem było, aby brodaty mężczyzna, który stał nad nią, ten
z zielonymi tatuażami na czole i policzkach, zginął natychmiastową i bolesną
śmiercią.
Bolał ją bok w miejscu, gdzie ją kopnął, a każdy płytki oddech przeszywał ją
bólem. Obok niej leżał bezwładnie Brock z Banir Tal. Z jego skroni sączyła się krew.
Z miejsca, w którym Kim leżała, nie było widać, czy krasnolud żyje, czy nie, a gdyby
Kim mogła zabić w tym momencie, mężczyzna z tatuażami już by nie żył. Rozejrzała
się przez mgłę bólu. Byli otoczeni na wysokim płaskowyżu przez około
pięćdziesiątkę ludzi, z których większość nosiła zielone tatuaże Eridu. Spojrzawszy
na swą dłoń, dostrzegła, że Baelrath zachowywał spokój, nie był niczym więcej jak
czerwonym kamieniem wprawionym w pierścień. Brak było mocy, której mogłaby
zaczerpnąć, brak możliwości zrealizowania jej pragnienia.
To w gruncie rzeczy nie zaskoczyło jej. Kamień Wojenny od samego początku
nie przyniósł jej swą mocą niczego, prócz cierpienia, i jakże mogłoby być inaczej?
– Czy wiesz – powiedział drwiąco brodaty eridun stojący nad nią – co zrobili
dalrei tam na dole?
– Co? Co zrobili, Ceriogu? – spytał inny mężczyzna, występując odrobinę
z kręgu. Kim zauważyła, że był starszy od większości pozostałych. Miał pasma
siwizny w ciemnych włosach, a na jego twarzy nie było śladu zielonych tatuaży.
– Tak myślałem, że cię to zaciekawi – powiedział ten, którego nazwano
Ceriogiem i zaśmiał się. W tym dźwięku pobrzmiewało coś dzikiego, bardzo
bliskiego cierpieniu. Kim starała się tego nie słyszeć, lecz była jasno widzącą bardziej
niż kimkolwiek innym i ten śmiech wywołał u niej wizję. Znów rzuciła spojrzenie na
Brocka. Nie poruszył się. Krew stale sączyła się powoli z rany na boku jego głowy.
– Jestem ciekaw – powiedział łagodnie ten drugi mężczyzna.
Śmiech Cerioga urwał się. – Zeszłej nocy pojechali na północ – oświadczył –
wszyscy mężczyźni, z wyjątkiem ślepców. Zostawili kobiety i dzieci bez ochrony
w obozie na wschód od Latham, tuż poniżej nas.
Wśród przysłuchujących się mężczyzn rozległ się szmer. Kim zamknęła oczy. Co
się stało? Co mogło skłonić Ivora do czegoś takiego?
– Co to ma wspólnego z którymkolwiek z nas? – spytał starszy mężczyzna, wciąż
spokojnie.
Ceriog zrobił krok w jego stronę. – Ty – rzekł z pogardą – jesteś więcej niż
głupcem. Jesteś banitą nawet wśród banitów. Czemu którykolwiek z nas miałby
odpowiadać na twoje pytania, skoro nie chcesz nam podać nawet swego imienia?
Drugi mężczyzna podniósł nieco głos. Słychać go było wyraźnie na
bezwietrznym płaskowyżu. – Żyłem w górach i wśród wzgórz dłużej, niż mam ochotę
pamiętać – rzekł. – Przez cały ten czas kazałem się nazywać dalreidanem.
Postanowiłem nazwać się Synem Jeźdźca i do tej pory nikt nie uznał za stosowne
kwestionować tego. Dlaczego miałoby to cię obchodzić, Ceriogu, że postanowiłem
nie przynosić hańby mogile mego ojca, zatrzymując jego imię jako część mego
własnego?
Ceriog prychnął wzgardliwie. – Tu nie ma nikogo, kto nie popełniłby jakiejś
zbrodni, staruszku. Dlaczego ty miałbyś być inny?
– Ponieważ zabiłem matkę i dziecko – rzekł dalreidan.
Otworzywszy oczy, Kim przyjrzała mu się w popołudniowym blasku słońca. Na
płaskowyżu panowała cisza – przerwana śmiechem Cerioga. I znów Kim usłyszała
w nim pokrętną nutę, w połowie między obłędem a żalem.
– Ależ to powinno wzbudzić w tobie apetyt na więcej! – zadrwił Ceriog. Rozłożył
szeroko ramiona. – Do tego czasu wszyscy powinniśmy już zasmakować w śmierci!
Wróciłem, żeby wam powiedzieć o kobietach i chłopcach tam na dole, z którymi
będzie się można zabawić. Nie spodziewałem się, że tak szybko w moje ręce wpadnie
krasnolud.
Nie roześmiał się ponownie. Natomiast odwrócił się, by spojrzeć na Brocka
leżącego bez przytomności na spalonej słońcem skale płaskowyżu.
Budzące mdłości przeczucie ogarnęło Kimberly. Wspomnienie, choć nie należące
do niej samej: wspomnienie Ysanne, której dusza stanowiła teraz część jej własnej.
Wspomnienie legendy, koszmarnej opowieści z dzieciństwa mówiącej o czymś
bardzo złym, co wyrządzono dawno temu.
– Co się stało? – krzyknęła, wijąc się z bólu i rozpaczliwie pragnąc dowiedzieć
się. – Co oni zrobili?
Ceriog spojrzał na nią. Wszyscy spojrzeli. Po raz pierwszy spojrzała mu w oczy
i odwróciła wzrok, dostrzegłszy w nich niepohamowany żal. Mężczyzna podnosił
i opuszczał konwulsyjnie głowę. – Faeburze! – krzyknął nagle. Wystąpił młodszy,
jasnobrody eridun. – Zabaw się znów w posłańca, Faeburze. Opowiedz tę historię raz
jeszcze. Zobaczmy, czy polepsza się z wiekiem. Ona chce się dowiedzieć, co zrobili
krasnoludowie. Powiedz jej!
Była jasnowidzącą. Nici biegły za czółenkiem na Krośnie Czasu przed jej
oczyma. Gdy Faebur rozpoczął monotonnym tonem recytację, Kim przenikła do
obrazów za jego słowami i znalazła tam grozę.
Tło tej opowieści było jej znane, choć nie mniej przez to gorzkie: historia Kaena
i Blöda, braci przewodzących krasnoludom czterdzieści lat temu w poszukiwaniach
zaginionego Kotła z Khath Meigol. Kiedy Wiec krasnoludów przegłosował udzielenie
im pomocy, Matt Sören, młody król, cisnął swe berło, zdjął diamentową koronę
i opuścił bliźniacze góry, by zacząć zupełnie nowe życie jako źródło Lorena
Srebrnego Płaszcza.
Potem, rok temu, krasnolud, który leżał teraz obok niej, przybył do Paras Derval
z wieściami o tym, że stała się bardzo zła rzecz: Kaen i Blöd, nie mogąc samodzielnie
odnaleźć Kotła i doprowadzeni niemal do obłędu przez czterdzieści lat niepowodzeń,
zawiązali przeklęte przymierze. Z pomocą Metrana, zdradzieckiego maga, wykopali
wreszcie Kocioł gigantów – i zapłacili cenę. Składała się ona z dwóch części:
krasnoludowie rozbili strażniczy kamień Eridu, w ten sposób przerywając
ostrzegawcze połączenie między pięcioma kamieniami, a następnie oddali sam Kocioł
w ręce swego nowego władcy, tego, którego niewoli pod Rangat miały dopilnować
połączone kamienie strażnicze – Rakotha Maugrima Spruwacza.
O wszystkim tym wiedziała. Wiedziała również, że dzięki Kotłowi Metran
utrzymywał morderczą zimę, która zakończyła się pięć poranków temu, po tej nocy,
gdy Kevin Laine złożył swe życie w ofierze, by położyć jej kres. Nie wiedziała
natomiast, co wydarzyło się potem. To, co teraz czytała w twarzy Faebura i słyszała
z jego ust, czując w duszy obrazy jak smagnięcia batem.
Śmiercionośny deszcz nad Eridu.
– Kiedy śnieg zaczął się topić – mówił Faebur – cieszyliśmy się. Słyszałem
dzwony bijące w otoczonym murami Larak, choć nie mogłem tam powrócić.
Wypędzony na wzgórza przez swego ojca, ja również składałem dzięki za koniec
morderczych mrozów. – Ona też, przypomniała sobie Kim. Składała dzięki,
pogrążona w żałobie i słysząca zawodzenia kapłanek o świcie przed mroczną grotą
Dun Maura. Och, mój drogi.
– Przez trzy dni – ciągnął Faebur tym samym obojętnym, odrętwiałym głosem –
świeciło słońce. Trawa wyrosła przez noc i kwiaty. Kiedy czwartego dnia spadł
deszcz, to również wydawało się naturalne, zdawało się powodem do radości.
Aż do chwili, gdy spoglądając w doliny z wysokich wzgórz na zachód od Larak,
usłyszeliśmy pierwsze krzyki. Deszcz nie dotarł na wzgórza, lecz widziałem pasterzy
ze swymi owcami i kere na halach niedaleko pod nami i usłyszałem ich wrzaski, gdy
spadł deszcz; widziałem, jak na umierających ludziach i zwierzętach tworzyły się
i pękały wielkie czarne pęcherze.
Jasnowidzący potrafili zajrzeć – byli zmuszeni przez swój dar – za słowa do
obrazów, które utknęły w splotach czasu. Mimo wszelkich prób, drugi wewnętrzny
wzrok Kim nie pozwalał jej oderwać oczu od wizji uchwyconej w słowach Faebura.
A będąc, kim była, podwojoną duszą o dwóch zestawach wspomnień, wiedziała
nawet więcej niż Faebur. Należały teraz do niej wyraźne wspomnienia z dzieciństwa
Ysanne i wiedziała, że taki deszcz niegdyś spadł już w odległych czasach ciemności
i że zmarli stanowili śmiertelną groźbę dla tych, którzy ich dotykali, a więc nie można
było ich pochować.
Co oznaczało zarazę. Nawet, gdy deszcze ustaną.
– Jak długo to trwało? – spytała nagle.
Chrapliwy śmiech Cerioga powiadomił ją o błędzie i otworzył nową, głęboką
żyłę strachu, zanim jeszcze mężczyzna przemówił. – Jak długo? – warknął
załamującym się głosem. – Siwe włosy powinny przynieść więcej mądrości. Spójrz
na wschód, głupia kobieto, na dolinę Kharn. Spójrz za Khath Meigol i powiedz mi,
jak długo to trwało!
Spojrzała. Górskie powietrze było przejrzyste i rozrzedzone, letnie słońce
świeciło jasno na niebie. Z wysokiego płaskowyżu sięgała daleko wzrokiem, niemal
do samego Eridu.
Zobaczyła deszczowe chmury nawarstwione na wschód od gór.
Deszcz nie skończył się. Wiedziała też z całą pewnością, że jeśli nie powstrzyma
się go, zbliży się ku nim: przez pasmo Carnevon i Skeldarak, do Brenninu, Cathalu,
rozległej Równiny dalrei, a potem oczywiście, do miejsca, gdzie skupiona była
wieczna nienawiść wiecznego Rakotha – do Daniloth, gdzie mieszkali lios alfarowie.
Jej myśli spowite w lęk pomknęły na zachód, daleko poza granice lądu, na morze,
gdzie statek żeglował ku miejscu śmierci. Wiedziała, że nosi nazwę Prydwen. Znała
nazwy wielu rzeczy, lecz nie cała wiedza dawała władzę. Nie w obliczu tego, co
padało z tego mrocznego nieba na wschód od nich.
Czując się bezradna i przestraszona, Kim odwróciła się ponownie do Cerioga.
Dostrzegła wtedy, że Baelrath pobłyskuje na jej dłoni. To również rozumiała: deszcz,
który jej pokazano, był aktem wojny i Kamień Wojenny zareagował. Niepostrzeżenie
odwróciła pierścień kamieniem do wewnątrz i zacisnęła dłoń, aby nie rzucał się
w oczy.
– Chciałaś wiedzieć, co uczynili krasnoludowie, i teraz wiesz – rzekł Ceriog
głosem niskim i pełnym groźby.
– Nie wszyscy krasnoludowie! – powiedziała, starając się podnieść do pozycji
siedzącej, sapiąc przy tym z bólu. – Posłuchajcie mnie! Wiem o tym więcej od was.
Ja...
– Bez wątpienia wiesz więcej, podróżując z jednym z nich. I opowiesz mi o tym,
zanim z tobą skończymy. Jednakże krasnolud jest pierwszy. Bardzo się cieszę – rzekł
Ceriog – widząc, że on nie umarł.
Kim gwałtownie odwróciła głowę. Krzyknęła mimowolnie. Brock jęknął,
poruszył lekko rękoma. Nie zważając na ryzyko, podpełzła, by mu pomóc. –
Potrzebne mi czyste płótno i gorąca woda! – krzyknęła. – Szybko!
Nikt się nie ruszył. Ceriog roześmiał się. – Wydaje mi się, że mnie nie
zrozumiałaś – rzekł. – Cieszę się, że on żyje, ponieważ zamierzam zabić go z wielką
starannością.
Zrozumiała, a zrozumiawszy, nie mogła już nienawidzić – wydawało się, że
jasne, nieskomplikowane, najskrytsze marzenia były nie dla niej. Co nie było tak
zaskakujące, biorąc pod uwagę, kim była i co niosła.
Nie potrafiła już nienawidzić ani też powstrzymać litości dla tego, kogo lud był
tak dokładnie uśmiercany. Nie mogła jednakże pozwolić mu na dalsze postępowanie.
Podszedł bliżej i wyciągnął nóż. Usłyszała cichy, niemal delikatny szmer
niecierpliwego wyczekiwania, który rozszedł się wśród przyglądających się
wygnańców, z których większość była z Eridu. Po nich nie można się spodziewać
litości.
Obróciła ponownie pierścień na palcu i uniosła rękę wysoko w górę.
– Nie czyńcie mu krzywdy! – krzyknęła najsurowiej jak potrafiła. – Jestem
Jasnowidzącą Brenninu. Noszę Baelrath na palcu, a kamień vellin, dar maga, na mym
nadgarstku!
Była również piekielnie osłabiona, czuła przeszywający ból w boku i nie miała
najmniejszego pojęcia, jak ich powstrzymać.
Ceriog domyślał się tego albo tak był podniecony obecnością krasnoluda, że nie
zważał na nic. Posłał jej wąski uśmiech zza tatuaży i ciemnej brody.
– Podoba mi się – powiedział, spoglądając na Baelrath.
– Będę miał ładną zabawkę do noszenia przez te godziny, jakie nam zostały, nim
deszcz dotrze na zachód i wszyscy sczerniejemy i umrzemy. Najpierw jednak –
szepnął – zabiję krasnoluda bardzo powoli, a ty będziesz na to patrzeć.
Nie będzie w stanie powstrzymać go. Była jasnowidzącą, tą, która przywołuje.
Wroną wieszczącą burzę wśród wichrów wojny. Potrafiła obudzić moc i zebrać ją,
a czasami, żeby to uczynić, potrafiła buchnąć czerwonym płomieniem i poruszać się
między miejscami, między światami. Miała w sobie dwie dusze i dźwigała brzemię
Baelrathu na swym palcu i w swym sercu. Nie potrafiła jednakże powstrzymać
jednego mężczyzny z nożem, a co dopiero pięćdziesięciu, oszalałych z żalu,
wściekłości i świadomości zbliżającej się śmierci.
Brock jęknął. Kim czuła, jak krew przecieka przez jej ubranie, gdy trzymała jego
głowę na kolanach. Spojrzała wściekle na Cerioga. Spróbowała raz jeszcze.
– Posłuchaj mnie... – zaczęła.
– Będziesz na to patrzeć – powtórzył, ignorując ją.
– Nie sądzę – powiedział dalreidan. – Zostaw ich w spokoju, Ceriogu.
Eridun odwrócił się raptownie. Spaczony błysk zadowolenia zapłonął na jego
ciemnej twarzy. – Powstrzymasz mnie, staruszku?
– Nie powinienem być do tego zmuszony – rzekł spokojnie dalreidan. – Nie jesteś
głupi. Słyszałeś, co powiedziała: Jest Jasnowidzącą Brenninu. Z kim innym i w jaki
inny sposób powstrzymamy to, co nadchodzi?
Drugi mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby prawie tego nie słyszał. – Dla
krasnoluda? – warknął. – Stanąłbyś teraz w obronie krasnoluda? – Jego głos wznosił
się wraz z rosnącym niedowierzaniem. – Dalreidanie, od dawna wiedziałem, że ta
chwila nadejdzie.
– Nie musi nadejść. Wysłuchaj tylko głosu rozsądku. Nie pragnę przywództwa,
Ceriogu. Chcę tylko...
– Tylko mówić wodzowi, co może a czego nie może robić! – rzekł wściekle
Ceriog. Nastała grobowa cisza, a potem Ceriog wyrzucił w przód ramię i jego sztylet
poleciał...
...nad ramieniem dalreidana, który rzucił się na ziemię, przeturlał się i wstał
ponownie. Od tysiąca lat Równina była świadkiem wykonywania takiego ruchu
z grzbietu konia. Nikt nie widział, jak dalreidan wyciąga swój nóż, ani też, jak go
rzuca.
Zobaczyli natomiast nóż utkwiony w sercu Cerioga. A w chwilę później, gdy
szok ustąpił, dostrzegli również, że martwy uśmiecha się jak ktoś, kto znalazł
wybawienie od nieznośnego cierpienia.
Do Kim nagle wtedy dotarła cisza. Słońce nad jej głową, podmuch wiatru, ciężar
głowy Brocka na jej kolanach – szczegóły czasu i miejsca, uczynione nienaturalnie
wyrazistymi przez wybuch przemocy.
Która pojawiła się i znikła, zostawiając tę ciszę wśród pięćdziesięciu ludzi na
wyżynie. Dalreidan podszedł, by zabrać nóż. Jego kroki rozbrzmiewały głośno na
kamieniach. Nikt się nie odzywał. Dalreidan przykląkł i wyszarpnąwszy sztylet,
wytarł go z krwi o rękaw zabitego. Powoli wstał i rozejrzał się po twarzach w kręgu.
– On pierwszy sięgnął po nóż – powiedział.
Nastąpiło poruszenie, rozluźnienie napięcia, jakby każdy z tych mężczyzn
powstrzymywał oddech.
– To prawda – rzekł cicho mężczyzna starszy jeszcze od dalreidana, z zielonymi
tatuażami zapadniętymi głęboko w zmarszczki na twarzy. – Nie ma miejsca na zemstę
w takim przypadku, ani według praw Lwa, ani kodeksu gór.
Dalreidan powoli skinął głową. – Nie wiem niczego o tym pierwszym, a zbyt
wiele o tym drugim – powiedział – lecz sądzę, że wiecie, iż nie pragnąłem śmierci
Cerioga, ani niczego, co tu się wydarzyło. Odejdę stąd, nim minie godzina.
Znów spotkało się to z poruszeniem. – Czy to ma znaczenie? – spytał młody
Faebur. – Nie musisz odchodzić, deszcz nadejdzie i tak szybko.
Kim zdała sobie sprawę, że wszystko znów wróciło do niej. Przyszła do siebie po
wstrząsie – śmierć Cerioga nie była pierwszą gwałtowną śmiercią, jakiej była
świadkiem we Fionavarze – i była gotowa, gdy oczy wszystkich zwróciły się ku niej.
– Może nie nadejdzie – powiedziała, spoglądając na Faebura. Baelrath wciąż żył
i migotał, choć niezbyt intensywnie.
– Naprawdę jesteś Jasnowidzącą Brenninu? – spytał.
Pokiwała głową. – Na wyprawie w imieniu najwyższego króla wraz z tym
krasnoludem, Brockiem z Banir Tal. Który zbiegł spod bliźniaczych gór, by przynieść
nam wieści o zdradzie pozostałych.
– Krasnolud w służbie Ailella? – spytał dalreidan.
Potrząsnęła głową. – Jego syna. Ailell zmarł ponad rok temu, tego dnia, gdy góra
stanęła w ogniu. W Paras Derval panuje Aileron.
Dalreidan wykrzywił usta. – Wieści powoli są tkane w górach – rzekł.
– Aileron? – wtrącił Faebur. – Słyszeliśmy o nim w Larak. Był na wygnaniu,
nieprawdaż?
Kim usłyszała nadzieję w jego głosie, nie wypowiedzianą myśl. Był bardzo
młody; zarost ukrywał to tylko częściowo. – Był – powiedziała łagodnie. – Czasami
wygnani wracają do domów.
– Jeśli mają dom, do którego mogą wrócić – przerwał starszy eridun. –
Jasnowidząca, czy możesz powstrzymać deszcz?
Zawahała się, patrząc obok niego na wschód, gdzie gęsto nawarstwiły się
chmury. Powiedziała: – Nie mogę, nie bezpośrednio. Jednakże w służbie najwyższego
króla są również inni, a dzięki darowi widzenia, jaki posiadam, wiem, że niektórzy
z nich płyną teraz do miejsca, gdzie tworzony jest zabójczy deszcz, jak uprzednio
zima. A jeśli położyliśmy kres zimie...
– Możemy położyć kres deszczowi! – zadudnił głęboki głos, niski i zawzięty.
Spuściła głowę. Jego oczy były otwarte.
– Och, Brock! – krzyknęła.
– Na pokładzie tego statku – ciągnął krasnolud, mówiąc powoli, lecz wyraźnie –
będzie Loren Srebrny Płaszcz i mój pan, Matt Sören, prawdziwy król krasnoludów.
Jeśli ktoś spośród żyjących może nas uratować, to oni dwaj. – Przerwał, dysząc
ciężko.
Kim przycisnęła go do piersi, przez chwilę przytłoczona poczuciem ulgi. –
Ostrożnie – rzekła. – Staraj się nie mówić.
Popatrzył na nią. – Nie martw się tyle – powiedział. – Zostaną ci na stałe
zmarszczki na czole. – Prychnęła cichym śmiechem. – Dużo trzeba, żeby zabić
krasnoluda – kontynuował. – Potrzebny mi bandaż, żeby krew nie zalewała mi oczu
i dużo wody do picia. Potem, jeśli odpocznę godzinkę w cieniu, możemy iść dalej.
Wciąż krwawił. Kim stwierdziła, że płacze i ściska jego masywną klatkę
piersiową zbyt mocno. Rozluźniła objęcia i otworzyła usta, by stwierdzić rzecz
oczywistą.
– Iść? Dokąd? – powiedział to Faebur. – Jaka podróż wiedzie cię w głąb pasma
Carnevon, Jasnowidząca Brenninu? – Usiłował sprawiać wrażenie surowego, lecz
skutek był odmienny.
Przyglądała mu się przez długą chwilę, a potem, zyskując na czasie, spytała: –
Faeburze, dlaczego tu jesteś; dlaczego zostałeś wygnany?
Zaczerwienił się, lecz po chwili odpowiedział cicho. – Mój ojciec wygnał mnie
z domu, jak wszyscy ojcowie w Eridu mają prawo.
– Dlaczego? – zapytała. – Dlaczego to zrobił?
– Jasnowidząca... – zaczął dalreidan.
– Nie – rzekł Faebur, machając do niego ręką. – Zdradziłeś nam swój powód
przed chwilą, dalreidanie. To już nie ma większego znaczenia. Odpowiem na to
pytanie. Osnowa mego imienia na Krośnie nie jest splamiona krwią, tylko zdradą
mego miasta, które, jak powiadają w Eridu, jest czerwone na Krośnie, a więc tej
samej barwy, co krew. Opowieść jest prosta. Podczas zawodów Ta-Sirona, letnich
igrzysk w Teg Veirene rok temu, poznałem i pokochałem dziewczynę z warownego
Akkaize na północy, a ona... ujrzała i pokochała mnie również. Po powrocie do
Larak, jesienią tego roku mój ojciec podał mi imię żony, jaką wybrał dla mnie, a ja...
odmówiłem mu i powiedziałem dlaczego.
Kim posłyszała odgłosy współczucia i zdała sobie sprawę, że nie wiedzieli,
dlaczego Faebur był w górach. Jeśli już o to chodzi, nie znali również powodów
dalreidana, póki przed chwilą nie powiedział o swych morderstwach. Kodeks gór,
domyśliła się: nie należy zadawać pytań.
Jednakże zadała je, a Faebur odpowiadał. – Kiedy to uczyniłem, ojciec
przywdział swą białą szatę, wyszedł na Plac Lwa w Larak, wezwał czterech heroldów
na świadków i przekleństwem kazał mi iść precz na zachód od Camevon i Skeldarak,
wypędzając z Eridu. Co oznacza – teraz w jego głosie słychać było gorycz – że ojciec
ocalił mi życie. To znaczy, jeśli twój czarodziej i król krasnoludów potrafią
zatrzymać deszcz Rakotha. Ty nie potrafisz, jasnowidząca, sama to nam
powiedziałaś. Pozwól, że spytam raz jeszcze, dokąd udajesz się w góry?
– Do Khath Meigol – powiedziała i widziała, jak górscy rozbójnicy zamarli
w milczeniu. Wielu z nich uczyniło odruchowe gesty przeciwko złu.
Nawet dalreidan sprawiał wrażenie wstrząśniętego. Zobaczyła, że zbladł.
Przykucnął naprzeciw niej i przez chwilę zbierał i rozsypywał kamyki na skałach.
Wreszcie powiedział: – Nie możesz być głupia, będąc tym, kim jesteś, więc nie
powiem niczego, co ciśnie mi się na usta, lecz mam pytanie.
Zaczekał aż skinie głową przyzwalająco, a potem ciągnął:
– Jak możesz przysłużyć się sprawie tej wojny, swemu najwyższemu królowi, czy
komukolwiek innemu, jeśli dosięgnie cię klątwa krwi duchów paraiko?
Znów. Kim dostrzegła, że wszyscy dookoła uczynili znak przeciwko złu. Nawet
Brock musiał powstrzymać się od tego gestu. Potrząsnęła głową. – To uczciwe
pytanie... – zaczęła.
– Wysłuchaj mnie – przerwał dalreidan, nie mogąc doczekać się jej odpowiedzi. –
Klątwa krwi nie jest pustą opowieścią, wiem o tym. Niegdyś, dawno temu,
polowałem na dzikie kere na wschód i północ stąd, i tak przejęty byłem swym
tropieniem, że straciłem poczucie tego, jak daleko zaszedłem. Wtedy zapadł zmierzch
i uświadomiłem sobie, że jestem na granicy Khath Meigol. Jasnowidząca Brenninu,
nie jestem już młodzieńcem, ani też starcem snującym baśnie przy zimowym ognisku,
naciągającym prawdę niczym złą wełnę: byłem tam, więc mogę ci powiedzieć, że
naprawdę istnieje klątwa spadająca na wszystkich, którzy tam pójdą, przekleństwo
niepowodzenia, śmierci i dusz straconych dla czasu. To prawda, jasnowidząca, nie
żadna bajka. Sam to poczułem na granicach Khath Meigol.
Kim zamknęła oczy.
Ocal nas, usłyszała. Ruana. Otworzyła oczy i rzekła: – Wiem, że to nie bajka.
Klątwa istnieje. Nie sądzę jednak, by była tym, za co ją ludzie uważają.
– Nie sądzisz, jasnowidząca, czy wiesz?
Czy wiedziała? Prawdę mówiąc, nie. Giganci byli w przeszłości dalszej, niż
sięgała wiedza Ysanne, Lorena, czy kapłanek Dany. Nie sięgała tam nawet wiedza
krasnoludów, ani lios alfarów. Miała tylko swoją wiedzę z czasów w Gwen Ystrat,
gdy udała się w tę straszliwą podróż w głąb zamiarów Spruwacza, osłaniana mocą
swych przyjaciół.
A potem osłony opadły, odeszła zbyt daleko, zgubiła ich i zgubiła się sama,
płonąc, póki ktoś inny nie zagłębił się daleko w Ciemność i ochronił ją. Ten inny
umysł przedstawił się jako Ruana z paraiko w Khath Meigol i błagał ją o pomoc. Żyli
jeszcze, nie byli duchami, jeszcze nie wymarli. To wiedziała, a było to wszystko, co
wiedziała.
Pokręciła głową, napotykając zaniepokojone spojrzenie tego, który nazywał
siebie dalreidan. – Nie – rzekła. – Niczego nie wiem na pewno, z wyjątkiem jednej
rzeczy, której nie mogę ci wyjawić i jednej, którą mogę.
Czekał. Powiedziała: – Mam dług do spłacenia.
– W Khath Meigol? – W jego głosie słychać było prawdziwą udrękę. Pokiwała
głową. – Osobisty dług? – spytał, z trudem starając się z tym pogodzić.
Zastanowiła się nad tym: nad obrazem Kotła, który odnalazła z pomocą Ruany,
obrazem, który powiedział Lorenowi, skąd pochodzi zima. A teraz śmiercionośny
deszcz.
– Nie tylko ja – stwierdziła.
Zaczerpnął tchu. Zdawało się, że opuszcza go napięcie. – Dobrze – powiedział. –
Mówisz jak szamani na Równinie. Wierzę, że jesteś tą, za którą się podajesz. Jeśli
mamy zginąć za kilka dni czy godzin, wolałbym uczynić to raczej w służbie Jasności,
niż czyjej innej. Wiem, że masz przewodnika, lecz żyję w górach już od dziesięciu lat
i stałem na granicy miejsca, którego szukasz. Czy przyjmiesz banitę za towarzysza
ostatniego etapu swej podróży?
Najbardziej ze wszystkiego wzruszyła ją ta jego nieśmiałość. Właśnie ocalił im
życie, ryzykując własnym.
– Czy wiesz, na co się narażasz? Czy wiesz... – Przerwała, świadoma ironii. Nikt
z nich nie wiedział, na co się naraża, lecz ta propozycja została złożona dobrowolnie
i była szlachetna. Po raz pierwszy nie wezwała, ani też nie została do tego zmuszona
mocą, jaką w sobie nosiła. Mrugnięciem wytarła łzy z oczu.
– Byłabym zaszczycona – powiedziała. – Oboje bylibyśmy. – Posłyszała, jak
Brock wyraża zgodę mruknięciem.
Na kamień przed nią padł cień. Wszyscy troje podnieśli głowy. Stał tam Faebur
z pobielałą twarzą. Jednakże głos miał starannie opanowany. – W Ta-Sirona,
igrzyskach w Teg Veirene, zanim ojciec wypędził mnie, zdobyłem... byłem trzeci
spośród wszystkich w łucznictwie. Czy mogłabyś, czy zechciałabyś zezwolić... –
przerwał. Kłykcie dłoni, w której ściskał łuk, były równie białe, co jego twarz.
Poczuła ścisk w gardle i nie mogła odezwać się. Pozwoliła tym razem
odpowiedzieć Brockowi.
– Tak – rzekł łagodnie krasnolud. – Jeśli chcesz pójść, będziemy wdzięczni za to.
Łucznik nigdy nie jest zmarnowaną nicią.
Tak więc, w końcu było ich czworo.
Później tego samego dnia, daleko na zachodzie, gdy zapadał zmierzch, Jennifer
Lowell, która była Guinevere, przybyła do Anor Lisen.
Z Brendelem z lios alfarów jako jedynym towarzyszem wypłynęła z Taerlindel
poprzedniego poranka w małej łódce, wkrótce po tym, jak Prydwen zanurzył się za
horyzont rozległego morza.
Pożegnała się z najwyższym królem Aileronem, z Sharrą z Cathalu i kapłanką
Jaelle. Wypłynęła z lios alfarem, aby przybyć do wieży, którą wybudowano tak
dawno temu dla Lisen. I aby po przybyciu wspiąć się po kamiennych, krętych
schodach do jedynej komnaty na szczycie, tej z szerokim balkonem od strony morza,
i tak jak Lisen wychodzić na ten balkon, spoglądać na morze i czekać na powrót
swego serca.
Żeglując łodzią bez trudu po spokojnym morzu tego popołudnia i przepływając
obok wyspy Aeven, gdzie żyły orły, Brendel zastanawiał się i jednocześnie czuł się
zasmucony pozbawionym wyrazu pięknem twarzy swej towarzyszki. Urodą
dorównywała lios, miała równie długie i smukłe palce, a jej obudzone wspomnienia
sięgały wstecz niemal równie daleko. Gdyby nie była tak wysoka, a jej oczy stale
zielone, mogłaby być jedną z jego ludu.
Co doprowadziło go do dziwnej refleksji pośród plusku fal i łopotu pojedynczego
żagla. Ani nie zrobił, ani nie znalazł tej łodzi, która nieuniknienie będzie mu
potrzebna, gdy nadejdzie jego czas, lecz był to stateczek zgrabny i wykonany z dumą,
nie różniący się wiele od tego, jakiego życzyłby sobie. Tak więc łatwo było
wyobrazić sobie, że właśnie wypłynęli nie z Taerlindel, lecz z samego Daniloth. Po
to, by pożeglować na zachód i jeszcze dalej, w kierunku miejsca, jakie Tkacz
stworzył tylko dla Dzieci Jasności.
Wiedział, że to dziwne myśli, zrodzone ze słońca i morza. Nie był jeszcze gotów
na tę ostatnią podróż. Złożył przysięgę zemsty, która wiązała go z tą kobietą w łodzi,
z Fionavarem i wojną przeciwko Maugrimowi. Nie usłyszał jeszcze swej pieśni.
Nie znał – nikt nie znał – gorzkiej prawdy. Prydwen właśnie rozwinął żagle.
Dwie noce i świt dzieliły go jeszcze od dźwięku śpiewu na morzu, od miejsca, gdzie
nie świeciły morskie gwiazdy Liranana i gdzie nie było ich od czasu Bael Rangat.
Od Duszodzierżcy.
Gdy zapadł mrok tej pierwszej nocy, Brendel skierował ich mały stateczek
w stronę piaszczystego brzegu na zachód od Aeven i bagien Llychlyn. Przybili doń
łagodnym wieczorem, gdy pojawiły się pierwsze gwiazdy. Korzystając z zapasów,
jakie dał im najwyższy król, rozbili obozowisko i spożyli wieczorny posiłek. Później
Brendel rozłożył dla każdego z nich posłanie i położyli się blisko siebie między wodą
a puszczą.
Nie rozpalił ogniska, będąc zbyt mądry, by palić nawet wyrzucone na brzeg
drewno z Pendaran. I tak ognisko nie było im potrzebne. Była to piękna noc w lecie,
jakie zawdzięczali Kevinowi Laine. Przez jakiś czas rozmawiali o nim, podczas gdy
zapadała noc, a gwiazdy świeciły coraz jaśniej. Cicho rozmawiali o porannym
rozstaniu i o tym, gdzie przybiją do brzegu następnego wieczoru. Spojrzawszy
w nocne niebo i radując się jego chwałą, Brendel opowiedział jej o pięknie i spokoju
Daniloth, lamentując, iż blask gwiazd był tam tak przyćmiony od czasu, gdy Lathen
Tkacz Mgły w obronie swego ludu uczynił z ich ojczyzny Krainę Cieni.
Po tym oboje ucichli. Gdy księżyc wzeszedł, obojgu przyszło na myśl wspólne
wspomnienie ostatniego razu, gdy leżeli obok siebie pod niebem.
Czy jesteś nieśmiertelny?, spytała wtedy, zapadając w sen.
Nie, pani, odrzekł. Przez czas jakiś jeszcze czuwał nad nią, zanim sam zasnął
u boku swych braci i sióstr, by obudzić się wśród wilków, svart alfarów i czerwonej
śmiertelności w obliczu Galadana, Wilczego Władcy andainów.
Mroczne myśli i zbyt ciężka cisza dla przypominającego żywe srebro wodza
Znaku Pustułki. Znów wzniósł głos, by zaśpiewać jej do snu jak ukochanemu
dziecku. Zaśpiewał bardzo starą pieśń o morskiej żegludze, a potem jedną ze swych
własnych, o drzewach aum okrytych liśćmi i kwitnących sylvain na wiosnę. Potem,
gdy jej oddech zaczął zwalniać, jego głos ułożył ją do snu słowami pieśni, która
zawsze była ostatnią pieśnią nocy: Lamentem.
Ra-Termainea za tych wszystkich, którzy zaginęli.
Kiedy skończył, ona już spała. Jednakże on nie spal, słuchając cofającego się
odpływu. Nigdy już nie uśnie, póki ona jest pod jego opieką, nigdy więcej. Siedział,
czuwając przez całą noc, czuwając nad nią.
Jeszcze ktoś czuwał na mrocznym obrzeżu Pendaran: oczy nie spoglądały
przychylnie, lecz jeszcze i nie wrogo, bowiem tych dwoje na piasku nie weszło do
lasu ani nie paliło drewna z Puszczy. Jednakże byli bardzo blisko, więc byli z bliska
obserwowani, bowiem Pendaran strzegła się i podsycała swą odwieczną nienawiść.
Podsłuchiwano ich również, mimo iż mówili ściszonym głosem, bowiem
nasłuchujące uszy nie należały do ludzkich istot i potrafiły rozpoznać mowę na
pograniczu nie wypowiedzianej myśli. Tak więc ich imiona zostały ujawnione. Wtedy
dźwięk niczym werbel przebiegł przez tę część Puszczy, bowiem tych dwoje nazwało
cel swej podróży, a miejsce to wybudowano dla tej, którą najbardziej kochano,
a potem tak okrutnie utracono: Lisen, która nigdy nie umarłaby, gdyby nie pokochała
śmiertelnika i została wciągnięta w wojnę poza schronieniem, jakie dawała Puszcza.
Spieszna wiadomość mknęła w pozbawionym słów szeleście liści, mrocznym
mgnieniu ledwo widzialnych postaci, wibracjach w ściółce leśnej, szybkich niczym
gorączkowy puls.
Wieść dotarła, w bardzo krótkim czasie jak takie rzeczy się mierzy, do uszu
jedynej ze wszystkich prastarych mocy Puszczy, która w pełni rozumiała, co się
dzieje, bowiem wędrował on w wielu światach Tkacza i odegrał pewną rolę w tej
historii, gdy po raz pierwszy ją utkano.
Zamyślił się, głęboko i niespiesznie – choć wieść pobudziła jego krew do
szybszego krążenia i obudziła stare pragnienie -: po czym wysłał wiadomość
z powrotem przez las, przez liść i szybkiego, brązowego posłańca i przez puls, który
tętnił w korzeniach drzew.
Bądźcie spokojni, mówił, gasząc podniecenie Puszczy. Sama Lisen powitałaby ją
w wieży serdecznie, choć ze smutkiem. Zasłużyła sobie na miejsce na murach. Ten
drugi jest z lios alfarów, a to oni wybudowali Anor, nie zapominajcie o tym.
Niczego nie zapominamy.
Niczego, zaszeleściły chłodno liście.
Niczego, zapulsowały prastare korzenie wypaczone odwieczną nienawiścią. Ona
nie żyje. Nie musiała umrzeć.
W końcu jednakże postawił na swoim. Nie miał dość mocy, by ich wszystkich
przymusić, lecz czasami potrafił przekonywać i tej nocy, i dla tej osoby, uczynił to.
Potem wyszedł za próg swego domu i wyruszył w spieszną podróż sobie znanymi
ścieżkami, toteż przybył do Anor, gdy tylko księżyc wzeszedł. Zabrał się do
przygotowywania siedziby, która stała pusta przez wszystkie lata od chwili, gdy Lisen
ujrzała przepływającą zjawę statku i zeskoczyła z wysokiego balkonu w ciemność
morza.
Mniej trzeba było zrobić, niż można było się spodziewać, bowiem wieżę
wzniesiono z miłością i bardzo wielką sztuką, a w kamienie wpojono magię, aby nie
rozsypały się.
Nigdy przedtem tu nie był; to miejsce sprawiało zbyt ostry ból. Zawahał się na
progu przez moment, przypominając sobie wiele spraw. Potem drzwi otworzyły się
pod jego dotykiem. W blasku księżyca spojrzał na komnaty na dolnym poziomie
zrobione dla tych, którzy stali na straży. Zostawił je nietknięte i wszedł na górę.
Mając zawsze w uszach dźwięk morza, wspinał się po nie wytartych, kamiennych
stopniach, wędrując po spirali na szczyt jedynej wieżyczki i tak dotarł do pokoju,
który należał do Lisen, Sprzęty były skromne, lecz przepięknej roboty i osobliwe,
wykonane w Daniloth. Komnata była obszerna i jasna, bowiem wzdłuż zachodniej
części łuku nie było ściany; zamiast niej rozciągało się od sufitu do posadzki
wykonane sztuką Ginserata z Brenninu szklane okno, za którym rozpościerał się
widok na oświetlone księżycem morze.
Sól plamiła zewnętrzną stronę szyby. Podszedł do okna i otworzył je na oścież.
Dwie połowy lekko rozsunęły się, wjeżdżając po szynach we wnęki uczynione dla
nich we wklęsłych ścianach. Wyszedł na balkon. Głos morza był donośny; u stóp
wieży roztrzaskiwały się fale.
Stał tam długą chwilę, owładnięty smutkami zbyt licznymi, by je oddzielić od
siebie, czy poradzić sobie z nimi. Spojrzał na lewo i dostrzegł rzekę. Jej nurt obok
Anor spływał czerwienią przez rok od dnia, w którym ona umarła, i czyniła to wciąż
każdego roku, gdy znów nadchodził ten dzień. Niegdyś ta rzeka miała nazwę. Teraz
już nie.
Potrząsnął głową i zakrzątnął się. Zamknął ponownie okna i mając do tego mocy
aż nadto, uczynił je czystymi. Rozsunął je jeszcze raz i tak zostawił, by nocne
powietrze wpadło do pokoju, który stał zamknięty przez tysiąc lat. Znalazł
w szufladzie świece, a potem pochodnie na dole schodów – drewno z Puszczy
bezpieczne do palenia w tym miejscu. Zapalił pochodnie w obręczach na ścianie
wzdłuż klatki schodowej, a potem rozmieścił świece w jedynej komnacie na górze
i zapalił je wszystkie.
W ich blasku zobaczył, że posadzka pokryta jest warstewką kurzu, choć, co
dziwne, łóżko nie. Wtedy zobaczył coś jeszcze. Coś, co zmroziło nawet jego mądrą,
przebiegłą krew.
W kurzu widniały ślady stóp, nie jego, i prowadziły do tego łóżka. A na kapie –
utkanej, jak wiedział, przez mistrzów w Seresh – leżała masa kwiatów: róże, sylvain,
corandiel. Lecz to nie kwiaty przyciągnęły jego wzrok.
Świece migotały w słonym wietrze od morza, lecz dawały wystarczająco blasku,
by wyraźnie mógł dostrzec swe własne, małe ślady stóp w kurzu, a obok nich ślady
mężczyzny, który wszedł do komnaty, by położyć te kwiaty na kołdrze.
I ślady łap olbrzymiego wilka, który z niej wyszedł.
Z bijącym sercem, zdjęty lękiem, który przyćmiewała litość, podszedł do tej
barwnej masy kwiecia. Uświadomił sobie, że nie czuć było zapachu. Wyciągnął rękę.
Kiedy tylko je dotknął, rozsypały się w proch na kołdrze. Starł pył bardzo delikatnie.
Mógłby wypolerować posadzkę do połysku najmniejszym wysiłkiem swej mocy.
Nie uczynił tego; nigdy nie czynił tego w swych własnych pokojach pod leśnym
podłożem. Zszedłszy jeszcze raz po schodach, znalazł krzepką miotłę w jednym
z pomieszczeń na dole, a potem silnymi, gospodarskimi ruchami, które świadczyły
o starym przyzwyczajeniu, Flidais zamiótł komnatę Lisen przy świetle świec
i księżyca, szykując ją na przyjęcie Guinevere.
Po jakimś czasie zaczął śpiewać, bowiem jego duch skłaniał się do zabawy
i śmiechu nawet w najmroczniejszych czasach. Była to pieśń, którą sam utkał
z prastarych zagadek i odpowiedzi, jakie dla nich znalazł.
Śpiewał, ponieważ przepełniała go tej nocy nadzieja – nadzieja, że ta, która
przybywa, może być w posiadaniu odpowiedzi na jego najskrytsze marzenie.
Był obecnością silną i jasną, a w całej Anor paliły się pochodnie i świece. Duch
Gereinta nie mógł nie wyczuć go, śpiewającego i zmiatającego kurz szerokimi
ruchami miotły. Dusza szamana przeleciała nad nim, porzucając znane prawdy lądu,
by pomknąć, wirując i koziołkując, nad nigdy nie widziane morze w poszukiwaniu
jednego statku wśród tylu fal.
Gdy słońce zaszło po ich lewej stronie następnego wieczora, Brendel przepłynął
stateczkiem zatokę i mijając ujście rzeki, skierował się ku małej przystani u stóp
Guy Gavriel Kay Najmroczniejsza Droga Fionavarskiego gobelinu Przełożyła Dorota Żywno
U kresu tej drogi jak i na początku wszystkich dróg są moi rodzice Sybil i Sam Kay. Ten gobelin należy do nich.
Streszczenie księgi pierwszej i drugiej W Letnim Drzewie opowiedziano, jak Loren Srebrny Płaszcz i Matt Sören, mag i jego źródło, wywodzący się z Najwyższego Królestwa Brenninu leżącego w świecie Fionavar, skłonili pięcioro ludzi z naszego świata, by przeszli wraz z nimi do tego, z którego przybyli. Goście mieli jakoby uczestniczyć w uroczystościach towarzyszących obchodom pięćdziesiątej rocznicy wstąpienia na tron Ailella, najwyższego króla. W rzeczywistości poczynania maga wywołane były żywionymi przez niego mrocznymi przeczuciami. Okrutna susza dręczyła Brennin. Starszy syn Ailella, Aileron, już został wygnany, gdyż przeklął swojego ojca za to, że ten nie pozwolił mu podjąć próby zakończenia suszy przez złożenie z siebie ofiary na Letnim Drzewie. We Fionavarze pięcioro cudzoziemców szybko zostało uwikłanych w skomplikowany gobelin wydarzeń. Stara jasnowidząca, Ysanne, rozpoznała w Kim Ford swą następczynię, którą ujrzała w proroczym śnie. Kim została wprowadzona w misteria wiedzy Jasnowidzących przez wodnego ducha, Eilathena i otrzymała Baelrath, Wojenny Kamień, którego strzegła Ysanne. Pokazano jej również Diadem Lisen, klejnot jaśniejący własnym blaskiem. Piękna Lisen, moc z puszczy Pendaran, była magicznym źródłem i ukochaną towarzyszką Amairgena Białej Gałęzi, pierwszego z magów. Zabiła się, skacząc do morza z wieży na wieść o śmierci Amairgena. Ysanne powiedziała Kim o przepowiedni towarzyszącej diademowi. Ten, kto będzie go nosić jako następny po Lisen, będzie miał najmroczniejszą drogę do przejścia ze wszystkich dzieci ziemi i gwiazd. Później, w geście największego poświęcenia w przededniu wojny, stara wróżka Ysanne wiedząc, iż Kim będzie potrzebna jej moc w nadchodzących dniach, odebrała sobie życie Lokdalem, magicznym sztyletem krasnoludów – lecz uprzednio wyrysowała symbol na czole śpiącej Kim, przez co mogła uczynić ze swej duszy podarunek dla Kimberly. Tymczasem Paul Schafer i Kevin Laine przeszli swą inicjację w odmienny sposób. Paul rozegrał – i przegrał – nocną partię szachów z najwyższym królem w pałacu w Paras Derval, podczas której zawiązała się między nimi niespodziewana nić sympatii. Następnego poranka wraz z Kevinem przyłączyli się do drużyny lekkomyślnego księcia Diarmuida, młodszego syna Ailella, i wzięli udział w wyprawie przez rzekę Saeren do Cathalu, Krainy Ogrodów. Tam Diarmuid osiągnął swój zamierzony cel – uwiódł Sharrę, księżniczkę Cathalu. Powróciwszy z wyprawy do Brenninu, drużyna spędziła noc na pijaństwie w karczmie Czarny Dzik. Późną nocą pieśń, jaką Kevin zaśpiewał, przypomniała Paulowi zbyt dotkliwie o śmierci w wypadku samochodowym Rachel Kincaid, kobiety, którą kochał. Paul, obwiniając się za spowodowanie wypadku tuż po tym, jak Rachela oświadczyła, że zamierza poślubić innego, podejmuje drastyczny krok: udaje się do najwyższego
króla i otrzymuje jego zezwolenie na to, by poświęcić się zamiast króla na Letnim Drzewie. Następnej nocy polana Letniego Drzewa w Lesie Boga staje się sceną heroicznej bitwy. Na oczach bezradnego, przywiązanego do Drzewa Paula Galadan, Wilczy Władca, który przybył, by zabrać życie Paula, stoczył przegraną walkę z tajemniczym szarym psem. Następnej nocy – trzeciej, jaką Paul spędził na Drzewie – czerwony księżyc w pełni zapłonął na niebie w noc nowiu, a Dana, Bogini Matka, uwolniła Paula od ciężaru winy, ukazując mu, że w rzeczywistości nie spowodował nieświadomie wypadku, który zabił Rachelę. Gdy Paul rozpłakał się, na Brennin wreszcie spadł deszcz. Paul jednakże nie umarł. Zdjęła go żywego z drzewa Jaelle, najwyższa kapłanka Dany. Od tej pory Paul nosi nowe imię: Pwyll Dwukrotnie Narodzony, Władca Letniego Drzewa. Teraz jasne już było, że zbliża się czas epokowego starcia: Rakoth Maugrim, Spruwacz, pokonany tysiąc lat temu i spętany pod wielką górą Rangat, odzyskał wolność i na znak tego sprawił, że góra eksplodowała, tworząc ognistą dłoń. Jego uwolnienie miało mieć natychmiastowe konsekwencje dla Jennifer Lowell, czwartej z przybyszów. W Paras Derval była świadkiem niepokojącego incydentu podczas dziecinnej zabawy w wyliczankę. Dziewczynka imieniem Leila wywołała chłopca nazywanego Finnem, aby wstąpił na Najdłuższą Drogę po raz trzeci tego lata. Nikt, nawet Jaelle, która również się temu przyglądała, nie wiedział dokładnie, co to znaczy, choć Jaelle czym prędzej uczyniła Leilę nowicjuszką w swej świątyni. Jednakże następnego dnia, podczas wycieczki konnej poza mury miasta, Jennifer spotkała Brendela z lios alfarów – Dzieci Jasności – i grupę jego pobratymców. Spędziła noc z nimi w lesie, a po zapadnięciu zmroku zostali zaatakowani. Zaniepokojony przybyciem pięciorga cudzoziemców, Rakoth Maugrim nakazał Galadanowi i Metranowi – zdradzieckiemu pierwszemu magowi Brenninu – porwać Jennifer. Przywiązano ją do grzbietu czarnej łabędzicy, Avai, i zawieziono na północ do Starkadh, twierdzy Rakotha. Tymczasem przerażający wybuch góry przyczynił się do śmierci sędziwego najwyższego króla. Skutkiem tego było pełne napięcia starcie Diarmuida z jego bratem Aileronem, który od chwili wygnania ukrywał się w przebraniu służącego Ysanne. Potencjalnie niebezpieczną sytuację rozładował Diarmuid, który dobrowolnie oddał bratu prawo do tronu, lecz przedtem został zraniony nożem w bark przez Sharrę z Cathalu, która przybyła do Brenninu, by zemścić się na nim za oszustwo, które umożliwiło mu jej uwiedzenie. Tymczasem Dave Martyniuk, ostatni z pięciorga cudzoziemców, został rozłączony z pozostałymi w chwili przejścia do Fionavaru. Znalazł się daleko na północy, wśród dalrei, Jeźdźców z Równiny, gdzie dał się wciągnąć w życie trzeciego
szczepu, którym władał Ivor, ich wódz. Młodszy syn Ivora, Tabor, podczas postu w lesie, którego celem było uzyskanie wizji totemowego zwierzęcia, wyśnił pozornie niemożliwe zwierzę: skrzydlatego, kasztanowej maści jednorożca. Trzy noce później na obrzeżu Wielkiej Puszczy, Pendaran, spotkał go i wzbił się w niebo na grzbiecie swego wyśnionego stworzenia, Imraith-Nimphais – obusiecznego daru Bogini, narodzonego z czerwonego księżyca w pełni. Tymczasem grupa dalrei pod przywództwem starszego syna Ivora, Levona, odprowadzała Dave’a do Brenninu. Drużyna wpadła w zasadzkę zastawioną przez niezliczoną liczbę złych svart alfarów i tylko Dave, Levon i trzeci dalrei, Torc, uszli z życiem, zagłębiając się w mrok puszczy Pendaran. Drzewa i duchy Pendaran, nienawidzące wszystkich ludzi za utratę pięknej Lisen z Puszczy tysiąc lat temu, planowały zgubę trzech mężczyzn, lecz ocaliło ich wstawiennictwo Flidaisa, puszczańskiej mocy o niewielkim wzroście. Twierdził on między innymi, że zna odpowiedzi na wszystkie zagadki we wszystkich światach, z wyjątkiem jednej: imienia, za pomocą którego można wezwać Wojownika. Tak się złożyło, że znalezienie tego imienia było jednym z zadań, jakie Ysanne powierzyła Kimberly. Flidais wysłał wiadomość do Ceinwen, kapryśnej, odzianej w zieleń bogini łowów, która zapałała do Dave’a szczególnym uczuciem. Bogini zatroszczyła się o to, by trzej przyjaciele obudzili się bezpiecznie następnego ranka na południowym obrzeżu Wielkiej Puszczy. Uczyniła też więcej. Dzięki niej Dave odnalazł od dawna zaginiony magiczny przedmiot: Róg Oweina. Levon, który pobierał nauki u mądrego, starego Gereinta, ślepego szamana swego plemienia, odszukał następnie w pobliżu Grotę Śpiących – jaskinię, w której spoczywali we śnie Owein i królowie Dzikich Łowów. Trzej przyjaciele pojechali z tą wiedzą na południe do Paras Derval i przybyli tam w samą porę, by zdążyć na pierwszą naradę za panowania Ailerona. Naradę przerwano dwukrotnie. Za pierwszym razem było to przybycie Brocka, krasnoluda z Banir Tal, który ukląkł przed Mattem Sörenem – niegdyś królem krasnoludów – i przyniósł straszne wieści o tym, że krasnoludowie pod przywództwem dwóch braci, Kaena i Blöda, pomogli Spruwaczowi uwolnić się, zdradziecko rozbijając kamień strażniczy Eridu i w ten sposób uniemożliwiając dostrzeżenie ruchów Rakotha pod górą. Znaleźli również i dostarczyli Rakothowi Kocioł z Khath Meigol, który miał moc ożywiania niedawno zmarłych. W trakcie tej przerażającej recytacji Kimberly nagle ujrzała – w wizji stworzonej przez Baelrath – że Jennifer jest gwałcona i torturowana przez Rakotha w jego fortecy Starkadh. Zebrała wokół siebie Dave’a, Paula i Kevina, sięgnęła ku Jennifer dziką mocą swego pierścienia i ściągnęła całą piątkę z Fionavaru z powrotem do ich
własnego świata. Tu kończyło się Letnie Drzewo. Wędrujący ogień podejmuje opowieść jakieś sześć miesięcy później, w listopadzie w Toronto, gdy Kimberly czeka na sen, który przyniesie jej imię wzywające Wojownika. Jennifer, nosząca straszne blizny na duszy i dziecko Rakotha Maugrima w swym łonie, poprzysięga, iż urodzi to dziecko jako swą odpowiedź dla sił Ciemności. Poród odbywa się przedwcześnie, wywołany nagłym powrotem do Fionavaru. Przejścia dokonał Paul, kiedy obydwojgu groził Galadan, który przybył do ich świata w pościgu za Paulem. We Fionavarze dziecko Jennifer, Darien, zostało oddane potajemnie na wychowanie Vae i Shaharowi, rodzicom Finna – chłopca, którego wezwano w trakcie dziecięcej wyliczanki, by wstąpił na Najdłuższą Drogę. Jedynymi osobami, które wiedziały o tej tajemnicy były kapłanki Dany, bowiem Paul i Jennifer potrzebowali mocy Jaelle do powrotu do naszego świata. Następnej wiosny Kim wreszcie miała sen, na który czekała. Skutkiem tego w pięcioro pojechali do Stonehenge, gdzie Kim mocą Baelrath wezwała ducha Uthera Pendragona i nakazała mu ujawnić miejsce spoczynku swego syna. Dzięki swej magii Kim udała się wtedy sama do Glastonbury Tor i tam – wysławszy wpierw pozostałych do Fionavaru – zbudziła z grobu Wojownika, Artura, wzywając go jego imieniem: Dzieciobójca. Imię to było echem grzechu, jaki Artur popełnił w młodości po odkryciu nieświadomego kazirodztwa, jakiego dopuścił się ze swą siostrą. Kim i Wojownik udali się w ślad za resztą do Paras Derval. Fionavar znajdował się w szponach lodowatej zimy, mimo że zbliżała się pełnia lata – zimy tak straszliwej, że Fordaetha, królowa Lodu z Riik, mogła posunąć się na południe aż do Paras Derval. Niemal zabiła Paula w karczmie Czarny Dzik, zanim udało mu się ją przepędzić z powrotem na północ. Na naradzie podjęto decyzję, że Jaelle, magowie i Kimberly połączą swe siły z Gereintem, starym szamanem i spróbują w magiczny sposób zbadać źródło morderczej zimy – niezbędny pierwszy krok do próby zakończenia jej. Tymczasem wymiar tragedii Artura Pendragona zaczął się rysować wyraźnie, gdy stało się jasne (najpierw dla Brendela z lios alfar), kim naprawdę jest Jennifer Lowell: Guinevere, najdroższą Artura i Lancelota. Skażona swym cierpieniem w Starkadh, Jennifer zamknęła się w sanktuarium Dany z Jaelle. To Jaelle wyjaśniła, że Vae i Finn zabrali Dariena (który dorastał z nienaturalną szybkością wszystkich andainów – dzieci bogów i śmiertelników) do chatki Ysanne nad jeziorem. Tam Darien, który teraz wydawał się pięcioletnim dzieckiem, rósł pod troskliwą opieką kochającej przybranej matki i brata, których niepokoiły dwie rzeczy: moc, która sprawiała, że jego niebieskie oczy jarzyły się na czerwono i świadomość tego, iż dziecko
przyciągają głosy słyszalne w zimowych zamieciach. Na Równinie dalrei przeżywali ciężkie chwile. Zima sprawiła, że pełne wdzięku eltory – zwierzęta, na które polowali dalrei i od których zależało ich przeżycie – grzęzły niezgrabnie w śniegu, przez co stawały się łatwym łupem wilków Galadana. Ivor – teraz Aven, czyli Ojciec wszystkich dalrei – spędził wszystkie eltory do południowo-wschodniego rogu rozległej Równiny, gdzie zgromadzone szczepy broniły ich najlepiej jak potrafiły. Aż do czasu pewnego ataku, w którym brały udział liczne straszne urgachy dosiadające sześcionogich potworów nazywanych slaugami. Tylko interwencja Diarmuida z Brenninu w towarzystwie Dave’a i Kevina ocaliła dalrei przed pierwszą falą dosiadających slaugów urgachów. A tylko pojawienie się syna Ivora, Tabora, na grzbiecie Imraith-Nimphais, swego morderczego skrzydlatego wierzchowca z lśniącym rogiem, ocaliło ich przed drugą, jeszcze liczniejszą falą. Ivor boleśnie zdawał sobie sprawę, jakie skutki lot pociąga za sobą dla Tabora, odciągając go coraz bardziej od świata ludzi. Wkrótce potem w Brenninie pojawiła się kolejna nić w Gobelinie. Zachęcani przez Levona, starszego syna Wora – i otrzymawszy niechętne przyzwolenie Lorena – Kim i Dave, powiernicy fragmentów starożytnego wiersza, który zdaniem Levona mówił o zbudzeniu Dzikich Łowów – udali się z kilkoma przyjaciółmi do miejsca na obrzeżu puszczy Pendaran, gdzie znajdowała się Jaskinia Śpiących. Baelrath strzaskał kamień u wejścia do groty i wtedy róg Dave’a wezwał Oweina i siedmiu królów Łowów. Gdy widmowi królowie niebios zakrzyknęli: – Gdzie jest dziecię?, dziecko rzeczywiście wystąpiło naprzód i przyłączyło się do Dzikich Łowów: był to Finn, a to była Najdłuższa Droga, na jaką był wzywany. Większość grupy, do której zaliczał się Shalhassan, najwyższy władca Cathalu i jego córka, Sharra, którzy przybyli z południa z posiłkami, następnego dnia udała się do Gwen Ystrat, prowincji Bogini. Powodem po części było spotkanie z Gereintem, a częściowo odpowiedź na doniesienie Audiart, prawej ręki Jaelle, iż prowincję napadają wilki. Drużynie przewodził szary pies, który ocalił Paula na Letnim Drzewie, a który okazał się Cavallem, psem myśliwskim Artura. Dotarli do prowincji Matki wśród lodu i śniegu na dzień przed Maidalan – nocą przesilenia letniego – wraz z całą towarzyszącą tej nocy prastarą, erotyczną magią krwi. Tego wieczora, przy pomocy pozostałych czarodziejów, Kim zagłębiła się w plany Maugrima i znalazła wskazówkę, która umożliwiła Lorenowi domyślenie się, iż zima jest dziełem Metrana, zdradzieckiego maga, który używa Kotła z Khath Meigol, ustanowiwszy swą siedzibę na przeklętej wyspie Cader Sedat. Kim sama zginęłaby w trakcie swej wyprawy, gdyby pomoc nie nadeszła z niespodziewanego źródła: Ruana z paraiko, jeden z gigantów, ludu, który stworzył Kocioł. Uważano ich za rasę dawno wymarłą i prześladującą górskie przełęcze swą klątwą krwi. Ruana dotarł do Kim telepatycznie
i powiedział jej, że jego lud żyje, lecz powoli jest uśmiercany – bez przelewu krwi – przez urgachów i svart alfarów. Następnego dnia, podczas polowania na wilki, Kevin – który czuł się bezużyteczny w trakcie wszystkich walk – został jeszcze dodatkowo, jakby wszystkiego było mało – niemal śmiertelnie zraniony przez białego dzika. Ocaliła go uzdrowicielska moc magów, lecz ten ostatni, symboliczny znak wreszcie uświadomił mu, jakie ma być jego zadanie i przeznaczenie. Wśród niepohamowanego erotyzmu nocy letniego przesilenia w Gwen Ystrat (tej nocy, gdy książę Diarmuid powiedział Sharrze z Cathalu, że ją kocha), Kevin wymknął się sam na wschód i prowadzony przez Cavalla, dobrnął przez śnieg do groty Dun Maura, gdzie złożył swe życie w ofierze Bogini, aby mogła interweniować i przerwać zimę – w ten sposób umożliwiając pozostałym popłynięcie do Cader Sedat i walkę z Metranem. Tymczasem Paul pozostał z Vae i Darienem. Wcześniej tego samego dnia zaprowadził Dariena do Letniego Drzewa. Miał zamiar wezwać Cernana, leśnego boga o jelenim porożu (i ojca Galadana), by pomógł przyspieszyć drogę Dariena do dojrzałości – dojrzałości rozpaczliwie potrzebnej, bowiem owo ambiwalentne dziecko szybko rosło w siły. Tak się złożyło, że Darien nie potrzebował pomocy w dąbrowie w noc letniego przesilenia. Posunął się w przód w latach do mniej więcej takiego samego wieku, w jakim był jego brat Firm, nim odszedł. Usłyszawszy, jak Cernan pyta Paula, czemu pozwolono takiemu dziecku żyć, Darien odchodzi, poprzysiągłszy, że odnajdzie swego ojca, Rakotha Maugrima. Wkrótce potem podjęto decyzję, że ludzie Diarmuida wraz z Lorenem, Arturem i Paulem, popłyną do Cader Sedat. Kimberly została na wschodzie z krasnoludem Brockiem jako jedynym towarzyszem podczas podróży do przełęczy, gdzie giną paraiko. Jednakże ledwo weszli w góry, zostali napadnięci i uwięzieni przez bandę rozbójników. Gdy ofiara Kevina zakończyła zimę, wojna stała się rzeczywistością. Z granic Daniloth, Krainy Cieni, gdzie mieszkają lios alfarowie, widziano armię Ciemności posuwającą się na południe ku równinie. Ra-Tenniel, władca lios alfarów, wysłał ostrzeżenie dalrei. W odpowiedzi Ivor poprowadził swe wojsko – z wyjątkiem Tabora, który został, by strzec obozowiska – dzikim, szalonym galopem przez połowę równiny na spotkanie wroga nad brzegami rzeki Adein. Bitwa, którą tam stoczono, nieomal zakończyła się klęską – pomimo pojawienia się Ra-Tenniela i lios alfarów – gdy Dave Martyniuk zadął w róg Oweina i wezwał Dzikie Łowy. Królowie Łowów, pod przywództwem dziecka, którym niegdyś był Finn, rozpoczęli rzeź sił Mroku – a później, bez różnicy, także i sił Jasności. Od tego mordu oderwało ich dopiero wstawiennictwo bogini Ceinwen. Dużo później Dave obudził się w ciemności na kurhanie, pod którym Ceinwen zebrała poległych, a potem kochała się z nim
w trawie. W Brenninie o poranku dnia przed wypłynięciem do Cader Sedat, Jennifer wyszła ze świątyni pod naciskiem próśb Matta Sörena. Przez jeden dzień była razem z Arturem. Potem, gdy statek odpłynął, wyruszyła w towarzystwie tylko Brendela z lios alfarów, by wypatrywać jego powrotu z Anor Lisen: wieży na najdalej wysuniętym na zachód brzegu Pendaran, gdzie niegdyś Lisen, tysiąc lat temu, oczekiwała na Amairgena. Na morzu statek Prydwen zaatakowało potworne stworzenie, Maugrimowy Duszodzierżca. Wśród dźwięków nieziemskiej muzyki Loren i Matt bronili statku, gdy tymczasem Paul rozpaczliwie szukał mocy, by wezwać Liranana, boga morza, do walki z potworem. W ostatniej chwili dotarł do niego szaman Gereint, który wysłał swą duszę w podróż morską na poszukiwanie Paula, by udzielić mu pomocy, która umożliwiłaby mu wezwanie. Tak przymuszony bóg morza pojawił się i przepędził potwora w głębiny, zabijając go – lecz przedtem Diarmuid wskoczył na potworny łeb Duszodzierżcy i wyrwał białą laskę Amairgena Białej Gałęzi, która tkwiła między jego ślepiami. I tak wyjaśniły się dwie tragiczne tajemnice. Amairgen, który przepadł, odpłynąwszy do Cader Sedat tysiąc lat temu, najwyraźniej zginął, zabity przez tego potwora. Co gorsza, muzyka, jaką słyszeli, była cudownym śpiewem wszystkich lios alfarów, którzy pożeglowali na zachód w kierunku ukrytej wyspy, jaką Tkacz stworzył tylko dla nich. Żaden z nich nie dotarł do niej od tysiąca lat; wszyscy zginęli w tym miejscu. Dzięki wskazówkom Artura i mocy Lorena statek dopłynął do Cader Sedat. Tam odkryli, że Metran używał swej czarnoksięskiej mocy wspomaganej mocą Kotła do stworzenia śmiercionośnego deszczu nad wschodnią krainą Eridu i przygotowywał się do wysłania deszczu na zachód nad górami. Na tej wyspie Loren i Matt stoczyli straszliwą bitwę z Metranem czerpiącym swą moc z bezliku svart alfarów, którzy – pozbawieni życia przez wyssanie z nich mocy – wstawali z martwych dzięki mocy Kotła z Meigol. Wreszcie Loren zwyciężył, zabijając Metrana i niszcząc Kocioł, lecz mógł to tylko uczynić dzięki wielkiej mocy, która zabiła również jego źródło, Matta Sörena. Po zakończeniu owego pojedynku Paul i Diarmuid poszli w ślad za Arturem do Komnaty Zmarłych w podziemiach Cader Sedat. Tam przyglądali się, jak Wojownik każe wstać Lancelotowi z Jeziora z jego kamiennego łoża i przyłączyć się do wojny przeciwko siłom Mroku. I tak oto wszyscy członkowie tego trójkąta znaleźli się teraz we Fionavarze. Po powrocie do strzaskanego zamku Cader Sedat pierwszym czynem Lancelota było użycie swych szczególnych zdolności (raz już wykorzystanych w Camelocie), by przywrócić życie Mattowi Sörenowi. Na nieszczęście, w tym
krótkim czasie, gdy Matt leżał martwy, więź między magiem a źródłem została nieodwołalnie zerwana i Loren Srebrny Płaszcz stracił swe zdolności magiczne. Wędrujący ogień kończy się w chwili, gdy towarzysze przygotowują się do opuszczenia wyspy i powrotu na wojnę.
Część I Ostatni kanior
Rozdział 1 – Czy znasz swe najskrytsze marzenie? Niegdyś, gdy Kim była studentką, młodą jak na uniwersytet i młodą jak na swój wiek, ktoś zadał jej to pytanie przy cappucino na pierwszej randce. Wtedy zrobiło to na niej ogromne wrażenie. Później, gdy była już mniej młoda, często uśmiechała się na wspomnienie tego, jak blisko był wciągnięcia jej do łóżka, bazując na dobrym powiedzonku i umiejętności obchodzenia się z kelnerami w szykownej restauracji. Jednakże pytanie utkwiło jej w pamięci. Będąc teraz nie tak wiele starszą, lecz mimo to siwowłosą, i tak daleko od domu, jak to można sobie wyobrazić, Kim znała odpowiedź na to pytanie. Jej najskrytszym marzeniem było, aby brodaty mężczyzna, który stał nad nią, ten z zielonymi tatuażami na czole i policzkach, zginął natychmiastową i bolesną śmiercią. Bolał ją bok w miejscu, gdzie ją kopnął, a każdy płytki oddech przeszywał ją bólem. Obok niej leżał bezwładnie Brock z Banir Tal. Z jego skroni sączyła się krew. Z miejsca, w którym Kim leżała, nie było widać, czy krasnolud żyje, czy nie, a gdyby Kim mogła zabić w tym momencie, mężczyzna z tatuażami już by nie żył. Rozejrzała się przez mgłę bólu. Byli otoczeni na wysokim płaskowyżu przez około pięćdziesiątkę ludzi, z których większość nosiła zielone tatuaże Eridu. Spojrzawszy na swą dłoń, dostrzegła, że Baelrath zachowywał spokój, nie był niczym więcej jak czerwonym kamieniem wprawionym w pierścień. Brak było mocy, której mogłaby zaczerpnąć, brak możliwości zrealizowania jej pragnienia. To w gruncie rzeczy nie zaskoczyło jej. Kamień Wojenny od samego początku nie przyniósł jej swą mocą niczego, prócz cierpienia, i jakże mogłoby być inaczej? – Czy wiesz – powiedział drwiąco brodaty eridun stojący nad nią – co zrobili dalrei tam na dole? – Co? Co zrobili, Ceriogu? – spytał inny mężczyzna, występując odrobinę z kręgu. Kim zauważyła, że był starszy od większości pozostałych. Miał pasma siwizny w ciemnych włosach, a na jego twarzy nie było śladu zielonych tatuaży. – Tak myślałem, że cię to zaciekawi – powiedział ten, którego nazwano Ceriogiem i zaśmiał się. W tym dźwięku pobrzmiewało coś dzikiego, bardzo bliskiego cierpieniu. Kim starała się tego nie słyszeć, lecz była jasno widzącą bardziej niż kimkolwiek innym i ten śmiech wywołał u niej wizję. Znów rzuciła spojrzenie na Brocka. Nie poruszył się. Krew stale sączyła się powoli z rany na boku jego głowy. – Jestem ciekaw – powiedział łagodnie ten drugi mężczyzna. Śmiech Cerioga urwał się. – Zeszłej nocy pojechali na północ – oświadczył – wszyscy mężczyźni, z wyjątkiem ślepców. Zostawili kobiety i dzieci bez ochrony
w obozie na wschód od Latham, tuż poniżej nas. Wśród przysłuchujących się mężczyzn rozległ się szmer. Kim zamknęła oczy. Co się stało? Co mogło skłonić Ivora do czegoś takiego? – Co to ma wspólnego z którymkolwiek z nas? – spytał starszy mężczyzna, wciąż spokojnie. Ceriog zrobił krok w jego stronę. – Ty – rzekł z pogardą – jesteś więcej niż głupcem. Jesteś banitą nawet wśród banitów. Czemu którykolwiek z nas miałby odpowiadać na twoje pytania, skoro nie chcesz nam podać nawet swego imienia? Drugi mężczyzna podniósł nieco głos. Słychać go było wyraźnie na bezwietrznym płaskowyżu. – Żyłem w górach i wśród wzgórz dłużej, niż mam ochotę pamiętać – rzekł. – Przez cały ten czas kazałem się nazywać dalreidanem. Postanowiłem nazwać się Synem Jeźdźca i do tej pory nikt nie uznał za stosowne kwestionować tego. Dlaczego miałoby to cię obchodzić, Ceriogu, że postanowiłem nie przynosić hańby mogile mego ojca, zatrzymując jego imię jako część mego własnego? Ceriog prychnął wzgardliwie. – Tu nie ma nikogo, kto nie popełniłby jakiejś zbrodni, staruszku. Dlaczego ty miałbyś być inny? – Ponieważ zabiłem matkę i dziecko – rzekł dalreidan. Otworzywszy oczy, Kim przyjrzała mu się w popołudniowym blasku słońca. Na płaskowyżu panowała cisza – przerwana śmiechem Cerioga. I znów Kim usłyszała w nim pokrętną nutę, w połowie między obłędem a żalem. – Ależ to powinno wzbudzić w tobie apetyt na więcej! – zadrwił Ceriog. Rozłożył szeroko ramiona. – Do tego czasu wszyscy powinniśmy już zasmakować w śmierci! Wróciłem, żeby wam powiedzieć o kobietach i chłopcach tam na dole, z którymi będzie się można zabawić. Nie spodziewałem się, że tak szybko w moje ręce wpadnie krasnolud. Nie roześmiał się ponownie. Natomiast odwrócił się, by spojrzeć na Brocka leżącego bez przytomności na spalonej słońcem skale płaskowyżu. Budzące mdłości przeczucie ogarnęło Kimberly. Wspomnienie, choć nie należące do niej samej: wspomnienie Ysanne, której dusza stanowiła teraz część jej własnej. Wspomnienie legendy, koszmarnej opowieści z dzieciństwa mówiącej o czymś bardzo złym, co wyrządzono dawno temu. – Co się stało? – krzyknęła, wijąc się z bólu i rozpaczliwie pragnąc dowiedzieć się. – Co oni zrobili? Ceriog spojrzał na nią. Wszyscy spojrzeli. Po raz pierwszy spojrzała mu w oczy i odwróciła wzrok, dostrzegłszy w nich niepohamowany żal. Mężczyzna podnosił i opuszczał konwulsyjnie głowę. – Faeburze! – krzyknął nagle. Wystąpił młodszy, jasnobrody eridun. – Zabaw się znów w posłańca, Faeburze. Opowiedz tę historię raz
jeszcze. Zobaczmy, czy polepsza się z wiekiem. Ona chce się dowiedzieć, co zrobili krasnoludowie. Powiedz jej! Była jasnowidzącą. Nici biegły za czółenkiem na Krośnie Czasu przed jej oczyma. Gdy Faebur rozpoczął monotonnym tonem recytację, Kim przenikła do obrazów za jego słowami i znalazła tam grozę. Tło tej opowieści było jej znane, choć nie mniej przez to gorzkie: historia Kaena i Blöda, braci przewodzących krasnoludom czterdzieści lat temu w poszukiwaniach zaginionego Kotła z Khath Meigol. Kiedy Wiec krasnoludów przegłosował udzielenie im pomocy, Matt Sören, młody król, cisnął swe berło, zdjął diamentową koronę i opuścił bliźniacze góry, by zacząć zupełnie nowe życie jako źródło Lorena Srebrnego Płaszcza. Potem, rok temu, krasnolud, który leżał teraz obok niej, przybył do Paras Derval z wieściami o tym, że stała się bardzo zła rzecz: Kaen i Blöd, nie mogąc samodzielnie odnaleźć Kotła i doprowadzeni niemal do obłędu przez czterdzieści lat niepowodzeń, zawiązali przeklęte przymierze. Z pomocą Metrana, zdradzieckiego maga, wykopali wreszcie Kocioł gigantów – i zapłacili cenę. Składała się ona z dwóch części: krasnoludowie rozbili strażniczy kamień Eridu, w ten sposób przerywając ostrzegawcze połączenie między pięcioma kamieniami, a następnie oddali sam Kocioł w ręce swego nowego władcy, tego, którego niewoli pod Rangat miały dopilnować połączone kamienie strażnicze – Rakotha Maugrima Spruwacza. O wszystkim tym wiedziała. Wiedziała również, że dzięki Kotłowi Metran utrzymywał morderczą zimę, która zakończyła się pięć poranków temu, po tej nocy, gdy Kevin Laine złożył swe życie w ofierze, by położyć jej kres. Nie wiedziała natomiast, co wydarzyło się potem. To, co teraz czytała w twarzy Faebura i słyszała z jego ust, czując w duszy obrazy jak smagnięcia batem. Śmiercionośny deszcz nad Eridu. – Kiedy śnieg zaczął się topić – mówił Faebur – cieszyliśmy się. Słyszałem dzwony bijące w otoczonym murami Larak, choć nie mogłem tam powrócić. Wypędzony na wzgórza przez swego ojca, ja również składałem dzięki za koniec morderczych mrozów. – Ona też, przypomniała sobie Kim. Składała dzięki, pogrążona w żałobie i słysząca zawodzenia kapłanek o świcie przed mroczną grotą Dun Maura. Och, mój drogi. – Przez trzy dni – ciągnął Faebur tym samym obojętnym, odrętwiałym głosem – świeciło słońce. Trawa wyrosła przez noc i kwiaty. Kiedy czwartego dnia spadł deszcz, to również wydawało się naturalne, zdawało się powodem do radości. Aż do chwili, gdy spoglądając w doliny z wysokich wzgórz na zachód od Larak, usłyszeliśmy pierwsze krzyki. Deszcz nie dotarł na wzgórza, lecz widziałem pasterzy ze swymi owcami i kere na halach niedaleko pod nami i usłyszałem ich wrzaski, gdy
spadł deszcz; widziałem, jak na umierających ludziach i zwierzętach tworzyły się i pękały wielkie czarne pęcherze. Jasnowidzący potrafili zajrzeć – byli zmuszeni przez swój dar – za słowa do obrazów, które utknęły w splotach czasu. Mimo wszelkich prób, drugi wewnętrzny wzrok Kim nie pozwalał jej oderwać oczu od wizji uchwyconej w słowach Faebura. A będąc, kim była, podwojoną duszą o dwóch zestawach wspomnień, wiedziała nawet więcej niż Faebur. Należały teraz do niej wyraźne wspomnienia z dzieciństwa Ysanne i wiedziała, że taki deszcz niegdyś spadł już w odległych czasach ciemności i że zmarli stanowili śmiertelną groźbę dla tych, którzy ich dotykali, a więc nie można było ich pochować. Co oznaczało zarazę. Nawet, gdy deszcze ustaną. – Jak długo to trwało? – spytała nagle. Chrapliwy śmiech Cerioga powiadomił ją o błędzie i otworzył nową, głęboką żyłę strachu, zanim jeszcze mężczyzna przemówił. – Jak długo? – warknął załamującym się głosem. – Siwe włosy powinny przynieść więcej mądrości. Spójrz na wschód, głupia kobieto, na dolinę Kharn. Spójrz za Khath Meigol i powiedz mi, jak długo to trwało! Spojrzała. Górskie powietrze było przejrzyste i rozrzedzone, letnie słońce świeciło jasno na niebie. Z wysokiego płaskowyżu sięgała daleko wzrokiem, niemal do samego Eridu. Zobaczyła deszczowe chmury nawarstwione na wschód od gór. Deszcz nie skończył się. Wiedziała też z całą pewnością, że jeśli nie powstrzyma się go, zbliży się ku nim: przez pasmo Carnevon i Skeldarak, do Brenninu, Cathalu, rozległej Równiny dalrei, a potem oczywiście, do miejsca, gdzie skupiona była wieczna nienawiść wiecznego Rakotha – do Daniloth, gdzie mieszkali lios alfarowie. Jej myśli spowite w lęk pomknęły na zachód, daleko poza granice lądu, na morze, gdzie statek żeglował ku miejscu śmierci. Wiedziała, że nosi nazwę Prydwen. Znała nazwy wielu rzeczy, lecz nie cała wiedza dawała władzę. Nie w obliczu tego, co padało z tego mrocznego nieba na wschód od nich. Czując się bezradna i przestraszona, Kim odwróciła się ponownie do Cerioga. Dostrzegła wtedy, że Baelrath pobłyskuje na jej dłoni. To również rozumiała: deszcz, który jej pokazano, był aktem wojny i Kamień Wojenny zareagował. Niepostrzeżenie odwróciła pierścień kamieniem do wewnątrz i zacisnęła dłoń, aby nie rzucał się w oczy. – Chciałaś wiedzieć, co uczynili krasnoludowie, i teraz wiesz – rzekł Ceriog głosem niskim i pełnym groźby. – Nie wszyscy krasnoludowie! – powiedziała, starając się podnieść do pozycji siedzącej, sapiąc przy tym z bólu. – Posłuchajcie mnie! Wiem o tym więcej od was.
Ja... – Bez wątpienia wiesz więcej, podróżując z jednym z nich. I opowiesz mi o tym, zanim z tobą skończymy. Jednakże krasnolud jest pierwszy. Bardzo się cieszę – rzekł Ceriog – widząc, że on nie umarł. Kim gwałtownie odwróciła głowę. Krzyknęła mimowolnie. Brock jęknął, poruszył lekko rękoma. Nie zważając na ryzyko, podpełzła, by mu pomóc. – Potrzebne mi czyste płótno i gorąca woda! – krzyknęła. – Szybko! Nikt się nie ruszył. Ceriog roześmiał się. – Wydaje mi się, że mnie nie zrozumiałaś – rzekł. – Cieszę się, że on żyje, ponieważ zamierzam zabić go z wielką starannością. Zrozumiała, a zrozumiawszy, nie mogła już nienawidzić – wydawało się, że jasne, nieskomplikowane, najskrytsze marzenia były nie dla niej. Co nie było tak zaskakujące, biorąc pod uwagę, kim była i co niosła. Nie potrafiła już nienawidzić ani też powstrzymać litości dla tego, kogo lud był tak dokładnie uśmiercany. Nie mogła jednakże pozwolić mu na dalsze postępowanie. Podszedł bliżej i wyciągnął nóż. Usłyszała cichy, niemal delikatny szmer niecierpliwego wyczekiwania, który rozszedł się wśród przyglądających się wygnańców, z których większość była z Eridu. Po nich nie można się spodziewać litości. Obróciła ponownie pierścień na palcu i uniosła rękę wysoko w górę. – Nie czyńcie mu krzywdy! – krzyknęła najsurowiej jak potrafiła. – Jestem Jasnowidzącą Brenninu. Noszę Baelrath na palcu, a kamień vellin, dar maga, na mym nadgarstku! Była również piekielnie osłabiona, czuła przeszywający ból w boku i nie miała najmniejszego pojęcia, jak ich powstrzymać. Ceriog domyślał się tego albo tak był podniecony obecnością krasnoluda, że nie zważał na nic. Posłał jej wąski uśmiech zza tatuaży i ciemnej brody. – Podoba mi się – powiedział, spoglądając na Baelrath. – Będę miał ładną zabawkę do noszenia przez te godziny, jakie nam zostały, nim deszcz dotrze na zachód i wszyscy sczerniejemy i umrzemy. Najpierw jednak – szepnął – zabiję krasnoluda bardzo powoli, a ty będziesz na to patrzeć. Nie będzie w stanie powstrzymać go. Była jasnowidzącą, tą, która przywołuje. Wroną wieszczącą burzę wśród wichrów wojny. Potrafiła obudzić moc i zebrać ją, a czasami, żeby to uczynić, potrafiła buchnąć czerwonym płomieniem i poruszać się między miejscami, między światami. Miała w sobie dwie dusze i dźwigała brzemię Baelrathu na swym palcu i w swym sercu. Nie potrafiła jednakże powstrzymać jednego mężczyzny z nożem, a co dopiero pięćdziesięciu, oszalałych z żalu, wściekłości i świadomości zbliżającej się śmierci.
Brock jęknął. Kim czuła, jak krew przecieka przez jej ubranie, gdy trzymała jego głowę na kolanach. Spojrzała wściekle na Cerioga. Spróbowała raz jeszcze. – Posłuchaj mnie... – zaczęła. – Będziesz na to patrzeć – powtórzył, ignorując ją. – Nie sądzę – powiedział dalreidan. – Zostaw ich w spokoju, Ceriogu. Eridun odwrócił się raptownie. Spaczony błysk zadowolenia zapłonął na jego ciemnej twarzy. – Powstrzymasz mnie, staruszku? – Nie powinienem być do tego zmuszony – rzekł spokojnie dalreidan. – Nie jesteś głupi. Słyszałeś, co powiedziała: Jest Jasnowidzącą Brenninu. Z kim innym i w jaki inny sposób powstrzymamy to, co nadchodzi? Drugi mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby prawie tego nie słyszał. – Dla krasnoluda? – warknął. – Stanąłbyś teraz w obronie krasnoluda? – Jego głos wznosił się wraz z rosnącym niedowierzaniem. – Dalreidanie, od dawna wiedziałem, że ta chwila nadejdzie. – Nie musi nadejść. Wysłuchaj tylko głosu rozsądku. Nie pragnę przywództwa, Ceriogu. Chcę tylko... – Tylko mówić wodzowi, co może a czego nie może robić! – rzekł wściekle Ceriog. Nastała grobowa cisza, a potem Ceriog wyrzucił w przód ramię i jego sztylet poleciał... ...nad ramieniem dalreidana, który rzucił się na ziemię, przeturlał się i wstał ponownie. Od tysiąca lat Równina była świadkiem wykonywania takiego ruchu z grzbietu konia. Nikt nie widział, jak dalreidan wyciąga swój nóż, ani też, jak go rzuca. Zobaczyli natomiast nóż utkwiony w sercu Cerioga. A w chwilę później, gdy szok ustąpił, dostrzegli również, że martwy uśmiecha się jak ktoś, kto znalazł wybawienie od nieznośnego cierpienia. Do Kim nagle wtedy dotarła cisza. Słońce nad jej głową, podmuch wiatru, ciężar głowy Brocka na jej kolanach – szczegóły czasu i miejsca, uczynione nienaturalnie wyrazistymi przez wybuch przemocy. Która pojawiła się i znikła, zostawiając tę ciszę wśród pięćdziesięciu ludzi na wyżynie. Dalreidan podszedł, by zabrać nóż. Jego kroki rozbrzmiewały głośno na kamieniach. Nikt się nie odzywał. Dalreidan przykląkł i wyszarpnąwszy sztylet, wytarł go z krwi o rękaw zabitego. Powoli wstał i rozejrzał się po twarzach w kręgu. – On pierwszy sięgnął po nóż – powiedział. Nastąpiło poruszenie, rozluźnienie napięcia, jakby każdy z tych mężczyzn powstrzymywał oddech. – To prawda – rzekł cicho mężczyzna starszy jeszcze od dalreidana, z zielonymi tatuażami zapadniętymi głęboko w zmarszczki na twarzy. – Nie ma miejsca na zemstę
w takim przypadku, ani według praw Lwa, ani kodeksu gór. Dalreidan powoli skinął głową. – Nie wiem niczego o tym pierwszym, a zbyt wiele o tym drugim – powiedział – lecz sądzę, że wiecie, iż nie pragnąłem śmierci Cerioga, ani niczego, co tu się wydarzyło. Odejdę stąd, nim minie godzina. Znów spotkało się to z poruszeniem. – Czy to ma znaczenie? – spytał młody Faebur. – Nie musisz odchodzić, deszcz nadejdzie i tak szybko. Kim zdała sobie sprawę, że wszystko znów wróciło do niej. Przyszła do siebie po wstrząsie – śmierć Cerioga nie była pierwszą gwałtowną śmiercią, jakiej była świadkiem we Fionavarze – i była gotowa, gdy oczy wszystkich zwróciły się ku niej. – Może nie nadejdzie – powiedziała, spoglądając na Faebura. Baelrath wciąż żył i migotał, choć niezbyt intensywnie. – Naprawdę jesteś Jasnowidzącą Brenninu? – spytał. Pokiwała głową. – Na wyprawie w imieniu najwyższego króla wraz z tym krasnoludem, Brockiem z Banir Tal. Który zbiegł spod bliźniaczych gór, by przynieść nam wieści o zdradzie pozostałych. – Krasnolud w służbie Ailella? – spytał dalreidan. Potrząsnęła głową. – Jego syna. Ailell zmarł ponad rok temu, tego dnia, gdy góra stanęła w ogniu. W Paras Derval panuje Aileron. Dalreidan wykrzywił usta. – Wieści powoli są tkane w górach – rzekł. – Aileron? – wtrącił Faebur. – Słyszeliśmy o nim w Larak. Był na wygnaniu, nieprawdaż? Kim usłyszała nadzieję w jego głosie, nie wypowiedzianą myśl. Był bardzo młody; zarost ukrywał to tylko częściowo. – Był – powiedziała łagodnie. – Czasami wygnani wracają do domów. – Jeśli mają dom, do którego mogą wrócić – przerwał starszy eridun. – Jasnowidząca, czy możesz powstrzymać deszcz? Zawahała się, patrząc obok niego na wschód, gdzie gęsto nawarstwiły się chmury. Powiedziała: – Nie mogę, nie bezpośrednio. Jednakże w służbie najwyższego króla są również inni, a dzięki darowi widzenia, jaki posiadam, wiem, że niektórzy z nich płyną teraz do miejsca, gdzie tworzony jest zabójczy deszcz, jak uprzednio zima. A jeśli położyliśmy kres zimie... – Możemy położyć kres deszczowi! – zadudnił głęboki głos, niski i zawzięty. Spuściła głowę. Jego oczy były otwarte. – Och, Brock! – krzyknęła. – Na pokładzie tego statku – ciągnął krasnolud, mówiąc powoli, lecz wyraźnie – będzie Loren Srebrny Płaszcz i mój pan, Matt Sören, prawdziwy król krasnoludów. Jeśli ktoś spośród żyjących może nas uratować, to oni dwaj. – Przerwał, dysząc ciężko.
Kim przycisnęła go do piersi, przez chwilę przytłoczona poczuciem ulgi. – Ostrożnie – rzekła. – Staraj się nie mówić. Popatrzył na nią. – Nie martw się tyle – powiedział. – Zostaną ci na stałe zmarszczki na czole. – Prychnęła cichym śmiechem. – Dużo trzeba, żeby zabić krasnoluda – kontynuował. – Potrzebny mi bandaż, żeby krew nie zalewała mi oczu i dużo wody do picia. Potem, jeśli odpocznę godzinkę w cieniu, możemy iść dalej. Wciąż krwawił. Kim stwierdziła, że płacze i ściska jego masywną klatkę piersiową zbyt mocno. Rozluźniła objęcia i otworzyła usta, by stwierdzić rzecz oczywistą. – Iść? Dokąd? – powiedział to Faebur. – Jaka podróż wiedzie cię w głąb pasma Carnevon, Jasnowidząca Brenninu? – Usiłował sprawiać wrażenie surowego, lecz skutek był odmienny. Przyglądała mu się przez długą chwilę, a potem, zyskując na czasie, spytała: – Faeburze, dlaczego tu jesteś; dlaczego zostałeś wygnany? Zaczerwienił się, lecz po chwili odpowiedział cicho. – Mój ojciec wygnał mnie z domu, jak wszyscy ojcowie w Eridu mają prawo. – Dlaczego? – zapytała. – Dlaczego to zrobił? – Jasnowidząca... – zaczął dalreidan. – Nie – rzekł Faebur, machając do niego ręką. – Zdradziłeś nam swój powód przed chwilą, dalreidanie. To już nie ma większego znaczenia. Odpowiem na to pytanie. Osnowa mego imienia na Krośnie nie jest splamiona krwią, tylko zdradą mego miasta, które, jak powiadają w Eridu, jest czerwone na Krośnie, a więc tej samej barwy, co krew. Opowieść jest prosta. Podczas zawodów Ta-Sirona, letnich igrzysk w Teg Veirene rok temu, poznałem i pokochałem dziewczynę z warownego Akkaize na północy, a ona... ujrzała i pokochała mnie również. Po powrocie do Larak, jesienią tego roku mój ojciec podał mi imię żony, jaką wybrał dla mnie, a ja... odmówiłem mu i powiedziałem dlaczego. Kim posłyszała odgłosy współczucia i zdała sobie sprawę, że nie wiedzieli, dlaczego Faebur był w górach. Jeśli już o to chodzi, nie znali również powodów dalreidana, póki przed chwilą nie powiedział o swych morderstwach. Kodeks gór, domyśliła się: nie należy zadawać pytań. Jednakże zadała je, a Faebur odpowiadał. – Kiedy to uczyniłem, ojciec przywdział swą białą szatę, wyszedł na Plac Lwa w Larak, wezwał czterech heroldów na świadków i przekleństwem kazał mi iść precz na zachód od Camevon i Skeldarak, wypędzając z Eridu. Co oznacza – teraz w jego głosie słychać było gorycz – że ojciec ocalił mi życie. To znaczy, jeśli twój czarodziej i król krasnoludów potrafią zatrzymać deszcz Rakotha. Ty nie potrafisz, jasnowidząca, sama to nam powiedziałaś. Pozwól, że spytam raz jeszcze, dokąd udajesz się w góry?
– Do Khath Meigol – powiedziała i widziała, jak górscy rozbójnicy zamarli w milczeniu. Wielu z nich uczyniło odruchowe gesty przeciwko złu. Nawet dalreidan sprawiał wrażenie wstrząśniętego. Zobaczyła, że zbladł. Przykucnął naprzeciw niej i przez chwilę zbierał i rozsypywał kamyki na skałach. Wreszcie powiedział: – Nie możesz być głupia, będąc tym, kim jesteś, więc nie powiem niczego, co ciśnie mi się na usta, lecz mam pytanie. Zaczekał aż skinie głową przyzwalająco, a potem ciągnął: – Jak możesz przysłużyć się sprawie tej wojny, swemu najwyższemu królowi, czy komukolwiek innemu, jeśli dosięgnie cię klątwa krwi duchów paraiko? Znów. Kim dostrzegła, że wszyscy dookoła uczynili znak przeciwko złu. Nawet Brock musiał powstrzymać się od tego gestu. Potrząsnęła głową. – To uczciwe pytanie... – zaczęła. – Wysłuchaj mnie – przerwał dalreidan, nie mogąc doczekać się jej odpowiedzi. – Klątwa krwi nie jest pustą opowieścią, wiem o tym. Niegdyś, dawno temu, polowałem na dzikie kere na wschód i północ stąd, i tak przejęty byłem swym tropieniem, że straciłem poczucie tego, jak daleko zaszedłem. Wtedy zapadł zmierzch i uświadomiłem sobie, że jestem na granicy Khath Meigol. Jasnowidząca Brenninu, nie jestem już młodzieńcem, ani też starcem snującym baśnie przy zimowym ognisku, naciągającym prawdę niczym złą wełnę: byłem tam, więc mogę ci powiedzieć, że naprawdę istnieje klątwa spadająca na wszystkich, którzy tam pójdą, przekleństwo niepowodzenia, śmierci i dusz straconych dla czasu. To prawda, jasnowidząca, nie żadna bajka. Sam to poczułem na granicach Khath Meigol. Kim zamknęła oczy. Ocal nas, usłyszała. Ruana. Otworzyła oczy i rzekła: – Wiem, że to nie bajka. Klątwa istnieje. Nie sądzę jednak, by była tym, za co ją ludzie uważają. – Nie sądzisz, jasnowidząca, czy wiesz? Czy wiedziała? Prawdę mówiąc, nie. Giganci byli w przeszłości dalszej, niż sięgała wiedza Ysanne, Lorena, czy kapłanek Dany. Nie sięgała tam nawet wiedza krasnoludów, ani lios alfarów. Miała tylko swoją wiedzę z czasów w Gwen Ystrat, gdy udała się w tę straszliwą podróż w głąb zamiarów Spruwacza, osłaniana mocą swych przyjaciół. A potem osłony opadły, odeszła zbyt daleko, zgubiła ich i zgubiła się sama, płonąc, póki ktoś inny nie zagłębił się daleko w Ciemność i ochronił ją. Ten inny umysł przedstawił się jako Ruana z paraiko w Khath Meigol i błagał ją o pomoc. Żyli jeszcze, nie byli duchami, jeszcze nie wymarli. To wiedziała, a było to wszystko, co wiedziała. Pokręciła głową, napotykając zaniepokojone spojrzenie tego, który nazywał siebie dalreidan. – Nie – rzekła. – Niczego nie wiem na pewno, z wyjątkiem jednej
rzeczy, której nie mogę ci wyjawić i jednej, którą mogę. Czekał. Powiedziała: – Mam dług do spłacenia. – W Khath Meigol? – W jego głosie słychać było prawdziwą udrękę. Pokiwała głową. – Osobisty dług? – spytał, z trudem starając się z tym pogodzić. Zastanowiła się nad tym: nad obrazem Kotła, który odnalazła z pomocą Ruany, obrazem, który powiedział Lorenowi, skąd pochodzi zima. A teraz śmiercionośny deszcz. – Nie tylko ja – stwierdziła. Zaczerpnął tchu. Zdawało się, że opuszcza go napięcie. – Dobrze – powiedział. – Mówisz jak szamani na Równinie. Wierzę, że jesteś tą, za którą się podajesz. Jeśli mamy zginąć za kilka dni czy godzin, wolałbym uczynić to raczej w służbie Jasności, niż czyjej innej. Wiem, że masz przewodnika, lecz żyję w górach już od dziesięciu lat i stałem na granicy miejsca, którego szukasz. Czy przyjmiesz banitę za towarzysza ostatniego etapu swej podróży? Najbardziej ze wszystkiego wzruszyła ją ta jego nieśmiałość. Właśnie ocalił im życie, ryzykując własnym. – Czy wiesz, na co się narażasz? Czy wiesz... – Przerwała, świadoma ironii. Nikt z nich nie wiedział, na co się naraża, lecz ta propozycja została złożona dobrowolnie i była szlachetna. Po raz pierwszy nie wezwała, ani też nie została do tego zmuszona mocą, jaką w sobie nosiła. Mrugnięciem wytarła łzy z oczu. – Byłabym zaszczycona – powiedziała. – Oboje bylibyśmy. – Posłyszała, jak Brock wyraża zgodę mruknięciem. Na kamień przed nią padł cień. Wszyscy troje podnieśli głowy. Stał tam Faebur z pobielałą twarzą. Jednakże głos miał starannie opanowany. – W Ta-Sirona, igrzyskach w Teg Veirene, zanim ojciec wypędził mnie, zdobyłem... byłem trzeci spośród wszystkich w łucznictwie. Czy mogłabyś, czy zechciałabyś zezwolić... – przerwał. Kłykcie dłoni, w której ściskał łuk, były równie białe, co jego twarz. Poczuła ścisk w gardle i nie mogła odezwać się. Pozwoliła tym razem odpowiedzieć Brockowi. – Tak – rzekł łagodnie krasnolud. – Jeśli chcesz pójść, będziemy wdzięczni za to. Łucznik nigdy nie jest zmarnowaną nicią. Tak więc, w końcu było ich czworo. Później tego samego dnia, daleko na zachodzie, gdy zapadał zmierzch, Jennifer Lowell, która była Guinevere, przybyła do Anor Lisen. Z Brendelem z lios alfarów jako jedynym towarzyszem wypłynęła z Taerlindel poprzedniego poranka w małej łódce, wkrótce po tym, jak Prydwen zanurzył się za horyzont rozległego morza. Pożegnała się z najwyższym królem Aileronem, z Sharrą z Cathalu i kapłanką
Jaelle. Wypłynęła z lios alfarem, aby przybyć do wieży, którą wybudowano tak dawno temu dla Lisen. I aby po przybyciu wspiąć się po kamiennych, krętych schodach do jedynej komnaty na szczycie, tej z szerokim balkonem od strony morza, i tak jak Lisen wychodzić na ten balkon, spoglądać na morze i czekać na powrót swego serca. Żeglując łodzią bez trudu po spokojnym morzu tego popołudnia i przepływając obok wyspy Aeven, gdzie żyły orły, Brendel zastanawiał się i jednocześnie czuł się zasmucony pozbawionym wyrazu pięknem twarzy swej towarzyszki. Urodą dorównywała lios, miała równie długie i smukłe palce, a jej obudzone wspomnienia sięgały wstecz niemal równie daleko. Gdyby nie była tak wysoka, a jej oczy stale zielone, mogłaby być jedną z jego ludu. Co doprowadziło go do dziwnej refleksji pośród plusku fal i łopotu pojedynczego żagla. Ani nie zrobił, ani nie znalazł tej łodzi, która nieuniknienie będzie mu potrzebna, gdy nadejdzie jego czas, lecz był to stateczek zgrabny i wykonany z dumą, nie różniący się wiele od tego, jakiego życzyłby sobie. Tak więc łatwo było wyobrazić sobie, że właśnie wypłynęli nie z Taerlindel, lecz z samego Daniloth. Po to, by pożeglować na zachód i jeszcze dalej, w kierunku miejsca, jakie Tkacz stworzył tylko dla Dzieci Jasności. Wiedział, że to dziwne myśli, zrodzone ze słońca i morza. Nie był jeszcze gotów na tę ostatnią podróż. Złożył przysięgę zemsty, która wiązała go z tą kobietą w łodzi, z Fionavarem i wojną przeciwko Maugrimowi. Nie usłyszał jeszcze swej pieśni. Nie znał – nikt nie znał – gorzkiej prawdy. Prydwen właśnie rozwinął żagle. Dwie noce i świt dzieliły go jeszcze od dźwięku śpiewu na morzu, od miejsca, gdzie nie świeciły morskie gwiazdy Liranana i gdzie nie było ich od czasu Bael Rangat. Od Duszodzierżcy. Gdy zapadł mrok tej pierwszej nocy, Brendel skierował ich mały stateczek w stronę piaszczystego brzegu na zachód od Aeven i bagien Llychlyn. Przybili doń łagodnym wieczorem, gdy pojawiły się pierwsze gwiazdy. Korzystając z zapasów, jakie dał im najwyższy król, rozbili obozowisko i spożyli wieczorny posiłek. Później Brendel rozłożył dla każdego z nich posłanie i położyli się blisko siebie między wodą a puszczą. Nie rozpalił ogniska, będąc zbyt mądry, by palić nawet wyrzucone na brzeg drewno z Pendaran. I tak ognisko nie było im potrzebne. Była to piękna noc w lecie, jakie zawdzięczali Kevinowi Laine. Przez jakiś czas rozmawiali o nim, podczas gdy zapadała noc, a gwiazdy świeciły coraz jaśniej. Cicho rozmawiali o porannym rozstaniu i o tym, gdzie przybiją do brzegu następnego wieczoru. Spojrzawszy w nocne niebo i radując się jego chwałą, Brendel opowiedział jej o pięknie i spokoju Daniloth, lamentując, iż blask gwiazd był tam tak przyćmiony od czasu, gdy Lathen
Tkacz Mgły w obronie swego ludu uczynił z ich ojczyzny Krainę Cieni. Po tym oboje ucichli. Gdy księżyc wzeszedł, obojgu przyszło na myśl wspólne wspomnienie ostatniego razu, gdy leżeli obok siebie pod niebem. Czy jesteś nieśmiertelny?, spytała wtedy, zapadając w sen. Nie, pani, odrzekł. Przez czas jakiś jeszcze czuwał nad nią, zanim sam zasnął u boku swych braci i sióstr, by obudzić się wśród wilków, svart alfarów i czerwonej śmiertelności w obliczu Galadana, Wilczego Władcy andainów. Mroczne myśli i zbyt ciężka cisza dla przypominającego żywe srebro wodza Znaku Pustułki. Znów wzniósł głos, by zaśpiewać jej do snu jak ukochanemu dziecku. Zaśpiewał bardzo starą pieśń o morskiej żegludze, a potem jedną ze swych własnych, o drzewach aum okrytych liśćmi i kwitnących sylvain na wiosnę. Potem, gdy jej oddech zaczął zwalniać, jego głos ułożył ją do snu słowami pieśni, która zawsze była ostatnią pieśnią nocy: Lamentem. Ra-Termainea za tych wszystkich, którzy zaginęli. Kiedy skończył, ona już spała. Jednakże on nie spal, słuchając cofającego się odpływu. Nigdy już nie uśnie, póki ona jest pod jego opieką, nigdy więcej. Siedział, czuwając przez całą noc, czuwając nad nią. Jeszcze ktoś czuwał na mrocznym obrzeżu Pendaran: oczy nie spoglądały przychylnie, lecz jeszcze i nie wrogo, bowiem tych dwoje na piasku nie weszło do lasu ani nie paliło drewna z Puszczy. Jednakże byli bardzo blisko, więc byli z bliska obserwowani, bowiem Pendaran strzegła się i podsycała swą odwieczną nienawiść. Podsłuchiwano ich również, mimo iż mówili ściszonym głosem, bowiem nasłuchujące uszy nie należały do ludzkich istot i potrafiły rozpoznać mowę na pograniczu nie wypowiedzianej myśli. Tak więc ich imiona zostały ujawnione. Wtedy dźwięk niczym werbel przebiegł przez tę część Puszczy, bowiem tych dwoje nazwało cel swej podróży, a miejsce to wybudowano dla tej, którą najbardziej kochano, a potem tak okrutnie utracono: Lisen, która nigdy nie umarłaby, gdyby nie pokochała śmiertelnika i została wciągnięta w wojnę poza schronieniem, jakie dawała Puszcza. Spieszna wiadomość mknęła w pozbawionym słów szeleście liści, mrocznym mgnieniu ledwo widzialnych postaci, wibracjach w ściółce leśnej, szybkich niczym gorączkowy puls. Wieść dotarła, w bardzo krótkim czasie jak takie rzeczy się mierzy, do uszu jedynej ze wszystkich prastarych mocy Puszczy, która w pełni rozumiała, co się dzieje, bowiem wędrował on w wielu światach Tkacza i odegrał pewną rolę w tej historii, gdy po raz pierwszy ją utkano. Zamyślił się, głęboko i niespiesznie – choć wieść pobudziła jego krew do szybszego krążenia i obudziła stare pragnienie -: po czym wysłał wiadomość z powrotem przez las, przez liść i szybkiego, brązowego posłańca i przez puls, który
tętnił w korzeniach drzew. Bądźcie spokojni, mówił, gasząc podniecenie Puszczy. Sama Lisen powitałaby ją w wieży serdecznie, choć ze smutkiem. Zasłużyła sobie na miejsce na murach. Ten drugi jest z lios alfarów, a to oni wybudowali Anor, nie zapominajcie o tym. Niczego nie zapominamy. Niczego, zaszeleściły chłodno liście. Niczego, zapulsowały prastare korzenie wypaczone odwieczną nienawiścią. Ona nie żyje. Nie musiała umrzeć. W końcu jednakże postawił na swoim. Nie miał dość mocy, by ich wszystkich przymusić, lecz czasami potrafił przekonywać i tej nocy, i dla tej osoby, uczynił to. Potem wyszedł za próg swego domu i wyruszył w spieszną podróż sobie znanymi ścieżkami, toteż przybył do Anor, gdy tylko księżyc wzeszedł. Zabrał się do przygotowywania siedziby, która stała pusta przez wszystkie lata od chwili, gdy Lisen ujrzała przepływającą zjawę statku i zeskoczyła z wysokiego balkonu w ciemność morza. Mniej trzeba było zrobić, niż można było się spodziewać, bowiem wieżę wzniesiono z miłością i bardzo wielką sztuką, a w kamienie wpojono magię, aby nie rozsypały się. Nigdy przedtem tu nie był; to miejsce sprawiało zbyt ostry ból. Zawahał się na progu przez moment, przypominając sobie wiele spraw. Potem drzwi otworzyły się pod jego dotykiem. W blasku księżyca spojrzał na komnaty na dolnym poziomie zrobione dla tych, którzy stali na straży. Zostawił je nietknięte i wszedł na górę. Mając zawsze w uszach dźwięk morza, wspinał się po nie wytartych, kamiennych stopniach, wędrując po spirali na szczyt jedynej wieżyczki i tak dotarł do pokoju, który należał do Lisen, Sprzęty były skromne, lecz przepięknej roboty i osobliwe, wykonane w Daniloth. Komnata była obszerna i jasna, bowiem wzdłuż zachodniej części łuku nie było ściany; zamiast niej rozciągało się od sufitu do posadzki wykonane sztuką Ginserata z Brenninu szklane okno, za którym rozpościerał się widok na oświetlone księżycem morze. Sól plamiła zewnętrzną stronę szyby. Podszedł do okna i otworzył je na oścież. Dwie połowy lekko rozsunęły się, wjeżdżając po szynach we wnęki uczynione dla nich we wklęsłych ścianach. Wyszedł na balkon. Głos morza był donośny; u stóp wieży roztrzaskiwały się fale. Stał tam długą chwilę, owładnięty smutkami zbyt licznymi, by je oddzielić od siebie, czy poradzić sobie z nimi. Spojrzał na lewo i dostrzegł rzekę. Jej nurt obok Anor spływał czerwienią przez rok od dnia, w którym ona umarła, i czyniła to wciąż każdego roku, gdy znów nadchodził ten dzień. Niegdyś ta rzeka miała nazwę. Teraz już nie.
Potrząsnął głową i zakrzątnął się. Zamknął ponownie okna i mając do tego mocy aż nadto, uczynił je czystymi. Rozsunął je jeszcze raz i tak zostawił, by nocne powietrze wpadło do pokoju, który stał zamknięty przez tysiąc lat. Znalazł w szufladzie świece, a potem pochodnie na dole schodów – drewno z Puszczy bezpieczne do palenia w tym miejscu. Zapalił pochodnie w obręczach na ścianie wzdłuż klatki schodowej, a potem rozmieścił świece w jedynej komnacie na górze i zapalił je wszystkie. W ich blasku zobaczył, że posadzka pokryta jest warstewką kurzu, choć, co dziwne, łóżko nie. Wtedy zobaczył coś jeszcze. Coś, co zmroziło nawet jego mądrą, przebiegłą krew. W kurzu widniały ślady stóp, nie jego, i prowadziły do tego łóżka. A na kapie – utkanej, jak wiedział, przez mistrzów w Seresh – leżała masa kwiatów: róże, sylvain, corandiel. Lecz to nie kwiaty przyciągnęły jego wzrok. Świece migotały w słonym wietrze od morza, lecz dawały wystarczająco blasku, by wyraźnie mógł dostrzec swe własne, małe ślady stóp w kurzu, a obok nich ślady mężczyzny, który wszedł do komnaty, by położyć te kwiaty na kołdrze. I ślady łap olbrzymiego wilka, który z niej wyszedł. Z bijącym sercem, zdjęty lękiem, który przyćmiewała litość, podszedł do tej barwnej masy kwiecia. Uświadomił sobie, że nie czuć było zapachu. Wyciągnął rękę. Kiedy tylko je dotknął, rozsypały się w proch na kołdrze. Starł pył bardzo delikatnie. Mógłby wypolerować posadzkę do połysku najmniejszym wysiłkiem swej mocy. Nie uczynił tego; nigdy nie czynił tego w swych własnych pokojach pod leśnym podłożem. Zszedłszy jeszcze raz po schodach, znalazł krzepką miotłę w jednym z pomieszczeń na dole, a potem silnymi, gospodarskimi ruchami, które świadczyły o starym przyzwyczajeniu, Flidais zamiótł komnatę Lisen przy świetle świec i księżyca, szykując ją na przyjęcie Guinevere. Po jakimś czasie zaczął śpiewać, bowiem jego duch skłaniał się do zabawy i śmiechu nawet w najmroczniejszych czasach. Była to pieśń, którą sam utkał z prastarych zagadek i odpowiedzi, jakie dla nich znalazł. Śpiewał, ponieważ przepełniała go tej nocy nadzieja – nadzieja, że ta, która przybywa, może być w posiadaniu odpowiedzi na jego najskrytsze marzenie. Był obecnością silną i jasną, a w całej Anor paliły się pochodnie i świece. Duch Gereinta nie mógł nie wyczuć go, śpiewającego i zmiatającego kurz szerokimi ruchami miotły. Dusza szamana przeleciała nad nim, porzucając znane prawdy lądu, by pomknąć, wirując i koziołkując, nad nigdy nie widziane morze w poszukiwaniu jednego statku wśród tylu fal. Gdy słońce zaszło po ich lewej stronie następnego wieczora, Brendel przepłynął stateczkiem zatokę i mijając ujście rzeki, skierował się ku małej przystani u stóp