- Dokumenty364
- Odsłony23 554
- Obserwuję30
- Rozmiar dokumentów912.4 MB
- Ilość pobrań16 550
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Patykiewicz Piotr -Dopóki Nie Zgasną Gwiazdy- Parch
Rozmiar : | 1.1 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Patykiewicz Piotr -Dopóki Nie Zgasną Gwiazdy- Parch.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Piotr Patykiewicz - rocznik 1973. Na koncie ma kilka książek fantastycznych dla dorosłych i młodzieży oraz kilkanaście opowiadań w czasopismach i antologiach. Właśnie ukazuje się jego najnowsza powieść „Dopóki nie zgasną gwiazdy”. „Parch” to niezależna fabularnie historia umieszczona w tym samym postapokaliptycznym świecie. Nie ma tu mutantów i madmaksowych rajdów przez radioaktywne pustkowia, zamiast tego ziemię (Polskę?) skuła wieczna zmarzlina, a obejścia strzegą białe niedźwiedzie. W zmaganiach bohaterów nie chodzi jedynie o to, żeby ocalić własną skórę, ale także – całkiem dosłownie? – duszę. Nietypowo. I smacznie. (mc) 1
PIOTR PATYKIEWICZ Parch e-book created by: The Pirate Bay - GloTorrents AgusiQ-Torrents.pl - Darmowe-ToRenty.pl - Devil-Torrents.pl immortaltorrent.pl - auratorrent.pl - helltorrents.com - polskie-torrenty.com filetracker.pl - electro-torrent.pl 2
PARCH opowiadanie ze świata "Dopóki Nie Zgasną Gwiazdy" 3
Przez kilka dni, dopóki w sakwie miał suchary i trochę wędzonego foczego mięsa, a w bukłaku kumys, Anatol maszerował od świtu do zmierzchu szerokim górskim grzbietem. Ustępował z drogi psim zaprzęgom, unikał wzroku ludzi, a gdy szlak wiódł przez którąś z zamieszkałych przełęczy, schylał głowę, głębiej naciągał kaptur i potrząsając kołatką, przyspieszał kroku. Dopóki to było możliwe, chciał uniknąć upokorzeń, choć wiedział, że to głupie. Tacy jak on nie mieli prawa do wstydu. Po tygodniu skończyły się zapasy. Jeszcze przez dwa dni uparcie człapał na czczo, ale w końcu osłabł tak bardzo, że powlókł się za śladami płóz, które skręcały w bok od głównego grzbietu. Niebawem zobaczył dymy jakiegoś odosobnionego przysiółka, w kojcu wściekle ujadały psy. Gdyby podszedł za blisko, gospodarz mógłby go poszczuć. Położył w śniegu swoją żebraczą miseczkę, cofnął się o kilka kroków i przykucnął. Czekał długo, od południa prawie do zmroku. Przygarbiony człeczyna kilka razy wychodził na obejście, narąbał drew, nakarmił psy, zajrzał do koziej obórki, lecz ani razu nie spojrzał w jego stronę. Dopiero gdy słońce na dobre sczerwieniało, przydreptała siwa kobieta, z gołą głową, bez kożucha, buchająca kuchennymi woniami. Bez słowa rzuciła mu do miski zmrożony kawałek sera i jakiś gnat z resztkami mięsa. Zawróciła i odeszła szybko, nie oglądając się więcej. Wiedział, że nie dała mu tej jałmużny z litości, ale po to, żeby wreszcie sobie poszedł. *** Zlekceważył początkowe oznaki – częste bóle głowy, bezsenność, powracającą gorączkę. Nie przejął się także swędzącymi przebarwieniami, które zaczęły pojawiać się na skórze. To narzeczona pierwsza domyśliła się prawdy, gdy któregoś słonecznego dnia zasłabł przy mieleniu w żarnach żołędzi na mąkę. Chciał ją potem przytulić i pocałować, ale zesztywniała w jego ramionach i odwróciła twarz. Tego samego dnia zawiadomiła starszyznę. Anatol rozumiał ją. Postąpiła słusznie, według prawa, dla dobra całej osady. Był przecież piekarzem, ludzie jedli jego chleb. Zresztą nawet gdyby tego nie zrobiła, sam odszedłby od niej. Nie chciał, żeby patrzyła, jak się zmienia. Nie zniósłby obrzydzenia w jej oczach, które daremnie starałaby się ukryć. Na egzekwie do małego kamiennego kościółka przyszli wszyscy sąsiedzi i 4
krewni. Tak nakazywał obyczaj. Jako nieczysty został uznany za zmarłego, każdy więc musiał pochować go w swoim sercu. Stary kapłan, który ochrzcił go przed trzydziestu laty, nałożył mu na głowę szeroki czarny kaptur. – Dla ciebie słońce na zawsze zgasło. – Podał mu kołatkę, żebraczą miskę i podróżny kij. – Poszukaj cienia, ukryj się w nim i nie wracaj nigdy. Anatol skinieniem głowy potwierdził, że rozumie, czego się od niego żąda. Kiedy szedł w stronę wyjścia, nikt nie pochwycił jego wzroku. Twarz narzeczonej ukryta była za czarną żałobną zasłoną, nie pozwolono mu już zbliżyć się do niej. W gruncie rzeczy tak było lepiej. Nie wiedziałby, co jej powiedzieć – umarli nie przemawiają przecież do żywych. *** Na parcha nie było lekarstwa. Nie mogło być; ta plaga nie należała wszak do przyrodzonego porządku rzeczy, jak inne choroby, nawet najcięższe. Wiedziano przynajmniej tyle, że rozpętał ją Lucyfer, który przed trzystu laty, strącony z niebios, upadł na ziemię i skaził ją na zawsze jadem swojej złości. Była pamiątką po końcu świata – dla tych nielicznych, którzy go przetrwali. Jak echo Apokalipsy. Anatol nie miał pojęcia, jak się zaraził. Zapewne od nikogo znajomego; całe życie spędził w spokojnej okolicy, nigdy nie schodził z gór w poszukiwaniu przygód. Jednak w dni targowe do osady zajeżdżało sporo obcych, a przecież nie mógł przyglądać się zbyt natarczywie każdemu, kto odwiedzał jego piekarnię. Kupował żołędzie i szyszki na mąkę od zbieraczy, którzy całymi tygodniami ryli pod lodem w dolinach, na odludziu – a tam najłatwiej złapać parcha, jak zresztą każde inne plugastwo. Prawie wszyscy mieli na twarzach blizny i plamy po odmrożeniach. Gdyby trafił się między nimi nieczysty, łatwo mógł to zataić, zwłaszcza na początku. Przed wygnaniem pouczono go, że lepiej wędrować w grupie, ale kiedy po raz pierwszy usłyszał z oddali dźwięk kołatki, zboczył ze szlaku i ukrył się za zaspą. Wpojony w dzieciństwie strach przed parchatymi wciąż jeszcze chwytał go za gardło, choć teraz był przecież jednym z nich. Nie chciał oglądać z bliska ich zniekształconych twarzy, dotykać kikutów, słuchać bełkotliwych głosów; pewnie dlatego, że nie chciał myśleć o tym, kim on sam stanie się za parę miesięcy czy lat. Nikt nie powiedział mu dokładnie, jak długo będzie musiał wędrować do Cienistej Kotliny. Wiedział tylko, że to daleko; na tyle daleko, aby ludzie na co 5
dzień mogli udawać, że wcale jej nie ma. Miał przed sobą prawie całe lato, żeby tam dotrzeć, aż do jesiennych śnieżyc, kiedy na szlaku zamrze wszelki ruch. Gdyby potem ktoś spotkał go między żywymi, mógłby go zabić bez ostrzeżenia. A nawet powinien. Nie wolno mu było zabierać w drogę niczego cennego, lecz zdołał przemycić w cholewie buta swój srebrny szkaplerzyk, który nosił od dzieciństwa. Dzięki niemu wciąż czuł się człowiekiem. Przynajmniej tak długodopóty, dopóki był sam. *** Małe kopułki kolib sterczały przy trakcie co dwie, trzy godziny marszu. Wzniesione z bloków zmrożonego śniegu, o niskim wydłużonym wejściu, z otworem dymnika u góry, miały służyć nieczystym za schronienie w drodze, aby nie zakradali się nocą do kozich zagród. Inni podróżnicy nigdy tam nie zaglądali; czasem ktoś miłosierny podrzucał do środka wiązkę szczapek, trochę suszonego mchu albo foczego tłuszczu. Tego wieczora Anatol nie natknął się jednak na żadną kolibę ani nawet na starą niedźwiedzią gawrę. Było już prawie całkiem ciemno, gdy wypatrzył wreszcie lichy szałas, postawiony przy bocznej dróżce, zrytej aż do gołej skały przez pnie drzew, które drwale wciągali tędy z martwego lasu w dolinie. Nie poczuł dymu, nie dostrzegł na śniegu żadnych śladów, więc podszedł śmiało. Marzył tylko o tym, żeby zdjąć buty, posmarować rozbabrane pęcherze na stopach odrobiną niedźwiedziego sadła, a potem skulić się w suchym kącie i zamknąć oczy. Zdążył schylić się przed niskim wejściem, gdy z dołu nadbiegło dwóch ludzi – młodszy, prawie dzieciak, trzymał pochodnię, barczysty drwal siekierę. Nie krzyczeli, nie grozili. Było jasne, że nie chcą go przepędzić, tylko zatłuc. Rzucił się do ucieczki, ale zawadził połą kożucha o sterczący ze ściany szałasu sęk i upadł. – Stać! – usłyszał raptem ostry krzyk. Podniósł głowę. Od drugiej strony traktu zbliżał się nieczysty w kapturze. Odkorkował przewieszony przez ramię bukłak, pociągnął mocno, ale nie przełknął, tylko strzyknął przez zęby czerwoną strugą. Tamci dwaj zatrzymali się od razu, zadyszani i czujnie przygarbieni. – Jeśli macie ochotę, mogę zabrać was ze sobą do piekła. – Potrząsnął 6
bukłakiem. – Wystarczy, żeby padła na was jedna skażona kropla. Napastnicy spojrzeli po sobie, a potem zaczęli cofać się z wolna. Gdy nieczysty zrobił krok w ich stronę, młody zgasił pochodnię w zaspie. Zaskrzypiały oddalające się pośpiesznie kroki. Obcy zsunął kaptur na plecy, ale było za ciemno, żeby Anatol mógł zobaczyć jego twarz. – Od niedawna w drodze, prawda? Jestem Frano. Trzymaj się mnie, a nie zginiesz. – Znowu się napił, tym razem przełknął głośno; podniósł sakwę, którą wystraszeni drwale porzucili na drodze. – Przynajmniej nie tak od razu. *** Nie wyglądał aż tak strasznie, chociaż parch zdążył odcisnąć na jego twarzy swoje piętno. Stracił kawał nosa i oboje uszu; wargi, przecięte na ukos siną blizną, zrosły się krzywo, pozostawiając częściowo odsłonięte dziąsła. Nie był już młody, ale wciąż jeszcze bardzo krzepki. Potrafił uśmiechać się tak beztrosko, jakby chwilami zapominał, kim jest. Gdy Anatol otrzepał się ze śniegu i chciał iść dalej, nieznajomy czknął i wzruszył ramionami. – Ledwie stoisz na nogach. Spadniesz po ciemku z urwiska albo utkniesz gdzieś w zaspach i odmrozisz jaja. – Tamci mogą wrócić… – Dopóki psy będą wyczuwać nasz smród, żaden drwal ani myśliwy nie zbliży się do tego szałasu. W ciemnym, dusznym wnętrzu czuć było zjełczałym tłuszczem i trocinami. Frano po omacku znalazł w kącie stertę szczap i suchy mech na podpałkę. Oczyścił ze śniegu dymnik nad niewielkim paleniskiem, rozniecił ogień i rozsiadł się wygodnie na łysawej lisiej skórce. – Taa… – westchnął z zadowoleniem, zajrzał do sakwy. – Rozgość się, przyjacielu. Czasem dobrze jest być parszywym wyrzutkiem. Anatol oparł się o ścianę, przymknął oczy. – To kradzież. 7
– Kpisz? Przecież po nas nikt już tego nie tknie. Co my tu mamy? – Pociągnął nosem. – Chyba wędzone szczurze wątróbki? Postawił przed Anatolem kopiastą miskę, ale ten nie poruszył się. Frano parsknął, zniecierpliwiony. – Nie chcesz, to nie jedz. Możesz nawet zdychać z głodu, tylko zaczekaj z tym do jutra. Nie lubię patrzeć na taką ostentację. Anatol z wahaniem przeżuł garść wątróbek. Po następną sięgnął już śmielej. – Tak lepiej. Korzystaj, przyjacielu, dopóki możesz. Kiedy stracisz zęby i wygniją ci dziąsła, będziesz musiał ciamkać rozmoczone sucharki. – Tamten podsunął mu bukłak. – Popij, na trawienie. Piekarz otarł szyjkę bukłaka rękawem, powąchał i wyprostował się raptownie. – Nie chcę. – O co chodzi, przyjacielu? Brzydzisz się mnie? Ty też nie będziesz piękniał, więc lepiej zacznij się przyzwyczajać. – U nas w osadzie tylko ksiądz używał wina, do mszy. – A jak ci się zdaje, gdzie napełniłem ten bukłaczek? – Okradłeś kościół? To świętokradztwo! – Tym lepiej. Kiedy mnie wyganiali z domu, powiedzieli, że parch to kara za grzechy. Możliwe, nie znam się. Ale wiem, że do tamtego czasu nie nagrzeszyłem zbyt wiele. Teraz muszę to nadrobić, żeby było sprawiedliwie, nie? – Bluźnisz… Roześmiał się z cicha, splótł dłonie na karku i rozparł się wygodniej. – A ty czym zawiniłeś? – Niczym. Piekłem chleb. – Więc pewnie dosypywałeś do mąki trocin. Albo oszukiwałeś na wadze. Anatol odrzucił do tyłu głowę i pociągnął z bukłaka bardzo długi łyk. Bał się takich rozmów, bał się takich myśli. 8
– Co, nic nie masz na sumieniu? – ciągnął Frano nielitościwie. – W takim razie musisz się zgodzić, że Bóg rozdaje ciosy na oślep. – Parch nie pochodzi od Boga, ale od Lucyfera! – A kto strącił Lucyfera na ziemię, żeby mógł urządzić po swojemu ten zasrany świat? Anatol był tak osłabiony i wygłodzony, że mocny trunek od razu zaszumiał mu w głowie. Zasnął szybko. Śnił o Upadku. O dniu, w którym gorący oddech Lucyfera huczał jak wicher, podpalając miasta, lasy, a nawet gołą ziemię. O niebie spowitym tumanami pyłu, z którego zamiast śniegu padały czarne płatki sadzy. O strasznych, ciemnych miesiącach, o mrozie, który skuł całą ziemię, zwarzył zieleń lasów i nie ustąpił już nigdy. Mrok rozpraszała tylko zwodnicza, lucyferiańska światłość. Kusiła zgnębione dusze tych, którzy jeszcze nie pomarli, olśniewała obietnicą fałszywego zbawienia, a one leciały do niej, jak ćmy do ognia. Tylko nieliczni uciekli w góry i tu doczekali dnia, kiedy w końcu pokazało się znowu blade słońce. *** Obudził się już po wschodzie. Był sam. Gdy poprawiał rozchełstaną koszulę, odkrył, że szkaplerzyk zniknął. Odsunął zasłonę u wejścia; przygodny towarzysz odszedł bez pożegnania, świeży śnieg zdążył już pokryć jego ślady. Do południa szedł bez odpoczynku. Dzień był piękny, niebo bezchmurne, śnieg skrzył się w słońcu, aż łzawiły oczy. Twarda, zmrożona droga, zryta koleinami sań, opadała z lekka, skręcając szerokim łukiem ku odległej przełęczy. Na poboczach pod oblodzonymi zaspami tu i ówdzie żółciły się plamy ludzkiego czy psiego moczu. Było cicho i pusto. Tylko raz musiał zejść z traktu, gdy usłyszał z tyłu dzwoneczki zbliżającego się zaprzęgu. To byli chyba handlarze futer; nie zaczepili go, a i on nie prosił o jałmużnę. Sakwę drwali na wszelki wypadek ukrył pod kożuchem. Teraz, gdy nie chroniło go żadne prawo ani obyczaj, każdy łatwo mógł posądzić go o kradzież i na miejscu wymierzyć sprawiedliwość. Wczesnym popołudniem pogoda zaczęła się psuć. Smagnął go mroźny wiatr, kłując twarz drobinkami lodu. Błękit szybko zasnuły poszarpane, ciemne chmurzyska, sypnął śnieg. Wydawało się, że ciężkie, mokre płatki nie opadają z 9
nieba, ale unoszą się w coraz gwałtowniejszych porywach wichru gdzieś z dołu, z bezludnych, przeklętych dolin po obu stronach górskiego grzbietu, które należały do Kusiciela. Ludzie zapuszczali się tam tylko wówczas, kiedy musieli, w poszukiwaniu mięsa, drewna i żelaznego złomu. Słońce przygasło, zaspy zszarzały, głębokie koleiny wygładziła warstwa ponowy. Brnął przed siebie z coraz większym mozołem. Skulił się, podniósł kołnierz kożucha, głębiej naciągnął kaptur. Rozglądał się za jakimś schronieniem, żeby przeczekać zamieć, ale niewiele widział. Kostniał z zimna, tracił orientację, lodowate podmuchy spychały go z drogi. Czasem miał wrażenie, że ktoś stąpa za nim krok w krok, chichoce złośliwie prosto w ucho i próbuje zerwać z ramienia przywłaszczoną sakwę. Wiatr przycichł dopiero przed zmrokiem. Szlak wiódł teraz szerokim płajem, łagodnym zboczem jednego z niewysokich szczytów. Anatol, choć utrudzony, postanowił wspiąć się tam, żeby ogarnąć spojrzeniem całą okolicę. Z wierchu zobaczył wyraźnie łańcuch sinobiałych gór, zwieńczony na końcu potężnym masywem najwyższego szczytu, wokół którego kłębiły się białe obłoki. Ponad tę mleczną pianę przebijał się tylko sam wierzchołek, smukły i groźny, rozżarzony w słońcu lodowymi stromiznami. Patrzył długo, zauroczony. Pierwszy raz widział na własne oczy Szklaną Górę, nigdy wcześniej nie zawędrował tak daleko od osady. Mieli rację wszyscy ci, którzy opowiadali, że jest piękna. Wiedział, że gdzieś u jej podnóży rozpościera się ukryta wśród wierchów Cienista Kotlina. Uśmiechnął się smętnie; miał spędzić resztę życia w cieniu góry utkanej ze światła. Naraz drgnął; niżej na stoku siedział jakiś człowiek, zwrócony twarzą w stronę wschodu. Anatol zawahał się, chciał odejść cichaczem, lecz potem przyszło mu do głowy, że może tamtemu zabrakło z głodu sił. Zawołał, samotny podróżnik nie odwrócił się. Anatol zszedł powoli, z każdym krokiem coraz wolniej. Nieszczęśnik umarł zapewne przed paru dniami. Miał odsłoniętą głowę; wybujały w słońcu parch wytrawił prawie całkiem jego twarz, zacierając rysy. Anatol zbiegł do traktu już w gęstniejących ciemnościach. Znalazł kolibę, ale wiedział, że tej nocy trudno mu będzie zasnąć. *** 10
Gdyby nie zatrzymał się za potrzebą akurat w tym miejscu, nie zauważyłby jej. Leżała poza ciągiem przydrożnych zasp, niewidoczna od strony traktu. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakaś na wpół zagrzebana w śniegu psia czy lisia padlina, dopiero z bliska dostrzegł zsiniałą na mrozie dłoń i kosmyk jasnych włosów. Leżała na wznak, z rozrzuconymi ramionami. Pewnie zgubiła się podczas ostatniej zamieci. Nie poruszyła się na odgłos kroków. Był pewien, że jest martwa, ale gdy pochylił się, rzucając cień na jej bladą twarz, nagle otworzyła oczy. Patrzyli na siebie bez słowa, oboje równie wystraszeni. Dziewczyna była bardzo młoda i dość ładna, pomimo zapadniętych policzków i głębokich cieni pod oczami, które zdradzały, że od dłuższego czasu głodowała. Parch jeszcze nie zdołał jej oszpecić. Usiadła, lecz nie próbowała uciekać. Wciąż przypatrywała mu się zza rozpuszczonych włosów, które opadły na twarz, jej oddech uspokajał się z wolna. Zgrabiałymi dłońmi naciągnęła na głowę czarny kaptur. *** Nie udało mu się przełamać jej uporczywego milczenia. Może była niemową, a może po prostu zdążyła już nauczyć się, że w tej ostatniej drodze nie należy ufać nikomu. Dał jej jeść. Bardzo długo przeżuwała pierwszy kęs, a gdy podsunął jej następny, odwróciła głowę. – Nie bój się, nie skrzywdzę cię – powiedział łagodnie. – Idziemy w tę samą stronę, więc jeśli chcesz, możemy pójść dalej razem. Będzie raźniej. Nie odpowiedziała, nawet nie podniosła wzroku. Wrócił na drogę, uszedł spory kawałek, aż do zakrętu, i dopiero wtedy obejrzał się ukradkiem. Dziewczyna wlokła się za nim w pewnej odległości, niczym bezpański, przygarnięty pies. Wieczorem nie od razu zdecydowała się wejść za nim do koliby. Przykucnęła w śniegu nieopodal wejścia i długo patrzyła na dogasające pod 11
chmurami na zachodzie czerwone blaski. Najdłużej żarzył się na tle ciemniejącego nieba szczyt Szklanej Góry, otulony mgiełką poświaty. Nie chciał jej popędzać, aby nie spłoszyć tej odrobiny zaufania, jakie mu okazała. Rozniecił mały ogienek, podgrzał w misce trochę wody, napił się, a potem zdjął buty i obmył pokryte pęcherzami stopy. Zjadł niewiele, rozpostarł na ubitym śniegu kożuch i wyciągnął się z ulgą. Nie stękał, nie wiercił się, patrzył spod przymrużonych powiek na niskie sklepienie, podbarwione różowawo przez wątlejący płomyk, aż w końcu dziewczyna uwierzyła, że zasnął. Wsunęła się cicho do koliby, bardzo ostrożnie, pionowa smużka dymu prawie się nie zachwiała. Nie słyszał, żeby jadła. Skuliła się pod ścianą i natychmiast znieruchomiała, tak zupełnie, jakby wstrzymała oddech. Rankiem, zanim wstał, podejrzał ją na niefrasobliwej zabawie. Przez otwór dymnika wpadała do wnętrza ukośna smuga brzasku. Dziewczyna obracała w tej jasności kawałek sopla, przyglądając się z radosnym zaciekawieniem, jak światło rozszczepia się na różne barwy. W jej lśniących oczach było tyle naiwnego szczęścia, jak to zdarza się chyba tylko u małych dzieci. Albo u szaleńców. Gdy zorientowała się, że Anatol na nią patrzy, upuściła sopel i cofnęła się gwałtownie do swego ciemnego kąta, jakby zawstydzona, że pozwoliła sobie na tę chwilę beztroski. Znów zjadła bardzo niewiele, tyle tylko, żeby do reszty nie opaść z sił. Wysiorbała parę łyków gorącej wody. W milczeniu, nie podnosząc głowy, owinęła stopy onucami i wciągnęła dziurawe buty. – Powiesz mi chociaż, jak masz na imię? – zagadnął Anatol, rozdrażniony ciszą. Plamki światła drżały na jej wychudzonej twarzy. Odgarnęła z czoła skudlone, od dawna nieczesane włosy i spojrzała na niego uważnie, jakby z namysłem – jednak nie doczekał się odpowiedzi. Tego dnia mieli przed sobą długi, trudny odcinek drogi, która pięła się wąską granią ku następnemu szczytowi. Na oblodzonej, nierównej ścieżce trzeba było uważać na każdy krok, z obu stron otwierały się zamglone przepaście. Musieli przebrnąć niebezpieczny szlak przed zmierzchem, nie mogli tu liczyć na żadne schronienie. W tych stronach trudno już było spotkać jakichś wędrowców, chyba że takich jak oni wygnańców. Anatol szedł pierwszy, dziewczyna nieco z tyłu. Podejrzewał, że gdyby 12
poślizgnęła się i zsunęła po urwisku, nie krzyknęłaby nawet, po prostu zniknęłaby na zawsze we mgle. Ale radziła sobie jakoś, nie odstawała, dreptała wytrwale po zmrożonym śniegu, osłoniwszy twarz szalem przed mroźnym wiatrem. Patrzył pod nogi, rzadko podnosił głowę, więc gdy znienacka usłyszał tuż przed sobą krótkie, ostrzegawcze warknięcie, potknął się i upadł na jedno kolano. Na ścieżce stał wielki, szary basior o siwym pysku. Pochylił łeb, zjeżył sierść na grzbiecie, odsłonił białe kły. Piekarz zastygł w bezruchu, opuściwszy wzrok, żeby nie patrzeć prosto w żółtawe ślepia. Wiedział, że nie obroni się kijem, jeśli wilk zaatakuje. Mógł tylko spróbować powstrzymać go na tyle długo, żeby dziewczyna zdążyła uciec. Drgnął, gdy z tyłu zachrzęściły jej kroki. Drapieżnik zawarczał znowu, wyprężył ogon. – Spokojnie. Wilki nie polują na takich jak my – odezwała się cicho. – Ale musisz oddać mu sakwę, inaczej cię zagryzie. Dostrzegł kątem oka odchodzący z prawej strony od ścieżki bardzo stromy żleb. To tamtędy basior wspiął się na grań, w głębokim śniegu ciemniał sznur tropu. Powoli zdjął sakwę z ramienia, postawił na skraju grani i pchnął w dół. Wilk błysnął ślepiami spod schylonego czoła, parsknął i skoczył w ślad za białą kurzawą. Anatol wyprostował się, zsunął kaptur na plecy i zaczerpnął głębszego oddechu. – A jednak umiesz mówić… – zachrypiał. – Kata. – Co? – Chciałeś wiedzieć, jak mam na imię. Minęła go i nie spojrzawszy nawet w dół żlebu, pierwsza ruszyła w dalszą drogę. *** 13
Na wysokiej przełęczy stała samotna chata, tylko od frontu z grubsza odgrzebana spod śniegu. Gdyby nie dymiący z tyłu wysoki komin gorzelni, trudno byłoby w ogóle ją zauważyć. Dalej, już na lodowcu, trakt omijał bokiem długi rząd tyczek ze strzępami czerwonych szmatek – w ten sposób na przetartych szlakach oznaczano przysypaną, niewidoczną szczelinę w lodzie. Jak to bywało w zwyczaju u ludzi żyjących na pustkowiu, obejścia pilnował nie pies, ale biały niedźwiedź w obroży nabijanej kolcami, uwiązany na grubym łańcuchu do kamiennego muru. Kiedy zaczęli schodzić po gołym stoku, niedźwiedź wspiął się na tylne łapy, uniósł przednie i gniewnie zaryczał. Miał zapadnięte boki, sierść na brzuchu powalaną własnym gnojem; osadnicy wierzyli, że tylko głodny niedźwiedź jest naprawdę ostry. Anatol nie zdążył nawet wydobyć z sakwy miseczki, gdy zza drzwi chaty wychylił się łysy grubas. – Won! – wrzasnął. Wygnaniec wiedział, że powinien teraz odejść – wolno mu było odzywać się bez pytania tylko do innych nieczystych – ale z głodu ciemniało mu już w oczach. Klęknął pokornie, obok opadła na kolana Kata. – Proszę… – zarzęził zbyt słabo, zebrał wszystkie siły i spróbował głośniej. – Nic nie jedliśmy od dwóch dni. – Macie czym zapłacić? – Jesteśmy jałmużnikami. Umrzemy, jeśli nas nie nakarmisz. – Przecież już jesteście martwi – zarechotał. – Nikt wam nie powiedział? Zniknął i po chwili pojawił się znowu, w kożuchu niedbale zarzuconym na ramiona, z pogrzebaczem w ręce. Zbliżył się posypaną szarym popiołem ścieżką wśród zasp, przystanął w rozsądnej odległości i przyjrzał się im uważniej. – Nie wyglądasz jeszcze tak źle, parchu. Miał czerwoną od odmrożeń twarz, prawą nogę zastępował drewniany kulas, w obu dłoniach brakowało kilku palców. – A ten drugi? – wskazał pogrzebaczem dziewczynę. – Aż taki brzydki, że 14
boi się wystawić łeb spod kaptura? Dalej, pokaż się. Niewiele mam tutaj zabawy. Gdy dziewczyna spełniła polecenie, świsnął przez zęby i mlasnął lubieżnie. – Szkoda, że jesteś parchata. Zarobiłabyś łatwo na żarcie dla was obojga, i nawet jeszcze na bukłaczek gorzałki. Wy, gnilce, lubicie wypić, prawda? Żeby zapomnieć. – Mogę odpracować… – wydusił Anatol. – Gówno tam odpracujesz! Niczego się tu nie tkniesz, parchu, jasne? – zniecierpliwił się nagle gospodarz. Machnął ręką. – Won, powiedziałem, ale już. Podczas ruchu coś błysnęło na jego piersi. Anatol zmrużył oczy, pobladł. – To jest moje… – szepnął. – Co znowu? – Szkaplerzyk. – Wstał, wyciągnął przed siebie drżący palec. – Należy do mnie. Rozwścieczony grubas zamachnął się pogrzebaczem. W tej samej chwili dziewczyna skoczyła naprzód, złapała wzniesione ramię i wbiła zęby we włochaty nadgarstek. Gorzelnik zaklął, upuścił pogrzebacz. Strząsnął Katę z siebie i powalił kopniakiem. – Użarłaś mnie, suko! – Dysząc świstliwie oglądał z bliska ślad ugryzienia na skórze. – Mogłaś mnie zarazić! Na widok starcia niedźwiedź szarpnął się na łańcuchu tak wściekle, że zduszony obrożą ryk zamienił się w charkot. – Tu się kończy wasza podróż. – Gospodarz zaczął cofać się tyłem, jakby w obawie, że dziewczyna skoczy mu na kark. – Misiek jest cięty na parchy, kręci się tutaj sporo tego plugastwa. Pourywa wam łby. Kulawym kłusem zawrócił do chaty. Anatol szarpnął dziewczynę za ramię, podniósł, ale była na wpół zamroczona, nie mogła utrzymać się na nogach. Wziął ją na ręce; ważyła zaskakująco mało, jak dziecko. Pobiegł ścieżką za chatę; usłyszał brzęk 15
zwolnionego łańcucha i łomot niedźwiedzich łap na ubitym śniegu obejścia. Przystanął, rozejrzał się rozpaczliwie, a potem ruszył wprost ku najbliższej tyczce z czerwoną szmatką. Nie wiedział, jak szeroka jest szczelina, lecz nie było innego wyjścia. Nie oglądał cię; pod ciężarem pędzącego niedźwiedzia lodowa skorupa drżała pod śniegiem, słyszał już nawet jego sapanie. Na kilka kroków przed tyczką przyspieszył, odbił się z całych sił i skoczył. Wylądował niezgrabnie, przewrócił się, Kata wypadła mu z rąk. Lód chrupnął pod nim, ale nie załamał się. Chwycił dziewczynę za kaptur i natychmiast zaczął czołgać się dalej, wlokąc ją za sobą. Udało mu się odsunąć od szczeliny tylko kawałek, dalej powstrzymała go zbyt głęboka do przebrnięcia zaspa. Spojrzał za siebie. Zobaczył włochate podeszwy łap o czarnych poduszeczkach, uniesione przed ostatnim susem. Gdy opadły, lód trzasnął ogłuszająco, niedźwiedź zawadził jeszcze pyskiem o przeciwległą krawędź szczeliny i runął w dół. Po chwili ciszy – przerażająco długiej – gdzieś bardzo głęboko zadudniło upadające cielsko. Kuternoga nie próbował ich gonić. Stał przed drzwiami chaty i szorował wściekle śniegiem zranioną rękę. *** Chociaż Szklaną Górę przesłaniały chmury, wiedzieli, że idą we właściwym kierunku – przez cały dzień nie napotkali nikogo, z traktu zniknęły ślady płóz, nad przełęczami nie unosił się już dym. Ludzie nie osiedlali się tak blisko Cienistej Kotliny, zaglądali tu tylko myśliwi, wędrujący z jednej strony górskiego łańcucha na drugą. Anatol z wielkim trudem znalazł pod wieczór maleńką kolibę, zasypaną prawie po wierzchołek. Zabrakło mu sił, aby odkopać wejście; kijem wybił w sklepieniu dziurę, przez którą oboje wsunęli się do środka. Nie było opału, nawet tyle, żeby zagrzać odrobinę wody, ale ktoś pozostawił zagrzebaną w popielisku głowę pieśca, z wyjedzonym mózgiem, językiem i gałkami ocznymi. Anatol zeskrobał nożem resztki mięsa, to musiało im wystarczyć. Gdy posilili się – Kata znowu skubnęła tylko odrobinę – zasłonił 16
otwór u góry płatem zmrożonego śniegu, a potem skulił się do snu, nie ściągając rękawic ani butów. Drzemał już, gdy poczuł, że Kata przysunęła się bliżej i oparła delikatnie głowę na jego ramieniu. Otworzył oczy w ciemnościach, objął ją i przytulił. Poddała się temu z cichym westchnieniem. Jej włosy łaskotały go po twarzy; pachniały dymem i źle wyprawioną zajęczą skórką, którą podszyty był kaptur. Pierwszy raz po wygnaniu zasnął naprawdę głęboko i spokojnie. Ocknął się nagle, gdy do zawilgłego od oddechów wnętrza wdarł się zimny podmuch. Poprzez dziurę w sklepieniu zobaczył zielonkawą, księżycową noc. Pomyślał, że to wicher zrzucił ich osłonę, ale zaraz potem za kołnierz sypnął mu się śnieg i usłyszał sapanie wdrapującej się na górę Katy. Złapał ją za nogę; wierzgnęła mocno, kopnęła go w głowę i prześlizgnęła się na drugą stronę. Wygramolił się za nią, ociężały i ogłuszony wyciem wiatru, który podnosił tumany śniegu i szarpał za kaptur. – Co ty wyprawiasz?! – zawołał. – Nie musisz wykradać się nocą, jeśli chcesz odejść! Przecież nie zrobiłem ci nic złego. Jednak Kata nie uciekała. Wspięła się nieco wyżej na stok i patrzyła w stronę Szklanej Góry, wyprostowana mimo wichury, z rozwianymi włosami, parująca ciepłem niedawnego snu. – Co ty wyprawiasz? – powtórzył spokojniej, brnąc do niej pod górę. – Wiatr, wreszcie wiatr… To dobra noc dla aniołów. – Wracaj do koliby, zamarzniesz tutaj. – Nie. Patrz… Patrz! Wysrebrzony poświatą księżyca lodowy szczyt sterczał ponad śnieżną zawieruchą, raz po raz spowijały go potargane wichrem chmury. Zdawało się, że spoczywa na nim cały ciężar niebios. Naraz jakiś duży cień przemknął z szumem nad ich głowami, gasząc na mgnienie oka gwiazdy. Wzbił się wyżej, uniesiony wiatrem, i po chwili wtopił się w noc. Anatol zerknął na Katę, ale nie zapytał o nic. Drżały jej wargi, do policzków przymarzły kręte, lśniące w słabym świetle strużki łez. *** 17
Otwór jaskini nie był większy od lisiej nory i tak dobrze ukrywał się pośród skalnych złomów, że minęliby go, gdyby nie prowadził tam na wpół zatarty ślad, zapewne sprzed paru dni. – Nie podoba mi się to. – Anatol otarł rękawicą cieknący nos. Kata przyglądała się podłużnej dziurze w stoku, przechyliwszy głowę, jakby nasłuchując. – Chyba wiem, co to jest – ciągnął. Coraz częściej rozmawiał z nią w ten sposób, ignorując jej milczenie i nie oczekując odpowiedzi. – Kiedy myśliwi złapią kłusownika, rzadko oddają go pod sąd starszyzny w najbliższej osadzie. Wolą załatwiać takie sprawy po swojemu… – urwał nagle. Z głębi jaskini dobiegło zniekształcone echem, odległe wołanie. Słuchał przez dłuższą chwilę ze wstrzymanym oddechem, ale nie potrafił rozróżnić słów. – Chodźmy, nie mieszajmy się do tego! – Odwrócił się. Kata spojrzała mu w oczy w jakiś nowy, twardy sposób. Zaklął pod nosem. Przyklęknął nad otworem, ulepił śniegową kulę i wrzucił do środka. Odczekał chwilę, potem zajrzał do ciemnego wnętrza, skrzesawszy na podeszwie buta dużą, grubą zapałkę. – Niski przedsionek, dalej studnia – mruknął przez ramię i zawołał w ciemną czeluść: – Hej! Jest tam kto? – Człowieku, na Boga, wyciągnij mnie stąd! Anatol ostrożnie poczołgał się dalej, odnalazł po omacku palcami krawędź otworu i podciągnął się jeszcze kawałek. Poczuł na twarzy duszne, wilgotne tchnienie podziemi. – Kim jesteś? – Nie zrobiłem nic złego! Napadli mnie jacyś zbóje, pobili i wrzucili do tej dziury. Nie mogę wyjść, skała jest mokra i gładka. Pomóż mi! Dopiero teraz rozpoznał ten głos. Rozgrzała go mściwa radość, splunął w mrok. – Zdychaj tam z głodu, złodzieju! Nie wiem, co jeszcze masz na sumieniu, ale za mój szkaplerzyk należała ci się taka kara! 18
Frano zorientował się, z kim ma do czynienia. Zamilkł na kilka chwil, a potem nagle zaczął wykrzykiwać z gorączkowym pośpiechem: – Nie odchodź, przyjacielu, nie porzucaj mnie tutaj! Uratowałem ci życie, pamiętasz? Nie chciałem twojej krzywdy, zostawiłem ci przecież sakwę z jedzeniem. Jesteś tam? Słyszysz mnie? Zabrałem szkaplerzyk dla twojego dobra. Z taką błyskotką na szyi kusiłeś los! Na wszystkich szlakach pod Szklaną Górą kręci się wielu sukinsynów. Jesteś? Odezwij się! Dla takich jak my nie ma miłosierdzia, przyjacielu, możemy liczyć tylko na siebie nawzajem. Złapałem we wnyki zająca, to prawda, ale co to za zbrodnia? Chciałem pożyć jeszcze trochę, to wszystko. Myśliwi zrobili na mnie nagonkę z psami, stłukli mnie kijami do nieprzytomności. Ciebie też to mogło spotkać! Zlituj się, człowieku! Wyciągnij mnie stąd, błagam! Krzyki chwilami zmieniały się w niezrozumiały bełkot, płacz i przekleństwa, potem mrok wilgotnej otchłani wibrował już tylko rozpaczliwym wyciem. Anatol miał dosyć, zapragnął nagle zatkać sobie uszy i uciec z tej kamiennej ciasnoty. Wycofał się na czworakach, odetchnął głęboko mroźnym, czystym powietrzem. – Już go spotkałem, tego tam… To drań. – Unikał wzroku Katy, jakby zawstydzony. Wzruszył ramionami. – Zresztą jaskinia musi być bardzo głęboka. Bez liny i tak nic nie zrobimy. Dziewczyna rozpięła kożuch. Ponad kościstymi biodrami owinięta była zwojami mocnego, splecionego ze skórzanych rzemieni sznura. *** Frano obtańcował Anatola i wytarzał się z radości w śniegu niczym rozbrykany szczeniak; potem, zdyszany, w zapadających ciemnościach przyjrzał się Kacie, która stała na uboczu, zwijając starannie linkę na łokciu. – Widzę, że nie traciłeś beze mnie czasu, przyjacielu! – Trącił piekarza pięścią. – Postarałeś się o lepsze towarzystwo! – Na twoje szczęście. Gdyby nie ona, nie wyciągnąłbym cię. – Taki jesteś pamiętliwy? A wszystko przez kawałek srebrnej blaszki? U mnie przynajmniej się nie zmarnowała, przepiłem ją za twoje zdrowie. Anatol chciał uderzyć go w twarz, ale złodziej błyskawicznie złapał go za 19
nadgarstek i ścisnął bardzo mocno. – Spokojnie, przyjacielu. Oszczędzaj siły, będą ci potrzebne. – Uśmiechnął się krzywo. – Nie myśl, że jestem niewdzięcznikiem. Tej nocy nie musicie spać w kolibie, jesteście moimi gośćmi. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, było całkiem ciemno, a jednak Frano śmiało zboczył z traktu i poprowadził ich w dół, jakby bywał tu wcześniej wiele razy. W zaciszu głębokiego żlebu skryła się niewidoczna z góry myśliwska chata z nieociosanych kamieni, o ścianach uszczelnionych psim łajnem i dachu z grubych foczych skór, rozpiętych na drewnianych krokwiach. – Poświeć mi, przyjacielu. – Skinął na piekarza. Ostrzem noża wyłamał żelazny skobel, odgarnął butem śnieg nawiany przed wysokim progiem i otworzył drzwi. – Nie wolno nam tu wchodzić… – Anatol obejrzał się niepewnie w stronę traktu. – Prawda. – Tamten wyjął mu z dłoni zapałkę, zajrzał do środka. – Ale jedno przestępstwo już dzisiaj popełniłeś, wyciągnąłeś mnie z jaskini. Drugie przyjdzie ci łatwiej. Było tu palenisko z kominkiem, stos szczap, porozwieszane pod dachem paski wędzonego mięsa, w kącie gliniany dzban z kumysem, kosz czarnych sucharów z żołędzi i brzozowej kory, na ławach pod ścianami niedźwiedzie futra. – Myśliwi mogą tu przyjść w każdej chwili. – Anatol z ociąganiem przestąpił próg. – Wynieśli się z tych okolic, odkąd na Szklaną Górę przyleciał anioł i śpiewa wieczorami. Ludzie tego nie słyszą, ale psy zaprzęgowe wyją noc w noc, gryzą się, nie chcą jeść. Na odchodnym zapolowali sobie dla odmiany na mnie. Będzie sprawiedliwie, jeśli teraz odpasę się trochę na ich koszt, nie? A potem naszczam im do kociołka. Rozpalając ogień, Frano zerkał spod oka na Katę, która usiadła na ławie i z kolanem podciągniętym pod brodę usiłowała rozsupłać zlodowaciałe sznurowadło buta. Anatol zamknął drzwi na zasuwę. – Od dawna żyjesz z kradzieży? – zapytał niechętnie. Frano nie zmieszał się. Zdjął bukłak wiszący na wbitym w krokiew haku, 20
odkorkował, powąchał i mlasnął z uznaniem. – Za to właśnie cenię myśliwych. Wiedzą, czego najbardziej potrzeba przemarzniętemu wędrowcowi. – Pociągnął mocno, poczekał, aż mu się odbije, i dopiero wtedy odpowiedział na pytanie: – Będzie ze trzy lata. – Trzy lata! – Anatol zdumiał się. – I pociągnę jeszcze drugie tyle. Bez słońca parch przyrasta powoli. – Wolisz poniewierkę od Cienistej Kotliny? Czy to takie złe miejsce? – Tego nie powiedziałem. Łatwo znajdziesz tam jakąś pustą chatę po gnilcu, który już się wykończył. O żarcie też nie trzeba się martwić, nie ma myśliwych i zwierzyny pełno. Można chodzić bez kaptura, słońce prawie tam nie zagląda. I nikt nie spojrzy na ciebie krzywo, nawet kiedy już przestaniesz być podobny do człowieka. – Więc o co chodzi? – O to, że jeśli tam wejdziesz, nic innego już cię w życiu nie czeka. – Skrzywił się niecierpliwie. – Przecież jesteśmy martwi. – Ja nie jestem, przynajmniej tak długo, dopóki chce mi się baby! – Zmrużył oczy, jego zniekształcone nozdrza rozszerzyły się, wysunął koniuszek języka i zachichotał lubieżnie. – Dokąd teraz pójdziesz? – Odprowadzę was, potrzebujecie opieki. No i będziemy mieli czas, żeby poznać się lepiej. Obrzucił Katę kaprawym spojrzeniem, otarł rękawem spotniałą od ognia i żądzy twarz. Znowu się napił, spojrzał pytająco na Anatola, a gdy ten potrząsnął głową, przysunął się do dziewczyny. – Ty jesteś rozsądniejsza, prawda, kochanie? Masz, to cię wzmocni. Kata założyła włosy za ucho, spróbowała się uśmiechnąć, ale jej oczy pozostały bez wyrazu. Łyknęła troszkę z bukłaka, zaniosła się gwałtownym kaszlem. – Tylko powolutku, przyzwyczaisz się. Zadbam o ciebie, nie musisz się już 21
niczego bać. Szybko się upił – głowa mu opadała, mamrotał do siebie bez związku, dźgał pogrzebaczem w żar paleniska i patrzył bezmyślnie na iskry, które wirowały w dymniku niczym duszyczki błądzące przed zamkniętymi na głucho bramami niebios. Wreszcie splunął w ogień, wstał chwiejnie i wyszedł za potrzebą. Anatol jeszcze przez chwilę nasłuchiwał równego oddechu Katy – chyba usnęła, wtulona w kąt izby – potem wysunął się za nim. Żleb tonął w księżycowym cieniu, ale Frano nie odszedł daleko. Kiwał się, rozkraczony, w zasięgu smugi światła, która padała na śnieg przez szparę niedomkniętych drzwi. – Zostaw ją w spokoju. – Anatol stanął obok niego, rozpiął pas. – Jest za młoda. Nawet nie wie, czego od niej chcesz. – To się dowie. Ktoś musi o nią zadbać, skoro ty jesteś taki nieśmiały. – Chyba zapomniałeś, jak wyglądasz. Ucieknie od ciebie z krzykiem. – Postaram się, żeby nie uciekła. A krzyczeć może, nawet to lubię. – Nie zrobisz tego… Nie pozwolę ci! Włóczęga niespodziewanie dźgnął go łokciem w żebra, tak mocno, że Anatol na chwilę stracił oddech. – Nie pytam cię o zgodę, przyjacielu – wysyczał, zmagając się z czkawką. – Nie wiem, jak tam u ciebie, ale ja nie przestałem być mężczyzną. Niestety, jakoś nie mam powodzenia, więc muszę korzystać z takich okazji. Możesz popatrzeć, jeśli chcesz, przynajmniej czegoś się nauczysz. Ale nie przeszkadzaj, bo zapomnę o naszej przyjaźni. Zawrócił do chaty, potknął się w progu, gdy wszedł, potrząsnął opróżnionym bukłakiem, zaklął, a potem zwalił się ciężko na ławę i niemal od razu zaczął chrapać. Anatol uklęknął cicho przy dziewczynie. Chciał obudzić ją ostrożnie, ale wzdrygnęła się, gdy tylko dotknął jej ramienia. Nie spała. – Wstań spokojnie, musimy iść – zaszeptał, muskając wargami jej ucho. – To zły człowiek. Na krótko zalśniły jej oczy. Potem odwróciła się na drugi bok, twarzą do 22
ściany, naciągnęła niedźwiedzie futro na głowę. Nad ranem obudził Anatola odgłos krótkiej, gwałtownej szamotaniny. W słabym blasku dogasającego ognia dostrzegł, że Frano leży na dziewczynie i opuściwszy portki, robi swoje. Poczuł mdłości; nie poruszył się, zamknął oczy. *** Nie odszedł, nie zostawił tamtych dwoje samym sobie, jak może powinien. Sam nie wiedział dlaczego. Był zbyt zmęczony i zbyt zgorzkniały, żeby się nad tym zastanawiać. Przecież nie miał powodów, aby troszczyć się nadal o Katę, skoro ona sama tego nie chciała. Nie potrafił zresztą zatroszczyć się nawet o siebie, nie umiał kraść ani kłusować. Gdyby nie Frano, może poddałby się już i usiadł na którymś z wierchów z gołą głową, wypatrując słońca. Włóczęga dbał o Katę na swój szorstki sposób – zwalniał w drodze kroku, kiedy nie mogła nadążyć, wynajdywał wieczorami wygodne schronienie i rzucał jej ochłapy pozostałe po własnym posiłku. Noce spędzali wtuleni w siebie, lecz nie było w tym czułości, szukali tylko nawzajem ciepła. Prawie nigdy nie patrzyli sobie w oczy. Było jasne, że pozostaną ze sobą tylko tak długo, dopóki dla obojga będzie to wygodne. Anatola drażnił pusty śmiech Frana, miał dosyć jego sprośnych piosenek. Zaczynał rozumieć, że uparty cwaniak prędzej zdechnie w tułaczce, niż uzna, że powinien podporządkować się prawu wygnania. Anatol bał się, że w końcu zacznie razem z nim dźwigać ciężar niedorzecznych złudzeń. Czuł, że Kata przygląda mu się ukradkiem, gdy myśli, że on tego nie widzi. Nie podchwytywał tych spojrzeń, nie odwracał się, kiedy zostawała daleko z tyłu. Nie chciał wiedzieć, co jeszcze ukrywała pod swoim milczeniem. Poranki były teraz do siebie podobne, przyćmione, poszarzałe, mgliste. Blady krążek słońca przekradał się gdzieś za chmurami, czasem posypało trochę, pod stopami trzeszczał zaskorupiały śnieg. Kata coraz gorzej znosiła wędrówkę, zaczęła odstawać, potykała się i pokasływała. Nie skarżyła się, nie prosiła o częstsze postoje, ale gasła dzień po dniu. Okolone sinymi cieniami oczy zapadły się, usta popękały, rysy stały się ostre, jakby ptasie. Twarz traciła stopniowo wszelki wyraz, nie odbijał się już na niej nawet ból. Anatol nie zauważył, kiedy padła. Nie wołała o pomoc. Gdy uświadomił 23
sobie wreszcie, że umilkły jej kroki, i spojrzał za siebie, z daleka wyglądała jak porzucona na drodze kupka brudnych szmat. – Zostaw – burknął Frano. – Chyba zasłabła… – Trzeci dzień nie je, chodzi bez kaptura, nawet w pogodne dni. To musiało się tak skończyć. Wiesz, co myślę? Kusi ją Lucyfer, żeby oddała mu duszę. – Przecież to niemożliwie, Lucyfer nigdy nie dotarł w góry… – Samiśmy go przywlekli. Jakiś myśliwy, drwal albo złomiarz, który pierwszy zaraził się parchem. Twoje ciało gnije, przyjacielu, ale to wcale nie jest najgorsze. Musisz bardzo uważać, żeby nie sparszywiała ci także dusza. Anatol zerwał zawieszony na rzemieniu przy pasie Frana bukłaczek z kumysem i zawrócił. Kata była nieprzytomna. Miała rozpalone czoło, wysuszoną, zaczerwienioną skórę i urywany, chrapliwy oddech. Gdy ujął gorącą dłoń, wyczuł bardzo silne tętno. Co chwila wstrząsały nią drgawki. Paroma kroplami kumysu zwilżył jej wargi. Jęknęła cicho, poruszyła głową, potem oddychała już spokojniej. Frano zbliżył się niespiesznie, spojrzał na nią spod kaptura. – Wyżyje? – Chyba tak, musi odpocząć. Jest wyczerpana. – I co? Myślisz, że będzie ci wdzięczna, żeś ją odratował? – Nie obchodzi mnie to. Nikt nie powinien zdychać na drodze, jak zwierzę. – Nie łudź się, że ktoś pochyli się nad tobą, kiedy ty sam będziesz dogorywał. *** U stóp urwiska Frano zbudował małą kolibę. Wciągnęli tam Katę, która bredziła coś niespokojnie w gorączce. Nocą rzucała się, wymiotowała krwawą żółcią, a o brzasku, gdy po raz 24
pierwszy od dawna śnieg zaiskrzył w słońcu, próbowała wyczołgać się na zewnątrz. Nie słuchała napomnień Anatola, a kiedy chciał zatrzymać ją siłą, syczała niczym rozwścieczona żmija. Nie mógł sobie z nią poradzić; gryzła, drapała, prężyła się i wierzgała. Okiełznał ją dopiero Frano, mocnym kopniakiem w żołądek. – Nie dokazuj, mała, złość piękności szkodzi. – Podniósł wzrok na Anatola. – Taka gotowa roztrzaskać ci kamieniem głowę we śnie. Piekarz ułożył ją z powrotem przy wygasłym ognisku, wiotką znowu i słabą. Przesiedział przy niej cały dzień, poił po trochu winem, obmywał twarz. Jeszcze dwukrotnie dostała napadów szału, próbowała uciekać, rzęziła z pianą na ustach. Nie chciał, żeby Frano uspokajał ją po swojemu, więc zmagał się z nią sam. W końcu, już po zachodzie słońca, nastąpiło przesilenie: zwinęła się w kłębek, mokra od zimnego potu, wstrząsana dreszczami – i zasnęła na parę godzin. Usiadł przy ogniu, znękany czuwaniem i długą szarpaniną. Złodziej przeciągnął się, ziewając. – Zapatrzyła się w słońce. To upaja mocniej niż gorzała. – Wygrzebał kijem z popiołów kilka pieczonych capich jąder, które ukradł wcześniej gdzieś na szlaku. – Kiedy raz się zacznie, bardzo trudno przestać. W końcu usiądzie na jakimś wierchu z gołą głową i zapomni o Bożym świecie, a wtedy jej dusza sama uleci do Lucyfera. Anatol spojrzał na swoje ręce, pełne siniaków i zadrapań. – Nie dam jej tak głupio zginąć. – Nie trudź się, nie warto. – Jak możesz tak mówić? To ona chciała, żebym wyciągnął cię z jaskini! – Bo mnie potrzebuje, i tyle. Wymyśliła sobie, że przechytrzy samego Kusiciela. – Nie rozumiem… – I dobrze, bo to szaleństwo. – Odwrócił się plecami, ułożył na boku. – Nie jestem aż takim skurwysynem, jak ci się wydaje. Doprowadzę was do Cienistej Kotliny, ale na tym koniec. Dalej będziesz musiał użerać się z nią sam. Niedługo potem zachrapał. Kata przeleżała spokojnie następny dzień, wpatrując się uporczywie w 25