MERRY32

  • Dokumenty989
  • Odsłony194 479
  • Obserwuję133
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań119 135

ANDREWS VIRGINIA - A JESLI CIERNIE...

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

ANDREWS VIRGINIA - A JESLI CIERNIE....pdf

MERRY32 EBooki
Użytkownik MERRY32 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 945 osób, 580 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 281 stron)

Virginia Andrews A jeśli ciernie... (If There Be Thorns) PrzełoŜył Jarosław Foppke

Nota amerykańskiego wydawcy PogrąŜeni w głębokim smutku zawiadamiamy o niedawnej śmierci naszej ukochanej autorki V. C. Andrews. Pozostawiła po sobie nie tylko bogatą spuściznę literacką, ale równieŜ poniŜsze słowa, które powinny stać się inspiracją dla wielu z nas: „Wychowywałam się w środowisku robotniczym. Mój ojciec kochał ksiąŜki równie gorąco jak ja. Kiedy miałam siedem lat, zaprowadził mnie do biblioteki publicznej i załoŜył mi pierwszą kartę. Wrócił do domu z dwiema ksiąŜkami, ja zaś wypoŜyczyłam dziewięć. KsiąŜki otwierały przede mną drzwi, o których istnieniu nawet mi się nie śniło. Wyrywały mnie z mojego jestestwa. Przenosiły w przeszłość i przyszłość; przenosiły na KsięŜyc, do ogromnych pałaców, w dzikie dŜungle – wszędzie. Dzięki nim poznałam Londyn i ParyŜ, jeszcze zanim zdąŜyłam tam pojechać. Kiedy ksiąŜki nie mogły dać mi tego, czego potrzebowałam, marzenia zaspokajały moje potrzeby. Wiele lat temu marzyłam o bogactwie i sławie – wtedy właśnie zobaczyłam kwiaty rosnące na strychu... Marzenia moŜna urzeczywistnić bez względu na to, jakie los zgotuje nam przeszkody, pod którymi musimy się przeczołgać, które musimy przeskoczyć lub obejść. Mnie zawsze udawało się przedostać na drugą stronę. To, Ŝe pomimo tak wielu przeciwności zdołałam osiągnąć swój cel, jest tylko i wyłącznie moją zasługą. Dając kilku milionom czytelników radość i ucieczkę od codzienności, robiłam to równieŜ dla siebie”.

Prolog Było juŜ późno, więc cienie stały się znacznie dłuŜsze. Siedziałam nieruchomo obok jednej z marmurowych rzeźb Paula. Słyszałam, jak posągi szepczą do siebie o przeszłości, której nigdy nie zapomnę, i napomykają o przyszłości, którą chciałabym się nie martwić. Kiedy błyszczały w trupio bladym świetle księŜyca, były niczym wyrzut sumienia, przypominały, Ŝe mogłam i powinnam zachować się inaczej. Jestem jednak taka, jaka zawsze byłam – jestem osobą, którą rządzą instynkty. I chyba nigdy się juŜ nie zmienię. Dzisiaj dostrzegłam na głowie pierwszy kosmyk siwych włosów, który przypomniał mi, Ŝe wkrótce i ja mogę zostać babcią. ZadrŜałam. Jaką teŜ będę babcią? Jaką właściwie jestem matką? W nikłym świetle zmierzchu czekałam, aby przyszedł do mnie Chris i Ŝeby jego błękitne oczy powiedziały mi, Ŝe jeszcze nie gasnę, Ŝe nie jestem papierowym, lecz prawdziwym kwiatem. Przyszedł wreszcie i połoŜył dłoń na moim ramieniu. Oparłam na nim głowę. Oboje wiedzieliśmy, Ŝe nasza historia dobiega końca i Ŝe Bart i Jory sprawią nam jeszcze zarówno wiele radości, jak i wiele bólu. To ich opowieść – Jory’ego i Barta. Opowiedzą wszystko tak, jak to przeŜyli.

Jory Ilekroć ojciec nie przyjeŜdŜał po mnie do szkoły samochodem, korzystałem z Ŝółtego szkolnego autobusu, który dowoził mnie na odludny przystanek, gdzie kaŜdego ranka ukrywałem w zaroślach rower. Później, aby dotrzeć do domu, musiałem pokonać spory odcinek wąskiej, krętej ścieŜki, wiodącej przez prawdziwe pustkowie. Po drodze mijałem zaledwie jedną budowlę – starą, opuszczoną willę, która za kaŜdym razem przykuwała mój wzrok. Zawsze byłem ciekaw, kto tu mieszkał i dlaczego opuścił te strony. Kiedy zbliŜałem się do niej, odruchowo zwalniałem, czując bliskość domu. Nasz dom znajdował się kilkaset jardów dalej. Stał samotnie przy drodze, która miała więcej zakrętów niŜ labirynt. Mieszkaliśmy w Fairfax, w hrabstwie Marin, jakieś dwadzieścia mil na północ od San Francisco. Nie opodal znajdowały się porośnięte sekwojowym lasem góry, których zbocza opadały łagodnie w stronę oceanu. Było to raczej zimne i posępne miejsce. Zdarzało się czasem, Ŝe nadciągająca od oceanu mgła przez cały dzień szczelnie spowijała okolicę, czyniąc wszystko jeszcze bardziej tajemniczym. Było w tym jednak równieŜ coś romantycznego. Kochałem nasz dom, lecz mimo to pozostały we mnie jakieś niewyraźne wspomnienia południowego ogrodu, pełnego drzewek magnolii obrośniętych hiszpańskim mchem. Pamiętam takŜe wysokiego męŜczyznę o szpakowatych włosach; męŜczyznę, który nazywał mnie swoim synem. Niestety, nie potrafię sobie przypomnieć jego twarzy, pamiętam jedynie poczucie bezpieczeństwa i ciepło, które znajdowałem w jego ramionach. Chris był trzecim z kolei męŜem mamy. Mój prawdziwy ojciec umarł, zanim się jeszcze urodziłem. Nazywał się Julian Marquet i był światowej sławy baletmistrzem. O drugim męŜu mamy, doktorze Paulu Scotcie Sheffieldzie, nie słyszał prawie nikt poza mieszkańcami Clairmont w Karolinie Południowej. W tym samym stanie, w Greenglennie, mieszkała moja babcia ze strony ojca – Madame Marisha. Pisała do mnie co tydzień, a kaŜdego lata odwiedzałem ją wraz z rodzicami. Zdawało mi się, Ŝe babcia równie gorąco jak ja pragnie, bym stał się największym tancerzem, o jakim kiedykolwiek słyszał świat. W ten sposób udowodniłbym wszystkim, Ŝe mój ojciec pozostawił godnego spadkobiercę swego dorobku i talentu. Nie moŜna powiedzieć, Ŝeby babcia w jakiś sposób róŜniła się od innych staruszek. Kiedyś była bardzo sławna i nie chciała, aby ktokolwiek o tym zapomniał. Obowiązywała mnie pewna zasada: w towarzystwie obcych nie mogłem nazywać jej babcią. Sądziła, iŜ dzięki temu nikt z postronnych nie będzie w stanie domyślić się jej wieku. Pewnego

razu szepnęła mi nawet do ucha, Ŝe nic by się nie stało, gdybym mówił do niej po prostu „mamo”, ale wydawało mi się, Ŝe to nie jest w porządku wobec mojej ukochanej matki. Nazywałem ją więc tak jak inni – Madame Marisha albo Madame M. Uwielbiałem coroczne wyprawy do Karoliny Południowej, a jeszcze bardziej moment, gdy wracaliśmy do naszej małej doliny i przytulnego domku z sekwojowego drewna. „Bezpieczni w dolinie, gdzie nie wieją wiatry” – mawiała często mama, jakby wiatr napawał ją lękiem. Dotarłem wreszcie do domu. Zostawiłem rower na podjeździe i wszedłem do środka. Psiakrew! Ani śladu Barta i mamy. Wpadłem do kuchni, gdzie Emma przygotowywała obiad. Spędzała tam większość czasu. Nawiasem mówiąc, kuchnia pasowała do jej ujmującej tłuściutkiej figury. Emma miała pociągłą, surową twarz, która nabierała znacznie sympatyczniejszego wyrazu, kiedy się uśmiechała; na szczęście Emma chodziła uśmiechnięta prawie cały dzień. Mogła kazać zrobić to czy tamto, ale jej ciepły uśmiech sprawiał, Ŝe nie traktowało się tego jak boŜego dopustu. Trochę inaczej miała się sprawa z moim bratem Bartem, który często odmawiał wykonywania jej poleceń. Podejrzewałem zawsze, Ŝe Emma zajmuje się nim częściej niŜ mną. Nie było w tym zresztą nic dziwnego, poniewaŜ mój brat był strasznym niezgrabą. Rozlewał mleko, gdy próbował nalać je sobie do szklanki. Przewracał się, niosąc kubek wody. W całym domu nie było dosłownie niczego, na co by nie wpadł. Zderzał się z meblami, przewracał lampy. A jeśli na podłodze leŜał rozciągnięty kabel, to moŜna było mieć pewność, Ŝe Bart zaczepi o niego butem i albo sam się wywróci, albo pociągając kabel za sobą, rozbije radio czy teŜ mikser. – Gdzie jest Bart? – spytałem Emmę, która właśnie obierała pomidory, by nafaszerować nimi pieczeń. – Mówię ci, Jory, Ŝe będę szczęśliwa, kiedy ten dzieciak będzie siedział w szkole tak długo jak ty. Nie cierpię, gdy włazi mi do kuchni. Muszę zaraz rzucać całą robotę i uwaŜać na niego. Dzięki Bogu, ma ten mur, na którym moŜe sobie przesiadywać. A propos, co wy tam, chłopcy, właściwie robicie? – Nic – odparłem. Nie chciałem opowiadać jej o tym, Ŝe przekradamy się do stojącej za murem opuszczonej willi. Nie wolno nam było tam chodzić, a tym bardziej bawić się. – A gdzie mama? – spytałem po chwili. Emma powiedziała, Ŝe mama wróciła dziś wcześniej, bo odwołano lekcje baletu. O tym akurat wiedziałem. – Połowa jej klasy jest chora – wyjaśniłem. – Ale gdzie ona jest teraz? – Jory, nie mogę przecieŜ mieć wszystkich na oku i jednocześnie zajmować się kuchnią. Parę minut temu mówiła mi, Ŝe musi iść na poddasze i zrobić coś ze starymi obrazami. Dlaczego nie

przyłączysz się do niej i nie pomoŜesz jej w pracy? Emma dała mi tym sposobem do zrozumienia, Ŝe nie powinienem jej przeszkadzać. Ruszyłem w stronę schodów wiodących na poddasze. Wejście do nich było ukryte w olbrzymiej szafie na bieliznę, znajdującej się na samym końcu korytarza. Dokładnie w chwili, gdy przechodziłem przez salon, usłyszałem, Ŝe otwierają się drzwi frontowe. Ku mojemu zdumieniu zobaczyłem w przedpokoju ojca. Jego błękitne oczy zdradzały głębokie zamyślenie. Chciałem go zawołać, ale się powstrzymałem, gdyŜ z pewnością zakłóciłbym tok jego rozmyślań. Zatrzymałem się, nie wiedząc, co mam zrobić. Ojciec odstawił czarną torbę lekarską i skierował się w stronę swojej sypialni. Po drodze musiał jednak przejść obok bieliźniarki, której drzwi były teraz lekko uchylone. Przystanął, nasłuchując dobiegającej ze strychu muzyki. Co mama tam robi? CzyŜby znowu tańczyła? Za kaŜdym razem, gdy ją pytałem, dlaczego tańczy w tym brudnym pomieszczeniu, wyjaśniała, iŜ czuje, Ŝe musi tańczyć właśnie na strychu, pomimo panującego tam zaduchu i bałaganu. – Tylko nie mów o tym ojcu – prosiła mnie kilkakrotnie. Kiedy po raz ostatni zadałem jej to pytanie, przestała chodzić na poddasze – teraz jednak znowu zaczęła to robić. Byłem ciekaw, co teŜ się stanie. Zastanawiałem się, co mama powie tacie, gdy ten przyłapie ją na strychu. Cichutko poszedłem za nim po stromych, wąskich schodach. Stanął dokładnie pod zwisającą z sufitu nie osłoniętą Ŝarówką. Wpatrywał się w mamę, która nie dostrzegła jego obecności. Trzymała w dłoni miotełkę do kurzu i naśladowała w figlarnych ruchach Kopciuszka, bo z pewnością nie była to księŜniczka Aurora ze Śpiącej królewny, pomimo Ŝe na staromodnym adapterze kręciła się płyta z muzyką właśnie z tego baletu. O BoŜe! Ojczymowi chyba serce skoczyło do gardła. Wyglądał na przeraŜonego. Wyczułem, Ŝe widok mamy tańczącej na strychu sprawia mu ból. CzyŜ to nie dziwne? Nie pojmowałem, co się między nimi dzieje. Miałem dopiero czternaście lat, Bart miał dziewięć, musieliśmy przeŜyć jeszcze wiele, aby stać się dorosłymi. Miłość, jaką Ŝywili do siebie moi rodzice, róŜniła się znacznie od uczuć łączących rodziców moich przyjaciół. Ich miłość wydawała się bardziej namiętna, burzliwa i intensywna. Kiedy sądzili, Ŝe nikt ich nie widzi, zamykali oczy i przytulali się do siebie. Teraz, w związku z tym, Ŝe wydoroślałem juŜ trochę, zaczynałem dostrzegać coraz więcej. Często zastanawiałem się nad rolami, jakie moi rodzice przyjmowali w Ŝyciu. Inaczej zachowywali się wobec obcych, inaczej przede mną i Bartem, a w jeszcze inny sposób w stosunku do siebie samych. (Skąd niby mogli wiedzieć, Ŝe ich synowie nie zawsze byli na tyle dyskretni, by odwrócić się i wyjść” chociaŜ naleŜało to zrobić?)

A moŜe zachowywali się tak wszyscy dorośli, zwłaszcza ci, którzy mieli dzieci? Tata obserwował mamę wirującą w szybkich piruetach. Poruszała się tak prędko, Ŝe jej długie jasne włosy unosiły się w powietrzu, kreśląc półkolistą aureolę. Miała na sobie biały trykot i baletki. Byłem oczarowany jej tańcem i sposobem, w jaki wymachiwała miotełką. Zdawać by się mogło, Ŝe to miecz, którym walczy ze starymi meblami. Na podłodze i na półkach leŜały porozrzucane zabawki, popsute samochodziki i hulajnogi, a takŜe rozbite talerze, które czekały cierpliwie, by wreszcie ktoś je posklejał. KaŜdy ruch miotełki wyrzucał w górę miriady drobinek złotego kurzu. Wyrwane z letargu usiłowały czym prędzej opaść, zanim mama ponownie zaatakuje i raz jeszcze zmusi je do lotu. – Wynocha! – krzyczała tonem królowej strofującej niewolników. – Wynoście się stąd i nie wracajcie! Nie męczcie mnie juŜ więcej! I wciąŜ wirowała tak szybko, Ŝe nie mogłem za nią nadąŜyć wzrokiem. W końcu zaczęło mi się od tego kręcić w głowie. Robiła fouettes z wirtuozerią, jakiej nigdy dotąd nie widziałem na Ŝadnej scenie. Jak opętana krąŜyła coraz szybciej i szybciej, dostosowując się do muzyki. Chciałem być jej partnerem i tańczyć z nią tak, jak robił to kiedyś mój prawdziwy ojciec. Jednak mogłem tylko stać ukryty w purpurowym cieniu i oglądać coś, czego, jak mi się zdawało, nie powinienem być świadkiem. Tata przyglądał się mamie z rosnącym napięciem. Ona zaś wyglądała tak pięknie i delikatnie. Miała trzydzieści siedem lat, lecz wydawała się znacznie młodsza i łatwo było ją zranić niezbyt uprzejmym słowem, jak jakąkolwiek początkującą tancerkę. – Cathy! – zawołał tata. – PRZESTAŃ! Co robisz? Usłyszała go i udając przeraŜenie, zamachała rękoma. Przytańczyła do niego małymi kroczkami zwanymi bourres. W sekundę później wykonała wokół taty serię piruetów. KrąŜyła dookoła niego, bez przerwy omiatając go miotełką. – PRZESTAŃ! – wrzasnął, wyrywając jej z ręki miotełkę, którą zaraz odrzucił daleko za siebie. Błękitne oczy mamy rozszerzyły się i stały jakby ciemniejsze. Jej pełne usta zaczęły drŜeć. Powoli, bardzo powoli, z wyraźną niechęcią odwróciła głowę, Ŝeby spojrzeć na to, co wskazywał palcem ojciec. Popatrzyłem w to miejsce i, ku memu zdziwieniu, zobaczyłem dwa jednakowe łóŜka, ustawione w tej części poddasza, która wkrótce miała być przebudowana. Tata obiecał mamie, Ŝe zrobi tu pokój rekreacyjny. Ale po co wśród tych gratów postawiono łóŜka? – Chris? Jesteś w domu? Zwykle nie wracałeś tak wcześnie... – odezwała się mama; jej głos był matowy i pobrzmiewała w nim nutka strachu. UlŜyło mi. Ojciec wreszcie ją przyłapał. Teraz będzie mógł zakazać mamie tańczyć w tym suchym, zakurzonym pomieszczeniu, co z pewnością wyjdzie na korzyść jej zdrowiu.

ZauwaŜyłem, iŜ mama za bardzo nie wie, jak ma się wytłumaczyć. – Cathy, wiem, Ŝe to ja przyciągnąłem tu te łóŜka, ale dlaczego zestawiłaś je razem? – pytał tata. – Jak wniosłaś materace? Przerwał na chwilę i zainteresował się piknikowym koszykiem stojącym koło łóŜek. – Cathy! – wrzasnął, przeszywając ją wzrokiem. – Czy ta historia musi się powtórzyć? Czy nie moŜemy się uczyć na błędach popełnionych przez innych? Czy naprawdę musimy powtórzyć to wszystko?! Powtórzyć? O czym on mówi? – Catherine – kontynuował tata. – Nie stój tak i nie próbuj udawać niewiniątka, jak jakieś podłe dziecko przyłapane na kradzieŜy. Dlaczego są tu te łóŜka? Po co te materace i nowe koce? Po co ten koszyk? Czy nie widzieliśmy juŜ zbyt wiele takich koszy przez całe nasze Ŝycie? Myślałem, Ŝe mama zestawiła te łóŜka po to, Ŝebyśmy mogli się na nich wyciągnąć, zmęczeni wspólnym tańcem. A kosz piknikowy to po prostu jeszcze jeden typ kosza. Podszedłem bliŜej i ukryłem się za belką podpierającą krokiew. Między rodzicami działo się coś smutnego i bolesnego; przy tym świeŜego, ale tak jak rana, która nie chce się goić. Mama wyglądała na zawstydzoną i zakłopotaną. MęŜczyzna, którego nazywałem tatą, stał oszołomiony. Zdawało mi się, Ŝe chciałby wziąć ją w ramiona i wybaczyć jej. – Cathy, Cathy – błagał udręczonym głosem. – Pod Ŝadnym względem nie bądź taka jak ona! Mama uniosła głowę i wyprostowała ramiona. Spoglądała na ojca z wyrazem aroganckiej dumy. Odrzuciła do tyłu długie włosy i uśmiechnęła się urzekająco. Robiła to wszystko tylko dlatego, Ŝeby przestał zadawać pytania, na które wolała nie odpowiadać? Pomimo panującego na strychu zaduchu nagle poczułem chłód. Po plecach przebiegły mi dreszcze. Chciałem stąd natychmiast uciec. Zrobiło mi się wstyd, Ŝe podglądam rodziców, czym zwykle zajmował się Bart, nie ja. Ale jak mogłem uciec, nie zwracając ich uwagi? Musiałem więc pozostać tam, gdzie stałem. – Spójrz na mnie, Cathy – zaczął tata. – Nie jesteś juŜ młodziutką, naiwną dziewczyną, a to nie są Ŝarty. Nie ma Ŝadnego powodu, dla którego miałyby tu stać te łóŜka. A koszyk powiększa tylko moje obawy. Co ty, do cholery, zamierzasz zrobić? Jej ramiona rozwarły się szeroko. Wyglądało na to, Ŝe chce tatę objąć, on jednak odepchnął ją i mówił dalej. – Nie usiłuj mnie uwodzić, bo robi mi się od tego niedobrze. Codziennie zadaję sobie pytanie, jak mogę wracać do domu i nie mieć ciebie dość, i ciągle czuć to samo, jak wiele lat temu, czuć to po tym wszystkim, co zaszło. Lecz mimo to mijają lata, a ja wciąŜ cię kocham, wciąŜ cię potrzebuję i ufam ci. Nie wykorzystuj więc mojej miłości dla jakichś niecnych celów! Widać było, Ŝe mama jest oszołomiona. To samo zresztą moŜna było powiedzieć o mnie.

CzyŜby ojczym juŜ jej nie kochał? Czy to właśnie starał się dać jej do zrozumienia? Mama znów wpatrywała się w łóŜka, jak gdyby była zaskoczona, widząc je tutaj. – Chris, pomóŜ mi! – rzekła zduszonym głosem i otwierając ramiona, podeszła do niego. Tata powstrzymał ją przeczącym potrząśnięciem głowy. – Proszę, nie kręć głową i nie zachowuj się tak, jakbyś mnie nie rozumiał – prosiła. – Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek kupowała ten koszyk. Naprawdę! Śniło mi się zeszłej nocy, Ŝe przyszłam tu i zsunęłam łóŜka, ale gdy dzisiaj zobaczyłam, Ŝe stoją jedno przy drugim, pomyślałam, Ŝe ty to zrobiłeś. – Cathy! JA TEGO NIE ZROBIŁEM! – Wyłaź z tego cienia! Nie widzę cię! – krzyknęła mama i uniosła drobne białe ręce. Próbowała chyba pochwycić jakąś niewidoczną pajęczynę. Przez moment przyglądała się dłoniom tak, jakby te odmówiły jej posłuszeństwa – a moŜe rzeczywiście widziała pajęcze nici spowijające jej palce? Idąc za przykładem ojca, rozejrzałem się dookoła. Nigdy przedtem strych nie był taki czysty. Podłoga była wyszorowana, a kartony z rupieciami starannie ułoŜone. śeby poddasze wyglądało przytulniej, mama powiesiła na ścianach obrazy przedstawiające najprzeróŜniejsze kwiaty. Tata patrzył na nią jak na wariatkę. Zastanawiałem się, co on sobie teraz myśli i dlaczego, skoro jest najlepszym lekarzem w okolicy, nie powie, co jej dolega? MoŜe starał się ocenić, czy mama udawała tylko ten nagły zanik pamięci? A moŜe pełen zakłopotania wyraz jej oczu powiedział mu zupełnie coś innego? Zdaje się, Ŝe tak, bo zwrócił się do niej delikatniej niŜ dotychczas. – Cathy, nie musisz się juŜ martwić. Nie pływasz juŜ w morzu zakłamania. Nie porwała cię fala odpływu. Nie toniesz. Nie pogrąŜasz się. Nie dręczą cię juŜ koszmary. Jestem przy tobie, więc nie musisz, jak tonący, chwytać się brzytwy. Przytulił ją do siebie. Mama przywarła do niego tak, jakby ratowała się przed utonięciem. – Nic ci nie jest, kochanie – wyszeptał tata i dotykając jej policzków, otarł łzy, które zaczynały po nich spływać. Czule podniósł jej głowę i przybliŜył usta do jej warg. Pocałunek trwał tak długo, Ŝe aŜ zaparło mi z wraŜenia dech w piersiach. – Babka nie Ŝyje. Foxworth Hall spalił się doszczętnie. Foxworth Hall? O co tu chodzi? – Nie, Chris, to nieprawda. Słyszałam, jak przed chwilą wchodziła po schodach. Wiesz przecieŜ, Ŝe zawsze bała się małych, ciasnych pomieszczeń, jak więc mogła wejść po tych schodach? – A moŜe spałaś, kiedy słyszałaś jej kroki? ZadrŜałem. O czym, do diabła, oni mówili? O jakiej babce? – Tak – wymamrotała z ustami przytulonymi do jego twarzy. – Zdaje się, Ŝe zasnęłam

podczas kąpieli i znów musiałam mieć koszmar. Nie pamiętam nawet, jak się tu znalazłam. Nie wiem, dlaczego tu przyszłam. Dlaczego tańczyłam. Chyba tracę zmysły. Czasem wydaje mi się, Ŝe jestem nią. śebyś ty wiedział, jak bardzo się wtedy nienawidzę! – Nie, nie jesteś nią, a mama jest daleko, bardzo daleko i nigdy juŜ nas nie zrani. Wirginia leŜy trzy tysiące mil stąd, a to, co było wczoraj, nigdy się juŜ nie powtórzy. Ilekroć będziesz wątpić, zadaj sobie jedno pytanie: jeŜeli udało się nam przeŜyć najgorsze, jak moŜna wątpić, Ŝe nie poradzimy sobie z najlepszym? Miałem ochotę zaraz stąd uciec, a jednocześnie coś mnie zatrzymywało. Czułem, Ŝe ja teŜ tonę w tym ich morzu zakłamania. Tonę, jeśli nawet nie rozumiem, o czym oni mówią. Patrzyłem na dwoje ludzi, na moich rodziców, lecz widziałem ludzi zupełnie obcych, młodszych, słabszych i mniej samodzielnych. – Pocałuj mnie – szepnęła mama. – Obudź mnie i rozpędź zmory. Powiedz, Ŝe mnie kochasz i Ŝe zawsze będziesz mnie kochał bez względu na to, co zrobię. Tata spełnił jej prośbę z wielkim zapałem. Potem poprosiła go, Ŝeby z nią zatańczył. Umieściła igłę na płycie. Ponownie rozbrzmiała muzyka. Obserwowałem, jak tata niezgrabnie usiłuje stawiać baletowe kroki, które nie nastręczały najmniejszej trudności. Brakowało mu zarówno wprawy, jak i wdzięku, aby być odpowiednim partnerem dla mamy. Czułem się trochę zawstydzony, podglądając jego starania. Po chwili mama nastawiła inną płytę, tak Ŝe teraz on mógł ją prowadzić. „Tańczymy w ciemnościach. Póki trwa muzyka, tańczymy w ciemnościach...” Tata poczuł się znacznie pewniej. KrąŜyli dookoła pokoju, tuląc się mocno do siebie. – Brakuje mi tych papierowych kwiatów, którymi zawsze cię budziłam – odezwała się mama. – A na dole bliźniaki siedziały w milczeniu przed ustawionym w kącie małym czarno-białym telewizorem – mówił tata miękkim, rozmarzonym głosem. – Miałaś tylko czternaście lat, a ja juŜ wtedy kochałem się w tobie. To wszystko moja wina. Wina? Dlaczego? PrzecieŜ nawet nie znał jej, kiedy miała czternaście lat. Zmarszczyłem czoło. Usiłowałem przypomnieć sobie, kiedy i gdzie spotkali się po raz pierwszy. Mama i jej młodsza siostra Carrie uciekły z domu wkrótce po tym, jak ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Pojechały autobusem na południe. Tam Murzynka imieniem Henny przedstawiła je swojemu pracodawcy, doktorowi Paulowi Sheffieldowi, który pozwolił im zamieszkać u siebie. Mama zaczęła znowu uczęszczać na lekcje baletu, dzięki czemu poznała Juliana Marqueta – mojego ojca. Urodziłem się niedługo po jego śmierci. Potem mama wyszła za Paula. I Paul został ojcem

Barta. Miało to miejsce długo, długo przed tym, zanim mama poznała Chrisa – młodszego brata Paula Sheffielda. Jak więc mógł ją kochać, kiedy była czternastolatką? CzyŜby do tej pory rodzice nas okłamywali? O BoŜe, mój BoŜe... Kiedy skończył się taniec, na nowo rozgorzała sprzeczka. – Dobrze, skoro czujesz się lepiej – zaczął tata – chcę, abyś mi przyrzekła, Ŝe gdyby coś mi się stało, niewaŜne, czy jutro, czy za kilkanaście lat, nigdy, ale to nigdy, i niech Bóg ci w tym dopomaga, nie będziesz ukrywała na strychu Barta i Jory’ego, by móc ponownie wyjść za mąŜ! Byłem oszołomiony. Zobaczyłem, Ŝe mamę aŜ zatkało. – Więc za taką mnie uwaŜasz? – rzekła z uniesioną głową. – Niech cię diabli wezmą, jeŜeli myślisz, Ŝe jestem taka jak ona! MoŜe i zestawiłam te łóŜka. MoŜe naprawdę przyniosłam tu ten kosz. Ale nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, Ŝeby... Ŝeby... Chris, wiesz, Ŝe tego bym nie zrobiła! Nie zrobiła czego? Czego? Zmusił ją, by przysięgła. Mama wypowiadała słowa, a jej błękitne oczy z wściekłością patrzyły na ojczyma. Stałem zlany potem, byłem zły i czułem się zawiedziony postawą ojca, który powinien lepiej znać mamę. Nie zrobiłaby tego. Nie byłaby w stanie! Kochała mnie. Kochała teŜ Barta. Nawet jeśli czasami spoglądała na niego chmurnym wzrokiem, to jednak nigdy, przenigdy nie zamknęłaby nas na strychu. Tata zostawił ją na środku pomieszczenia i poszedł po kosz. Otworzył okno i wyrzucił go na podwórze. Patrzył, jak spada na ziemię, potem odwrócił się gniewnie w stronę mamy. – Być moŜe, Ŝyjąc ze sobą, potęgujemy grzechy naszych rodziców. Być moŜe, w końcu okaŜe się, Ŝe ucierpią na tym Bart i Jory, więc kiedy wieczorem znajdziemy się w łóŜku, nie szepcz mi do ucha o adoptowaniu jeszcze jednego dziecka. Nie stać nas na to, aby uwikłać w całe to zamieszanie jeszcze jedno dziecko! Czy nie rozumiesz, Cathy, Ŝe kiedy wstawiłaś tu te łóŜka, nieświadomie planowałaś, co zrobisz, jeŜeli nasza tajemnica wyjdzie na światło dzienne? – Nie – oponowała, rozkładając bezradnie ramiona. – Nie zrobiłabym tego! Nie byłabym w stanie tego zrobić... – Mam nadzieję – wtrącił tata. – Bez względu na to, co się wydarzy, nie będziemy, ani ty nie będziesz, zamykać dzieci na poddaszu po to tylko, Ŝeby nas uratować. – Nienawidzę cię za to, Ŝe uwaŜasz, iŜ potrafiłabym to zrobić! – Staram się być cierpliwy. Usiłuję w ciebie wierzyć. Wiem, Ŝe ciągle dręczą cię koszmary. Wiem, Ŝe wciąŜ jeszcze cierpisz z powodu tego, co się stało, gdy byliśmy młodzi i niewinni. Ale jesteś juŜ dorosła i musisz być szczera wobec siebie samej. Czy nie rozumiesz, Ŝe podświadomość często kształtuje rzeczywistość? Podszedł, aby wziąć ją w ramiona, by ją pocałować i uspokoić. Mama rozpaczliwie

przywarła do jego ciała. (Dlaczego ogarnęła ją taka rozpacz?) – Cathy, serduszko kochane. – Jego głos znów stał się łagodny. – Zapomnij o strachu i okrutnej babce, która chciała, Ŝebyśmy uwierzyli w piekło i nie kończące się męczarnie. Nie ma Ŝadnego piekła oprócz tego, jakie ludzie nawzajem sobie gotują. Tak samo jak nie ma raju innego niŜ ten, który sami sobie stworzyliśmy. Wiesz, Ŝe Ŝyję tylko dla ciebie, dlatego proszę, nie wystawiaj na próbę mojej miłości i wiary. Nie igraj z moimi uczuciami poprzez te swoje nieświadome uczynki. – Więc nie odwiedzaj matki tego lata. Uniósł głowę i popatrzył na mamę wzrokiem pełnym bólu. Cichutko osunąłem się na podłogę, nie odrywając oczu od moich rodziców. O co tu chodzi? Czemu nagle ogarnął mnie strach?

Bart „A siódmego dnia Bóg odpoczywał” – zacytował Jory, kiedy skończyłem uklepywać ziemię. Posadziłem właśnie bratki, którymi piątego maja mama chciała uczcić rocznicę urodzin cioci Carrie i wujka Cory’ego. Wcale ich nie znałem. Oboje umarli, zanim się urodziłem. W mojej rodzinie ludzie umierają bardzo łatwo. (Ciekawe, czemu tak bardzo lubili bratki? Małe, głupie, niepozorne kwiatki o dziwacznych płatkach). Właściwie to wolałbym, Ŝeby mama nie przywiązywała tak duŜej wagi do obchodzenia urodzin ludzi, którzy odeszli. – Powiem ci coś jeszcze – odezwał się Jory takim tonem, jakby uwaŜał kaŜdego dziewięciolatka za kompletnego głupka, a sam był dorosły. – Na początku, kiedy Bóg stworzył Adama i Ewę, Ŝyli oni w raju i nie nosili w ogóle Ŝadnych ubrań. Pewnego dnia zły wąŜ powiedział im, Ŝe to grzech chodzić nago, więc Adam przykrył swój wstyd listkiem figowym. O BoŜe... Nadzy ludzie, którzy nie wiedzieli, Ŝe to, co robili, było grzechem. – A co nałoŜyła Ewa? – spytałem, rozglądając się wokoło w nadziei, Ŝe znajdę gdzieś listek figowy. Jory czytał dalej monotonnym głosem, co sprawiło, Ŝe wyobraźnia przeniosła mnie do tych zamierzchłych czasów, gdy Bóg opiekował się wszystkimi ludźmi – nawet tymi gołymi, którzy rozmawiali z węŜami. Jory powiedział, Ŝe w głowie układa sobie muzykę do biblijnych opowieści. Przeraziło mnie to – on tańczący w rytm muzyki, której ja nie mógłbym słyszeć! Poczułem się głupio. – Jory, gdzie moŜna znaleźć figowe liście? – Dlaczego pytasz? – Gdybym miał taki liść, rozebrałbym się i nałoŜyłbym go. – Dobry BoŜe, Bart, jest tylko jeden sposób, w jaki chłopcy mogą nosić figowe listki – roześmiał się Jory. – Z pewnością wstydziłbyś się tak chodzić. – Nie! – Sądzę, Ŝe tak. – Nigdy się niczego nie wstydzę! – Skąd moŜesz wiedzieć, jak to by wyglądało? A poza tym, czy widziałeś kiedyś, Ŝeby tata nosił taki liść? – Nie... Powiedziałem Jory’emu, Ŝe skoro nigdy nie widziałem figowego liścia, nie mogę wiedzieć, jak się go uŜywa.

– Jeszcze się dowiesz – zaśmiał się kpiąco. Potem, nie przestając szczerzyć zębów, jednym długim susem przeskoczył wszystkie marmurowe schodki. Zrobiło to na mnie wraŜenie, bo wiedziałem, Ŝe ja nigdy nie dałbym rady tak skoczyć. Powlokłem się za nim. śałowałem, Ŝe nie jestem taki sprawny jak on. śałowałem, Ŝe nie potrafię tańczyć i być tak czarujący, Ŝeby mnie wszyscy lubili. Jory był ode mnie większy, starszy i mądrzejszy. Ale chwileczkę. MoŜe i ja będę kiedyś mądrzejszy, jeśli nie większy. Mam duŜą głowę, muszę więc mieć w niej duŜy mózg. Będę coraz wyŜszy i wyŜszy, dorównam Jory’emu, a potem przerosnę go. Przerosnę tatę i olbrzyma z Jacka i łodygi fasoli, a przecieŜ ten olbrzym jest największy na świecie. Dziewięć lat... szkoda, Ŝe nie mam juŜ czternastu. Jory siedział na ostatnim stopniu i czekał, aŜ go dogonię. To była prawdziwa zniewaga. Nie było to miłe ze strony Boga, Ŝe stworzył mnie niezdarą. Pamiętam, jak pięć lat temu, kiedy miałem cztery lata, Emma podarowała kaŜdemu z nas małego kurczaczka. Były naprawdę cudowne, całe pokryte Ŝółtym puchem, i cichutko piszczały. Nigdy przedtem nie dostałem nic równie wspaniałego. Od razu pokochałem swojego kurczaczka, pieściłem go, obwąchiwałem, potem delikatnie postawiłem na ziemi – a to przeklęte pisklę przewróciło się i zdechło. – Za mocno je ścisnąłeś – powiedział tata, który zna się na tych sprawach. – Przestrzegałem cię, Ŝebyś go nie ściskał. Małe pisklęta są bardzo delikatne i trzeba się z nimi obchodzić ostroŜnie. Ich serduszka znajdują się tuŜ pod skórą, a więc następnym razem uwaŜaj, dobrze? Myślałem, Ŝe Bóg zaraz mnie za to ukarze, choć w gruncie rzeczy to była przede wszystkim Jego wina. Czy moŜna mnie było winić za to, Ŝe końcówki moich nerwów są tak krótkie, iŜ nie dosięgają do skóry? Czy to moja wina, Ŝe w odróŜnieniu od innych nie mogę odczuwać bólu? To Jego wina! Struchlałem wówczas na samą myśl, Ŝe Bóg moŜe mi coś zrobić. Ale był litościwy i w godzinę później wszedłem do małego kurnika, gdzie przechadzał się samotnie kurczak Jory’ego. Wziąłem go w dłonie i powiedziałem mu, iŜ jestem jego przyjacielem. Świetnie się bawiliśmy, najpierw ja go goniłem, potem on biegał za mną, a potem niespodziewanie, po dwóch godzinach zabawy, biedak wyzionął ducha. Dlaczego tak łatwo się umiera? – O co ci chodzi?! – krzyczałem. – PrzecieŜ cię nie ścisnąłem! Nie dotykałem nawet! UwaŜałem. Przestań więc udawać nieŜywego, bo tata pomyśli, Ŝe zrobiłem to specjalnie! Kiedyś widziałem, jak tata wyciągnął z wody tonącego i uratował mu Ŝycie, udzielając pierwszej pomocy. Pomyślałem, Ŝe mogę zrobić to samo z kurczakiem, ale on nadal był martwy. Potem się modliłem – nic nie pomogło. Byłem do niczego. Nie potrafiłem nawet dbać o czystość. Emma mawiała, Ŝe pranie moich ubrań to strata czasu. Nie umiałem utrzymać talerzy, kiedy je wycierałem. Nowe zabawki psuły się w chwilę potem, jak znalazły się w moich rękach. Nowe buty po

dziesięciu minutach noszenia wyglądały jak stare łapcie. To nie moja wina, Ŝe tak szybko się zdzierały. Ludzie po prostu nie mają pojęcia, jak się robi porządne buty. Nie było dnia, Ŝeby moje kolana nie były pokryte nowymi strupami albo plastrami. Gdy grałem w baseball, potykałem się i wywracałem pomiędzy bazami. Trzy razy spadłem z drzewa. Za pierwszym razem złamałem sobie prawą, a potem lewą rękę. Przy trzecim upadku skończyło się jedynie na siniakach. Jory nigdy niczego sobie nie złamał. Nic dziwnego, Ŝe mama wciąŜ powtarzała, Ŝebyśmy nie chodzili do tego starego domu z tyloma schodami. Wiedziała, Ŝe prędzej czy później potknę się na jakimś stopniu i sturlam na dół, łamiąc sobie wszystkie kości! – Wielka szkoda, Ŝe masz tak nie skoordynowane ruchy – mruknął Jory, po czym wstał ze schodka i zawołał: – Bart, przestań biegać jak dziewczyna! Pochyl się bardziej do przodu i lepiej pracuj nogami. WłóŜ w to całe serce i biegnij! Zapomnij o upadkach. Nie przewrócisz się, jeŜeli nie będziesz o tym myślał. Jak mnie złapiesz, dam ci moją superszybką piłkę! O kurczę, nie było niczego na całym świecie, czego pragnąłbym bardziej. Jory potrafił ją nawet podkręcić. Kiedy celował w puszki ustawione na murze, strącał jedną po drugiej. Ja nigdy nie byłem w stanie trafić w to, do czego celowałem – ale trafiałem w przedmioty, których nawet nie widziałem, na przykład w okna, a czasem i w ludzi. – Nie chcę tej twojej piłki – wysapałem, choć oczywiście nie była to prawda. Jego piłka była o niebo lepsza od mojej. Zresztą Jory zawsze dostawał lepsze rzeczy. Popatrzył na mnie ze współczuciem, co sprawiło, Ŝe chciało mi się płakać. Nienawidzę litości! – MoŜesz ją dostać, nawet jeśli nie wygrasz tego biegu. MoŜemy się po prostu zamienić. Nie próbuję cię dotknąć. Chcę tylko, abyś przestał się bać, Ŝe wszystko, co zrobisz, zrobisz źle. MoŜe wtedy nie będziesz tak niezdarny, czasem odrobina szaleństwa pomaga zwycięŜyć. Uśmiechnął się, a ja pomyślałem, Ŝe jeŜeli mama by go widziała, zapewne byłaby urzeczona blaskiem jego białych zębów. Moja twarz była stworzona do naburmuszonej miny. – Nie chcę twojej piłki – powtórzyłem, woląc nie ryzykować poraŜki w wyścigach z kimś, kto był ode mnie starszy, przystojniejszy i poruszał się z wdziękiem; z kimś, kto zasili szeregi mistrzów baletu i oŜeni się z piękną baleriną. Co właściwie było wspaniałego w tancerzach? Nic, nic! Bóg uśmiechnął się do nóg Jory’ego i uczynił je pięknymi, podczas gdy moje wyglądały jak patyki, z których, na dodatek, ciągle leciała krew. – Nienawidzisz mnie, prawda? Chciałbyś, Ŝebym umarł, co? Spojrzał na mnie rozbawiony. – Nie, nie nienawidzę cię i nie chcę, Ŝebyś umierał. Kocham cię jak brat brata, pomimo Ŝe

jesteś niezdarny i cały czas na wszystko narzekasz. – Wielkie dzięki. – No, dobrze... Nie przejmuj się juŜ. Chodźmy lepiej popatrzeć na dom. KaŜdego dnia, po powrocie ze szkoły, przesiadywaliśmy na wysokim białym murze; ale zdarzało się równieŜ, Ŝe przekradaliśmy się do wnętrza stojącej za nim okazałej willi. Niebawem skończy się szkoła i oprócz zabawy nic nie pozostanie nam do roboty. Miło jest mieć świadomość, Ŝe ten dom stanie się miejscem naszych całodziennych zabaw. Będziemy się bawić w nawiedzonej willi – pełnej pokojów, długich korytarzy i kufrów kryjących nieprzebrane skarby. W wysokich staromodnych pokojach Ŝyło tysiące pająków, których lepkie sieci pokrywały ekstrawaganckie Ŝyrandole. Wszędzie biegało mnóstwo myszy, znacząc swe szlaki masą odchodów. Po ścianach i drewnianych podłogach pełzało setki owadów, a przez kominy wlatywały do wnętrza ptaki, które jak opętane fruwały tam i z powrotem, próbując wydostać się na zewnątrz. Czasami roztrzaskiwały się o ściany i okna, tak Ŝe gdy przychodziliśmy, znajdowaliśmy ich Ŝałosne zwłoki. Niekiedy udawało nam się przyjść w porę i pootwierać okna i drzwi, aby biedactwa mogły uciec ze swojej pułapki. Jory doszedł do przekonania, Ŝe mieszkańcy musieli opuścić to miejsce w pośpiechu. Pozostawili połowę mebli, które pokrywała teraz gruba warstwa kurzu i pleśni. Wszystko wydzielało ohydny smród. Wielekroć wdychałem ten odór i zastanawiałem się, co mi przypomina. Kiedy siedzieliśmy w milczeniu na zakurzonej, obitej aksamitem kanapie, z piwnic dochodziły nas ledwo uchwytne szmery, jak gdyby nawiedzające ten dom duchy chciały szepnąć nam coś do ucha. – Nigdy nie mów nikomu, Ŝe rozmawiasz z duchami, bo ludzie pomyślą, Ŝe ci odbiło – ostrzegał mnie Jory. Mieliśmy juŜ jedną pomyloną osobę w rodzinie – matkę naszego taty, która była zamknięta w domu wariatów w Wirginii. KaŜdego lata jeździliśmy na wschód, by ją odwiedzić i złoŜyć kwiaty na starych grobach. Mama nigdy nie wchodziła do długiego budynku z czerwonej cegły, wokół którego spacerowali ładnie ubrani ludzie, tak Ŝe nikt nie wiedziałby, Ŝe to wariaci, gdyby nie kręcił się wśród nich personel w białych kitlach. Za kaŜdym razem, gdy tata wracał od babci, mama zadawała mu to samo pytanie: – No i co, czuje się lepiej? Wówczas tata spoglądał na nią smutnym wzrokiem i zwykle odpowiadał: – Nie. Tylko nieznaczna poprawa... ale poczułaby się lepiej, gdybyś jej wybaczyła. To zawsze denerwowało mamę. Zachowywała się tak, jakby chciała, Ŝeby babcia do końca Ŝycia pozostawała pod kluczem. – Posłuchaj mnie, Christopherze Dollu – mówiła gniewnie. – Jest dokładnie na odwrót! To

ona powinna błagać mnie o przebaczenie. Powinna błagać, byśmy oboje jej przebaczyli! Zeszłego lata nie pojechaliśmy na wschód. Nie cierpiałem tych wszystkich grobów, nienawidziłem Madame Marishy i jej okropnych czarnych ubrań, i jej wielkiego koka z siwych i czarnych włosów – i nie dbam o to, czy te dwie staruchy jeszcze kiedyś nas zobaczą. To samo dotyczy równieŜ tych, co leŜą zakopani w grobach – po co im w ogóle jakieś kwiaty?! W naszej rodzinie jest zbyt wielu zmarłych! – No, dalej, Bart! – wrzasnął Jory, który wdrapał się juŜ na drzewo rosnące po naszej stronie muru. Siedział teraz na górze i czekał na mnie. Z wielkimi trudnościami udało mi się jakoś wleźć na górę i usadowić obok niego. Jory nalegał, abym na wszelki wypadek opierał się plecami o pień drzewa. – Wiesz co? – odezwał się. – Pewnego dnia kupię mamie dom tak duŜy jak ten. Kiedyś podsłuchałem rodziców, jak rozmawiali o duŜych domach. Zdaje się, Ŝe mama chciałaby mieszkać w domu większym od tego, który mamy. – Tak, z pewnością często rozmawiają o duŜych domach. – Ja jednak wolę nasz – rzekł Jory, podczas gdy ja bębniłem obcasami o ścianę, pod której białym tynkiem kryły się czerwone cegły. Kiedyś mama zobaczyła, Ŝe spod odpryśniętego kawałka tynku przezierają cegły. Pamiętam, jak powiedziała, Ŝe to „interesujący kontrast”. Robiłem, co mogłem, Ŝeby mur był jeszcze bardziej interesujący. W tak ogromnym budynku jak ten moŜna było naprawdę się zgubić i przez wiele dni wędrować po ciemnych korytarzach. W willi wszystkie łazienki były nieczynne. Po prostu nie było tam wody. To idiotyczne oglądać zlewy, w których nie ma wody, i piwnice, gdzie nie moŜna znaleźć Ŝadnych owoców ani wina. – O Jezu! Czy nie byłoby fajnie, gdyby wprowadziła się tu jakaś liczna rodzina? – odezwał się Jory. Mój brat, tak jak ja, marzył o tym, Ŝebyśmy mieli w sąsiedztwie wielu przyjaciół, z którymi moglibyśmy się bawić. Po powrocie ze szkoły byliśmy bowiem zdani na siebie. – A gdyby mieli dwóch synów i dwie córki, to byłoby najlepiej – ciągnął rozmarzonym głosem. – W sumie nie byłoby źle, gdybyśmy w sąsiedztwie mieli same dziewczyny. Na pewno. ZałoŜę się, Ŝe chciałby, aby nie kto inny, tylko Melodie Richarme zamieszkała w tej willi. Wtedy widywałby się z nią kaŜdego dnia i całowaliby się tak jak wówczas, gdy ich podglądałem. Dziewczyny. Na samą myśl o nich robiło mi się niedobrze. – Nienawidzę dziewczyn! Chcę samych chłopców! – stwierdziłem. Jory roześmiał się, mówiąc, iŜ mam dopiero dziesięć lat i Ŝe wkrótce polubię dziewczyny bardziej niŜ chłopców. – Co moŜe być ciekawego w dziewczynie o imieniu Melodie? – spytałem.

– Czy zdajesz sobie sprawę, jakie pleciesz głupstwa? A Melodie to po prostu imię i nic ono nie znaczy. Dokładnie w chwili, gdy chciałem mu powiedzieć, Ŝe sam jest głupi, bo imiona muszą przecieŜ coś znaczyć, bo w przeciwnym razie po co by je nadawano, pod willę zajechały dwie cięŜarówki. O rany! Do tej pory nie bywał tu nikt oprócz nas. Siedzieliśmy ciągle na murze i obserwowaliśmy robotników, którzy wysiedli z samochodów. Biegali dookoła i robili najprzeróŜniejsze rzeczy. Kilku z nich weszło na dach, by sprawdzić dachówki. Inni, niosąc drabiny i puszki z farbą, weszli do środka. Niektórzy nosili olbrzymie rolki tapety. Jeszcze inni sprawdzali okna, a paru przyglądało się krzewom i drzewom. – Hej! – rzucił Jory, wyglądający na podekscytowanego. – Ktoś musiał chyba kupić ten dom. Idę o zakład, Ŝe wprowadzą się zaraz po remoncie. Nie chciałem mieć Ŝadnych sąsiadów, którzy przeszkadzaliby mamie i tacie w ich prywatności. Przez cały czas rodzice mówili, Ŝe to dobrze nie mieć Ŝadnych sąsiadów mogących zakłócić ich prywatność. Kiedy zrobiło się ciemno, wróciliśmy do domu, ale nie powiedzieliśmy nic rodzicom – bo przecieŜ wiadomo, Ŝe jeśli mówisz o czymś na głos, to musi być prawda. Domysły nie wchodzą w grę. Następnego dnia była niedziela i pojechaliśmy na piknik na plaŜę Stinson. A potem nastał poniedziałek. Wróciwszy ze szkoły, pognaliśmy wraz z Jorym na nasz mur. Było mgliście i zimno, lecz dostrzegliśmy wystarczająco duŜo, aby się zmartwić. Nie mogliśmy juŜ tam chodzić. A więc gdzie będziemy się bawić? – Hej! Dzieciaki! – zawołał do nas tęgi męŜczyzna. – Co wy tam robicie?! – Nic! – odkrzyknął Jory. (Ja nigdy nie rozmawiałem z nieznajomymi. Jory zresztą zawsze naigrawał się ze mnie, Ŝe nie rozmawiam z nikim oprócz siebie samego). – Nie mówcie mi, dzieciaki, Ŝe nic nie robicie, skoro widzę was tam, na murze! Ten dom to prywatna własność, więc trzymajcie się z daleka! Widać było, Ŝe męŜczyzna jest stanowczy i łatwo wpada w gniew. Jego roboczy drelich był zakurzony i porządnie sfatygowany. Kiedy nieznajomy podszedł bliŜej, zobaczyłem największe buty, jakie kiedykolwiek w Ŝyciu widziałem. Byłem zadowolony, Ŝe mur ma dziesięć stóp wysokości, dzięki temu mieliśmy nad nim jakąś przewagę. – Jasne, Ŝe się tu trochę bawimy – mówił Jory, który nikogo się nie bał. – Ale nic nie zniszczymy. Zostawimy to tak, jak było, zanim przyszliśmy. – Od tej pory trzymajcie się z daleka! – wrzasnął męŜczyzna, patrząc wpierw na Jory’ego, a potem na mnie. – Pewna bogata dama kupiła tę posiadłość i z pewnością nie Ŝyczyłaby sobie, Ŝeby się tu pałętali jacyś smarkacze. Nie myślcie, Ŝe będziecie mogli tu dokazywać, bo jest to staruszka, która mieszka sama. Nie!

PrzyjeŜdŜają z nią jej słuŜący. O rany! SłuŜący. – Bogaci ludzi potrafią sprawić, Ŝeby było tak, jak chcą – wymamrotał olbrzym na odchodne. – Zrób to, zrób tamto i zrób to na wczoraj. Pieniądze... O BoŜe, czego bym nie zrobił, aby mieć ich trochę. Mieliśmy jedynie Emmę, więc nie moŜna powiedzieć, Ŝebyśmy byli bogaci. Jory mawiał, iŜ Emma to taka ciocia-kucharka. Nie była więc ani krewną, ani słuŜącą. Dla mnie była kimś, kogo znałem przez całe Ŝycie; kimś, kto nie lubił mnie tak, jak lubił Jory’ego. Ja teŜ jej nie lubiłem, dlatego nie obchodziło mnie to. Mijały tygodnie. Rozpoczęły się wakacje, a robotnicy wciąŜ pracowali w posiadłości. Mama i tata zdąŜyli juŜ zauwaŜyć to wszystko i nie byli zbyt zadowoleni z sąsiadów, których nie zamierzali odwiedzać ani gościć. Obaj z Jorym zastanawialiśmy się, czemu rodzice są tacy niechętni wobec sąsiadów. – To przez miłość – szeptał Jory. – Oni są wciąŜ jak nowoŜeńcy. ChociaŜ Chris jest trzecim męŜem mamy, ona kocha go tak, jakby po raz pierwszy wyszła za mąŜ. A to ci dopiero. Jory dostał się do szkoły średniej z wynikiem celującym, podczas gdy ja nieźle się namęczyłem, by ukończyć czwartą klasę. Nie cierpiałem szkoły tak, jak nie cierpiałem tej starej willi, która wyglądała teraz jak zupełnie nowa. Na zawsze odeszły te wspaniałe czasy, kiedy bawiliśmy się w jej niesamowitym, pełnym tajemnic wnętrzu. – Musimy poczekać, póki nie będziemy mogli przekraść się tam i zobaczyć tej starej damy – wyszeptał Jory w taki sposób, Ŝeby nie usłyszeli nas ogrodnicy sadzący krzewy i przycinający gałęzie drzew. Kupując dom, nowa właścicielka willi nabyła równieŜ co najmniej dwadzieścia akrów ziemi. Oczyszczenie całej posiadłości wymagało mnóstwa roboty. Podwórze było zaśmiecone masą papierów, gwoździ i przeróŜnych rupieci, doliczając do tego takŜe śmiecie, które wiatr wywiewał przez Ŝelazną bramę na łąkę, zwaną przez Jory’ego „polaną kochanków”. Nieprzyjemny szef robót otworzył puszkę piwa i skierował się w naszą stronę. Zaczął na nas krzyczeć, choć nie robiliśmy nic złego. – Ile razy mam wam, chłopcy, powtarzać?! – wydzierał się. – Nie zmuszajcie mnie, bym robił to raz jeszcze! Ostrzegałem was juŜ, Ŝebyście trzymali się z dala od tego muru. Wynocha stąd! Jory nie miał ochoty schodzić z muru, skoro nie było nic złego w tym, Ŝe siedzieliśmy tu i przyglądaliśmy się robotnikom. – Czy obaj jesteście głusi?! – znów krzyczał męŜczyzna.

W jednej sekundzie twarz Jory’ego zmieniła się z uprzejmej w pełną gniewu. – Nie, nie jesteśmy głusi! Mieszkamy tutaj. Ten mur wznosi się na granicy i jest tak samo nasz jak jej. Tak powiedział nasz tata. Będziemy więc siedzieć tu i patrzeć, dopóki będziemy chcieli. I niech pan nie krzyczy na nas, Ŝebyśmy się wynieśli. – Zuchwały dzieciak, nie ma co – rzekł męŜczyzna i odszedł, nawet nie oglądając się na mnie, choć ja byłem równie zuchwały.

Przeprowadzka Jedliśmy właśnie śniadanie. Mama opowiadała tacie o jednej ze swoich uczennic. Bart siedział po przeciwnej stronie stołu i mrucząc pod nosem, dłubał widelcem w zimnej kaszy. Nie lubił niczego oprócz kanapek, które według taty nie były jedzeniem odpowiednim dla dorastającego chłopca. – Chris, nie sądzę, Ŝeby Nicole udało się z tego wyjść – mówiła mama zmartwionym głosem. – To straszne, Ŝe samochody ranią tak wielu ludzi. Jej córeczka ma zaledwie dwa latka. Widziałam ją kilka tygodni temu. Bardzo przypomina mi Carrie, gdy była ona jeszcze maleństwem. Tata ze znudzeniem kiwnął głową. Jego wzrok koncentrował się na porannej gazecie. WciąŜ jeszcze prześladowała mnie scena, jaka rozegrała się między rodzicami na strychu. Myślałem o tym zwłaszcza nocą, kiedy nie mogłem spać. Czasami po prostu przesiadywałem samotnie w swoim pokoju i usiłowałem przypomnieć sobie coś, co kryło się w najdalszych zakamarkach mojego umysłu. Byłem pewien, Ŝe to coś waŜnego, nie mogłem jednak przypomnieć sobie, co to było. Nawet teraz, kiedy tak siedziałem i przysłuchiwałem się rodzicom rozprawiającym o Nicole i jej córce, rozmyślałem o zdarzeniu na poddaszu. Zastanawiałem się, o co właściwie im chodziło i kim była ta babka, której się tak obawiali. Zastanawiało mnie takŜe to, jak mogli się znać, kiedy mama miała zaledwie czternaście lat. – Chris – nagabywała mama tonem zmuszającym ojca do zaniechania lektury strony sportowej – ty wcale mnie nie słuchasz! Nicole nie ma Ŝadnej rodziny, słyszysz, co mówię? Nie ma nawet wujka czy ciotki, którzy mogliby zaopiekować się Cindy. I wiesz przecieŜ, Ŝe nigdy nie poślubiła chłopca, którego kochała. – Hmmm – zamruczał, po czym ugryzł kawałek tostu. – Nie zapomnij podlać dziś ogrodu. Zmarszczyła brwi. Była naprawdę wściekła. – UwaŜam, Ŝe błędem było sprzedanie domu Paula i przeprowadzenie się tutaj. Jego rzeźby nie pasują do naszego ogródka – mama próbowała przyciągnąć uwagę ojca. Fortel się udał. – Cathy, przyrzekliśmy sobie, Ŝe nigdy nie będziemy Ŝałować tego, co się stało. Są waŜniejsze sprawy niŜ posiadanie tropikalnego ogrodu, w którym wszystko rośnie dziko. – Dziko? Paul miał najbardziej zadbany ogród, jaki w Ŝyciu widziałam. – Doskonale rozumiesz, co mam na myśli. Po sekundzie milczenia mama znów powróciła do tematu Nicole i jej dwuletniego dziecka, które zostanie sierotą, jeśli jego matka umrze. Tata powiedział, Ŝe w takiej sytuacji na pewno

znajdzie się ktoś, kto zaadoptuje małą. Wstał, by włoŜyć swoją sportową marynarkę. – Przestań widzieć wszystko w czarnych kolorach. Nicole moŜe jeszcze wyzdrowieć. Jest młoda, silna, ma zdrowy organizm. Ale skoro tak bardzo się o nią martwisz, wpadnę do szpitala i pogadam z jej lekarzami. – Tatusiu – wtrącił Bart, który przez cały ranek prezentował swój zły humor – nikt nie zmusi mnie, Ŝebym w tym roku pojechał na wschód! Nie pojadę tam za Ŝadne skarby świata! – Oczywiście – rzekł tata. – Nikt nie będzie cię zmuszał. Mam tylko nadzieję, Ŝe będziesz wolał pojechać z nami, niŜ sam zostać w domu. Pochylił się, aby pocałować mamę na do widzenia. – Jedź ostroŜnie. – Mama powtarzała to kaŜdego ranka, gdy tata wyruszał do pracy. Ojczym uśmiechnął się jak zwykle i odparł, Ŝe będzie uwaŜał. Ich oczy spotkały się, wyraŜając uczucie, które dobrze znałem. – „Mieszkała raz pani w starym bucie... – podśpiewywał sobie Bart – nie wiedziała, co począć z gromadką swych pociech”. – Bart, czy musisz tu siedzieć i robić takie zamieszanie? Jeśli nie zamierzasz kończyć swojego dania, powiedz „dziękuję” i odejdź od stołu. – „Peter, Peter zjadacz dyni, trzymał Ŝonę w wielkiej skrzyni”. – Bart wyszczerzył zęby, wstał i poszedł sobie. Zachowywał się tak prawie codziennie. Wielki BoŜe, miał juŜ bez mała dziesięć lat, a wciąŜ nucił piosenki, których nauczył się w przedszkolu. Podniósł swój ulubiony sweter i próbując przerzucić go przez ramię, strącił ze stołu kartonik mleka. Mleko rozlało się na podłogę, skąd natychmiast zaczął je zlizywać Clover. Mama była tak bardzo pochłonięta oglądaniem fotografii córki Nicole, Ŝe w ogóle tego nie zauwaŜyła. Emma momentalnie przystąpiła do wycierania podłogi. Skarciła Barta gniewnym spojrzeniem, lecz ten wytknął jedynie język i powłócząc nogami, jak gdyby nigdy nic wyszedł z kuchni. – Przepraszam cię, mamo – rzuciłem i pognałem za Bartem. Znów siedzieliśmy na murze i wpatrywaliśmy się w wyremontowany budynek. Marzyliśmy o tym, Ŝeby nowa właścicielka wprowadziła się wreszcie do willi. Kto wie, moŜe miała jakieś wnuki? – Brakuje mi juŜ zabaw w tym starym domu – uskarŜał się mój brat. – Nienawidzę ludzi, którzy się tam wprowadzają i zajmują miejsce naleŜące do nas. I znów cały dzień zmarnowaliśmy, robiąc róŜne głupstwa. Sialiśmy nowe nasiona, pełliśmy grządki. Zacząłem się zastanawiać, jak spędzimy lato, jeŜeli nie będziemy mogli bawić się w sąsiednim domu. Podczas obiadu Bart był w złym humorze. Bezmyślnie gapił się w talerz.

– Musisz to zjeść, Bart – rzekł tata. – Inaczej nie będziesz miał dość siły, by nacieszyć się Disneylandem. Bart rozdziawił usta. – Disneylandem? – Jego czarne oczy nagle się rozszerzyły z radości. – Naprawdę tam pojedziemy? Nie jedziemy na wschód, Ŝeby odwiedzić stare groby? – Disneyland to część twojego prezentu urodzinowego – wyjaśnił tata. – Urządzimy ci tam przyjęcie, a potem polecimy do Karoliny Południowej. Nie próbuj nawet narzekać. Musimy równieŜ brać pod uwagę potrzeby innych. Babcia Jory’ego chce gościć go u siebie przynajmniej raz w roku, a skoro nie mogliśmy odwiedzić jej zeszłego lata, teraz oczekuje Jory’ego z podwójną niecierpliwością. No i jest jeszcze moja mama, która teŜ chce zobaczyć się z rodziną. Spojrzałem na mamę. Wyglądała na zakłopotaną. Było tak co roku, kiedy tata wspominał o odwiedzaniu „swojej” matki. Zawsze było mi trochę wstyd, Ŝe nie rozumiała, jak waŜne są matki. Tak długo była sierotą, Ŝe chyba o tym zapomniała albo była po prostu zazdrosna. – Nie zamieniłbym Disneylandu nawet na niebo! – wykrzyknął ucieszony Bart. – Disneylandu nigdy nie moŜna mieć dość. – Wiem – sucho odparł tata. Lecz wkrótce Bart ponownie marudził na temat podróŜy na wschód. – Mamusiu, tatusiu, ja tam nie pojadę! Dwa tygodnie to zbyt długo na odwiedzanie tych wszystkich grobów i babć! – Bart! – ostro odezwała się mama. – Okazujesz taki brak szacunku wobec zmarłych. Nie chcesz nawet odwiedzić grobu własnego ojca, nie mówiąc juŜ o cioci Carrie. Ale pojedziesz tam, czy tego chcesz, czy nie. A jeŜeli raz jeszcze otworzysz buzię, nie będzie Ŝadnego wyjazdu do Disneylandu! – Mamusiu – zaczął Bart, chcąc załagodzić sytuację – dlaczego twój tatuś, który zmarł w Gladstone, w Pa... – Nie mów „Pa”, tylko „Pensylwania”. – Dlaczego na zdjęciu jest tak podobny do naszego obecnego taty? Błysk bólu zagościł w jej oczach. Odezwałem się, bo nie cierpiałem sposobu, w jaki Bart ranił wszystkich dookoła. – O Jezu, Dollanganger to kolos nie nazwisko. ZałoŜę się, Ŝe byłaś szczęśliwa, mogąc je zmienić. Mama odwróciła się, by spojrzeć na fotografię doktora Paula. – Tak. To był cudowny dzień, gdy stałam się panią Sheffield – odparła krótko. Tata wyglądał na zdenerwowanego. Wcisnąłem się głębiej w miękki plusz mojego krzesła. Wszędzie wokół mnie – w powietrzu, na podłodze, w ciemnych kątach kuchni – kryły się fragmenty przeszłości, którą oni pamiętali, a której ja za nic nie mogłem sobie przypomnieć.

Miałem czternaście łat, ale wciąŜ jeszcze nie miałem najmniejszego pojęcia o tym, co się dzieje dookoła mnie, a zwłaszcza o tym, co się dzieje pomiędzy rodzicami. W końcu nastał dzień, w którym robotnicy opuścili starą willę. Ich miejsce zajęły sprzątaczki, myjące okna i szorujące podłogi. Jednocześnie z nimi pojawili się męŜczyźni, którzy zajęli się strzyŜeniem trawników. Byliśmy tam przez cały czas. Kryjąc się, zaglądaliśmy przez okna, ciekawi, co teŜ zmieniło się w środku, a potem ostroŜnie, tak Ŝeby nikt nas nie zauwaŜył, wycofaliśmy się z ogrodu i usiedliśmy na naszym murze. – Niedługo przyjedzie! – wyseplenił podniecony Bart. – Lada dzień zjawi się tutaj ta stara dama! Willa była tak wspaniale odremontowana, Ŝe spodziewaliśmy się sławnej gwiazdy filmowej, Ŝony prezydenta albo innej waŜnej osobistości. Pewnego dnia, kiedy tata był w pracy, mama pojechała na zakupy, a Emma jak zwykle pitrasiła coś w kuchni, ujrzeliśmy podjeŜdŜającą pod sąsiedni dom olbrzymią czarną limuzynę. Dwa tygodnie wcześniej brukowany podjazd do willi został wyrównany cementem i wyasfaltowany. Wdrapaliśmy się na rosnące przy ogrodzie drzewo i ukryci w gęstym listowiu obserwowaliśmy całą tę scenę. Co chwila musiałem dawać Bartowi kuksańca, chcąc w ten sposób osłabić jego podniecenie. Szofer bardzo powoli podjechał pod budynek, po czym wysiadł i okrąŜywszy samochód, podszedł do drzwiczek, by wypuścić pasaŜerów. Patrzyliśmy na to wszystko z zapartym tchem. Za moment mieliśmy ją zobaczyć – zobaczyć tę bogatą kobietę, którą stać było na wszystko! Szofer był młody i zachowywał się beztrosko. Nawet z tej odległości mogliśmy dostrzec, Ŝe jest bardzo przystojny, ale stary człowiek, który wysiadł z limuzyny, był jego przeciwieństwem. Trochę mnie to zaskoczyło. Od robotnika dowiedzieliśmy się, Ŝe nowa właścicielka przybędzie wraz ze słuŜbą. JednakŜe nigdy dotąd nie słyszałem o tym, Ŝeby słuŜący podróŜowali razem ze swymi pracodawcami. – Spójrz – szepnąłem do Barta. – To musi być jej lokaj. – Nienawidzę ludzi, którzy wprowadzają się do naszego domu – mamrotał Bart. Stary lokaj wyciągnął rękę, by pomóc swej pani wysiąść z samochodu. Ta jednak zignorowała go, przyjmując pomoc młodego szofera. O mój BoŜe! Cała była ubrana na czarno. Spowita w czerń od stóp do głowy niczym arabska kobieta. Kryła twarz pod czarną woalką. Była wdową? A moŜe muzułmanką? Wyglądała tak tajemniczo. – Nie cierpię czarnych sukni, które ciągną się po ziemi. Nienawidzę staruch, które ukrywają twarze pod czarnym welonem. Nienawidzę duchów – mówił Bart. Wszystko, co byłem w stanie zrobić, to patrzeć. Byłem zafascynowany. ZauwaŜyłem, Ŝe stara dama porusza się z wielką gracją. Obserwując jej zachowanie, doszedłem do wniosku, iŜ gardzi swym lokajem. O Jezu! Jakie to wszystko było tajemnicze! Rozglądała się ciekawie dookoła. Przez dłuŜszą chwilę patrzyła w kierunku muru

i wystającego zza niego dachu naszego domu. Wiedziałem, Ŝe nie uda się jej zobaczyć zbyt wiele. PrzecieŜ niejeden raz stałem tam, gdzie ona, i patrząc w stronę domu, widziałem tylko sam szczyt dachu i kawałek komina. Dopiero z drugiego piętra moŜna było zobaczyć okna kilku pokojów. Lepiej będzie, jeŜeli powiem mamie, Ŝeby zasadzić przy murze kilka wysokich drzew. Dotarło teraz do mnie, dlaczego robotnicy ścięli te wysokie eukaliptusy. MoŜe stara kobieta zamierzała nas podglądać? A moŜe po prostu nie chciała mieć drzew rosnących tak blisko domu. Pod willę zajechał drugi samochód. Najpierw wysiadła zeń pokojówka w czarnej sukni i fantazyjnym białym fartuszku. Po chwili dołączyli do niej dwaj słuŜący ubrani w szare uniformy. Zaczął się wielki ruch. SłuŜba uwijała się, wnosząc do domu walizki, pudła na kapelusze, rośliny doniczkowe i inne rzeczy. Przez cały czas dama w czerni stała nieruchomo i wpatrywała się w nasz komin. Zastanawiałem się, co teŜ ona tam widzi. Potem pod budynek podjechał olbrzymi meblowóz, z którego zaczęto wyładowywać eleganckie meble, a dama wciąŜ stała zapatrzona, pozwalając słuŜbie decydować o tym, co i gdzie postawić. Dopiero kiedy jedna z pokojówek podbiegła do niej i zadała jakieś pytanie, kobieta odwróciła się i zniknęła wewnątrz willi. PodąŜyli za nią wszyscy słuŜący. – Bart, popatrz na kanapę niesioną przez tych męŜczyzn. Czy widziałeś juŜ kiedyś tak wspaniałą kanapę? Bart juŜ dawno przestał się interesować całą tą krzątaniną. Przyglądał się bacznie Ŝółto- czarnej gąsienicy pełznącej po cienkiej gałązce poniŜej jego zabrudzonych trampek. Wokół śpiewały ptaki. Po błękitnym niebie płynęły białe, puszyste chmurki. W świeŜym, chłodnym powietrzu czuło się zapach sosny i eukaliptusów. Wszystko wokół było piękne, lecz Bart zainteresował się jedyną brzydką rzeczą w całym tym otoczeniu. Cholerną oślizgłą gąsienicą. – Nie cierpię paskudnych pełzających stworzeń z rogami na głowie – mruczał do siebie mój brat. Znany był z tego, Ŝe zawsze chciał wiedzieć, co jest w środku. – Ta kleista paskuda – ciągnął dalej – ma chyba zielone wnętrzności pod tą kolorową skórką. Nie wchodź mi w drogę, obrzydliwy mały smoku. ZbliŜysz się do mnie i stracisz Ŝycie! – Skończ z tymi głupimi gadkami – strofowałem go. – Spójrz na stół, który ci faceci wnoszą do willi. Chłopie, załoŜę się, Ŝe pochodzi z jakiegoś europejskiego zamku. – Jeszcze jeden cal i spotka cię coś złego! – Wiesz? Ta dama musi być raczej przyjemną osobą. Ktoś, kto ma tak dobry gust, nie moŜe być zły. – Jeszcze cal... i po tobie! – ostrzegał Bart gąsienicę. Wraz z zachodem słońca niebo zrobiło się czerwone, a szerokie pasma fioletu sprawiły, Ŝe zmierzch był jeszcze piękniejszy. – Bart, popatrz na niebo. Widziałeś kiedyś piękniejsze kolory? Według mnie barwy są jak muzyka. Jestem w stanie słyszeć ich śpiew. Gdyby Bóg sprawił, Ŝe stałbym się teraz ślepy