MERRY32

  • Dokumenty989
  • Odsłony194 479
  • Obserwuję133
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań119 135

Dzieci Ziemi 2 Dolina Koni - AUEL JEAN M

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:PDF

Dzieci Ziemi 2 Dolina Koni - AUEL JEAN M.PDF

MERRY32 EBooki
Użytkownik MERRY32 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 75 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 220 stron)

AUEL JEAN M Dzieci Ziemi #2 Dolina Koni

JEAN M. AUEL . 1. Była martwa. Jakie więc miałoznaczenie to, że marznącydeszcz lodowymi igiełkami odzierał ją ze skóry. Młoda kobieta zmrużyła oczyi spojrzała podwiatr, otulając się szczelniej kapturemz rosomaka. Gwałtowne podmuchyowijałyjej wokół nógokrycie z niedźwiedziej skóry. Czyżbytamz przodubyłydrzewa?Zdawałosię jej, że widziała wcześniej na horyzoncie poszarpaną linię drzewiastej roślinności, i żałowała, iż nie zwróciła na nią większej uwagi. – Szkoda, że nie mampamięci tak dobrej, jak reszta klanu. – Nadal myślała osobie jak oczłonkuklanu, chociaż nigdynimnie była. Teraz zaś była martwa. Kobieta pochyliła się podwiatr. Burza spadła na nią nagle, nacierając z łoskotemodpółnocy. Rozpaczliwie potrzebowała schronienia. Była jednak dalekoodjaskini i znanych sobie terenów. Odczasugdyodeszła, księżyc zdążył przejść pełnycykl przemian, a ona nadal nie miała pojęcia, dokądidzie. Na północ, na kontynent rozciągającysię za półwyspem, towszystko, cowiedziała. Iza, w noc swej śmierci, kazała jej odejść. Powiedziała, że Broud, gdyzostanie przywódcą, znajdzie sposób, abyją skrzywdzić. Iza miała rację. Broudskrzywdził ją bardziej, niż tosobie mogła wyobrazić. Nie miał dobregopowodu, abyzabierać mi Durca, pomyślała Ayla. Onjest moimsynem. Broudnie miał też powodumnie wyklinać. Toonwywołał gniew duchów. Toonjest tym, którysprowadził trzęsienie ziemi. Tymrazemprzynajmniej wiedziała, czegosię spodziewać. Jednak wszystkozaszłotak szybko, że nawet klanpotrzebował trochę czasu, aby pogodzić się z jej usunięciem. Ale choć była martwa dla resztyklanu, tonie mogli sprawić, żebyDurc przestał ją dostrzegać. Broudwyklął ją podwpływemimpulsuzrodzonegoz gniewu. Brunprzygotował wszystkich, zanimwyklął ją poraz pierwszy. Miał zresztą powód;wszyscywiedzieli, że musi to zrobić. Onjednak dał jej szansę. Uniosła głowę kunastępnemulodowatemupodmuchowi i spostrzegła, że zmierzchało. Wkrótce będzie ciemno. Nogi miała zdrętwiałe. Zimna maź przesiąkała przez skórzane okrycia jej stóp, pomimoizolującej warstwytrawy, którą napchała dośrodka. Nagle widok karłowatej i poskręcanej sosnysprawił jej ulgę. Drzewa na stepie należałydorzadkości;rosłyjedynie tam, gdzie byłodostatecznie wilgotno. Podwójnyrządsosen, brzóz lubwierzb, rzeźbionychprzez wiatr w skarłowaciałe asymetryczne kształty, zwykle znaczył biegwody. W krainie, gdzie wodygruntowe zdarzałysię rzadko, tenwidok był szczególnie miły. Drzewa oferowałyskąpą, ale jednak osłonę przedburzami spadającymi z wyciemz wielkiegopółnocnegolodowca na otwarte równiny. Kilka następnychkroków przywiodłomłodą kobietę nadbrzegstrumienia, lecz pomiędzyskutymi lodembrzegami płynął jedynie wąski strumyczek wody. Kobieta skierowała się na zachód, podążając w dół jegobiegui rozglądając się za gęstszymi zaroślami, które zapewniłybyjej lepsze schronienie niż pobliskie krzaki. Wlokła się naprzódz naciągniętymgłębokokapturem, ale gdytylkowiatr niespodziewanie na chwilę przycichał, spoglądała w górę. Podrugiej stronie strumienia niska, prostopadła ściana broniła przeciwnegobrzegu. Trawiasta cibora mająca grzać jej stopyzdała się na nic, gdyprzyprzechodzeniuna drugą stronę lodowata woda wdarła się do środka okryć, ale kobieta się cieszyła, że ma osłonę przedwiatrem. Błotnista ściana brzeguzawaliła się w jednymmiejscu, pozostawiając nawis z poplątanychkorzeni traw i starychkrzaków, a podnimdość suche miejsce… Ayla odwiązała nasiąknięte wodą rzemienie, które przytrzymywałyjej na plecachnosidła i strząsnęła je z siebie, potemwyciągnęła skórę żubra i mocne kije pozbawione gałązek. Ustawiła niski, pochyłynamiot, obłożyła gokamieniami i przycisnęła kłodą wyrzuconegoprzez wodę drewna. Umieszczone z przodupałąki tworzyływejście. Kobieta rozluźniła zębami rzemyki osłonna dłonie. Byłytoniemal okrągłe kawałki podbitej futremskóry, zebrane w nadgarstku, z rozcięciemna dłoniach, przez które mogła wysunąć kciuk lubrękę, gdychciała coś uchwycić. Okrycia na stopybyłyzrobione w tensamsposób, lecz bez rozcięcia. Ztrudemusiłowała rozwiązać nabrzmiałe paski skóry okręcone dookoła kostek. Pozdjęciuokryć ze stópbyła na tyle ostrożna, abyzachować mokrą ciborę. Rozciągnęła wewnątrz namiotuswe okrycie z niedźwiedziej skóry, mokrą stroną dodołu, rozłożyła trawiastą ciborę, a na wierzchupołożyła okrycia ze stópi rąk, potemwsunęła się podskórę. Okręciła się futremi wciągnęła nosidła, abyzablokować otwór. Rozcierała swe zimne stopy, a gdyw wilgotnymfutrze zrobiłosię przytulnie ciepło, zwinęła się i zamknęła oczy. Zima wydawała swe ostatnie mroźne tchnienie, niechętnie ustępując z drogi wiośnie, ale ta młoda pora rokubyła kapryśna. Wśródzimnychpozostałości lodowcowegochłodu zwodne przebłyski ciepła obiecywałyletnie upały. W nocyburza nagle ucichła. Ayla obudziła się w oślepiającychblaskachsłońca odbijanychodłat śniegui loduleżącychwzdłuż brzegów, podbłękitnymniebem. Poszarpane strzępychmur płynęłydalekona południu. Wyczołgała się z namiotui pobiegła bosonadbrzegwodyz workiemna picie. Ignorując lodowatychłód, napełniła pokrytyskórą pęcherz, pociągnęła solidnyłyk i pognała z powrotem. Na brzeguwypróżniła się i wczołgała doswegofutra, abyponownie się ogrzać. Nie została długo. Teraz, gdyburza przeszła, a słońce wróciło, pilnojej byłoznaleźć się na zewnątrz. Owinęła nogi okryciami, które wysuszyła ciepłemswojegociała, i zawiązała niedźwiedzią skórę na podbitymfutrem, skórzanymokryciu, w którymspała. Wyjęła z kosza kawałek suszonegomięsa, spakowała namiot, okrycia na dłonie i ruszyła w drogę, żując mięso. Strumieńpłynął lekkimskosemw dół, więc wędrówka była łatwa. Ayla pomrukiwała sobie monotonnie bezbarwnymgłosem. W zaroślachw pobliżubrzeguspostrzegła plamy zieleni. Widok małegokwiatka, dzielnie wystawiającegoswą miniaturową twarzyczkę z łatytopniejącegośniegusprawił, że się uśmiechnęła. Krok za nią oderwał się kawałek lodui popłynął uniesionyrwącymprądem. Wiosna się zaczęła, gdyopuściła jaskinię, ale na południowymkońcupółwyspubyłocieplej i poryrokunastępowaływcześniej. Pasmogór stanowiłobarierę dla ostrych lodowcowychwiatrów, a morskie bryzyznadwewnętrznegomorza, które ogrzewałyi nawadniaływąski pas wybrzeża i południowe stoki, zapewniałyklimat umiarkowany. Stepybyłychłodniejsze. Ayla obchodziła wschodni kraniec górskiegopasma, lecz w miarę jak się posuwała na północ przez otwartystep, pora rokuzdawała się wędrować wraz z nią. Wydawałosię, że nigdynie będzie cieplej, że wiecznie będzie wczesna wiosna. Jej uwagę przyciągnęłyzachrypnięte piski rybitwy. Spojrzała w górę i dostrzegła kilka małychpodobnychdomew ptaków krążącychi szybującychbez wysiłkuz rozłożonymi skrzydłami. Morze musi być blisko, pomyślała. Ptaki powinnyteraz gniazdować;a tooznaczałojajka. Przyspieszyła kroku. I może będą omułki na skałach, mięczaki, czaszołki i odpływowe kałuże pełne ukwiałów. Słońce stałow zenicie, gdydotarła na osłoniętą plażę uformowaną przez południowe wybrzeże kontynentui północno-zachodni bok półwyspu. Znalazła się w końcuw miejscu, gdzie szerokie gardłołączyłojęzyk ląduz kontynentem. Ayla zrzuciła nosidła i wspięła się na stromą skałę, która wznosiła się wysokonadotaczającymją terenem. Odstronymorza uderzenia wodypoznaczyłyją ostrymi występami. Stadkogołębic i rybitw beształoAylę pełnymi złości piskami, gdyzbierała jajka. Rozbiła kilka i wypiła, nadal jeszcze nagrzane ciepłemgniazda. I nimzeszła na dół, schowała kilka innychw fałdachswegoodzienia. Zdjęła z nógokrycia i brodziła w przybrzeżnychfalach, obmywając z piaskuomułki, które poodrywała ze skałyna poziomie wody. Podobne kwiatommorskie ukwiałystuliły czułki, gdysięgnęła, abywyciągnąć je z płytkiegostawupozostawionegoprzez odpływ. Jednakże te stworzenia miałykolor i kształt, którychnie znała. Toteż zadowoliła się kilkoma mięczakami, wyciągniętymi z piasku, w miejscachlekkichzagłębień, które zdradzałyichkryjówki. Nie rozpaliła ognia, rozkoszując się jedzonymi na surowodarami morza. Potem, objedzona jajkami i owocami morskimi, odpoczywała upodnóża wysokiej skały. Pojakimś czasie wdrapała się na nią ponownie, abymieć lepszywidok na wybrzeże i ląd. Usiadła na szczycie monolitu, objęła kolana i spojrzała na drugą stronę zatoki. Wiatr owiewającyjej twarz niósł z sobą zapachbogategow życie morza. Południowe wybrzeże kontynentuzakręcałołagodnymłukiemna zachód. Za wąskimpasmemdrzew mogła dostrzec rozległą krainę stepów, różniącą się odzimnej krainyłąk na półwyspie jedynie brakiemnajmniejszychśladów ludzie] egzystencji.

Totam, pomyślała, tamjest kontynent ciągnącysię za półwyspem. – Dokądmamteraz iść, Izo?Mówiłaś, że Inni tamsą, ale ja nikogonie widzę. – Patrząc na rozległą pustą krainę, Ayla powędrowała myślami z powrotemkustraszliwej nocytrzylata temu, nocyśmierci Izy. –Tynie jesteś członkiemklanu, Ayla. Urodziłaś się wśródInnych;należysz donich. Musisz odejść, dziecko, odszukać swój własnylud. –Odejść!Dokądmiałabympójść, Izo?Nie znamInnych, nie wiedziałabym, gdzie ichszukać. –Na północy, Ayla. Idź na północ. Na północ stąd, na kontynencie za półwyspem, jest ichwielu. Nie możesz tuzostać. Broudznajdzie sposób, abycię skrzywdzić. Idź i odszukaj ich, moje dziecko. Znajdź swój własnylud, znajdź sobie towarzysza. Wtenczas nie odeszła, nie mogła. Teraz nie miała wyboru. Musi znaleźć Innych, nikogooprócz nichnie było. Nigdynie może wrócić;nigdynie zobaczyjuż swegosyna. PotwarzyAyli popłynęłyłzy. Wówczas nie płakała. Gdyodchodziła, jej życie byłozagrożone i nie mogła sobie pozwolić na luksus żalu. Ale teraz, gdyjuż raz bariera runęła, nic nie mogłopowstrzymać jej odpłaczu. –Durc…moje dziecko– szlochała, kryjąc twarz w dłoniach. – DlaczegoBroudmi cię zabrał? Opłakiwała swegosyna, klan, któryzostawiła za sobą;opłakiwała Izę, jedyną matkę, jaką pamiętała;opłakiwała swą samotność i strachprzedczekającymna nią nie znanym światem. Ale nie Creba, którykochał ją jak własną córkę;jeszcze nie teraz. Tensmutek był zbyt świeży;nie była gotowa stawić muczoło. GdyAyla już się wypłakała, tostwierdziła, że wpatruje się w przybrzeżne fale rozbijające się dalekow dole. Obserwowała tryskające w górę strumienie piany, które pospłynięciu w dół wirowaływokół ostrychkamieni. Tonie będzie zbyt łatwe, pomyślała. –Nie!– Potrząsnęła głową i wyprostowała się. – Powiedziałammu, że może zabrać megosyna, może mnie zmusić doodejścia, może obłożyć mnie klątwą śmierci, ale nie może sprawić, bymumarła! Poczuła smak soli i krzywyuśmiechprzebiegł jej potwarzy. Jej łzyzawsze wzburzałyIzę i Creba. Zoczuludzi klanu, a nawet z oczuDurca nie płynęłyłzy, oni płakali jedynie wtedy, gdysię ichpoważnie zraniło. Durc wiele poniej odziedziczył, potrafił także wydawać dźwięki w tensamsposób, coona, ale jegoogromne, brązowe oczybyłyoczami klanu. Ayla zeszła szybkona dół. Mocując nosidła na plecachzastanawiała się, czyjej oczyrzeczywiście byłysłabe, czyteż wszyscyInni również mieli płaczące oczy. Potemnastępna myśl przebiegła jej przez głowę:Znajdź swój własnylud, znajdź swegotowarzysza. Młoda kobieta podróżowała na zachódwzdłuż wybrzeża, pokonując wiele strumieni i rzeczułek, które odnalazłydrogę dowewnętrznegomorza. W końcudotarła dodość dużej rzeki. Tuskręciła na północ, podążając wzdłuż rwącegostrumienia wodyw kierunkulądui rozglądając się za miejscem, w którymmogłabyprzejść na drugą stronę. Szła brzegiem porośniętymsosnami i modrzewiami, drzewami, które podkreślałyswą wyższość nadskarłowaciałymi kuzynami. W krainie kontynentalnychstepów doiglastej roślinności porastającej brzegi rzeki dołączyływierzby, brzozyi osiki. Nie ominęła żadnegozakrętuani zakola płynącej meandrami wodyi z każdymdniemrobiła się coraz bardziej niespokojna. Rzeka wiodła ją z powrotemna wschód, a generalnie rzecz biorąc w kierunkupółnocno-wschodnim. Aona nie chciała iść na wschód. Niektóre klanypolowałyna wschodnichobszarachkontynentu. Planowała w swej wędrówce na północ skręcić na zachód. Nie chciała natknąć się na żadnegoczłonka klanu– nie teraz, gdybyła naznaczona klątwą śmierci!Musiała znaleźć sposóbna przebycie rzeki. Postanowiła zaryzykować przejście w miejscu, gdzie rzeka się poszerzyła i rozdzieliła na dwa kanały, które opływałymałą żwirową wysepkę obrzegachporośniętychzaroślami uczepionymi kamieni. W wodzie podrugiej stronie wyspyleżałokilka dużychotoczaków, copozwalałoprzypuszczać, że jest tamdostatecznie płytko, abyprzejść w bród. Dobrze pływała, ale nie chciała zamoczyć sobie ubrania ani kosza. Ichwyschnięcie wymagałobypotemzbyt wiele czasu, a noce byłynadal zimne. Chodziła tami z powrotempobrzegu, przyglądając się rwącej wodzie. Gdywybrała najpłytsze miejsce, rozebrała się, ułożyła wszystkow koszui trzymając gowysokonad głową, weszła dorzeki. Kamienie na dnie byłyśliskie, a prądnie pomagał w zachowaniurównowagi. Na środkupierwszegokanałuwoda sięgała jej dopasa, ale szczęśliwie dostała się na wyspę. Drugie korytobyłoszersze. Nie wiedziała, czymożna je przejść w bród, ale miała już za sobą prawie pół drogi i nie zamierzała się poddać. Jednakże dalej rzeka robiła się coraz głębsza, aż w końcukobieta szła na czubkachpalców, trzymając kosz wysokonadgłową, a woda sięgała jej doszyi. Nagle dnoopadło. Ayla odruchowopochyliła głowę i zachłysnęła się wodą. W następnej chwili trzymała się już jednak prosto, opierając kosz na głowie. Przytrzymywała gojedną ręką, usiłując posuwać się w kierunkuprzeciwległegobrzeguza pomocą drugiej. Prądporwał ją i uniósł, ale tylkokawałek. Podstopami wyczuła kamienie i kilka chwil później wyszła na ląd. Ayla znowuwędrowała stepami, zostawiając rzekę za sobą. Dni słoneczne zaczęłyprzeważać naddeszczowymi, wreszcie nastała ciepła pora roku, copozwoliłokobiecie szybciej wędrować na północ. Pąki na drzewachi krzewachrozwinęłysię w liście, a na końcachgałązek roślinności iglastej wyrosłypędzelki miękkich, jasnozielonychigiełek. Zrywała je, abyżuć podrodze, rozkoszując się ichlekkoostrymsosnowymsmakiem. Zwyczajemsię stało, iż wędrowała całydzieńprawie aż dozmroku, kiedytoodszukiwała jakieś źródłolubstrumień, i rozbijała obóz. Wodę wciąż łatwoznajdowała. Wiosenne deszcze i topniejące na dalekiej północypozostałości zimynapełniłystrumienie pobrzegi i zalałyniecki oraz koryta wyrzeźbione przez wodę, poktórychpotemzostaną jedynie wyschnięte parowylubw najlepszymrazie błotniste kanały. Dostatek wodybył okresemprzejściowym. Wilgoć szybkowchłonie ziemia, ale przedtempozwoli zakwitnąć stepom. Niemal w ciągujednej nocyterenpokryłybiałe, żółte i purpurowe – rzadziej błękitne czyjaskrawoczerwone – kwiatyziół. Zdaleka mieszałysię z dominującą zielenią młodych traw. Ayla była zachwycona pięknemtej poryroku;wiosna zawsze była jej ulubioną porą. Zczasem, gdyotwarte równinyrozkwitłynowymżyciem, coraz mniej korzystała ze swychskromnychzapasów żywności, jakie z sobą niosła, i zaczęła się żywić tym, co znajdowała wokół. Prawie wcale nie zwalniałotojej tempa marszu. Każda kobieta klanuuczysię zrywać liście, kwiaty, pączki i jagodyw czasie wędrówki nieomal wcale nie przystając przytymzajęciu. Ayla oczyściła z liści i gałązek kawał mocnegokonaru, zaostrzyła jegokoniec krzemiennymnożemi wykorzystywała godoszybkiegowydobywania korzeni i bulw. Zbieranie byłołatwe. Musiała wyżywić jedynie siebie. Ale Ayla posiadała umiejętność, której normalnie nie miałyinne kobietyklanu. Mianowicie potrafiła polować. Coprawda jedynie z procy, ale nawet mężczyźni przyznali – gdyw końcuprzystali na to, bypolowała – że była najzręczniejszymłowcą z procą w całymklanie. Sama się tegonauczyła i drogookupiła tę umiejętność. Gdypuszczające pędyzioła i trawyskusiłyryjące w ziemi popielice, chomiki olbrzymie, wielkie skoczki i zające doopuszczenia zimowychnorek, Ayla zaczęła ponownie nosić swą procę, wsuniętą za rzemień, którymobwiązywała swe futrzane okrycie. Kij dowygrzebywania również trzymała zatkniętyza rzemień, ale woreczek z lekami miała, jak zawsze, umocowanydorzemienia opasującegojej wewnętrzne okrycie. Pożywienia byłopoddostatkiem;trochę trudniej byłozdobyć drewnoi ogień. Umiała coprawda rozniecić ogień, a i materiałów dotegonie brakowało, jakoże krzakomi drobnym drzewkom, którymsię udałoprzetrwać nadbrzegami sezonowychstrumieni, częstotowarzyszyła wikłanina powalonej i suchej roślinności. Zbierała również napotkane podrodze suche gałęzie i nawóz. Ale nie każdej nocyrozpalała ognisko. Czasami jednak nie miała podręką wystarczającodużoodpowiednichgałązek lubteż byłyone zielone albomokre;a czasami była zbyt zmęczona, abyzawracać sobie głowę rozniecaniemognia. Jednakże nie przepadała za spaniemna otwartymterenie bez opieki jaką dawał jej ogień. Rozległa kraina traw obfitowała w duże zwierzęta trawożerne, którychszeregi przerzedzali różnorodni czworonożni myśliwi. Ogieńzwykle odstraszał zwierzęta. Dopowszechnychpraktyk klanunależało, abypodczas podróżywysoki rangą mężczyzna nosił żar dorozpalenia następnegoogniska. Ayli początkowonie przyszłodogłowy, abynosić z sobą żar. Gdyjuż na towpadła, zastanawiała się, dlaczegonie uczyniła tegowcześniej. Świderek i płaski kawałek drewna na niewiele się zdawały, gdyhuba lubdrewnobyłozbyt zielone czyteż wilgotne. Dopierowtedy, gdynatknęła się na szkielet tura, topomyślała, że znalazła sposóbna swoje kłopoty. Księżyc poraz kolejnyprzeszedł całycykl przemiani mokra wiosna się ociepliła, ustępując miejsca wczesnemulatu. Kobieta nadal wędrowała szeroką nadbrzeżną równiną, która opadała łagodnie kuwewnętrznemumorzu. Szczelinywyrzeźbione w zboczachprzez sezonowowe rzeki częstotworzyłyuujścia wielkie rozlewiska, które częściowo zamknięte przez ławice piaskulubcałkowicie odcięte – formowałylagunyi stawy.

Ayla wczesnymprzedpołudniemzatrzymała się nadmałymstawem, gdzie rozbiła obóz. Woda coprawda wyglądała na zastałą i nie nadającą się dopicia, ale worek Ayli był już prawie próżny. Zanurzyła więc dłoń, byzaczerpnąć niecowody, skosztowała, poczymwypluła słonawypłyni pociągnęła małyłyk ze swegoworka, abywypłukać usta. –Ciekawa jestem, czytentur napił się tej wody– pomyślała, zauważając zbielałe kości i czaszkę z długimi zwężającymi się rogami. Odeszła odstawuzastałej wodyi jegowidma śmierci, ale nie przestawała myśleć oleżącychtamkościach. Nadal miała przedoczyma białą czaszkę i długie rogi, lekkozakręcone, puste w środku. Okołopołudnia zatrzymała się nadstrumieniemi postanowiła rozniecić ogień, abyupiec zabitegoprzez siebie zająca. Siedząc w ciepłychpromieniachsłońca i obracając w dłoniachświderek opartyna płaskimkawałkudrewna, pragnęła, abysię pojawił Grodz żaremniesionymw… Poderwała się na nogi, wrzuciła świderek i podkładkę dorozniecania ognia dokosza, położyła na wierzchkrólika i pospieszyła z powrotem. Podotarciudostawuzaczęła rozglądać się za czaszką. Grodzwykle nosił żar zawiniętyw suchymmchulubporostachi schowanyw długim, pustymw środku, rogutura. Ona również mogłabyw nimprzenosić ogień. Poczuła jednak wyrzutysumienia, gdyzaczęła z wysiłkiemwyciągać róg. Kobietyklanunie przenosiłyognia;tobyłoniedozwolone. Ale ktoponiesie goza mnie, jeżeli ja sama tegonie uczynię, pomyślała, szarpiąc mocnoi odrywając w końcuróg. Pospiesznie opuściła tomiejsce, jakbyjuż samomyślenie otymzakazanymczynie mogłowyczarować czujne, pełne potępienia spojrzenia. Był czas, gdyprzeżycie zależałoodprzystosowania się dosposobużycia obcegojej naturze. Teraz zależałoodumiejętności przełamania uwarunkowańdzieciństwa i rozpoczęcia samodzielnegomyślenia. Rógtura był początkiemi dobrze jej wróżył na przyszłość. Jednakże z przenoszeniemognia wiązałosię więcej problemów, niż myślała. Rankiemudała się na poszukiwanie suchegomchu, abyzawinąć w niegożar. Ale mechrosnącyw takiej obfitości w drzewiastymotoczeniujaskini, nie występował na suchychrówninach. W końcuzadowoliła się trawą. Gdyjednak zamierzała ponownie rozniecić ogień, toz trwogą stwierdziła, że drewienka zgasły. Wiedziała już, że niełatwojest przenosić żar, i częstodokładała doognia, abyprzetrwał noc. Wiedziała dostatecznie dużo. Trzeba było jednak wielupróbi błędów, wiele wygasłegożaru, nimodkryła sposóbna przechowywanie odrobinyognia z jednegoogniska doczasurozpalenia następnego. Rógtura również nosiła uczepionydorzemienia w pasie. Ayla zawsze radziła sobie z pokonywaniemw bródstrumieni przecinającychjej drogę, lecz gdydotarła dodużej rzeki, stwierdziła, że będzie musiała znaleźć innysposób. Przez kilka dni szła jej brzegiem. Rzeka zbaczała jednak z powrotemna północnywschódi nie robiła się wcale węższa. Choć Ayla wiedziała, że znajduje się poza terenami łowieckimi klanu, nie chciała iść na wschód. Wędrówka na wschódoznaczała powrót w stronę klanu. Ona nie mogła wracać i nie chciała nawet iść w tamtymkierunku. Jednakże tutaj, na otwartymterenie nadrzeką, również nie mogła pozostać. Musiała przedostać się na drugą stronę;nie istniał inny wybór. Miała nadzieję, że sobie poradzi – zawsze była dobrympływakiem– martwił ją jedynie kosz z całymdobytkiemna głowie. Dobytek stanowił problem. Siedziała przymałymogniskupodosłoną zwalonychdrzew, którychnagie gałęzie znaczyłysmugami wodę. Popołudniowe słońce odbijałosię w wartkimprądzie. Cojakiś czas przepływałyobok niesione wodą kawałki drewna. Przypomniał jej się strumieńpłynącyw pobliżujaskini i połów łososi oraz jesiotrów ujegoujścia dowewnętrznegomorza. Z wielką ochotą wtedypływała, choć niepokoiłotoIzę. Alya nie pamięta, abysię uczyła pływać;zdawałosię, że zawsze topotrafiła. –Dlaczegonikt innynigdynie chciał pływać?– dumała. Uważanomnie za dziwną, ponieważ lubiłamdalekosię wypuszczać…doczasu, gdyOna niemal się nie utopiła. Pamiętała, jak wszyscybyli jej wdzięczni za uratowanie dzieckużycia. Brunnawet pomógł jej wyjść z wody. Czuła wówczas ciepłą akceptację, tak jakbynaprawdę donich należała. Długie i proste nogi, zbyt szczupłe i zbyt wysokie ciało, jasne włosyi niebieskie oczyoraz wysokie czołonie miałyznaczenia. Niektórzyczłonkowie klanupróbowali się nawet potemnauczyć pływać, ale nie radzili sobie dobrze i czuli lęk przedgłęboką wodą. Ciekawa jestem, czyDurc bysię nauczył?Nigdynie był tak ciężki, jak dzieci innychi nigdynie będzie tak muskularny, jak większość mężczyzn. Myślę, że mógłby… Ktogonauczy?Mnie tamnie będzie, a Uba nie potrafi. Ona się nimzaopiekuje;kocha gorównie mocnojak ja, ale nie potraci pływać. Brunteż nie umie. Brunjednak nauczygo polować i będzie gobronił. Obiecał, że nie pozwoli, byBroudskrzywdził megosyna – pomimotego, że nie wolnomubyłomnie widywać. Brunbył dobrymprzywódcą, nie toco Broud… Czytomożliwe, abytoza sprawą Brouda począł się we mnie Durc?Ayla wzdrygnęła się na wspomnienie tego, jak Broudją niewolił. Iza mówiła, że mężczyźni czynią tak z kobietami, które lubią, ale Brouduczynił tojedynie dlatego, że wiedział, jak bardzotegonie cierpiałam. Wszyscymówili, że toduchytotemów dawałypoczątek dziecku. Ale żadenz mężczyznnie miał dostatecznie silnegototemu, abypokonać mojegoLwa Jaskiniowego. Nie zachodziłamw ciążę, dopóki Broudnie zaczął mnie niewolić, i wszyscybyli tym zaskoczeni. Nikt nie myślał, że kiedykolwiek będę miała dziecko… Chciałabymgozobaczyć, gdyurośnie. Już jest wysoki jak na swój wiek, tak jak i ja. Będzie najwyższymmężczyzną w klanie, jestemtegopewna… Nie, nie jestem!Nigdynie będę tegowiedziała. Nigdynie zobaczę już Durca. Przestańonimmyśleć, poleciła samej sobie, ocierając łzy. Wstała i podeszła nadbrzegrzeki. Nic dobregonie przyniesie mi myślenie onim. Nie przeniesie mnie tona drugi brzeg! Była tak zajęta swymi myślami, że nie zauważyła rozwidlonej kłodydryfującej w pobliżubrzegu. Zobojętnością przyglądała się, jak wyciągnięte konaryzwalonychdrzew usidliły ją w swychsplątanychgałęziachi patrzyła, nie widząc, na kłodę, która przez długą chwilę obijała się i czyniła gwałtowne wysiłki, abysię uwolnić. Jednakże, gdytylkoAyla ją w końcuspostrzegła, natychmiast uświadomiła sobie możliwości, jakie jej dawała. Ayla weszła na płyciznę i wyciągnęła kłodę na piaszczystybrzeg. Była togórna część pnia pokaźnychrozmiarów drzewa, świeżopowalonegoprzez gwałtowną powódź w górze rzeki i nie nasiąkniętegojeszcze mocnowodą. Krzemienną siekierką, którą nosiła w fałdachswegofutrzanegookrycia, przycięła dłuższyz rozwidlonychkonarów, wyrównując ich długość. Odrąbała również przeszkadzające gałęzie, zostawiając jedynie dwa długie konary. Rozejrzała się szybkoi podeszła dokępybrzóz oplecionychpowojnikami. Ciągnąc z wysiłkiem, oderwała długi kawałek łodygi pnącza. Wracała na poprzednie miejsce, oczyszczając ją podrodze z liści:Następnie rozłożyła na ziemi skórę służącą za namiot i wysypała na nią zawartość kosza. Nadszedł czas, byprzejrzeć zapasyi przepakować rzeczy. Na dnokosza włożyła futrzane okrycia nógi rąk, a także podbite futremokrycie wierzchnie, ponieważ teraz nosiła letnie okrycie;nie będzie ichpotrzebowała aż donastępnej zimy. Zawahała się na chwilę, zastanawiając się, gdzie będzie następnej zimy, ale nie przejęła się tymna tyle, abyzbyt długonadtymrozmyślać. Ponownie przerwała pracę, gdy podniosła miękką skórę, w której nosiła na biodrze Durca. Nie potrzebowała tegokawałka skóry;nie był niezbędnydla jej przeżycia. Zabrała gojedynie dlatego, że przypominał jej osynu. Przytuliła skórę dopoliczka, następnie troskliwie złożyła i schowała dokosza. Na nimpołożyła miękkie pasma dobrze chłonącej skóry, którychużywała podczas okresu. Potemdośrodka powędrowała dodatkowa para okryć na nogi. Coprawda chodziła teraz boso, ale nadal gdybyłomokrolubzimno, przywdziewała okrycia, a te, niestety, zużywałysię. Cieszyła się, że zabrała zapasową parę. Następnie sprawdziła swoje zapasyjedzenia. Został jeszcze jedenpakunek z brzozowej koryz klonowymcukrem. Ayla otworzyła go, oderwała kawałek, i włożyła doust, zastanawiając się, czyjeszcze kiedykolwiek skosztuje klonowegocukru, gdytenjej się skończy. Miała jeszcze kilka placków podróżnegojedzenia, z rodzajutych, jakie mężczyźni zabierają z sobą na polowanie. Byłyzrobione z topionegotłuszczu, z kruszonegosuszonego mięsa i suszonychowoców. Na myśl opożywnymtłuszczupociekła jej ślinka. Drobne zwierzątka, które zabijała za pomocą procy, byłyprzeważnie chude. Gdybynie to, że zbierała pożywienie roślinne, tona diecie z czystegobiałka powoli umarłabyz zimna. Tłuszcz oraz węglowodanyw pewnychpostaciachbyłyniezbędne. Włożyła placki podróżne dokosza, nie zaspokajając swegoapetytu, żebyzaoszczędzić je na sytuacje kryzysowe. Dodała kilka pasków suszonegomięsa – twardychniczym skóra, ale pożywnych– kilka suszonychjabłek, trochę orzechów, kilka woreczków ziarna zebranegoz traw porastającychstepyw pobliżujaskini i wyrzuciła zgniłykorzeń.

Najedzeniuułożyła czarkę i miskę, kaptur z rosomaka i znoszone okrycia na nogi. Odczepiła woreczek z lekami odrzemienia w pasie i potarła dłonią gładkie wodoszczelne futerkowydry, wyczuwając podpalcami twarde kosteczki łapek i ogona. Rzemyk zawiązanywokół rozcięcia na szyi zamykał woreczek, a dziwnie spłaszczona głowa, która nadal była połączona pasmemskóryz grzbietem, służyła za górne zamknięcie. ToIza zrobiła godla niej, gdyzostała szamanką klanu, przekazując jej tymsamymcałą spuściznę posobie, niczymmatka córce. Wtem, poraz pierwszyodwielulat, Ayla pomyślała opierwszymworeczkuna leki, jaki Iza zrobiła dla niej, otym, któryCrebspalił, gdypierwszyraz została obłożona klątwą. Brun musiał tozrobić. Kobietomnie wolnobyłodotykać broni, a Ayla odkilkulat posługiwała się procą. Onjednakże zostawił jej szansę na powrót gdybyudałosię jej przeżyć. Być może, dał mi większą szansę, niż sądził, pomyślała. Zastanawiamsię, czyjeszcze bymteraz żyła, gdybymnie przekonała się wtedyotym, jak klątwa śmierci odbiera ochotę dożycia. Jeżeli nie liczyć tego, że musiałamzostawić Durca, tomyślę, że za pierwszymrazembyłotrudniej. GdyCrebspalił wszystkie moje rzeczy, chciałamumrzeć. Nie mogła myśleć oCrebie;żal był zbyt świeży, ból zbyt piekący. Kochała staregoszamana równie mocno, jak kochała Izę. Był bratemIzyi Bruna. Crebnigdynie polował, brakowałomujednegooka i części ramienia, ale był najwspanialszym, wielkimmężemwszystkichklanów. Mog-ur, budzącystrachi respekt – jegopobrużdżone, jednookie oblicze wzbudzałostrachw najdzielniejszymmyśliwym, ale Ayla znała goodinnej, łagodniejszej strony. Bronił jej, troszczył się onią i kochał jak dzieckoswej towarzyszki, której nigdynie miał. Dośmierci Izy, trzylata temu, miała czas przywyknąć, a choć rozłąka z Durcem napawała ją głębokimżalem, tojednak miała świadomość tego, że onnadal żyje. PoCrebie jeszcze nie rozpaczała. Nagle ból, którydusiła w sobie odczasu, gdytrzęsienie ziemi zabiłoCreba, odezwał się ze zdwojoną siłą. Wyrzuciła goz siebie. Wykrzyczała jegoimię. –Creb…Och, Creb…Dlaczegomusiałeś wrócić dojaskini?Dlaczegomusiałeś umrzeć? Szlochała gwałtownie wtulona twarzą w woreczek ze skórywydry. Potemzawodziła wysokimgłosem. Kołysała się w przódi w tył, opłakując swoją udrękę, swój smutek, swoją rozpacz. Ale nie byłow pobliżukochającychczłonków klanu, którzyrozumielibyjej nieszczęście. Rozpaczała samotnie i rozpaczała z powodusamotności. Przestała płakać, zdawałojej się, że wypłakała wszystkie łzy, ale okropnyból ustąpił. Pochwili poszła nadrzekę i obmyła twarz, a potemwłożyła woreczek z lekami dokosza. Nie musiała sprawdzać jegozawartości. Wiedziała dokładnie, cozawiera. Złapała kij dowygrzebywania, poczymodrzuciła gona bok, gdyrosnącygniew począł wypierać żal, zwiększając jej determinację. Broudnie sprawi, abymumarła! Wzięła głęboki oddechi zmusiła się dodalszegopakowania swegokosza. Włożyła doniegomateriałydorozniecania ognia i rógtura, następnie wyciągnęła z fałdyokrycia kilka krzemiennychnarzędzi. Zinnej fałdywyciągnęła okrągłykamień, podrzuciła gow górę i ponownie złapała. Każdykamieńodpowiedniej wielkości można byłowyrzucać procą, ale gładki i okrągłypocisk zapewniał większą celność. Zatrzymała te kilka, które miała. Następnie sięgnęła poprocę, pasek jeleniej skóry, rozszerzonypośrodku, abytrzymać kamienie, z długimi poskręcanymi odużywania końcami. Bez wątpienia należałoją zatrzymać. Odwiązała długi pasek skóry, którymmiała przewiązane okrycie z miękkiej skórykozicytak, że tworzyłysię fałdy, w którychnosiła różne rzeczy. Zdjęła okrycie. Stała naga, nie licząc amuletu– małegoskórzanegoworeczka zwisającegona rzemykuz szyi. Zdjęła goi zadrżała, czując się bardziej naga bez swojegoamuletuniż bez okrycia, ale małe, twarde przedmiotywe wnętrzuworeczka działałyna nią uspokajająco. Otobyłowszystko, całyjej dobytek, wszystko, czegopotrzebowała doprzeżycia – tooraz wiedza, zręczność, doświadczenie, inteligencja, determinacja i odwaga. Szybkozawinęła amulet, narzędzia i procę w swoje okrycie i włożyła je dokosza. Następnie okręciła goskórą niedźwiedzia i obwiązała długimrzemieniem. Owinęła pakunek skórą żubra i uwiązała pnączemza rozwidleniemkłody. Przez chwilę przypatrywała się dzikiej rzece i drugiemubrzegowi, myśląc oswoimtotemie, następnie zagrzebała piaskiemogieńi zepchnęła drągz całymswoimcennym dobytkiemnadrzekę, poniżej drzewa i jegopułapki z gałęzi. Ayla usadowiła się na rozwidlonymkońcu, chwytając za sterczące resztki konarów i pchnęła swą tratwę dalej na wodę. Ciałoogarnęła ciągle jeszcze chłodna woda z topniejącegolodowca. Ayla dyszała, z trudnością łapiąc oddech, ale odrętwienie ustąpiło, gdyprzywyka dozimnegożywiołu. Wartki prądporwał kłodę próbując, zgodnie ze wcześniejszymzamiarem, unieść ją domorza i cisnąć w jegowzburzone fale, ale rozwidlone konaryzapobiegałykręceniusię. Mocno kopiąc, starała się utorować sobie mogę przez rozkołysaną wodę i kierować się podkątemw stronę przeciwnegobrzegu. Zbliżała się jednak doniegoniepokojącowolno. Za każdymrazem, gdypatrzyła w jegokierunku, drugi brzegbył dalej, niż się spodziewała. Poruszała się owiele szybciej w dół rzeki niż na drugą stronę. Prądporwał ją i kłoda minęła miejsce, w którymAyla miała nadzieję wylądować. Była zmęczona, a zimnoobniżałotemperaturę jej ciała. Dniała. Mięśnie ją bolały. Czuła się tak, jakbycałą wieczność kopała z kamieniami uwiązanymi ustóp, ale zmuszała się, bynie przerywać. W końcu, wyczerpana, poddała się nieubłaganej sile fal. Rzeka, wykorzystując swą przewagę;pchnęła prowizoryczną tratwę z powrotemz biegiemwody. Ayla trzymała się kurczowokłody, która teraz przejęła nadnią kontrolę. Jednakże dalej rzeka zmieniała swój południowykierunek, skręcając ostrona zachódi opływając sterczący, skalisty, długi i wąski kawałek lądu. Ayla, zanimsię poddała, pokonała już trzyczwarte rwącegostrumienia wodyi gdyujrzała skaliste wybrzeże, ze zdecydowaniemponownie przejęła kontrolę nadtratwą. Zmusiła nogi w wodzie dowierzgania, dokładając wszelkichstarań, abydotrzeć dobrzegu, nimrzeka nie poniesie jej dalej. Zzamkniętymi oczyma, skoncentrowała się na ustawicznymporuszaniunogami. Nagle poczuła wstrząs, kłoda otarła odnoi zatrzymała się. Ayla nie mogła się poruszyć. Na wpół zanurzona w wodzie, leżała nadal uczepiona resztek konarów. Fala wzburzonej wodyuwolniła kłodę z ostrychkamieni, wzbudzając tym samymw młodej kobiecie panikę. Ayla zmusiła się więc dotego, abyuklęknąć i popchnąć zniszczonypieńdoprzodu, osadzając gona brzegu, a potemprzewróciła się w wodę. Ale nie mogła długoodpoczywać. Drżąc gwałtownie z zimna, zmusiła się dowyczołgania na skalnywystęp. Pogmerała przysupłachpnącza i wytargała na brzeguwolniony pakunek. Rzemieńjeszcze trudniej byłorozplątać drżącymi palcami. Opatrzność pomogła. Rzemieńpękł w słabymmiejscu. Zdarła długi pasek skóry, odsunęła na bok kosz, wczołgała się na niedźwiedzią skórę i otuliła nią. Zasnęła, nimprzestała drżeć. Popełnymniebezpieczeństw przebyciurzeki Ayla skierowała się na północ, odbijając lekkona zachód. Letnie dni robiłysię coraz cieplejsze, w miarę jak przemierzała rozległe stepyw poszukiwaniuśladów ludzkiej egzystencji. Dzikie kwiaty, które rozjaśniałykrótką wiosnę, przekwitły, a trawa sięgała prawie dopasa. Doswojegopożywienia włączyła koniczynę i lucernę oraz z radością powitała sycące, słodkawe orzeszki ziemne, wyszukiwała korzenie, tropiąc rosnące na powierzchni pnącza. Oprócz jadalnychkorzeni również strąki mlecznej wyki byływzdęte odrządków owalnychzielonychziaren, a Ayla bez truduodróżniała je odtrującychkuzynów. Choć minęła pora na pączki żółtawegoliliowca, tojegokorcenie nadal byłymiękkie. Kilka wcześnie dojrzewającychodmianniskopiennychporzeczek zaczęłozmieniać swój kolor i zawsze można byłouszczypnąć na zielonyposiłek kilka nowychlistków lebiody, gorczycyczypokrzywy. Jej praca również nie narzekała na brak celu. Równinyroiłysię odstepowychzajęcy, świstaków, dużychskoczków, którychfuterka zmieniłyteraz kolor z białychzimowychna szarobrązowe. Czasami można się też byłonatknąć na wszystkożerne, polujące na myszy, olbrzymie chomiki. Niskolatające głuszce i pardwybyłyszczególnie łakomymkąskiem, choć jedząc pardwę, Ayla zawsze wspomina, jakimtoprzysmakiemdla Creba byłyte tłuste ptaki i ichpożywnytłuszcz. Ale tobyłyjedynie mniejsze ze zwierząt ucztującychna szczodrychletnichrówninach. Ayla widziała stada zwierzynypłowej reniferów, czerwonychjeleni i ogromnychjeleni ze wspaniałymporożem;stada krępychkoników stepowychi podobnychdonichdzikichosłów;czasemna jej drodze pojawiałysię potężne żubrylubrodzina antylop;stada rudobrązowychturów, z bykami na sześć stópw kłębie i wiosennymprzychówkiemssącymobfite wymiona krów. Ayli leciała ślinka na myśl osmakumięsa z wykarmionych mlekiemcieląt, ale jej proca nie była odpowiednią bronią dopolowania na tury. Mignęłyjej nawet przedoczyma migrujące włochate mamuty, dojrzała stadowołów piżmowychz ciągnącymi na końcumłodymi, które musiałystawić czołosforze wilków, i ostrożnie ominęła rodzinę nieprzyjaźnie usposobionychwłochatychnosorożców. ByłytotememBrouda, przypomniała sobie, i doskonale doniegopasowały.

W miarę posuwania się na północ kobieta zaczynała zauważać zmianę w wyglądzie okolicy. Robiła się ona suchsza i bardziej posępna. Ayla bowiemdotarła dopółnocnej granicy wilgotnych, zaśnieżonychstepów kontynentalnych. Poza nimi, aż dopionowychścianogromnegopółnocnegolodowca, rozciągałysię suche, lessowe stepy, środowisko, które istniałojedynie wtedy, gdylodowiec Pokrywał ląd, podczas EryLodowcowej. Lodowce, masywne połacie lodurozciągałysię na kontynencie, okrywając lodowympłaszczemPółkulę Północną. Bliskojedna czwarta powierzchni ziemi była pogrzebana pod jegomiażdżącymciężarem. Woda uwięziona w jegookowachspowodowała obniżenie poziomuoceanów, przesuwając linię brzegową i zmieniając kształt lądu. Żadenfragment globunie był wyłączonyspodjegowpływu, deszcze powodowałypowodzie obszarów równikowychi skurczenie się pustyń, ale w pobliżugranicylodute skutki byłyszczególnie widoczne. Rozległe przestrzenie pokryte lodemchłodziłypowietrze, powodując skraplanie wilgoci w atmosferze, a potemopadyśniegu. Ale bliżej centrumwysokie ciśnienie ustalałosię, tworząc skrajnie suche i zimne warunki, pchając burze śnieżne na skraj lodowca. Ogromne lodowce rozrastałysię na swoichkrańcach;lódrozciągał się niemal równomiernie we wszystkichkierunkach, warstwą więcej niż na milę grubą. Ponieważ większość śnieguspadała na lód, odżywiając lodowiec, obszar na południe odniegobył suchyi mroźny. Różnica ciśnieńpowodowała przesuwanie się chłodnychmas powietrza w kierunkuobszarów oniższymciśnieniu, czyli znadcentrumna brzegi lodowca;na stepachwiał bez przerwypółnocnywiatr. Zmieniała się tylkojegointensywność. Po drodze porywał ze sobą zmieloną na mąkę skałę przez przesuwającysię skraj lodowca. Niesione powietrzemdrobinki zostawałyprzesiewane dorozmiarów niewiele większych odcząsteczek tworzącychgliniastyless i byłyosadzane na setkachmil na grubość wielustóp, stając się glebą. Zimą, wyjące wichryomiatałyposępną, skutą lodemkrainę, pędząc śnieżne burze. Ale ziemia nadal kręciła się na swej pochylonej osi i nadal zmieniałysię poryroku. Przeciętne roczne temperaturybyłyjedynie kilka stopni niższe odtemperaturypowstawania lodowca;kilka gorącychdni nie miałowiększegowpływu, jeżeli nie wpływałyna zmianę średnich temperatur. Wiosną ubogie śniegi, które pokrywałykrainę, topniałyi skorupa lodowca się ocieplała, a na stepyspływała woda. Woda z topniejącegośniegui loduna tyle zmiękczała glebę, że powyżej wiecznej zmarzlinymogłykiełkować trawyi zioła. Trawa rosła gwałtownie, czując w głębi swychnasionek, że jej żywot będzie krótki. W połowie lata całyporośniętytrawą kontynent był krainą suchej trawy, z porozrzucanymi bliżej oceanów połaciami północnychlasów i tundry. W pobliżugranicylodowca, gdzie pokrywa śniegubyła cienka, trawa zapewniała przez okrągłyrok pożywienie dla nieprzeliczonej liczbyżywiącychsię trawą i nasionami zwierząt, które przystosowałysię dolodowcowegozimna – i dodrapieżników, które potrafią przystosować się dokażdegoklimatu, jaki odpowiada ichzdobyczy. Mamut potrafił paść się ustópbłyszczącej, błękitnobiałej ścianyloduwznoszącej się na milę i więcej nadnimi. Okresowe strumienie i rzeki zasilane przez lodowiec wypłukiwałykanaływ głębokichpokładachlessu, docierając częstoprzez warstwę skał osadowychaż dokrystalicznej płytygranitowej, na której spoczywał kontynent. Strome parowyi wąwozyrzeczne byłypowszechnymelementemkrajobrazu, rzeki zapewniaływilgoć, a wąwozyosłonę od wiatrów. Nawet na suchychlessowychstepachistniałyzielone doliny. W miarę upływuczasurobiłosię coraz cieplej. Ayla zaczynała być zmęczona wędrówką, zmęczona monotonią stepów, zmęczona bezlitosnymsłońcemi ustawicznymwiatrem. Jej skóra zrobiła się szorstka, popękała i zaczęła się łuszczyć. Wargi spierzchły, oczybolały, a gardłozawsze byłopełne piasku. Przecinała dolinyokresowychrzek, bardziej zielone i zalesione niż stepy, ale żadna z nichnie skusiła jej dopozostania i w żadnej z nichnie mieszkali ludzie. Choć niebobyłozwykle bezchmurne, tojej bezowocne poszukiwania napawałyją obawą i strachem. Zima zawsze rządziła tą krainą. W najcieplejszyletni dzieńtrudnosię było pozbyć wspomnieńsurowegozimna lodowca. Abyprzetrwać długą – przenikliwie zimną – porę roku, należałozgromadzić pożywienie i znaleźć schronienie. Aona wędrowała od wczesnej wiosnyi zaczynała się zastanawiać, czyjest skazana na wieczną włóczęgę postepach, czyteż umrze. Uschyłkukolejnego, podobnegodopoprzednich, dnia rozbiła obóz. Ubiła zwierzynę, ale żar wygasł, a drzewa spotykałosię coraz rzadziej. Zjadła więc kilka kęsów surowego mięsa, nie kłopocząc się rozniecaniemognia, lecz nie miała apetytu. Odrzuciła świstaka na bok, zwierzyna również pojawiała się coraz rzadziej – lubteż ona nie rozglądała się już za nią tak uważnie. Zbieranie także nastręczałocoraz więcej kłopotów. Grunt był zbityi pokrytygrubą warstwą starej roślinności. I zawsze wiał wiatr. Źle spała, dręczyłyją senne koszmaryi obudziła się nie wypoczęta. Nie miała nic dojedzenia;zniknął nawet odrzuconyświstak. Pociągnęła łyk zatęchłegopicia, spakowała nosidła i ruszyła na północ. Okołopołudnia znalazła łożyskopotokuz kilkoma wysychającymi bajorkami, w którychwoda miała coprawda niecogorzki smak, ale napełniła nią swój bukłak. Wykopała kilka korzonków kocimiętki;byłycienkie jak sznurek i łagodne w smaku. Żuła je, wlokąc się przedsiebie. Nie chciała iść dalej, ale nie wiedziała, coinnegomoże robić. Przygnębiona i apatyczna nie zwracała większej uwagi na to, dokądszła. Nie zauważyła dumnegolwa jaskiniowegowygrzewającegosię w popołudniowymsłońcu, dopóki nie warknął na nią ostrzegawczo. Wzdrygnęła się przestraszona, a lęk przywrócił jej świadomość. Cofnęła się i skręciła na zachód, abyobejść terytoriumlwa. Wystarczającodalekowędrowała już na północ. To duchLwa Jaskiniowegoją ochraniał, nie wielkie bestie w swej fizycznej postaci. To, że był jej totemem, nie oznaczało, iż była bezpieczna przedjegoatakami. Prawdę powiedziawszy, tow tensposóbCrebdowiedział się, że jej totememjest Lew Jaskiniowy. Nadal miała czterydługie równoległe bliznyna swymlewymudzie i powtarzające się senne koszmary, w którycholbrzymi pazur sięgał w głąbpłytkiej jaskini, doktórej wbiegła, abysię ukryć, gdymiała pięć lat. Przypomniała sobie, że poprzedniej nocyśniła otychpazurach. Crebpowiedział jej, że sprawdzono, czybyła godna, i naznaczonoją, bypokazać, że została wybrana. Bezwiednie opuściła rękę i poczuła podpalcami bliznyna nodze. Ciekawa jestem, dlaczegoLew Jaskiniowyzechciał mnie wybrać, pomyślała. Oślepiające słońce opadłoniskonadzachodni horyzont. Ayla wspinała się na długie wzniesienie, rozglądając się za miejscemna obóz. Ponownie obóz bez wody, pomyślała, i ucieszyła się, że napełniła swój bukłak. Była zmęczona, głodna i zła na siebie za to, że dopuściła, byznaleźć się tak bliskolwów jaskiniowych. Czytobył znak?Czybyłotojedynie kwestią czasu?Coskłoniłoją domyślenia, iż uda jej się uciec przedklątwą śmierci? Blask bijącyodhoryzontubył tak jasny, że niemal przegapiła urwistyskraj równiny. Stojąc na brzegu, przesłoniła dłonią oczyi spojrzała w dół parowu. Poniżej płynęła mała rzeczka, oba jej brzegi porastałydrzewa i krzaki. Skalistywąwóz otwierał się na chłodną, zieloną, ocienioną dolinę. W połowie drogi na dół, pośrodkułąki, ostatnie promienie zachodzącegosłońca padłyna małe stadkospokojnie pasącychsię koni. . 2. –Nodobrze, dlaczegopostanowiłeś ze mną wyruszyć, Jondalarze?– zapytał młodyciemnowłosymężczyzna, składając namiot zrobionyz kilkuzesznurowanychrazemskór. – Powiedziałeś Maronie, że idziesz tylkoodwiedzić Dalanara i pokazać mi drogę. Przedustatkowaniemsię miałeś odbyć jedynie krótką podróż. Przypuszczano, że razemz Lanzadonii udasz się na Letr›ie Spotkanie i będziesz tamw czasie Uroczystości Zawierania Związków. Ona wpadnie we wściekłość, a tokobieta, której złości wolałbymuniknąć. Czypoprostuodniej nie uciekasz?– Thonolanmówił tolekkimtonem, ale zdradzał gopoważnywyraz oczu. –Młodszybracie, coskłania cię, bymyśleć, że tylkotyw naszej rodzinie palisz się dopodróży?Nie myślałeś chyba, że pozwolę ci wyruszyć samemu?Alboże pozwolę, abyś po powrocie dodomuprzechwalał się swą długą podróżą?Ktoś musiał pójść z tobą, abyprostować potemtwoje opowieści i ustrzec cię odkłopotów odparł wysoki jasnowłosy mężczyzna i wszedł donamiotu. Wewnątrz byłowystarczającowysoko, abywygodnie siedzieć lubklęczeć, ale za nisko, żebystać. Byłojednak poddostatkiemmiejsca na ichposłania i bagaż. Namiot podtrzymywałytrzy, stojące w jednymrzędzie, maszty. Przyśrodkowym, wyższymsłupkubył otwór przesłoniętyklapką, którą można byłozasznurować w razie deszczulub otworzyć, zapewniając ujście dymowi, gdybychcieli rozpalać w środkuogień. Jondalar przewrócił trzymasztyi wyczołgał się z nimi na zewnątrz. –Ustrzec mnie odkłopotów!– powiedział Thonolan. Chyba tomnie będą musiaływyrosnąć z tyługłowyoczy, abymmógł cię z tyłupilnować!Poczekaj, aż Marona odkryje, że nie ma cię z Dalanaremi Lenzandonii, gdyprzybędą na Spotkanie. Ona może, abycię dopaść, zamienić się w Doni i przelecieć nadtymlodowcem, którywłaśnie przeszliśmy, Jondalarze. – Młodzieńcyzaczęli zwijać pomiędzysobą namiot. – Ona oddawna miała cię na oku, a gdyjuż jej się zdawało, że cię ma, typostanowiłeś wybrać się w podróż. Myślę, że poprostunie chciałeś wsunąć ręki w rzemieńi pozwolić, byZelandoni zacisnął węzeł. Zdaje mi się, że mój starszybrat unika zawarcia związku. – Położyli namiot obok nosideł. – Większość mężczyznw twoimwiekuma już jednolubdwa maleństwa w swychsercach– dodał Thonolan, robiąc szybki unik przedpozorowanymzamachemswegostarszego brata;teraz oczypojaśniałymuw uśmiechu.

–Większość mężczyznw moimwieku!Jestemprzecież tylkotrzylata starszyodciebie – powiedział Jondalar z udanymgniewem, poczymroześmiał się, donośnym serdecznymśmiechem, tymbardziej zaskakującym, że nie spodziewanym. Bracia byli tak różni odsiebie jak dzieńi noc, ale toniższy, ciemnowłosybył bardziej lekkoduszny. Przyjazna natura Thonolana, jegozaraźliwyuśmiechi skłonność dośmiechu sprawiała, że wszędzie był mile widziany. Jondalar był bardziej poważny, brwi częstomiał zmarszczone w zamyśleniulubobawie i chociaż łatwosię uśmiechał, szczególnie do swegobrata, torzadkośmiał się głośno. Ale gdytojuż czynił, zaskakiwała żywiołowość jegośmiechu. –Askądwiesz, czyMarona już nie nosi w sobie maleństwa, które przyjmę doserca popowrocie?– zapytał Jondalar, gdyzaczęli zwijać skórzanyspódnamiotu, którymógł im również służyć za małyszałas, wspartyna jednymmaszcie. –Askądwiesz, czyona nie uzna, że mój nieuchwytnybrat nie jest jedynymmężczyzną godnymjej słynnychwdzięków?Marona naprawdę wie, jak zadowolić mężczyznę – jeśli tegochce. Ale tenjej charakterek…Tyjesteś jedynym, którypotrafił sobie z nią poradzić, Jondalarze, choć Doni wie, że jest wielutakich, którzygotowi bylibywziąć ją z tymi jej humorami i wszystkim. – Stali twarzą w twarz ze skórzanymspodemnamiotupomiędzysobą. – Dlaczegojej nie wziąłeś ra partnerkę?Odlat wszyscytegooczekiwali. Pytanie Thonolana byłopoważne. W błękitnychoczachJondaiara pojawiłosię zakłopotanie, a brwi się zmarszczyły. –Może właśnie dlatego, że wszyscytegooczekiwali – powiedział. – Szczerze mówiąc, nie wiem. Ja również sądziłem, że zawrę z nią związek. Kogóż innegomógłbymwziąć za partnerkę? –Kogo?Och, którą tylkozechcesz. We wszystkichjaskiniachwszystkie kobietywolne – i kilka z zajętych– skorzystałobybez wahania z okazji związania się węzłemz Jondalaremz Jaskini Zelandonii, bratemJoharrana, przywódcyDziewiątej Jaskini, nie wspominając już otym, że jest bratemThonolana, pełnegowerwyi odważnego awanturnika. –Zapomniałeś dodać, że jestemsynemMarthony, która była przywódcą Dziewiątej Jaskini Zelandonii i bratemFolar, córki Marthony, piękności, na którą chyba wyrośnie. – Jondalar się uśmiechnął. – Jeżeli masz zamiar wymieniać wszystkie moje więzi, tonie zapomnij obłogosławieństwachDoni. –Któż mógłbyonichzapomnieć?– zapytał Thonolan, kierując się doposłań;każde z nichbyłozrobione z dwóchskór, przyciętychtak, abypasowałyna każdegoz mężczyzn, i zesznurowanychpobokachi na dole, ugórypozostawał ściąganysznurkiemotwór. – Comywygadujemy?Ja nawet myślałem, że Joplaya zostanie twoją partnerką. Obaj zaczęli pakować sztywne, podobne dopudeł, zwężające się ugórynosidła. Byływykonane z mocnej, niegarbowanej skóryprzyczepionej dodeseczek. Mocowanoje na plecachza pomocą skórzanychpasów, zaopatrzonychw rządek guzików z kości, umożliwiającychregulację. Guziki byłyzabezpieczone rzemieniem, przewleczonymprzez pojedynczą dziurkę na środkui zawiązanymna supeł, z drugimrzemykiem, przewleczonymz powrotemprzez tę samą dziurkę – i dalej donastępnegoguzika. –Wiesz, że nie mogliśmyzawrzeć związku. Joplaya jest moją kuzynką. Nie powinieneś brać jej poważnie poduwagę;ona jest strasznie dokuczliwa. Zostaliśmydobrymi przyjaciółmi, gdyzamieszkałemz Dalanarem, abywyuczyć się swegorzemiosła. Uczył nas oboje w tymsamymczasie. Ona jest jednymz najlepszychkamieniarzy, jakichznam. Ale lepiej jej nigdynie wspominaj, że tak powiedziałem. Już ona nie dałabymi tegozapomnieć. Zawsze staraliśmysię prześcignąć w swychumiejętnościach. Jondalar podniósł ciężki worek, w którymznajdowałysię przyborydowykonywania narzędzi i kilka zapasowychkawałków krzemienia. Pomyślał oDalanarze i jaskini, którą odnalazł. Lanzadonii się rozrastali. Odkądodszedł, przyłączyłosię donichwięcej ludzi i rodzinysię powiększały. Wkrótce będzie Druga Jaskinia Lanzadonii, pomyślał. Włożył do nosideł worek, potemnaczynia kuchenne, jedzenie i pozostałyekwipunek. Na wierzchposzedł śpiwór i namiot, a w uchwytachz lewej stronyznalazłysię dwa masztynamiotu. Thonolanniósł skórzanyspódnamiotui trzeci maszt. W specjalnymuchwycie z prawej stronynosideł obaj mieli kilka oszczepów. Thonolannapełnił śniegiembukłak zrobionyze zwierzęcegożołądka pokrytegofutrem. Gdybyłobardzozimno, tak jak na płaskowyżulodowca ponadwyżyną, którą właśnie przeszli, tobukłaki nosili podswymfutrzanymubraniem, tuż przyskórze, i dzięki temuciepłociała mogłotopić śnieg. Na lodowcunie byłoz czegorozniecić ognia. Doszli już, co prawda, na jegoskraj, ale nadal znajdowali się jeszcze zbyt wysoko, abyznaleźć wolnopłynącą wodę. –Coś ci powiem, Jondalarze – rzekł Thonolan, spoglądając w górę. – Cieszę się, że Joplaya nie jest moją kuzynką. Myślę, że damsobie spokój z podróżą i wezmę ją za partnerkę. Nie mówiłeś mi, że jest tak piękna. Nigdynie widziałemnikogorównie pięknego. Nie można odniej oderwać oczu. Jestemwdzięcznyza to, że się urodziłem, gdyMarthona była partnerką Willomara, a nie wtedy, gdybyła nadal partnerką Dalanara. Toprzynajmniej daje mi jakąś szansę. –Ztego, comówisz, można sądzić, że rzeczywiście jest piękna. Nie widziałemjej odtrzechlat. Spodziewałemsię, że dotegoczasuzdążyła sobie znaleźć partnera. Cieszę się, że Dalanar postanowił zabrać Lanzadonii na Spotkanie Zelandonii tegolata. W jednej jaskini nie ma zbyt dużegowyboru. Dzięki temuJoplaya będzie miała okazję spotkać innych mężczyzn. –Tak, i stworzyć Maronie małą konkurencję. Szkoda, że przegapię ichspotkanie. Marona przywykła już doroli piękności grupy. Pewnie znienawidzi Joplayę. Na dodatek tysię nie pokażesz. Coś mi się zdaje, że Marona nie będzie zbyt szczęśliwa podczas tegorocznegoLetniegoSpotkania. –Masz rację. Poczuje się dotknęła i będzie zła, ale ja jej tonie winię. Ma swoje humory, lecz todobra kobieta. Trzeba jej tylkoodpowiedniegomężczyzny. Aona już wie, jak go zadowolić. Gdyjest przymnie, tojestemgotów na zawiązanie węzła, ale gdynie ma jej w pobliżu…Nie wiem. – Jondalar zmarszczył brwi, zaciągając pas wokół ubiorupo umieszczeniuwewnątrz naczynia na wodę. –Powiedz mi – zapytał ponownie poważnie Thonolan. Jak byś się poczuł, gdybypostanowiła podtwoją nieobecność zostać partnerką kogoś innego?Tobardzoprawdopodobne. Jondalar myślał, zapinając pas. –Poczuję się dotknięty, a może tomoja duma będzie dotknięta – nie jestempewny. Ale nie winiłbymjej za to. Myślę, że zasługuje na kogoś lepszegoniż ja, kogoś, ktonie odszedłbyodniej w ostatniej chwili poto, bywybrać się w podróż. Ajeżeli będzie szczęśliwa, toja będę cieszył się razemz nią. –Tak też myślałem– powiedział młodszybrat. Potemtwarz rozjaśnił muuśmiech. – Nocóż, starszybracie, jeżeli masz zamiar nadal umykać przedtą Doni, która cię goni, to lepiej ruszajmy. Thonolanskończył pakować swoje nosidła, potemuniósł futrzane odzienie i wysunął ramię z rękawa, abyprzewiesić przez nie naczynie na wodę. Ubiór był zrobionywedługprostegowzoru. Przódi tył stanowiłyprawie prostokątne kawałki zesznurowane na bokachi ramionach. Donichprzyczepionodwa mniejsze prostokąty, złożone i zeszyte, które pełniłyfunkcję rękawów. Doczepianykaptur był oblamowanyfutremz rosomaka, abynie osadzał się na nimlódpowstałyz wydychanej pary. Ubiór zdobiłybogate ornamentyz kości, rogu, muszelek, zwierzęcychzębów i czarnonakrapianychgronostajowychogonków. Nakładałosię goprzez głowę i nosiłozwieszony luźnodopołowyuda, przepasanyw tali. Podubioremmieli koszule z miękkiej koźlej skóry, wykonane wedługtegosamegowzoru, i futrzane spodnie, z klapką z przodu, ściągnięte w pasie sznurkiem. Uzupełnienie stanowiłyfutrzane rękawice uczepione dodługiej linki, która była przewleczona przez pętlę z tyłuubioru, dzięki czemumożna je byłoszybkozdejmować bez obawyupuszczenia czyzgubienia. Buty, które miałybardzogrube podeszwy, obejmowałycałą stopę i byłypołączone z miękką skórą, owijającą nogi i obwiązaną rzemykami. W środkubyływyściełane filcemz wełnymuflonów, którą moczonoi klepanodopóki się nie zbiła. Podczas szczególnie mokrychokresów nakładanona butywodoszczelne, specjalnie w tymceluzrobione z wnętrzności zwierząt, ochraniacze, ale byłyone cienkie i szybkosię zużywały, więc noszonoje tylkowtedy, gdybyłotokonieczne. –Thonolanie, jak dalekozamierzasz iść?Nie mówiłeś chyba poważnie, że aż dokońca Wielkiej Matki Rzeki, co?– zapytał Jondalar, podnosząc krzemienną siekierkę przymocowaną dokrótkiego, solidnego, kształtnegotrzonka i wkładając ją w pętlę upasa, obok krzemiennegonoża z kościaną rękojeścią. Thonolanprzerwał nakładanie desek doporuszania się na śniegui wyprostował się. –Ja mówiłempoważnie – powiedział bez śladuswojej zwykłej żartobliwości. –Możemynie wrócić nawet na przyszłoroczne Letnie Spotkanie! –Rozmyśliłeś się?Nie musisz ze mną iść, bracie. Poważnie. Nie będę zły, jeżeli zawrócisz – przecież i tak w ostatniej chwili się zdecydowałeś. Wiesz równie dobrze jak ja, że możemynigdynie wrócić dodomu. Jeżeli chcesz wrócić, tolepiej uczyńtoteraz, w przeciwnymrazie nie uda ci się przejść tegolodowca przednastępną zimą.

–Nie, nie podjąłemtej decyzji w ostatniej chwili, Thonolanie. Oddawna myślałemowyruszeniuw podróż, a teraz jest na toodpowiedni czas – powiedział Jondalar tonem kończącymdyskusję, tonem, w którymThonolandostrzegł śladniewytłumaczalnej zaciętości. Ale Jondalar zaraz się pohamował i dodał już bardziej beztrosko:– Nigdynie odbyłemdłuższej podróżyi jeżeli nie uczynię tegoteraz, tonie zrobię już tegonigdy. Dokonałemwyboru, młodszybracie, jesteś na mnie skazany. Niebobyłoczyste. Oślepiał ichblask słońca odbityoddziewiczegośniegu. Była wiosna, ale na tej wysokości nie zaznaczyła się w krajobrazie. Jondalar sięgnął doworeczka wiszącegoupasa i wyciągnął ochraniacze wzroku. Byłyzrobione z drewna, uformowane tak, abyz wyjątkiemwąskiej horyzontalnej szpary, przesłaniać całkowicie oczy. Przywiązał je sobie dogłowy. Potemwykonał szybki ruchobutą stopą, abyokręcić rzemienną pętlę wokół zaczepuprzydesce i dookoła czubka stopyoraz kostki. Nałożył rakietyi sięgnął poswoje nosidła. ToThonolanzrobił te deski, żebysię przenosić z miejsca na miejsce pośniegu. Jegorzemiosłembyłorobienie oszczepów. Miał nawet z sobą swoje ulubione narzędzie do prostowania drzewców. Byłoonowykonane z rogujelenia, z któregousuniętoodrostyi wywierconona jednymz końców otwór. Przyrządtenbył rzeźbionyw zawiłe wyobrażenia zwierząt i wiosennej roślinności, poczęści kuczci Wielkiej Matki Ziemi, abyuprosić ją, byzezwoliła duchomzwierząt, żebywykonane tymnarzędziemoszczepynie chybiałycelu, ale również dlatego, że Thonolanlubił rzeźbić dla własnej przyjemności. Nie ulegałowątpliwości, iż w czasie polowańpodrodze stracą oszczepyi trzeba będzie zrobić nowe. Prostowacz był wykorzystywanyszczególnie na końcudrzewca, tam, gdzie uchwyt dłonią był niemożliwy. Posługiwanosię nim, wkładając drzewce przez otwór i korzystając z zasadydźwigni. Thonolanwiedział, jak obrabiać drewnopodgrzewając je gorącymi kamieniami lubparą, abywyprostować na drzewce lubwygiąć na deski dochodzenia po śniegu. Swe umiejętności wykorzystywał z jednakową biegłością w różnychcelach. Jondalar się odwrócił, bysprawdzić, czybrat jest gotowy. Skinęli głowami i wyruszyli. Szli, stąpając ciężko, w dół zbocza opadającegostopniowow kierunkurysującej się na dole linii lasu. Zprawej strony, za zalesioną niziną, widzieli przykrytą śniegiemwysokopołożoną równinę, a w oddali poszarpane oblodzone szczytynajdalej wysuniętegona północ pasma gór. Na południowym-wschodzie błyszczał najwyższyszczyt. W porównaniuz masywem, którybył podstawą popękanychgór, owiele starszychniż strzeliste szczytyna południu, wyżyna, którą przeszli, niewiele różniła się odwzgórza. Ale była dostatecznie wysokoi bliskosurowegoobszarumasywulodowca – którynie tylkozwieńczał, ale i okrywał zbocza gór lodowympłaszczem, łagodząc wzniesienia – abyprzez okrągłyrok pokrywała ją powłoka lodu. Pewnegodnia, gdylodowiec kontynentalnycofnie.się z powrotemdoswegopodbiegunowegodomu, na wyżynę powrócą lasy. Teraz był to płaskowyż lodowca, miniaturowa wersja ogromnychpołaci lodupokrywającychpółnocne rejonyglobu. Podotarciudolinii drzew bracia zdjęli z oczudrewniane osłonyprzedsłońcemi bielą śniegu, które coprawda ochraniaływzrok, ale zawężałypole widzenia. Trochę niżej natknęli się na małystrumień, którywypływał szparami skalnymi z topniejącegolodowca, znikał podziemią, a potemsię wyłaniał ze szczelinprzefiltrowanyi oczyszczonyjako krystaliczne źródło. Tryskał spomiędzyśnieżnychbrzegów jak wiele innychmałychźródełek biorącychswój początek z lodowca. –Cootymsądzisz?– zapytał Thonolan, wskazując na strumyczek. – Znajduje się prawie dokładnie tam, gdzie mówił Dalanar. –Jeżeli płynie doDonau, todość szybkopowinniśmysię otymprzekonać. Będziemypewni, że podążamywzdłuż Wielkiej Matki Rzeki, gdydotrzemydotrzechmałychrzeczółek, które się łączą i płyną na wschód;tak powiedział. Wydaje mi się, że każdyz tychstrumyczków powiniennas doniej w końcudoprowadzić. –Trzymajmysię lewej strony. Później nie będzie gotak łatwoprzejść. –Toprawda, ale Losadunai żyją poprawej stronie i moglibyśmyzatrzymać się w jednej z ichJaskiń. Polewej powinna być kraina płaskichgłów. –Jondalarze, nie zatrzymujmysię uLosaduani – powiedział Thonolanz poważnymuśmiechem. – Wiesz przecież, że będą chcieli, abyśmyzostali, a myjuż i tak zbyt długobyliśmy uLanzadonich. Jeżeli wyruszymyjeszcze później, tow ogóle nie będziemymogli przejść lodowca. Będziemymusieli iść naokoło, a na północ stądnaprawdę jest kraina płaskich głów. Ja chcę iść dalej, dalekona południe nie powinnobyć zbyt wielupłaskogłowych. Azresztą, nawet jeżeli będą, toco?Chyba nie boisz się kilkupłaskogłowych, co?Mówią, że zabicie takiego, tojak zabicie niedźwiedzia. –Nie wiem– powiedział wysoki mężczyzna, marszcząc czoło. – Nie jestemjednak pewny, czychciałbymzmierzyć się z niedźwiedziem. Słyszałem, że płaskogłowi są rozumni. Niektórzymówią, że są prawie ludźmi. –Może i są rozumni, ale nie potrafią mówić. Totylkozwierzęta. –Nie obawiamsię płaskogłowych. Jednak Losadunai znają tę krainę. Moglibynamwskazać drogę. Nie musielibyśmyzostawać długo, jedynie tyle, ile będzie trzeba dla zdobycia potrzebnychnamwskazówek. Moglibynampowiedzieć, czegoi gdzie możemysię spodziewać. I nie mielibyśmykłopotuz porozumieniemsię. Dalanar powiedział, że niektórzyz nichmówią w językuZelandonii. Wiesz co, jeżeli tyzgodzisz się teraz zatrzyma, toja się zgodzę aż dopowrotuomijać następne jaskinie. –Zgoda. Jeżeli naprawdę tegochcesz. Obaj mężczyźni rozglądali się za miejscem, w którymmoglibyprzejść strumieńooblodzonychbrzegach, a którybył już za szeroki, abygomożna przeskoczyć. Dostrzegli przewrócone drzewosięgające drugiegobrzegui tworzące naturalnymost, więc się skierowali w jegostronę. Jondalar prowadził. Wyciągnął rękę, abyznaleźć dla niej podparcie, i postawił stopę na jednymz wystającychkoszeni. Thonolanrozglądał się dookoła, czekając na swoją kolejkę. –Jondalar!Uważaj!– krzyknął nagle. Kamiennypocisk przeleciał obok głowywysokiegomężczyzny. Na ostrzegawczyokrzyk Jondalar przypadł doziemi, sięgając pooszczep. Thonolanmiał już swój w dłoni i czołgał się, spoglądając w kierunku, z któregonadleciał kamień. Dostrzegł ruchza splątanymi gałęziami bezlistnychkrzaków i rzucił swą bronią. Sięgał ponastępnyoszczep, gdyz pobliskichkrzaków wyszłosześć postaci. Byli otoczeni. –Płaskie głowy!– zawołał Thonolan, cofając się i zamierzając się w ichkierunku. –Czekaj, Thonolan!– krzyknął Jondalar. – Ichjest więcej. – Tenwysoki wygląda na przywódcę grupy. Jeżeli gotrafię, toreszta ucieknie. – Thonolanponownie odchylił ramię. –Nie!Mogą nas dopaść, zanimsięgniemyponastępnyoszczep. Myślę, że ichpowstrzymaliśmy;nie robią żadnegoruchu. Jondalar powoli wstał, trzymając brońw pogotowiu. – Nie ruszaj się. Pozwólmyimwykonać następnyruch. Ale miej na okutegodużego. Onwidzi, że w niegocelujesz. Jondalar przyjrzał się dużemuprzedstawicielowi płaskogłowychi zbiłogoz tropuspojrzenie jegodużychbrązowych, wpatrującychsię w niego, oczu. Nigdynie był tak blisko żadnegoz nichi czuł się zaskoczony. Ci płaskogłowi nie pasowali zbyt dobrze dojegowyobrażenia onich. Oczydużegobyłyocienione przez wielkie łuki brwiowe, porośnięte krzaczastymi brwiami. Nos miał duży, wąski, raczej podobnydodziobui sprawiający, iż jegooczywydawałysię jeszcze głębiej osadzone. Twarz była ukryta podgęstą, kręconą brodą. Umłodszego, któregobroda zaczynała dopierorosnąć, zauważył, że nie mieli policzków, a jedynie wystające szczęki. Włosymieli brązowe i gęste, podobnie jak brody, i zdawali się mieć bardziej owłosione ciało, szczególnie górę pleców. Nie mógł powiedzieć zbyt wiele oichowłosieniu, ponieważ futrzane okrycia przesłaniałyimwiększą część torsów, pozostawiając, pomimoniskiej temperatury, gołe barki i ramiona. Ale nie tyle zaskoczyłogoichskąpe odzienie, cofakt, że w ogóle je mieli. Nigdynie widziano, abyjakieś zwierzę nosiłoodzienie czybroń. Akażdyz nichmiał długą, drewnianą dzidę – najwyraźniej przystosowaną dodźgania a nie dorzucania, ale opaskudnie ostrychkońcach– a niektórzytrzymali ciężkie kościane maczugi zrobione z przednichnógwielkichzwierząt trawożernych. Ichszczęki nie są tak naprawdę podobne dozwierzęcych, pomyślał Jondalar. Poprostusą bardziej wysunięte, a ichnosysą jedynie dużymi nosami. Toichgłowy. Prawdziwa różnica tkwi w głowach. Zamiast wysokichczół, takichjak uniegoczyThonolana, tamci mieli czoła niskie i pochylone dotyłuponadciężkimi łukami brwiowymi. Wyglądałototak, jakbyczubki ichgłów, które z łatwością widział, zostałyspłaszczone i odepchnięte dotyłu. GdyJondalar wyprostował się na całą swą wysokość sześciustópi sześciucali, toprzewyższał najwyższego owięcej niż stopę. Nawet Thonolanze swymi zwykłymi sześcioma stopami wyglądał przytym, którybył najwyraźniej ichprzywódcą, na olbrzyma, ale tylkopodwzględemwzrostu. Jondalar i jegobrat byli dobrze zbudowani, ale czuli się się wątli przywspaniale umięśnionychpłaskogłowych. Mieli oni zwaliste torsyi grube, muskularne ramiona oraz nogi, które byłytrochę pałąkowate, ale na którychsię poruszali wyprostowani i z taką swobodą, jak ludzie. Imdłużej imsię przyglądał, tymbardziej wydawali musię podobni doludzi,

chociaż nie przypominali mużadnegoze znanychludów. Przez długą, pełną napięcia chwilę nikt się nie poruszył. Thonolankulił się z oszczepemgotowymdorzutu;Jondalar stał, ale pewnie dzierżył swój oszczep, gotów natychmiast pójść w śladybrata. Sześciuotaczającychichpłaskogłowychstałonieruchomojak kamienie, ale Jondalar nie miał wątpliwości, iż w razie czegoszybkomogą przystąpić do działania. Gra była nie rozstrzygnięta, był impas i Jondalar myślał gwałtownie nadznalezieniemwyjścia z sytuacji. Nagle największyz płaskogłowychwarknął i machnął ręką. Thonolanomal nie cisnął swegooszczepu, ale na czas dostrzegł powstrzymującygest Jondalara. Jedynie młody płaskogłowysię poruszył, odbiegając w kierunkuzarośli, z którychwłaśnie wyszli. Szybkowrócił, niosąc oszczeprzuconyprzez Thonolana i, kujegozdumieniu, oddał mugo. Potemmłodypłaskogłowyudał się nadrzekę i w pobliżumostkuze zwalonegodrzewa wyłowił kamień. Zwrócił gotemudużemui zdawałosię, że skinął przytymgłową ze skruchą. W następnej sekundzie cała szóstka z powrotemzniknęła w krzakach, nie wydając najmniejszegodźwięku. Thonolanodetchnął z ulgą, gdyzdał sobie sprawę, że tamci odeszli. –Nie myślałem, że uda namsię z tegowywinąć!Ale nie miałemwątpliwości, że przynajmniej jednegozabiorę z sobą na tamtenświat. Zastanawiamsię, ocow tymwszystkim chodziło? –Nie jestempewny– odparł Jondalar – ale, być może, tenmłodyzaczął coś, czegotenstarszynie chciał kończyć, i nie sądzę, abypowodemtegobył lęk przednami. Trzeba mieć zdrowe nerwy, abytak stać na wprost twegooszczepu, a potemzrobić to, coon. – Może poprostunie znał lepszegowyjścia. –Znał. Widział, jak ciskałeś pierwszą dzidę. Jak inaczej mógł powiedzieć temumłodszemu, abyją przyniósł i oddał ci? –Naprawdę myślisz, że onpowiedział mu, abytozrobił?Jak?Oni nie potrafią mówić. –Nie wiem, ale w jakiś sposóbtenstarszypolecił młodemuoddać ci dzidę i przynieść kamień. Tak jakbytomiałowszystkowyrównać. Nikt nie został ranny, więc myślę, że wyrównaliśmynasze rachunki. Wiesz co, nie jestemcałkiemprzekonany, czypłaskogłowi są zwierzętami. Tobyłorozumne zachowanie. I nie wiedziałem, że noszą futra i używają broni, i chodzą wyprostowani jak my. –Wiem, dlaczegonazywają ichpłaskogłowymi!Toczłekopodobna zgraja. Nie chciałbymz żadnymz nichwalczyć wręcz. –Wyglądają na takich, cotopotrafią złamać ci rękę jak kawałek chrustu. Zawsze myślałem, że są mali. –Niscy, tomoże, ale nie mali. Zdecydowanie nie mali. Starszybracie, muszę przyznać, że masz rację. Chodźmyodwiedzić Losadunai. Żyją tak blisko, że powinni wiedzieć więcej opłaskogłowych. Apoza tym, zdaje się, że Wielka Matka Rzeka jest granicą i płaskogłowymchyba nie w smak nasza obecność potej stronie. Przez kilka dni obaj mężczyźni szli, rozglądając się za punktami orientacyjnymi, októrychmówił imDalanar. Podążali wzdłuż strumienia, którynie różnił się odinnychstrumieni, strumyków i potoków płynącychw dół zbocza. Kwestią umowybyłowybranie właśnie tegona źródłoWielkiej Matki Rzeki. Większość z nichzlewała się razem, dając początek wielkiej rzece, która będzie pędziła pozboczachwzgórz i wiła się porówninachprzez osiemset mil, zanimnie pozbędzie się swegobalastuwodyi mułuw wewnętrznymmorzu, dalekona południowym-wschodzie. Krystaliczne skałymasywu, z któregowypływała potężna rzeka, należałydonajstarszychna ziemi, a szeroka depresja została uformowana przez niesamowite ciśnienia, które wynosiłyi pogrążałymocarne góry. Więcej niż trzysta dopływów, wśródnichwiele dużychrzek, które osuszałyzbocza wszystkichpasmgórskichna swej drodze, przyczyniałosię dowspaniałości rzeki. Apewnegodnia jej sława dotrze donajdalszychzakątków ziemi i jej mętne, błotniste wodyzostaną nazwane błękitnymi. Czułosię tuzłagodzonyprzez górywpływ oceanu, leżącegona zachodzie, i morza wewnętrznego– na wschodzie. Na roślinyi zwierzęta żyjące na tymterenie składałysię gatunki typowe dla zachodniej tundryi tajgi oraz rozciągającychsię na wschodzie stepów. W górnychpartiachwidywałosię kozice i muflony;w lasachbardziej powszechne były jelenie. Tarpan, dziki konik, którypewnegodnia zostanie oswojony, pasł się na ocienionychnizinachi nadrzecznychtarasach. Wilki, rysie i śnieżne lampartyprzemykały bezszelestnie w mroku. Ciężkoczłapałyobudzone z zimowegosnuwszystkożerne, brunatne niedźwiedzie;potężne, roślinożerne niedźwiedzie jaskiniowe pojawią się później. Mnóstwodrobnychssaków wystawiałoswe noski z zimowychgniazd. Zbocza porastałygłównie sosny, widywałosię jednak także świerki, srebrzyste jodłyi modrzewie. Olchy, częstow towarzystwie wierzbi topoli, przeważaływ pobliżurzek, rzadziej występowyskarłowaciałe, przypominające ledwie odrośnięte odziemi krzaki, porośnięte meszkiemdębyi brzozy. Lewybrzegwznosił się stopniowoznadrzeki. Jondalar i Thonolanwspinali się ponim, dopóki nie dotarli dowierzchołka wysokiegowzgórza. Rozejrzeli się i ujrzeli surową, dziką i piękną krainę, której oblicze łagodziła biel wypełniająca dolinyi pokrywająca wzniesienia. Ale tobył podstępnie ułatwiającywędrówki. Nie widzieli żadnej z grupludzi – takie grupyokreślałosię mianemJaskini, bez względuna to, czyjej członkowie w istocie zamieszkiwali jaskinie czyteż nie – które nazywały siebie Losadunai. Jondalar zaczynał już przypuszczać, że ichminęli. –Patrz!– wskazał Thonolan. Jondalar spojrzał w kierunkuwskazanymprzez jegowyciągnięte ramię i ujrzał smużkę dymuunoszącą się nadniskopiennymlaskiem. Pognali przedsiebie i wkrótce natknęli się na małą grupkę ludzi zgromadzonychwokół ogniska. Bracia wkroczyli pośródnich, unosząc obie ręce przedsobą w zrozumiałymgeście pozdrowienia i przyjaźni. –JestemThonolanZelandonii. Tojest mój brat, Jondalar. Jesteśmyw podróży. Czyktoś z was mówi naszymjęzykiem? Doprzoduwystąpił człowiek w średnimwieku, również trzymając ręce w tensamsposób. –JestemLaduni Losadunai. Witamwas w imieniuDuny, Wielkiej Matki Ziemi. – Uścisnął obie dłonie Thonolana, a potempodobnymgestempozdrowił Jondalara. – Chodźcie, siądźcie przyognisku. Wkrótce będziemyjeść. Czyprzyłączycie się donas? –Jesteś bardzowspaniałomyślny– odparł oficjalnie Jondalar. –Wędrowałemna zachódpodczas swej podróży, zatrzymałemsię w Jaskini Zelandonii. Minęłokilka lat, ale Zelandonii zawsze są mile widziani. – Poprowadził ichdodużej kłody leżącej w pobliżuognia. Zbudowanonadnią rodzaj zadaszenia jakoochronę przedwiatremi niepogodą. – Tutaj odpocznijcie, zdejmijcie nosidła. Musieliście właśnie zejść z lodowca. –Kilka dni temu– powiedział Jondalar, pozbywając się nosideł. –Spóźniliście się na przejście. Foehnmoże zacząć wiać lada chwila. –Foehn?– zapytał Thonolan. –Wiatr wiosenny. Ciepłyi suchy, wieje z południowego-zachodu. Wieje tak mocno, że wyrywa drzewa z korzeniami i łamie konary. Ale bardzoszybkotopi śnieg. W ciągukilkudni wszystkotozniknie i rozwiną się pąki – wyjaśniał Laduni, zataczając szeroki krągręką, bywskazać na śnieg. – Jeżeli zaskoczyłbycię na lodowcu, mogłobytosię źle dla ciebie skończyć. Lódtopi się bardzoszybko, otwierają się szczeliny. Mostyśnieżne i nawisyzapadałybysię podtwoimi stopami. Strumienie, a nawet raeki zaczną płynąć polodzie. –I tozawsze sprowadza Malaise – dodała młoda kobieta, podejmując wątek opowieści Laduniego. –Malaise?– Thonolanskierował swoje pytanie doniej. –Złe duchy, które fruwają z wiatrem. One wszystkichrozdrażniają. Ludzie, którzynigdysię nie sprzeczali, nagle zaczynają się kłócić. Szczęśliwi ludzie przez całyczas płaczą. Duchymogą sprowadzić na ciebie chorobę, a jeżeli już jesteś chory, mogą sprawić, abyś pragnął swej śmierci. Trochę może pomóc to, jeżeli wiesz, czegosię spodziewać, ale i tak zwykle wszyscysą w złychhumorach.

–Gdzie nauczyłaś się tak dobrze mówić w językuZelandonii?– zapytał Thonolan, uśmiechając się z aprobatą doatrakcyjnej dziewczyny. Ona obdarzyła gorównie przychylnymspojrzeniem, ale zamiast odpowiedzieć spojrzała na Laduniego. –Thonolanie z Jaskini Zelandonii, tojest Filonia z Losadunai, córka mojegoogniska – powiedział Laduni, w migpojmując jej nie wypowiedzianą prośbę ooficjalną prezentację. W tensposóbdziewczyna dała Thonolanowi dozrozumienia, że dba oswoją reputację i nie rozmawia z nieznajomym, nawet jeżeli jest toprzystojnynieznajomyw podróży. Thonolanwyciągnął ręce w oficjalnymgeście powitania, patrząc na nią z uznaniem. Dziewczyna zawahała się chwilę, jakbysię zastanawiając, a potempodała mudłonie. Przyciągnął ją bliżej. –Filonioz Losadunai, Thonolanz Zelandonii jest zaszczycony, iż Wielka Matka Ziemia była łaskawa obdarzyć mnie daremtwej obecności – powiedział z porozumiewawczym uśmiechem. Filonia zarumieniła się lekko, wyczuwając śmiałą aluzję, j~a była zawarta w jegosłowachodarze Matki, choć to, copowiedział, brzmiałorównie oficjalnie, jak jegooficjalnygest. Podwpływujegodotykupoczuła dreszcz podniecenia i w jej oczachpojawiła się zachęcająca iskierka. –Ateraz powiedz mi, gdzie się nauczyłaś języka Zelandonii?– podjął rozmowę Thonolan. –Razemz moimkuzynemprzeszliśmyprzez lodowiec w czasie naszej podróżyi żyliśmyprzez jakiś czas z ludźmi Jaskini Zelandonii. Laduni nas trochę nauczył – często rozmawiał z nami w twoimjęzyku, abygonie zapomnieć. Onkażdegorokuprzechodzi lodowiec, abyhandlować. Chciał, abymsię nauczyła lepiej. Thonolannadał trzymał jej dłonie i uśmiechał się. –Kobietynieczęstosię wyprawiają w długie i niebezpieczne podróże. Cobybyło, gdybyDoni cię pobłogosławiła? –Nie byłamaż tak długo– powiedziała, zadowolona z jegojawnej adoracji. – Wiedziałabymzresztą otymdostatecznie wcześnie, abywrócić na czas. –Tobyła równie długa podróż, jak wielumężczyzn– obstawał. Jondalar, przyglądając się ichprzekomarzaniom, zwrócił się doLaduniego. –Znowutouczynił – powiedział z uśmiechem. – Mój brat nigdynie omieszka wybrać najatrakcyjniejszej kobietyw okolicyi oczarować jej w mgnieniuoka. Laduni cmoknął. –Filonia jest jeszcze młoda. Dopierozeszłegolata przeszła ObrzędyPierwszej Rozkoszy, ale odtegoczasumiała już dość adoratorów, abyprzewróciłosię jej w głowie. Ach, gdybytak znowubyć młodymi jeszcze nie nawykłymdoDaruRozkoszyWielkiej Matki Ziemi. Nadal, coprawda, sprawia mi toprzyjemność, dobrze mi z moją partnerką i nie mam już częstozbyt wielkiej ochotyna szukanie nowychpodniet. – Odwrócił się dowysokiego, jasnowłosegomężczyzny. – Jesteśmygrupą łowiecką i nie ma z nami zbyt wiele kobiet, ale nie powinieneś mieć trudności ze znalezieniemsobie chętnej dopodzielenia się DaremwśródobdarzonychbłogosławieństwemDuni. Gdybyżadna nie przypadła ci dogustu, to mamywielką jaskinię i goście są zawsze doskonałą okazją, abyurządzić uroczystość kuczci Matki. –Obawiamsię, iż nie pójdziemydowaszej jaskini. Dopierowyruszyliśmy. Thonolanchce zrobić długą podróż i gorącopragnie ruszać. Być może, zatrzymamysię uwas wracając, jeżeli tylkoudzielisz namodpowiednichwskazówek. –Szkoda, że nas nie odwiedzicie. Ostatnionie mieliśmywielugości. Jak dalekomacie zamiar wędrować? –Thonolanmówi opodążaniuwzdłuż Donauaż dojegoźródeł. Ale każdyna początkumówi odługiej podróży. Któż tomoże wiedzieć? –Myślałem, że Zelandonii żyją w pobliżuWielkiej Wody;a przynajmniej byłotak, gdysampodróżowałem. Wędrowałemdalekona zachóda potemna południe. Powiedziałeś, że dopierowyruszyliście? –Powinienemtowyjaśnić. Masz rację, Wielka Woda jest jedynie kilka dni drogi odnaszej jaskini, ale Dalanar z Jaskini Lanzadonii pojął moją matkę już pomoimprzyjściuna świat i jegojaskinia jest również moimdomem. Żyłemtamprzez trzylata, w ciąguktórychnauczył mnie moichumiejętności. Przebywałemuniegoz moimbratem. Odchwili wyruszenia przeszliśmyjedynie przez lodowiec, a dotarcie tuzajęłonamparę dni. –Dolanar!Oczywiście!Odrazuwydałeś mi się znajomy. Musisz być dzieckiemjegoducha;jesteś tak bardzodoniegopodobny. Ana dodatek również obrabiasz krzemień. Jeżeli masz ponimnie tylkowygląd, ale i umiejętności, tomusisz być w swej robocie dobry. Tonajlepszykamieniarz, jakiegokiedykolwiek widziałem. Miałemzamiar odwiedzić gow przyszłymroku, abyzdobyć trochę krzemienia z kopalni Lanzadonii. Nie ma lepszegokamienia. Ludzie się zbierali wokół ogniska z drewnianymi miskami, a smakowityzapach, jaki się stamtądrozchodził, uświadomił Jondalarowi, że jest głodny. Podniósł nosidła, abynie stałyna drodze i przyszła mudogłowypewna myśl. –Laduni, mamz sobą trochę krzemienia Lanzadonii. Zamierzałemwykorzystać gow czasie podróżyna nowe narzędzia, ale ciężkogonosić i nie miałbymnic przeciwkotemu, abypozbyć się jednegoczydwóchkamieni. Zprzyjemnością bymci je dał, gdybyś chciał. OczyLaduniegopojaśniały. –Zradością je przyjmę, ale chciałbymci ofiarować w zamiancoś innego. Nie mamnic przeciwkozyskownej wymianie, lecz nie chciałbymwyłudzać niczegoodsyna Dalanarowegoogniska. Jondalar się uśmiechnął. –Ale tyjuż zaofiarowałeś się ulżyć memubagażowi i nakarmić mnie ciepłą strawą. –Tomarna zapłata za dobre kamienie Lanzadonii. Za szybkodobijasz targu. Touraża mą dumę. Wokół nichzebrał się przyjaźnie nastawionytłumi gdyJondalar się roześmiał, wszyscyposzli za jegoprzykładem. –Nodobrze, Laduni, nie chciałemza szybkodobijać targu. W tej chwili niczegomi nie trzeba i chcę sobie jedynie trochę ulżyć. W przyszłości poproszę cię owyrównanie rachunków. Zgadzasz się? –Teraz onpróbuje mnie nabrać – rzekł mężczyzna z uśmiechemw stronę tłumu. – Przynajmniej powiedz, cotobędzie. –Skądmamwiedzieć?Ale zabiorę tow drodze powrotnej, zgoda? –Askądwiesz, że będę ci tomógł ofiarować? –Nie będę prosił oto, czegonie mógłbyś mi dać. –Ciężkie stawiasz warunki, ale jeżeli będę mógł, damci to, ocopoprosisz. Zgoda. Jondalar otworzył nosidła, wyjął rzeczyleżące na wierzchu, następnie wyciągnął swój worek i dał Laduniemudwa już obrobione kawałki krzemienia. – Dalanar je wybrał i wstępnie obrobił powiedział. Mina Laduniegojasnoświadczyła otym, że nie ma nic przeciwkootrzymaniudwóchkawałków krzemienia wybranychi przygotowanychprzez Dalanara dla syna swegoogniska,

ale mruczał wystarczającogłośno, abywszyscysłyszeli. –Pewnie daję swe życie w zamianza parę kamieni. – Nikt nie komentował prawdopodobieństwa tego, że Jondalar kiedykolwiek powróci poswój dług. –Jondalar, masz zamiar gadać całą wieczność?– zapytał Thonolan. – Zaproszononas na posiłek, a tomięsoładnie pachnie. – Uśmiechał się szeroko, a Filonia była obok niego. –Tak, jedzenie jest gotowe – powiedziała – a polowanie byłotak udane, że nie zużyliśmyzbyt wiele suszonegomięsa, które zabraliśmyz sobą. Teraz, gdyulżyłeś swemu bagażowi, będziesz miał chyba miejsce, abywziąć trochę suszonegomięsa z sobą?dodała, uśmiechając się filuternie doLaduniego. –Zwielką ochotą. Laduni, musisz mnie teraz przedstawić uroczej córce twegoogniska – powiedział Jondalar. –Strasznytodzień, gdycórka własnegoogniska psuje ci szyki – mruknął, ale jegouśmiechbył pełendumy. – Jondalar z Zelandonii, Filonia z Losadunai. Dziewczyna się odwróciła, abyspojrzeć na starszegobrata, i natychmiast jej spojrzenie utonęłow oszałamiającymbłękicie jegouśmiechniętychoczu. Zarumieniła się zmieszana, czując teraz nieodpartypociągdodrugiegobrata i pochyliła głowę, byukryć zakłopotanie. –Jondalar!Nie myśl, że nie widzę tegobłyskuw twoichoczach. Pamiętaj, ja zobaczyłemją pierwszy– żartował Thonolan. – Chodź, Filonio, zabiorę cię stąd. Pozwól się ostrzec, trzymaj się z dala odmojegobrata. Wierz mi, nie chciałabyś mieć z nimdoczynienia. – Odwrócił się doLaduniegoi rzekł z udaną urazą. – Onzawsze tak robi. Wystarczyjedno spojrzenie. Szkoda, że nie urodziłemsię równie obdarzonyjak mój brat. –Jesteś bardziej obdarzonyniż trzeba, młodszybracie – powiedział Jondalar, poczymwybuchnął wesołym, ciepłymśmiechem. Filonia odwróciła się doThonolana i zdawałosię, że z ulgą stwierdziła, iż jest równie atrakcyjnyjak przedtem. Tenobjął ją i poprowadził na przeciwną stronę ogniska, ale ona odchyliła głowę, abyspojrzeć na drugiegoz mężczyzn. –Zawsze robimyświętokuczci Duni, gdydonaszej jaskini przybywają goście – powiedziała z poufałymuśmiechem. –Ach, gdybyznowubyć młodym. – Laduni cmoknął. Ale kobieta najbardziej czcząc Duni, najczęściej bywa przez nią błogosławiona maleństwami. Wielka Matka Ziemia uśmiecha się dotych, którzydoceniają jej dary. Jondalar przestawił nosidła za kłodę, a następnie skierował się doogniska. Strawa z dziczyznygotowała się w naczyniuze skóryrozpiętej na ramie ze związanychrazemkości. Naczynie byłozawieszone bezpośrednionadogniem. Wrzącypłyn, choć wystarczającogorący, bygotować w nimstrawę, utrzymywał temperaturę naczynia na dostatecznie niskimpoziomie, abysię ononie zapaliło. Temperatura zapalenia się skórybyła owiele wyższa niż wrzącej strawy. Kobieta podała mudrewnianą miskę apetycznej zupyi usiadła obok niegona kłodzie. Jondalar, posługując się swymkrzemiennymnożem, wyławiał kawałki mięsa i warzyw – suszonychkawałków korzeni – a potemwypił pozostałypłyn. Gdyskończył, kobieta przyniosła mumniejszą miseczkę ziołowej herbaty. Uśmiechnął się doniej w podziękowaniu. Była odniegokilka lat starsza, akurat tyle, abyurok młodości zdążył ustąpić miejsca piękności, jaką niesie wiek dojrzały. Odwzajemniła jegouśmiechi ponownie usiadła obok niego. –Czymówisz językiemZelandonii?– zapytał. – Mówić mało, rozumieć więcej – powiedziała. –Czypowinienempoprosić Laduni oformalne przedstawienie nas sobie, czyteż mogę ciebie spytać otwe imię? Uśmiechnęła się znowu, ale tymrazemw jej uśmiechupojawił się cieńłaskawości. –Jedynie dziewczynypotrzebują ktoś powiedzieć imię. Ja, Lanalia. Ty, Jondalar? –Tak – odparł. Czuł ciepłojej nógi w jegooczachbyłoznać wywołane tympodniecenie. Ona zaś odpowiedziała murównie gorącymspojrzeniem. Jondalar położył dłońna jej udzie. Lanalia pochyliła się bliżej ruchemdodającymmuodwagi i wiele obiecującym. Tenskinął głową życzliwie, przyjmując jej zachęcające spojrzenie. Patrzył na nią równie łakomymwzrokiem. Kobieta się obejrzała. Jondalar powędrował wzrokiemza jej spojrzeniemi zobaczył zbliżającegosię donichLaduniego. Lanalia przybrała niedbałą postawę, siadając wygodnie obok niego. Ze spełnieniemwzajemnej obietnicypoczekają dopóźna. Laduni przyłączył się donich, a krótkopotemrównież Thonolanz Filonią wrócili na tę stronę ogniska. Wkrótce wszyscytłoczyli się wokół obugości. Byłyżartyi przekomarzania, tłumaczone dla tych, którzynie rozumieli. W końcuJondalar zdecydował się na poruszenie bardziej poważnegotematu. –Cowiesz na temat ludzi mieszkającychw dole rzeki, Laduni?– Zdarzałonamsię czasami gościć Sarmunai. Oni żyją na północ odrzeki, w jej dolnymbiegu, ale tobyłojuż całe lata temu. Tak tojuż jest. Czasami wszyscymłodzi ludzie wybierają tę samą drogę dla swychpodróży. Wtedystaje się ona dobrze znana i małopodniecająca, więc wybierają inną drogę. W następnympokoleniupamiętają ją jedynie najstarsi i znowuwędrówka pierwszą drogą będzie przygodą. Wszyscymłodzi mają nadzieję, że odkrywają coś nowego. Nie szkodzi, jeżeli ichprzodkowie dokonali tegosamego. –Dla nichjest tonowe – powiedział Jondalar, ale nie rozwijał dalej tegofilozoficznegotematu. Chciał zdobyć rzeczowe informacje, zanimzostanie wciągniętyw dyskusję, która może się okazać nawet przyjemna, ale niezbyt praktyczna. – Czymógłbyś mi powiedzieć coś oichzwyczajach?Czegopowinniśmysię wystrzegać?Comogłobybyć poczytane za obrazę? –Niewiele wiemi nic nowego. Kilka lat temujedenz mężczyznposzedł na wschód, ale nie powrócił. Ktowie, może zdecydował się osiedlić gdzie indziej – powiedział Laduni. – Mówią, że oni robią swą dunai z błota, ale totylkotakie gadanie. Nie wiem, dlaczegoktokolwiek miałbyrobić tajemnicze wizerunki Matki z błota. Przecież rozpadłybysię po wyschnięciu. –Może dlatego, że tobliższe ziemi. Niektórzyludzie z tegopowoduwolą kamienie. Mówiąc to, Jondalar bezwiednie sięgnął doworeczka uczepionegoupasa i wyczuł palcami małą, kamienną figurkę otyłej kobiety. Czuł znajome wielkie piersi, dużysterczący brzuchi bardziej niż rozłożyste biodra. Ramiona i nogi byłybez znaczenia, ważnybył wyglądMatki i członykamiennej figurki byłyjedynie zarysowane. Głowa była gałką z symbolicznie zaznaczonymi włosami, które przesłaniałytwarz. Nikt nie mógł spojrzeć na budzącą lęk twarz Doni, Wielkiej Matki Ziemi, Starej Prababki, Pierwszej Matki, Stworzycielki i Opiekunki całegożycia, ona jest tą, która błogosławi wszystkimkobietomi dzięki jej mocydają światunowe życie. I żadne z jej małychwyobrażeń, w którychzawartybył Jej Duch, doni, nigdynie ośmieliłosię pokazywać rysów jej twarzy. Nawet gdyukazywała się we snach, tojej twarz miała niewyraźne rysy, choć częstowidywałosię ją omłodychi krągłychkształtach. Niektóre kobietyutrzymywały, że potrafią przybrać jej duchową postać i niczymwiatr nieść szczęście lubpomstę, a jej zemsta potrafiła być wielka. Rozgniewana lubobrażona robiła wiele strasznychrzeczy, ale najstraszniejsze, comogła uczynić, tocofnąć Dar Rozkoszy, któryprzychodził, gdykobieta decydowała się otworzyć przedmężczyzną. Wielka Matka i, jak twierdzono, niektóre z Tych– Które Jej Służyły, mogłyobdarzyć mężczyznę mocą dzielenia się jej daremz tyloma kobietami, ile będzie pożądał, i tak często, jak sobie będzie tegożyczył, lubspowoduje, że skurczysię tak, iż nie będzie mógł dać rozkoszyżadnej z nichani też samemujej zaznać. Jondalar bezwiednie pieścił obwisłe piersi kamiennej donn, pragnąc, abyprzyniosła imszczęście w podróży. Toprawda, że niektórzynigdynie wracali, ale tobyłoczęścią przygody. WtemThonolanzadał Laduniemupytanie, które przywróciłoJondalara z powrotemdorzeczywistości. –Acowiesz na temat płaskogłowychzamieszkującychte okolice?Przedkilkoma dniami natknęliśmysię na ichgrupkę. Byłempewny, że tokoniec naszej podróży. – Słowa Thonolana zwróciłyna niegouwagę wszystkich. –Cosię stało?– zapytał Laduni z napięciemw głosie. Thonolanopowiedział owydarzeniuz płaskogłowymi. –Charoli!– splunął Laduni. –KtotoCharoli?– zapytał Jondalar.

–Młodzieniec z Jaskini Tomasi, przywódca bandybrutali, którzyubzdurali sobie zabawiać się z płaskogłowymi. Mynigdynie mieliśmyz nimi kłopotów. Oni trzymali się swojej stronyrzeki;mytrzymaliśmysię naszej. Gdyprzechodziliśmyna drugą stronę i nie pozostawaliśmytamzbyt długo, tonie wchodzili namw drogę. Potemjedynie dawali jasnodo zrozumienia, że nas obserwują. Todenerwujące uczucie, gdysię ma świadomość, że gapi się na ciebie banda płaskogłowych. –Na pewno!– powiedział Thonolan. – Ale corozumiesz przez określenie:zabawiać się z płaskogłowymi?Ja wolałbymsię imnie narażać. –Wszystkosię zaczęłoodwygłupiania się. Zakładali się oto, ktodobiegnie i dotknie płaskogłowego. Oni potrafią zachowywać się bardzodziko, gdyimsię dokuczy. Potem młodzi zaczęli atakować grupą każdegonapotkanegopłaskogłowego– otaczali goi drażnili, próbując zmusić godotego, abyza nimi gonił. Płaskogłowi mają sporosiły, ale krótkie nogi. Zwykle można ichprzegonić, ale lepiej się nie zatrzymywać. Nie jestempewny, jak się towszystkozaczęło, ale wkrótce potembanda Charoliegoprzeszła dobicia. Praypuszczam, że jedenz prześladowanychpłaskogłowychdopadł któregoś z nich, a reszta rzuciła się w obronie przyjaciela. W każdymrazie, weszłoimtow zwyczaj, ale nawet gdystawali w kilkuprzeciwkojednemupłaskogłowemu, towychodzili z tegosolidnie potłuczeni. –Nie mogę w touwierzyć – powiedział Thonolan. –Ale to, copotemzrobili, byłojeszcze gorsze – dodała Filonia. –Filonia!Tooburzające!Nie chcę, abyś otymmówiła!powiedział Laduni rozeźlonyna dobre. –Acooni zrobili?– zapytał Jondalar. – Powinniśmywiedzieć, skoromamypodróżować przez terytoriumpłaskogłowych. – Zdaje się, że masz rację, Jondalarze. Nie chcę jednak rozmawiać otymprzyFilonii. –Jestemdorosła – stwierdziła, ale w jej tonie zabrakłopewności. Laduni spojrzał na nią z namysłemi wydawałosię, że podjął decyzję. –Samce zaczęływychodzić jedynie w parachlubgrupachi dla bandyCharoliegostanowili zbyt dużą siłę. Więc ci dranie zaczęli drażnić samice. Ale samice płaskogłowychnie walczą. Nie byłoz nimi zabawy, one poprostukryłysię i uciekały. Więc banda zdecydowała się wykorzystać je doinnychzabaw. Nie wiem;ktopierwszysię na toodważył;pewnie Charoli ichdotegonamawiał. –Namawiał doczego?– zapytał Jondalar. –Zaczęli niewolić samice płaskogłowych…– Laduni nie mógł dokończyć. Poderwał się na nogi, bardziej niż rozeźlony. Był rozwścieczony. – Towstrętne!Toobraża Matkę, znieważa jej dar. Zwierzaki!Gorsi niż zwierzaki!Gorsi odpłaskogłowych! –Chcesz powiedzieć, że zażywali rozkoszyz samicami płaskogłowych?Niewolili?Samice płaskogłowych?– dopytywał się Thonolan. –Przechwalali się tym!– powiedziała Filonia. – Nie pozwoliłabymzbliżyć się dosiebie mężczyźnie, któryzażywał rozkoszyz płaskogłową. –Filonia!Nie zabieraj głosu!Nie chcę słyszeć w twychustachtak plugawegoi odrażającegojęzyka!– powiedział Laduni. Wściekłość muprzeszła;spojrzenie jegooczupozostało jednak twarde niczymkamień. –Tak, Laduni – odparła, pochylając w zawstydzeniugłowę. –Ciekaw jestem, cooni otymmyślą – skomentował Jondalar. – Być może dlategotenmłodymnie zaatakował. Domyślamsię, że są wściekli. Niektórzymówią, że oni mogą być ludźmi, a jeżeli są… –Słyszałemjuż takie gadanie!– powiedział Laduni, nadal próbując się opanować. – Nie wierzę! –Przywódca grupy, na którą się natknęliśmyzachowywał się rozumnie i wszyscychodzili na nogachzupełnie tak jak my. –Niedźwiedzie też czasami chodzą na zadnichłapach. Płaskogłowi tozwierzęta!Rozumne zwierzęta, ale zwierzęta. – Laduni z trudemnadsobą panował, świadomtego, że cała grupa czuła się niezręcznie. – Zwykle są niegroźni, dopóki ichnie zaczepić ciągnął. – Nie sądzę, abytobyłoprzez samice;wątpię, abyrozumieli, jak bardzoobraża toMatkę. To wszystkoprzez znęcanie się i bicie. Jeżeli zwierzakowi dostatecznie dokuczyć, towtedyatakuje. –Zdaje się, że banda Charoliegonarobiła namkłopotów powiedział Thonolan. – Chcieliśmyprzejść na prawybrzegrzeki, abynie mieć z tymkłopotupotem, gdystanie się ona już Wielką Matką Rzeką. Laduni uśmiechnął się. Teraz, gdyzmienili temat, wściekłość opuściła gorównie szybko, jak się pojawiła. –Wielka Matka Rzeka ma dopływy, które są dużymi rzekami. Jeżeli masz zamiar iść wzdłuż niej aż dokońca, tobędziesz musiał się przyzwyczaić doprzechodzenia przez rzeki. Pozwól sobie jednak coś poradzić. Trzymajcie się tegobrzegu, dopóki nie dotrzecie dodużegowiru. Na płaskimodcinkurzeka dzieli się na kanały, a mniejsze odnogi są łatwiejsze doprzejścia niż jedna duża rzeka. Dotegoczasuzdążysię ocieplić. Jeżeli będziecie chcieli odwiedzić Sarmunai, topoprzebyciurzeki skierujcie się na północ. –Jak dalekojest dowiru?– zapytał Jondalar. –Naszkicuję wamplan– powiedział Laduni, wyciągając krzemiennynóż. – Lanalia podaj mi kawałek kory. Może inni będą mogli potemdodać więcej szczegółów. Biorąc pod uwagę przejścia przez rzekę i polowania podrodze, topowinniście dolata dotrzeć domiejsca, w którymrzeka skręca na południe. –Lato– dumał Jondalar. – Jestemjuż tak zmęczonylodemi śniegiem, że nie mogę się już doczekać lata. Przydałobymi się trochę ciepła. – Spostrzegł ponownie nogę Lanali obok swojej i położył dłońna jej udzie. . 3. Pierwsze gwiazdyrozbłysłyjuż na wieczornymniebie. Ayla ostrożnie schodziła postromym, skalistymzboczuwąwozu. Gdytylkoznalazła się poza krawędzią, wiatr gwałtownie ucichł. Przystanęła na chwilę, abynacieszyć się panującymtuspokojem. Ale ścianywąwozuprzesłoniłyrównież światło. Zanimdotarła na dół, gęste zarośla wzdłuż małej rzeczki stałysię jedynie plątaniną kształtów na tle ruchomegoodbicia kroci błyszczącychw górze punkcików. Ayla wypiła duży, odświeżającyłyk wodyz rzeki, a potem, poomacku, zagłębiła się w gęstymmrokuczającymsię w pobliżuścian. Nie kłopotała się rozbijaniemnamiotu, po prosturozłożyła futroi owinęła się nim. Czuła się bezpiecznie, mając za plecami ścianę, owiele bardziej niż wtedy, gdysię układała dosnuna równinie podnamiotem. Przed zaśnięciemprzyglądała się pyzatemu, niemal pełnemuobliczuksiężyca wiszącegonadkrawędzią wąwozu. Obudziła się z krzykiem! Poderwała się – napełniona przerażeniem, z pulsującymi skroniami i walącymsercem– i wpatrywała w ledwie widoczne w ciemności kształtyprzedsobą. Podskoczyła na huk grzmotu, jednocześnie oślepiła ją błyskawica. Zdrżeniemobserwowała wysoką sosnę, która trafiona piorunem, rozszczepiła się i jedna połowa powoli się przewracała, niżej uczepiona nadal doocalałej połowy. Tobył niezwykływidok, płonące drzewoprzyświecałoswej własnej śmierci, rzucając groteskowe cienie na ścianę wąwozu. Ogieńpryskał i syczał, gasnąc w strumieniachulewnegodeszczu. Ayla przysunęła się bliżej ścianynadal nieświadoma ciepłychłez i zimnychkropli spływającychjej potwarzy. Pierwszy, odległygrzmot, przypominającywstrząsające ziemią dudnienie, wywołał z popiołów ukrytychwspomnieńjednoz nich;koszmar senny, któregonigdynie mogła po obudzeniusię w pełni zapamiętać, i któryzawsze pozostawiał w niej obrzydliwe uczucie niepokojui przejmującegożalu. Kolejnybłysk, a ponimgłośnyhuk momentalnie wypełniły czarną pustkę niesamowitą jasnością i postrzępionypieńdrzewa złamał się niczymgałązka podmocarnympalcempłynącej z nieba światłości. Drżąc bardziej z lękuniż wilgoci, przenikającej jej odzienie, ścisnęła amulet, czepiając się wszystkiego, coobiecywałojej ochronę. Jej strachtylkow części był reakcją na

błyskawice i grzmoty. Ayla nie przepadała za burzami, ale była donichprzyzwyczajona;częstobyłybardziej pomocne niż szkodliwe. Jej lęk był pozostałością posennym koszmarze otrzęsieniuziemi. Trzęsienia ziemi byłyzłem, które nigdynie omieszkałoprzynieść z sobą spustoszenia i straszliwychzmianw jej życiui nie byłonic, czegobałabysię bardziej. W końcuuprzytomniła sobie, że jest mokra, i wyciągnęła z nosideł skórzanynamiot. Rozciągnęła gonadfutremdospania i zakopała się podnimz głową. Drżała jeszcze długo potem, gdysię ogrzała, ale w miarę upływunocyburza słabła i w końcuAyla zasnęła. Powietrze wczesnegoporanka byłopełne świergotu, szczebiotui ochrypłegokrakania. Ayla odrzuciła przykrycie i rozejrzała się dookoła z zachwytem. Otaczał ją świat pełen zieloności, wilgotnej jeszcze podeszczui błyszczącej w porannymsłońcu. Była na szerokiej kamienistej plaży, w miejscu, gdzie mała rzeczka zakręcała na wschód, płynąc krętym korytemgłównie na południe. Na przeciwnymbrzegurządciemnozielonychsosensięgał jedynie dokrawędzi znajdującej się z tyłuściany. Każdyczubek wystającyponadkrawędź rzecznegowąwozubył przycinanyprzez porywiste wiatrywiejące na rozciągającychsię wyżej stepach. Nadawałotonajwyższymdrzewomosobliwywyglądi wymuszałogęste ugałęzienie. Strzeliste olbrzymy, oniemal symetrycznychkształtach, które zakłócałyjedynie rosnące podkątemprostymdopni czubki drzew, wznosiłysię jedenobok drugiego. Wyrastałyz wąskiego paska ziemi poprzeciwnej stronie rzeki, pomiędzybrzegiema ścianą, niektóre tak bliskowody, że byłowidać ichnagie korzenie. Potej stronie rzeki, patrząc w górę jej biegu, gibkie wierzbypochylałysię i moczyłyswe długie, bladozielone witki w wodzie. W delikatnychpodmuchachwiatrudrżałyliście na gałęziachwysokichosik. Brzozyobiałej korze rosływ kępach, podczas gdyichkuzynki, olchy, byłyjedynie wysokimi krzewami. Drzewa oplatałypnącza, a nadbrzegiemwody tłoczyłysię różnorakie, pełne liści krzaki. Ayla tak długowędrowała już wysuszonymi stepami, że zapomniała, jak piękna może być zieleń. Rzeczka migotała zapraszająco. Niepomna na strachwywołanyburzą, zerwała się na nogi i pobiegła przez plażę. Pierwszą jej myślą było:napić się. Następnie wiedziona gwałtownymimpulsemodwiązała długi rzemieńswegookrycia, zdjęła amulet i rzuciła się dowody. Brzegszybkoopadał, więc zanurkowała, a potempopłynęła na przeciwną stronę. Woda była zimna i orzeźwiająca, z przyjemnością zmywała z siebie kurz i brudstepów. Popłynęła w górę rzeczki i czuła, jak prądprzybiera na sile, a woda ochładza się w miarę jak pionowe ścianysię zbiegają, zawężając koryto, Przewróciła się na plecyi kołysząc się na powierzchni wodypozwoliła się nieść prądowi w dół rzeki. Wpatrywała się w głęboki błękit wypełniającyprzestrzeńpomiędzywysokimi brzegami, wtemzauważyła ciemnyotwór w ścianie naprzeciwkoswej plaży. Czyżbytobyła jaskinia?– pomyślała z nagłym podnieceniem. Ciekawa jestem, czytrudnobyłobysię doniej dostać? Wyszła na plażę i usiadła na ciepłychkamieniach, abyosuszyć się na słońcu. Jej wzrok przyciągnęłyptaszki żywokrzątające się w pobliżuzarośli;wyciągałydżdżownice, sprowadzone bliskopowierzchni nocnymdeszczem, i skakałyz gałązki na gałązkę, objadając ciężkie odjagódkrzaki. –Patrzcie na te jagody!Jakie one duże – pomyślała. Na jej widok ptaki się poderwałyz głośnymfurkotemskrzydeł, a potemusiadływ pobliżu. Ayla pełnymi garściami napychała doust słodkie i soczyste jagody. Pozaspokojeniupierwszegogłoduopłukała ręce i nałożyła amulet. Spojrzała na swe brudne, poplamione i przepotniałe okrycie i zmarszczyła nosek. Nie miała innego. Przedodejściemz klanuwróciła dopełnej gruzu– przez trzęsienie ziemi – jaskini, abyzabrać swoje ubranie, jedzenie i namiot, ale wtedymyślała jedynie oprzeżyciu, a nie otym, czybędzie potrzebowała letniegookrycia na zmianę. Teraz znowumyślała oprzeżyciu. Rozpaczliwe myśli, które nawiedzałyją na suchychi posępnychstepach, rozproszyła świeża zieleńdoliny. Jednakże jagody, zamiast zaspokoić głód, pobudziłyjeszcze jej apetyt. Chciała zjeść coś bardziej pożywnegoi poszła domiejsca swegonoclegupoprocę. Rozłożyła mokrą skórę namiotui wilgotne futrona ciepłychkamieniach, potemnałożyła swe brudne okrycie i zaczęła rozglądać się za krągłymi kamieniami. Dokładniejsza obserwacja ujawniła, że plaża była bogata nie tylkow kamienie. Znajdowałosię turównież drewno, wyrzucone przez wodę, i pobielałe kości, znaczna ichczęść była zgromadzona w wielkiej stercie upodnóża wystającej ściany. Gwałtowne wiosenne powodzie wyrywałydrzewa i porywałyz sobą nieostrożne zwierzęta, niosąc je przez wąski, skalistyprzesmyk w górę biegurzeczki i ciskając z trzaskiemw ślepyzaułek przyścianie, w miejscu, gdzie woda, wirując i kotłując się, zakręcała. Ayla dostrzegła stertę olbrzymiegoporoża, długichrogów tura i kilkuogromnych, zakręconychkłów;nawet potężne mamutynie mogłysię oprzeć sile powodzi. Duże otoczaki również trafiałysię na tym składowisku, ale oczykobietyzwęziłysię na widok kilkuśredniej wielkości, kredowoszarychkamieni. –Tokrzemień!– powiedziała dosiebie podokładniejszymobejrzeniu. – Jestemtegopewna. Potrzebnymi odpowiedni kamień, abyrozbić jedenz nich, żebysię całkowicie upewnić. Ayla w podnieceniurozglądała się pobrzeguw poszukiwaniugładkiego, owalnegokamienia, którymogłabywygodnie trzymać w dłoni. Znalazła goi rozbiła kredową osłonę, otaczającą bułę krzemionki. Kawałek białawej osłonki odłupał się, odsłaniając matowyblask ciemnegoszaregokamienia, któryznajdował się w środku. –Tokrzemień!Wiedziałam!– Zaczęła pospiesznie myśleć owszystkichnarzędziach, które mogła z niegozrobić. – Mogę nawet zrobić kilka na zapas. Nie musiałabymwtedytak bardzomartwić się tym, że któreś zniszczę. – Wyciągnęła jeszcze kilka ciężkichkamieni, wypłukanychz ichkredowegołoża dalekow górze strumienia i niesionychprzez rwący nurt, dopóki nie spoczęłyustópkamiennej ściany. Toodkrycie zachęciłoją dodalszegobadania terenu. Ściana, która podczas powodzi stanowiła barierę dla rwącegopotoku, sterczała wysunięta w kierunkuwewnętrznej krzywiznykoryta rzeki. W normalnychwarunkachpoziom wodybył na tyle niski, że pozwalał łatwoją obejść. Ayla spojrzał w dół i zatrzymała się. Przednią rozciągała się dolina, którą dostrzegła z góry. Za zakrętemrzeka się rozlewała szerzej, burząc się na wystającychna płyciźnie kamieniach. Płynęła na wschódupodnóża stromej ścianywąwozu. Drzewa i krzewy, osłonięte przedprzenikliwymi wiatrami, dorastaływzdłuż brzegu, na którymstała Ayla, pełne swej wysokości. Polewej, za kamienną barierą, ściana wąwozusię pochylała, przechodząc w coraz łagodniejszystok, którystopniowostapiał się z rozciągającymi się na północyi wschodzie stepami. Przednią roztaczał się widok na rozległą dolinę porośniętą bujną, dojrzałą trawą, falującą w podmuchachwiatruwiejącegow dół północnegostoku. Pośrodkudolinypasłosię małe stadkostepowychkoni. Ayla, napawając się pięknemi spokojemtej sceny, nie mogła wprost uwierzyć, że takie miejsce może istnieć pośrodkusuchych, wietrznychstepów. Dolina była oazą ukrytą w rozpadlinie wyschniętej krainyłąk;mikroświatemobfitości, w którymnatura ograniczona utylitarną gospodarką stepów, rozkwitała nadwyraz bujnie, kiedytylkomiała kutemu okazję. Kobieta przyglądała się z zainteresowaniemkoniom. Byłyzwierzętami krzepkimi, okrępej budowie ciała, raczej z krótkimi nogami, mocnymi karkami i ciężkimi głowami o dużychnosach, które przypominałyjej duże, zwisające nosyniektórychludzi z jej klanu. Miałygęstą, kudłatą sierść i krótkie sztywne grzywy. Większość z nichbyła umaszczona w odcieniachodjasnobułanychdociemnobułanych, choć trafiałysię i myszate. Trochę na uboczustał jasnobułanyogier i Ayla zauważyła kilka źrebaków tej samej maści. Ogier uniósł łeb, potrząsając swą krótką grzywą i zarżał. –Dumnyjesteś ze swegoklanu, prawda?– skinęła muz uśmiechem. Ruszyła przez łąkę w pobliżukrzaków obrastającychstrumień. Bezwiednie szeregowała w myślachwidziane roślinyze względuna ichlecznicze i odżywcze właściwości. Częścią jej wyszkolenia, jakouzdrowicielki, byłopoznanie i zbieranie roślinprzydatnychw magicznej sztuce uzdrawiania i bardzoniewiele byłotakich, którychbynatychmiast nie rozpoznała. Tymrazemjej celembyłowyszukanie pożywienia. Zauważyła liście i wysuszonykwiatostan, którywskazywał na dziką marchewkę znajdującą się podziemią. Minęła ją jednak tak, jakbyjej nie spostrzegła. Wrażenie tojednak byłomylące. Ayla zapamięta tomiejsce tak dokładnie, jakbyje zaznaczyła, a roślinyprzecież nie zmienią swegomiejsca. Dostrzegła bowiemtropzająca i w tej chwili była skoncentrowana na zdobyciumięsa. W milczeniu, z wprawą właściwą doświadczonemułowcy, podążała świeżymtropem, za przygiętymi źdźbłami trawy, delikatnymślademna piaskui tuż przedsobą rozpoznała kształt zwierzęcia kryjącegosię podmaskującą osłoną. Wyciągnęła procę zza rzemienia w pasie i sięgnęła dofałdyw okryciupodwa kamienie. Gdyzając się zerwał, była już gotowa. Zbezwiedną gracją uzyskaną przez lata ćwiczeńwyrzuciła kamień, a w sekundę potemnastępnyi usłyszała miłe dla ucha "pac, pac". Oba pociski trafiłyswój cel. Ayla podniosła zdobycz i cofnęła się myślami doczasu, kiedyuczyła się techniki strzelania dwoma kamieniami. Pełna zarozumiałości próba zabicia rysia całkowicie uzmysłowiła jej słabe punktystarej techniki. Ale trzeba byłodługichćwiczeń, abyudoskonalić metodę posyłania następnegokamienia dokładnie śladempierwszegoi zapewnić w tensposób celność szybkiegorzutudwoma kamieniami. W drodze powrotnej obcięła gałąź z drzewa, zaostrzyła jedenkoniec i wygrzebywała nią dziką marchewkę. Schowała ją w fałdzie okrycia i zanimwróciła na brzeg, ucięła dwie rozwidlone gałęzie. Położyła zająca i marchewkę, a potemwyciągnęła z kosza nosideł świder oraz podstawkę dorozniecania ognia i zabrała się dozbierania suchegodrewna z

dużej stertywyrzuconychprzez wodę kości i gąszczuzwalonychdrzew. Tymsamymnarzędziem, którymostrzyła kij dowygrzebywania warzyw, tymze szczerbą w kształcie Vna ostrymkońcu, oczyściła z nierówności suchykij. Potemzłuszczyła luźną kosmatą korę ze starychłodygbylicyi wysuszone kłaczki z nasionwierzbówki. Znalazła wygodne miejsce dosiedzenia, następnie posortowała drewnoze względuna wielkość i poukładała wokół siebie hubę, podpałkę i większe kawałki drewna. Sprawdziła podstawkę, kawałek suchegopowojnika, i wyryła małą szczerbę wzdłuż jednegokońca krzemiennymświdrem. Włożyła koniec kija z zeszłorocznej, wysuszonej bazi dootworu, abysprawdzić wielkość. Ułożyła kłaczki z wierzbówki w gniazdkuz włóknistej korypodnacięciempodstawki dorozniecania ognia – i przytrzymała ją stopą, potemumieściła koniec patyka w szczerbie i wzięła głęboki oddech. Rozniecanie ognia wymagałokoncentracji. Uchwyciła koniec kija pomiędzyzłożone dłonie i zaczęła nimobracać, wywierając przytymnacisk na podłoże. Obracanie z jednoczesnymstałymnaciskaniempowodowało przesuwanie się jej dłoni w dół tak, że nieomal dotykałypodstawki. Gdybymiała kogoś dopomocy, towłaśnie teraz byłbyodpowiedni moment, abytenktoś zaczął obrót kija od góry. Ale że była sama, musiała puścić kij na dole i szybkozłapać ponownie na górze, nie gubiąc przytymrytmuwirowania kija, ani też nie zwalniając naciskuna dłużej niż mgnienie oka. W przeciwnymrazie ciepłowytworzone przez tarcie rozproszyłobysię i nie byłobyna tyle duże, abydrewnozaczęłosię tlić. Tobyła ciężka praca, bez chwili wytchnienia. Ayla wpadła w rytm, nie bacząc na pot perlącysię na czole i zaczynającystrużkami ściekać jej na oczy. Przynieprzerwanymruchuotwór się pogłębiał i zbierał się w nimpył z miękkiegodrewna. Poczuła swądpalonegodrewna i spostrzegła, że szczerba pociemniała, zanimjeszcze zauważyła smużkę dymu, tozdopingowałoją donieprzerywania pracy, choć bolałyją ramiona. Wreszcie małyżarzącysię kawałeczek drewienka przepalił podstawkę i spadł na umieszczoną podspodemsuchą hubkę. Następnyetapbył jeszcze trudniejszy. Gdybydrewienkozgasło, musiałabyzaczynać wszystkoodpoczątku. Pochyliła się tak nisko, że czuła na twarzygorąco, które biłoz tlącegosię drewna, i zaczęła na nie dmuchać. Obserwowała, jak przykażdymoddechurobi się jaśniejsze, a potem przygasa, gdyponownie nabierała powietrza. Przytknęła cieniutkie strużynki doodrobinytlącegosię drewna i patrzyła, jak jaśnieją, a potemciemnieją nie zapalając się. Wtem wystrzelił maleńki płomyczek. Dmuchnęła mocniej, dokładając wiórków, a gdyjuż mała kupka się zapaliła, dodała kilka kawałków podpałki. Odpoczęła dopierowtedy, gdyduża kłoda drewna płonęła jasnympłomieniem. Ogniskobyłorozpalone. Zgromadziła w pobliżujeszcze kilka kawałków drewna;poteminnym, trochę większym, wyszczerbionymnarzędziemoczyściła z koryzieloną gałąź, której używała dowygrzebywania dzikiej marchewki. Poobustronachogniska wbiła kije, rozwidleniami kugórze tak, abypasowała donichdobrze zaostrzona gałąź, a później przystąpiła dozdejmowania skóryz zająca. Zanimogieńprzygasł i zostałyponimjedynie żarzące się drewienka, zając był już nabityna kij i gotowydopieczenia. Zaczęła zawijać wnętrzności w skórę, żebysię ichpozbyć, tak jak toczyniła w czasie wędrówki, lecz potemzmieniła zamiar. –Mogłabymwykorzystać tofuterko– pomyślała. – Zajęłobymi todzieńlubdwa… Opłukała dziką marchewkę w rzece – i krew ze swychdłoni – i zawinęła ją w liście babki. Duże, włókniste liście byłyjadalne, ale pamiętała, że można ichbyłoużywać również jakomocnych, uzdrawiającychopatrunków na ranylubstłuczenia. Położyła owiniętą w liście dziką marchewkę obok żaru. Ayla usiadła i odpoczęła chwilę, a potemzdecydowała się zachować futerko. W czasie, gdyjedzenie się gotowało, oczyściła wewnętrzną stronę skóryz naczyńkrwionośnych, cebulek włosowychi błonza pomocą złamanegoskrobaka i pomyślała, że trzeba byzrobić nowy. Podczas pracymruczała monotonnie, pozwalając swobodnie wędrować swymmyślom. – Może powinnamzostać tukilka dni, skończyć wyprawiać skórę. I tak muszę zrobić parę nowychnarzędzi. Można byspróbować dostać się dotegootworuw ścianie, znajdującegosię w górze rzeki. Tenzając zaczyna ładnie pachnieć. Jaskinia ochroniłabymnie przeddeszczem, choć może nie nadawać się doużytku. Wstała i obróciła rożen, i znowuobrabiała skórę, ale już z drugiej strony. – Nie mogę zostać zbyt długo. Muszę przedzimą odszukać ludzi. – Przerwała oskrobywanie skóry, koncentrując się nagle na wewnętrznymniepokoju, któregonigdynie ukrywała zbyt głęboko. – Gdzie oni są?Iza mówiła, że na kontynencie jest wieluInnych. Dlaczegonie mogę ichznaleźć?Comamzrobić, Izo?Bez ostrzeżenia łzywypełniłyjej oczyi popłynęływ dół. – Och, Izo, tak bardzoza tobą tęsknię. I za Crebem. I za Ubą. I za Durcem, moim dzieckiem…moje dziecko. Tak bardzocię pragnęłam, Durc, i byłotak ciężko. I nie jesteś zdeformowany, jedynie odrobinę inny. Tak jak ja. Nie, nie jak ja. Tyjesteś członkiemklanu, będziesz jedynie trochę wyższyi twoja głowa wygląda niecoinaczej. Pewnegodnia będziesz wielkimmyśliwym. I będziesz dobryw strzelaniuz procy. I będziesz biegał szybciej odinnych. Wygrasz wszystkie wyścigi na ZgromadzeniachKlanu. Być może nie będziesz wygrywał w zapasach, możesz nie będziesz aż tak silny, ale będziesz silny. Ktojednak będzie się bawił z tobą w wydawanie dźwięków?I ktobędzie wydawał z tobą radosne dźwięki? Muszę przestać – zganiła siebie samą, ocierając łzywierzchemdłoni. – Powinnambyć zadowolona, że jesteś wśródludzi, którzycię kochają, Durc. Agdybędziesz starszy, przyjdzie Ura i zostanie twoją partnerką. Oda obiecała przygotować ją dotego, abybyła dla ciebie dobrą kobietą. Ura też nie jest zdeformowana. Jest jedynie inna, jak ty. Ciekawa jestem, czyja kiedykolwiek znajdę sobie partnera? Ayla poderwała się, abysprawdzić jedzenie i abyzająć się czymś, coodciągnie jej umysł odtychmyśli. Mięsobyłobardziej surowe niż lubiła, ale zdecydowała, że jest wystarczającoupieczone. Dzikie marchewki, małe i jasnożółte, byłymiękkie i miałysłodkoostrysmak. Brakowałojej soli, która zawsze była dostępna w pobliżuwewnętrznego morza, ale apetyt był najlepszą przyprawą. Pozwoliła reszcie zająca piec się trochę dłużej, a sama w tymczasie oskrobywała skórę, czując się poposiłkuowiele lepiej. Słońce byłojuż wysoko, gdypostanowiła zbadać otwór w ścianie. Rozebrała się, przepłynęła przez rzekę i wspięła się powystającychkorzeniach, abywydostać się z głębokiej wody. Trudnobyłowdrapywać się poprawie pionowej skale. Zastanawiała się, czyopłacałobysię tak wysilać, nawet gdybyznalazła jaskinię. Nie mogła się jednak oprzeć rozczarowaniupodotarciuna wąską półkę przedciemnymotworem. Stwierdziła bowiem, że był onjedynie niewiele większyodzagłębienia w skale. Zapachhienydochodzącyz zacienionegokąta mówił, że musi tuprowadzić łatwiejsza droga ze stepów, ale nie byłotammiejsca dla nikogowiększegoodhien. Odwróciła się, abyzejść na dół, poczymobróciła się jeszcze bardziej. W dole biegurzeczki, trochę niżej, na przeciwnej ścianie, mogła dostrzec szczyt skalnej bariery, która wystawała w kierunkuzakrętu. Była toszeroka półka, a za nią, w stromej ścianie, spostrzegła innyotwór, owiele głębszy. Ze swojegopunktuobserwacyjnegowidziała spadzistą, ale możliwą dopokonania drogę w górę. Serce jej biłoz podniecenia. Jeżeli będzie tamjaskinia, wszystkojednojak duża, tobędzie miała suche miejsce dospędzenia nocy. W połowie drogi w dół skoczyła dowody, nie mogąc się doczekać chwili, w której zbada nowe odkrycie. Musiałamją minąć, schodząc w dół zeszłej nocy, pomyślała, ruszając w górę. Byłozbyt ciemno, abywidzieć:Wtemprzypomniała sobie, że donie znanej jaskini zawsze trzeba zbliżać się ostrożnie, i wróciła poswą procę i kilka kamieni. Chociaż poprzedniobardzoostrożnie szukała poomackudrogi w dół, toteraz stwierdziła, że przydobrymoświetleniunie musi używać rąk. Przez tysiąclecia rzeka wcięła się ostrow przeciwnybrzeg;ściana z tej stronynie była tak stroma. Ayla trzymała procę w pogotowiu, zbliżyła się doskalnegowystępui posuwała się dalej ostrożnie. Wszystkie jej zmysłybyływyostrzone. Nadsłuchiwała, czynie usłyszyoddechów lubjakiejś szamotaniny;wypatrywała jakichkolwiek śladów mówiącychoostatnich mieszkańcach;węszyła, szerokootwierając usta, abybrodawki smakowe pomogływychwycić zapachcharakterystycznej woni zwierząt mięsożernychlubświeżegobądź nieco nadpsutegomięsa;starała się wyczuć skórą najlżejsze uczucie ciepła płynącegoz jaskini;zdała się na instynkt, bezszelestnie zbliżając się dootworu. Trzymała się bliskościany, zakradła się dociemnej dziuryi zajrzała dośrodka. Nie zobaczyła nic. Otwór, skierowanyna południowyzachód, był mały. Nie dotykała gocoprawda głową, ale mogła touczynić wyciągniętą ręką. Dnojaskini opadałoprzywejściuw dół, ale potem wyrównywałosię. Przyniesionywiatremżółtoziemi pozostałości pozwierzętach, które korzystaływ przeszłości z jaskini, utworzyływarstwę gleby. Pierwotnie, nierówne i kamieniste dnojaskini byłoteraz suchą, ubitą warstwą ziemi. Zerkając zza węgła, Ayla nie wykryła żadnychśladów świadczącychotym, że jaskinia była ostatnioużywana. Wśliznęła się cichodośrodka, zauważając, jak chłodnotambyło ~w porównaniuz gorącą słoneczną półką, i czekała, abyoczyprzyzwyczaiłysię domrocznegownętrza. W jaskini byłojaśniej, niż się spodziewała. Zrozumiała dlaczego, gdysię zagłębiła bardziej i zobaczyła światłowpadające przez otwór w górze, ponadwejściem. Doceniła natychmiast praktyczną wartość tegootworu. Pozwalałbyonna wydostawanie się dymu, bez wypełniania górnychpartii jaskini, cobyłowyraźną korzyścią.

Gdyoczyprzyzwyczaiłysię domroku, stwierdziła, że zdumiewającodobrze widzi. Oczywiście była w tymspora zasługa wpadającegoświatła. Jaskinia nie była duża, ale i też nie była mała. Ścianyza wejściemsię rozchylałyi biegłydoprawie pionowej ścianytylnej. Zgrubsza rzecz biorąc, wnętrze miałokształt trójkąta, okątachuwejścia i przyścianie wschodniej większychniż przyścianie zachodniej. Najciemniejszymmiejscembył wschodni róg;miejsce, które trzeba byłozbadać w pierwszymrzędzie. Skradała się powoli wzdłuż wschodniej ściany, bacznie wypatrując szpar czyprzejść mogącychprowadzić dogłębszychzakątków kryjącychniebezpieczeństwa. W pobliżu ciemnegoroguleżał stos odłupanychodścianykawałków skały. Wspięła się pokamieniach, czując znajdującą się podnimi pustkę. Chciała pójść połuczywo, ale zmieniła zamiar. Nie słyszała ani nie wyczuła oznak życia i mogła widzieć na niewielką odległość. Przekładając procę i kamienie dojednej ręki, żałowała, że nie nałożyła okrycia, w którymmiałabygdzie schować broń. Podciągnęła się na skalnywystęp. Ciemnyotwór był niski;musiała się schylić, abywejść dośrodka. Ale był totylkoniewielki zakątek, którykończył się w miejscu, gdzie sklepienie schodziłosię z dnemjaskini, tworząc małą niszę. W głębi leżała sterta kości. Sięgnęła pojedną z nich, potemzeszła na dół i wzdłuż tylnej, a potemzachodniej ścianydoszła dowyjścia. Tobyła ślepa jaskinia i nie licząc małej niszy, nie miała innychpomieszczeńlubtuneli wiodącychdonie znanychmiejsc. Robiła wrażenie przytulnej i bezpiecznej. Ayla poszła na skraj rozciągającegosię przedjaskinie tarasu, osłoniła oczyprzedjasnymi promieniami słońca i rozejrzała się dookoła. Stała na szczycie wystającej ściany. Poniżej, z prawej strony, sterczałonaniesione przez wodę drewnoi kości obok kamienistej plaży. Polewej, rozciągał się widok na dolinę. W oddali rzeka zakręcała ponownie na południe, wijąc się wokół podnóża stromej ściany, podczas gdylewa ściana opadała i przechodziła w step. Przyjrzała się trzymanej w dłoni kości. Tobyła długa kość tylnej nogi olbrzymiegojelenia, stara i wysuszona, z wyraźnymi śladami zębów w miejscu, gdzie została rozłupana przez napastnika, abymógł się dostać doszpiku. Wzór zostawionyprzez zębyi sposób, w jaki kość była nadgryziona, wyglądał znajomo. Była pewna, że pozostawił je kot. Znała drapieżniki lepiej niż ktokolwiek w klanie. Tona nichnauczyła się swej techniki polowania, ale jedynie na tychnajmniejszychi średnichrozmiarów. Te śladypozostawił dużykot, bardzodużykot. Okręciła się i ponownie spojrzała na jaskinię. Lew jaskiniowy!Tukiedyś musiałobyć legowiskolwa jaskiniowego. Nisza była świetnymmiejscemdla lwicyi jej małych, pomyślała. Może nie powinnamspędzać tunocy. Może nie być tubezpiecznie. Ponownie spojrzała na kość. Ale ona jest bardzostara i jaskinia nie była używana odlat. Apoza tymogieńw pobliżuwejścia odstraszyzwierzęta. Tomiła jaskinia. Niewiele jaskińjest tak miłych. Dużomiejsca w środku, dobre suche podłoże. Nie myślę, abyw środkurobiłosię mokro, wiosenne powodzie nie sięgają tak wysoko. Jest nawet otwór na dym. Myślę, że pójdę pomoje futroi kosz, i trochę drzewa, i przyniosę ogień. Ayla pospieszyła na plażę. Popowrocie rozłożyła skórę namiotui futro na ciepłychkamieniachskalnej półki i wstawiła kosz dojaskini, potemprzyniosła kilka polan. Może przyniosę również kilka kamieni na palenisko, pomyślała schodząc ponownie na dół. Wtemsię zatrzymała. Pocomi kamienie na palenisko?Zostaję tylkona kilka dni. Muszę dalej się rozglądać za ludźmi. Muszę ichznaleźć przednastaniemzimy… Ajeżeli nie znajdę ludzi?Ta myśl prześladowała ją oddłuższegoczasu, ale nigdyprzedtemnie pozwoliła sobie na jej dokładne sformułowanie;wiążące się z nią następstwa były zbyt przerażające. Cozrobię, gdyzima nadejdzie, a ja nadal nie znajdę ludzi?Nie będę miała żadnychzapasów żywności. Nie będę miała miejsca, które bybyłosuche i ciepłe, osłonięte odwiatrów i śniegu. Nie będę miała jaskini, by… Ponownie spojrzała na jaskinię, potemna wspaniale osłoniętą dolinę i stadokoni pasącychsię w oddali na łące, potemznowuna jaskinię. Todla mnie idealna jaskinia, powiedziała dosiebie. Długomusiałabymszukać drugiej równie dobrej. I dolina. Mogę zbierać, polować i gromadzić żywność. Jest tuwoda i więcej drewna, niż potrzeba, aby przetrwać zimę, wiele zim. Jest tukrzemień. I nie ma wiatru. Jest tuwszystko, czegomi potrzeba – z wyjątkiemludzi. Nie wiem, czywytrzymamsamotnie całą zimę. Jest już tak blisko. Muszę wkrótce zacząć gromadzić wystarczającodużopożywienia. Skądmogę mieć pewność, że kogoś spotkam, skorodotądnikogonie spotkałam?Ajeżeli już znajdę Innych, toskądmogę wiedzieć, że pozwolą mi zostać. Nie znamich. Niektórzyz nichsą równie źli, jak Broud. Patrzcie, cosię stałoz biedną Odą. Powiedziała, że mężczyzna któryją zniewolił, tak jak Broudzniewolił mnie, był jednymz Innych. Mówiła, że wyglądają tak, jak ja. Acobędzie jeżeli oni wszyscysą tacy, jak on?Ayla ponownie spojrzał na jaskinię, a potemna dolinę. Obeszła skalną półkę dookoła, skopnęła z brzeguluźnykamień, popatrzyła na konie, a po chwili podjęła decyzję. –Konie – rzekła. – Zostanę przez jakiś czas w waszej dolinie. Wiosną mogę znowuzacząć rozglądać się za Innymi. Ale teraz, jeżeli nie przygotuję się dozimy, tona wiosnę nie będę żyła. – Ayla przemówiła dokoni, używając jedynie kilkudźwięków, krótkichi gardłowych. Dźwięków używała jedynie dla imionlubpodkreślenia bogatego, skomplikowanegoi całkowicie zrozumiałegojęzyka, którymposługiwała się za pomocą płynnych, pełnychgracji ruchów rąk. Tobył jedynyjęzyk, jaki pamiętała. Popodjęciudecyzji Ayla poczuła ulgę. Lękała się myśli oopuszczeniutej miłej dolinyi stawieniuczoła kolejnymdniommęczącej wędrówki przez wysuszone, smagane wiatrem stepy, lękała się już samej myśli owędrówce. Zbiegła na kamienistą plażę i zatrzymała się, abywziąć okrycie i amulet. Gdysięgnęła pomałyskórzanyworeczek, zauważyła błysk małegokawałka lodu. Jak lódmoże tubyć w środkulata?– zastanawiała się, podnosząc go. Nie był zimny;miał twarde, równe brzegi i gładkie płaskie ściany. Obracała go, oglądając ze wszystkich stroni obserwując jak ścianki migotaływ słońcu. Wtemzdarzyłosię, iż odwróciła gopodwłaściwymdla pryzmatukątemi rozszczepił onświatłosłoneczne na pełne widmo kolorów. Dziewczyna wstrzymała oddechna widok tęczy, którą rzuciła na ziemię. Ayla nie widziała nigdyczystegokryształukwarcu. Kryształ, jak krzemionka i wiele innychkamieni na plaży, był kamieniemnarzutowym– nie pochodził z tegomiejsca. Błyszczącykamieńzostał wyrwanyz miejsca swego urodzenia przez jeszcze większyżywioł – lód– i niesionyprzez jegorozpuszczoną postać tak długo, dopóki nie spoczął w namułowej glinie lodowcowegostrumienia. Nagle Ayla poczuła chłód, ciarki jej przeszłypoplecachi usiadła, zbyt wstrząśnięta, abyna stojącorozmyślać nadznaczeniemkamienia. Przypomniała sobie, coCrebpowiedział jej dawnotemu, gdybyła jeszcze małą dziewczynką… Była zima i staryDorvsnuł opowieści. Zastanawiała się nadlegendą, którą Dorvwłaśnie skończył i ze swoimi pytaniami zwróciła się doCreba. Todoprowadziłodowyjaśnienia znaczenia totemów. –Totemypotrzebują miejsca dożycia. Opuściłybytych, którzywłóczylibysię długobezdomni. Nie chciałabyś chyba, abytwój totemcię opuścił, prawda? Ayla sięgnęła doamuletu. –Ale mój totemnie opuścił mnie, chociaż byłamsamotna i nie miałamdomu. –Todlatego, że cię sprawdzał. Znalazł cię przecież, prawda?Lew Jaskiniowytosilnytotem, Aylo. Wybrał cię i może postanowił cię zawsze chronić, ponieważ cię wybrał – ale wszystkie totemysą szczęśliwsze, mając dom. Jeżeli będziesz na niegouważać, toonbędzie ci pomagał. Onci powie, cojest najlepsze. –Skądbędę towiedziała, Crebie?– zapytała Ayla. – Nigdynie widziałamducha Lwa Jaskiniowego. Skądbędę wiedziała, że totemmi coś mówi? –Nie możesz widzieć ducha swegototemu, ponieważ onjest częścią ciebie i jest wewnątrz ciebie. Onci powie. Musisz jedynie nauczyć się gorozumieć. Jeżeli będziesz miała podjąć decyzję, toonci pomoże. Da ci znak, jeżeli podejmiesz właściwą decyzję. –Jakiegorodzajuznak? –Trudnopowiedzieć. Zwykle tobywa coś specjalnegolubniezwykłego. Tomoże być kamień, któregonigdyprzedtemnie widziałaś, lubkorzeńoszczególnymkształcie, który będzie coś dla ciebie znaczył. Musisz nauczyć się rozumieć swymsercemi rozumem, nie oczami i uszami;wtedybędziesz wiedziała. Ale, gdynadejdzie tenczas i znajdziesz pozostawionyci przez totemznak, toschowaj godoswegoamuletu. Przyniesie ci szczęście. Lwie Jaskiniowy, czynadal masz mnie w swej opiece?Czytojest znak?Czypodjęłamwłaściwą decyzję?Czychcesz mi przez topowiedzieć, że powinnamzostać w tej dolinie? Ayla ujęła migotliwykryształ w dłonie i zamknęła oczy, próbując medytować tak, jak tozawsze czynił Creb;próbując słuchać sercemi umysłem;starając się uwierzyć, że wielki totemjej nie opuścił. Myślała osposobie, w jaki zmuszonoją doodejścia, i odniachdługiej, męczącej wędrówki, rozglądania się za swymi ludźmi, i omarszuna północ, zgodnie ze wskazówkami Izy. Na północ, dopóki…

LwyJaskiniowe!Mój totemprzysłał je, abypoleciłymi skręcić na zachód, abywskazałymi drogę dotej doliny. Chciał, abymją znalazła. Jest już zmęczonywędrówką i chce, aby tubył również i jegodom. Jaskinia była przedtemdomemlwów jaskiniowych. Odpowiada mutomiejsce. Nadal jest ze mną!Nie opuścił mnie! Zrozumienie tegoprzyniosłojej ulgę, uwolniłoodnapięcia, z któregonawet nie zdawała sobie sprawy. Uśmiechnęła się przez łzyi zaczęła rozwiązywać supłyna sznurku zamykającymmaływoreczek. Wysypała zawartość, poczymkolejnopodnosiła tocoznajdowałosię w środku. Najpierw kawałek czerwonej ochry. Każdyw klanie nosił kawałek magicznegoczerwonegokamienia;topierwsza rzecz w każdymamulecie, dawana w dzieńMog-ur, dzień objawienia totemów. Zwykle już maleńkie dzieci otrzymywałyswój totem, ale Ayla miała pięć lat, gdypoznała swój. Creboznajmił toniedługopoznalezieniujej przez Izę, gdy zaakceptowanojej przyjęcie doklanu. Ayla patrzyła na następnyprzedmiot, pocierając czterybliznyna nodze:skamieniałyodcisk amonitu. Tobył kamień, choć zdawał się muszlą jakiegoś morskiegostworzenia;pierwszyznak, jaki otrzymała odtotemu, sankcjonującyjej decyzję polowania za pomocą procy. Polowała jedynie na drapieżniki, nie zabijała innej zwierzyny, ponieważ zmarnowałabysię, jakoże nie mogła wrócić z nią dojaskini. Drapieżniki byłyzręczne i niebezpieczne, dzięki czemuucząc się na nie polować, nabrała niebywałej zręczności. Następnympodniesionymprzez Aylę przedmiotembył jej talizmanłowiecki, mały, poznaczonyochrą owal z kłów mamuta, któryotrzymała odsamegoBruna podczas owej przerażającej i fascynującej ceremonii, która uczyniła z niej Kobietę – Która Poluje. Dotknęła cienkiej bliznyna gardle, w miejscu, gdzie Crebją zadrasnął, abyutoczyć krwi w ofierze dla przodków. Następna rzecz miała dla niej szczególne znaczenie i nieomal ponownie nie wywołała łez. Trzymała mocnozaciśnięte w pięści trzy, złączone razem, świecące grudki pirytu. Otrzymała toodswegototemuna znak, że jej synbędzie żył. Ostatnimprzedmiotembył czarnymangan. Dał jej toMog-ur razemz kawałkiemduszykażdegoz członków klanu, gdy została szamanką. Nagle przyszła jej dogłowyniepokojąca myśl. Czyżbytoznaczyło, że Broudprzeklinając mnie, przeklął również wszystkichinnych?GdyIza umarła, Creb odebrał dusze, abynie zabrała ichz sobą doświata duchów. Nikt jednak nie zabrał ichode mnie. Ogarnęłoją niemiłe uczucie. Zawsze, odczasuZgromadzenia Klanu, na którymCrebdowiedział się w pewienniewytłumaczalnysposób, że była inna, nachodziłoją czasami to dziwne uczucie dezorientacji, tak jakbymyślała, że ją zmienił. Czuła mrowienie, miała wrażenie kłucia, mdłości i słabość oraz głęboki lęk przedtym, cojej śmierć mogła oznaczać dla klanu. Spróbowała się otrząsnąć z tegouczucia. Podniosła skórzanyworeczek i włożyła z powrotemdośrodka swoją kolekcję, a potemdodała doniej kryształ kwarcu. Zawiązała amulet i sprawdziła stanrzemyka, szukając najmniejszychśladów przetarcia. Crebpowiedział, że umrze, jeżeli gokiedykolwiek zgubi. Gdyponownie nałożyła gona szyję, to zauważyła, że jest odrobinę cięższy. Siedząc na kamienistej plaży, Ayla się zastanawiała, cosię wydarzyło, zanimją znaleziono. Nie mogła sobie przypomnieć nic ze swegowcześniejszegożycia. Tak bardzoróżniła się odwszystkichczłonków klanu. Zbyt wysoka, za blada, jej twarz w niczymnie przypominała twarzypozostałychczłonków klanu. Widziała swe odbicie w stawie;byłowstrętne. Broudmówił jej towystarczającoczęsto, ale wszyscyteż tak myśleli. Była dużą brzydką kobietą;żadenmężczyzna jej nie chciał. Ja również nigdynie chciałamżadnegoz nich, pomyślała. Iza mówiła, że potrzebnymi mój własnymężczyzna, ale czyktóryś z Innychbędzie mnie pragnął bardziej odmężczyznz klanu?Nikt nie chce dużej, brzydkiej kobiety. Pewnie równie dobrze mogłabymzostać tutaj. Skądmogę wiedzieć, czyznajdę partnera, nawet jeżeli odnajdę Innych? . 4. Jondalar przykucnął i obserwował stadopoprzez wysoką, złociściezieloną trawę, uginającą się podciężaremniedojrzałychkłosów. Intensywnegozapachukoni nie niósł suchy wiatr dmuchającyimw twarz. Pochodził odwyschniętegonawozu, którymnatarł swoje ciałoi trzymał podpachami, abyzabić swój własnyzapachna wypadek zmianywiatru. Gorące słońce świeciłona jegospotniałe zbrązowiałe plecy, a potwarzyciekłymustróżki potu;kosmyki ciemnychwłosów orozjaśnionychsłońcemkońcachoklejałymuczoło. Długie pasmowysunęłosię ze skórzanegowęzła na karkui wiatr zwiewał muje na twarz. Dookoła brzęczałymuchy, odczasudoczasusiadałyi gryzłygo. Lewe udozaczynałomu cierpnąć odkucania. Ledwie zauważał te drobne niedogodności. Całą uwagę skupiał na ogierze, którynerwowoparskał i stawał dęba, w pełni świadomniebezpieczeństwa, jakie zagrażałojego stadu. Klacze nadal się pasły, ale przesuwając się w pozornie przypadkowysposóbnibyzapora ustawiłysię pomiędzyswymi źrebakami a ludźmi. Thonolanz równymnapięciemkucał kilka kroków dalej. Jedenoszczeptrzymał na wysokości prawegoramienia, a drugi w lewej ręce. Spojrzał na brata. Jondalar uniósł głowę i mrugnął okiemw kierunkuciemnobułanej klaczy. Thonolanskinął głową, poprawiał przez chwilę oszczepdla lepszej równowagi i przygotowywał się doskoku. Jakbyna danysygnał, obaj poderwali się równocześnie i pognali w kierunkustada. Ogier stanął dęba, zarżał ostrzegawczoi ponownie stanął dęba. Thonolancisnął oszczepem w klacz, w tymczasie Jondalar biegł prostodosamca, krzycząc, machając i starając się gospłoszyć. Podstępsię udał. Ogier nie był przyzwyczajonydohałasujących drapieżników;czworonożni myśliwi atakowali, cichosię skradając. Końzarżał, ruszył w kierunkuczłowieka, poczymgwałtownie zawrócił i pogalopował za uciekającymstadem. Obaj bracia pobiegli w śladza nim. Ogier spostrzegł zostającą z tyłuklacz i ponaglał ją szczypaniemw boki. Człowiek krzyczał i wymachiwał rękoma, ale tymrazemogier nie ustępował pola, rzucając się pomiędzyludźmi a klaczą, nie dopuszczając ichdoniej, a jednocześnie próbując ją ponaglać. Klacz zrobiła jeszcze kilka chwiejnychkroków i stanęła ze zwieszonymłbem. OszczepThonolana sterczał jej z boku, a jaskrawoczerwone strużki plamiłyjej bułaną sierść i kapałyz matowychkosmyków. Jondalar się zbliżył, wycelował i rzucił oszczepem. Klacz szarpnęła się, potknęła, a potemupadła. W jej muskularnymkarku, poniżej sztywnej grzywy, tkwiłodrugie drzewce. Ogier przygalopował doniej, obwąchał delikatnie, a potemzarżał z wyzwaniemi pognał za swymstadem, abybronić żywych. –Pójdę porzeczy– powiedział Thonolan, gdybiegli truchtemdopowalonegozwierzęcia. – Łatwiej będzie przynieść wodę tutaj, niż zanieść konia nadrzekę. –Nie musimysuszyć wszystkiego. Zabierzmytyle, ile namtrLeba, nadrzekę, tonie będziemymusieli nosić tuwody. –Dlaczegonie?Przyniosę toporek dopołamania kości powiedział Thonolan, wzruszając ramionami i odszedł w kierunkurzeki. Jondalar wyciągnął z pochwyswój nóż z kościaną rękojeścią i naciął głębokogardłoklaczy. Wyciągnął oszczepyi obserwował kałużę krwi dookoła końskiegołba. –Gdypowrócisz doWielkiej Matki Ziemi topodziękuj jej rzekł domartwegokonia. Sięgnął doworeczka i nieświadomie zaczął pieścić kamienną figurkę Matki. Zelandoni ma rację, pomyślał. Jeżeli dzieci Ziemi kiedykolwiek zapomną, ktoimsprzyja, tomogą się pewnegodnia obudzić i stwierdzić, że nie mają domu. Następnie uchwycił nóż i przygotował się, bywziąć część należną Doni. –W drodze powrotnej widziałemhienę – powiedział Thonolanpopowrocie. – Wygląda na to, że nie tylkomysię najemy. –Matka nie lubi, abycoś się marnowało– powiedział Jondalar, całyumazanykrwią. – Wszystkodoniej wraca, jak nie w ten, tow innysposób. Pomóż mi. –Toryzykowne – powiedział Jondalar, dorzucając kolejnykij domałegoognia. Kilka iskier strzeliłow górę z dymemi zniknęłow nocnymmroku. – Cozrobimy, gdynadejdzie zima? –Dalekojeszcze dozimy;zdążymyprzedtemznaleźć jakichś ludzi. –Gdybyśmyteraz zawrócili, toz pewnością spotkamyludzi. Moglibyśmydotrzeć przynajmniej doLosadunai, zanimzima zacznie się na dobre. – Odwrócił się dobrata przodem. – Myprzecież nawet nie wiemy, jak zima wygląda potej stronie gór. Terenjest tubardziej rozległy, mniej osłonięty, niewiele tudrzew na ogień. Może powinniśmyodszukać Sarmunai. Oni moglibynampowiedzieć niecootym, czegonależysię spodziewać, i jak ludzie żyją w takichwarunkach. –Możesz zawrócić, jeśli chcesz, Jondalarze. Odpoczątkuchciałemsamodbyć tę podróż…nie chodzi oto, że nie jestemradtwemutowarzystwu. –Nie wiem…może powinienem– powiedział, odwracając się, abyspojrzeć w ogień. – Nie zdawałemsobie sprawyz tego, jak długa jest ta rzeka. Spójrz na nią. – Machnął w kierunkumigotliwej wodyodbijającej światłoksiężyca. – Ona jest Wielką Matką rzek i jest nieobliczalna. Gdyruszaliśmy, płynęła na wschód. Teraz na południe i podzieliła się na tak wiele kanałów, że zastanawiamsię czasami, czynadal podążamywzdłuż właściwej rzeki. Chyba nie wierzyłem, że będziesz chciał iść aż dokońca, bez względuna to, jak miałobybyć daleko, Thonolanie. Apoza tym, nawet jeżeli spotkamyludzi, toskądmożesz mieć pewność, że będą wobec nas przyjaźni?

–Na tymwłaśnie polega podróż. Odkrywanie nowychmiejsc, poznawanie nowychludzi. Zdajesz się na łaskę losu. Słuchaj, starszybracie, wracaj, jeśli chcesz. Mówię poważnie. Jondalar wpatrywał się w ogień, uderzając rytmicznie dłońkijem. Nagle poderwał się i cisnął kij w ognisko, wzbijając następnysnopiskier. Obszedł je i spojrzał na sznury skręcone z podwójnychścięgien, rozpięte na kołkachniskonadziemią, na którychsuszyłysię cienkie pasma mięsa. –Doczegomiałbymwracać?Ajeżeli już otochodzi, toczegomiałbymoczekiwać? –Następnegozakręturzeki, następnegowschodusłońca, następnej kobietyna twymposłaniu– powiedział Thonolan. –I towszystko?Czynie oczekujesz niczegowięcej odżycia? –Aczegowięcej można chcieć?Urodziłeś się, żyjesz najlepiej, jak potrafisz, i pewnegodnia wracasz doMatki. Apotem, któż towie? –Powinnobyć coś więcej, jakiś powóddożycia. –Daj mi znać, kiedyjuż gopoznasz – powiedział Thonolan, ziewając. – Na razie ja oczekuję na następnywschódsłońca, ale jedenz nas powinienczuwać lubpowinniśmyrozpalić większe ognisko, abyodstraszyć padlinożerców, jeżeli chcemy, żebytomięsobyłotujeszcze rano. –Idź spać. Ja będę czuwał;leżę i tak z otwartymi oczyma. –Jondalarze, tyza dużosię martwisz. Obudź mnie, gdybędziesz zmęczony. Słońce już wstało, gdyThonolanwyczołgał się z namiotu, przetarł oczyi przeciągnął się. –Nie spałeś całą noc?Mówiłem, żebyś mnie obudził. –Rozmyślałemi nie miałemochotyna sen. Mamtujeszcze trochę napojuz szałwii, jeżeli chcesz. –Dzięki – powiedział Thonolan, zaczerpując drewnianą miseczką parującypłyn. Przykucnął przyognisku, trzymając w dłoniachmiseczkę. Powietrze owczesnymporankunadal jeszcze byłozimne. Trawa była mokra odrosy, a onmiał na sobie jedynie przepaskę na biodrach. Przyglądał się małymptaszkom, które skakałyi fruwały, świergocząc głośno wśródmizernychkrzewów i drzewek rosnącychnadrzeką. Stadkożurawi, gniazdującychna porośniętej wierzbami wysepce na środkowymkanale, zajadałosię właśnie rybami na śniadanie. – Noi co, udałoci się?– zapytał w końcu. –Cosię udało? –Znaleźć sens życia. Czynie nadtymmyślałeś, gdyposzedłemspać?Nigdyjednak nie pojmę, dlaczegoz tegopowoducałą noc nie spałeś. Gdybyjeszcze była w pobliżujakaś kobieta, noto…Czyżbyś ukrył w wierzbachjedną z błogosławionychprzez Doni…? –Myślisz, że powiedziałbymci, gdybytak było?– zapytał Jondalar, szczerząc zębyw uśmiechu. Potemniecospoważniał. Nie musisz brzydkożartować, abymnie rozweselić, młodszybracie. Jeżeli chcesz, topójdę z tobą, aż dokońca rzeki. Tylkocochcesz robić potem? –Tozależyodtego, cotamznajdziemy. Zdaje się, że dobrze zrobiłemkładąc się spać. Marne z ciebie towarzystwo, gdywpadniesz w jedenz tychswoichnastrojów. Cieszę się, że postanowiłeś iść ze mną. Można powiedzieć, że się dociebie przyzwyczaiłem, dotwychnastrojów i w ogóle… –Już ci mówiłem, że ktoś musi cię trzymać z dala odkłopotów. –Mnie?W tej chwili nie pogniewałbymsię na odrobinę kłopotów. Byłobytolepsze odbezczynnegoczekania, aż mięsosię wysuszy. –Jeżeli pogoda się utrzyma, tozajmie tojedynie kilka dni. Ale w takiej sytuacji nie jestempewny, czypowinienemci powiedzieć otym, cowidziałem. – Jondalar przymrużył oczy. –Daj spokój, bracie. Przecież wiesz, że i tak powiesz… –W tej rzece jest taki wielki jesiotr…Ale nie ma pocogołowić. Nie chciałbyś praecież czekać, aż i mięsorybywyschnie. –Jaki duży?– zapytał Thonolan, wstając żwawoi patrząc w kierunkurzeki. –Taki duży, że nie jestempewny, czymoglibyśmygorazemwyciągnąć. –Żadenjesiotr nie bywa aż tak duży. –Ten, któregowidziałem, był. –Pokaż mi. –Amyślisz, że kimja jestem?Wielką Matką?Myślisz, że na moje zawołanie ryba przypłynie ci się pokazać?– Thonolanwyglądał na boleśnie rozczarowanego. – Ale pokażę ci, gdzie ją widziałem– rzekł Jondalar. Poszli obaj nadrzekę i zatrzymali się obok zwalonegodrzewa, które częściowowystawałonadwodę. Jakbyna pokusę, podpłynął cichopodprądduży, ciemnykształt i zatrzymał się poddrzewemw pobliżudna rzeki, opierając się prądowi delikatnymfalowaniemciała. –Tomusi być babka wszystkichryb. – szepnął Thonolan. –Ale czyuda namsię wyciągnąć ją na brzeg? –Możemyspróbować! –Starczyłobyjej, abynakarmić całą jaskinię i więcej. Comyz nią zrobimy? –Czyż tonie typowiedziałeś, że Matka nie pozwoli, abysię cokolwiek zmarnowało?Hienyi rosomaki też mogą dostać swoją część. Chodźmypooszczepy– powiedział Thonolan, gorącopragnąc zapolować. –Oszczepytuna nic, potrzebujemyościeni. –Ona zdążyodpłynąć, gdybędziemyrobić ościenie. –Ale jeżeli ichnie zrobimy, tonigdyjej nie wyciągniemy. Zoszczepupoprostusię ześliźnie – potrzebujemyczegoś z haczykowatymzakończeniem. Zrobienie ościeni nie zajmie wiele czasu. Spójrz na tamtodrzewo. Wystarczyobciąć konarytuż poniżej solidnegoodgałęzienia, nie musimymartwić się wzmocnieniemi tak użyjemygotylkoraz. – Jondalar podpierał swój opis ruchami rąk. – Potemobetniemygałąź, pozostawiając krótkie, ostre zakończenie i już mamyhaczykowate zakończenie… –Ale conamz tego, jeżeli ona odpłynie, zanimje zrobimy?– przerwał Thonolan. –Widziałemją tujuż dwukrotnie – zdaje się, że tojej ulubione miejsce odpoczynku. Pewnie tuwróci jeszcze. –Ale ktowie pojakimczasie.

–Amasz teraz coś lepszegodoroboty? Thonolanuśmiechnął się krzywo. –Nodobrze, wygrałeś. Chodźmyzrobić ościenie. Odwrócili się, abywracać i stanęli zaskoczeni. –Skądoni się tuwzięli?– powiedział Thonolanzachrypniętymszeptem. –Musieli zobaczyć nasz ogień. Ktowie, jak długotujuż są. Całą noc nie spałem, pilnując padlinożerców. Mogli czekać, aż zachowamysię nieuważnie, na przykładzostawiając nasze oszczepy. –Nie wyglądają na zbyt przyjaźnie nastawionych;żadenz nichnie wykonał gestupowitania. Coteraz zrobimy? –Zdaj się na twój największy, najprzyjaźniejszyuśmiech, młodszybracie i wykonaj gest powitania. Thonolanpróbował wyglądać na pewnegosiebie i uśmiechnął się, mając nadzieję, że był topewnysiebie uśmiech. Wysunął obie dłonie przedsiebie i ruszył w stronę obcych. –JestemThonolanz Zelan… Powstrzymał gooszczepwbityw ziemię przedjegostopami. –Masz jeszcze jakieś dobre rady, Jondalarze? –Myślę, że teraz kolej na nich. Jedenz mężczyznpowiedział coś w nie znanymjęzykui dwóchinnychskoczyłow ichstronę. Bracia, ponaglani ostrzami oszczepów, ruszyli doprzodu. –Nie musicie się złościć, przyjaciele – powiedział Thonolan, czując ostre ukłucie. – Właśnie szedłemw tę stronę, gdymnie zatrzymaliście. Doprowadzonoichz powrotemdoobozowiska i pchniętona ziemię. Ten, którypoprzedniozabierał już głos, warknął następnyrozkaz. Kilkuludzi wsunęłosię donamiotui wyrzuciłowszystkona zewnątrz. Zuchwytów przynosidłachwyjętooszczepyi wysypanozawartość koszy. –Cowywyprawiacie?– krzyknął Thonolan, podnosząc się. Siłą jednak zmuszonogo, byponownie usiadł, a na ramieniupoczuł strużkę krwi. –Uspokój się, Thonolan– ostrzegł goJondalar. – Oni wyglądają na rozzłoszczonych. Nie myślę, abymieli ochotę dyskutować. –Totak się traktuje gości?Czyż oni nie znają prawa pozwalającegona swobodne przejście tym, którzysą w podróży? –Tobyłytwoje słowa, Thonolan. –Jakie słowa? –Zdajesz się na łaskę losu;na tympolega podróż. –Dzięki – powiedział Thonolan, sięgając dopalącegorozcięcia na ramieniui przyglądając się pomazanymkrwią palcom. Towłaśnie chciałemusłyszeć. Ten, którywyglądał na przywódcę, rzucił kilka następnychsłów i obaj bracia zostali poderwani na nogi. Thonolan, którybył tylkow przepasce, został obrzuconyjedynie przelotnymspojrzeniem. Jondalara jednak przeszukanoi zabranomujegokrzemiennynóż z kościaną rękojeścią. Mężczyzna sięgnął poworeczek uczepionyujegopasa, ale Jondalar schwycił go. Natychmiast poczuł ostryból z tyługłowyi zwalił się na ziemię. Był nieprzytomnyjedynie przez chwilę, ale gdyodzyskał świadomość, stwierdził, że leżyna ziemi. Thonolanwpatrywał się w niegopełnymi niepokojuoczyma. Ręce miał związane na plecachrzemieniem. –Sammówiłeś, Jondalarze. –Comówiłem? –Oni nie są w nastrojudodyskusji. –Dzięki – skrzywił się Jondalar, przypominając sobie nagle 0 okropnymbólugłowy. – Towłaśnie chciałemusłyszeć. –Jak sądzisz, cooni mają zamiar z nami zrobić? –Nadal żyjemy. Gdybychcieli nas zabić, tojuż bytochyba uczynili. –Może oszczędzają nas na specjalną okazję. Obaj mężczyźni leżeli na ziemi, przysłuchując się głosomi obserwując obcychkręcącychsię poichobozie. Czuli zapachgotowanegopożywienia i kiszki zagrałyimmarsza. Słońce wzniosło, się wyżej i jegopalące promienie sprawiły, że jeszcze bardziej zaczęłoimdokuczać pragnienie. Znadejściempopołudnia dał osobie znać brak snui Jondalar się zdrzemnął. Obudziłygokrzyki i zamieszanie. Ktoś przybył. Podciągniętoichna nogi. Ze zdumieniemprzyglądali się krzepkiemumężczyźnie kroczącemuw ichstronę z białowłosą staruchą na plecach. Człowiek opuścił się na czworaka i inni z wyraźnymszacunkiempomogli kobiecie zejść z jej rumaka. –Musi być bardzoważna, kimkolwiek byona była – powiedział Jondalar. Uciszyłogouderzenie w żebra. Kobieta podeszła donich, wspierając się na sękatymkijuorzeźbionymkońcu. Jondalar wpatrywał się w nią zdumionyi pewny, że nigdyw życiunie widział nikogotak starego. Była wzrostudziecka, skurczona ze starości, a przez rzadkie białe włosyprzeświecała różowa skóra głowy. Jej twarz była tak pomarszczona, że ledwie wyglądała na ludzką, tylko jej oczyzdawałysię dziwnie doniej nie pasować. Ukogoś tak staregospodziewał się raczej ujrzeć przytępione, załzawione starcze oczy. Jej zaś oczyjaśniałyinteligencją i poczuciemwładzy. Jondalar czuł pełenszacunkupodziw dla drobnej kobietyi nie obawiał się już tak bardzoosiebie i Thonolana. Nie przybyłabytutaj, gdybytonie byłobardzo ważne. Kobieta przemówiła, ochrypłymze starości, ale zaskakującosilnymgłosem. Przywódca wskazał na Jondalara i ta skierowała pytanie doniego. –Przykromi, ale nie rozumiem– powiedział. Ponownie przemówiła, pukając się w pierś dłonią równie sękatą jak jej laska i wymawiając słowo, które brzmiałojak "Haduma". Następnie wskazała sękatympalcemna niego. –Ja jestemJondalar z Zelandonii – powiedział, mając nadzieję, iż zrozumiał, ocojej chodzi. Podniosła głowę, jakbyjuż słyszała tendźwięk. –Zel-an-don-yee?– zapytała, powtarzając wolno.

Jondalar skinął głową, oblizując nerwowoswe spierzchnięte usta. Wpatrywała się w niegoz zamyśleniem, a potemprzemówiła doprzywódcy. Tenzareagował natychmiast, wyrzucając komendę, poczymodwrócił się i podszedł doogniska. Jedenz pilnującychichludzi wyciągnął nóż. Jondalar spojrzał na brata i dostrzegł w jegotwarzyodbicie własnychobaw. Zebrał się w sobie, posłał cichą prośbę doWielkiej Matki Ziemi i zamknął oczy. Otworzył je z drgnieniemulgi, gdypoczuł, że przeciętomurzemienie na rękach. Zbliżał się donichmężczyzna z pęcherzemwody. Jondalar pociągnął solidnyłyk i podał naczynie Thonolanowi, któremurównież oswobodzonoręce. Otworzył usta, abypodziękować, ale zmienił zdanie przypominając sobie stłuczone żebra. Strażnicydoprowadzili ichdoogniska, ale oszczepynadal trzymali w pogotowiu. Krzepki mężczyzna, któryniósł poprzedniostaruszkę, przytargał kłodę, okrył ją futrem, a potem stanął obok z dłonią na rękojeści noża. Kobieta usadowiła się na kłodzie, a Jondalara i Thonolana posadzonoprzednią. Starali się nie wykonywać żadnychruchów, które mogłyby być odebrane jakozagrożenie dla staruszki;nie mieli wątpliwości codoswegolosu, gdybyktórykolwiek z tychludzi pomyślał, że chcą ją skrzywdzić. Staruszka ponownie w milczeniuprzyjrzała się Jondalarowi. Ichspojrzenia się spotkały, ale wobec przedłużającegosię milczenia Jondalar zaczął czuć się zbityz tropui niepewny. Nagle kobieta sięgnęła za swą szatę i z płonącymi gniewemoczyma, plując zjadliwymi słowami, które nie pozostawiaływątpliwości codoswegoznaczenia, wyciągnęła w jegokierunkujakiś przedmiot. Otworzył ze zdumienia oczy. Staruszka trzymała w dłoni rzeźbioną, kamienną figurkę Matki, jegodoni. Kątemoka dostrzegł, jak strażnik obok niegowzdrygnął się na tenwidok. Coś musiałomusię w doni nie podobać. Kobieta skończyła swoją mowę i podnosząc dramatycznymgestemramię, rzuciła figurkę na ziemię. Jondalar odruchowoskoczył i sięgnął ponią. Na jegotwarzybyłoznać gniew wywołanyzbeszczeszczeniemjegoświętegoprzedmiotu. Nie zważając na ukłucia oszczepem, podniósł goi ukrył w dłoniach. Ostre słowokobietyspowodowałoodsunięcie oszczepu. Ze zdumieniemujrzał na jej twarzyuśmiechi błysk rozbawienia w oczach, ale nie był wcale pewny, czystaruszka nie śmiała się złośliwie. Kobieta wstała z kłodyi podeszła bliżej. Stojąc była niewiele większa niż siedząc. Zajrzała głębokow jegozdumiewającobłękitne oczy. Następnie cofnęła się, kręcąc głową i badając muskułyjegoramioni szerokość pleców. Odchyliła dotyługłowę, abyprzyjrzeć się całej jegopostaci, wysokiej na sześć stópi sześć cali, potemobeszła go, szturchając pięścią twarde muskułyjegonóg. Jondalar miał uczucie, że jest oglądanyniczymtowar wystawionyna wymianę i zarumienił się, zastanawiając się czysprosta wymaganiom. Zkolei kobieta obejrzała Thonolana, nakazując muruchemręki, abywstał, a potemz powrotemzwróciła swą uwagę na Jondalara. Jegorumieniec nabrał intensywnie czerwonegokoloru, gdydotarłodoniegoznaczenie następnegogestustaruszki. Chciała zobaczyć jegomęskość. Potrząsnął głową i rzucił szczerzącemuzębyThonolanowi ponure spojrzenie. Na słowokobietyjedenz ludzi schwycił Jondalara odtyłu, a w tymczasie inny, z widocznym zażenowaniemgrzebał się z mocowaniemklapyprzyjegospodniach. –Nie myślę, abyona miała ochotę na dyskusję – powiedział Thonolanz uśmieszkiem. Jondalar gniewnie wzruszył ramionami, odtrącając trzymającegogomężczyznę i samsię obnażył, patrząc spode łba na brata, którytrzymał się kurczowoza boki, parskając śmiechemw daremnej próbie powstrzymania się przedogarniającą gowesołością. Staruszka spojrzała na niego, przechyliła głowę na jedną stronę, a potemdotknęła gosękatym palcem. Jondalar zrobił się jeszcze bardziej czerwony, gdyz jakiegoś niewytłumaczalnegopowodujegomęskość poczęła nabrzmiewać. Kobieta zachichotała, mężczyzna stojącyobok również zachichotał nieprzyzwoicie, ale w jegogłosie dałosię również wyczuć nutę pełnegopodziwuszacunku. Thonolanwybuchnął głośnymśmiechem, tupiąc i zginając się w pół, a oczyzrobiłymusię wilgotne odłez. Jondalar pospiesznie zakrył swe przyrodzenie, czuł się głupioi był zły. –Starszybracie, tobie rzeczywiście potrzeba kobiety, skoropodnieca cię widok tej starej czarownicy– żartował Thonolan, łapiąc oddechi ocierając łzy, poczymponownie wybuchnął niepohamowanymśmiechem. –Mamjedynie nadzieję, że teraz na ciebie kolej – powiedział Jondalar, żałując że nie przychodzi mudogłowybardziej złośliwa riposta. Staruszka dała znak przywódcyludzi, którzyichzatrzymali, i przemówiła doniego. Nastąpiła gorąca wymiana zdań. Jondalar usłyszał, jak kobieta powiedziała "Zelandonyee", i zobaczył, jak młodzieniec wskazał mięsosuszące się na sznurkach. Dyskusję zakończyła nagle władcza komenda wydana przez kobietę. Mężczyzna rzucił Jondalarowi spojrzenie, a potemdał znak młodzieńcowi okręconychwłosach. Pokilkusłowachmłodzieniec odbiegł cosił w nogach. Bracia zostali odprowadzeni z powrotemdoswegonamiotu, zwróconoimnosidła, ale nie oddanooszczepów i noży. Jedenz ludzi zawsze trzymał się w pobliżu, najwyraźniej pilnując ich. Przyniesionoimjedzenie, a pozapadnięciunocybracia wsunęli się donamiotu. Thonolanbył w doskonałymhumorze, ale Jondalar nie był w nastrojudorozmowyz bratem, któryśmiał się za każdymrazem, gdyna niegospojrzał. Poprzebudzeniusię wyczuli panującą w obozie atmosferę wyczekiwania. Wczesnymprzedpołudniem, witana głośnymi okrzykami, przybyła duża grupa. Rozbitonamioty, rozgościli się w nichmężczyźni, kobietyi dzieci i skromne obozowiskodwóchludzi zaczęłonabierać wyglądumiejsca LetniegoSpotkania. Jondalar i Thonolanprzyglądali się z zainteresowaniemzbiorowiskusporych, okrągłychbudowli, oprostychścianachze skóryprzykrytychodgórystrzechą. Stawianoje ze zdumiewającą szybkością, jakoże różne ichczęści był już uprzedniozmontowane. Potemdośrodka wniesionotłumoczki i przykryte kosze. Krzątaninę przerwanona czas przygotowywania posiłku. Popołudniuwokół dużegokolistegoszałasuzaczął się gromadzić tłum. Przyniesionokłodę staruszki, umieszczonoją tuż przedwejściem, i okrytofutrzaną narzutą. Na widok staruszki zgromadzeni tłumnie ludzie ucichli i stanęli wokół niej kołem, pozostawiając środek wolny. Jondalar i Thonolan zauważyli, że powiedziała coś dojednegoze zgromadzonychmężczyzn, wskazując przytympalcemw ichstronę. –Może zechce, abyś znowupokazał jakie tożywisz doniej pożądanie – kpił Thonolan, gdymężczyzna przywołał ichskinieniemręki. –Musielibynajpierw mnie zabić! –Chcesz przez topowiedzieć, że nie umierasz z pragnienia za tą ślicznotką?– zapytał Thonolanz niewinnymwyrazemoczu. –Wczoraj z całą pewnością sprawiałeś takie wrażenie – zaczął, poczymznowuwybuchnął śmiechem. Jondalar się odwrócił i odszedł dostojnymkrokiemw kierunkugrupy. Wprowadzonoichdośrodka i staruszka ruchemręki kazała imusiąść przedsobą. –Zel-an-don-yee?– zapytała Jondalara. –Tak – skinął głową. – JestemJondalar z Zelandonii. Staruszka postukała w ramię starca, którybył obok niej. –Ja…Tamen– powiedział, a potemdodał kilka słów, którychJondalar nie zrozumiał -…Hadumai. Długi czas…Tamen…– kolejne nie znane słowo– zachód…Zelandonii. Jondalar słuchał w napięciu, a potemnagle zdał sobie sprawę, że zrozumiał niektóre z wypowiedzianychprzez mężczyznę słów. –Nazywasz się Tameni coś cię wiąże z Hadumai. Długi czas…dawnotemuty…zachód…udałeś się w podróż?DoZelandonii?Potrafisz mówić językiemZelandonii?– zapytał z podnieceniem. –Podróż, tak – powiedział mężczyzna. – Nie mówić…długi czas. Staruszka schwyciła ramię mężczyznyi powiedziała coś doniego, poczymonponownie odwrócił się dobraci.

–Haduma – powiedział, wskazując na nią. – …Matka…– Tamenzawahał się, a potemwskazał na wszystkichruchemramienia. –Masz na myśli, jak Zelandonii, Ten-KtórySłużyMatce?Tamtenpokręcił głową. –Haduma…Matka…– Zastanowił się chwilę, a potemskinął na kilkuludzi i ustawił ichobok siebie w rzędzie. – Haduma…matka…matka…matka…matka – powiedział, wskazując najpierw na nią, potemna siebie, a następnie pokolei na każdą z osób. Jondalar przyglądał się ludziom, próbując zrozumieć sens tej demonstracji. Tamenbył stary, ale nie tak staryjak Haduma. Mężczyzna stojącyobok niegobył w średnimwieku. Obok niegobyła młodsza kobieta trzymająca za rękę dziecko. Nagle Jondalar zrozumiał. –Chcesz powiedzieć, że Haduma jest pięciokrotnie matką matek?– zapytał, podnosząc rękę z pięcioma wyciągniętymi palcami. – Matka pięciupokoleń?– zapytał z pełnym.podziwuszacunkiem. Mężczyzna z ożywieniemkiwał głową. –Tak, matka matek…pięć…pokoleń– powiedział, wskazując ponownie na każdą z osób. –Wielka Matko!Czywiesz, jaka ona musi być stara?– zapytał brata Jondalar. –Wielka matka, tak – powiedział Tamen. – Haduma…matka. – Klepnął się pobrzuchu. –Dzieci? –Dzieci – skinął głową. – Haduma matka dzieci…Począł rysować na piaskulinie. –Jeden, dwa, trzy…– liczył Jondalar. – Szesnaście!Haduma urodziła szesnaściorodzieci? Tamenponownie skinął głową, wskazując na kreski na ziemi. –…Dużosyn…dużo…dziewczynka?– pokręcił z powątpiewaniemgłową. –Córki?– podpowiedział Jondalar. Tamensię rozchmurzył. –Dużocórek…– pomyślał przez chwilę. – Żywe…wszystkie żywe. Wszystkie…wiele dzieci. – Podniósł dłońi jedenpalec. – Sześć Jaskiń…Hadumai. –Nic dziwnego, że byli gotowi nas zabić, gdybyśmychoć krzywona nią spojrzeli – powiedział Thonolan. – Ona jest matką ichwszystkich, żyjącą Pierwszą Matką! Na Jondalarze również zrobiłotowielkie wrażenie, ale jednocześnie czuł się bardzozakłopotany. –JestemzaszczyconypoznaniemHadumy, ale nie rozumiem, dlaczegojesteśmyprzetrzymywani?I dlaczegoona tuprzybyła?Starzec wskazał na ichsznuryz suszącymsię mięsem, a potemna młodegomężczyznę, któryichpierwszyzatrzymał. –Jeren…polować. Jerenrobić…– Tamennarysował na ziemi kołoz dwiema rozchodzącymi się liniami w kształcie szerokiej literyV. –Zelandonii człowiek robić…robić biec…– Zastanawiał się długą chwilę, a potemuśmiechnął się i powiedział – robić biec konie. –Awięc otochodzi!– powiedział Thonolan. – Musieli zbudować zagrodę i czekali, aż tostadosię donichzbliży. Amyspłoszyliśmyje. –Rozumiem, dlaczegobył zły– powiedział Jondalar doTamena. – Ale nie wiedzieliśmy, że jesteśmyna waszymterenie łowieckim. Oczywiście zostaniemyi zapolujemy, abywam towynagrodzić. Ale pomimowszystkonie powinnosię tak traktować gości. Czyż onnie zna zwyczajupozwalającegoswobodnie przejść tym, którzysą w podróży?– powiedział, dając upust swemugniewowi. Starzec nie zrozumiał wszystkiego, ale wystarczającodużo, abypojąć sens tego, cousłyszał. –Niedużogości. Nie…zachód…długi czas. Zwyczaje…zapomnieć. –W takimrazie powinieneś muprzypomnieć. Tybyłeś w podróży, a i onmoże pewnegodnia mieć ochotę wyruszyć. – Jondalar nadal czuł się urażonyichtraktowaniem, ale nie chciał robić z tegozbyt wielkiej sprawy. Nadal nie miał pewności, ocochodziło, i nie chciał ichobrazić swymzachowaniem. – DlaczegoHaduma przybyła?Jak możecie pozwolić, abyw jej wiekuodbywała tak dalekie podróże? Tamenuśmiechnął się. –Nie…pozwolić Haduma. Haduma powiedzieć. Jeren…znaleźć dumai. Złe…nieszczęście?– Jondalar skinął głową na znak poprawności użytegosłowa, ale nie rozumiał, co Tamenusiłował mupowiedzieć. – Jerendać…człowiek…biegacz. Powiedzieć Haduma zrobić nieszczęście iść. Haduma przybyć. –Dumai?Dumai?Masz na myśli Doni?– zapytał Jondalar, wyciągając z woreczka rzeźbioną figurkę. Zebrani dookoła ludzie sapnęli głośnoi cofnęli się, gdyspostrzegli, co trzymał w dłoni. W tłumie rozległysię gniewne pomrukiwania, ale Haduma dała imznak i wszyscyumilkli. –Ale ta doni przynosi szczęście!– zaprotestował Jondalar. –Szczęście…kobieta, tak. Mężczyzna…– Tamenszukał w pamięci odpowiednichsłów -…kradzież magicznej rzeczypowiedział. Jondalar przysiadł zaskoczony. –Ale jeżeli jest szczęśliwa dla kobiety, todlaczegoją rzuciła?– Uczynił gwałtownyruchjak przyrzucaniudoni na ziemię, wywołując tymokrzyki niepokoju. Haduma przemówiła dostarca. –Haduma…długi czas żyć…duże szczęście. Duże…magia. Haduma powiedzieć mi Zelandonii…zwyczaje. Powiedzieć Zelandonii mężczyzna nie Hadumai…Haduma powiedzieć Zelandonii mężczyzna zły? Jondalar pokręcił głową. Teraz Thonolanzabrał głos. –Myślę, że mówi, iż ona cię sprawdzała, Jondalarze. Wie, że nie mamytychsamychzwyczajów, i chciała zobaczyć, jak zareagujesz, gdyobrazi… –Obrazi, tak – przerwał Tamenna dźwięk tegosłowa. Haduma…wie, nie wszyscymężczyzna, dobrymężczyzna. Chcieć wiedzieć Zelandonii mężczyzna obrazić Matkę. –Posłuchaj, tojest bardzoszczególna doni – powiedział Jondalar z lekkimoburzeniem. – Jest bardzostara. Moja matka mi ją dała…przekazywanoją sobie odpokoleń. –Tak, tak – przytaknął z ożywieniemTamen. – Haduma wie. Mądra…dużomądra. Długi czas życie. Duża magia, robić nieszczęście pójść. Haduma wie Zelandonii mężczyzna, dobrymężczyzna. Chcieć Zelandonii mężczyzna. Chcieć…czcić Matka. Jondalara skręciłona widok jaśniejącej w uśmiechutwarzyThonolana.

–Haduma chcieć – Tamenwskazał na oczyJondalara niebieskie oczy. Czcić Matka. Zelandonii…duchrobić dziecko, niebieskie oczy. –Noi znowumiałeś szczęście, starszybracie!– wybuchnął Thonolan, szczerząc zębyw złośliwymzadowoleniu. – Dzięki tymswoimwielkimniebieskimoczom. Ona jest zakochana!Trząsł się, próbując powstrzymać śmiechw obawie, abynie obrazić staruszki, ale nie mógł wytrzymać. – Och, Matko!Nie mogę się doczekać powrotudodomui opowiedzenia i tego. Jondalar, mężczyzna, któregopragnie każda kobieta!Nadal chcesz wrócić?Jestemgotów dla tegopoświęcić koniec rzeki. – Nie mógł dłużej mówić. Zgiął się w pół, kopiąc ziemię, obejmując się i starając się nie śmiać zbyt głośno. Jondalar przełknął kilka razyślinę. –Ach…ja…um…czyHaduma myśli, że Wielka Matka…ach, może nadal…błogosławić ją dzieckiem? Tamenspojrzał zmieszanyna Jondalara i grymasyThonolana. Potemna jegotwarzypojawił się szeroki uśmiech. Powiedział coś dostaruszki i całyobóz wybuchnął ochrypłym śmiechem, ponadktórywybijał się jej chichot. Thonolan, z uczuciemulgi, pozwolił sobie na radosnywrzask, a z oczupopłynęłymułzy. Jondalar nie widział w tymnic zabawnego. Staruszka potrząsała głową, próbując przemówić. –Nie, nie, Zelandonii mężczyzna. – Skinęła na kogoś. Noria, Noria… Doprzoduwysunęła się młoda kobieta i uśmiechnęła się z zawstydzeniemdoJondalara. Była niewiele starsza oddziewczynki, ale promieniała już świeżą kobiecością. Śmiech w końcuucichł.

–Haduma duża magia – powiedział Tamen. – Haduma błogosławić. Noria pięć… pokoleń. – Podniósł pięć palców. – Noria zrobić dziecko, zrobić… sześć pokoleń. – Podniósł następny palec. – Haduma chcieć Zelandonii mężczyzna… czcić Matka… – Tamen uśmiechnął się, przypominając sobie słowa – pierwsze obrzędy. Chmurne czoło Jondalara wygładziło się i w kącikach ust pojawił mu się uśmiech. –Haduma błogosławi. Zrobić duch iść Noria. Noria zrobić… dziecko, Zelandonii oczy. Jondalar wybuchnął śmiechem ulgi i zadowolenia. Spojrzał na swego brata. Thonolan już się nie śmiał. –Nadal chcesz wrócić do domu i opowiedzieć wszystkim o starej wiedźmie, z którą dzieliłem posłanie? – zapytał. Odwrócił się do Tamena. – Proszę, powiedz Hadumie, że to będzie dla mnie przyjemność czcić Matkę i uczestniczyć w Pierwszych Obrzędach Norii. Uśmiechnął się ciepło do dziewczyny. Ona odwzajemniła jego uśmiech. Z początku uśmiechała się nieśmiało, ale potem coraz szerzej, zniewolonona czarem jego błękitnych oczu. Tamen przemówił do Hadumy. Ta skinęła głową, a następnie dała znak, aby Jondalar i Thonolan wstali, i ponownie przyjrzała się dokładnie wysokiemu, jasnowłosemu mężczyźnie. Po jego twarzy nadal plątał się ciepły uśmiech, Haduma zajrzała mu w oczy, a po chwili zachichotała i poszła do dużego, okrągłego szałasu. Ludzie, rozchodząc się, nadal się śmiali i rozmawiali o tym nieporozumieniu. Bracia pozostali, aby porozmawiać z Tamenem; nawet jego ograniczona zdolność do porozumiewania się była lepsza od żadnej. –Kiedy odwiedziłeś Zelandonii? – zapytał Thonolan. Pamiętasz, jaka to była jaskinia? –Długi czas – powiedział. – Tamen młody mężczyzna, jak Zelandonii mężczyzna. –Tamenie, to jest mój brat, Thonolan, a ja nazywam się Jondalar, Jondalar z Zelandonii. –Ty… witać, Thonolan, Jondalar. – Staruszek się uśmiechnął. – Ja, Tamen, trzy pokolenia Hadumai. Nie mówić Zelandonii długi czas. Zapomnieć. Nie mówić dobrze. Ty mówić, Tamen…? –Przypominać? – zasugerował Jondalar. Człowiek skinął głową. – Trzy pokolenia? Myślałem, że jesteś synem Hadumy. – dodał Jondalar. –Nie. – Pokręcił głową. – Chcieć robić Zelandonii, wiedzieć Haduma matka. –Nazywam się Jondalar. –Jondalar – poprawił. – Tamen nie Haduma syn. Haduma robić córka. – Podniósł jeden palec z pytającym spojrzeniem. –Jedna córka? – powiedział Jondalar. Tamen pokręcił głową. –Pierwsza córka? –Tak, Haduma zrobić pierwsza córka. Tamen… partnerka? Jondalar skinął. – Tamen partnerka też matka, Noria matka. –Myślę, że zrozumiałem. Jesteś pierwszym synem pierwszej córki Hadumy i twoją partnerką jest babka Norii. –Babka, tak. Noria robić… duży zaszczyt Tamen… sześć pokoleń. –Ja także czuję się zaszczycony, będąc wybranym do jej Pierwszego Obrzędu. –Noria zrobić… dziecko, Zelandonii oczy. Zrobić Haduma, powiedzieć wielki Zelandonii, zrobić… wielki… silny duch, zrobić silny Hadumai. –Tamen – powiedział Jondalar, marszcząc czoło. Wiesz przecież, że Noria może nie mieć dziecka o mojej duszy. Tamen się uśmiechnął. –Haduma duża magia. Haduma błogosławić, Noria zrobić. Wielka magia. Kobieta nie dzieci. Haduma… – Wskazał palcem w kierunku pachwiny Jondalara. –Dotknie? – wsparł go słowem Jondalar, czując jak płoną mu uszy. –Haduma dotknie, kobieta robić dziecko. Kobieta nie… mleko. Haduma dotknie, kobieta robić mleko. Haduma robić Jondalar… duży honor. Wiele mężczyzna chcieć Haduma dotknięcie. Robić długi czas mężczyzna. Robić mężczyzna… przyjemność? – Wszyscy się uśmiechnęli. – Przyjemność kobieta, cały czas. Wiele kobiet, wiele razy. Haduma duża magia. – Przerwał i twarz rozjaśnił mu uśmiech. – Nie robić Haduma… gniew. Haduma zła magia, gniew. –A ja się śmiałem – powiedział Thonolan. – Sądzisz, że udałoby mi się sprawić, aby mnie dotknęła? Ty i te twoje niebieskie oczy. –Młodszy bracie, jedyne magiczne dotknięcie, jakiego ci kiedykolwiek było trzeba, to zapraszające spojrzenie ładnej kobiety. – Ico z tego. Nie zauważyłem nigdy, aby tobie była potrzebna pomoc. Pomyśl, kto będzie brał udział w Obrzędzie Pierwszej Rozkoszy? Nie twój mały braciszek z szarymi oczyma.

–Biedny mały braciszek. Obóz pełen kobiet, a ty masz zamiar sam spędzić noc. To do ciebie niepodobne. – Roześmieli się i Tamen, który schwycił sens żartu, przyłączył się do nich. –Tamen, może lepiej powiedziałbyś mi o waszych zwyczajach Pierwszego Obrzędu – powiedział poważniej Jondalar. –Czy mógłbyś nam przedtem przynieść nasze oszczepy i noże – rzekł Thonolan. – Mam pewien pomysł. Myślę, że wiem, jak poprawić humor temu rozgniewanemu myśliwemu, podczas gdy mój brat będzie zajęty oczarowywaniem tej młodej piękności swymi błękitnymi oczyma. –Jak chcesz tego dokonać? – zapytał Jondalar. –Przy pomocy babci, oczywiście. Tamen spojrzał zakłopotany, ale zaraz złożył to na karb kłopotów językowych. Tego wieczoru i następnego dnia Jondalar nie widywał zbyt często Thonolana; był za bardzo zajęty odprawianiem rytuałów oczyszczających. Język, nawet przy pomocy Tamena, stanowił przeszkodę w zrozumieniu, a było jeszcze gorzej, gdy zostawał sam z krzywiącymi się staruszkami. Czuł się bardziej odprężony jedynie w obecności Hadumy, która łagodziła niektóre z jego niewybaczalnych błędów. Haduma nie rządziła ludźmi, ale było oczywiste, że nie odmówią jej niczego. Była traktowana z pełnym życzliwości szacunkiem i odrobiną lęku. Jedynie za sprawą magii mogła żyć tak długo i cały czas zachowywać pełną sprawność umysłową. Potrafiła wyczuć, gdy Jondalar znajdował się w trudnej sytuacji. Jednego razu, gdy miał pewność, że nieświadomie złamał jakieś tabu, Haduma rzuciła się z oczami płonącymi gniewem i zbiła swą laską plecy kilku wycofujących się kobiet. Nie znosiła sprzeciwu, sześć pokoleń będzie miało niebieskie oczy Jondalara. Wieczorem, gdy w końcu zawiedziono go przed duży, okrągły szałas, nie był nawet pewny, czy to już czas, zanim nie wszedł do środka. Po przekroczeniu wejścia przystanął, aby się rozejrzeć. Wnętrze oświetlały dwie kamienne lampki w kształcie czarek. Płonął w nich suchy mech zanurzony w tłuszczu. Ziemię okrywały futra, a ściany były obwieszone wzorzystymi plecionkami. Za okrytym futrami podwyższeniem wisiała skóra białego konia ozdobiona czerwonymi głowami młodych, obficie nakrapianych dzięciołów. Na samym brzegu podwyższenia siedziała Noria i nerwowo spoglądała na spoczywające na kolanach dłonie. Z drugiej strony odgrodzono kawałek pomieszczenia wiszącymi skórami, znaczonymi w tajemne wzory, i zasłoną z rzemieni jedną ze skór pocięto w wąskie pasma. Ktoś był za tą zasłoną. Ujrzał dłoń odchylającą kilka rzemyków i przez krótką chwilę patrzył w pomarszczoną, starą twarz Hadumy. Odetchnął z ulgą. Zawsze przynajmniej jedna osoba była świadkiem ceremonii, aby móc potem zaświadczyć o przekształceniu dziewczyny w kobietę oraz upewnić się, czy mężczyzna nie był zbyt brutalny. Jondalar, jako że był obcy, obawiał się nawet, że może tu być całe grono niechętnych mu strażników. Przy Hadumie jednak nie miał żadnych obaw. Ale nie wiedział, czy ma ją pozdrowić, czy też jej nie zauważać. Ipostanowił uczynić to drugie, a zasłona opadła z powrotem. Noria na jego widok wstała. Jondalar podszedł do niej z uśmiechem. Była raczej drobna, twarz okalały jej miękkie, jasnobrązowe włosy. Była boso, wokół talii miała zawiązaną spódniczkę z jakichś włókien, które kolorowymi pasami spływały poniżej kolan. Koszula z miękkiej jeleniej skóry, ozdobiona barwionymi piórkami, była zasznurowana ciasno z przodu. Opinała ciało wystarczająco, aby ukazywać, że jej kobiece kształty były już dobrze rozwinięte, choć nie straciła jeszcze dziewczęcych krągłości. W jej spojrzeniu czaiła się obawa, lecz próbowała się uśmiechać. Jondalar nie uczynił żadnych gwałtownych ruchów, a jedynie usiadł na brzegu podwyższenia i uśmiechnął się. Dziewczyna z wyrazem lekkiej ulgi również usiadła, jednak dostatecznie daleko, aby ich kolana się nie stykały. Byłoby prościej, gdybym mówił jej językiem, pomyślał. Ona jest przestraszona. Nic dziwnego, jestem przecież dla niej całkiem obcym człowiekiem. Taka przestraszona, to wzruszające. Czuł przypływ opiekuńczych uczuć i pierwsze dreszcze podniecenia. Zauważył w pobliżu rzeźbioną drewnianą misę i kilka czarek do picia, zamierał po nie sięgnąć, ale ona spostrzegła jego zamiar i poderwała się, aby je napełnić. Gdy podawała mu czarkę bursztynowego napoju, dotknął jej dłoni. Cofnęła nieco rękę. Jondalar uścisnął delikatnie jej dłoń, potem wziął czarkę i wypił. Płyn był słodki, o ostrym sfermentowanym posmaku. Nie był nieprzyjemny, ale Jondalar nie był pewny jego mocy. Postanowił nie pić za wiele. –Dziękuję, Noria – powiedział, odstawiając czarkę. –Jondalar? – zapytała, spoglądając w górę. W świetle kamiennych lampek mógł jedynie powiedzieć, że jej oczy były nieco ciemne, ale nie był pewny, czy były szare, czy też niebieskie. –Tak, Jondalar. Z Zelandonii. –Jondalar… Zelandonii mężczyzna. –Noria, Hadumai kobieta. –Ko-bieta? –Kobieta – powiedział, dotykając palcem jednej z dziewczęcych piersi. Dziewczyna odskoczyła. Jondalar odsznurował pod brodą swoją szatę i rozchylił ją, ukazując lekko kędzierzawą pierś. Uśmiechnął się i dotknął swej piersi. – Nie kobieta. – Pokręcił głową. Dziewczyna zachichotała. –Noria kobieta – powiedział, powoli wyciągając ponownie rękę w kierunku jej piersi. Tym razem pozwoliła się dotknąć, nie odsunęła się i uśmiechnęła się bardziej swobodnie.

–Noria kobieta – powiedziała, a potem z figlarnym błyskiem w oczach wskazała na jego przyrodzenie. – Jondalar mężczyzna.; Raptem wystraszyła się, jakby z obawy, że mogła posunąć się a daleko i podniosła się, aby napełnić ponownie czarki. Nalewała płyn nerwowo, trochę rozlewając i sprawiając wrażenie zakłopotanej. Drżącą ręką podała mu czarkę. Przytrzymał jej dłoń, wziął czarkę i upił, potem jej zaproponował łyk. Skinęła głową, ale ponieważ trzymał czarkę przy jej ustach, musiała objąć jego dłonie swymi, aby się napić. Jondalar odstawił naczynie, ponownie sięgnął po jej dłonie i ucałował delikatnie każdą z nich. Dziewczyna otworzyła szeroko za zdumienia oczy, ale nie cofnęła ich. Potem powiódł dłońmi w górę jej ramion, pochylił się bliżej i pocałował ją w szyję. Noria z napięciem i obawą czekała na to, co uczyni dalej. Jondalar przysunął się bliżej, ponownie pocałował szyję, a jego ręka osunęła się w dół, żeby ująć dłonią jedną z piersi. Dziewczyna, choć nadal się bała, to jednak zaczynała już czuć pierwsze dreszcze podniecenia. Przechylił jej głowę do tyłu, całował szyję i muskał językiem skórę, pod którą było gardło. Sięgnął, by odwiązać sznurowanie koszuli pod jej brodą. Potem powędrował ustami w górę do ucha i wzdłuż twarzy, odszukując usta. Otworzył soje i wsunął język pomiędzy jej wargi, a gdy się rozchyliły, nacisnął delikatnie, aby otworzyć je szerzej. Następnie cofnął się, puszczając jej ramiona i uśmiechnął się. Dziewczyna miała oczy zamknięte, ale usta nadal miała rozchylone i szybko oddychała. Ponownie ją pocałował, pieszcząc pierś. Potem sięgnął, aby wyciągnąć sznurek z jednej dziurki. INoria lekko zesztywniała. Jondalar przerwał i spojrzał na nią, a potem uśmiechnął się i spokojnie wyciągnął sznurek z następnego otworu. Dziewczyna siedziała sztywno, nie ruszając się. Spoglądała na jego twarz, a on wyciągał sznurek z kolejnych dziurek, dopóki bluza z jeleniej skóry nie wisiała luźno, rozpięta z przodu na całej długości. Pochylił się ku jej szyi, zdejmując z jej ramion bluzę i odsłaniając sterczące dziewczęce piersi o nabrzmiałych sutkach. Czuł pulsowanie w swej męskości. Całował jej ramiona rozchylonymi ustami, wodząc językiem i czuł, jak drży. Pieścił ramiona, zsuwając z nich bluzę. Jego dłonie powędrowały w górę jej kręgosłupa, jego język w dół szyi i piersi, obwiódł nim dookoła brodawki, czując, jak sutek nabrzmiewa, i possał go delikatnie. Dziewczyna westchnęła, ale się nie odsunęła. Possał drugą pierś, wrócił językiem do ust pocałował ją, odchylając do tyłu. Noria otworzyła oczy i spojrzała na niego z futrzanego posłania promiennym wzrokiem. Jego oczy były tak bardzo błękitne i przyciągające, że nie mogła się od nich uwolnić. –Jondalar mężczyzna, Noria kobieta – powiedziała. –Jondalar mężczyzna, Noria kobieta – powiedział ochrypłym głosem, po czym usiadł i ściągnął przez głowę swoją koszulę. Czuł gwałtowne pulsowanie, gdy jego męskość parła, próbując się wydostać. Pochylił się nad dziewczyną, pocałował ponownie i poczuł, jak otwiera usta, by dotknąć swym językiem jego języka. Pieścił jej piersi i wodził językiem w dół szyi i ramion. Znowu odnalazł jej sutek i possał mocniej słysząc, jak jęczy, i czując swój własny przyspieszony oddech. Już tak dawno nie byłem z kobietą, pomyślał. Chciał ją wziąć natychmiast. Spokojnie, nie wystrasz jej, upomniał samego siebie. To jej pierwszy raz. Masz całą noc, Jondalarze. Czekaj, dopóki nie będziesz wiedział, że i ona jest gotowa. Pieścił gołą skórę poniżej wezbranych wzgórków piersi aż do talii i szukał rzemienia zbierającego jej spódniczkę. Rozplątał węzeł, wsunął dłoń pod spód i położył na brzuchu. Dziewczyna zesztywniała, a potem ponownie się rozluźniła. Sięgnął jeszcze niżej, pomiędzy jej uda, muskając miękki puszek porastający jej wzgórek łonowy. Przesunął ręką po wewnętrznej stronie jej ud. W odpowiedzi dziewczyna rozchyliła nogi. Cofnął dłoń, usiadł, a potem zsunął jej spódniczkę z bioder i upuścił na ziemię. Potem wstał i spojrzał na jej delikatne, krągłe nie w pełni jeszcze rozkwitłe kształty. Uśmiechnęła się do niego, w jej spojrzeniu było zaufanie i pragnienie. Jondalar odwiązał rzemień przytrzymujący spodnie i opuścił je. Dziewczyna westchnęła na widok jego sterczącego, nabrzmiałego członka i z cieniem obawy spojrzała mu ponownie w oczy. Noria z fascynacją przysłuchiwała się opowieściom innych kobiet o ich Obrzędzie Pierwszej Rozkoszy. Bynajmniej nie wszystkie kobiety uważały, aby to była taka wielka rozkosz. Mówiły, że Dar Rozkoszy został ofiarowany mężczyznom, że kobietom dano zdolność czynienia przyjemności mężczyznom, tak aby byli oni do nich przywiązani; dzięki temu mężczyzna będzie polował, przynosił jedzenie i skóry na odzienie, gdy kobieta będzie w ciąży lub będzie karmiła piersią. Norię ostrzegano, że w czasie Obrzędu Pierwszej Rozkoszy czeka ją ból. Jondalar był tak nabrzmiały, tak duży, jak on się w niej zmieści? Znał to pełne bojaźni spojrzenie. To była krytyczna chwila; będzie musiała ponownie się do niego przyzwyczaić. Sprawiało mu przyjemność budzenie uśpionych dotychczas zmysłów kobiety, przygotowując ją do przyjęcia Daru Matki. Wymagało to jednak delikatności i finezji. – Żebym tak kiedyś mógł dać rozkosz kobiecie za pierwszym razem, pomyślał, i nie obawiać się, że jej sprawię ból. – Wiedział, że to było niemożliwe. Obrzęd Pierwszej Rozkoszy zawsze był dla kobiety trochę bolesny. Usiadł obok niej i czekał, zostawiając jej czas. Jego pulsujący członek przyciągał jej wzrok. Ujął jej dłoń i powiódł, by go dotknęła; poczuł przeszywający dreszcz. W chwilach takich, jak ta, jego męskość zdawała się żyć swym własnym życiem. Noria poczuła miękkość jego skóry, ciepło, pewność, z jaką się prężył i, gdy członek poruszył się ochoczo w jej dłoni, uczuła ostre, przyjemne mrowienie w ciele i wilgoć pomiędzy nogami. Próbowała się uśmiechnąć, ale w jej oczach nadal się czaił lęk. Wyciągnął się obok niej i pocałował ją delikatnie. Dziewczyna otworzyła oczy. Ich spojrzenia się spotkały. Dostrzegła jego niepokój, pożądanie i jakąś nienazwaną, nieodpartą siłę. Jego niemożliwie błękitne oczy przyciągały ją i oszołamiały, czuła się w nich całkowicie zagubiona i poczuła znowu ów przyjemny dreszcz. Chciała go. Obawiała się bólu, ale chciała go. Sięgnęła po niego, zamknęła oczy, otworzyła usta i przytuliła się do niego. Jondalar pocałował ją, pozwalając, aby wniknęła w jego usta i w swych pieszczotach przesuwał się powoli coraz niżej, całując i drażniąc językiem kark, szyję oraz delikatnie pieszcząc jej brzuch oraz uda. Przesunął się w okolice wrażliwego sutka, ale cofnął się czekając, aż poda mu usta. Wtedy wsunął dłoń w ciepłą szparę pomiędzy jej udami i odnalazł mały, drgający guzek. Z ust dziewczyny wyrwał się okrzyk.