- Dokumenty364
- Odsłony23 221
- Obserwuję29
- Rozmiar dokumentów912.4 MB
- Ilość pobrań16 397
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Katarzyna Stachowiak - Dziedzictwo przodków
Rozmiar : | 2.0 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Katarzyna Stachowiak - Dziedzictwo przodków.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Katarzyna Stachowiak W kolorze krwi. Dziedzictwo Przodków
POWRÓT Nowy Orlean 27 sierpnia 2005 roku. Wysoki, przystojny mężczyzna podszedł do stojącego na podjeździe czarnego samochodu marki Lincoln Aviator i wrzucił do otwartego bagażnika wypchaną walizkę. Wewnątrz widać już było kilka toreb podróżnych. Następnie zawrócił do domu, aby po chwili znowu pojawić się z kolejnym bagażem. – Barbaro, pospiesz się! – krzyknął. – Grzebiesz się i grzebiesz, a dobrze wiesz, że nie ma czasu. Drogi będą tak zapchane, że nie damy rady opuścić miasta przed uderzeniem huraganu. Barbaro, słyszysz mnie? – Słyszę Adamie. – Próg domu przekroczyła niewysoka dziewczyna o śniadej cerze i ciemnych włosach, wysoko spiętych w koński ogon. Sprane jeansy i błękitna podkoszulka z krótkim rękawkiem, wyraźnie podkreślały jej szczupłą, zgrabną sylwetkę. Trzymając w objęciach małego, białego pieska, wolnym krokiem zbliżyła się do auta. – Musiałam znaleźć Ami. Przestraszyła się tego całego zamieszania i nie chciała wyjść. – Dobrze, dobrze. – Machnął ręką. – Zabrałaś wszystko? – Wszystkiego nie da rady. – Westchnęła, oglądając się za siebie na dom. – Mam nadzieję, że szybko tu wrócimy. – Nie wiem, czy w ogóle wrócimy. – Adam oparł dłoń
o dach samochodu. – To ma być potężny huragan, a nasz dom znajduje się blisko zatoki… Wątpię, aby przetrwał. – Ale… – Barbara umilkła. – To gdzie będziemy teraz mieszkać? – Już ci mówiłem, że jedziemy do ciotki Aleny. Być może jej nie pamiętasz, bo miałaś wtedy zaledwie kilka lat, ale raz już tam pojechałaś. Po powrocie cały czas zachwycałaś się końmi, które hodował dziadek. Uwielbiałaś kucyki. – Chyba naprawdę byłam bardzo maleńka. – W błękitnych oczach Barbary krył się smutek i żal. Oto opuszczała swój ukochany dom i wyjeżdżała gdzieś daleko. To, co znane i bliskie, miało zostać tu w Nowym Orleanie. Dom, przyjaciółki, szkoła, groby rodziców. I tak mało rzeczy mogła zabrać. W samochodzie nie zmieszczą się przecież wszystkie stroje, pamiątki, zdjęcia, płyty. Jak zmieścić do jednego bagażnika siedemnaście lat życia? A przecież i Adam zabierał część swoich rzeczy. Owszem, jako mężczyzna nie miał tylu różnych, bardzo potrzebnych drobiazgów co Barbara, ale i tak dwie jego walizki zajmowały sporo miejsca. – Wiem, co czujesz. – Adam podszedł do siostry i odebrał od niej torbę, którą miała przewieszoną przez ramię, i wrzuciwszy ją na pozostałe bagaże, zamknął tył samochodu. – Nie jest łatwo opuszczać rodzinny dom, ale pamiętaj Barbaro, że rodzina to przede wszystkim my. Tu zostają tylko ściany… Najważniejsze abyśmy nadal byli razem. A gdzie, to już mniej istotne.
Barbara nie odpowiedziała, patrzyła tylko, jak brat podchodzi do drzwi wejściowych domu i zabija je deskami. Wszystkie okna już wcześniej zostały zabezpieczone w ten sam sposób. Adam skończył przybijać ostatniego gwoździa i stanąwszy na trawniku ogarnął wzrokiem budynek, w którym mieszkał od urodzenia. Miał świadomość, że być może widzi go po raz ostatni. Było mu ciężko na duszy, ale nie mógł tego okazać przed swoją młodszą siostrą. Westchnął z rezygnacją. Cóż, coś się kończy, coś zaczyna. W Elizabeth Town, gdzie się wybierali, czekała na nich ciotka Alena. Nowy Orlean stanowił tylko pewien epizod w ich życiu, a teraz wracali tam, gdzie swoją kolebkę miała rodzina Bennettów – do małego, zapomnianego przez Boga, cichego, nudnego miasteczka, ukrytego wśród lasów i pagórków. Do tej oazy spokoju i zwyczajności. – Gotowe. – Wolnym krokiem zbliżył się do samochodu i ponownie otworzył tył pojazdu, aby schować do środka podręczną skrzyneczkę z narzędziami. – Możemy ruszać. – Z rozmachem zatrzasnął klapę, a dźwięk ten był niczym odgłos dzwonu zwiastującego nadciągający kataklizm. Barbara podeszła do przednich drzwiczek i zajęła miejsce po prawej stronie. Na kolanach trzymała swojego małego pieska, który od razu, gdy tylko zapięła pasy, wepchnął pyszczek pod jej łokieć, szykując się do drzemki. Zazdrościła mu tej beztroski. Sama najchętniej zapadła by w sen i obudziła się już po wszystkim.
Adam usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce. – Ruszamy. – Zakomenderował tak, jakby to w ogóle było potrzebne. Samochód wolno zjechał z podjazdu. Barbara przez odsuniętą szybę patrzyła na dom, tak dziwnie wyglądający z pozasłanianymi deskami oknami i zatarasowanymi drzwiami. Wydawał się opuszczony, samotny. Tak, jakby też za nimi płakał. Barbara nie chciała płakać, nie chciała, aby Adam dostrzegł jej łzy. Obiecała sobie, że będzie dzielna. Do tej pory powtarzała sobie w myślach, że ten wyjazd jest tylko na trochę. Ot takie wakacje. Że wrócą niedługo i znowu wszystko będzie jak dawniej… Ale teraz miała już świadomość, że to pożegnanie. Ostateczne i nieodwołalne. Opuszczali dom, uciekali przed huraganem i nigdy nie mieli tu już wrócić. Jadąc ulicą widzieli sąsiadów pakujących samochody. Kto tylko mógł, szykował się do wyjazdu. Ulica wkrótce opustoszeje. Nic nie będzie już takie, jak kiedyś. Barbara przymknęła oczy i oparła głowę o zagłówek fotela. Najchętniej przespałaby całą podróż i obudziła się już po wszystkim. Po huraganie, po powrocie do domu… Do domu… Ale domu już nie będzie… Adam spojrzał na siostrę kątem oka. Zauważył, że przymknęła oczy i nie chciał jej przeszkadzać. Niech zapamięta to miejsce takim, jakim je znała do tej pory. Spokojna, kolorowa uliczka z pięknymi domami. Mili, pogodni sąsiedzi… Teraz to wszystko wydawało się takie
odległe, wręcz nieprawdopodobne. Domy z pozasłanianymi oknami straszyły pustką oczodołów – w ich szybach nie igrały promienie słońca. Część budynków już był pusta, bo ludzie wyjechali wcześniej. Pozostali spieszyli się, krzyczeli, nawoływali, biegali donosząc kolejne bagaże. Wyczuwało się napięcie i obawę. Adam chętnie przyspieszyłby, aby jak najprędzej zostawić to wszystko daleko za sobą, ale jezdnia była zatarasowana przez inne pojazdy i musiał dostosować prędkość do panujących warunków. Odetchnął z ulgą, gdy wyjechał na szerszą drogę. Uliczka z ich domem została w tyle, jeszcze przez chwilę widział ją we wstecznym lusterku, ale gdy skręcił w prawo, stracił ją z oczu. * * * Barbara siedziała przy wysokim, drewnianym stoliku i wolnymi łykami piła zimną colę. Adam poszedł zatankować samochód, a ona, w tym przydrożnym barze, próbowała zebrać w sobie siły do dalszej drogi. Nowy Orlean został za nimi. Ujechali już spory kawałek drogi i z każdym kilometrem oddalali się od rodzinnego domu. Z każdym kilometrem zbliżali się do miejsca, które teraz miało stać się dla nich przystanią. Cola była taka chłodna. Cudownie gasiła pragnienie i orzeźwiała umysł. Barbara sączyła napój i zastanawiała się, jak dalej będzie wyglądać ich życie. Ciotkę Alenę pamiętała jak przez mgłę. Wysoka, koścista, starsza
kobieta o gładko zaczesywanych włosach. Właściwie wcale nie była ich ciotką. Nie była nawet z nimi spokrewniona. Została żoną ich dziadka. Drugą żoną. Ojciec miał wtedy kilkanaście lat i nie nawiązał z nią cieplejszych relacji. Szybko opuścił Elizabeth Town, aby nigdy więcej tam nie wrócić. Jeden, jedyny raz dziadek odwiedził ich w Nowym Orleanie. Chciał zabrać dzieci na wakacje. Ojciec nie zgodził się, aby Adam jechał do Elizabeth Town, pozwolił na tę eskapadę tylko siedmioletniej Barbarze. Z trudem przypomniała sobie, jak dziadek żartował, jak kupował jej lody… Miał długą, gęstą brodę i wąsy, które zabawnie łaskotały ją w szyję, gdy sadzał ją przed sobą, wysoko na końskim grzbiecie i trzymając mocno ruszał na przejażdżkę. To było tak dawno... Bardzo dawno. Czasem miała wrażenie, że to tylko sen. Nigdy więcej już nie spotkała dziadka. Zmarł wkrótce po tych wakacjach. Ciotka Alena przyjechała i przywiozła rzeczy, które do niego należały, ale ojciec ich nie przyjął. Kłócił się z ciotką. Barbara słyszała jego podniesiony głos, chociaż siedziała na piętrze, zamknięta we własnym pokoju. Ciotka także krzyczała, tłumaczyła coś ojcu, ale on twardo obstawał przy swoim zdaniu. Nawet nie pozwolił jej zobaczyć dzieci, chociaż bardzo o to prosiła. Barbara przez okno widziała, jak ciotka wsiada do taksówki, a kierowca chowa do bagażnika dużą, brązową walizkę, z którą przyjechała. Ojciec nie chciał rozmawiać o tej wizycie.
Zachowywał się tak, jakby to zdarzenie nigdy nie miało miejsca. Elizabeth Town stało się tematem tabu. Dlaczego? Barbara nawet się nad tym nie zastanawiała – widocznie ojciec miał ku temu jakiś ważny powód. A oto teraz wszystko się zmieniło. Jadą tam, skąd uciekł ich ojciec. Zmierzają wprost do ciotki Aleny, której on nie chciał znać. – Lepiej? – Jej rozmyślania przerwał głos Adama. Brat do stolika i zajął miejsce obok. – Autko zatankowane i możemy jechać dalej. – Pamiętam ciotkę – odstawiła szklankę – przypomniałam sobie… Tata jej nie lubił. – To było dawno. – Adam wzruszył ramionami. – Pokłócili się o spadek po dziadku. – Nie wiem, ale wydaje mi się, że chodziło o coś innego. Tata wyrzucił Alenę, gdy przyjechała z rzeczami dziadka. Nie chciał wziąć tego, co mu przywiozła… – Nie wracajmy do tego. – Odwrócił się w stronę kelnerki stojącej za barem i machnął do niej ręką. – Ciotka sama zaproponowała, abyśmy przyjechali. To teraz jedyna rodzina jaką mamy, a dom dziadka należy tak samo do nas, jak i do Aleny. – Co podać? – Kelnerka stanęła przy ich stoliku. – Mogę polecić naszą specjalność – domową szarlotkę i kawę. – Masz ochotę na szarlotkę? – Spojrzał na siostrę, ale nie uzyskał odpowiedzi. – Dwa razy szarlotkę i raz kawę – zadecydował.
– I jeszcze jedną cole. – Barbara wskazała na pustą już szklankę. – Za moment. – Kelnerka odeszła zostawiając ich samych. – Coś było nie tak. – Barbara bawiła się papierową serwetką. – Nie wiem co, ale tata nie chciał, abyśmy mieli kontakt z ciotką. Nie chciał, abyśmy wracali do Elizabeth Town po śmierci dziadka. Bardzo mu na tym zależało. Tak jakby chciał nas przed czymś chronić… – Gadasz bzdury. – Roześmiał się. – A niby czego miałby się obawiać? Jego rodzina od pokoleń mieszkała w Elizabeth Town. Pradziadek i dziadek byli burmistrzami miasteczka. Nosimy nazwisko Bennett i Elizabeth Town to nasze miejsce na ziemi. * * * Siwa, wysoka, chuda kobieta weszła do starodawnie urządzonego salonu. Stąpając ostrożnie po skrzypiącej podłodze, podeszła do kominka. Czułym gestem poprawiła kilka drewnianych figurek stojących na gzymsie. To wszystko było spuścizną po jej zmarłym mężu. Martin przechowywał pamiątki rodzinne, traktował je jak relikwie, a ona przejęła je i kultywowała dalej tradycję. Było jej przykro, że jedyny syn Martina nie chciał przyjąć tego, co należało do jego dziedzictwa. Tak łatwo wyrzekł się swego pochodzenia, swojego przeznaczenia. Nawet dzieciom zabronił kontaktu… Chciał je odgrodzić,
ochronić przed tym, co go przerażało. Przesunęła się w bok i wzięła do ręki fotografię swojego męża. Ostrożnie starła z niej kurz. – Oni wracają Martinie – szepnęła do zdjęcia. – Tak jak o tym marzyłeś. Jadą tutaj i obiecuję, że już nigdy nie pozwolę im stąd odejść. * * * Barbara wyszła spod prysznica i owinęła się w gruby ręcznik. Mokre włosy odrzuciła do tyłu, na plecy. Stojąc przed lustrem rozczesywała długie pasma. Systematycznie, wolno. Szczotka w górę, szczotka w dół. Powyżej jej lewej piersi, tuż nad spowijającym ją ręcznikiem, widoczne było znamię w kształcie półksiężyca. Wyglądało jak tatuaż, ale było wyłącznie dziełem natury. Zarówno Barbara jak i jej brat urodzili się z takim znakiem szczególnym. Również ich ojciec był posiadaczem identycznego znamienia. – Barbaro! – Zza zamkniętych drzwi doleciało ją wołanie brata. – Barbaro chodź szybko! Odłożyła szczotkę na półkę pod lustrem i wyszła z łazienki. Stanęła na progu pokoju. Adam kucał właśnie przy starodawnym telewizorze i manipulował jakimś pokrętłem. – Co się stało? – zapytała. Drgnął na dźwięk jej głosu. Wyprostował się i odsunął w bok, tak aby mogła zobaczyć obraz na ekranie. Zamarła. To co pokazywano w telewizji, było straszne. Z trudem
odczytała napis u dołu ekranu. Nowy Orlean. Jej dom… – Odbiornik jest zepsuty, nie ma głosu – wyjaśnił cicho Adam. – Ale głos nie jest potrzebny. Wszystko widać. Tak, wszystko było widać. To był Nowy Orlean, ale nie podobny do tego, jakim go znała. Te ulice zalane wodą, te szczątki domów… Wstrzymała oddech. Czuła się jak w niemym kinie. Ta cisza, ta okropna cisza potęgowała poczucie tragedii i przerażenia. Stojąc tak w tym motelowym pokoju, była świadkiem tego, co stało się z jej przeszłością. U dołu ekranu pojawiały się kolejne napisy: „Wały przeciwpowodziowe przerwane w 53 miejscach… Nowy Orlean zatopiony w ponad 80%... Brak elektryczności w mieście… Stadion Louisiana Superdome poważnie uszkodzony…” Stadion. Zamyśliła się. Tam było miejsce schronienia dla mieszkańców, którzy zostali w mieście. Sama nalegała, prosiła, wręcz błagała Adama, aby tam poszli. Aby nie opuszczali Nowego Orleanu. Gdyby zostali… – Barbaro. – Adam podszedł do siostry. – Tak mi przykro… Ale najważniejsze jest to, że żyjemy. Jesteśmy bezpieczni. Jedziemy do ciotki. Pamiętaj, że nasz dom jest tam, gdzie my jesteśmy. Odwróciła się na pięcie i bez słowa odpowiedzi wróciła do łazienki. Zamknęła drzwi i przekręciła zasuwkę. Oparła dłonie o umywalkę. Nowy Orlean się skończył. Nie ma już domu, nie ma grobu rodziców, nie ma niczego.
Zostało im tylko kilka walizek… Siedemnaście lat życia zamknięte w kilku walizkach… Wszystko co znała i kochała przepadło. Poczuła ogromną, przytłaczającą pustkę. Ta pustka otaczała ją z każdej strony, wdzierała się do jej serca i umysłu. Paraliżowała przeraźliwym chłodem… I strachem… Zaczęła płakać, a łzy spływając po twarzy mieszały się z kroplami wody skapującymi z włosów. Cały świat zdawał się płakać nad jej nieszczęściem. Nad tragedią Nowego Orleanu. * * * Noc była straszna. Barbara nie mogła zasnąć, ciągle rozpamiętując to, co zobaczyła w telewizji. Przypominała sobie różne wydarzenia z dzieciństwa. Ojciec uczący ją jeździć na rowerze, ojciec zabierający ją do centrum… Nowy Orlean… Tak dobrze znała każdą uliczkę, każdy zakamarek. Po szkole lubiła iść z koleżankami do cukierni na rogu, którą prowadziła gruba murzynka. Śmiały się tak beztrosko, plotkowały… Tam poszła na swoją pierwszą randkę… A teraz ma zacząć nowe życie w jakimś zapyziałym miasteczku, gdzie nie zna nikogo, gdzie nie ma swoich ukochanych miejsc. Zresztą jakie miejsca można pokochać w Elizabeth Town? Lasy, pagórki? Wszędzie daleko i wszyscy tacy obcy. Może wolałaby zginąć w swoim domu… Czuła, że nie polubi nowego miejsca. Ucieknie stamtąd przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nikt i nic nie zatrzyma jej w tej dziurze.
Z nastaniem świtu Adam zaniósł walizki do samochodu i po skromnym śniadaniu, które zjedli w motelowym barze, ruszyli w dalszą drogę. Nie odzywali się do siebie, dając sobie szansę na oswojenie z zaistniała sytuacją. Każde z nich na swój sposób przeżywało tragedię. Adam pogodził się już z tym, że stracili wszystko. Był na to przygotowany. Owszem, czuł ciężar na sercu, ale wiedział, że nie może się załamywać. Musiał stanowić oparcie dla młodszej siostry. Barbara skończyła dopiero siedemnaście lat. Nie znała jeszcze wszystkich aspektów brutalnego świata. On będąc dwudziestopięcioletnim mężczyzną, który po śmierci ojca przerwał studia, aby zapewnić siostrze normalne życie nastolatki, wiedział już na czym polegają wybory. Czasem trzeba coś poświęcić, aby zyskać coś innego. Poświecili swoją przeszłość w Nowym Orleanie, ale zyskali życie. Żyją, wracają w rodzinne strony ojca. Tak jakby historia zatoczyła koło. W Elizabeth Town wszystko się zaczęło i tu będzie trwać dalej. Nowy Orlean był tylko etapem w ich wędrówce po świecie. Barbara miała żal do Boga za to, co ją spotkało. Prawdę mówiąc los nigdy jej nie oszczędzał. Nie znała swojej matki, która zmarła podczas porodu. Wychowywał ją ojciec i musiała przyznać, robił to świetnie. Zawsze miał dla niej czas, nawet wtedy gdy zmęczony po całodziennej pracy siadał przed telewizorem, aby obejrzeć mecz, a ona przychodziła do niego prosząc o chwilę zabawy. Nigdy nie odmawiał. Zostawiał wszystko i spieszył do córki. Miała
cudowne dzieciństwo. A później nadeszła choroba ojca. Nie mówił o niej nikomu. Dalej dzielnie uśmiechał się do swoich dzieci, chociaż rak pożerał jego organizm. Walczył w samotności, bez wsparcia… Gdy dowiedzieli się o jego zmaganiach, było już za późno na wszelkie płacze, modlitwy, błagania… Barbara miała wtedy szesnaście lat, a Adam dwadzieścia cztery. Ojciec powiedział im o swojej chorobie na dwa tygodnie przed śmiercią. Nie chciała wierzyć… To stało się tak szybko… Gdyby nie Adam… Wiedziała, że brat rzucił studia, podjął pracę w Nowym Orleanie tylko i wyłącznie dla niej. Ciotka Alena już wtedy chciała, aby wrócili do Elizabeth Town. Dzwoniła wielokrotnie, zapewniała o swojej pomocy, ale Adam wolał, aby Barbara pozostała w środowisku, które znała. Była mu za to wdzięczna. To pomogło jej wrócić do normalności. Znowu mogła się uśmiechać, żartować z koleżankami… Znowu mogła być tą samą Barbarą sprzed śmierci ojca. Gdyby nie ten huragan… To on odmienił jej życie. Znowu spowodował, że straciła wiarę w sens istnienia. Jeśli jest Bóg, to czemu tak boleśnie doświadcza swoich wiernych? Jeśli Bóg jest pełen miłosierdzia, to gdzie było to jego współczucie, gdy zabierał jej matkę, ojca, a na końcu Nowy Orlean? – Adamie – odezwała się, przerywając ciszę panującą w samochodzie. – Czy myślisz, że jeszcze kiedyś będziemy szczęśliwi? Zaskoczyła go tym pytaniem. Milczał przez chwilę,
analizując sens w nim zawarty. Jak bardzo Barbara musi cierpieć, jeśli w wieku siedemnastu lat pyta o to, czy kiedykolwiek będzie szczęśliwa? – Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale zapewniam, że będziesz szczęśliwa. Życie składa się z chwil. Jedne są pogodne jak słoneczny dzień, inne ciemne, posępne, pełne łez… Ale zawsze, nawet po najgorszej nawałnicy wschodzi słońce. I dla nas też wzejdzie. * * * Jednak to nie wschód słońca, ale jego zachód przywitał podróżnych wjeżdżających do Elizabeth Town. Dotarli wreszcie do kresu swojej wędrówki. Oto była ich przystań. Ostatnie promienie zachodzącego słońca krwistą czerwienią oblały pobliskie pagórki i ogromną tablicę stojącą przy drodze. – „Elizabeth Town – oaza spokoju” – odczytała Barbara, wyglądając przez okno. – No i jesteśmy w domu. – Adam odetchnął z ulgą. – Trzy dni w podróży. Marzę o tym, aby wziąć długą kąpiel, a później odpocząć we własnym łóżku. – Tu nie ma naszych łóżek – przypomniała nie bez pewnej złośliwości – ani naszego domu. Tu w ogóle nie ma nic naszego. Popatrzył na nią ze smutkiem. Nadal nie pogodziła się z koniecznością przeprowadzki. Miał nadzieję, że wreszcie zrozumie. Najwidoczniej jednak na razie potrzebowała
jeszcze czasu. Minęli pierwsze zabudowania. Niewielkie domki z wypielęgnowanymi trawnikami przy podjazdach. Barbara dostrzegła kilka niepozornie wyglądających sklepików, jakiś pub. Po chwili byli już przy głównym placu z kościołem. Miasteczko skończyło się szybko i dalej jechali pustą drogą, mijając kilka osamotnionych zabudowań. Przy cmentarzu skręcili w prawo i już byli na miejscu. Adam zatrzymał samochód przed chyba jednym z najposępniejszych domostw w okolicy. Przed domem dziadka. Barbara patrzyła na szarą bryłę budynku, na niedużą werandę z drewnianymi poręczami i na kobietę, która właśnie pojawiła się w drzwiach wejściowych. Z rezygnacją wysiadła z samochodu i puściła na ziemię swojego małego pieska, który radośnie machając ogonkiem podbiegł do ciotki Aleny. – Witajcie kochani. – Kobieta przychyliła się, aby pogłaskać psiaka, a następnie podeszła do przybyłych. – Wypatrywałam was już od obiadu. Chodźcie do środka, pewnie chcecie się jak najszybciej odświeżyć. Pokażę wam wasze pokoje. – Uścisnęła Adama i zwróciła się w stronę Barbary. – Jakżeś ty urosła. Piękna panna z ciebie. Oj zawrócisz w głowie miejscowym chłopakom. – Chciała objąć Barbarę, ale dziewczyna cofnęła się o krok. Jakoś nie czuła sympatii do tej dziwnej, starszej pani. Ciotka zresztą nie nalegała na wymianę serdeczności. Poprowadziła ich po stopniach werandy prosto do domu. Ami pobiegła za Barbarą.
Wewnątrz panował półmrok i dziwny chłód. Widać było, że gospodyni dba o porządek, ale jednocześnie zaniedbuje atmosferę mieszkania. W tym budynku nie czuło się życia. Wszystko było takie obce, surowe. Drewniana podłoga skrzypiąca przy każdym kroku, nagie, bielone ściany, brak ozdób i kwiatów. Tak jakby nikt tu nie mieszkał, tylko teraz, przez przypadek, wszedł na chwilę. Wprost z holu ciotka zaprowadziła ich na piętro, gdzie przeznaczyła dla nich pokoje. Adam dostał pokój po prawej stronie od schodów, Barbara po lewej. – Rozpakujcie się i odświeżcie, a później zejdźcie na dół. Przygotowałam kolację. Zjemy razem. – Ciotka uśmiechnęła się i wycofała. – Przyniosę bagaże. – Adam uścisnął ramię siostry. – Zaraz wracam. – Zbiegł po schodach. Barbara została sama. Otworzyła drzwi do pokoju, który od teraz miał być jej królestwem. Z napięciem malującym się na twarzy przekroczyła próg. Ami przepchnęła się pomiędzy jej nogami i pierwsza wpadła do środka. Zaczęła obwąchiwać wszystkie kąty. Barbara omiotła wzrokiem wnętrze. Było tak samo pozbawione życia jak reszta domu. Stare, drewniane łóżko, niewielka szafka na książki stojąca przy drzwiach, biurko i krzesło stojące pod oknem, na biurku lampka. Po przeciwnej stronie niż łóżko znajdowała się stara, zapewne zabytkowa szafa, oraz drzwi prowadzące do łazienki. Na podłodze leżał dywan uszyty z kawałków różnych materiałów. Ten dywan był chyba najładniejszym
elementem wystroju wnętrza. Taki stylowy, etniczny… Ciotka chciała widocznie załagodzić surową atmosferę pokoju, gdyż w oknach powiesiła kolorowe firanki w motyle. Nie pasowały, wręcz raziły swoją odrębnością. Tak samo narzuta na łóżku. Różowa z marszczeniami i falbaną. Wyglądało to tak, jakby ciotka w ostatniej chwili kupiła kilka różnych, przypadkowych rzeczy, które mogłyby ozdobić pokój nastoletniej dziewczyny. Pomyliła się jednak, albo po prostu nie nadążała za modą. Barbara podeszła do okna i odsunęła jedną z firanek. Zamarła. Z jej pokoju roztaczał się doskonały, idealny wręcz widok na pobliski cmentarz. * * * Szybki prysznic we własnej już – jakby nie było – łazience, nie poprawił nastroju Barbary. Woda była ledwie ciepła i po wyjściu z łazienki dziewczyna poczuła jeszcze bardziej przeraźliwy chłód. A przecież był dopiero koniec lata. Jak zimno musiało tu być jesienią albo zimą… Miała nadzieję, że do tego czasu już się stąd wyniesie i nie będzie musiała osobiście sprawdzać. Ubrała się szybko w świeżą bielizną, długie jeansy i ciemnozielony golf. Pogłaskała Ami, która zwinięta w kłębek położyła się na różowej narzucie i wyszła z pokoju. Nie zeszła jednak na dół, tylko zajrzała do pokoju brata. Adam miał więcej szczęścia. Jego pokój wyglądał o niebo lepiej. Ciotka nie starała się tu niczego zmieniać,
przerabiać. Pomieszczenie musiało od zawsze należeć do mężczyzny… A tak, Barbara przypomniała sobie. To był pokój ich ojca. Na ścianach wisiały proporczyki szkolnej drużyny sportowej, na biblioteczce stały puchary zdobyte przez ojca. Nad biurkiem wisiała ogromna mapa kraju oraz kilka fotografii. Podłoga była goła, za to przed łóżkiem leżał niewielki, wyplatany dywanik. – I jak samopoczucie? – Adam wkładał do szafy rzeczy wyjmowane z walizek. – Oswoiłaś się już trochę? – Nie jestem dzika, więc nie muszę się oswajać. Patrzyłeś przez okno? – Tak. – I co? – I nic. – Wzruszył ramionami. – A o co ci chodzi? Drzewo jak drzewo. Wyminęła brata i podeszła do okna. Cały widok zasłaniały gałęzie rosnącego przed domem drzewa. – Masz szczęście – mruknęła. – Ja za to mogę obserwować mogiły przodków. Już się czuję jak własny przodek. Roześmiał się ubawiony jej słowami. – Przesadzasz Barbaro, ale widzę, że powoli wraca ci humor. Zaczynasz żartować. Chodź, pójdziemy na tę kolację, bo konam z głodu. – Na szczęście cmentarz blisko. – Pokazała mu język i wybiegła z pokoju. Prześcigając się na schodach, zbiegli na dół. – Narobiliście hałasu, jak stado niedźwiedzi. – Ciotka
Alena już na nich czekała. – Zaparzyłam gorącą herbatę. * * * Kolację spożyli w przestronnej kuchni, pełniącej zarazem rolę jadalni. Ciotka może nie była miłym towarzyszem, ale potrafiła gotować. Pieczeń, którą przygotowała naprawdę była wyśmienita, a tosty chrupiące. Nawet masło smakowało lepiej, niż to kupowane w markecie. Alena zaznaczyła, że wszystko jest własnej roboty, co wprawiło Barbarę w zdumienie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ciotka traci tyle czasu na przygotowywanie potraw, kiedy przecież można je kupić gotowe. Szybko jednak uświadomiła sobie, że tu nie ma sklepów, jakie znała. Faktycznie, w Elizabeth Town kobieta może się zapracować: gotując, szyjąc, piorąc, prasując… Po prostu kobieta w Elizabeth Town jest niewolnicą życia. Po kolacji ciotka zaprowadziła przybyłych do salonu. Określenie salon nie pasowało do tego pokoju. Owszem był większy niż pozostałe pomieszczenia, ale ta przestrzeń jeszcze bardziej uwidaczniała jego surowość. Barbarze nasunęło się skojarzenie z ascetami. Tak, ten dom był niemalże pustelnią, chłodna, surową… Taką jak sama ciotka Alena. W salonie jedynym akcentem życia był kominek, w którym ciotka chyba przed chwilą napaliła. Zapewne domyśliła się, że dla przybyszów z gorącego Nowego
Orleanu tutejszy klimat może się wydawać zbyt chłodny. Na kominku stały przeróżne drewniane figurki. Barbara podeszła, aby się im bliżej przyjrzeć. Wzięła jedną z figurek do ręki. Rzeźba była dziwna – przedstawiała podnoszącego się niedźwiedzia, spod skóry którego wyłaniał się klęczący człowiek. Tak jakby ten człowiek zrzucał z siebie niedźwiedzią powłokę. – Uważaj. – Alena wyjęła jej z rąk figurkę i odstawiła z powrotem na gzyms kominka. – To pamiątki. Bardzo stare. Wyrzeźbił je wasz przodek Bill Bennett. Był pierwszym Bennettem w tej okolicy. Od niego wszystko się zaczęło. – A to kto? – Dopiero teraz Barbara dostrzegła portret wiszący nad kominkiem. Nie widziała go stojąc wcześniej przy drzwiach, gdyż pokój tonął w półmroku, a obraz był ciemny. Teraz jednak, gdy podeszła bliżej, dostrzegła twarz uwidocznionej na malowidle kobiety. Poważną, skupioną, z jakąś melancholią, a może smutkiem w oczach. Ta twarz wydała się jej dziwnie znajoma, bliska. – To też ktoś z naszych przodków? – To Elizabeth Robillard, żona założyciela miasta. – Alena uniosła głowę do góry, aby lepiej widzieć portret. – Nie jest z wami spokrewniona. – A ten obraz wisi tu bo? – Drążyła temat Barbara. – Namalował go Bill Bennett. Wasz przodek był bardzo uzdolnionym mężczyzną. Większość mebli w tym domu zrobił sam. Ten dom też on postawił… A portret namalował już po śmierci Elizabeth. To jej jedyny
wizerunek… Taką ją zapamiętał. – Elizabeth Robillard – powtórzyła cicho. Nie wiedziała dlaczego, ale poczuła dziwne ukłucie w sercu. – Nie pamiętam tego obrazu. Czy on tu wisiał cały czas? – Nie. – Alena spoważniała. – Obraz znalazłam po śmierci waszego dziadka. Przyniosłam go ze strychu i powiesiłam w miejscu, które uprzednio zajmowała… – Skóra niedźwiedzia. – przerwała ciotce, przypominając sobie scenkę z dzieciństwa, gdy dziadek brał ją na ręce, podchodził do kominka i głaszcząc szorstką sierść martwego zwierzęcia, przemawiał do wnuczki, że to dziedzictwo ich rodziny. – Tu wisiała ogromna skóra niedźwiedzia z paszczą i kłami. – Wisiała – przyznała ciotka. – Po śmierci dziadka spakowałam ją do kufra i zawiozłam waszemu ojcu, ale on jej nie chciał… Barbarze wydało się dziwnym, że ciotka jako spadek po dziadku zawiozła do ojca starą skórę niedźwiedzia. No tak, dlatego ojciec się zdenerwował… – Zawiozłaś skórę niedźwiedzia do naszego ojca? – Nawet Adam był zaskoczony. – Ale dlaczego? – Bo to szczególna skóra i takie było życzenie waszego dziadka. To symbol waszej rodziny… – A gdzie ta skóra jest teraz? Zjadły ją mole w kufrze? – Barbara roześmiał się, ubawiona absurdalną sytuacją. – Czeka na ciebie. – Alena patrzyła prosto w oczy Adama. – Wróciliście tu, gdzie wasze miejsce. Wreszcie wszystko jest tak, jak powinno być….
* * * – Uważam, że ciotka to stara wariatka. – Barbara usiadła na łóżku Adama. Nie miała ochoty wracać do swojego pokoju z widokiem na cmentarz. Wolała jeszcze chwilę pobyć razem z bratem. – Co ona bredziła o tej skórze? Matko kochana, nie dziwę się, że ojciec dostał prawie apopleksji, jak zobaczył, co ta kobieta przywiozła mu jako spadek. No koszmar. Musimy stąd wyjechać i to jak najszybciej. – Faktycznie jest trochę dziwaczką, ale według mnie niegroźną. – Spokojnie kończył rozpakowywanie bagażu. – Wiesz, to takie stare, rodowe tradycje. Jesteśmy zbyt nowocześni i ich nie rozumiemy, ale ona żyje w tej głuszy już tyle lat… Tu czas stoi w miejscu… Nic się nie zmienia… Widziałaś, ciotka nie ma nawet telewizora. Pytałem o łącze internetowe i co? Nawet nie wiedziała co to takiego. Dobrze, że mam bezprzewodowy dostęp do sieci, bo inaczej bylibyśmy zupełnie odcięci od świata. Jutro rano pojedziemy do miasta i zobaczymy, jak naprawdę wygląda sytuacja. – Ale wyjedziemy, jeśli będzie tragicznie? – Musiała się upewnić. – Przecież możemy wynająć mieszkanie gdziekolwiek… – Nie Barbaro, nie możemy…– Wreszcie zdecydował się powiedzieć jej całą prawdę. – Nawet gdyby nie ten huragan, to nie wiem jak długo jeszcze moglibyśmy
mieszkać w naszym domu. Choroba ojca pociągnęła za sobą bardzo duże wydatki. Nie wiedzieliśmy o tym… Po śmierci taty dostałem rachunki… Barbaro, my nie mamy pieniędzy… Powiem więcej, mamy masę długów do spłacenia. To, co zarabiałem, w większości szło na spłatę zadłużenia. Teraz nie mam pracy. Ciotka zgodziła się pokryć wszystkie zaległości pod warunkiem, że tu wrócimy… Myślałem, że damy radę poczekać, aż skończysz szkołę, ale huragan przyspieszył tylko to, co było nieuniknione. Teraz tu jest nasz dom. A ciotka Alena jest naszą jedyną rodziną. – I mamy tu zostać? – Głęboko zaczerpnęła powietrze. – Na zawsze? – Ty Barbaro nie musisz. Skończysz szkołę i wyjedziesz na studia. To ja mam tu zostać. – Dlaczego? – Nie mogła tego zrozumieć. – To ponoć tradycja. – Starał się uśmiechnąć. – Ponoć tu jest miejsce dla Bennettów. Jesteśmy strażnikami czegoś, ale nie wiem czego… – Tak mówiła ciotka? – Dokładnie. – Wariatka. Naprawdę jest wariatką! – Nawet jeśli, to dzięki tej wariatce pójdziesz na studia. Dzięki tej wariatce masz dach nad głową, proszę więc daj jej szansę. Przez ten rok staraj się być dla niej miła. Nie proszę cię o więcej. Rok i skończysz szkołę. Wyjedziesz i nie musisz tu wracać. Dasz mi ten rok? – Szkoda, że od razu nie powiedziałeś prawdy. –