MERRY32

  • Dokumenty989
  • Odsłony194 479
  • Obserwuję133
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań119 135

Dzieci ziemi 1 - Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Dzieci ziemi 1 - Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego.pdf

MERRY32 EBooki
Użytkownik MERRY32 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 105 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 277 stron)

Jean M. Auel Klan Nied wiedzia Jaskiniowego

Nagie dziecko wyszło z przykrytego skórami szałasu i pobiegło w stron kamienistej pla y w zakolu rzeczki, nie my l c nawet, eby spojrze za siebie. W dotychczasowym do wiadczeniu dziewczynki nie było nic, co pozwalałoby w tpi , e schronienia i tych, którzy si w nim znajduj , nie b dzie tam, kiedy wróci. Wskoczyła do wody; czuła, jak kamienie i piasek usuwaj si jej spod nóg w miejscu, gdzie dno gwałtownie opadało. Zanurkowała w zimnej wodzie, wynurzyła si z parskaniem, a potem pewnie popłyn ła w kierunku stromego przeciwległego brzegu. Umiała ju pływa , zanim nauczyła si chodzi , a teraz, w wieku pi ciu lat, w wodzie czuła si jak ryba. Cz sto przepłyni cie rzeki było jedynym sposobem jej pokonania. Dziewczynka bawiła si przez chwil , pływaj c tam i z powrotem, a potem dała si unie pr dowi. W miejscu, gdzie rzeka rozszerzała si , spieniona na kamieniach, stan ła na nogach i dobrn ła do brzegu. Potem wróciła na pla i zacz ła układa kamienie. Wła nie miała poło y ostatni na czubku kopczyka, kiedy ziemia zacz ła si trz . Przygl dała si ze zdumieniem, kiedy najpierw stoczył si kamie z wierzchu, a potem cały stos zadr ał i zacz ł si rozpada . Dopiero wówczas zdała sobie spraw z tego, e przecie ona sama te dygocze. Była zdezorientowana i nie rozumiała, co si dzieje. Rozejrzała si dookoła, próbuj c poj , dlaczego jej wiat zmienił si w tak niewytłumaczalny sposób. Przecie ziemia nie powinna si rusza . Rzeczka, która jeszcze chwil przedtem płyn ła sobie spokojnie, teraz toczyła wzburzone fale, rozpryskuj c je o brzegi. Jej dno poruszało si w ró ne strony, wynosz c w gór coraz to nowe potoki błota. Zaro la porastaj ce brzegi dr ały poruszane niewidocznym ruchem ich korzeni, a w dole rzeki głazy unosiły si w przedziwny sposób. Za nimi, w lesie, do którego wpływała rzeka, groteskowo chwiały si masywne drzewa. Rosn ca na brzegu ogromna sosna z odkrytymi i nadwer onymi przez wiosenne roztopy korzeniami pochyliła si w stron przeciwległego brzegu, złamała si z trzaskiem t upadła na dr c ziemi , tworz c pomost nad wzburzonymi wodami. Dziewczynka wzdrygn ła si , słysz c łomot padaj cego drzewa. oł dek podszedł jej do gardła, zacz ł wypełnia j strach. Próbowała utrzyma si na nogach, lecz niezno ne kołysanie wytr ciło j z równowagi. Spróbowała wsta . Gdy to si jej udało, była zbyt wystraszona, by uczyni cho jeden krok. Biegn c w stron szałasu, poczuła, jak głuche dudnienie przechodzi w przera aj cy ryk. Ze szczeliny w ziemi wydobywał si kwa ny odór wilgoci i zgnilizny - nie wie y oddech ziemi. Ze zdumieniem przypatrywała si , jak kurz, odłamki skał i małe drzewa znikały w poszerzaj cej si szparze, jak chłodna skorupa planety p kała w konwulsjach. Szałas znajduj cy si nad przeciwległ kraw dzi otchłani pochylił si , kiedy cz ziemi, na której stał, zapadła si w gł b. Cienki maszt szałasu najpierw zakołysał si niepewnie, a potem upadł i znikn ł w gł bokiej czelu ci, ci gn c za sob resztki konstrukcji i wszystko, co si znajdowało wewn trz. Dziewczynka zatrz sła si z przera enia widz c, jak ta ziej ca smrodem przepa pochłania wszystko, co jej pi ciu krótkim latom ycia nadawało sens i zapewniało bezpiecze stwo. - Mamo! Mamoo! - zacz ła krzycze , kiedy dotarło do niej, co si stało. Nie wiedziała, czy wrzask brzmi cy jej w uszach w łoskocie rozsadzanych skał był jej własnym krzykiem. Zacz ła zbli a si w kierunku gł bokiej szczeliny, ale ziemia podniosła si , cinaj c j z nóg. Wpiła si palcami w podło e, próbuj c znale bezpieczne oparcie na tym faluj cym gruncie. A potem szczelina si zamkn ła, huk ucichł - trz sienie ziemi sko czyło si . Ale dziewczynka dygotała nadal. Le ała na mi kkiej, wilgotnej, spulchnionej wstrz sami ziemi i dr ała ze strachu. Miała si czego ba . Była sama w dziczy trawiastych stepów przetykanych rosn cymi gdzieniegdzie lasami. Lodowce pchaj ce przed sob chłodne masy powietrza skuły zimnem północ kontynentu. Niezliczone stada zwierz t ro lino ernych i drapie ników, które si nimi ywiły, w drowały po rozległych stepach, gdzie yło bardzo mało ludzi. Dziewczynka nie miała dok d pój , nie było te nikogo, kto mógłby jej szuka . Była sama.

Ziemia znowu zadr ała. Dziewczynka usłyszała dudnienie z gł bi, jak gdyby ziemia trawiła połkni ty jednym wielkim haustem posiłek. Podskoczyła w panice, przera ona, e czelu mo e znów si otworzy . Spojrzała na miejsce, gdzie stał szałas. Pozostała tam jedynie odrobina ziemi i kilka krzaków wyrwanych z korzeniami. Pobiegła z powrotem do strumienia i tam, nad jego błotnist wod , zacz ła gło no łka . Jednak podmokłe brzegi rzeczki nie dawały adnego schronienia przed rozdygotan ziemi . Kolejny wstrz s był o wiele silniejszy. Z przera enia straciła oddech, kiedy zimna struga wody rozbryzgn ła si na jej nagim ciele. Powróciła panika; dziewczynka zerwała si na równe nogi. Musiała ucieka z tego przera aj cego miejsca, gdzie ziemia si trz sła i po erała wszystko dookoła. Ale dok d pój ? Na kamienistej pla y nie było miejsca, gdzie cokolwiek mogłoby wyrosn , ale poło one nieco wy ej brzegi rzeki pokryte były g stwin krzaków wła nie wypuszczaj cych nowe li cie. Instynktownie czuła, e musi pozosta w pobli u wody, ale spl tany g szcz wydał si jej nie do przej cia. Zapłakanymi oczami spojrzała w drug stron , na wysoki las. Cienkie strugi wiatła przebijały si przez g st pl tanin konarów próbuj cych znale si jak najbli ej wody. Zacieniony las był prawie pozbawiony poszycia, za to pełen powalonych drzew. Cz z nich le ała na ziemi; wi kszo pod dziwnymi k tami opierała si o wci jeszcze mocno stoj cych s siadów. Za t gmatwanin drzew ciemny las na północy nie wydawał si ani troch bardziej zach caj cy ni nadbrze ne chaszcze. Nie wiedziała, któr drog wybra , i spogl dała raz w jednym, raz w drugim kierunku, nie mog c si zdecydowa . Kiedy tak patrzyła w dół strumienia, ponowne nagłe dr enie pod nogami pobudziło j do ruchu. Rzuciła jeszcze jedno t skne spojrzenie na pusty krajobraz - z dziecinn nadziej , e jakim dziwnym sposobem szałas nadal b dzie stał tam, gdzie go pozostawiła - i pobiegła w stron lasu. Poganiana podziemnymi pomrukami, dziewczynka pod ała w dół rzeki, od czasu do czasu przystaj c, eby si napi . Pokonane przez ywioł drzewa le ały upokorzone na ziemi. Musiała obchodzi kratery utworzone przez okr gł pl tanin płytkich korzeni z nadal przywartymi do nich kamieniami i grudami gleby. Pod wieczór zauwa yła, e zniszczenia s jakby mniej widoczne, mniej powalonych drzew i wybrzuszonych skał, a woda była coraz czystsza. Zatrzymała si , kiedy nie mogła ju dojrze drogi i wyczerpana osun ła si na ziemi . Dopóki szła, było jej ciepło, lecz teraz zadr ała w chłodnym powietrzu nocy. Zagrzebała si w grubej warstwie opadłych igieł, dla ochrony narzuciła kilka ich gar ci na siebie i zwin ła si w kł bek. Mimo e była bardzo zm czona, nie mogła usn . Wcze niej, nad strumieniem, kiedy była zaj ta pokonywaniem rozmaitych przeszkód, nie miała czasu na strach. Dopadł j teraz. Le ała zupełnie nieruchomo, szeroko otwartymi oczyma przypatruj c si , jak ciemno t eje dookoła niej. Bała si poruszy , prawie bała si oddycha . Nigdy wcze niej nie była w nocy sama, a ognisko zawsze rozpraszało czarn tajemnic . W ko cu nie wytrzymała. W rozdzieraj cym szlochu wypłakała swój ból. Jej małym ciałem wstrz sało łkanie, a kiedy si uspokoiła, zapadła w sen. Jakie niewielkie nocne zwierz z zaciekawieniem delikatnie j obw chało, ale ona ju o tym nie wiedziała. Obudziła si z krzykiem. Natura nadal nie była spokojna - odległe dudnienie z gł bin znów wywołało w dziewczynce przera enie, tym razem w postaci nocnego koszmaru. Zerwała si , by uciec, ale nawet szeroko otwartymi oczyma nie widziała wi cej ni przy zamkni tych powiekach. Zrazu nie wiedziała, gdzie si znajduje. Serce jej łomotało: dlaczego nic nie widzi? Gdzie s te czułe ramiona, które j zawsze tuliły, gdy budziła si w nocy? wiadomo tragicznego poło enia zacz ła powoli do niej wraca . Trz s c si ze strachu i zimna, na powrót zagrzebała si w dywanie z igieł. Spała, gdy na niebie pojawiły si pierwsze, nie miałe oznaki witu.

wiatło dnia powoli docierało do gł bin lasu. Kiedy dziewczynka si obudziła, od dawna trwał ju poranek, ale w gł bokim cieniu lasu nie rzucało si to w oczy. W gasn cym wietle poprzedniego wieczoru oddaliła si od strumienia i teraz, kiedy dookoła siebie nie widziała nic prócz drzew, powróciła panika. Pragnienie uczuliło j na d wi k bulgocz cej wody. Poszła w tamtym kierunku i poczuła du ulg , kiedy znów zobaczyła strumie . Czy w jego pobli u, czy w gł bi lasu, była tak samo zagubiona, ale my l, e mo e pod a za biegiem rzeczki, dodawała jej otuchy. A poza tym, tak długo, jak długo pozostawała w pobli u strumienia, mogła bez kłopotu gasi w nim pragnienie. Jednak blisko wody nie mogła rozwi za innego problemu. Była głodna. Wiedziała, e trawy i korzonki nadaj si do jedzenia, ale nie wiedziała które. Pierwszy li , którego spróbowała, był gorzki i wykrzywił jej twarz. Wypluła go i wypłukała usta, eby usun przykry smak. Bała si spróbowa nast pnego. Napiła si wi c wody, która dawała chwilowe poczucie syto ci, i znów ruszyła w dół strumienia. Boj c si gł bokiego lasu, szła blisko rzeczki, bo tam sło ce wieciło jasno. Gdy zapadła noc, wygrzebała sobie jamk w pokrytej igliwiem ciółce. Druga samotnie sp dzona noc w niczym nie ró niła si od pierwszej. oł dek ciskały jej to głód, to strach. Nigdy przedtem nie była taka przera ona, głodna i samotna. Poczucie straty było tak bolesne, e zacz ło wypiera z pami ci wspomnienie trz sienia ziemi i wszystkiego, co działo si przed nim. My l o przyszło ci była jednak tak przera aj ca, e dziewczynka musiała walczy z płaczem. Nie chciała my le o tym, co mo e si z ni sta , ani kto mógłby si ni zaopiekowa . Brn c przez kolejny dopływ czy wspinaj c si na kolejne powalone drzewo, yła tylko chwil obecn . Droga w dół strumienia stała si celem samym w sobie, nie dlatego, e miała dok d doprowadzi , a dlatego, e była jedyn rzecz , która nadawała jej działaniu sens i kierunek. Było to lepsze ni nic. Po jakim czasie pustka w jej oł dku przeszła w ból parali uj cy ciało i umysł. Id c, od czasu do czasu popłakiwała sobie, a łzy znaczyły białe pr gi na jej umorusanej twarzy. Jej drobne, nagie ciało oblepiło błoto, a włosy - niegdy zupełnie białe, delikatne i mi kkie jak jedwab - tworzyły pl tanin igliwia, gał zek i błota. Gdy sko czył si iglasty las, w drówka stała si trudniejsza. ciółka z igliwia ust piła miejsca przeszkadzaj cym w chodzeniu krzakom, ziołom i trawom, tak charakterystycznym dla obszarów li ciastych. W czasie deszczu dziewczynka kuliła si pod spadłymi konarami, w zagł bieniach skał i głazów lub mozolnie brn ła w błocie. O zmierzchu zbierała zeschłe, kruche, zeszłoroczne li cie, w które zagrzebywała si do snu. Dostatek pitnej wody chronił j przed odwodnieniem i niebezpiecznymi skutkami ozi bienia - ale dziewczynka słabła. Nie czuła ju głodu; był tylko ci gły, t py ból i powtarzaj ce si zawroty głowy. Próbowała o tym nie my le , nie my le o niczym, tylko o strumieniu, którego brzegiem szła. Obudziło j sło ce wdzieraj ce si do jej gniazdka. Wstała z legowiska rozgrzanego ciepłem jej własnego ciała i wci oklejona li mi, poszła do rzeki napi si wody. Sło ce i bł kit nieba były mił odmian po deszczu. Ruszyła w drog . Brzeg po jej stronie zacz ł si stopniowo wznosi . Kiedy znów chciała si napi , od wody oddzielała j ju wysoka skarpa. Zacz ła wolno schodzi , lecz straciła równowag , upadła i potoczyła si a na sam dół. Le ała poobijana i podrapana w nadbrze nym błocie, zbyt zm czona i słaba, by si poruszy . Wielkie łzy potoczyły si jej po twarzy, a w powietrzu rozległo si ałosne zawodzenie, lecz nikt go nie usłyszał. Jej płacz był błaganiem o pomoc, lecz nikt nie nadszedł. Jej ramionami wstrz sało desperackie łkanie. Nie chciała wstawa , nie chciała dalej i , ale co miała zrobi ? Zosta w błocie i płaka ? Przestała płaka , kiedy poczuła korze kłuj cy j w bok, a w ustach smak błota, usiadła: Potem chwiejnie wstała i podeszła do wody, eby si napi . Zacz ła i , zawzi cie toruj c sobie

drog pomi dzy gał ziami, pełzn c nad pniami pokrytymi mchem, wci trzymaj c si brzegu rzeki. Strumie , wezbrany wiosennymi roztopami, bardzo si rozrósł. Zanim ujrzała wodospad, usłyszała jego huk. Spadał wzdłu wysokiego brzegu, w miejscu gdzie szeroki strumie zlewał si z w sk rzeczk . Za wodospadem bystre nurty poł czonych rzek kipiały na kamieniach, tocz c swe wody w gł b trawiastej równiny. Grzmi ca kaskada przewalała si przez uj cie w wysokim brzegu szerok fal spienionej wody. Wpadaj c do pozbawionego kamieni zagł bienia u podstawy skarpy, nieprzerwanie tworzyła obłok mgły oraz wiry i pr dy w miejscu zlewania si rzek. W zamierzchłej przeszło ci rzeka wcinała si gł boko w twardy kamienny klif za wodospadem. Wyst p, przez który przelewała si woda, wystawał ze ciany za spadaj cym strumieniem, tworz c pod nim przej cie. Dziewczynka podeszła bli ej, ostro nie zajrzała w gł b wilgotnego tunelu i zacz ła posuwa si naprzód za ruchom kurtyn wody. Uczepiła si mokrej skały, by utrzyma równowag - ci głe spadanie strumienia przyprawiało j o zawroty głowy. Łoskot spienionej wody odbity od kamiennej ciany był ogłuszaj cy. Trwo liwie spojrzała w gór , wiedz c, e po skałach ponad jej głow płynie rzeka, i wolno popełzła dalej. Była ju prawie po drugiej stronie, kiedy przej cie si sko czyło, wolno zw aj c si w lit skał . Tunel nie przechodził na drug stron ; musiała zawróci . Kiedy znalazła si na jego pocz tku, spojrzała na rw ce masy wody i potrz sn ła głow . Nie było innej drogi. Weszła do wody. Była zimna, a pr dy silne. Dziewczynka wypłyn ła na rodek rzeki i pozwoliła wodzie unie si dookoła wodospadu. Potem dostała si do brzegu szerokiej ju w tym miejscu rzeki. Pływanie zm czyło j , ale z wyj tkiem potarganych włosów, była teraz czystsza. Poczuła si lepiej i znów zacz ła i , ale nie trwało to długo. Dzie był niespotykanie ciepły. Kiedy drzewa i krzewy ust piły miejsca otwartej przestrzeni, sło ce przygrzewało bardzo przyjemnie. Lecz gdy ognista kula wzniosła si wy ej, jej pal ce promienie mocno nadwer yły skromne siły dziewczynki. Po południu zataczaj c si szła w sk , piaszczyst łach oddzielaj c rzek od urwistego brzegu. Woda odbijała wiatło wprost na ni , a niemal biały piaskowiec dodatkowo o lepiał swym blaskiem, pot guj c wra enie gor ca. Przed ni i po drugiej stronie rzeki a po horyzont, niewielkie białe, ółte i purpurowe kwiatki budziły do ycia na wpół wzrosłe trawy. Ale dziecko nie widziało tego ulotnego pi kna wiosennych stepów. Z głodu i wyczerpania zacz ło mie halucynacje. - Przyrzekłam, e b d ostro na, mamo. Pływam tylko troszeczk , ale dok d poszła ? - mamrotała. - Mamo, kiedy co zjemy? Jestem bardzo głodna i jest mi gor co. Dlaczego nie przyszła , kiedy ci wołałam? Wołałam i wołałam, a ty nie przyszła . Gdzie jeste ? Mamo? Mamo! Nie odchod ! Stój! Zaczekaj na mnie! Nie zostawiaj mnie! Pobiegła ladem swej wizji, lecz skarpa oddalała si w tym miejscu od rzeki. Dziewczynka oddalała si od wody. Biegn c, zahaczyła stop o wyst p skalny i ci ko upadła. Upadek przywrócił jej poczucie rzeczywisto ci. Usiadła i próbowała zebra my li, masuj c zraniony palec. ciana postrz pionego piaskowca była usiana czarnymi wylotami grot i poprzecinana w skimi p kni ciami i szparami. Procesy rozszerzania i kurczenia, spowodowane ogromn ró nic temperatur, pokruszyły mi kk skał . Dziewczynka zajrzała do niewielkiego otworu przy ziemi, ale grota nie była przytulna. Du e stado ubrów pasło si spokojnie na soczystej, wie ej trawie pomi dzy skarp a rzek . Owładni ta omamem dziewczynka nie zauwa yła tych ogromnych rudobr zowych zwierz t. Miały po dwa metry w kł bie i ogromne, zakrzywione rogi. Kiedy je wreszcie dojrzała, nagły strach otrze wił j do reszty. Cofn ła si pod cian skarpy, nie spuszczaj c oka z t giego byka, który przestał skuba traw i zacz ł si jej przypatrywa . Odwróciła si i zacz ła ucieka . Gdy obejrzała si , dostrzegłszy ruch cienia, stan ła jak wryta. Ogromna lwica, dwa razy wi ksza od kota, który o wiele pó niej miał zamieszka sawann dalej na południe, podkradała si do stada. Dziewczynka stłumiła okrzyk przera enia, kiedy potworny kot rzucił si na ubra.

Przera ony ryk ubra został przerwany jednym uderzeniem pot nych szcz k, którymi drapie nik rozszarpał mu gardło. Tryskaj ca krew splamiła pysk czworono nego my liwego, pokrywaj c jego br zowe futro purpur . Nogi ubra drgały konwulsyjnie, nawet po tym, jak lwica rozerwała mu brzuch i wyszarpn ła kawał ciepłego, czerwonego mi sa. Dziewczynka zmartwiała z przera enia. Gdy uciekała w dzikim strachu, drugi wielki kot obserwował j uwa nie. Zwykle lwy jaskiniowe zlekcewa yłyby potencjalny posiłek w postaci tak niewielkiego stworzenia, ale ta uciekaj ca istota zbli ała si niebezpiecznie do groty, w której miauczała para nowo narodzonych lwi tek. Lew, pilnuj cy młodych w czasie polowania samicy, rykn ł ostrzegawczo. Dziewczynka podniosła głow i ku swemu przera eniu spostrzegła czaj cego si na skalnym wyst pie, pr cego si do skoku olbrzymiego kota. Krzykn ła i upadła. Wywracaj c si otarła nog w sypkim wirze pod cian skarpy. Zerwała si szybko i poganiana jeszcze wi kszym strachem pobiegła z powrotem. Lew skoczył z oci ał gracj , pewny schwytania małego intruza, który o mielił si naruszy spokój groty. Nie spieszyło mu si dziewczynka biegła wolno w porównaniu z jego płynnym biegiem a poza tym miał ochot zabawi si w kotka i myszk . Wbiegła w panice do niewielkiego otworu w cianie skarpy znajduj cego si tu nad ziemi . Pomimo bólu w boku chciwie łapi c powietrze, przecisn ła si przez niewielkie wej cie. Grota była mała i płytka - wła ciwie była to raczej szczelina w skale. Dziewczynka obróciła si w tej ciasnej przestrzeni i ukl kła z plecami przyci ni tymi do ciany, próbuj c wtopi si w lit skał . Kiedy lew dotarł do otworu i zorientował si , e jego pogo była bezcelowa, zaryczał z w ciekło ci. Dziewczynka zatrz sła si na ten d wi k i z przera eniem wpatrywała si , jak kot wsuwa w otwór łap z ostrymi, zakrzywionymi pazurami. Nie mogła si poruszy ; mogła jedynie patrze , jak łapa zbli a si do niej, i zawy z bólu, kiedy pazury wbiły si w jej lewe udo, rozdzieraj c je czterema równoległymi, gł bokimi rysami. Wij c si , by odsun si poza zasi g łapy lwa, w ciemnej cianie po lewej stronie znalazła niewielkie wgł bienie. Wsun ła w nie nogi, skuliła si i wstrzymała oddech. Łapa jeszcze raz powoli wsun ła si w otwór, niemal e zasłaniaj c sk pe wiatło o wietlaj ce nisz , ale tym razem trafiła w pró ni . Lew ryczał nieustannie, kr c dookoła otworu.

Grupa w drowców przekroczyła rzek poni ej wodospadu, w miejscu, gdzie rozszerzała si , z pluskiem omywaj c kamienie wystaj ce z płytkiej wody. Było ich ogółem, młodych i starych, dwadzie cioro. Zanim trz sienie ziemi zniszczyło ich grot , klan liczył dwadzie cia sze osób. Daleko z przodu szło dwóch m czyzn. Za nimi zwart grup szły kobiety i dzieci otoczone starcami. Młodzi m czy ni zamykali pochód. Szli wzdłu strumienia od samego pocz tku w drówki przez płaskie stepy, obserwuj c padlino erne ptaki. Ich obecno w powietrzu oznaczała, e to, co przykuło ich uwag , było jeszcze ywe. M czyznom na przedzie spieszyło si - ranne zwierz było łatw zdobycz pod warunkiem, e aden czworono ny drapie nik ich nie uprzedził. Na czele grupy szła kobieta w widocznej ci y. Spostrzegła pierwsza, e prowadz cy m czy ni przygl daj si czemu na ziemi. To na pewno jaki drapie nik, pomy lała. Klan rzadko na nie polował. Przy 135 centymetrach wzrostu grube ko ci kobiety w ci y sprawiały wra enie, jakby była jeszcze bardziej kr pa. Trzymała si prosto na umi nionych, pał kowatych nogach i płaskich stopach. Ramiona, nieproporcjonalnie długie w porównaniu z reszt ciała, były równie pał kowate jak nogi. Miała du y, orli nos, szcz k wystaj c jak kaganiec i była bez podbródka. Niskie czoło wie czyło du , dług głow osadzon na krótkiej, mocnej szyi. Rozbudowana potylica podkre lała długo czaszki. Krótka, kr cona, ruda szczecina pokrywała jej nogi, ramiona i górn cz pleców, przechodz c na głowie w g stwin długich i grubych włosów. Zimowa blado zaczynała ust powa miejsca opaleni nie. Du e, okr głe, inteligentne, ciemnopiwne oczy były osadzone gł boko pod wydatnymi łukami brwiowymi. Czaiła si w nich ciekawo , gdy przyspieszyła kroku, by zobaczy , na co natkn li si m czy ni. Jak na pierwsz ci , kobieta była dosy stara. Dobiegała dwudziestki i dopóki oznaki ycia w niej nie stały si widoczne, klan s dził, e jest bezpłodna. To, e była w ci y, w niczym nie uszczupliło jednak jej baga u. Niosła przywi zany do pleców wielki kosz, do którego ze wszystkich stron przytroczona była cała masa zawini tek. Dodatkowe pakunki wisiały na pasie przewieszonym przez skór , któr miała na sobie, a któr nosiła w taki sposób, eby i w jej fałdach dało si co nie . Jedna z toreb zwracała uwag zrobiono j ze skóry wydry, która miała nienaruszone futro, nogi, ogon i głow . Przez naci cie w gardle zwierz cia usuni to wn trzno ci, mi nie i ko ci, tak e reszta tworzyła co na kształt worka. Głowa, poł czona pasmem skóry z grzbietem, tworzyła zamkni cie, a ufarbowane na czerwono ci gno, przeci gni te przez otwory w rozci ciu na szyi, było mocno ci gni te i przywi zane do pasa otaczaj cego tali kobiety. Na pierwszy rzut oka stworzenie, które przyci gn ło uwag m czyzn, wydało si jej pozbawionym futra zwierz ciem. Ale kiedy podeszła bli ej, zaniemówiła i cofn ła si o krok, chwytaj c niewielki skórzany woreczek na szyi w nie wiadomym ge cie obrony przed nieznanymi duchami. Przesuwała przez skór małe przedmioty wewn trz amuletu, wypowiadaj c zakl cia. Bała si podej bli ej, ale pochyliła si do przodu, wci nie dowierzaj c, e to, co miała przed oczami, jest naprawd tym, co widzi. Nie myliła si . To nie zwierz przyci gn ło arłoczne ptaki. To było dziecko. Wycie czone, dziwacznie wygl daj ce dziecko! Kobieta rozejrzała si , próbuj c zgadn , jakie inne zagadki mog czai si w pobli u. Zacz ła ci gn nieprzytomn dziewczynk , lecz usłyszała j k, wi c przestała. Jakby zapominaj c o swych obawach, ukl kła przy dziecku i zacz ła nim delikatnie potrz sa . A kiedy dziewczynka obróciła si , ukazuj c ropiej ce lady pazurów i spuchni t nog , kobieta natychmiast rozsupłała ci gno zamykaj ce woreczek ze skóry wydry. M czyzna id cy na czele spojrzał za siebie i zobaczył kobiet kl cz c przy dziecku. Podszedł do nich. - Iza! Chod ! - rozkazał. - Przed nami lady lwa jaskiniowego.

- To dziecko, Brun. Ranne, ale ywe - odpowiedziała. Brun spojrzał na wychudzon , mał dziewczynk , jej wysokie czoło, mały nos i dziwnie płask twarz. - Nie jest z klanu - orzekł z gwałtownym gestem i odwrócił si , by odej . - Brun, to jest dziecko. Ona jest ranna. Umrze, je eli j tutaj zostawimy. - W oczach Izy wida było błaganie, pomagała sobie gestykuluj c. Przywódca grupy wpatrywał si w kobiet . Był od niej o wiele wy szy - miał ponad 150 centymetrów wzrostu, mocno umi niony i pot ny z du , wypukł klatk piersiow i grubymi, pał kowatymi nogami. Z wygl du był podobny do Izy, cho jego cechy zewn trzne były bardziej wyraziste, miał wydatniejsze łuki nadczołowe, wi kszy nos. Nogi, brzuch, klatka piersiowa i górna cz pleców pokryte były szorstkim, br zowym włosem zasługuj cym prawie na miano futra. Krzaczasta broda skrywała wydatn , pozbawion podbródka szcz k . Jego okrycie równie było podobne, lecz troch krótsze, inaczej zwi zane i z mniejsz liczb zakładek i kieszeni do noszenia ró nych rzeczy. Nie niósł adnych pakunków, a jedynie bro i zimowe futrzane okrycie podtrzymywane na plecach szerokim skórzanym pasem owini tym wokół pochyłego czoła. Na prawym udzie miał pociemniał , wygl daj c jak tatua blizn w kształcie litery U, której ko cówki rozszerzały si na boki. Była to oznaka jego totemu ubra. Nie potrzebował adnych ornamentów podkre laj cych przywództwo. Jego postura i uległo innych dobitnie o tym wiadczyły. Gdy opu cił zrobion z ko ci przedniej nogi konia maczug z ramienia na ziemi i oparł jej uchwyt o udo, Iza poznała, e Bron powa nie my li nad jej pro b . Czekała spokojnie, skrywaj c podniecenie, eby da mu czas do namysłu. Postawił na ziemi ci k dzid i oparł jej hartowane ogniem drzewce o rami . Poprawił bola, które nosił razem z amuletem na szyi, tak by rozło y równomiernie wszystkie trzy kamienie. Zza rzemienia, którym był przepasany, wyci gn ł pas mi kkiej jeleniej skóry. Zw ał si on na ko cach, a w rodku miał wszyte wgł bienie słu ce do miotania kamieni. Przesun ł skór po r ce i zamy lił si . Brun nie lubił szybko podejmowa decyzji dotycz cych klanu, zwłaszcza teraz, kiedy byli bezdomni. Dlatego nie odmówił od razu. Powinienem był wiedzie , e Iza zechce jej pomóc, pomy lał. Przecie czasami praktykuje sw uzdrowicielsk magi nawet na zwierz tach, zwłaszcza młodych. B dzie zła, je li nie pozwol jej pomóc temu dziecku. Jej pochodzenie nie robi tu adnej ró nicy, ona widzi tylko ranne dziecko. Hm, mo e wła nie dlatego jest tak dobr uzdrowicielk . Ale nawet uzdrowicielka jest tylko kobiet . Co za ró nica, czy b dzie zła, czy nie? Dobrze wie, e nie powinna tego okazywa , a i tak mamy do kłopotów, nawet bez tego rannego obcego dziecka. Ale jej totem, duchy... Czy nie rozzłoszcz si bardziej, je eli ona b dzie zła? Je li znajdziemy now jaskini ... nie, kiedy znajdziemy now jaskini , Iza b dzie musiała uwarzy napój na ceremoni dzi kczynn . A je li b dzie tak zła, e popełni bł d? Rozgniewane duchy mogłyby wszystko zepsu . I tak s ju dosy złe. W czasie ceremonii wszystko musi si uda . Niech sobie we mie dziecko, pomy lał. Szybko zm czy si dodatkowym obci eniem, a dziewczynka jest tak wycie czona, e nawet czary mojej siostry mog jej nie pomóc. Brun wetkn ł proc z powrotem za pas, podniósł bro i wzruszył ramionami. Niech robi, co chce, mo e j zabra albo zostawi , jak chce. Odwrócił si i szybko odszedł. Iza wyj ła z koszyka skórzane okrycie, owin ła nim dziewczynk , podniosła j i przytroczyła sobie do biodra. Zdziwiła si , jak niewiele wa yła. Dziecko zaj czało, kiedy je podnosiła. Iza pogłaskała je i zaj ła swoje miejsce za dwoma m czyznami. Inne kobiety zatrzymały si w pewnej odległo ci od Izy i Bruna. Kiedy spostrzegły, e uzdrowicielka co podnosi i zabiera ze sob , ich r ce zacz ły wykonywa szybkie ruchy podkre lane nielicznymi gardłowymi pomrukami - oznakami podra nionej ciekawo ci. Wszystkie były ubrane tak samo jak ona i niosły równie du o baga u, z wyj tkiem worka ze skóry wydry. Był to ich cały dobytek ocalony z rumowiska pozostałego po trz sieniu ziemi.

Dwie z siedmiu kobiet niosły w zawini tkach niemowl ta. Trzymały je tu przy ciele, co ułatwiało karmienie. W czasie postoju jedna z nich poczuła kropl ciepłej wilgoci, wysupłała wi c nagie dziecko z zawini tka i trzymała przed sob , a przestało si moczy . W czasie dłu szych postojów dzieci cz sto były okrywane mi kkimi skórami i dodatkowo okładane ró nymi materiałami, które miały za zadanie pochłania ich rzadkie wydaliny - runem dzikich owiec zbieranym z ciernistych krzewów, w czasie gdy zwierz ta zmieniały sier , ptasim puchem, czy wreszcie włóknami rozmaitych ro lin. Ale w czasie w drówki było pro ciej i wygodniej trzyma nagie dziecko przed sob i nie przerywaj c marszu, pozwoli mu wypró ni si na ziemi . Kiedy na nowo rozpocz ły marsz, trzecia kobieta podniosła małego chłopca i za pomoc skórzanego pasa przytroczyła go sobie do biodra. Chwil potem zacz ł si wierci , chc c zej na ziemi i i o własnych siłach. Pu ciła go, wiedz c, e wróci, kiedy si zm czy. Starsza dziewczynka, mimo e nie była jeszcze kobiet , niosła ci ar jak wszystkie inne. Pod ała za matk id c ladami Izy, od czasu do czasu zerkaj c na chłopca, m czyzn prawie, który zamykał pochód kobiet. Starał si i w pewnej odległo ci od kobiet, tak by wygl dało na to, e jest jednym z trzech my liwych zamykaj cych grup , a nie jednym z dzieci. ałował, e nie mo e nie adnego my liwskiego trofeum i nawet zazdro cił jednemu ze starców id cemu z grup kobiet, bo ten niósł na ramieniu wielkiego upolowanego z procy zaj ca. My liwi nie byli jedynymi zdobywcami po ywienia dla klanu. Bardzo cz sto robiły to kobiety, a ich działania były nawet pewniejsze. Nie zwa aj c na obci enie, przetrz sały okolice tak umiej tnie, e prawie wcale nie zwalniało to tempa marszu. Skupisko lilii zostało szybko pozbawione p czków i kwiatów, a kilka uderze motyki ukazywało delikatne, wie e korzonki. Kł cza pałki były jeszcze łatwiejsze do wyrwania z podmokłego gruntu. Gdyby nie to, e si przenosili, kobiety zapami tałyby miejsce pełne wysokich, smukłych ro lin, by powróci do nich, gdy dojrzej , i zebra delikatne ogonki. A jeszcze pó niej ółty pyłek zmieszany ze skrobi uzyskan z włókien starych korzeni dałby w efekcie prza ne, tre ciwe ciasteczka. A gdy ko ce ro lin by si wysuszyły, kobiety zebrałyby włókna - wiele koszy, które niosły, było uplecionych z twardych li ci i łodyg. Ale teraz zbierały tylko to, co znalazły: młode p dy i delikatne li cie koniczyny, lucerny, mleczu, oskubane z kolców osty, nieco wczesnych jagód i owoców. Ostro zako czone motyki były w ci głym u yciu. W zwinnych r kach kobiet nic nie mogło im uj . Słu yły do podnoszenia opadłych konarów, pod którymi kryły si traszki i smakowite, tłuste g sienice; za pomoc motyk kobiety wyławiały słodkowodne mi czaki, nie mówi c ju o rozmaitych bulwach, cebulkach i korzonkach, które po prostu wykopywały z ziemi. Wszystko to było natychmiast chowane w której z rozlicznych kieszeni lub w wolnym zak tku jakiego koszyka. Du e, zielone li cie słu yły do owijania ró nych rzeczy; niektóre, jak łopian, nadawały si do gotowania i jedzenia. Wyschni te kawałki drewna, gał zki, trawy, a nawet zwierz cy nawóz te były skrz tnie zbierane. I chocia pó nym latem wybór rzeczy nadaj cych si do jedzenia był wi kszy, ju teraz nie mo na było narzeka - je li wiedziało si , gdzie szuka . Iza podniosła wzrok, gdy doku tykał do niej starzec - był po trzydziestce. Nie niósł adnych pakunków ani broni, miał jedynie dług lask , któr podpierał si w czasie marszu. Jego prawa noga była krótsza i wyra nie na ni utykał, a mimo to poruszał si z zadziwiaj c sprawno ci . Jego prawe rami i uci ta poni ej łokcia r ka były w zaniku. Pot ne rami , r ka i muskularna noga po lewej, w pełni rozwini tej stronie, nadawały mu ko lawy wygl d. Czaszka była wi ksza ni u pozostałych członków klanu. Komplikacje przy porodzie okaleczyły go na całe ycie. Był pierworodnym bratem Izy i Bruna. Gdyby nie kalectwo, zostałby przywódc . Skóra, któr nosił, przyci ta była na m ski sposób, a na plecach, wzorem innych m czyzn, przytroczone miał ciepłe futro, które słu yło mu równie za posłanie. Do pasa miał jednak przywi zanych wiele pakunków, a na plecach płacht skrywaj jaki wypukły przedmiot. Lewa cz jego twarzy była mocno zniekształcona, brak było w niej oka, ale za to prawe oko błyszczało nie tylko inteligencj , ale i czym wi cej. Mimo e był kalek , poruszał si z powag

płyn c z m dro ci i poczucia swego miejsca w plemieniu. Był Mog-urem, najpot niejszym czarownikiem, najgro niejsz i najbardziej czczon istot wszystkich klanów. Był przekonany, e zdeformowane ciało było mu dane, by mógł sta si po rednikiem ze wiatem duchów, a nie po to, by przewodzi swemu klanowi. Doskonale zdawał sobie spraw z tego, e w wielu wypadkach jego władza znacznie przewy szała władz któregokolwiek z przywódców. Tylko najbli sza rodzina pami tała imi nadane mu przy urodzeniu i zwracała si do niego w ten sposób. - Creb - powitała go Iza i uczyniła gest oznaczaj cy, e miło jej, i si do niej przył czył. - Iza? - Wskazał na dziecko, które niosła. Kobieta rozchyliła okrycie i Creb przyjrzał si uwa nie małej, zarumienionej twarzy. Jego oko pow drowało w stron spuchni tej nogi i ropiej cej rany, a potem na uzdrowicielk , staraj c si wyczyta co z jej twarzy. Dziewczynka j kn ła, a rysy twarzy Creba wyra nie zmi kły. Pokiwał głow z aprobat . - Dobrze - powiedział. D wi k był gardłowy, przypominał burkni cie. A potem uczynił gest, który miał znaczy : - Do mierci. Creb pozostał z tyłu. Nie musiał podporz dkowywa si zasadzie, która przydzielała ka demu miejsce i pozycj , mógł i nawet z przywódc , je li miał na to ochot . Mog-ur był ponad i poza hierarchi klanu. Gdy Brun zatrzymał si , by rozejrze si po okolicy, lady lwów były ju do daleko za nimi. Za rzek , jak tylko si gał wzrokiem, widniał pagórkowaty step przechodz cy w oddali w płask , zielon równin . Nic nie zasłaniało widoku. Kilka rachitycznych drzewek stanowiło dobr perspektyw dla rozległej równiny, podkre laj c jej pustk . W oddali chmura pyłu zdradzała obecno du ego stada rogatych zwierz t. Brun ałował, e nie mo e zwoła my liwych i pogna za stadem. Za nim rozci gał si szmat stepu i daleki, li ciasty las. Po tej stronie rzeki step ko czył si niespodziewanie nadbrze nym klifem, Kamienna ciana przechodziła w podnó e majestatycznych, pokrytych lodowcem gór. Lodowe czapy mieniły si odcieniami ró u, karmazynu, fioletu i purpury, odbijaj c promienie zachodz cego sło ca. Gigantyczne, błyszcz ce klejnoty zdobiły królewskie szczyty. Przywódca był poruszony tym widokiem. Zawrócił i poprowadził klan w stron klifu, gdzie zawsze istniała mo liwo znalezienia jaskini. Potrzebowali schronienia, ale najwa niejsze było znalezienie stosownej kryjówki dla totemu. Opieku cze duchy, je eli jeszcze ich nie opu ciły, potrzebowały domu. Duchy były na nich złe, trz sienie ziemi było tego wyra nym dowodem. Zniszczyły dom i spowodowały mier sze ciu członków plemienia. Je eli nie znajd stałego miejsca dla duchów totemu, te opuszcz klan, zdaj c go na łask i niełask złych duchów, które przynosiły choroby i płoszyły zwierzyn . Nikt nie wiedział, dlaczego duchy były rozzłoszczone, nawet Mog-ur, mimo e co noc odprawiał swe rytuały, by ostudzi ich gniew i oddali poczucie strachu ci ce nad klanem. Wszyscy si bali, ale najbardziej bał si Brun. Klan znajdował si pod jego piecz i Brun czuł brzemi odpowiedzialno ci. Duchy, te niewidoczne siły i ich niezgł bione zamiary, zbijały go z tropu. Czuł si o wiele pewniej podczas polowa . adna z jaski , które do tej pory obejrzał, nie nadawała si - wszystkim czego brakowało - a Brun robił si coraz bardziej niespokojny. Cenne ciepłe dni, kiedy powinni gromadzi zapasy na zim , uciekały bezpowrotnie, marnotrawione na poszukiwanie nowego domu. Wkrótce mo e zosta zmuszony do tego, by ukry klan w jakiej nieodpowiedniej dziurze i podj poszukiwania na nowo dopiero w przyszłym roku. Byłoby to bardzo niekorzystne. Brun miał gor c nadziej , e do tego nie dojdzie. Długo szli wzdłu podnó a klifu. Kiedy dotarli do w skiego wodospadu spadaj cego wzdłu kamiennej ciany, Brun zatrzymał grup . Mgła wodospadu i promienie sło ca tworzyły migotliw t cz . Zm czone kobiety postawiły na ziemi swoje baga e i rozeszły si w poszukiwaniu drewna. Iza rozło yła futrzane okrycie, poło yła na nim dziecko, a sama poszła pomóc innym kobietom. Martwiła si o dziewczynk . Oddychała płytko i nadal si nie ockn ła; nawet jej

poj kiwania stały si rzadsze. Iza my lała o tym, jak pomóc dziecku i o ziołach, które miała w podr cznym woreczku. Zbieraj c drewno, bacznie ogl dała okoliczne ro liny. Ka da z nich, bez wzgl du na to, czy znana, czy nie, miała dla niej warto medyczn lub od ywcz . Zreszt niewiele było takich, których by nie znała. Kiedy na podmokłym brzegu małego strumyka spostrzegła długie łodygi maj cych wła nie zakwitn irysów, jeden kłopot był ju rozwi zany. P dy chmielu wij ce si wokół jednego z drzew podsun ły inny pomysł, ale zdecydowała si u y sproszkowanego chmielu, który miała w torbie, poniewa jajowate szyszki tej ro liny były jeszcze niedojrzałe. ci gn ła mi kk , szar kor z krzaka olchy rosn cego nad wod i pow chała j . Wydzielała mocny aromat. Iza pokiwała głow i schowała kor . Zanim poszła z powrotem, nazbierała jeszcze kilka gar ci młodych li ci koniczyny. Kiedy zebrano drewno i przygotowano ognisko, Grod, m czyzna, który szedł na przedzie z Brunem, wyj ł arz cy si kawałek drewna owini ty mchem i umieszczony w rogu ubra. Potrafili krzesa ogie , ale w czasie podró y przez nie znan krain łatwiej było zabra roz arzone drewno z jednego ogniska, pilnowa , by nie zgasło, i rozpala nowe ognisko, ni próbowa ka dego wieczora wykrzesa ogie , i to przy u yciu nie wiadomo jakich materiałów. Grod bardzo uwa nie dogl dał aru w czasie w drówki. Ognisko, z którego pochodził, zostało rozpalone drewnem z ogniska z zeszłego dnia, ono za miało swój pocz tek w ognisku wznieconym na szcz tkach dawnej jaskini. Rytuał zasiedlania nowego miejsca wymagał, by rozpalony tam ogie pochodził ze starej siedziby. Opieka nad ogniem mogła by powierzona tylko m czy nie stoj cemu wysoko w hierarchii. Gdyby ogie wygasł... Byłby to nieomylny znak e opieku cze duchy ich opu ciły; dla Groda oznaczałoby to degradacj z drugiego na najni sze miejsce w m skiej cz ci klanu - upokorzenie, na które nie mógł sobie pozwoli . Doznawał wi c wielkiego honoru, ale ci yła te na nim ogromna odpowiedzialno . Podczas gdy Grod ostro nie poło ył roz arzony kawałek drewna na pod ciółce, rozpalaj c nowe ognisko, kobiety zabrały si do swoich zaj . Sposobami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie szybko ci gn ły skór z upolowanej zwierzyny. Niedługo potem mi so obracało si na ro nie. Wysoka temperatura spiekła je na zewn trz, zatrzymuj c soki. Tymi samymi ostrymi kamiennymi no ami, którymi ci gały skór i ci ły mi so, kobiety obrały i pokroiły korzonki i bulwy. Ciasno plecione, wodoszczelne kosze i drewniane misy napełniły wod , a potem wło yły w nie rozgrzane kamienie. Gdy te si ochłodziły, wkładały je na powrót do ognia, a do wody wkładały now porcj kamieni. Gdy woda si zagotowała, mo na było ugotowa w niej ro liny. Kobiety opiekły grube larwy, a stały si chrupi ce, a małe jaszczurki sma yły tak długo, e ich twarda skóra sczerniała i pop kała, odsłaniaj c upieczone, smaczne mi so. Pomagaj c w przyrz dzaniu posiłku, Iza czyniła te własne przygotowania. W drewnianym naczyniu, które wiele lat temu wyci ła z kawałka grubego konaru, zagotowała wod . Umyła kł cza irysów, prze uła je na papk i wypluła do gotuj cej si wody. W innym naczyniu - czarce wykonanej z dolnej szcz ki jelenia - utarła li cie koniczyny, odmierzyła odrobin sproszkowanego chmielu, podzieliła kor olchy na małe kawałeczki i zalała wszystko wrz c wod . Potem na kamiennych arnach roztarła kawałek twardego, suchego mi sa z elaznych zapasów. W trzecim naczyniu zmieszała to z wywarem z gotowanych ro lin. Kobiety, które chodziły za Iz , rzucały w jej kierunku zaciekawione spojrzenia, maj c nadziej , e zobacz jaki znak obja nienia. Wszyscy członkowie klanu, mimo e starali si tego nie okazywa , a kipieli z ciekawo ci. Widzieli, jak Iza podniosła dziewczynk , a kiedy rozbili obóz, ka dy z nich znalazł jaki powód, by zatrzyma si w pobli u. Wszyscy zastanawiali si , w jaki sposób dziecko si tam znalazło, co si stało z reszt jego klanu, a przede wszystkim dlaczego Brun pozwolił Izie je zabra , mimo e przecie było inne. Ebra lepiej ni ktokolwiek inny wiedziała, jak bardzo Brun był spi ty. To ona przecie masowała mu szyj i plecy i ona te do wiadczała - rzadkich, na szcz cie - nerwowych reakcji

swego partnera. Brun był znany ze swego opanowania, wiedziała, e ałuje tych nielicznych wybuchów zło ci, chocia nigdy nie próbował ich załagodzi , chocia by przyznaj c si do nich. Ale nawet Ebra zastanawiała si , dlaczego pozwolił zabra dziewczynk , zwa ywszy e jakiekolwiek odst pstwo od zwyczajów mogło tylko wzmóc gniew duchów. Mimo trawi cej j ciekawo ci, Ebra nie zapytała Izy o nic, a wszystkie inne kobiety stały za nisko w hierarchii, by nawet o tym pomy le . Nikt nie przeszkadzał uzdrowicielce w jej magicznych praktykach, a Iza nie miała nastroju do jałowych rozmów. Skoncentrowała si na dziewczynce, która potrzebowała pomocy. Creb równie interesował si ni , ale jego obecno Iza powitała z zadowoleniem. Z niem rado ci patrzyła, jak czarownik podszedł do nieprzytomnej dziewczynki, przyjrzał si jej dokładnie, a potem oparł lask o du y kamie i zacz ł wykonywa zdrow r k płynne ruchy nad dzieckiem. Wzywał dobre duchy do pomocy w jej uzdrowieniu. Choroby i wypadki były tajemniczym odzwierciedleniem toczonej w ciele walki duchów. Magiczne umiej tno ci Izy pochodziły od duchów opieku czych, które przez ni przemawiały. adne leczenie nie było jednak wa ne bez czarownika. Uzdrowicielka była jedynie narz dziem w r kach duchów. Mog-ur wstawiał si za kim bezpo rednio u nich. Iza nie wiedziała, dlaczego przej ła si dzieckiem tak ró nym od nich wszystkich, ale pragn ła, by dziewczynka prze yła. Kiedy Mog-ur sko czył, wzi ła dziecko na r ce i zaniosła nad wod . Zanurzyła dziewczynk w wodzie po sam głow i zmyła z małego ciała brud i błoto. Chłodna woda o ywiła dziecko, które zacz ło si rzuca i wi , wydaj c z siebie d wi ki, jakich uzdrowicielka nigdy jeszcze nie słyszała. Wracaj c, Iza trzymała mał przy sobie, uspokajaj c j mi kkim, gardłowym mruczeniem. Delikatnie, cho stanowczo przemyła jej rany mi kkim kawałkiem króliczej skóry, namoczonym w gor cym wywarze z kł czy irysa. Potem zaczerpn ła papki z dna naczynia, nało yła j bezpo rednio na ran , przykryła kawałkiem skóry królika i owi zała nog dziecka pasami ze skóry jelenia, by utrzyma okład na miejscu. Nast pnie rozszczepion gał zk wyłowiła z naczynia koniczyn , kor olchy i kamienie, odstawiaj c je do ostygni cia razem z misk gor cego rosołu. Creb wykonał gest w stron naczy . Nie było to bezpo rednie pytanie - nawet Mog-ur nie zapytałby uzdrowicielki bezpo rednio o jej magiczne czynno ci - był to raczej wyraz zaciekawienia. Izy nie dra niła ciekawo brata; doceniał jej wiedz bardziej ni ktokolwiek inny. U ywał te tych samych ziół, cho w innych celach. Z wyj tkiem rad klanu, gdzie spotykała inne uzdrowicielki, Creb był jedyn osob , z któr mogła porozmawia na te tematy. - To niszczy złe duchy wywołuj ce zaka enie. - Iza wskazała odka aj cy roztwór z kł czy irysa. - Okład wyci ga trucizn i pomaga zagoi ran . - Podniosła ko cian czark i zanurzyła w niej palec, by sprawdzi temperatur . - Koniczyna pobudza serce do walki ze złymi duchami. - Iza u ywała kilku słów, głównie dla podkre lenia gestów. Członkowie klanu nie potrafili tak dobrze artykułowa d wi ków, by powstał z nich j zyk; porozumiewali si głównie gestem i ruchem, lecz ich j zyk migowy był zupełnie zrozumiały i bogaty w znaczenia. - Koniczyna to po ywienie. Jedli my j wczoraj - pokazał Creb. - Tak - zgodziła si Iza - i zjemy j dzisiaj. Wa ne, jak si j przyrz dza. W czasie gotowania mała ilo wody wyci ga z du ej gar ci koniczyny wszystko, co potrzeba; li cie si potem wyrzuca. Creb pokiwał ze zrozumieniem głow , a ona ci gn ła dalej: - Kora olchy oczyszcza krew, wyci ga złe duchy, które j zatruwaj . - Wyj ła te co ze swojej torby. - Sproszkowany chmiel oraz dojrzałe owoce. To j uspokoi i b dzie mogła spa spokojnie. Kiedy duchy b d ze sob walczy , b dzie potrzebowała sił. Creb znów pokiwał głow . Znał nasenne wła ciwo ci chmielu, który u yty inaczej, wprowadzał w stan lekkiej euforii. Cho zawsze interesowały go metody Izy, sam rzadko udzielał

informacji o sposobach u ycia ziół, które sam praktykował. Ta ezoteryczna wiedza była zastrze ona dla czarowników i ich uczniów - nie dla kobiet. Nawet nie dla uzdrowicielek. Na temat wła ciwo ci ro lin Iza wiedziała wi cej od niego i bał si , e mogłaby zbyt wielu rzeczy si domy li . Byłoby niewskazane, gdyby dowiedziała si zbyt wiele na temat jego magii. - A to drugie naczynie? - zapytał. - To rosół. Biedactwo jest na pół zagłodzone. Jak my lisz, co si stało? Sk d pochodzi? Gdzie jej bliscy? Szła chyba sama przez wiele dni. - Tylko duchy znaj prawd - odparł Mog-ur. - Czy jeste pewna, e twoja magia na ni podziała? Ona nie pochodzi z klanu. - Powinna pomóc. Inni te s lud mi. Pami tasz, jak matka opowiadała o m czy nie ze złaman r k , tym, któremu pomogła jej matka. Magia klanu podziałała na niego, chocia po nasennym lekarstwie obudził si pó niej ni zwykle. - Szkoda, e nie znała matki naszej matki. Była wspaniał uzdrowicielk , przychodzili do niej ludzie z innych klanów. Szkoda; e odeszła do wiata duchów tak szybko po twoich narodzinach. To ona opowiedziała mi o tym m czy nie, mówił mi o nim te poprzedni Mog-ur. Po wyzdrowieniu pozostał z nami jeszcze przez pewien czas i polował z klanem. Musiał by dobrym my liwym, bo został dopuszczony do ceremonii my liwskiej. Tak, to prawda, oni te s lud mi, ale innymi - Mog-ur przerwał. Iza była zbyt domy lna; nie mógł powiedzie za du o, bo mogłaby wyci gn z tego jakie wnioski dotycz ce m skich ceremonii. Raz jeszcze sprawdziła naczynia, potem uło yła głow dziecka na kolanach i małymi łykami zacz ła je karmi . Łatwiej poszło jej z rosołem. Dziewczynka mamrotała co nieskładnie i wykr cała si od gorzkiego lekarstwa, ale nawet w stanie ot pienia jej ciało łakn ło po ywienia. Kobieta przytuliła dziecko, gdy zapadło w cichy sen, a potem sprawdziła oddech i prac serca. Zrobiła, co mogła. Je eli dziewczynka nie była zbyt wyczerpana, miała szans . Wszystko zale ało teraz od duchów i jej wewn trznej siły. Iza zauwa yła zbli aj cego si Bruna. Patrzył na ni z niech ci . Szybko wstała i pobiegła pomóc przy posiłku. Brun prawie zapomniał o obcym dziecku, ale teraz na nowo ogarn ły go w tpliwo ci. Mimo e było w zwyczaju odwróci głow , by nie przygl da si rozmowie innych, nie mógł nie zauwa y podniecenia członków klanu. Ich zdziwienie, e pozwolił zabra dziewczynk , udzieliło si jemu samemu. Zacz ł si obawia , e obecno w ród nich obcej istoty mo e wzbudzi gniew duchów. Miał wła nie zagadn uzdrowicielk , kiedy spostrzegł go Creb i szybko odci gn ł na bok. - Co si stało, Brun? Wygl dasz na zmartwionego. - Iza musi porzuci to dziecko, Mog-ur. Ono nie nale y do klanu. Duchom nie spodoba si , e jest z nami, kiedy szukamy nowej jaskini. Nie powinienem był pozwoli Izie na zabranie dziecka. - Nie, Brun - zaoponował Mog-ur. - Opieku cze duchy nie gniewaj si za dobro . Znasz Iz . Nie mo e znie widoku czyjego cierpienia i nie stara si pomóc. Nie s dzisz, e duchy te j znaj ? Gdyby nie chciały, eby Iza pomogła dziecku, nie zostawiłyby go na jej drodze. Musi w tym co by . Dziewczynka i tak mo e umrze , Brun, ale je li Ursus zechce wezwa j do wiata duchów, niech to b dzie jego decyzja. Nie wtr caj si . Umrze na pewno, je li j zostawimy. Brun nie był przekonany do ko ca - w dziewczynce było co , co nie dawało mu spokoju - ale Mog-ur lepiej znał si na wiecie duchów, wi c ust pił. Po posiłku Creb usiadł w zamy leniu. Czekał, a wszyscy sko cz je , eby zacz nocny rytuał. Iza zrobiła mu posłanie i przygotowywała si na nast pny ranek. Mog-ur zabronił m czyznom spa z kobietami a do czasu znalezienia nowej jaskini, by mogli skoncentrowa sw energi na rytuałach. Wszyscy winni mie wiadomo wyrzecze , które miały w ko cu doprowadzi ich do nowego domu. Izie nie robiło to ró nicy. Jej partner zgin ł podczas trz sienia. W czasie pogrzebu opłakiwała go - gdyby post piła inaczej, mogłoby to sprowadzi nieszcz cie - ale nie martwiła si specjalnie jego brakiem. Nie było tajemnic , e był wymagaj cy i okrutny. Nigdy nie było mi dzy nimi

adnego uczucia. Teraz, kiedy została sama, nie wiedziała, co Brun postanowi z ni zrobi . Kto b dzie musiał si zaj ni i dzieckiem, którego oczekiwała; miała tylko nadziej , e nadal b dzie mogła gotowa dla Creba. Mog-ur doskonale znał jej kłopoty. Iza czuła, e nie lubił jej partnera tak jak i ona, cho nigdy nie wtr cał si w ich sprawy. Gotowanie dla Mog-ura zawsze uwa ała za zaszczyt, a poza tym darzyła swego brata uczuciem, jakim inne kobiety darzyły swoich partnerów. Czasami Iza współczuła Crebowi. Gdyby chciał, mógłby mie partnerk . Ale wiedziała te , e mimo pot gi jego magii i wysokiej pozycji, adna kobieta nie mogła spojrze bez odrazy na jego zdeformowane ciało i twarz. Była pewna, e on te to wie - nigdy nie miał partnerki, zachował wstrzemi liwo . Wszyscy, kobiety i m czy ni - mo e tylko z wyj tkiem Bruna - obawiali si Mog-ura i podchodzili do niego z l kiem. Wszyscy - z wyj tkiem Izy, która od urodzenia znała jego dobro i wra liwo . Była to cz jego natury, któr rzadko okazywał. Wła nie te cechy natury zajmowały w tej chwili my li wielkiego Mog-ura. Zamiast skupi si na wieczornej ceremonii, my lał o dziewczynce. Zawsze ciekawił go jej lud, ale klan unikał Innych jak tylko mógł, a on nigdy wcze niej nie widział ich dziecka. Podejrzewał, e znalezienie jej ma co wspólnego z trz sieniem ziemi, ale był zdziwiony, e kto z nich znalazł si tak blisko - zwykle mieszkali o wiele dalej na północ. Zauwa ył, e kilku m czyzn zabiera si do wyj cia z obozowiska, podniósł si wi c, eby kontrolowa przygotowania. Ceremonia była m skim przywilejem i obowi zkiem. Kobiety bardzo rzadko dopuszczano do religijnych obrz dków, a z tego wył czone były całkowicie. Gdyby jaka kobieta ujrzała m czyzn w czasie ceremonii, byłaby to najgorsza z mo liwych katastrof. Nie tylko spowodowałoby to nieszcz cie, ale opieku cze duchy opu ciłyby klan, co oznaczało jego całkowit zagład . Na szcz cie nie było powodów do takich obaw. adnej kobiecie nie przyszłoby do głowy, by zbli y si do miejsca rytuału. Oczekiwały tej chwili, by odpocz , uwolni si od ci głych da m czyzn i konieczno ci stałego przestrzegania zasad hierarchii. Kobietom bywało ci ko, gdy m czy ni byli w pobli u i cał zło wyładowywali na swych towarzyszkach. Zwykle przynajmniej cz czasu sp dzali z dala od nich, poluj c. Kobietom równie mocno zale ało na znalezieniu nowej siedziby, ale niewiele mogły zrobi . To Brun, nie pytaj c ich o zdanie, wybierał kierunek w drówki. Podejmowanie wa nych decyzji i ponoszenie odpowiedzialno ci za klan kobiety pozostawiły m czyznom. W ci gu prawie stu tysi cy lat klan prawie si nie zmienił. Kobiety nie były ju zdolne do zmiany istniej cego stanu rzeczy. Poszczególne role, niegdy przyj te dla wygody, zostały niemal e zapisane w genach. Obie płcie przyjmowały to bez sprzeciwu; uwa ały to za rzecz oczywist . Zmiana ról była równie nie do pomy lenia jak próba wyhodowania dodatkowej r ki, czy zmiany kształtu mózgu. Gdy m czy ni odeszli, kobiety zebrały si wokół Ebry, z cich nadziej , e doł czy do nich Iza i zaspokoi ich ciekawo . Iza była jednak zm czona i nie chciała odst powa dziecka. Kiedy Creb odszedł, poło yła si obok dziewczynki i okryła j swym futrem. Obserwowała j przez chwil w ciemnym wietle dogasaj cego ogniska. Dziwne male stwo, pomy lała. Brzydka, płaska twarz, wysokie, wystaj ce czoło, mały nos i dziwna, stercz ca ko pod ustami. Ciekawe, ile ma lat? Jest młodsza, ni s dziłam. To przez to, e taka wysoka. A jaka chuda; skóra i ko ci. Biedne dziecko, ciekawe, jak długo nic nie jadła? I jak długo szła? Iza otoczyła dziewczynk ramieniem. Kobieta, która pomagała czasami młodym zwierz tom, nie mogła nie pomóc małej, nieszcz snej, zabiedzonej dziewczynce. Jej dobre serce zaakceptowało dziecko. Mog-ur czekał, a ka dy z m czyzn zajmie swoje miejsce za jednym z kamieni. Kamienie tworzyły mały kr g wewn trz wi kszego, utworzonego z pochodni. Znajdowali si w otwartym stepie, z dala od obozu. M czy ni usiedli, czarownik odczekał jeszcze chwil , a potem wyszedł na

rodek, trzymaj c w r ku pochodni z aromatycznego drewna. Zatkn ł j w ziemi, przed wolnym kamieniem, za którym umie cił swoj lask . Stał wyprostowany na zdrowej nodze w rodku koła, wpatruj c si w ciemno ponad głowami siedz cych m czyzn. Miał taki wyraz twarzy, jakby widział wiat, na który pozostali byli lepi. Owini ty skór nied wiedzia kryj c ułomno jego ciała, wygl dał imponuj co i wr cz nierealnie - człowiek, ale ze wzgl du na sw niezwykł sylwetk jaki inny. Jego kalectwo nadawało mu nadprzyrodzony wygl d, który wzbudzał strach, zwłaszcza podczas ceremonii. Nagle, ze zr czno ci kuglarza, wydobył czaszk . Zdrow , lew r k trzymał j wysoko ponad głow , obracaj c si wolno, tak eby ka dy mógł przyjrze si jej charakterystycznemu, wysoko sklepionemu kształtowi. M czy ni wpatrywali si w czerep nied wiedzia jaskiniowego pobłyskuj cy białawo w migotliwym wietle pochodni. Mog-ur uło ył czaszk przed mał pochodni na ziemi i usiadł z tyłu, zamykaj c kr g. Młody m czyzna siedz cy obok niego wstał i podniósł drewnian misk . Miał sko czone jedena cie lat i dost pił ceremonii inicjacji tu przed trz sieniem ziemi. Goov został wybrany na pomocnika, kiedy był małym chłopcem, i cz sto towarzyszył Mog-urowi w przygotowaniach. Jednak pomocnicy nie byli dopuszczani do wła ciwej ceremonii, dopóki nie stali si m czyznami. Po raz pierwszy Goov wyst pił w nowej roli wkrótce po tym, jak rozpocz li poszukiwania, lecz wci jeszcze miał trem . Dla Goova poszukiwanie nowej siedziby stało si czym szczególnym. Było okazj do nauczenia si od samego wielkiego Mog-ura szczegółów rzadko odprawianej i trudnej do opisania ceremonii zasiedlania nowego miejsca. Jako małe dziecko bał si czarownika, chocia rozumiał, e został obdarzony wielkim honorem, kiedy wyznaczono go na pomocnika. Od tamtej pory młodzieniec nie tylko przekonał si , e kaleki czarownik jest najwprawniejszym Mog-urem wszystkich klanów, ale tak e, e pod surow powierzchowno ci drzemie dobre i delikatne serce. Goov podziwiał i kochał swego nauczyciela. Pomocnik rozpocz ł przygotowywanie rytualnego napoju, kiedy tylko Brun zarz dził postój. Rozpocz ł od roztarcia bielunia pomi dzy dwoma kamieniami. Najtrudniej było odmierzy ilo i proporcje pomi dzy li mi, łodygami i kwiatami. Potem zalał wszystko wrz c wod i odstawił, by mieszanina zd yła zaparzy si do ceremonii. Cedz c przez palce, Goov nalał wywaru z bielunia do specjalnego naczynia u ywanego podczas ceremonii, niecierpliwie czekaj c na skini cie mistrza. Mog-ur upił łyk, kiwn ł z uznaniem głow i wypił nieco wi cej. Goov bezgło nie odetchn ł z ulg . Podał nast pnie naczynie ka demu po kolei, zaczynaj c od Bruna. Trzymał je, kiedy pili, uwa aj c na ilo płynu. Sam wypił jako ostatni. Mog-ur zaczekał, a usi dzie, a potem dał sygnał. M czy ni zacz li rytmicznie uderza w ziemi ko cami swoich dzid. Ich głuche uderzenia stawały si coraz gło niejsze, a w ko cu nie było słycha adnego innego d wi ku. Po chwili wszyscy wstali i zacz li porusza si w rytmie uderze . Czarownik wpatrywał si w czaszk , a jego intensywne spojrzenie skupiło uwag m czyzn, na relikwii. Wła ciwe rozło enie obrz dku w czasie było najwa niejsze, a on umiał robi to doskonale. Oczekiwanie si gn ło szczytu - jeszcze chwila i zacz łoby opada . Mog-ur spojrzał na swego brata, przywódc klanu. Brun ukucn ł przed czaszk . - Duchu ubra, Totemie Bruna - zacz ł czarownik. Ale padło tylko jedno słowo: Brun. Reszt wyraził gestami swej jednej r ki. Potem nast piła seria gestów, odwiecznych symboli, którymi posługiwano si w rozmowach z duchami. U ywano ich tak e w rozmowach z klanami, których j zyk migowy był niezrozumiały. Ruchami r k Mog-ur błagał ducha ubra, by przebaczył uchybieniom, którymi mogli go urazi , prosił o pomoc. - Ten człowiek zawsze czcił duchy, Wielki ubrze, zawsze przestrzegał tradycji klanu. Jest silnym i sprawiedliwym przywódc , m drym i opanowanym przewodnikiem, dobrym opiekunem i my liwym. Zasługuje na wzgl dy Wielkiego ubra. Nie opuszczaj go; poprowad go do nowego domu, do miejsca, z którego duch ubra b dzie zadowolony. Klan błaga totem o pomoc - zako czył

czarownik. Potem spojrzał na kolejnego m czyzn . Kiedy Brun wycofał si , przed czaszk kucn ł Grod. adna kobieta nie miała prawa by wiadkiem ceremonii i ujrze , jak m czy ni, którzy na co dzie z wielkim spokojem i sił przewodzili klanowi, błagali niewidzialne duchy i kajali si przed nimi, tak jak kobiety robiły to przed m czyznami. - Duchu Burego Nied wiedzia, Totemie Groda. - Mog-ur powtórzył cał ceremoni błagaln , zwracaj c si do totemu Groda, a potem do totemów ka dego z pozostałych m czyzn po kolei. Potem znów zacz ł wpatrywa si w czaszk , a m czy ni ponownie zacz li uderza dzidami o ziemi . Wiedzieli, co ich czeka dalej. Ceremonia nigdy si nie zmieniała, co noc była dokładnie taka sama, a jednak narastało w nich podniecenie. Czekali, a Mog-ur wezwie ducha Ursusa, Wielkiego Nied wiedzia Jaskiniowego, swój totem, ducha najbardziej czczonego przez wszystkich. Ursus był czym wi cej ni tylko totemem Mog-ura; był totemem wszystkich. To dzi ki Ursusowi stali si klanem, on był najwy szym duchem i opiekunem. Cze oddawana Nied wiedziowi Jaskiniowemu ł czyła ich wszystkich, była sił , która stapiała wszystkie autonomiczne klany w jeden lud, Klan Nied wiedzia Jaskiniowego. Kiedy jednooki mag uznał, e nadszedł wła ciwy moment, dał znak. M czy ni przestali uderza dzidami i usiedli za swymi kamieniami. Mimo to ci ki, głuchy rytm wci dudnił im w głowach. Mog-ur dobył z małego woreczka gar nasion babimoru. Dmuchn ł w nie, trzymaj c r k nad niewielk pochodni . Nasiona zapaliły si , spadaj c wokół czaszki kaskad migotliwych wiatełek wyra nie widocznych w ciemno ci. Czaszka poja niała, wydawało si , e o yła. M czy ni, których zmysły zostały pobudzone wywarem z bielunia, byli o tym przekonani. Na pobliskim drzewie jak na zawołanie zahukała sowa, pot guj c swym głosem tajemniczy nastrój. - Wielki Ursusie, Opiekunie Klanu - rozpocz ł czarownik wska now siedzib klanu, tak jak kiedy Nied wied Jaskiniowy wskazał, jak y w jaskini i okrywa si futrem. Ochro swój klan przed Gór Lodow , Duchem Ziarnistej nie ycy, który j pocz ł, oraz Duchem Zawiei, jego towarzyszem. Klan błaga ci , Wielki Nied wiedziu Jaskiniowy, by nie dopu cił do nas złych duchów teraz, kiedy jeste my bezdomni. O, najwi kszy ze wszystkich duchów, twój klan, twój lud błaga ducha pot nego Ursusa, by poł czył si z nimi w ich w drówce. Potem Mog-ur posłu ył si moc swego wielkiego mózgu. Pierwotne ludy, których mózgi były niemal pozbawione płatów czołowych, nie u ywały mowy, bo nie pozwalały im na to niewykształcone organy głosowe. Miały za to ogromne mózgi - wi ksze ni którakolwiek rasa yj ca ówcze nie lub maj ca dopiero nadej . Były one kulminacyjnym etapem rozwoju tej gał zi ludzko ci, w której mózgu rozbudowane były tylne cz ci - potyliczna i ciemieniowa, odpowiedzialne za wra enia wzrokowe, czuciowe i pami . To wła nie pami czyniła ich wyj tkowymi. W niej to bowiem nie wiadoma wiedza przodków rozwin ła si w instynkt. Ich wielkie mózgi przechowywały nie tylko własne prze ycia, lecz tak e do wiadczania poprzednich pokole . Byli w stanie czerpa z tej wiedzy, a nawet w sprzyjaj cych okoliczno ciach posun j o krok dalej potrafili wzbudzi w sobie wspomnienie własnej ewolucji. Si gaj c odpowiednio gł boko wstecz, by znale wspólne wszystkim do wiadczenia, potrafili telepatycznie poł czy umysły. Jednak e umiej tno ta w pełni rozwin ła si tylko w mózgu zniekształconego, oszpeconego kaleki. Delikatny, nie miały Creb; Creb, którego ogromny mózg był przyczyn jego deformacji, jako Mog-ur nauczył si u ywa jego pot gi, by siedz cych dookoła poł czy w jedn cało i pokierowa ni . Mógł cofn ich do jakiegokolwiek momentu ich własnego rozwoju i wcieli w postacie przodków. Był Mog-urem, jego władza nie ograniczała si do sztuczek ze wiatłem czy euforii wywołanej ziołami. Te drobnostki były zaledwie wst pem, dzi ki któremu łatwiej mogli zaakceptowa jego przewodnictwo.

W ciszy ciemnej, roz wietlonej odwiecznymi gwiazdami nocy tych kilku m czyzn do wiadczyło niewidocznych i niemo liwych do opisania wizji: prze ywali je, czuli wszystko i widzieli. Si gn li a do niezgł bionych pocz tków. Z gł bin swego umysłu przywołali wspomnienie słabo rozwini tych morskich istot unosz cych si w swym ciepłym, słonym rodowisku. Do wiadczyli bólu pierwszego oddechu i przeistoczyli si w zwierz ta ziemnowodne, zajmuj ce oba te rodowiska. Czcili nied wiedzia jaskiniowego, Mog-ur wywołał wi c przodka tego gatunku - a ich poł czone umysły do wiadczyły prapocz tków nied wiedzia. Potem kolejno wcielali si w swoich przodków. Dzi ki tej w drówce dusz odczuli pokrewie stwo z innymi formami ycia. Zrozumieli jasno, e s cz ci wi kszej cało ci, czuj c szacunek nawet dla zwierz t, które zabijali i jedli. Na tym wła nie szacunku oparte było duchowe pokrewie stwo z totemami. Ich umysły pracowały jak jeden i dopiero w niedalekiej przeszło ci rozdzieliły si w postacie ich bezpo rednich przodków i wreszcie nich samych. Wydawało si , e trwa to cał wieczno . Poniek d była to prawda, mimo e w rzeczywisto ci upłyn ło niewiele czasu. Ka dy z m czyzn, kiedy wrócił do swojego wła ciwego wcielenia, cicho wstał i odszedł w poszukiwaniu miejsca na spoczynek. A czekał ich długi, pozbawiony marze sen. Mog-ur był ostatni. W samotno ci rozmy lał nad ich do wiadczeniem, lecz po chwili poczuł znane uczucie niepokoju. Z du łatwo ci si gali w przeszło , lecz Creb zdał sobie spraw z ograniczenia, które nigdy nie przyszło do głowy innym. Nie si gali w przyszło , nie potrafili nawet o niej my le . On jeden miał przeczucie, e taka mo liwo istnieje. Klan nie był w stanie wyobrazi sobie przyszło ci w jakikolwiek sposób ró nej od przeszło ci. Nie umieli wymy li alternatywy dla jutra. Cała ich wiedza, wszystko, co robili, było powtórzeniem czego , co istniało ju wcze niej. Nawet gromadzenie po ywienia było rezultatem uprzednich do wiadcze . Du o, du o wcze niej był taki czas, kiedy zmiany przychodziły łatwiej; ostra kraw d rozłupanego kamienia podsun ła komu my l, eby rozłupa kamie , by otrzyma ostrze; kto postanowił pociera rozgrzany koniec laski, by zobaczy , jak długo mo e jeszcze to robi . Z czasem, gdy do wiadcze przybywało, zmiany stawały si trudniejsze. Mnogo informacji przepełniała mózg, a powi kszenie jego pojemno ci było niemo liwe; ich głowy ju były zbyt du e. Kobiety z trudem rodziły dzieci. Nie mogli pozwoli sobie na to, by dalszy napływ informacji nadal powi kszał im głowy. Klan ył tradycj . Najdrobniejsze detale ich ycia - od narodzin do chwili, gdy byli wzywani do wiata duchów - były okre lone przeszło ci . Była to próba przetrwania, nie wiadomy, nie planowany i skazany na pora k wysiłek ochrony przed wygini ciem. Nie mogli jednak powstrzyma zmian, a obrona przed nimi oznaczała samozagład . Przystosowywali si bardzo wolno. Wynalazki nale ały do rzadko ci, a i tak nie zawsze były wykorzystywane. Gdy do wiadczali czego nowego, trwało niezmiernie długo, zanim owo do wiadczenie stało si udziałem wszystkich, a nawet i wtedy jakiekolwiek zmiany traktowano z niech ci . Zbyt trudno było im si przestawi . Rasa pozbawiona mo liwo ci wzrostu i rozwoju nie mogła ju podoła wyzwaniom stawianym przez nieustannie zmieniaj ce si warunki zewn trzne. Przekroczyli krytyczny punkt rozwoju w niewła ciwym kierunku. Natura wydała na nich wyrok. Mog-ur siedział samotnie na otwartej równinie i przygl dał si , jak ostatnia pochodnia trzasn ła i zgasła. Pomy lał o obcej dziewczynce, któr znalazła Iza, i zaniepokoił si . Chocia spotkał ju jej ludzi, niewiele o nich wiedział, a i same spotkania te nie były przyjemne. Nie wiedział, sk d przyszli, ale odk d si pojawili, wszystko zacz ło si zmienia . Creb wzruszył ramionami, starannie owin ł czaszk nied wiedzia skór , si gn ł po lask i poku tykał w stron legowiska.

Dziecko odwróciło si i zacz ło rzuca . - Mamo! - krzykn ło, rozpaczliwie wymachuj c ramionami. Po chwili krzykn ło jeszcze raz, gło niej: - Mamo! Iza przytrzymała dziecko, szepcz c co . Ciepła blisko ciała kobiety i koj cy głos uspokoiły gor czkuj c dziewczynk . Spała nierówno, co chwil budziła Iz rzucaj c si , j cz c i co mamrocz c. Miała dziwny głos; słowa, które wymawiała, ró niły si od słów ludzi klanu - płyn ły gładko, płynnie, d wi ki przechodziły jedne w drugie. Wielu z nich Iza nie była w stanie powtórzy ; jej słuch nie był na nie przygotowany. Pewna kombinacja d wi ków powtarzała si tak cz sto, e Iza domy liła si , i musi ona oznacza kogo bliskiego dziecku. A gdy zorientowała si , e jej obecno uspokaja dziewczynk , domy liła si , o kogo chodziło. Musi by bardzo młoda, pomy lała Iza. Nawet nie wiedziała, jak znale co do jedzenia. Ciekawe, jak długo była sama? Co mogło sta si z jej lud mi? Czy ma to jaki zwi zek z trz sieniem ziemi? I jakim cudem wymkn ła si lwu jaskiniowemu z kilkoma zaledwie zadrapaniami? Iza opatrzyła do ran, by wiedzie , e rany dziewczynki były zadane przez wielkiego kota. Zapewne musz nad ni czuwa pot ne duchy. Mimo pierwszych oznak brzasku dookoła panowała jeszcze ciemno . Kiedy dreszcze w ko cu ust piły i dziecko przestało gor czkowa , Iza przytuliła je mocno i dokładnie owin ła. Wkrótce potem dziewczynka przebudziła si . Zacz ła si zastanawia , gdzie jest, lecz wci było zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczy . Uspokojona ciepłem pi cej obok kobiety, ponownie zamkn ła oczy i zapadła w spokojny sen. Kiedy niebo poja niało, ukazuj c na swym tle sylwetki drzew, Iza cicho wypełzła z futrzanego legowiska. Doło yła do ognia i poszła do strumyka, by napełni wod naczynie i zebra troch kory wierzby. Pod drzewem zatrzymała si na moment, cisn ła w r ku amulet i podzi kowała duchom. Zawsze była im gł boko wdzi czna za wierzb - za jej wszechobecno i wła ciwo ci przeciwbólowe. Nie mogła spami ta , ile to ju razy zbierała kor na wywar, który miał u mierzy czyje cierpienie. Znała silniejsze rodki przeciwbólowe, lecz one ograniczały sprawno pozostałych zmysłów. Wierzba działała jedynie na ból, obni aj c zarazem gor czk . Kilkoro innych ludzi zacz ło si krz ta , gdy Iza usiadła zgarbiona przy ogniu, wkładaj c gor ce kamienie do naczynia z wod , w której pływały kawałki kory. Kiedy wywar był gotowy, zaniosła go do legowiska, ostro nie postawiła w małym dołku w ziemi, a sama na powrót poło yła si obok dziewczynki. Obserwowała pi ce dziecko. Zauwa yła, e mała oddychała ju normalnie. Iz wci zastanawiała jej niezwykła twarz. Poparzenia słoneczne na jej ciele zamieniły si w opalenizn , z wyj tkiem łuszcz cego si kawałka skóry na małym nosie. Iza widziała kiedy jej ludzi, ale z daleka. Kobiety klanu zawsze uciekały i chowały si przed nimi. Podczas Zgromadze Klanu opowiadano o ró nych nieprzyjemnych incydentach w czasie przypadkowych spotka z Innymi. Unikano ich, je eli to było mo liwe. Dotyczyło to zwłaszcza kobiet. Jej własne do wiadczenie nie było takie złe. Iza pami tała rozmow z Crebem o m czy nie, który kiedy zabł dził do ich jaskini. Miał złaman r k i wył z bólu. Nauczył si troch ich j zyka, ale zachowywał si dziwnie. Lubił rozmawia i z kobietami, i z m czyznami, a uzdrowicielk traktował z wielkim szacunkiem, niemal ze czci . Nie przeszkodziło mu to w zdobyciu uznania u m czyzn. Obserwuj c dziecko, Iza my lała o Innych. W tej chwili wła nie ognista kula sło ca wychyliła si zza horyzontu i promienie padły na twarz dziewczynki. Powieki jej zadrgały. Dziecko otworzyło oczy i spojrzało w par wielkich, br zowych oczu, osadzonych gł boko pod łukami brwiowymi w wydatnej twarzy. Dziewczynka krzykn ła i zamkn ła oczy. Iza obj ła dziecko i zacz ła mrucze uspokajaj co. Czuła, jak wychudzone ciało trz sło si ze strachu. D wi ki musiały by dziecku znajome, ale jeszcze bardziej znajome było uczucie blisko ci czyjego ciała. Powoli dziewczynka si uspokoiła. Otworzyła nieco oczy i przygl dała si Izie. Tym razem nie krzykn ła. Otworzyła oczy szeroko i wpatrywała si w przera aj c , obc twarz kobiety.

Iza te jej si przygl dała. Nigdy wcze niej nie widziała oczu koloru nieba. Przez chwil zastanawiała si , czy przypadkiem dziewczynka nie jest niewidoma. Oczy starców klanu czasami pokrywały si mgł , która powodowała rozja nienie ich koloru, a wtedy wzrok mocno si pogarszał. Ale renice dziewczynki rozszerzały si normalnie i nie było w tpliwo ci, e dobrze widziała Iz . Ten szaroniebieski odcie musi by normalnym kolorem jej oczu, pomy lała Iza. Dziecko le ało nieruchomo. Miało szeroko otwarte oczy, bało si poruszy . Kiedy przy pomocy Izy dziewczynka usiadła, wykrzywiła si z bólu. Natychmiast wróciły wspomnienia. Z dr eniem przypomniała sobie ogromnego lwa i jego łap rozrywaj c jej nog . Potem przed oczami stan ł jej widok strumienia, za którym tak uparcie pod ała; wspomnienie pragnienia, które pokonało strach i ból w nodze. Nie mogła jednak przypomnie sobie nic, co działo si wcze niej. Z pami ci wyparte zostały wspomnienia samotnej w drówki, strachu i głodu, straszliwego trz sienia ziemi i bliskich, których straciła. Iza podsun ła jej do ust naczynie z wywarem. Spragniona dziewczynka wypiła płyn, krzywi c si na gorzki smak. Gdy kobieta podała jej now porcj , wypiła jednak bez protestu - była zbyt wystraszona, by odmówi . Iza kiwn ła z uznaniem głow i odeszła, by pomóc innym kobietom w przygotowywaniu porannego posiłku. Wzrok dziewczynki pow drował za ni . Jakie było jej zdumienie, gdy ujrzała, e obóz pełen jest ludzi wygl daj cych tak samo jak jej opiekunka. Zapach po ywienia wywołał bolesne skurcze oł dka. Kiedy kobieta wróciła z misk zawiesistego rosołu zmieszanego z ziarnem i kawałkami mi sa, dziecko pochłon ło arłocznie jej zawarto . Nie trzeba było wiele, by wypełni skurczony oł dek dziecka, wi c Iza przelała reszt do wodoszczelnego worka, eby dziewczynka mogła posili si w czasie drogi. Po jedzeniu Iza zdj ła opatrunek. Rana była sucha, a opuchlizna wyra nie zel ała. - Dobrze - powiedziała gło no. Dziecko a podskoczyło na szorstki, gardłowy d wi k. Było to pierwsze słowo, jakie usłyszało od kobiety. Dla nienawykłych uszu dziewczynki nie brzmiało ono w ogóle jak mowa - bardziej przypominało warkni cie lub chrz kni cie jakiego zwierz cia. Ale kobieta nie była zwierz ciem. Była bardzo ludzka, była człowiekiem. Kiedy robiła nowy okład, przyku tykał do nich jaki mocno zdeformowany nieszcz nik. Był najbardziej odra aj cym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziała. Cz twarzy była zniekształcona, a miejsce, gdzie powinno znajdowa si oko, pokrywał płat skóry. Poniewa jednak wszyscy ci ludzie byli odpychaj cy, jego brzydota wydała si dziewczynce tylko cz ci ogólnego obrazu. Nie miała poj cia, kim s ani w jaki sposób si w ród nich znalazła, ale wiedziała, e kobieta si ni zajmuje i troszczy o ni . Nakarmiła j , opatrunek łagodził ból nogi, a przede wszystkim dziewczynka pod wiadomie czuła ulg . Jakkolwiek dziwni wydawaliby si jej ci ludzie, nie była ju sama. Kaleka usiadł w pobli u i przypatrywał si dziecku. Ku jego zdziwieniu odpowiedziało mu spojrzeniem pełnym szczerej ciekawo ci. Dzieci klanu zawsze si go bały. Szybko pojmowały, e nawet doro li si go obawiaj - zreszt jego wyniosły sposób bycia nie zach cał do zbli e . Dzieci ce obawy były dodatkowo podsycane gro bami matek, które straszyły je Mog-urem, gdy dzieci były niegrzeczne. W dzieci stwie wi kszo z nich, a zwłaszcza dziewczynki, zd yła nabawi si l ku przed nim. Gdy doro li, l k został zast piony szacunkiem. miały wzrok dziewczynki zapalił w oku Creba ognik ciekawo ci. - Dziecko ma si lepiej - stwierdził. Jego głos był ni szy ni głos kobiety, ale d wi ki przypominały bardziej mruczenie ni mow . Nie zauwa yła towarzysz cych im gestów. Ich j zyk był dla niej całkowicie niezrozumiały. Domy liła si tylko, e m czyzna zakomunikował co kobiecie. - Wci jest wyczerpane - odparła Iza - ale rana si goi. Była gł boka, ale nie na tyle, eby uszkodzi nog . Zaka enie ust puje. Lew jaskiniowy j tak urz dził, Creb. Czy kiedykolwiek słyszałe , eby lew kogo tak podrapał, je eli ju zdecydował si na atak? A jednak ona yje. Musz j chroni pot ne duchy. Ale co ja wiem o duchach?

Nie na miejscu było, by kobieta mówiła Mog-urowi cokolwiek o duchach. Nie robił tego nawet jej brat. Iza wykonała gest, w którym kryła si pro ba o przebaczenie zuchwało ci. Nie zareagował - nie spodziewała si tego zreszt - z coraz wi ksz ciekawo ci wpatruj c si w dziecko. Uwaga Izy nie była niedorzeczna. Sam o tym my lał i cho nigdy by si do tego nie przyznał, liczył si z opini siostry. Potwierdzała jego własne domysły. Szybko zwin li obóz. Iza, obładowana swym normalnym baga em, przytroczyła dziewczynk do biodra i ruszyła ladem Bruna i Groda. Podczas marszu dziecko rozgl dało si z ciekawo ci , przypatruj c si , co robi Iza i inne kobiety. O ywiało si zwłaszcza, gdy kobiety zbierały po ywienie. Iza cz sto podawała mu do zjedzenia jaki wie y p czek lub kruchy młody p d. Przywoływało to mgliste wspomnienie innej kobiety, która robiła to samo. Lecz teraz dziewczynka skupiona była na ro linach. Wkrótce zacz ła je rozpoznawa . Głodówka wzbudziła w niej ywe zainteresowanie zdobywaniem po ywienia. Pokazała na jak ro lin , a kobieta, ku jej rado ci, przystan ła i wykopała korze . Izie te było przyjemnie. Jest bystra, pomy lała. Nie mogła tej ro liny przecie zna wcze niej, boby j zjadła. Zatrzymali si koło południa. Kiedy Brun ogl dał napotkan jaskini , Iza dała dziecku resztk rosołu, a potem pasek twardego suszonego mi sa do ucia. Jaskinia nie nadawała si do ich potrzeb. Pó niej, po południu, kiedy działanie kory wierzby ustało, noga zacz ła rwa dziewczynk . Wierciła si niespokojnie. Iza pogłaskała j i zmieniła nieco jej pozycj . Mała całkowicie zdała si na jej opiek . Pełna ufno ci, obj ła swymi ramionami szyj Izy i oparła głow na jej szerokim ramieniu. Uzdrowicielka, bezdzietna przez tak długi czas, poczuła przypływ matczynych uczu do osieroconej dziewczynki. Dziecko było wci słabe i wyczerpane, wi c wkrótce rytmiczny krok kobiety ukołysał je do snu. Kiedy nadszedł wieczór, Iza była ju bardzo zm czona dodatkowym ci arem. Z ulg opu ciła dziewczynk na ziemi , gdy Brun zatrzymał grup na noc. Dziecko gor czkowało; policzki miało czerwone i rozpalone, oczy mu błyszczały. Kiedy Iza szukała drewna na ognisko, rozgl dała si te za ro linami, które mogłaby poda dziecku. Nie wiedziała, co wywołało infekcj , ale wiedziała, jak jej zaradzi . Cho ostateczne wyleczenie zale ne było od woli duchów, rola Izy pozostała bardzo wa na. Klan od zarania dziejów zajmował si zbieractwem i łowiectwem. Kolejne pokolenia, czy to w wyniku prób, czy te przez przypadek, zgromadziły całkiem poka ny zasób informacji o wiecie ro linnym i zwierz cym. Zdejmuj c skóry i wiartuj c mi so, kobiety miały wietn okazj , by pozna narz dy ró nych zwierz t, a potem zastosowa zdobyt wiedz w stosunku do siebie. Przygotowuj c córk do roli uzdrowicielki, matka pokazała Izie ró ne organy oraz obja niła ich znaczenie i funkcjonowanie. Było to jednak tylko przypomnienie czego , o czym Iza ju wiedziała. Pochodziła z bardzo szanowanej linii uzdrowicielek, w której wiedza i umiej tno ci matek przekazywane były córkom w sposób daleko bardziej tajemniczy ni zwykła nauka. Niedo wiadczona uzdrowicielka ze znamienitego rodu ceniona była wy ej ni do wiadczona, lecz skromniejszego pochodzenia - i nie bez powodu. Iza była bezpo redni spadkobierczyni bardzo starej linii uzdrowicielek. Odziedziczyła po nich wiedz , któr nagromadziły w ci gu pokole . Wiedziała to, co wszystkie razem wzi te. Przywołanie tego zasobu informacji nie sprawiało jej trudno ci, a raz wzbudzony, proces ten odbywał si automatycznie. Potrafiła odró ni własne wspomnienia dzi ki temu, e pami tała okoliczno ci, w których powstawały - nigdy niczego nie zapominała. Wiedza jej poprzedniczek pozbawiona była tej otoczki. Mimo pochodzenia od tych samych rodziców ani Creb, ani Brun nie posiedli jej medycznej wiedzy. Członkowie klanu dziedziczyli pami zale nie od płci. Kobietom zb dna była znajomo łowiectwa, tak jak m czy ni nie potrzebowali wi cej ni podstawowej wiedzy na temat ro lin. Ró nice w funkcjonowaniu ich mózgów zdeterminowane były biologicznie; kultura je tylko utrwalała. Była to kolejna próba natury, by ograniczy wielko ich mózgów, a przez to przedłu y egzystencj całej rasy. Dzieci, które przy narodzinach dziedziczyły do wiadczenie przynale ne

przeciwnej płci, przed osi gni ciem dojrzało ci traciły je, gdy zdolno ci te nie były rozwijane. Jednak d enie natury, by uchroni ras przed wymarciem, zawierało samo w sobie element zagłady. Obie płcie musiały współ y ze sob nie tylko ze wzgl du na prokreacj - adna z nich nie mogła długo przetrwa bez drugiej. adna te nie mogła opanowa umiej tno ci drugiej, poniewa pozbawiona była dziedzicznie przekazywanej wiedzy i umiej tno ci. Inn rzecz , któr obie płcie zawdzi czały swym mózgom, był ostry wzrok i du a spostrzegawczo , mimo i ka da z nich posługiwała si tym zmysłem w odmienny sposób. Teren, przez który szli, zmieniał si z wolna, a Iza pod wiadomie rejestrowała najdrobniejsze detale, szczególn uwag zwracaj c na ro linno . Ju z dala była w stanie zauwa y drobne ró nice kształtu li ci czy długo ci łodyg. Mimo i napotykali ro liny, których nigdy przedtem nie widziała, nie wydawały si jej one zupełnie nie znane. Z gł bokich pokładów pami ci jej wielkiego mózgu przychodziła informacja o danej ro linie - czyje wspomnienie. Pomimo tak ogromnego zasobu informacji, niedawno napotkali zupełnie im nie znan ro linno - tak odmienn jak otaczaj cy ich krajobraz. ałowała, e nie mo e si jej przyjrze bli ej. Nie znane gatunki ro lin zawsze fascynowały kobiety. I cho było to motywowane ch ci poznania, w dalszej perspektywie cz sto oznaczało przetrwanie. Cz ci dziedzictwa ka dej kobiety była umiej tno sprawdzania nowo napotkanych ro lin. Iza, jak i wszystkie inne kobiety, wypróbowywała je na sobie. Podobie stwo do znanych ro lin nasuwało pewne skojarzenia, lecz doskonale zdawała sobie spraw z tego, jak zwodnicze mo e by zało enie, e podobny wygl d oznacza podobne wła ciwo ci. Sprawdzian był bardzo prosty - brała do ust mały k s. Je eli smak był nieprzyjemny, natychmiast go wypluwała. Je eli za k s był smaczny, trzymała go w ustach, czekaj c, czy nie wywoła sw dzenia, pieczenia b d nie zmieni smaku. Je eli nie czuła adnych tego typu sensacji, połykała k s i czekała na efekty. Kolejnego dnia brała wi kszy k s i powtarzała cał operacj . Je eli i trzecia próba nie dawała negatywnych skutków, zakładano, e nowa ro lina jest jadalna, cho na pocz tku spo ywano j w małych ilo ciach. Iz bardzo interesowały te efekty uboczne, gdy wskazywały one na mo liwo u ycia ro lin jako lekarstw. Inne kobiety znosiły jej ró ne nie znane ro liny, zarówno ocenione jako jadalne, jak i te, co do których istniało podejrzenie, e s truj ce. Eksperymenty z nimi wymagały jednak du o czasu i ostro no ci, wi c w czasie podró y wolała u ywa ro lin, które znała. W pobli u obozu Iza znalazła skupisko wysmukłych malw pokrytych wielkimi, jasnymi kwiatami. Z korzeni tych ro lin mo na było przygotowa wywar podobny do wywaru z kł czy irysa. Przyspieszał on gojenie, łagodził opuchlizn i stany zapalne. Napar z kwiatów powinien u mierzy ból i u pi dziecko. Nazbierała ich wraz z drewnem. Po wieczornym posiłku dziewczynka siedziała oparta o du y kamie i przygl dała si krz taninie ludzi dookoła niej. Jedzenie i nowy okład o ywiły j . Szczebiotała do Izy, cho wiedziała, e kobieta jej nie rozumie. Inni patrzyli z niech ci w jej kierunku, ale dziecko nie zdawało sobie sprawy ze znaczenia tych spojrze . Organy głosowe członków klanu nie były w pełni wykształcone, co uniemo liwiało im poprawne mówienie. Znali niewiele słów, a te, których u ywali, słu yły głównie jako ostrze enie lub ch zwrócenia na siebie uwagi. Dlatego te do tradycyjnego sposobu porozumiewania si przywi zywali du wag . Podstaw komunikacji był gest: sygnały r k , pozy, zrodzona z bliskiego kontaktu intuicja, zwyczaje, ich wnikliwy odbiór - wszystkie one miały swoje znaczenie, lecz było ono bardzo ograniczone. Z du ym trudem przychodziło członkom klanu opisywanie innym konkretnych obiektów. Jeszcze trudniejsze były poj cia abstrakcyjne. Dlatego te gadatliwo dziecka zaskoczyła klan i wywołała podejrzliwo . Dzieci były dla nich skarbem. Cho wychowywano je z czuło ci , dyscyplina wzrastała wraz z wiekiem. Niemowl ta były rozpieszczane zarówno przez kobiety, jak i przez m czyzn; nieco starsze dzieci, gdy miały by skarcone, były najcz ciej ignorowane. Kiedy młodsze dzieci zaczynały rozumie wy sz rang starszych, zaczynały ich na ladowa , unikaj c jednocze nie rozpieszczania, które, według nich, przystało jedynie niemowl tom. Młodzie wcze nie uczyła si

wła ciwego zachowania, a jednym z utartych zwyczajów było nienadu ywanie słów. Ze wzgl du na swój wzrost dziewczynka wydawała si starsza, ni była - dlatego klan uwa ał, e jest nieposłuszna i le wychowana. Iza, która si ni bez przerwy opiekowała, zgadła, e jest młodsza, ni na to wygl da. Domy lała si jej prawdziwego wieku i dlatego łagodniej traktowała jej bezradno . Domy liła si te z majacze dziecka, e jego plemi u ywało j zyka płynniej i cz ciej. Czuła wi z dziewczynk , której uratowała ycie i która tak ufnie obj ła j za szyj swymi wychudzonymi ramionami. B dzie do czasu, pomy lała, eby nauczy j naszych zwyczajów. Z wolna zaczynała traktowa dziecko jak swoje. Gdy Iza zalewała wrz tkiem kwiaty malw, podszedł do nich Creb i usiadł przy dziecku. Dziewczynka bardzo go ciekawiła, a poniewa przygotowania do wieczornej ceremonii jeszcze trwały, postanowił sprawdzi , w jakim jest stanie. Małe dziecko i kaleki starzec wpatrywali si w siebie z równ intensywno ci . Nie widział jeszcze adnego z Innych z bliska, ani te nigdy nie widział ich dziecka. Ona, dopóki si w ród nich nie obudziła, nawet nie zdawała sobie sprawy z istnienia klanu. Bardziej ni ró nice ich wygl du przyci gała jej uwag pobru d ona skóra starca. W swym krótkim yciu nigdy nie widziała tak oszpeconej twarzy. Instynktownie, z dzieci c ciekawo ci , wyci gn ła r k , by dotkn jego twarzy, by przekona si , jaka jest w dotyku. To mu ni cie zupełnie zaskoczyło Creba. adne z dzieci klanu nigdy go nie dotkn ło. adne z dorosłych zreszt te . Unikali kontaktu z nim, jakby obawiaj c si , e jego deformacja mo e przej na nich. Jedynie Iza piel gnuj ca go w corocznych, coraz ostrzejszych zimowych napadach artretyzmu, wydawała si nie mie adnych obaw. Nie odpychał jej wygl d Mog-ura ani te nie obawiała si jego pot gi i pozycji. Gest dziewczynki poruszał czuł strun w samotnym, starym sercu Creba. Poczuł, e chce si z ni porozumie . Po chwili wiedział, jak zacz . - Creb - powiedział, wskazuj c na siebie. Iza obserwowała ich w milczeniu. Czekała, a wywar naci gnie. Cieszyła si , e Creb zainteresował si dziewczynk , a to, e u ył swego imienia, te nie uszło jej uwagi. - Creb - powtórzył, uderzaj c si w piersi. Dziecko wyci gn ło głow , próbuj c zrozumie . Creb wymówił swoje imi trzeci raz. Nagle twarz dziewczynki rozja niła si , usiadła prosto i u miechn ła si . - Creb? - odpowiedziała, na laduj c jego wymow spółgłoski. Starzec pokiwał głow . Jej wymowa była do przyj cia. Potem wskazał na ni . Zmarszczyła brwi; nie wiedziała, czego teraz od niej chce. Klepn ł si w pier , jeszcze raz wymówił swoje imi , a potem dotkn ł jej. Szeroki u miech zrozumienia wydał si Crebowi grymasem, a wielosylabowe słowo, które usłyszał, było nie tylko nie do wymówienia, ale prawie nie do zrozumienia. Jeszcze raz powtórzył wszystkie ruchy i przysun ł si bli ej, eby lepiej słysze . Dziewczynka powtórzyła swoje imi . - Aay-rr - zawahał si , pokiwał głow i spróbował jeszcze raz. - Aay-lla, Ay-la? - Lepiej nie potrafił. I tak niewielu członków klanu mogło mu dorówna w mowie. Rozpromieniła si i energicznie pokiwała głow . Nie było to dokładnie to, co powiedziała, ale przystała i na to. Czuła, e lepiej nie potrafi wymówi jej imienia. - Ayla - powtórzył Creb, próbuj c przywykn do tego d wi ku. - Creb? - powiedziała dziewczynka i dotkn ła jego ramienia. Potem pokazała na kobiet . - Iza - powiedział Creb. - Iza. - Eeez-sa - powtórzyła. Spodobała jej si ta zabawa. - Iza, Iza - powtarzała, patrz c na kobiet . Iza powa nie pokiwała głow ; słowa oznaczaj ce imiona były bardzo wa ne. Pochyliła si i dotkn ła dziewczynki tak jak Creb; chciała, eby mała powtórzyła swoje imi . Dziecko jeszcze raz wymówiło imi , ale Iza potrz sn ła tylko głow . To, co dziewczynka wymawiała tak łatwo, dla niej

było nie do wymówienia. Dziecko było zdezorientowane. Spojrzała na Creba i wypowiedziała imi w taki sposób jak on. - Eye-ghaa? - spróbowała kobieta. Dziewczynka pokiwała głow i powtórzyła imi . - Eye-ya? - Iza spróbowała jeszcze raz. - Aay, Aay, nie Eye - powiedział Creb. - Aaay-llla - powtórzył bardzo wolno, eby Iza dobrze usłyszała obc kombinacj d wi ków. - Aay-lla - powiedziała ostro nie kobieta, próbuj c na ladowa Creba. Dziewczynka u miechn ła si . Nie miało znaczenia, e niezbyt poprawnie wymawiali jej imi . Iza tak usilnie próbowała wymówi imi , które nadał jej Creb, e przyj ła je za własne. B dzie dla nich Ayl . W odruchu rado ci obj ła kobiet . Iza u ciskała j lekko, a potem odsun ła od siebie. B dzie musiała nauczy dziecko, e publiczne okazywanie czuło ci jest niestosowne. Tym niemniej było jej przyjemnie. Ayla była uszcz liwiona. Czuła si taka zagubiona, taka odizolowana od tych dziwnych ludzi. Tak bardzo próbowała porozumie si z kobiet , która si ni opiekowała, i była taka zrozpaczona, kiedy wszystkie jej próby spełzły na niczym. To był zaledwie pocz tek, ale przynajmniej znała ju imi , którym mogła zawoła kobiet i miała te imi , którym mo na było zawoła j . Odwróciła si do m czyzny, który rozpocz ł rozmow . Nie wydawał si jej ju taki brzydki. Rozpierała j rado i czuła w stosunku do niego jakie dziwne uczucie ciepła. Przysun ła si do niego i tak jak wielokrotnie robiła to w stosunku do innego m czyzny - pami tała go bardzo mgli cie obj ła kalek za szyj , zni yła jego głow do swojej i przycisn ła policzek do jego policzka. Ten gest czuło ci wstrz sn ł Crebem. Miał ochot go odwzajemni , ale si pohamował. Byłoby bardzo nie na miejscu, gdyby kto zobaczył go ciskaj cego t mał , dziwn istot i to poza obr bem rodzinnego ogniska. Pozwolił jednak, by przytrzymała swój gładki, twardy policzek przy jego brodatej twarzy jeszcze przez chwil , zanim delikatnie zdj ł jej r ce ze swojej szyi. Creb uj ł lask i podniósł si na niej. Odchodz c my lał o dziewczynce. Musz nauczy j mówi , powiedział do siebie. Powinna nauczy si poprawnie porozumiewa . Koniec ko ców nie mog powierzy jej wychowania kobiecie. Wiedział jednak, e tak naprawd chciał sp dza z dzieckiem wi cej czasu. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale my lał ju o nim jako o członku klanu. Brun nie przewidział skutków swojej decyzji, kiedy pozwolił Izie zabra obce dziecko. Nie było to jego niedoci gni cie jako przywódcy, to był bł d całej rasy. Nie mógł przewidzie , e znajd ranne dziecko nie b d ce członkiem klanu, ani nie mógł przewidzie logicznych konsekwencji uratowania go. Ocalili jej ycie; jedyn alternatyw dla pozostania dziewczynki w ród nich było oddalenie. Nie prze yłaby to oczywiste. Ponowne nara enie ycia, po tym jak j ocalili, sko czyłoby si konfliktem z Iz , która, jakkolwiek osobi cie nie miała adnej władzy, miała za sob pot ne duchy. I był jeszcze Creb, Mog-ur, który potrafił porozumiewa si z duchami. Duchy stanowiły dla Bruna straszliw sił - nie miał wcale ochoty z nimi zadziera . To ta wła nie ewentualno tak martwiła wodza w odniesieniu do dziewczynki. Nie potrafił sobie tego u wiadomi , ale my l ta stale mu towarzyszyła. Nie wiedział o tym jeszcze, lecz jego klan powi kszył si do dwudziestu jeden osób. Gdy uzdrowicielka obejrzała nog Ayli nast pnego ranka, poprawa stała si ju widoczna. Pod fachow opiek Izy infekcja niemal e ust piła, a cztery równoległe rany goiły si bez komplikacji, cho jasne było, e blizny pozostan . Iza zdecydowała, e okład jest ju niepotrzebny, ale zrobiła jeszcze dziecku napar z kory wierzby. Kiedy zwin ła legowisko, Ayla próbowała wsta . Iza podtrzymała j , gdy dziewczynka ostro nie próbowała przenie ci ar ciała na chor nog . Zabolało, ale po kilku krokach poczuła si o wiele lepiej. Dziewczynka była wy sza, ni Izie wydawało si wcze niej. Miała proste, długie nogi z wystaj cymi kolanami. Nogi ludzi klanu były pał kowate i Iza zastanawiała si , czy przypadkiem nogi Ayli nie s zdeformowane. Ale, z wyj tkiem lekkiego utykania, dziecko nie miało kłopotów z

poruszaniem si . Proste nogi widocznie te musz by dla niej czym normalnym, pomy lała, tak jak niebieskie oczy. Kiedy klan przygotował si do drogi, uzdrowicielka owi zała si skór i przytroczyła dziecko do biodra; chora noga nie zagoiła si jeszcze na tyle, eby mała mogła pokona wi kszy dystans o własnych siłach. Podczas przerw w marszu Iza opuszczała j na ziemi , eby mogła sobie troch pochodzi . Dziewczynka miała wilczy apetyt, nadrabiała długi okres głodu. Izie wydawało si , e przybrała nieco na wadze. Sprawiało jej ulg , gdy od czasu do czasu mogła pozby si swego dodatkowego ci aru, zwłaszcza e marsz stawał si coraz trudniejszy. Klan pozostawił za sob szerokie płaskie stepy i przez nast pnych kilka dni w drował przez coraz wy sze wzgórza. Wznosiły si one u podnó a gór, których błyszcz ce lodowe czapy przybli ały si z ka dym dniem. Wzgórza poro ni te były g stym lasem. Nie składał si z wiecznie zielonych, typowych dla północy drzew iglastych, lecz z szerokolistnych drzew o najwymy lniejszych kształtach. Jak na t por roku było zadziwiaj co ciepło. M czy ni zamienili swe zimowe okrycia na krótkie skóry odsłaniaj ce tors. Kobiety nie zmieniły swego odzienia; łatwiej było przenosi dobytek w zimowym okryciu - zapobiegało to otarciom. Okolica, przez któr szli, w niczym nie przypominała chłodnego stepu, który otaczał ich star jaskini . W miar jak pokonywali zacienione doliny i trawiaste pagórki, Iza coraz cz ciej była zmuszona si ga do wspomnie swoich poprzedniczek. Poro ni te grub kor d by, buki, orzechy, jabłonie i klony mieszały si ze smukłymi, gi tkimi wierzbami, brzozami, grabami, osikami i wysokimi zaro lami olch i leszczyny. Powietrze przenikał dziwny zapach nawiewany południowym wiatrem. Iza nie potrafiła go rozpozna . Nierozkwitłe bazie tuliły si do swych wci jeszcze okrytych listowiem łodyg. Delikatne białe i ró owe płatki kwiatów wirowały w powietrzu, obiecuj c jesienn obfito zbiorów z drzew owocowych i orzechów. Przedzierali si przez pl tanin pn czy i krzewów, pokonywali odkryte łysiny wzgórz. Cała okolica mieniła si ró nymi odcieniami zieleni. Na nowo pojawiła si sosna, tym razem w towarzystwie srebrzystej jodły. Jeszcze wy ej napotkali wierki. Gł boka ziele drzew iglastych mieszała si z wiosenn wie o ci lip i blad zieleni drobnolistnych gatunków. Mchy, trawy i mniejsze ro liny - od szczawiku, tego podobnego koniczynie le nego szczawiu, po uparcie trzymaj ce si skalistego podło a sukulenty - równie dorzucały swoje kolory do zielonej mozaiki. Dzikie kwiaty: białe lilie, ółte fiołki, ró owe wrzosy rozrzucone były po lasach, a ółte onkile i niebieska goryczka zawładn ły wy ej poło onymi ł kami. W gł boko ocienionych miejscach nieliczne spó nione ółte, białe i purpurowe krokusy wci odwa nie podnosiły głowy. Klan zatrzymał si na postój, dotarłszy do szczytu stromego wzniesienia. Poni ej panorama zalesionych wzgórz ko czyła si gwałtownie stepem rozci gaj cym si a po horyzont. Ze szczytu wzgórza wida było stada zwierz t pas cych si w wysokiej trawie, która zaczynała ju powoli nabiera złocistej barwy lata. Łowcy, nie obarczeni baga em i nie wstrzymywani przez objuczone kobiety, mogli do woli wybiera pomi dzy ró nymi gatunkami zwierz t, docieraj c do nich nawet w ci gu poranka. Niebo na wschodzie, nad równin , było bezchmurne, ale od południa nadci gała burza. Gdyby wiatr nie zmienił swego kierunku, wysokie góry na północy niechybnie spowodowałyby, e nabrzmiałe chmury pozbyłyby si swego deszczowego balastu wprost nad miejscem, gdzie klan zatrzymał si na postój. Brun z m czyznami odbywali narad , w której nie uczestniczyły kobiety i dzieci, ale ich zatroskane spojrzenia i gesty nie pozostawiały w tpliwo ci co do jej tematu. Zastanawiali si , czy nie powinni zawróci . Nie znali okolicy, ale, co wa niejsze, zbyt oddalali si od stepu. Chocia w lasach pokrywaj cych wzgórza spostrzegli wiele zwierz t, ich liczba i rozmaito nawet w przybli eniu nie mogła si równa obfito ci zwierz t pas cych si na zasobnych pastwiskach stepu. Łatwiej polowało si na zwierz ta na otwartej przestrzeni. Łatwiej je mo na było wypatrzy , gdy nie miały ochrony lasu, który skrywał równie czworono nych my liwych. W przeciwie stwie do le nych samotników zwierz ta yj ce na stepach z reguły grupowały si w stada.

Iza domy liła si , e prawdopodobnie zawróc i cały wysiłek wspinaczki na strome wzgórze pójdzie na marne. Nadci gaj ce chmury i gro ba deszczu wywoływały niepokój w ród przygn bionych w drowców. W czasie postoju uzdrowicielka postawiła Ayl na ziemi i zdj ła baga . Dziecko natychmiast skorzystało z nieoczekiwanej wolno ci i wkrótce znikn ło jej z oczu. Iza widziała, jak dziewczynka weszła za kamienny wyst p. Nie chciała, by Ayla odbiegła za daleko - narada mogła si sko czy w ka dej chwili, a Brunowi na pewno nie spodobałoby si , gdyby dziewczynka opó niła wymarsz. Poszła za ni . Dziecko stało ju za wyst pem, ale to, co zobaczyła za nim, zaparło Izie dech w piersiach. Pobiegła z powrotem, rzucaj c nerwowe spojrzenia przez rami . Nie miała przerwa Brunowi i m czyznom, wi c niecierpliwie czekała na koniec narady. Brun spostrzegł j i cho nie dał tego po sobie pozna , zauwa ył, e co j dr czy. Kiedy tylko m czy ni si rozeszli, Iza podbiegła do Bruna, usiadła przed nim i zacz ła wpatrywa si w ziemi - był to znak, e chce z nim porozmawia . Mógł si zgodzi lub nie - decyzja nale ała do niego. Gdyby nie zechciał z ni mówi , nie mogłaby powiedzie , o co jej chodziło. Brun zastanawiał si , czego Iza chce. Zauwa ył odej cie dziewczynki - niewiele rzeczy dotycz cych klanu uchodziło jego uwagi ale miał w tej chwili na głowie wa niejsze sprawy. To musi by co zwi zanego z dzieckiem, pomy lał gniewnie i poczuł nagł ochot , by odmówi pro bie Izy. Bez wzgl du na to, co mówił Mog-ur, nie podobało mu si , e dziecko pozostało z nimi. Podniósł wzrok i zauwa ył, e czarownik bacznie mu si przygl da. Próbował zgadn , o czym my li jednooki m czyzna, lecz jego twarz pozostawała nieprzenikniona. Przywódca spojrzał na kobiet siedz c u jego stóp. Jej postawa zdradzała du e napi cie. Pomy lał, e musiało sta si co naprawd wa nego. Brun nie był nieczuły i ywił du y szacunek dla siostry. Pomijaj c kłopoty z partnerem, zawsze zachowywała si wła ciwie, była przykładem dla innych kobiet i bardzo rzadko zajmowała go czym nieistotnym. Mo e powinien z ni pomówi ? Nie musiał si zgodzi . Schylił si jednak i klepn ł j po ramieniu. Iza odetchn ła z ulg . Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, e cały czas wstrzymywała oddech. Pozwolił jej mówi ! Trwało to tak długo, i była pewna, e wódz si nie zgodzi. Wstała i pokazuj c w stron wyst pu, wyrzuciła z siebie tylko jedno słowo: - Jaskinia!