Livianes

  • Dokumenty171
  • Odsłony54 347
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów308.6 MB
  • Ilość pobrań31 154

Kay Guy Gavriel - Sarantyńska mozaika 2 - Władca cesarzy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Kay Guy Gavriel - Sarantyńska mozaika 2 - Władca cesarzy.pdf

Livianes EBooki Kay Guy Gavriel Sarantyńska mozaika
Użytkownik Livianes wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 324 stron)

GUY GAVRIEL KAY WŁADCA CESARZY Kontynuacja Pożeglować do Sarancjum

PODZIĘKOWANIA Sarantyńską mozaikę przenika napięcie, jakie istniało w późnym świecie klasycznym między murami i dziczą, a częściowo jest ona wokół niego także zbudowana. Za zetknięcie mnie z tą dialektyką (oraz zachodzącymi w niej zmianami) jestem głęboko wdzięczny fundamentalnej pracy Simona Schamy Landscape and Memory. Jest to także dzieło, które zaznajomiło mnie z litewskim żubrem i związaną z nim symboliką, co pomogło mi stworzyć mojego własnego zubira. Ogólne i bardziej szczegółowe dzieła przytoczone w Pożeglować do Sarancjum dały również podstawy niniejszemu drugiemu tomowi, nad którym nadal unosi się duch Yeatsa, obecny między innymi w motcie. Powinienem też wspomnieć o wspaniałej pracy Guido Majna The Helping Hand: Man and Wound in the Ancient World. Jeśli chodzi o Persję i jej kulturę, to ogromnie użyteczne okazały się książki Richarda N. Frye’a i Prudence Oliver Harper. W sprawach związanych z zachowaniem się przy stole korzystałem z dzieł takich autorów, jak Wilkins i Hill (tekst oraz ko- mentarz do Archistrata), Andrew Dalby i Maguelonne Toussaint-Samat. Postawy względem sił nadprzyrodzonych badają w swoich książkach Gager, Kieckhefer i Flint oraz Henry Maguire, pod którego redakcją ukazał się zbiór szkiców, wydany przez instytut badawczy Dumbarton Oaks w Waszyngtonie. Ten sam instytut dysponuje także przekładami bizantyńskich rozpraw wojskowych, referatami przedstawionymi na rozmaitych sympozjach oraz pobudzającymi wyobraźnię przedmiotami, znajdującymi się w jego stałych zbiorach. Na bardziej osobistej płaszczyźnie wiele zawdzięczam umiejętnościom, przyjaźni oraz poświęceniu Johna Jarrolda, Johna Douglasa i Scotta Sellersa; jestem też dłużnikiem Catherine Marjoribanks, uważnej i wyrozumiałej redaktorki obu tomów niniejszej powieści. Jennifer Barclay z agencji Westwood Creative Artists wniosła do coraz bardziej złożonych negocjacji związanych ze sprzedażą praw za granicę inteligencję i niezbędne poczucie ironii. Pierwsze i jasne komentarze, szczególnie (lecz nie tylko) w sprawach medycznych, otrzymywałem jak zwykle od Rexa Kaya. Pragnę tu także odnotować moją wdzięczność za już piętnastoletnie wsparcie oraz niesłabnące zainteresowanie Leonarda i Alice Cohenów. Jeszcze dłużej źródłem pomysłów i dobrych rad jest Andy Patton, a w tym przypadku jestem mu szczególnie zobowiązany za rozmowy o Rawennie i świetle oraz o rozmaitych furtkach (i pułapkach), które musi pokonać powieściopisarz opisujący sztuki plastyczne. Są jeszcze dwie osoby, nieustannie znajdujące się w centrum mojego świata, a zatem i mojego dzieła. Można by powiedzieć, że to osoby nietrudne do odgadnięcia, lecz taka nonszalancja przesłoniłaby głębię tego, co chciałbym im przekazać. Dlatego też poprzestanę na wymienieniu Sybil i Laury, mojej matki i mojej żony.

Kołując coraz to szerszą spiralą... (przełożył Stanisław Barańczak)

I KRÓLESTWA ŚWIATŁA I MROKU

Rozdział 1 Kiedy zerwały się pierwsze ostre wiatry zimy, król królów Bassanii, Shirvan Wielki, Brat Słońca i Księżyców, Miecz Peruna, Bicz Czarnego Azala, wyjechał z otoczonego murami miasta Kabadh wraz ze znaczną częścią swego dworu i udał się na południowy zachód, by zapoznać się ze stanem fortyfikacji w tym rejonie ziem znajdujących się pod jego rządami, złożyć ofiary u pradawnego Świętego Ognia kasty kapłanów i zapolować na pustyni na lwy. Rankiem pierwszego dnia polowania został trafiony tuż pod obojczykiem. Strzała utkwiła głęboko i nikt spośród ludzi znajdujących się na piaskach nie śmiał próbować jej wyciągnąć. Króla królów zaniesiono w lektyce do pobliskiej warowni Kerakek. Zrodziła się obawa, że władca umrze. Wypadki na polowaniu zdarzały się często. Na bassanidzkim dworze przebywało wielu entuzjastycznych i niezbyt wprawnych strzelców. To zaś sprawiało, że prawdopodobieństwo wykrycia ewentualnego zabójcy było znikome. Shirvan nie byłby pierwszym królem zamordowanym w zamęcie królewskiego polowania. Mazendar, wezyr Shirvana, zarządził na wszelki wypadek obserwację trzech najstarszych synów króla, którzy wraz z nim wybrali się na południe. Było to użyteczne określenie maskujące prawdę: mężczyźni ci bowiem zostali zatrzymani pod strażą w Kerakeku. Jednocześnie wezyr wysłał do Kabadhu konnych posłańców z podobnym nakazem zatrzymania w pałacu ich matek. Tej zimy minęło dwadzieścia siedem lat rządów Wielkiego Shirvana w Bassanii. Jego orle spojrzenie było czyste, zapleciona broda wciąż czarna i nie widać było u niego żadnych oznak zbliżającego się podeszłego wieku. Wkrótce zapewne należało się spodziewać niecierpliwości wśród jego dorosłych synów, podobnie jak snucia zabójczych intryg przez królewskie żony. Zwykli ludzie mogli szukać wśród swoich dzieci radości, a w domu wsparcia i pociechy. Król królów nie żył tak, jak inni śmiertelnicy. Ciążyło mu brzemię boskości i władzy, a Nieprzyjaciel Azal zawsze czaił się gdzieś w pobliżu. W Kerakeku trzej królewscy lekarze, którzy razem z dworem odbyli podróż na południe, zostali wezwani do komnaty, gdzie na łożu spoczywał Wielki Król. Kolejno zbadali oni ranę i strzałę. Dotykali skóry wokół rany, próbowali wyjąć ostrze, delikatnie poruszając drzewcem na boki. Pobledli na widok tego, co zobaczyli. Strzały używane do polowania na lwy były najcięższe ze wszystkich. Gdyby połamać pióra i wypchnąć strzałę na wylot przez pierś, uszkodzenia wewnętrzne byłyby ogromne, śmiertelne. Żelazna kryza grota była tak szeroka i strzała wbiła się tak głęboko, że nie sposób jej było wyciągnąć. Ktoś, kto spróbowałby to zrobić, rozerwałby królewskie ciało, wydzierając wraz ze strzałą życie. Gdyby pokazano lekarzom jakiegokolwiek innego pacjenta w takim stanie, wszyscy zapewne wypowiedzieliby słowa oficjalnej formuły wycofania się: „Z tą przypadłością nie będę walczył”. Wtedy nikt nie mógłby przypisać im winy za późniejszą śmierć pacjenta. Oczywiście nie wolno było tego powiedzieć, jeśli pacjentem był król. W przypadku Brata Słońca i Księżyców lekarze musieli przyjąć na siebie obowiązek leczenia, walczyć z tym, co zastali, i przystąpić do uzdrowienia władcy z ran lub choroby. Jeśli pacjent przyjęty do leczenia umierał, słusznie winiono za to lekarza, który, jeśli pacjent był zwykłym człowiekiem, musiał wypłacić rodzinie określoną grzywnę jako zadośćuczynienie. W tym przypadku można się było spodziewać, że lekarz zostanie spalony żywcem na stosie pogrzebowym Wielkiego Króla. Ci, którzy otrzymali na dworze stanowisko medyczne wraz z towarzyszącym temu bogactwem i sławą, doskonale o tym wiedzieli. Gdyby król umarł na pustyni, jego lekarze – trzej

znajdujący się w tej komnacie oraz ci, którzy zostali w Kabadhu – zostaliby zaliczeni w poczet szacownych żałobników z kasty kapłańskiej, obecnych przy obrzędach pogrzebowych u Świętego Ognia. Teraz było inaczej. Wśród lekarzy zebranych pod oknem wywiązała się szeptana dyskusja. Ich mistrzowie przekazali im jako naukę – dawno temu – że bardzo ważne jest zachowanie w obecności pacjenta niezmąconego spokoju. Zalecenie to w obecnej sytuacji nie było ściśle przestrzegane. Kiedy w rozgrywających się wydarzeniach tkwi – niczym zakrwawiona strzała – kwestia własnego życia, trudno zdobyć się na spokój i równowagę ducha. Jeden po drugim, w porządku starszeństwa, trzej lekarze po raz wtóry zbliżyli się do mężczyzny leżącego na łóżku. Jeden po drugim ukorzyli się przed nim, wstali, ponownie dotknęli czarnej strzały, nadgarstka króla i jego czoła, zajrzeli mu w otwarte i pełne wściekłości oczy. Jeden po drugim z drżeniem powiedzieli to, co musieli wypowiedzieć: „Z tą przypadłością będę walczył”. Kiedy trzeci lekarz wypowiedział te słowa, a następnie niepewnie się wycofał, w pomieszczeniu oświetlonym lampami i trzaskającym ogniem zapadła cisza, mimo że zebrało się w nim dziesięciu mężczyzn. Na dworze zaczął wiać wiatr. W tej ciszy rozległ się niski głos samego Shirvana, cichy, lecz wyraźny, wręcz boski. Król powiedział: – Oni nic nie mogą zrobić. Widać to po ich twarzach. W ustach im zaschło ze strachu, ich myśli pędzą jak piasek niesiony wiatrem. Nie mają pojęcia, co robić. Zabierzcie ich sprzed naszych oczu i zabijcie ich. Są nic niewarci. Zróbcie to. Znajdźcie naszego syna Damnazesa i rozciągnijcie go między palikami na pustyni, by pożarły go dzikie zwierzęta. Jego matka ma zostać oddana pałacowym niewolnikom w Kabadhu, by mogli się zabawić. Zróbcie to. A potem idźcie do naszego syna Murasha i każcie go przyprowadzić do nas. – Tu Shirvan przerwał, by zaczerpnąć tchu, by nie poddać się upokarzającej słabości bólu. – Przyprowadźcie też do nas kapłana z żarem Świętego Płomienia. Wygląda na to, że umrzemy w Kerakeku. Wszystko się dzieje z boskiej woli Peruna. Anahita czeka na nas wszystkich. Tak zostało zapisane i tak się wciąż zapisuje. Zrób te wszystkie rzeczy, Mazendarze. – Żadnego lekarza, mój wielki panie? – zapytał oschłym tonem mały, pulchny wezyr z podkrążonymi oczyma. – W Kerakeku? – spytał król królów głosem pełnym goryczy i wściekłości. – Na tej pustyni? Zastanów się, gdzie jesteśmy. Kiedy to mówił, z rany, w której tkwiła czarna strzała z czarnymi piórami, zaczęła wypływać krew. Królewska broda była poplamiona ciemną posoką. Wezyr skłonił głowę. Trzej skazani lekarze zostali wyprowadzeni z komnaty. Nie protestowali, nie stawiali oporu. Tego zimowego dnia w Bassanii, nad odległą fortecą na skraju piasków, słońce minęło już zenit i zaczęło zachodzić. Czas biegł nieubłaganie; to, co miało się zdarzyć, zostało zapisane już dawno temu. Czasami ludzie nieoczekiwanie znajdują odwagę, zaskakując samych siebie i zmieniając bieg własnego życia oraz wydarzeń. Mężczyzna, który ukląkł przy łożu, przyciskając czoło do przykrytej dywanem podłogi, był dowódcą fortecy Kerakek. Mądrość, rozwaga, instynkt samozachowawczy podpowiadały mu, by owego dnia zachowywać milczenie wśród tych ugrzecznionych, niebezpiecznych dworaków. Później nie potrafił wyjaśnić, dlaczego się odezwał. Wspominając to, trząsł się jakby w gorączce, i pił zbyt wiele wina, nawet w dzień wstrzemięźliwości. – Królu mój – odezwał się w komnacie oświetlonej blaskiem ognia – mamy tu w wiosce poniżej fortecy lekarza, który wiele podróżował. Może moglibyśmy go wezwać?

Spojrzenie Wielkiego Króla zdawało się już przebywać gdzie indziej, u Peruna i Pani, poza kresem i z dala od drobnych spraw śmiertelnego życia. – Po co zabijać jeszcze jednego człowieka? – zapytał. Mówiono, zapisano na pergaminie i wyryto na kamiennych tablicach, że na tronie w Kabadhu nigdy nie siedział z berłem i kwiatem w dłoni człowiek bardziej łaskawy i litościwy, bardziej przesiąknięty duchem bogini Anahity. Lecz Pani Anahita zwana też była Zbieraczką, która wzywa ludzi ku ich końcowi. Wezyr mruknął cicho: – Zróbmy tak. Czy ma to jakieś znaczenie, panie? Mogę po niego posłać? Król królów leżał przez chwilę nieruchomo, po czym krótkim, obojętnym gestem wyraził zgodę. Wydawało się, że jego gniew już się wypalił. Spojrzenie oczu o ciężkich powiekach powędrowało ku ogniowi i na nim się zatrzymało. Na znak dany przez wezyra wyszedł jeden z dworzan. Mijał czas. Na pustyni za murami fortecy oraz w leżącej poniżej wiosce zbudził się północny wiatr. Porywał drobinki piasku, niwelując wydmy i tworząc je w innych miejscach, a lwy, na które nikt nie polował, chroniły się w swoich jaskiniach wśród skał, czekając nocy. Błękitny księżyc Anahity wzeszedł późnym popołudniem, stanowiąc przeciwwagę dla nisko stojącego słońca. W fortecy Kerakek wyszło na ten suchy wiatr kilku ludzi, by zabić trzech lekarzy, zabić królewskiego syna, wezwać królewskiego syna, zanieść wiadomość do Kabadhu, wezwać do komnaty króla królów kapłana ze Świętym Ogniem. Oraz by znaleźć i sprowadzić jeszcze jednego mężczyznę. * * * Rustem z Kerakeku, syn Zoraha, siedział ze skrzyżowanymi nogami na tkanej ispahańskiej macie, co zwykle robił, kiedy nauczał. Teraz czytał, od czasu do czasu zerkając na swoich czterech uczniów, którzy starannie przepisywali fragmenty jednego z jego cennych tekstów. Zajmowali się dziełem Meroviusa o kataraktach; każdy uczeń przepisywał inną stronę. Będą się nimi codziennie wymieniać, aż wszyscy staną się posiadaczami egzemplarza rozprawy. Rustem wyznawał pogląd, że w leczeniu większości – choć nie wszystkich – chorób oczu należy propagować zachodnie podejście tego starożytnego Trakezyjczyka. Przez okno wychodzące na zakurzoną drogę wpadały do pomieszczenia podmuchy wiatru. Na razie były łagodne i dość przyjemne, lecz Rustem wyczuwał w nich zbliżającą się burzę. W powietrzu będzie pełno piasku. Kiedy z pustyni wiał wiatr, w leżącej poniżej fortecy wiosce Kerakek piasek wdzierał się wszędzie. Już się do niego przyzwyczaili: do jego smaku w jedzeniu, do szorstkości ubrania i pościeli, do nieprzyjemnego uczucia w intymnych zakamarkach ciała. Zza uczniów, ze sklepionego przejścia prowadzącego do pomieszczeń rodziny, dobiegł cichy szelest; Rustem zobaczył na podłodze cień. To Shaski pojawił się na swoim posterunku za zasłoną z koralików, gdzie będzie czekał na rozpoczęcie bardziej interesującej części popołudniowych nauk. Siedmioletni syn Rustema wykazywał zarówno cierpliwość, jak i pełne zapału zdecydowanie. Przed niespełna rokiem zaczął przeciągać małą matę ze swojej sypialni tuż za próg pokoju, w którym odbywały się lekcje. Siadywał na niej ze skrzyżowanymi nogami i słuchał zza zasłony wykładów ojca. Mógłby tak spędzać całe popołudnia, a jeśli przychodziły matki czy służący, by go zabrać, wracał do korytarzyka, kiedy tylko udawało mu się uciec. Obie żony Rustema wyznawały pogląd, że słuchanie szczegółowych opisów krwawych ran i płynów ustrojowych nie jest odpowiednim zajęciem dla małego dziecka, lecz lekarz uznał zainteresowanie chłopca za zabawne i w drodze negocjacji z żonami ustalił, że Shaski będzie mógł słuchać za drzwiami, jeśli odrobi lekcje i wypełni obowiązki domowe. Wydawało się, że

uczniom też się podoba niewidzialna obecność chłopca w korytarzyku i raz czy dwa poprosili go, by odpowiedział na pytanie ojca. Nawet dla ostrożnego, pełnego rezerwy mężczyzny było coś ujmującego w tym, jak siedmiolatek przepisowo oznajmiał: „Z tą przypadłością będę walczył”, a następnie szczegółowo opisywał proponowane leczenie bolesnego zapalenia palca u nogi albo kaszlu powodującego odkrztuszanie krwi i flegmy. Ciekawe było to, myślał Rustem, leniwie gładząc swą starannie przystrzyżoną w klin brodę, że bardzo często odpowiedzi Shaskiego były dobre. Raz nawet sam poprosił chłopca, by odpowiedział na pytanie, chcąc w ten sposób zawstydzić ucznia nie przygotowanego do lekcji po całonocnej pijatyce; co prawda jeszcze tego samego wieczoru żałował, że to zrobił. Młodym mężczyznom należała się od czasu do czasu wizyta w gospodzie. Uczyli się wtedy, jak wygląda życie i przyjemności zwykłych ludzi, a poza tym dzięki temu nie groziło im, że się zbyt wcześnie zestarzeją. Lekarz powinien znać naturę ludzi oraz ich słabości i nie osądzać szaleństw młodości zbyt surowo. Osąd należy do Peruna i Anahity. Rustem dotknął brody i przypomniał sobie myśl, jaka nawiedziła go zeszłego wieczoru: czas znów ją ufarbować. Zastanawiał się, czy wciąż jest konieczne rozjaśnianie jasnego brązu pasemkami siwizny. Kiedy przed czterema laty po powrocie z Wysp Ispahańskich i Abdżarskich osiadł w rodzinnym mieście i rozpoczął praktykę lekarską oraz otworzył szkołę, uznał, że rozsądnie będzie zdobyć nieco wiarygodności przez dodanie sobie lat. Na wschodzie ispahańscy lekarze-kapłani podpierali się laskami, których nie potrzebowali, celowo przybierali na wadze i wypowiadali słowa modulowanym głosem lub z oczyma utkwionymi w dal, a wszystko po to, by prezentować sobą pożądany obraz godności i powodzenia. Człowiek, który w wieku dwudziestu siedmiu lat przedstawia się jako nauczyciel medycyny, podczas gdy wielu innych dopiero wtedy zaczyna studia, rzeczywiście jest nieco zarozumiały. Dwóch jego uczniów w tym pierwszym roku było starszych od niego. Zastanawiał się, czy o tym wiedzieli. Czy jednak po osiągnięciu pewnego punktu prowadzona praktyka i udzielane nauki nie mówią same za siebie? Tu, w Kerakeku leżącym na krawędzi południowych pustyń, wieśniacy szanowali, a nawet czcili Rustema. Często wzywano go do fortecy, do rannych i chorych żołnierzy, co wywoływało gniew i przygnębienie kolejnych wojskowych lekarzy. Nie istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, by uczniowie, którzy do niego pisali, a potem odbywali tak daleką drogę, by pobierać u niego nauki – niektórzy z nich byli nawet wyznawcami Dżada z Sarancjum i przybywali zza amoryjskiej granicy – odjechali z powrotem, dowiedziawszy się, że Rustem z Kerakeku nie jest zgrzybiałym uczonym, lecz młodym mężem i ojcem, który ma talent do medycyny i który czytał oraz podróżował więcej od innych. Być może. Uczniowie albo potencjalni uczniowie potrafili być nieprzewidywalni pod wieloma względami, a pieniądze, które przynosiło nauczanie, były niezbędne mężczyźnie mającemu teraz dwie żony i dwoje dzieci – szczególnie że obie kobiety pragnęły jeszcze jednego dziecka, w i tak zatłoczonym domu. Tylko nielicznych mieszkańców Kerakeku było stać na opłacenie lekarza, a w mieście praktykował jeszcze jeden medyk – dla którego Rustem żywił ledwie maskowaną pogardę – co tym bardziej zmniejszało i tak mizerne dochody, jakie dawało się tu uzyskać. W sumie chyba najlepszym wyjściem było nie zmieniać tego, co się sprawdzało. Jeśli pasma siwizny w brodzie uspokoiły choćby kilku ewentualnych uczniów czy wojskowych urzędników w zamku (gdzie rzeczywiście można było zarobić), to Rustem uznał, że warto posługiwać się farbą. Znów wyjrzał przez okno. Niebo nad jego niewielkim ogrodem ziołowym pociemniało. Prawdziwa burza wprowadziłaby zamęt, a utrata światła mogła zakłócić lekcje oraz utrudnić popołudniowe udzielanie porad. Rustem odchrząknął. Czterej uczniowie, obznajomieni z jego

zwyczajami, odłożyli przybory do pisania i podnieśli wzrok. Rustem skinął głową i na ten znak uczeń znajdujący się najbliżej drzwi wejściowych podszedł do nich, by wpuścić pierwszego z pacjentów czekających na zadaszonym portyku. Zwykle leczył ludzi rano, a nauk udzielał po południowym odpoczynku, ale wieśniacy mający największe trudności z uiszczeniem zapłaty często zgadzali się na przyjęcie przez Rustema po południu w obecności jego uczniów, co stanowiło część procesu nauczania. Wielu pacjentom tak troskliwa opieka schlebiała, innych krępowała, ale wiedziano w Kerakeku, że w ten sposób można zyskać dostęp do młodego lekarza, który studiował na mistycznym Wschodzie, skąd wrócił z tajemnicami ukrytego świata. Kobieta, która właśnie weszła do pokoju i stanęła niepewnie pod ścianą, gdzie Rustem wieszał zioła i trzymał na półkach garnuszki i lniane woreczki z lekami, miała w prawym oku początki zaćmy. Rustem o tym wiedział; oglądał już kiedyś to oko i postawił diagnozę. Przygotowywał się zawczasu i jeżeli niedomagania wieśniaków na to pozwalały, traktaty, których uczniowie uczyli się na pamięć albo które przepisywali, uzupełniał praktycznymi doświadczeniami i uwagami. Lubił mawiać, że niewiele przyjdzie z wyuczenia się wszystkiego, co al-Hizari powiedział o amputacji, jeżeli nie wie się, jak używać piły. Sam spędził sześć tygodni ze swoim wschodnim nauczycielem na zakończonej klęską ispahańskiej kampanii przeciwko powstańcom na północno-wschodnich rubieżach kraju. Nauczył się używać piły. Ponadto widział owego lata dość nagłych śmierci i rozpaczliwego, pełnego ludzkiej nędzy bólu, by wrócić do żony i małego dziecka, z którym rzadko się widywał przed wyjazdem na wschód. Po powrocie Rustema pojawił się ten dom i ogród na skraju wioski, a potem jeszcze jedna żona i malutka dziewczynka. Chłopczyk, którego przedtem zostawił z matką, miał teraz siedem lat i siedział właśnie na macie pod drzwiami pokoju lekarskiego, słuchając wykładów ojca. A lekarzowi Rustemowi wciąż śniło się podczas niektórych nocy pole bitwy na wschodzie, kiedy odcinał kończyny krzyczącym mężczyznom w dymiącym, niepewnym świetle pochodni płonących na wietrze, ponieważ słońce nie chciało już patrzeć na masakrę. Pamiętał czarne fontanny krwi, pamiętał, jak cały był pokryty jej gorącymi plamami; spryskane nią miał ubranie, twarz, włosy, ręce, pierś... sam stawał się ociekającym posoką potworem. Ręce miał tak śliskie, że ledwie mógł utrzymać narzędzia potrzebne do piłowania, cięcia i przyżegania, a ranni przybywali nie kończącym się korowodem, bez chwili przerwy, nawet po zapadnięciu nocy. Następnego ranka uznał, że są gorsze rzeczy niż wiejska praktyka w Bassanii, i od tego czasu trwał niezłomnie w tym przekonaniu, chociaż czasami budziła się w nim ambicja i mówiła co innego, uwodzicielska i niebezpieczna niczym kurtyzana z Kabadhu. Rustem znaczną część swego dorosłego życia usiłował wyglądać na starszego, niż był w rzeczywistości. Nie był jednak stary. Jeszcze nie. O zmroku, kiedy zwykle pojawiają się takie myśli, wiele razy zastanawiał się, co by zrobił, gdyby do jego drzwi zastukały możliwość i ryzyko. Kiedy potem to wspominał, nie pamiętał, czy owego dnia rzeczywiście rozległo się stukanie do drzwi. Wydarzenia zaczęły rozwijać się z zawrotną szybkością i Rustem mógł to stukanie przeoczyć. Wydawało mu się jednak, że drzwi wejściowe po prostu nagle rozwarły się z hukiem, niemal uderzając pacjentkę, która czekała pod ścianą, a do cichego pokoju wpadli ciężko obuci żołnierze, napełniając go chaosem świata. Rustem znał jednego z przybyłych, ich dowódcę – stacjonował on w Kerakeku od dłuższego czasu. Twarz miał wykrzywioną, oczy rozszerzone, płonące jakby w gorączce. Kiedy się odezwał, jego chrapliwy głos przypominał zgrzytanie piły do drewna. – Masz przyjść! Natychmiast! Do fortecy!

– Czy coś się stało? – zapytał Rustem ze swojej maty starannie modulowanym głosem, nie zważając na rozkazujący ton żołnierza, usiłując przywrócić spokój własnym zachowaniem. Była to część lekarskiego wyszkolenia i Rustem chciał, by uczniowie zobaczyli, jak wprowadza je w życie. Ludzie przychodzący do lekarza często byli poruszeni; lekarz nie mógł sobie na to pozwolić. Zauważył, że kiedy żołnierz wypowiadał pierwsze słowa, był zwrócony na wschód. To neutralna wróżba. Pochodził oczywiście z kasty wojowników, co mogło być albo dobre, albo złe, zależnie od kasty chorego. Wiatr wiał z północy: niedobrze, ale przez okno nie było widać ani słychać żadnych ptaków, co w pewien sposób równoważyło zły omen. – Wypadek! Tak! – wrzasnął żołnierz, nie wykazując ani krzty opanowania. – Szybko! Chodzi o króla królów! Strzała! Spokój Rustema zniknął niczym rekruci mający przed sobą sarantyńską kawalerię. Jeden z uczniów głośno wciągnął powietrze. Kobieta z chorym okiem padła na podłogę i ze szlochem zwinęła się w kłębek. Rustem wstał szybko, usiłując uporządkować galopujące myśli. Do pokoju weszło czterech ludzi. Pechowa liczba. Razem z kobietą było ich pięcioro. Czy można ją policzyć, by złagodzić złowróżbne znaki? Obliczając pośpiesznie swoje szanse, podszedł do dużego stołu obok drzwi i chwycił niewielką lnianą torbę. Wrzucił do niej kilka wiązek ziół i garnuszków z lekami, po czym wziął do ręki skórzany futerał z narzędziami chirurgicznymi. W zwykłych okolicznościach wysłałby najpierw z torbą ucznia albo służącego, by uspokoić ludzi w fortecy, i by nikt nie widział, jak wypada na dwór, lecz ta sytuacja nie pozwalała na zwykłe zachowanie. Chodzi o króla królów! Rustem zdał sobie sprawę, że mocno bije mu serce. Usiłował uspokoić oddech. Czuł się tak, jakby zaraz miał dostać zawrotów głowy. W gruncie rzeczy bał się. Z wielu powodów. Nie wolno było tego okazywać. Biorąc do ręki laskę, rozmyślnie zwolnił i włożył na głowę kapelusz. Odwrócił się do żołnierza, ustawiając się twarzą dokładnie na północ, i powiedział: – Jestem gotowy. Możemy iść. Czterej żołnierze wypadli na dwór przed nim. Rustem zatrzymał się, by zadbać o porządek w pomieszczeniu, które opuszczał. Patrzył na niego Bharai, jego najlepszy uczeń. – Możecie ćwiczyć z narzędziami chirurgicznymi na warzywach, a potem na kawałkach drewna, posługując się sondami – rzekł Rustem. – Oceniajcie się nawzajem. Wyślijcie pacjentów do domu. Jeśli wiatr się wzmoże, zamknijcie okiennice. Macie pozwolenie na rozpalenie ognia i użycie oliwy do lamp. – Panie – odparł Bharai z ukłonem. Rustem wyszedł na dwór. Zatrzymał się w ogrodzie i znów stając twarzą ku północy, na złączonych stopach, urwał trzy pędy bambusa. Może ich potrzebować na sondy. Podnieceni i przerażeni żołnierze czekali niecierpliwie na drodze. Powietrze pulsowało niepokojem. Rustem wyprostował się, wymruczał modlitwę do Peruna i Pani, i odwrócił się, by podejść do żołnierzy. Zauważył wtedy Katyun i Dżaritę stojące we frontowych drzwiach domu. W ich spojrzeniu malował się strach, a oczy Dżarity były ogromne, co widział nawet z tej odległości. Patrzyła na niego w milczeniu, opierając się o Katyun i trzymając na rękach niemowlę. Pewnie któryś z żołnierzy powiedział kobietom, co się dzieje. Rustem kiwnął do nich uspokajająco głową; Katyun odpowiedziała mu tym samym i położyła Dżaricie rękę na ramieniu. Nic im nie będzie. Jeśli wróci. Wyszedł przez bramkę na drogę, robiąc pierwszy krok prawą stopą i wzrokiem szukając jakiegoś znaku w górze wśród ptaków. Nie zauważył żadnego – wszystkie schroniły się przed coraz silniejszym wiatrem. Tu nie znajdzie żadnej wróżby. Wolałby, by przysłano inną liczbę żołnierzy. Ktoś powinien być mądrzejszy. Teraz jednak niewiele da się zrobić. W fortecy zapali

kadzidło jako ofiarę błagalną. Rustem mocniej uchwycił laskę i usiłował przywołać na twarz wyraz spokoju. Nie sądził, by mu się to udało. Król królów. Strzała. Zatrzymał się gwałtownie na zakurzonej drodze. W chwili, kiedy to zrobił, przeklinając się za głupotę i szykując do powrotu do pokoju lekarskiego, wiedząc, jak bardzo to zły omen, usłyszał za sobą głos. – Tato – powiedział ktoś cicho. Rustem odwrócił się i zobaczył, co jego syn trzyma w rękach. Serce mu na chwilę stanęło albo przynajmniej tak mu się wydało. Z nagłym trudem przełknął ślinę. Zmusił się do zaczerpnięcia jeszcze jednego głębokiego oddechu, stojąc bardzo spokojnie tuż za bramką. – Tak, Shaski – odezwał się cicho. Kiedy tak patrzył na chłopca stojącego w ogrodzie, ogarnął go dziwny spokój. Obserwowali go jego uczniowie i pacjenci zbici w ciasną grupkę na portyku, żołnierze stojący na drodze, kobiety w drzwiach. Wiał wiatr. – Ten człowiek powiedział... mówił o strzale, tato. I Shaski wyciągnął małe dłonie, podając ojcu narzędzie, które przyniósł z sobą. – Rzeczywiście, mówił o strzale – powtórzył poważnie Rustem. – A więc powinienem to wziąć z sobą, prawda? Shaski skinął głową. Stał wyprostowany, a w jego ciemnych oczach kryła się powaga kapłana składającego ofiarę. „On ma siedem lat”, pomyślał Rustem. „Niech Anahita ma go w swej opiece”. Przeszedł przez drewnianą bramkę, pochylił się i wziął od drobnego chłopca wąskie skórzane etui. Narzędzie było darem pożegnalnym od jego ispahańskiego nauczyciela. Żołnierz istotnie wspomniał o strzale. Rustem poczuł nagłe, całkiem nieoczekiwane pragnienie, by położyć rękę na tych ciemnobrązowych, kędzierzawych włosach i poczuć ciepło główki syna. Oczywiście wiązało się to z możliwością utraty życia. To mogło być pożegnanie. Nie można odmówić leczenia króla królów, a zależnie od tego, gdzie utkwiła strzała... Wyraz twarzy Shaskiego był pełen niezwykłego napięcia, jakby chłopiec rzeczywiście miał jakieś nadprzyrodzone przeczucia. To oczywiście było niemożliwe, ale właśnie uratował ojca przed straszliwie niepomyślną czynnością, jaką był powrót do pokoju lekarskiego, skoro już raz z niego wyszedł i zebrał pędy bambusa, albo przed posłaniem tak kogoś innego. Rustem stwierdził, że nie może wydusić słowa. Patrzył jeszcze przez chwilę na Shaskiego, a potem zerknął na żony. Nie było czasu, by cokolwiek im powiedzieć. Jednak świat wtargnął do jego domu. To, co ma się stać, zostało zapisane dawno temu. Rustem odwrócił się, szybko przeszedł przez bramkę, a potem poszedł z żołnierzami stromą drogą pod górę, prosto w porywy północnego wiatru. Nie oglądał się, wiedząc, jaka się z tym wiąże wróżba, ale był pewien, że Shaski wciąż tam stoi i patrzy za nim, sam w ogrodzie, prosty jak włócznia, mały jak trzcina nad brzegiem rzeki. *** Vinaszh, syn Vinaszha, dowódca południowej twierdzy Kerakek, urodził się daleko na południu, w maleńkiej oazie na wschód od Quandiru, na osamotnionej zielonej wysepce otoczonej zewsząd pustynią. Była to oczywiście osada targowa. Wymieniano tam towary i usługi ze smagłymi, ponurymi plemionami ludzi piasku, przyjeżdżającymi na wielbłądach, a potem znów znikającymi na drgającym horyzoncie. Dorastając jako syn kupca, Vinaszh dość dobrze poznał koczownicze plemiona, zarówno w czasach handlu i pokoju, jak i wtedy, gdy Wielki Król wysyłał swoje armie na południe w kolejnej bezowocnej próbie wymuszenia dojścia do morza leżącego poza piaskami. Uniemożliwiała to raz po raz pustynia, przynajmniej w takim samym stopniu, jak przemierzające

ją dzikie plemiona. Ani piaski, ani ci, co wśród nich mieszkali, nie mieli ochoty dać się ujarzmić. Jednakże dzieciństwo spędzone na południu uczyniło z Vinaszha – który porzucił kupieckie życie na rzecz armii – doskonałego, oczywistego kandydata na dowódcę jednej z pustynnych fortec. Kiedy osiągnął odpowiedni stopień, urzędnicy w Kabadhu wykazali się nieczęsto spotykaną jasnością myśli, dając mu pod komendę Kerakek, a nie na przykład dowódz- two nad żołnierzami strzegącymi jakiegoś portu rybackiego na północy, gdzie miałby do czynienia z kupcami odzianymi w futra i najeźdźcami z Moskavu. Czasami wojsku udawało się zrobić coś właściwie, niemal wbrew sobie samemu. Vinaszh znał pustynię, darzył ją należytym szacunkiem i nie przeszkadzał mu piasek w łóżku czy zagłębieniach ciała. Mimo to nic w jego wcześniejszym życiorysie nie wskazywało, że służący w wojsku syn kupca Vinaszha mógłby mieć dość zuchwałości, by nie pytany odezwać się w obecności najpotężniejszych osób w Bassanii i zaproponować wezwanie do umierającego króla królów małomiasteczkowego lekarza, nie pochodzącego nawet z kasty kapłanów. Oprócz innych konsekwencji, słowa te sprowadziły ryzyko śmierci na samego komendanta. Gdyby później ktoś uznał, że leczenie wiejskiego doktora przyśpieszyło lub spowodowało śmierć króla – nawet gdyby Wielki Shirvan już zwrócił twarz do ognia, jakby szukając w płomieniach Peruna od Gromu lub ciemnej postaci Pani – to Vinaszh straciłby życie. Strzała tkwiła bardzo głęboko. Z rany powoli sączyła się krew, plamiąc pościel i lniane chusty ułożone wokół. Właściwie na cud zakrawał fakt, że król wciąż oddychał, że wciąż pozostawał wśród swoich dworzan, nieruchomym wzrokiem obserwując taniec płomieni. Na zewnątrz wzmagał się pustynny wiatr. Pociemniało niebo. Shirvan najwyraźniej nie miał chęci przekazywać dworzanom żadnych ostatnich wskazówek ani oficjalnie wyznaczyć swego następcy, chociaż wykonał gest, pozwalający się domyślać jego wyboru. Przy łóżku modlił się na klęczkach trzeci syn króla, Murash; posypawszy sobie głowę i ramiona gorącym popiołem z paleniska, kiwał się przód i w tył. Innych królewskich synów nie było. Oprócz ciężkiego oddechu Wielkiego Króla w pokoju było słychać tylko głos Murasha, wznoszący się i opadający w szybkim, modlitewnym rytmie. Kiedy w końcu dobiegł z korytarza tupot obutych nóg, dało się go w tej ciszy wyraźnie słyszeć, nawet mimo zawodzenia wiatru. Vinaszh zaczerpnął tchu i na chwilę zamknął oczy, wzywając Peruna i przeklinając rytualnie Wiecznego Nieprzyjaciela Azala. Następnie odwrócił się i zobaczył, jak przez otwarte drzwi wchodzi lekarz, który wyleczył go z krępującej wysypki, jakiej nabawił się podczas jesiennego zwiadu w kierunku nadgranicznych sarantyńskich miast i fortów. Lekarz, poprzedzający wyraźnie przerażonego dowódcę straży Vinaszha, postąpił kilka kroków, a następnie zatrzymał się, wsparty na lasce, i rozejrzał po pokoju; dopiero potem spojrzał na postać leżącą na łóżku. Nie miał z sobą żadnego służącego – na pewno wyszedł z domu w wielkim pośpiechu, Vinaszh wydał swemu dowódcy wyraźne rozkazy – i sam niósł swoją torbę. Nie oglądając się do tyłu, wyciągnął lnianą torbę, laskę i jakieś narzędzie w futerale, a dowódca straży skwapliwie je od niego wziął. Lekarz – nazywał się Rustem – miał powściągliwy, pozbawiony wesołości sposób bycia, który niezbyt się podobał Vinaszhowi, ale studiował w Ispahanie, raczej nie powodował śmierci pacjentów i rzeczywiście wyleczył go z tej wysypki. Lekarz przygładził siwiejącą brodę, po czym ukląkł i ukorzył się, wykazując się nagle stosownym zachowaniem. Wstał na słowo wypowiedziane przez wezyra. Król nie odwrócił wzroku od ognia; młody książę nie przerwał modlitwy. Lekarz skłonił się wezyrowi, a potem ostrożnie się odwrócił – Vinaszh zauważył, że ustawił się prosto na zachód – i powiedział ener- gicznie:

– Z tą przypadłością będę walczył. Nie zbliżył się nawet – a co dopiero mówić o zbadaniu – do pacjenta, ale właściwie nie miał żadnego wyboru. Musiał zrobić, co w jego mocy. „Po co zabijać jeszcze jednego człowieka?”, zapytał przedtem król. Proponując sprowadzenie lekarza, Vinaszh prawie na pewno skazał go na śmierć. Lekarz odwrócił się, by spojrzeć na niego. – Byłbym wdzięczny, gdyby komendant garnizonu został mi do pomocy. Być może przyda mi się doświadczenie żołnierza. Natomiast muszę prosić pozostałych szlachetnych i łaskawych panów o opuszczenie tego pokoju. – Nie odejdę od ojca – odezwał się gwałtownie książę, nie wstając z kolan. Kiedy ustanie oddech człowieka leżącego na łóżku, Murash prawie na pewno zostanie królem królów, Mieczem Peruna. – To zrozumiałe pragnienie, mój książę – rzekł spokojnie lekarz. – Jeśli jednak drogi jest ci ukochany ojciec, a widzę, że tak jest, i chcesz mu teraz pomóc, zaszczycisz mnie, czekając na zewnątrz. Nie można dokonać zabiegu chirurgicznego w tłumie ludzi. – Nie będzie żadnego... tłumu – stwierdził wezyr, krzywiąc usta przy tym słowie. – Książę Murash pozostanie, podobnie jak ja. Ani ty, ani dowódca nie pochodzicie z kasty kapłanów. Dlatego musimy tu zostać. Wszyscy inni wyjdą, jak o to prosisz. Lekarz po prostu potrząsnął głową. – Nie, panie mój. Zabij mnie już teraz, jeśli chcesz. Nauczono mnie jednak, w co wierzę, że nie wolno udzielać pomocy choremu w obecności jego rodziny i przyjaciół. Wiem, że aby zostać królewskim lekarzem, trzeba pochodzić z kasty kapłanów. Nie mam jednak takiej pozycji... jedynie służę Wielkiemu Królowi, wezwany do niego w potrzebie. Inaczej na nic się nie przydam królowi królów, a jeśli tak się stanie, to moje życie będzie dla mnie ciężarem. Vinaszh pomyślał, że ten lekarz to nadęty, przedwcześnie siwiejący, ale odważny pedant. Zobaczył, że książę Murash podnosi czarne, płonące oczy. Zanim jednak zdążył się odezwać, z łóżka dobiegł słaby, zimny głos: – Słyszałeś, co powiedział lekarz. Został tu sprowadzony z powodu swoich umiejętności. Dlaczego w mojej obecności toczą się jakieś spory? Wyjdźcie. Wszyscy. Zapadła cisza. – Oczywiście, łaskawy panie – odezwał się wezyr Mazendar, a książę wstał niepewnie, otwierając i zamykając usta. Król wciąż nie odrywał wzroku od płomieni. Vinaszhowi wydawało się, jakby jego głos już dobiegał z miejsca położonego gdzieś poza dziedzinami żywych ludzi. Umrze on, umrze doktor, bardzo prawdopodobne, że umrze Vinaszh. Dobiegając kresu życia, okazał się głupcem i durniem. Ludzie zaczęli nerwowo wychodzić na korytarz, gdzie zapalono już pochodnie umieszczone w ściennych uchwytach. Wiatr świstał nieziemskim, tęsknym zawodzeniem. Vinaszh zobaczył, jak jego dowódca straży położył na ziemi rzeczy lekarza, po czym szybko wyszedł. Młody książę zatrzymał się tuż przed smukłym lekarzem, który stał nieruchomo, czekając, aż wszyscy opuszczą pokój. Murash uniósł dłonie i mruknął cicho, lecz groźnie: – Uratuj go, albo tymi palcami zakończę twoje życie. Przysięgam na grom Peruna. Doktor nie odpowiedział, a jedynie skinął głową, spokojnie patrząc na dłonie zdenerwowanego księcia, które otwarły się, zamknęły i skręciły przed jego twarzą w nagłym geście duszenia. Murash wahał się jeszcze przez chwilę i spojrzał na ojca – Vinaszh pomyślał, że być może ostatni raz, i ujrzał nagle w pamięci łoże śmierci własnego ojca, na południu. Wtedy książę wymaszerował z pokoju, a wszyscy ustępowali mu z drogi. Po chwili z korytarza znów dobiegł jego głos wznoszący się w modlitwie.

Ostatni wyszedł Mazendar. Zatrzymał się przy łóżku, zerknął na Vinaszha i lekarza, po raz pierwszy zdradzając oznaki niepewności, po czym mruknął: – Czy masz dla mnie jakieś polecenia, mój drogi panie? – Już je wydałem – rzekł cicho leżący mężczyzna. – Widziałeś, kto tu był. Służ mu lojalnie, jeśli ci na to pozwoli. Może być inaczej. Jeżeli tak się stanie, niech Władca Gromu i Pani strzegą twej duszy. Wezyr przełknął ślinę. – I twojej, wielki mój panie, gdybyśmy się nie spotkali. Król nie odpowiedział. Mazendar wyszedł. Ktoś z korytarza zamknął za nim drzwi. Lekarz natychmiast szybkim ruchem otworzył swoją torbę i wyjął z niej saszetkę. Podszedł do ognia i wrzucił do niego jej zawartość. Płomienie przybrały niebieską barwę, a pokój wypełnił się nagle wonią polnych kwiatów, niczym na wiosnę we wschodnich krajach. Vinaszh zamrugał. Postać na łóżku poruszyła się. – Ispahańskie? – odezwał się król królów. Lekarz wydawał się zaskoczony. – Tak, mój łaskawy panie. Nie sądziłem, że... – Miałem kiedyś lekarza z Wysp Adżbarskich. Był znakomity. Niestety, zalecał się do kobiety, której nie powinien był dotykać. Pamiętam, że używał tego pachnidła. Rustem podszedł do łóżka. – Naucza się, że charakter pokoju lekarskiego może wpłynąć na charakter leczenia. Takie sprawy mają na nas wpływ, panie. – Ale nie na strzały – stwierdził król. Vinaszh zobaczył jednak, że lekko się przesunął, by popatrzeć na lekarza. – Być może – odparł lekarz wymijająco. Podszedł do łóżka i po raz pierwszy pochylił się, by przyjrzeć się strzale i ranie. Vinaszh spostrzegł, że medyk nagle zastygł w bezruchu. Na jego brodatej twarzy pojawił się dziwny wyraz. Opuścił dłonie. Następnie spojrzał na Vinaszha. – Dowódco, musisz znaleźć dla mnie rękawiczki. Najlepsze skórzane, jakie są w fortecy, i to jak najszybciej. Vinaszh o nic nie pytał. Jeśli król umrze, umrze prawdopodobnie i on. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi, i popędził korytarzem, mijając czekających tam ludzi, a potem zbiegł po schodach, by znaleźć własne rękawice do konnej jazdy. Kiedy Rustem wchodził do pokoju, był przerażony i oszołomiony; musiał przywołać całe swoje opanowanie, by tego nie okazać. Niemal upuścił swoje narzędzia, bał się, że ktoś dostrzeże jego drżące dłonie, ale dowódca straży szybko wziął od niego torbę. Posłużył się formalnym ceremoniałem ukłonu, by wyrecytować w myślach uspokajającą inwokację. Kiedy wstał z klęczek, był bardziej bezpośredni, niż powinien, prosząc dworzan – a także wezyra i księcia! – by opuścili pokój. Zawsze jednak zachowywał się z szorstką stanowczością sugerującą autorytet wykraczający poza jego wiek, a nie był to czas ani miejsce na zmianę metod postępowania. Jeśli ma umrzeć, to raczej nie jest ważne, co o nim pomyślą, prawda? Poprosił komendanta, by został. Krew i krzyki nie wytrącą żołnierza z równowagi, a być może ktoś będzie musiał przytrzymać pacjenta. Pacjenta. Króla królów. Miecz Peruna. Brata Słońca i Księżyców. Rustem zmusił się do zmiany toku myślenia. To jest pacjent. Ranny człowiek. Tylko to ma znaczenie. Dworzanie wyszli. Książę – Rustem nie wiedział, który z królewskich synów to był – zatrzymał się przed nim i ruchem dłoni ożywił groźbę śmierci, która towarzyszyła mu od chwili, kiedy wyszedł z ogrodu.

Nie można dopuścić, by to miało znaczenie. Wszystko potoczy się tak, jak zostało zapisane. Wrzucił adżbarski proszek do ognia, by dostosować pomieszczenie do bardziej harmonijnych obecności i duchów, a potem podszedł do łóżka, by przyjrzeć się strzale i ranie. Wyczuł zapach kaaby. Zakręciło mu się w głowie z zaskoczenia; uświadomił sobie, że zapach ten obudził pewną myśl, a potem pojawiła się jeszcze jedna, wywołując wielką obawę. Wysłał komendanta po rękawiczki. Potrzebował ich. Gdyby dotknął tej strzały, umarłby. Znalazłszy się sam na sam z królem królów, Rustem odkrył, że jego obawy są obawami lekarza, a nie pokornego poddanego. Zastanawiał się, jak ma powiedzieć to, co miał na myśli. Oczy króla spoczywały teraz na jego twarzy, ciemne i zimne. Rustem dostrzegł w nich wściekłość. – Na drzewcu jest trucizna – rzekł Shirvan. Rustem skłonił głowę. – Tak, panie mój. Kaaba. Z rośliny fidżana. – Zaczerpnął tchu i zapytał: – Czy twoi lekarze dotykali strzały? Król lekko skinął głową. Gniew nie ustępował ani trochę. Na pewno cierpiał wielki ból, ale nie okazywał tego. – Wszyscy trzej. Zabawne. Rozkazałem ich stracić za nieudolność, ale i tak wkrótce by umarli, prawda? Żaden z nich nie zauważył trucizny. – Jest tu rzadko spotykana – odparł Rustem, usiłując uporządkować myśli. – Nie tak rzadko. Od dwudziestu pięciu lat zażywam małe dawki – rzekł król. – Kaaby, innych szkodliwych substancji. Anahita wezwie nas do siebie, kiedy jej się spodoba, lecz ludzie mogą postępować w swoim życiu rozważnie, a królowie wręcz muszą. Rustem przełknął ślinę. Teraz wiedział, dlaczego jego pacjent jeszcze żyje. Dwadzieścia pięć lat? Wyobraził sobie, jak młody król dotyka – na pewno ze strachem – śladowej ilości zabójczego proszku, chorobę, która się wywiązała... jak robi to samo później, potem jeszcze raz, a potem zaczyna brać truciznę do ust, w coraz większych dawkach. Potrząsnął głową. – Król wiele wycierpiał dla swego ludu – powiedział. Myślał o dworskich lekarzach. Kaaba zaciska gardło, zanim dotrze do serca. Człowiek umiera w straszliwych mękach, dusząc się. Widział to na wschodzie. Oficjalna metoda egzekucji. „Zabawne”, powiedział król. Rustemowi przyszła teraz do głowy jeszcze jedna rzecz. Na razie postarał się o niej nie myśleć. – To bez różnicy – rzekł król. Głos miał taki, jak Rustem sobie wyobrażał: zimny, pozbawiony intonacji, poważny. – To strzała na lwy. Ochrona przed trucizną nic nie da, jeśli nie uda się wyjąć strzały. Rozległo się ciche stukanie do drzwi. Otworzyły się i do środka wszedł komendant garnizonu Vinaszh, zadyszany, jakby biegł. W ręku trzymał ciemnobrązowe skórzane rękawice do konnej jazdy. Rustem zauważył, że są zbyt grube, by swobodnie w nich pracować, ale nie miał wyboru. Włożył je. Rozsznurował rzemień futerału, w którym znajdowało się długie, cienkie narzędzie z metalu. To, które jego syn wyniósł mu do ogrodu. „Ten człowiek mówił o strzale, tato”. – Czasami są sposoby na usunięcie nawet takich strzał – rzekł Rustem, starając się nie myśleć o Shaskim. Zwrócił się na zachód, zamknął oczy i począł się modlić, zestawiając w myślach dobre i złe znaki zauważone tego popołudnia i licząc dni od ostatniego zaćmienia księżyca. Kiedy dokonał już obliczeń, wyłożył odpowiednie talizmany. Aby zmniejszyć ból tego,

co miało nastąpić, zaproponował zioło przytępiające zmysły, ale król odmówił jego przyjęcia. Rustem przywołał do łóżka komendanta garnizonu i powiedział mu, co ma robić, by pacjent się nie ruszał. Teraz nie mówił „król”. To był chory człowiek, a Rustem był lekarzem z pomocnikiem i strzałą do usunięcia, jeśli mu się uda. Teraz prowadził wojnę z Nieprzyjacielem Azalem, który potrafił przesłonić księżyce i słońce i zakończyć czyjeś życie. Okazało się, że pomoc komendanta nie była potrzebna, podobnie jak zioło. Rustem najpierw odłamał poczerniałe drzewce jak najbliżej wlotu rany, a potem za pomocą kilku sond i noży poszerzył samą ranę; wiedział, że towarzyszy temu rozdzierający ból. Niektórzy nie mogli go znieść, nawet po zastosowaniu leku. Rzucali się i krzyczeli albo tracili przytomność. Shirvan z Bassanii nawet nie zamknął oczu i nie poruszył się, choć jego oddech stał się płytki i szybki. Na czole pojawiły się kropelki potu, a mięśnie szczęki mocno się zacisnęły pod zaplecioną brodą. Kiedy Rustem uznał, że otwór jest dostatecznie szeroki, naoliwił długą, cienką łyżkę Enyatiego i wsunął ją w kierunku tkwiącego w ciele grota. W grubych, nasiąkłych krwią rękawicach trudno było zachować precyzję, ale Rustem widział już nachylenie kryzy i wiedział, pod jakim kątem ustawić łyżkowatą część przyrządu Enyatiego. Płytka miseczka przesunęła się do kryzy przez ciało króla, który teraz wstrzymał oddech, ale nawet nie drgnął. Rustem lekko przekręcił łyżkę i poczuł, jak narzędzie prześlizguje się obok najszerszej części grota, ocierając się o niego. Nacisnął jeszcze mocniej, samemu nie oddychając w tym najważniejszym momencie i wzywając Panią w jej wcieleniu Uzdrowicielki, po czym znów przekręcił łyżkę i bardzo delikatnie pociągnął ku sobie. Król wtedy syknął i uniósł jedną rękę jakby w proteście, ale Rustem poczuł, że grot jest bezpiecznie umiejscowiony w miseczce. Zrobił to za jednym podejściem. Znał pewnego człowieka, nauczyciela na dalekim wschodzie, który przy tej okazji wyraziłby poważne, rozsądne zadowolenie. Teraz ze zranionym ciałem będą się stykać tylko gładkie, naoliwione boki samej łyżki, chroniącej haczykowatą kryzę grota. Rustem zamrugał. Już miał wytrzeć pot z czoła grzbietem zakrwawionej rękawicy, ale przypomniał sobie – w samą porę – że zginąłby, gdyby to zrobił. Serce mocno mu zabiło. – Prawie jesteśmy w domu, prawie skończyliśmy – mruknął. – Jesteś gotowy, mój drogi panie? – Wyrażenia tego użył wezyr. W tej chwili, patrząc, jak leżący na łóżku mężczyzna zmaga się w milczeniu ze straszliwym bólem, Rustem mówił szczerze. Komendant Vinaszh zaskoczył go, ponieważ zbliżył się do wezgłowia i pochylając się lekko na bok, położył dłoń na królewskim czole, nad raną i krwią: była to bardziej pieszczota niż przytrzymanie rannego. – Któż może być gotowy na coś takiego? – stęknął Shirvan Wielki i w słowach tych Rustem wyczuł ku swemu zdumieniu cień sardonicznego rozbawienia. Ustawił stopy na zachód, wymówił ispahańskie słowo wyryte na narzędziu i chwyciwszy je obiema rękami, wyciągnął ze śmiertelnego ciała króla królów. *** – Rozumiem, że będę żył? Byli w pokoju sam na sam. Minęło sporo czasu; na zewnątrz panowała już zupełna ciemność. Wiatr wciąż wiał. Stosując się do poleceń króla, Vinaszh wyszedł z pokoju z wiadomością, że leczenie trwa i Shirvan wciąż żyje. Tylko tyle. Żołnierz o nic nie pytał, podobnie Rustem. Pierwszym niebezpieczeństwem zawsze było nadmierne krwawienie. Lekarz umieścił w poszerzonej ranie płótno opatrunkowe i czystą gąbkę, lecz jej nie zamknął. Zbyt szybkie zamykanie ran było najczęstszym błędem uzdrowicieli; pacjenci od tego umierali. Później, jeśli wszystko pójdzie dobrze, ściągnie brzegi rany swoimi najmniejszymi szpikulcami, zostawiając

miejsce na drenaż – ale jeszcze nie teraz. Na razie obandażował wypchaną ranę czystym lnianym płótnem, przechodzącym pod pachą i w poprzek piersi, a następnie w górę po obu stronach szyi w zalecanym układzie trójkąta. Zakończył opatrunek na górze i tak zawiązał węzeł, by końce bandaża były należycie skierowane w dół, ku sercu. Teraz potrzebował świeżej pościeli, a dla siebie czystych rękawiczek i gorącej wody. Zakrwawione rękawice komendanta wrzucił do ognia. Nie wolno było ich dotykać. Król zadał pytanie słabym, lecz wyraźnym głosem. To dobry znak. Tym razem przyjął uspokajające zioła z torby Rustema. Ciemne oczy miał spokojne i skupione, wcale nie nadmiernie rozszerzone. Rustem był zadowolony, ale nie poddawał się euforii. Teraz drugie niebezpieczeństwo stanowiła, jak zawsze, zielona ropa, choć rany od strzał na ogół goiły się lepiej od ran zadanych mieczem. Później zmieni opatrunek, przemyje ranę, a o świcie zmieni maść i bandaż: to był jego pomysł. Większość lekarzy zostawiała pierwszy bandaż przez dwa lub trzy dni. – Sądzę, że tak, mój królu. Strzała została wyjęta, a jeśli Perun dozwoli, rana się zagoi. Bardzo się staram, by uniknąć szkodliwych wysięków. – Zawahał się. – A ty masz własną... ochronę przed trucizną, która się w niej znalazła. – Chcę z tobą o tym porozmawiać. Rustem przełknął ślinę. – Panie mój? – Wykryłeś truciznę fidżany po jej zapachu? Nawet kiedy w ogniu znajdowały się twoje wonne zioła? Rustem bał się tego pytania. Potrafił dobrze udawać – większość lekarzy potrafiła – ale to był jego król, śmiertelny krewny słońca i księżyców. – Zetknąłem się z nią już wcześniej – odparł. – Uczyłem się w Ispahanie, panie mój, gdzie rośnie ta roślina. – Wiem, gdzie ona rośnie – stwierdził król królów. – Co masz mi jeszcze do powiedzenia, lekarzu? Wyglądało na to, że nie ma żadnej kryjówki. Rustem zaczerpnął głęboko powietrza. – Wyczułem też jej zapach gdzie indziej w tym pokoju, wielki panie. Zanim wrzuciłem do ognia zioła. Nastała cisza. – Tak sądziłem. – Shirvan Wielki spojrzał zimno na Rustema. – Gdzie? Tylko jedno słowo, twarde jak kowalski młot. Rustem znów przełknął ślinę. Poczuł coś gorzkiego: świadomość własnej śmiertelności. Jaki jednak miał teraz wybór? – Na rękach księcia, wielki królu – odpowiedział. – Kiedy kazał mi ocalić ci życie, ryzykując moje. Shirvan z Bassanii na chwilę zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Rustem znów ujrzał w ich głębi czarną wściekłość, mimo leku, który podał pacjentowi. – To mnie... martwi – rzekł bardzo cicho król królów. W jego głosie Rustem nie słyszał jednak zatroskania. Przyszło mu nagle na myśl pytanie, czy król także wykrył kaabę na grocie i drzewcu. Zażywał ją od dwudziestu pięciu lat. Jeśli znał tę truciznę, to pozwolił dotknąć jej trzem lekarzom, nie ostrzegłszy ich przed nią, i tak samo zamierzał postąpić z Rustemem. Próba umiejętności? Kiedy znajdował się na łożu śmierci? Jaki człowiek...? Rustem zadrżał mimowolnie. – Wydaje się – rzekł Wielki Shirvan – że ktoś oprócz mnie budował u siebie odporność na trucizny. Sprytne. Muszę powiedzieć, że to było sprytne. – Milczał przez dłuższy czas. – Murash.

Właściwie byłby dobrym królem. – Odwrócił się i spojrzał przez okno; w ciemności nic nie było widać. Dochodziło zawodzenie wiatru wiejącego znad pustyni. – Zdaje się – odezwał się król – że zarządziłem śmierć niewłaściwego syna i jego matki. – Nastąpiła kolejna, krótka cisza. – To mnie martwi – powiedział znów. – Czy tych rozkazów nie można odwołać, wielki panie? – zapytał z wahaniem Rustem. – Oczywiście, że nie – odparł król królów. – Rustem później miał uznać, że najbardziej przerażającą rzeczą owego dnia był nieodwołalny ton tego głosu. – Wezwij wezyra – rzekł Shirvan z Bassanii, patrząc w noc. – I mego syna. Lekarz Rustem, syn Zoraha, gorąco zapragnął w tej chwili znaleźć się w swoim małym domu chronionym okiennicami przed wiatrem i ciemnością, razem z Katyun i Dżaritą, dwojgiem spokojnie śpiących małych dzieci, późnym kubkiem wina przyprawionego ziołami przy łokciu i ogniem na palenisku oraz świadomością, że świat nie zastukał do jego drzwi. Zamiast tego skłonił się mężczyźnie leżącemu na łóżku i podszedł do drzwi. – Lekarzu – odezwał się król królów. Rustem odwrócił się. Bał się i czuł zupełnie nie na miejscu. – Wciąż jestem twoim pacjentem. Nadal odpowiadasz za moje zdrowie. Postępuj odpowiednio. Głos brzmiał stanowczo, przepojony zimną wściekłością. Nie trzeba było jakiejś niezwykłej subtelności, by zrozumieć, co to może oznaczać. Jeszcze tego popołudnia, w godzinie, gdy na pustyni zbudził się wiatr, Rustem znajdował się w swoim skromnym pokoju lekarskim i przygotowywał się do udzielenia czterem uczniom lekcji na temat leczenia prostej zaćmy zgodnie z uczonymi pomysłami Merowiusza z Trakezji. Otworzył drzwi. W świetle pochodni płonących na korytarzu ujrzał tuzin zmęczonych dworaków. Służący albo żołnierze przynieśli im ławki; niektórzy z czekających siedzieli zgarbieni, opierając się o kamienne ściany. Rustem skinął głową Mazendarowi, a potem młodemu księciu, który, stojąc nieco z dala od innych, modlił się z twarzą zwróconą ku ciemnemu otworowi strzelniczemu. Dowódca garnizonu Vinaszh – jedyny człowiek, którego tu znał – uniósł brwi w niemym pytaniu i postąpił krok do przodu. Rustem potrząsnął głową, ale po chwili zmienił zdanie. „Nadal odpowiadasz”, powiedział król królów. „Postępuj odpowiednio”. Rustem przepuścił wezyra i księcia do pokoju, a następnie gestem nakazał komendantowi, by także wszedł do środka. Nic nie mówił, ale kiedy żołnierz przestępował próg, przez chwilę patrzył mu w oczy, a potem cofnął się i zamknął drzwi. – Ojcze! – zawołał książę. – To, co ma być, zostało zapisane dawno temu – mruknął spokojnie Shirvan z Bassanii. Opierał się o poduszki z nagim torsem owiniętym lnianymi bandażami. – Z łaski Peruna i Pani zamysły Czarnego Azala zostały na jakiś czas zniweczone. Lekarz usunął strzałę. Wezyr, wyraźnie poruszony, przesunął sobie ręką przed twarzą i ukląkł, dotykając czołem posadzki. Książę Murash, który patrzył na ojca rozszerzonymi oczyma, odwrócił się szybko do Rustema. – Chwała Perunowi! – zawołał, po czym kilkoma zamaszystymi krokami podszedł do Rustema i chwycił obiema rękami jego dłonie. – Zostaniesz wynagrodzony, lekarzu! Rustem nie cofnął się gwałtownie tylko dzięki najwyższemu opanowaniu i rozpaczliwej wierze we własną wiedzę. Serce waliło mu jak młotem. – Chwała Perunowi! – powtórzył książę Murash, odwracając się do łóżka i klękając w ślad za wezyrem. – Zawsze – zgodził się cicho król. – Strzała zabójcy leży na komodzie pod oknem, synu mój. Była na niej trucizna. Kaaba. Wrzuć ją do ognia.

Rustem wstrzymał oddech. Spojrzał szybko na Vinaszha, znów napotykając jego wzrok, i z powrotem na księcia. Murash wstał. – Uczynię to z radością, mój ojcze i królu. Ale trucizna? Jak to możliwe? Podszedł do okna i sięgnął ostrożnie po kłąb lnianych bandaży, leżący obok narzędzi Rustema. – Weź ją w dłonie, synu mój – rzekł Shirvan z Bassanii, król królów, Miecz Peruna. – Jeszcze raz weź ją w gołe dłonie. Książę bardzo powoli odwrócił się do łóżka. Wezyr już wstał i pilnie go obserwował. –– Nie rozumiem. Sądzisz, że trzymałem już tę strzałę w rękach? – zapylał książę Murash. – Na twoich dłoniach pozostał zapach, mój synu – rzekł poważnie Shirvan. Rustem ostrożnie postąpił krok w kierunku króla. Książę odwrócił Kię – na pozór zdumiony, nic więcej – i spojrzał na swoje ręce, a potem na Rustema. – Ale wtedy otrułbym też i lekarza – powiedział. Shirvan spojrzał na Rustema. Ciemna broda nad jasnymi lnianymi bandażami, oczy czarne i zimne. „Postępuj odpowiednio”, powiedział. Rustem odchrząknął. – Usiłowałbyś to zrobić – rzekł. Serce mocno mu biło. – Jeżeli dotykałeś strzały, mierząc do króla, to kaaba przeniknęła przez twoją skórę i znajduje się już w twoim ciele. Twój dotyk nie stanowi żadnego zagrożenia, książę. Już nie. Wierzył, że to prawda. Tak go uczono. Nigdy nie widział, by ktoś to sprawdzał. Czuł się dziwnie lekko, jakby pokój nieco się chwiał – niczym dziecięca kołyska. Wtedy zobaczył, że oczy Murasha ciemnieją – zupełnie jak oczy jego ojca. Książę sięgnął do pasa, wyszarpnął zza niego nóż i odwrócił się do łóżka. Wezyr krzyknął. Rustem, nie uzbrojony, postąpił chwiejnie do przodu. Vinaszh, dowódca garnizonu w Kerakeku, zabił księcia Murasha, trzeciego z dziewięciu synów Shirvana Wielkiego, swoim sztyletem, ciśniętym spod drzwi. Książę wypuścił broń z pozbawionych życia palców i powoli upadł na łóżko, uderzając twarzą w kolana ojca. Krew wypływająca z przebitego klingą gardła plamiła na czerwono białą pościel. Shirvan nie poruszył się. Podobnie jak Vinaszh i Rustem. Po długiej, jakby zamrożonej chwili, król oderwał wzrok od swego martwego syna i spojrzał na żołnierza, a potem na lekarza. Każdemu z nich skinął powoli głową. – Lekarzu, twój ojciec miał na imię...? – W niedbałym tonie pytania brzmiała lekka ciekawość. Rustem zamrugał. – Zorah, wielki panie. – To imię z kasty wojowników. – Tak, panie. Był żołnierzem. – Wybrałeś odmienne życie? Rozmowa była tak nieprawdopodobna, że aż niesamowita. Rustemowi kręciło się od niej w głowie. W poprzek ciała mężczyzny, z którym tak konwersował, leżał martwy człowiek – jego syn. – Walczę z chorobami i ranami, mój panie. Zawsze tak mówił. Król ponownie skinął głową, z namysłem, jakby stwierdzając, że wszystko się zgadza. – Oczywiście wiesz, że królewskim lekarzem może zostać tylko członek kasty

kapłańskiej. – To fakt. A jednak świat stuka do jego drzwi. Rustem opuścił głowę. Milczał. – Zostanie to załatwione latem podczas następnego Obrzędu Wstąpienia przed Świętym Płomieniem. Rustem z wysiłkiem przełknął ślinę. Robił to chyba przez całą noc. Odchrząknął. – Jedna z moich żon pochodzi z kasty gminu, wielki królu. – Zostanie hojnie wynagrodzona. Jest dziecko? – Dziewczynka, mój panie. Król wzruszył ramionami. – Znajdzie się dla niej łagodny mąż. Mazendarze, dopilnuj tego. – Dżarita. Jej imię znaczy „pustynny staw”. Czarne oczy, czarne włosy, lekki krok przy wchodzeniu i wychodzeniu z pokoju, jakby nie chciała poruszyć znajdującego się w nim powietrza. Najdelikatniejszy dotyk na świecie. I Inissa, dziecko, które nazywali Issą. Rustem zamknął oczy. – Twoja druga żona pochodzi z kasty wojowników? Rustem skinął głową. – Tak, mój panie. I mój syn. – Mogą zostać wyniesieni podczas uroczystości razem z tobą. I przybyć do Kabadhu. Jeśli zechcesz tam mieć drugą żonę, wszystko zostanie załatwione. – Rustem znów zamknął oczy. Świat jednak walił w jego drzwi, wpadał do domu jak wicher. – To oczywiście nie może nastąpić przed letnim przesileniem. Chciałbym cię jednak wykorzystać wcześniej. Wyglądasz na zdolnego człowieka. Takich nigdy za wielu. Będziesz mnie tu leczył, lekarzu. A potem wyruszysz dla mnie w zimową podróż. Wydaje się, że jesteś spostrzegawczy. Możesz służyć swemu królowi, zanim jeszcze przejdziesz do wyższej kasty. Wyjedziesz, gdy w twojej ocenie poczuję się na tyle dobrze, by wrócić do Kabadhu. Rustem otworzył wtedy oczy i powoli podniósł wzrok. – Dokąd mam się udać, wielki panie? – Do Sarancjum – odparł Shirvan z Bassanii. * * * Kiedy król królów zasnął, Rustem wrócił na chwilę do domu, by zmienić zakrwawione ubranie i uzupełnić zioła oraz leki. W wietrznej ciemności było zimno. Wezyr dał mu eskortę. Wyglądało na to, że stał się ważną osobą. W sumie nie było to zaskakujące, tyle że teraz wszystko było zaskakujące. Żadna z kobiet nie spała, choć było bardzo późno. Marnowały oliwę, paląc lampy we frontowym pokoju. Gdyby to była zwykła noc, ukarałby Katyun za coś takiego. Wszedł do środka. Obie na jego widok szybko wstały. Oczy Dżarity napełniły się łzami. – Chwała Perunowi – rzekła Katyun. Rustem patrzył to na jedną, to nu drugą. – Tato – odezwał się ktoś zaspanym głosem. Rustem obejrzał się I zobaczył, jak z dywanu przed paleniskiem podnosi się mała, rozczochrana postać. Shaski tarł oczy. Czekał ze swoimi matkami, ale zasnął. – Tato – powtórzył z wahaniem. Podeszła do niego Katyun i położyła rękę na jego szczupłych ramionach, jakby bojąc się, że Rustem skarci chłopca za to, że jest w pokoju i nie śpi o tak późnej porze. Rustem poczuł dziwny ucisk w gardle. To nie kaaba. Coś innego. Powiedział ostrożnie: – Wszystko dobrze, Shaski. Wróciłem. – A strzała? – zapytał jego syn. – Mówili coś o strzale? Mówienie sprawiało dziwną trudność. Dżarita płakała. – Strzała została bezpiecznie usunięta. Posłużyłem się łyżką Enyatiego. Tą, którą mi

przyniosłeś. Spisałeś się bardzo dobrze, Shaski. Na te słowa chłopiec uśmiechnął się nieśmiało i sennie, opierając się głową o talię matki. Dłoń Katyun musnęła jego włosy, delikatna niczym światło księżyca. Oczyma, w których kryło się zbyt wiele pytań, poszukała wzroku Rustema. Odpowiedzi były zbyt obszerne. – Idź spać, Shaski. Porozmawiam z twoimi matkami, a potem wrócę do mojego pacjenta. Zobaczymy się jutro. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Tak było, a zarazem nie było. Wyniesienie do kasty kapłanów to coś oszałamiającego, cudownego. Kasty Bassanii trwały nieruchomo jak góry – chyba że chciał je poruszyć król królów. Stanowisko lekarza na dworze oznaczało bogactwo, bezpieczeństwo, dostęp do bibliotek i uczonych, żadnych trosk związanych z kupnem większego domu dla rodziny albo paleniem lamp oliwnych w nocy. Przyszłość Shaskiego zaczęła się rysować nadspodziewanie pomyślnie. Co można jednak powiedzieć żonie, która z rozkazu króla królów miała zostać odrzucona i oddana innemu mężczyźnie? I małej? Issie, śpiącej w kołysce. Zostanie mu odebrana mała. – Wszystko jest w najlepszym porządku – powtórzył Rustem, usiłując samemu w to uwierzyć. Drzwi otworzyły się, ukazując świat stojący na progu. Dobro i zło szło ramię w ramię, niemożliwe do rozdzielenia. Perunowi zawsze przeciwstawiał się Azal. Obaj bogowie razem weszli w Czas; jeden nie mógł istnieć bez drugiego. Tak nauczali kapłani przed Świętym Płomieniem w każdej świątyni Bassanii. Kobiety razem zaprowadziły chłopca do jego pokoju. Przechodząc przez próg, Shaski sięgnął w górę i wziął swoje matki za ręce, zagarniając obie dla siebie. „Za bardzo mu ulegają”, pomyślał Rustem. „To nie jest jednak noc na takie rozważania”. Stał samotnie we frontowym pokoju swego domku wśród zapalonych lamp i płonącego ognia, rozmyślając o losie, przypadkowych chwilach kształtujących ludzkie życie i o Sarancjum.

Rozdział 2 Pardosowi nigdy nie podobały się jego dłonie. Palce miał za krótkie, grube. Wcale nie wyglądały jak dłonie mozaicysty, chociaż widać było na nich taką samą siateczkę rozcięć i zadrapań jak u wszystkich jego kolegów. Miał mnóstwo czasu na rozmyślania o tym i o innych sprawach podczas długiej podróży na wietrze i w deszczu, jako że jesień nieuchronnie zmieniała się w zimę. Palce Martiniana, Crispina czy najlepszego przyjaciela Pardosa, Couvry’ego – to były palce o właściwym kształcie. Duże i długie, sprawiały wrażenie zręcznych i silnych. Pardos uważał, że jego dłonie są jak dłonie parobka czy robotnika, kogoś wykonującego pracę, przy której zręczność nie ma znaczenia. Czasami go to martwiło. Był jednak mozaicystą, prawda? Ukończył termin u dwóch słynnych mistrzów tej sztuki i został oficjalnie przyjęty do gildii w Varenie. Papiery miał teraz przy sobie, a jego imię zostało wpisane do rejestrów. W sumie więc wygląd nie jest tak ważny. Jego krótkie, grube palce były dość zwinne, by robić to, co trzeba było zrobić. Liczy się oko i umysł, jak mawiał Crispin, zanim odszedł; dłonie potrafią nauczyć się robić to, co im się każe. Wydawało się to prawdą. Robiły to, co trzeba było zrobić, chociaż Pardosowi nawet się nie śniło, że pierwszej pracy jako w pełni dojrzały mozaicystą podejmie się w odległej, przejmująco zimnej dziczy Sauradii. Właściwie nigdy mu się nie śniło, że znajdzie się tak daleko od domu, i to sam. Nie był typem młodzieńca, który wyobrażał sobie niezwykłe przygody w odległych miejscach. Był pobożny, uważny, miał skłonności do martwienia się i wcale nie był impulsywny. Opuścił jednak Varenę – swój dom, wszystko, co wiedział o świecie stworzonym przez Dżada – prawie natychmiast po morderstwach w sanktuarium, a było to zapewne najbardziej impulsywne działanie, jakie można sobie wyobrazić. Nie miał wrażenia, że zachowuje się lekkomyślnie, uznał raczej, że w tej sprawie to jedyne rozwiązanie, i zastanawiał się, dlaczego inni nie potrafili tego zrozumieć. Przyciskany przez przyjaciół, Martiniana i jego zatroskaną, dobrotliwą żonę, powtarzał tylko, że nie może zostać w miejscu, gdzie dzieją się takie rzeczy. Kiedy z cynizmem i smutkiem powiedziano mu, że takie rzeczy dzieją się wszędzie, Pardos odpowiedział – bardzo prosto – że on ich nie widział wszędzie, tylko w sanktuarium rozbudowanym dla przechowywania kości króla Hildrica za murami Vareny. Konsekracja tego sanktuarium była najcudowniejszym dniem jego życia. Wraz z innymi byłymi terminatorami, świeżo przyjętymi do gildii, siedział z Martinianem i jego żoną oraz siwowłosą matką Crispina na honorowych miejscach. W sanktuarium znajdowali się wszyscy możni antyjskiego królestwa, a błotnistymi drogami z Rhodias przybyło do Vareny wielu zna- komitych Rhodian, łącznie z przedstawicielami samego Wysokiego Patriarchy. Królowa Gisel, okryta welonem i odziana w czystą biel żałoby, siedziała tak blisko, że Pardos mógłby niemal do niej przemówić. Tylko że to nie była królowa. Była to kobieta przebrana za królową, jej dama dworu. Zginęła wtedy w sanktuarium, podobnie jak jej olbrzymi, milczący strażnik, powalony ciosem miecza, który nigdy nie powinien się był znaleźć w świętym miejscu. Potem tuż przy ołtarzu został zabity gradem sypiących się z góry strzał zabójca – Agila, główny koniuszy. W ten sam sposób zginęli i inni, podczas gdy ludzie krzyczeli i tratowali się nawzajem w pędzie do drzwi; krew zbryzgała słoneczny dysk znajdujący się pod mozaikami, które na cześć boga ułożyli Crispin, Martinian, Pardos, Radulph, Couvry i inni.

Przemoc, brudna i świętokradcza, w kaplicy, gdzie oddawano cześć bogu, zbezczeszczenie miejsca oraz Dżada. Pardos czuł się zbrukany i zawstydzony – przepełniony gorzką świadomością, że jest Antem i dzieli krew, a nawet przez przypadek plemię, z człowiekiem o plugawym języku, który wstał ze swym bezprawnie wniesionym mieczem, obrzucił królową podłymi, zjadliwymi słowami, a potem zginął wraz z tymi, których sam zabił. Pardos wyszedł przez podwójne drzwi na dziedziniec sanktuarium, mimo że gładki kanclerz, Eudric Złotowłosy, nakazał kontynuowanie uroczystości. Minął stojące na otwartym powietrzu piece, przy których spędził lato i jesień, doglądając niegaszonego wapna na zaprawę, wyszedł przez bramę i ruszył drogą do miasta. Zanim jeszcze dotarł do jego murów, postanowił, że opuści Varenę. I prawie natychmiast uświadomił sobie, dokąd zamierza dotrzeć, chociaż nigdy w życiu nie opuszczał domu, a ponadto zbliżała się zima. Później znajomi starali się odwieść go od tego zamiaru, ale Pardos był upartym młodzieńcem, którego trudno było namówić do zmiany raz podjętej decyzji. Musiał oddalić się od tego, co zaszło w sanktuarium – czego dopuściło się jego plemię. Żaden z jego kolegów i przyjaciół nie był Antem; wszyscy byli Rhodianami z urodzenia. Być może dlatego nie odczuwali wstydu tak boleśnie jak on. Zimowe drogi prowadzące na wschód mogły być niebezpieczne, ale jeśli chodzi o Pardosa, to nie mogły być gorsze od tego, co właśnie miało się stać tu, wśród jego ludu, po zniknięciu królowej i dobyciu mieczy w świętych miejscach. Chciał znów ujrzeć Crispina i pracować z nim, jak najdalej od zbliżających się plemiennych wojen. Znów zbliżających się wojen. Antowie już kiedyś przeszli tę ciemną ścieżkę. Tym razem Pardos pójdzie w innym kierunku. Od czasu jednego listu przekazanego z wojskowego obozu w Sauradii nic mieli od młodszego, bardziej żywiołowego partnera Martiniana żadnych wieści. A tamten list nie był nawet zaadresowany do nich – został doręczony alchemikowi Zotikowi, przyjacielowi Martiniana. Przekazał im wiadomość, że u Crispina wszystko w porządku, przynajmniej do tego etapu podróży. Dlaczego napisał do tego starca, a nie do swego partnera czy matki, nic zostało wyjaśnione, a przynajmniej nie Pardosowi. Od tamtego czasu ani słowa, chociaż Crispin prawdopodobnie dotarł już do Sarancjum – jeżeli w ogóle było mu to przeznaczone. Pardos, który powziął już stanowczą decyzję wyruszenia w drogę, postawił sobie przed oczyma duszy obraz byłego nauczyciela i oznajmił zamiar udania się za nim do Cesarskiego Miasta. Kiedy Martinian i jego żona Carissa zorientowali się, że nie da się go od tego zamiaru odwieść, całą swoją niespożytą energię skierowali na właściwe przygotowanie Pardosa do podróży. Martinian biadał nad niedawnym – i bardzo nagłym – odejściem swego przyjaciela-alchemika, człowieka, który najwyraźniej miał ogromną wiedzę o drogach prowadzących na wschód. Udało mu się jednak zebrać opinie i sugestie od wiele podróżujących kupców, swoich byłych klientów. Pardos, który szczycił się tym, że umie czytać, został zaopatrzony w starannie wypisane listy miejsc, w których można się zatrzymać oraz których należy unikać. Możliwości miał oczywiście ograniczone, ponieważ nie mógł sobie pozwolić na przekupywanie gospodarzy cesarskich zajazdów, ale i tak warto było wiedzieć, w których tawernach i gospodach podróżny był narażony na większe niż zwykle ryzyko postradania mienia czy życia. Pewnego ranka, po inwokacjach o wschodzie słońca odmówionych w małej starej kaplicy znajdującej się nieopodal pokoju, który dzielił z Couvrym i Radulphem, Pardos udał się – nieco skrępowany – do chiromanty. Jego mieszkanie znajdowało się w okolicy kompleksu pałacowego. W sprawach hazardu i

miłości radzili się go niektórzy inni terminatorzy i rzemieślnicy pracujący przy sanktuarium, co jednak nie zmniejszało niepokoju Pardosa związanego z tym, co robił. Chiromancja była oczywiście potępianą herezją, lecz duchowni Dżada poruszali się tu, w Bachiarze wśród Antów, niezwykle ostrożnie, a zdobywcy nigdy w pełni nie porzucili pewnych aspektów swoich dawnych wierzeń. Drzwi były wyraźnie oznaczone szyldem z pentagramem. Kiedy je otworzył, zadźwięczał dzwonek, ale nikt się nie pojawił. Pardos wszedł do niewielkiego, ciemnego pokoju frontowego i po chwili oczekiwania zastukał w znajdującą się tam chwiejną ladę. Zza zasłony z koralików wyszedł jasnowidz i bez słowa zaprowadził go do pozbawionego okien pokoju na tyłach domu, ogrzewanego tylko przez ogień płonący w niedużym metalowym koszu i oświetlonego blaskiem świec. Wciąż milcząc, czekał, aż Pardos położy na stole trzy miedziane monety i zada swoje pytanie. Chiromanta pokazał na ławę. Pardos usiadł ostrożnie – ława była bardzo stara. Mężczyzna, chudy jak szczapa, odziany w czerń i pozbawiony małego palca lewej ręki, ujął krótką szeroką dłoń klienta i pochylił nad nią głowę, długo przyglądając się układowi linii przy świetle świec i dymiącego kosza. Co pewien czas kaszlał. Znosząc to wszystko, Pardos zaznał dziwnej mieszaniny strachu, gniewu i pogardy dla samego siebie. Wreszcie mężczyzna, który jak dotąd nie odezwał się ani słowem, kazał mozaicyście rzucić na zatłuszczony stół kilka wysuszonych kurzych kości. Przyglądał się im przez kolejną długą chwilę, po czym oznajmił wysokim, charczącym głosem, że podczas podróży na wschód Pardos nie umrze i że jest oczekiwany na drodze. To ostatnie w ogóle nie miało sensu i Pardos poprosił o wyjaśnienie. Kaszląc, chiromanta potrząsnął głową i przyłożył do ust poplamiony kawałek materiału. Kiedy przestał kaszleć, powiedział, że trudno rozpoznać dalsze szczegóły. Pardos wiedział, że prosi w ten sposób o więcej pieniędzy, ale nie chciał dać więcej, niż już zapłacił, wyszedł więc na poranne słońce. Zastanawiał się, czy chiromanta jest tak ubogi, jak sprawiał wrażenie, czy też jego strój i pokoje są celowo nędzne, by nie ściągały na niego zbytniej uwagi. Chiromanci w Varenie na pewno nie narzekali na brak zajęcia. Kaszel i chrapliwy głos brzmiały prawdziwie, ale bogacze mogą zacho- rować prawie tak łatwo jak biedacy. Wciąż skrępowany tym, co zrobił, i świadom, jak odniósłby się do odwiedzin u jasnowidza duchowny przewodniczący modłom w jego kaplicy, Pardos specjalnie opowiedział o nich Couvry’emu. – Jeśli mnie zabiją – poprosił – odbierz te trzy miedziaki, dobrze? Couvry się zgodził, powstrzymując się od zwykłych żartów. W ostatni wspólny wieczór w Varenie Couvry i Radulph zaprosili Pardosa do ich ulubionej winiarni. Radulph też wkrótce opuszczał miasto, ale udawał się tylko na południe do Baiany, w pobliżu Rhodias, gdzie mieszkała jego rodzina i gdzie spodziewał się znaleźć stałe zajęcie przy ozdabianiu domów i letnich posiadłości nad morzem. Nadziei tej mógłby położyć kres wybuch wojny domowej albo inwazja ze wschodu, ale w ostatni wieczór spędzony razem postanowili o tym nie mówić. Podczas tego łzawego pożegnania Radulph i Couvry wyrazili ogromny żal, że nie wybierają się z Pardosem. Skoro już się pogodzili z jego nagłym odejściem z miasta, zaczęli to postrzegać jako wielką przygodę. Pardos wcale nie podzielał ich stanowiska, ale nie zamierzał rozczarowywać przyjaciół, mówiąc im o tym. Ogromnie się wzruszył, kiedy Couvry rozpakował paczkę, którą przyniósł z sobą, i wraz z Radulphem sprezentował mu nowe długie buty na drogę. Radulph wyjaśnił, że chcąc trafić z rozmiarem, pewnej nocy zmierzyli jego sandały, kiedy spał. Gospoda była zamykana wcześnie, z rozkazu Eudrica Złotowłosego, niegdyś kanclerza, który pod nieobecność królowej ogłosił się regentem. Wywołało to pewne niepokoje. W ciągu

kilku ostatnich dni zginęło w walkach ulicznych trochę ludzi. Gospody z wyszynkiem i winiarnie wcześnie kończyły pracę. Wyczuwało się duże napięcie, które zapewne jeszcze wzrośnie. Poza tym nikt chyba nie miał pojęcia, dokąd udała się królowa, co stanowiło powód pewnego niepokoju wśród osób zajmujących obecnie pałac. Pardos po prostu miał nadzieję, że bez względu na to, gdzie jest, nic się jej nie stało i że wróci. Antowie nie darzyli przychylnością władczyń, ale Pardos uważał, że córka Hildrica jest o wiele lepsza od kogokolwiek, kto mógłby zająć jej miejsce. Wyszedł z domu następnego ranka, tuż po inwokacji o wschodzie słońca, i ruszył drogą prowadzącą na wschód, do Sauradii. W sumie najwięcej kłopotów sprawiały mu psy. Unikały większych grup, ale kilka razy zdarzyło się, że o świcie i o zmierzchu Pardos szedł sam, a pewna szczególnie nieprzyjemna noc zaskoczyła go między gospodami. To wtedy zaatakowały go zdziczałe psy. Walił na oślep kijem, zaskoczony gwałtownością własnych ciosów i przekleństwami, ale i tak został pogryziony. Na szczęście żaden z psów nie wydawał się chory, bo inaczej Pardos albo by umierał, albo już byłby martwy i Couvry musiałby iść do jasnowidza po pieniądze. Gospody okazywały się brudne i zimne, a podawane w nich jedzenie było nieokreślonego pochodzenia, jednakże pokój Pardosa w domu nie był żadną pałacową komnatą, on sam zaś nawykł do dzielenia posłania z różnymi niemiłymi insektami. W wilgotne wieczory widział dość nieciekawych typków pijących zbyt dużo wina, ale rzucało się w oczy, że ten spokojny młodzieniec nie ma ani pieniędzy, ani towarów, które można by ukraść, więc właściwie zostawiano go w spokoju. Musiał jednak pobrudzić i poplamić swoje nowe buty, żeby wyglądały na starsze. Podobały mu się. Nie miał nic przeciwko zimnu ani chodzeniu. Wielki czarny las leżący na północy – Drzewielas – uznał za dziwnie ekscytujący. Podobało mu się wyszukiwanie na jego skraju odcieni szarości, błotnistego brązu, ciemnej zieleni i czerni w zmieniającym się oświetleniu. Przyszło mu na myśl, że w tych lasach mogli mieszkać jego dziadowie i pradziadowie; może dlatego go przyciągały. Na długo przedtem, nim rozpoczęli wielką migrację na południe i zachód do Bachiary, gdzie cesarstwo chyliło się ku upadkowi, Antowie zadomowili się w Sauradii pośród Inicyjczyków i Vrachów oraz innych wojowniczych plemion. Może drzewa ciągnące się wzdłuż cesarskiej drogi przemawiały do jakichś pradawnych cząstek jego krwi. Chiromanta powiedział, że jest oczekiwany na drodze. Nie powiedział natomiast, co go oczekuje. Zgodnie z radą Martiniana szukał ludzi, z którymi mógłby podróżować, ale po pierwszych kilku dniach przestał się martwić, jeśli nie znajdował towarzystwa. Starał się nie uchybiać wymogom religii, zatrzymując się w miarę możliwości w przydrożnych kaplicach na poranne inwokacje i obrzędy wieczorne, często więc zostawał w tyle za mniej religijnymi podróżnymi, nawet jeśli już się do kogoś przyłączył. Raz, kiedy zmierzch zastał jego grupkę na drodze, pewien gładko wygolony sprzedawca wina z Megarium zaproponował Pardosowi pieniądze za wspólnie spędzoną noc – i to w cesarskim zajeździe. Trzeba było dopiero uderzenia laską pod kolana, by odwieść go od zamiaru chwycenia młodzieńca za intymne części ciała. Pardos martwił się, że przyjaciele kupca mogą zareagować na jego krzyk bólu i spowodować kłopoty, ale najwyraźniej znali upodobania swego kolegi i nie robili Pardosowi żadnych trudności. Zupełnie nieoczekiwanie jeden z nich nawet go przeprosił. Ich grupka zatrzymała się w wyłaniającym się z ciemności cesarskim zajeździe – ob- szernym, oświetlonym pochodniami i gościnnym – ale Pardos poszedł dalej sam. To tej właśnie nocy kulił się po południowej stronie kamiennego murku na przejmującym zimnie, w białym