Makary1978

  • Dokumenty364
  • Odsłony23 196
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów912.4 MB
  • Ilość pobrań16 386

Piesn krwi - Anthony Ryan

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Piesn krwi - Anthony Ryan.pdf

Makary1978 EBooki
Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 564 stron)

An​tho​ny Ryan PIEŚŃ KRWI Prze​ło​żył Mar​cin Ki​sze​la

Dla Taty, któ​ry ni​g​dy nie po​zwo​lił mi się pod​dać

POD​ZIĘ​KO​WA​NIA Ogrom​ne dzię​ki dla mo​jej re​dak​tor​ki, Su​san Al​li​son, za to, że za​ry​zy​ko​wa​ła z kimś nie​- zna​nym, i dla Pau​la Fiel​da, któ​ry nie chciał ani gro​sza za po​pra​wę wszyst​kich tych błę​- dów, któ​rych na​ro​bi​łem w pierw​szej wer​sji tek​stu. Chciał​bym rów​nież pod​kre​ślić, że za​- cią​gną​łem zna​czą​cy dług u au​to​rów ksią​żek fan​ta​sy, któ​ry​mi za​czy​ty​wa​łem się przez mi​- nio​ne lata, zwłasz​cza Da​vi​da Gem​mel​la, w któ​re​go ko​lo​sal​nym cie​niu mam przy​jem​ność pra​co​wać.

CZĘŚĆ I Kru​czy cień Prze​my​ka przez moje ser​ce Za​mra​ża​jąc stru​mień łez. Wiersz Se​or​dah​ski, au​tor nie​zna​ny

Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl RAPORT VER​NIER​SA Miał wie​le imion. Mimo że nie osią​gnął jesz​cze trzy​dzie​ste​go roku ży​cia, hi​sto​ria po​twier​dza, iż za​- słu​żył na każ​de z nich: Miecz Kró​le​stwa dla sza​lo​ne​go kró​la, któ​ry go na nas ze​słał, Mło​dy Ja​strząb dla męż​czyzn, któ​rzy to​wa​rzy​szy​li mu w zno​jach woj​ny, Mrocz​ne Ostrze dla jego cum​bra​eliń​skich wro​gów i, jak do​wie​dzia​łem się póź​niej, Be​ral Shak Ur dla ta​jem​ni​czych ple​mion z Wiel​kie​go Lasu Pół​no​cy – Kru​czy Cień. Ale mój lud znał go tyl​ko z jed​ne​go imie​nia, i tego ran​ka, gdy przy​pro​wa​dzo​no go do do​ków, to ono wła​śnie dźwię​cza​ło w mo​ich my​ślach: Za​bój​ca Na​dziei. Wkrót​ce będę świad​kiem two​jej śmier​ci, Za​bój​co Na​dziei. Mimo iż był znacz​nie wyż​szy od więk​szo​ści męż​czyzn, za​sko​czy​ło mnie, że wbrew za​sły​sza​nym opo​wie​ściom, wca​le nie był gi​gan​tem, i cho​ciaż miał wy​raź​ne, re​gu​lar​ne rysy, na pew​no nie na​- zwał​bym go przy​stoj​nym. Był do​brze zbu​do​wa​ny, ale nie tak mu​sku​lar​ny, jak chcie​li​by nie​zli​cze​ni ga​wę​dzia​rze. Je​dy​nym ele​men​tem pa​su​ją​cym do tre​ści le​gend były jego oczy: czar​ne niby wę​giel i prze​szy​wa​ją​ce spoj​rze​niem jak u ja​strzę​bia. Ma​wia​no, że ten wzrok prze​szy​wał du​szę na wskroś, że przed by​stro​ścią tego spoj​rze​nia nie zdo​łał się ukryć ża​den se​kret. Ni​g​dy nie da​wa​łem temu wia​ry, jed​nak wi​dząc go na wła​sne oczy, po​ją​łem, cze​mu inni mo​gli tak twier​dzić. Więź​nio​wi to​wa​rzy​szył ja​dą​cy w bli​skiej eskor​cie od​dział Stra​ży Ce​sar​skiej, z ko​pia​mi w po​go​to​- wiu. Lo​do​wa​te spoj​rze​nia prze​szu​ki​wa​ły tłum ga​piów, wy​pa​tru​jąc kło​po​tów. Tłum jed​nak​że był spo​koj​ny. Lu​dzie przy​sta​nę​li, by uważ​nej przyj​rzeć się więź​nio​wi, gdy prze​jeż​dżał obok, nie dało się jed​nak usły​szeć żad​nych okrzy​ków, żad​nych obelg; nikt ni​czym w nie​go nie ci​snął Przy​po​mnia​łem so​bie, że zna​li tego czło​wie​ka – przez krót​ki czas rzą​dził mia​stem i do​wo​dził obcą ar​mią re​zy​du​ją​cą w jego mu​rach – mimo to na ich twa​rzach nie do​strze​ga​łem nie​na​wi​ści, ani chę​ci ze​msty. W więk​- szo​ści wy​da​wa​li się za​cie​ka​wie​ni. Dla​cze​go tu​taj był? I cze​mu na​dal po​zo​sta​wał przy ży​ciu? Kom​pa​nia za​trzy​ma​ła ko​nie nie​opo​dal przy​sta​ni, od​wią​zu​jąc więź​nia i pro​wa​dząc go w kie​run​- ku ocze​ku​ją​ce​go okrę​tu. Odło​ży​łem no​tat​ki i pod​nió​sł​szy się z peł​nej przy​praw becz​ki, ski​ną​łem gło​- wą do ka​pi​ta​na. – Cześć ci, pa​nie. Ka​pi​tan, wy​słu​żo​ny ofi​cer Stra​ży, z bla​dą bli​zną wzdłuż li​nii szczę​ki i he​ba​no​wą skó​rą cha​rak​te​- ry​stycz​ną dla miesz​kań​ców po​łu​dnio​wych czę​ści Ce​sar​stwa, od​wza​jem​nił ukłon z wy​ćwi​czo​ną for​- mal​no​ścią. – Lor​dzie Ver​niers. – Mam na​dzie​ję, że po​dróż była spo​koj​na. Ka​pi​tan wzru​szył ra​mio​na​mi. – Po​ja​wi​ło się kil​ka za​gro​żeń. Trze​ba było zmiaż​dżyć parę cza​szek

w Jes​se​rii, gdzie miej​sco​wi chcie​li po​wie​sić ścier​wo Za​bój​cy Na​dziei na igli​cy świą​ty​ni. Żach​ną​łem się, sły​sząc o tak nie​lo​jal​nym za​cho​wa​niu. Prze​cież we wszyst​kich mia​stach, przez któ​re wię​zień miał prze​je​chać, od​czy​ta​no Ce​sar​ski Edykt, a jego zna​cze​nie było pro​ste: Za​bój​cy Na​- dziei nie może się stać żad​na krzyw​da. – Ce​sarz się o tym do​wie – od​rze​kłem. – Jak so​bie ży​czysz… Jed​nak to zwy​kły dro​biazg. – Zwró​cił się w stro​nę więź​nia. – Lor​dzie Ver​- niers, oto ce​sar​ski wię​zień, Va​elin Al Sor​na. Ski​ną​łem gło​wą ro​słe​mu męż​czyź​nie, któ​re​go imię tak czę​sto go​ści​ło w mo​ich my​ślach. Za​bój​ca Na​dziei, Za​bój​ca Na​dziei. – Cześć i to​bie, pa​nie – rzu​ci​łem wy​mu​szo​ne po​wi​ta​nie. Jego czar​ne oczy na se​kun​dę spo​tka​ły się z mo​imi, zer​ka​jąc na mnie do​cie​kli​wie. Przez chwi​lę za​- sta​na​wia​łem się, czy te naj​dzi​wacz​niej​sze hi​sto​rie mo​gły być praw​dzi​we, czy w spoj​rze​niu tego dzi​- ku​sa rze​czy​wi​ście kry​ła się ja​kaś ma​gia. Czy rze​czy​wi​ście był w sta​nie przej​rzeć ludz​ką du​szę na wskroś? Od cza​sów woj​ny na​mno​ży​ło się le​gend o ta​jem​ni​czych mo​cach Za​bój​cy Na​dziei. Po​tra​fił roz​ma​wiać ze zwie​rzę​ta​mi, roz​ka​zy​wać Bez​i​mien​ne​mu i kon​tro​lo​wać po​go​dę. Jego stal har​to​wa​ła się w krwi po​le​głych wro​gów i ni​g​dy nie pę​ka​ła pod​czas bi​twy. I, co naj​gor​sze, on i jego lu​dzie od​da​- wa​li cześć zmar​łym, jed​no​cząc się z cie​nia​mi swo​ich przod​ków, cze​mu to​wa​rzy​szy​ły po​noć wszel​kie​- go ro​dza​ju plu​ga​stwa. Nie da​wa​łem zbyt du​żej wia​ry ta​kim bred​niom, wnio​sku​jąc, że je​śli ma​gia Lu​dzi Pół​no​cy była tak po​tęż​na, to cze​mu w star​ciu z nami po​nie​śli tak do​tkli​wą po​raż​kę? – Mój pa​nie. – Głos Va​eli​na Al Sor​ny był szorst​ki i po​brzmie​wał w nim moc​ny ak​cent, jak​by ję​zy​- ka al​pi​rań​skie​go męż​czy​zna uczył się w lo​chach, a bar​wę jego gło​su wy​cio​sa​ły lata okrzy​ków prze​bi​- ja​ją​cych się przez szczęk mie​czy i wrza​ski upa​dłych, okrzy​ków ko​niecz​nych do tego, by wy​grać każ​- dą z se​tek bi​tew, z któ​rych jed​na kosz​to​wa​ła mnie utra​tę naj​bliż​sze​go przy​ja​cie​la i roz​strzy​gnę​ła o przy​szło​ści tego Ce​sar​stwa. Od​wró​ci​łem się do ka​pi​ta​na. – Cze​mu jest w kaj​da​nach? Ce​sarz na​ka​zał trak​to​wać go z sza​cun​- kiem. – Lu​dziom nie po​do​ba​ło się, gdy je​chał swo​bod​nie – wy​ja​śnił ka​pi​tan. – Wię​zień sam za​su​ge​ro​- wał, żeby go skuć i unik​nąć w ten spo​sób ta​ra​pa​tów. – Pod​szedł do Al Sor​ny i roz​kuł jego kaj​da​ny. Po​tęż​ny męż​czy​zna za​czął roz​ma​so​wy​wać nad​garst​ki. Jego dło​nie po​kry​wa​ła gę​sta sieć blizn. – Mój pa​nie! – krzyk​nął ktoś w tłu​mie. Od​wró​ci​łem się i uj​rza​łem spie​szą​ce​go ku nam tę​gie​go męż​czy​znę w bia​łej sza​cie. Nie przy​wykł chy​ba do żad​ne​go wy​sił​ku, więc twarz spły​nę​ła mu po​tem. – Za​cze​kaj​cie na chwi​lę, pro​szę. Dłoń ka​pi​ta​na po​wę​dro​wa​ła ku sza​bli, lecz Al Sor​na był nie​wzru​szo​ny, z uśmie​chem cze​kał na bie​gną​ce​go męż​czy​znę. – Gu​ber​na​tor Aru​an. Tęgi męż​czy​zna za​trzy​mał się, ocie​ra​jąc spo​co​ną twarz ha​fto​wa​nym sza​lem. W le​wej ręce trzy​- mał po​dłuż​ny pa​ku​nek, owi​nię​ty tka​ni​ną. Ski​nął gło​wą do mnie i ka​pi​ta​na, a po​tem zwró​cił się do

więź​nia. – Mój pa​nie. Nie są​dzi​łem, że się jesz​cze spo​tka​my. Do​brze się mie​wasz? – Ow​szem, Gu​ber​na​to​rze. A ty? Męż​czy​zna roz​ca​pie​rzył pal​ce pra​wej dło​ni, tak że ha​fto​wa​ny szal zwi​sał mu z kciu​ka. Na każ​- dym pal​cu miał pier​ścień z klej​no​tem. – Już nie je​stem gu​ber​na​to​rem. Obec​nie tyl​ko ubo​gim kup​- cem. Han​del nie idzie już tak, jak kie​dyś, ale ra​dzi​my so​bie. – Lor​dzie Ver​niers. – Va​elin Al Sor​na zwró​cił się do mnie. – To Ho​lus Ne​ster Aru​an, daw​ny gu​- ber​na​tor mia​sta Li​nesh. – To za​szczyt, sir. – Aru​an po​wi​tał mnie płyt​kim ukło​nem. – Dla mnie tak​że – od​par​łem for​mal​nie. Za​tem to wła​śnie był męż​czy​zna, od któ​re​go Za​bój​ca Na​dziei od​bił mia​sto. Po woj​nie pod​kre​śla​no przy wie​lu oka​zjach, że Aru​an nie po​tra​fił za​koń​czyć swo​jej hań​by, od​bie​ra​jąc so​bie ży​cie, lecz ce​sarz (Bo​go​wie za​cho​waj​cie jego mą​drość i mi​ło​sier​dzie) oka​zał mu ła​skę, w świe​tle nad​zwy​czaj​nych oko​licz​no​ści zbroj​nej oku​pa​cji mia​sta przez Za​bój​cę Na​dziei. Ła​ska nie ozna​cza​ła jed​nak, że da​lej bę​dzie zaj​mo​wał sta​no​wi​sko gu​ber​na​to​ra. Aru​an od​wró​cił się do Al Sor​ny. – Miło wi​dzieć cię w do​brym zdro​wiu. Na​pi​sa​łem do ce​sa​rza, bła​ga​jąc go, by oka​zał ci li​tość. – Wiem, twój list zo​stał od​czy​ta​ny na moim pro​ce​sie. Zna​łem list Aru​ana z do​ku​men​ta​cji pro​ce​so​wej – na​pi​sa​nie go ozna​cza​ło ry​zy​ko​wa​nie wła​snym ży​ciem; sta​no​wił część ma​te​ria​łu do​wo​do​we​go, któ​ry in​for​mo​wał o nie​zwy​kłych ak​tach hoj​no​ści i li​- to​ści ze stro​ny Za​bój​cy Na​dziei pod​czas woj​ny. Ce​sarz wy​słu​chał tego z cier​pli​wo​ścią, za​zna​cza​jąc po​tem, że wię​zień jest są​dzo​ny za swo​je zbrod​nie, nie zaś za cno​ty. – A jak się mie​wa two​ja cór​ka? – Wię​zień zwró​cił się do Aru​ana. – Świet​nie, la​tem wy​cho​dzi za mąż. Wy​bran​kiem jest wy​jąt​ko​wo nie​udol​ny syn stocz​niow​ca, ale co bied​ny oj​ciec może po​cząć? Dzię​ki to​bie po​zo​sta​ła przy ży​ciu, żeby te​raz móc zła​mać mi ser​ce. – Miło to sły​szeć. Mam na my​śli we​se​le, nie two​je zła​ma​ne ser​ce. Nie je​stem w sta​nie po​da​ro​wać jej ni​cze​go z wy​jąt​kiem naj​lep​szych ży​czeń. – Jak już o tym mowa, mój pa​nie, to sam przy​nio​słem po​da​rek. Aru​an pod​niósł obu​rącz po​dłuż​ny, owi​nię​ty suk​nem pa​ku​nek, z dziw​nym wy​ra​zem twa​rzy po​ka​- zu​jąc go Za​bój​cy Na​dziei. – Sły​sza​łem, że już wkrót​ce znów bę​dziesz tego po​trze​bo​wał. Wi​dać było, że tam​ten za​wa​hał się, za​nim się​gnął po upo​mi​nek i roz​pa​ko​wał go po​kry​ty​mi bli​- zna​mi dłoń​mi. Spod suk​na wy​ło​nił się miecz nie​zna​ne​go wzo​ru, wsu​nię​te w po​chwę ostrze mo​gło mieć jard dłu​go​ści, i było cał​kiem pro​ste, nie​po​dob​ne zu​peł​nie do za​gię​tych sza​bli no​szo​nych przez al​pi​rań​skich żoł​da​ków. Rę​ko​jeść osła​niał za​gię​ty je​lec, a je​dy​nym ozdob​ni​kiem bro​ni była pro​sta, sta​lo​wa gał​ka wień​czą​ca gło​wi​cę. Rę​ko​jeśc i po​chwa no​si​ły śla​dy licz​nych na​cięć i za​dra​pań, któ​re

świad​czy​ły jak wie​le lat broń była uży​wa​na. To nie była broń ce​re​mo​nial​na, uświa​do​mi​łem so​bie z obu​rze​niem, to był praw​dzi​wy miecz. Z któ​rym wię​zień kie​dyś przy​bił do na​szych brze​gów. I dzię​ki któ​re​mu zy​skał mia​no Za​bój​cy Na​dziei. – Za​cho​wa​łeś go? – wy​beł​ko​ta​łem prze​ra​żo​ny do Aru​ana. Krę​py męż​czy​zna zwró​cił się do mnie, wręcz ema​nu​jąc chło​dem. – Wy​ma​gał tego ho​nor, mój pa​- nie. – Dzię​ku​ję – od​parł Al Sor​na, za​nim zdą​ży​łem ob​ra​zić tam​te​go po raz ko​lej​ny. Zwa​żył miecz w dło​niach. Za​uwa​ży​łem, że Ka​pi​tan Stra​ży cały sztyw​nie​je, wi​dząc jak Al Sor​na wy​su​wa ostrze z po​- chwy na cal czy dwa, do​ty​ka​jąc go kciu​kiem. – Na​dal ostry. – Trosz​czy​łem się o nie​go. Był re​gu​lar​nie oli​wio​ny i ostrzo​ny. Mam też jesz​cze je​den drob​ny po​- da​rek. – Aru​an wy​cią​gnął rękę. W dło​ni trzy​mał po​je​dyn​czy ru​bin, ład​nie wy​cię​ty ka​mień śred​niej wiel​ko​ści, bez wąt​pie​nia je​- den z cen​niej​szych eg​zem​pla​rzy w ro​dzin​nej ko​lek​cji. Zna​łem hi​sto​rię sto​ją​cą za wdzięcz​no​ścią Aru​- ana, ale tak jaw​ny sza​cu​nek oka​zy​wa​ny temu dzi​ku​so​wi i wy​wo​łu​ją​ca mdło​ści obec​ność mie​cza wiel​ce mnie draż​ni​ły. Al Sor​na krę​cił gło​wą, zda​wał się być w roz​ter​ce. – Gu​ber​na​to​rze, nie mogę… Pod​sze​dłem bli​żej i ode​zwa​łem się ła​god​nie. – On czy​ni ci więk​szy za​szczyt, niż na to za​słu​gu​- jesz. Jed​nak od​mo​wa ura​zi go, a dla cie​bie bę​dzie hań​bą. Za​mru​gał czar​ny​mi oczy​ma, zer​ka​jąc na mnie, a po​tem znów zwró​cił się do Aru​ana. – Nie mogę ci od​mó​wić, sko​roś tak dla mnie hoj​ny. – Przy​jął klej​not. – Za​cho​wam go na za​wsze. – Oby nie – od​parł Aru​an, śmie​jąc się. – Męż​czy​zna za​trzy​mu​je klej​not tyl​ko wte​dy, gdy nie ma po​trze​by go sprze​da​wać. – Wy tam! – Głos do​bie​gał z okrę​tu cu​mu​ją​ce​go nie​opo​dal, spo​rej mel​de​ne​ań​skiej ga​le​ry, któ​rej licz​ba wio​seł i sze​ro​kość ka​dłu​ba świad​czy​ły, że jest to ra​czej frach​to​wiec, a nie je​den z osła​wio​nych okrę​tów wo​jen​nych. Krę​py męż​czy​zna z dłu​gą czar​ną bro​dą, któ​re​go czer​wo​na opa​ska na gło​wie su​- ge​ro​wa​ła, iż jest ka​pi​ta​nem, ki​wał im z dzio​bu. – Wpro​wadź​cie Za​bój​cę Na​dziei na po​kład, al​pi​- rań​skie psy! – krzyk​nął ze zwy​cza​jo​wą mel​de​ne​ań​ską uprzej​mo​ścią. – Bę​dzie​cie się dłu​żej na​my​- ślać, to prze​ga​pi​my przy​pływ. – Cze​ka nas rejs na wy​spy – wy​ja​śni​łem więź​nio​wi, zbie​ra​jąc swo​je rze​czy. – Le​piej unik​nąć gnie​wu ka​pi​ta​na. – A za​tem to praw​da – rzekł Aru​an. – Pły​nie​cie na wy​spy, by wal​czyć dla pani? – Nie po​do​bał mi się ton jego gło​su, po​brzmie​wa​ła w nim trwo​ga. – To praw​da. – Wy​mie​nił z Aru​anem uścisk dło​ni i ski​nął gło​wą do ka​pi​ta​na stra​ży, nim zwró​cił

się do mnie. – Mój pa​nie, ru​sza​my? * * * – Mo​żesz być jed​nym z pierw​szych w ko​lej​ce do li​za​nia stóp Ce​sa​rza, pi​sma​ku – ka​pi​tan dźgnął mnie pal​cem w pierś – ale ten sta​tek to moje kró​le​stwo. Sie​dzisz ci​cho w koi, albo spę​dzasz rejs przy​- wią​za​ny do grot​masz​tu. Po​ka​zał nam na​sze kwa​te​ry – za​sło​nię​tą ko​ta​rą część stat​ku przy dzio​bie. Luk śmier​dział wodą mor​ską po​mie​sza​ną z mdlą​cy​mi wo​nia​mi ła​dun​ku, na któ​ry skła​da​ły się owo​ce, su​szo​ne ryby i set​ki przy​praw, z któ​rych sły​nę​ło Ce​sar​stwo. Sta​ra​łem się nie zwy​mio​to​wać. – Je​stem Lord Ver​niers Ali​she So​me​ren, Ce​sar​ski Kro​ni​karz, Pierw​szy z Uczo​nych i sza​no​wa​ny słu​ga Ce​sa​rza – od​par​łem, za​kry​wa​jąc usta chu​s​tą, któ​ra nie​co tłu​mi​ła wy​po​wia​da​ne prze​ze mnie sło​wa. – Je​stem emi​sa​riu​szem Lor​da Okrę​tów i ofi​cjal​ną eskor​tą ce​sar​skie​go więź​nia. Bę​dziesz trak​- to​wał mnie z sza​cun​kiem, pi​ra​cie, albo zwo​łam na po​kład dwu​dzie​stu gwar​dzi​stów, by wy​chło​sta​li cię w obec​no​ści za​ło​gi. Ka​pi​tan na​chy​lił się ku mnie i o dzi​wo jego od​dech śmier​dział znacz​nie go​rzej niż ła​dow​nia. – Wte​dy, skry​bo, zy​skam dwa​dzie​ścia je​den ciał, któ​ry​mi na​kar​mię orki po wy​pły​nię​ciu z za​to​ki. Al Sor​na kop​nął jed​no z le​żą​cych na po​kła​dzie po​słań i ro​zej​rzał się wo​kół. – To nam wy​star​czy. Przy​da się jesz​cze je​dze​nie i woda. Na​je​ży​łem się. – Na​praw​dę uwa​żasz, że po​win​ni​śmy spać w tej dziu​rze? To obrzy​dli​we. – Więc idź do lo​chu. Tam na do​da​tek masz mnó​stwo szczu​rów. – Od​wró​cił się do ka​pi​ta​na. – Becz​ka z wodą jest na po​kła​dzie dzio​bo​wym? Ka​pi​tan prze​cze​sał pulch​nym pa​lu​chem swo​ją gę​stą bro​dę, ga​piąc się na wy​so​kie​go męż​czy​znę i bez wąt​pie​nia za​sta​na​wia​jąc się, czy tam​ten z nie​go kpi. Być może roz​wa​żał też kwe​stię, czy był​by go w sta​nie za​bić, gdy​by wy​stą​pi​ła taka ko​niecz​ność. Na pół​noc​nych wy​brze​żach Al​pi​ra​nu mają ta​- kie po​wie​dze​nie: mo​żesz sta​nąć ty​łem do ko​bry, ale nie do Mel​de​ne​ań​czy​ka. – A więc to ty masz za​- miar zmie​rzyć się z Tar​czą? W li​de​rze pła​cą prze​ciw​ko to​bie dwa​dzie​ścia do jed​ne​go. My​ślisz, że mogę po​sta​wić na cie​bie mie​dzia​ka? Tar​cza to naj​lep​sze ostrza wysp, po​tra​fi sza​blą prze​ciąć mu​chę w lo​cie. – Musi być dum​ny, ma​jąc taką re​no​mę. – Va​elin Al Sor​na uśmiech​nął się. – Becz​ka z wodą? – Jest tam. Do​sta​nie​cie jed​ną ba​nię dzien​nie, nie wię​cej. Moja za​ło​ga nie bę​dzie przez ta​kich jak wy sie​dzieć o su​chych py​skach. Żar​cie mo​że​cie brać z kuch​ni, o ile nie prze​szka​dza wam sza​ma​nie z ta​ki​mi szu​mo​wi​na​mi jak my. – Bez wąt​pie​nia ja​da​łem już w gor​szym to​wa​rzy​stwie. Je​śli po​trze​bu​je​cie ko​goś do wio​seł, je​stem do dys​po​zy​cji.

– Czyż​byś już kie​dyś wio​sło​wał? – Raz się zda​rzy​ło. Ka​pi​tan chrząk​nął. – Damy so​bie radę. – Od​wró​cił się do wyj​ścia, mam​ro​cząc przez ra​mię. – Wy​pły​wa​my w cią​gu go​dzi​ny, więc nie wchodź​cie nam w dro​gę póki nie opu​ści​my za​to​ki. – Wy​spiar​ski dzi​kus! – wście​ka​łem się, roz​pa​ko​wu​jąc swo​je rze​czy i roz​sta​wia​jąc pió​ro oraz atra​- ment. Spraw​dzi​łem, czy pod po​sła​niem nie cza​ją się żad​ne szczu​ry, a po​tem usia​dłem, by na​pi​sać list do Ce​sa​rza. Za​mie​rza​łem wspo​mnieć mu wszyst​ko o do​zna​nych tu znie​wa​gach. – Mo​żesz być pe​wien, że nie bę​dzie już ni​g​dy cu​mo​wał w al​pi​rań​skiej za​to​ce. Va​elin Al Sor​na usiadł, opie​ra​jąc ple​cy o ka​dłub. – Mó​wisz w moim ję​zy​ku? – za​py​tał, prze​cho​- dząc na ję​zyk pół​no​cy. – Stu​diu​ję róż​ne ję​zy​ki – od​par​łem w jego mo​wie. – Znam bie​gle sie​dem dia​lek​tów Ce​sar​stwa, a w pię​ciu in​nych po​tra​fię się po​ro​zu​mieć. – Je​stem pod wra​że​niem. Znasz może se​or​dah​ski? Pod​nio​słem wzrok znad per​ga​mi​nu. – Se​or​dah​ski? – Se​or​da​ho​wie z Wiel​kie​go Lasu Pół​no​cy. Sły​sza​łeś o nich? – Moja wie​dza na te​mat dzi​ku​sów z pół​no​cy jest da​le​ka od sa​tys​fak​cjo​nu​ją​cej. A i tak nie wi​dzę po​wo​dów, by ją po​sze​rzać. – Jak na wy​kształ​co​ne​go czło​wie​ka, zbyt​nio cie​szy cię wła​sna igno​ran​cja. – Mam wra​że​nie, że mó​wię w imie​niu ca​łe​go na​ro​du, gdy ży​czę so​bie, by​śmy wszy​scy po pro​stu was zi​gno​ro​wa​li. Ski​nął gło​wą, przy​glą​da​jąc mi się ba​daw​czo. – Sły​szę w two​im gło​sie nie​na​wiść. Nie zwra​ca​łem już na nie​go uwa​gi, szyb​ko prze​su​wa​jąc pió​rem po per​ga​mi​nie, przy​go​to​wu​jąc for​mal​ny wstęp ce​sar​skiej ko​re​spon​den​cji. – Zna​łeś go, praw​da? – cią​gnął Va​elin Al Sor​na. Moje pió​ro za​trzy​ma​ło się. Nie spoj​rza​łem jed​nak w oczy więź​nio​wi. – Zna​łeś Na​dzie​ję. Odło​ży​łem pió​ro i wsta​łem. Na​gle smród ła​dow​ni i bli​skość dzi​ku​sa sta​ły się nie do znie​sie​nia. – Ow​szem, zna​łem go – wy​chry​pia​łem. – I zda​ję so​bie spra​wę, że był naj​lep​szym z nas. Wie​dzia​łem, że był​by naj​lep​szym ce​sa​rzem, ja​kie​go wi​dział ten kraj. Ale nie dla​te​go cię nie​na​wi​dzę, Nor​ma​nie. Nie​na​wi​dzę cię, po​nie​waż Na​dzie​ja był moim przy​ja​cie​lem, a ty go za​mor​do​wa​łeś. Od​da​li​łem się, wcho​dząc po scho​dach na głów​ny po​kład, i po raz pierw​szy w ży​ciu ża​łu​jąc, że nie

je​stem wo​jow​ni​kiem, że nie mam umię​śnio​nych ra​mion oraz ser​ca z ka​mie​nia, że nie po​tra​fię wła​- dać mie​czem i do​ko​nać ze​msty. Ale nie mia​łem wpły​wu na ta​kie rze​czy. By​łem szczu​pły i sła​by. By​- łem by​stry, lecz nie bez​li​to​sny. Nie by​łem wo​jow​ni​kiem. Więc nie będę ni​g​dy mógł się ze​mścić. Dla mo​je​go przy​ja​cie​la mo​głem zro​bić tyl​ko tyle: być świad​kiem śmier​ci jego za​bój​cy, spi​sać za​koń​cze​nie jego lo​sów – dla przy​jem​no​ści na​sze​go ce​sa​rza i po to, by ten ra​port wzbo​ga​cił wiecz​ną praw​dę na​- szych ar​chi​wów. * * * Go​dzi​na​mi prze​sia​dy​wa​łem na po​kła​dzie. Opar​ty o re​ling ob​ser​wo​wa​łem zie​lon​ka​we wody pół​noc​- ne​go wy​brze​ża Al​pi​ra​nu, po​głę​bia​ją​ce się i zmie​nia​ją​ce bar​wę na błę​kit Mo​rza Eri​ne​ań​skie​go, gdy bos​man stat​ku ude​rzał w bę​ben wio​śla​rzy, a na​sza po​dróż roz​po​czę​ła się na do​bre. Gdy brzeg znik​- nął już z pola wi​dze​nia, ka​pi​tan roz​ka​zał roz​wi​nąć grot​ża​giel, i za​czę​li​śmy pły​nąć z więk​szą pręd​- ko​ścią. Dziób okrę​tu prze​szy​wał ła​god​ne fale, fi​gu​ra dzio​bo​wa, tra​dy​cyj​na mel​de​ne​ań​ska rzeź​ba skrzy​dla​te​go węża, jed​ne​go z nie​zli​czo​nych bo​gów mor​skich, za​nu​rza​ła zę​ba​ty łeb w pie​nią​ce się wody. Wio​śla​rze tru​dzi​li się jesz​cze przez ko​lej​ne dwie go​dzi​ny, za​nim bos​man po​zwo​lił im od​po​- cząć i udać się na po​si​łek. Dzien​na zmia​na po​zo​sta​ła na po​kła​dzie, spraw​dza​jąc ta​kie​lu​nek i po​dej​- mu​jąc ko​lej​ne z nie​koń​czą​cych się za​dań za​ło​gi. Kil​ku za​szczy​ci​ło mnie spoj​rze​niem, ża​den jed​nak do mnie nie za​ga​dał, za co by​łem wdzięcz​ny. By​li​śmy już kil​ka​dzie​siąt ki​lo​me​trów od za​to​ki, gdy po​ja​wi​ły się w polu wi​dze​nia – czar​ne płe​twy prze​ci​na​ją​ce fale, któ​rym to​wa​rzy​szy​ły okrzy​ki z gniaz​da: Orki! Nie mia​łem po​ję​cia, ile ich tam było, bo po​ru​sza​ły się zbyt szyb​ko, tyl​ko od cza​su do cza​su wy​ła​- nia​jąc się na po​wierzch​nię, by par​sk​nąć parą wod​ną i znów za​nur​ko​wać. Do​pie​ro gdy zna​la​zły się bli​żej, w peł​ni zda​łem so​bie spra​wę z ich roz​mia​rów – mie​rzy​ły po​nad dwa​dzie​ścia stóp dłu​go​ści. Na po​łu​dnio​wych mo​rzach wi​dy​wa​łem już del​fi​ny, sre​brzy​ste we​so​łe stwo​rze​nia, któ​re moż​na było na​uczyć pro​stych sztu​czek. Orki były zu​peł​nie inne, ogrom​ne i ciem​ne, ni​czym mi​go​czą​ce cie​nie mkną​ce tuż pod po​wierzch​nią. Wy​da​ły mi się zło​wiesz​cze, jak​by sta​no​wi​ły uoso​bie​nie okru​cień​stwa sa​mej Mat​ki Na​tu​ry. Ma​ry​na​rze naj​wy​raź​niej od​nie​śli inne wra​że​nie, wy​krzy​ku​jąc gło​śne po​zdro​- wie​nia, jak​by wi​ta​li sta​rych zna​jo​mych. Na​wet wiecz​nie roz​gnie​wa​ny ka​pi​tan zda​wał się ła​god​- nieć. Jed​na z orek prze​bi​ła się na po​wierzch​nię wzbi​ja​jąc wo​kół pia​nę, ob​ró​ci​ła się w lo​cie i wbi​ła się w wodę z taką siłą, że aż za​ko​ły​sa​ło na​szym stat​kiem. Mel​de​ne​ań​czy​cy ryk​nę​li z za​chwy​tu. Och Se​lie​- se​nie, po​my​śla​łem. Ależ wiersz być na​pi​sał, opie​wa​jąc ta​kie wi​do​ki. – Oni uwa​ża​ją je za świę​te. – Od​wró​ci​łem się i zo​ba​czy​łem, że obok sta​nął Za​bój​ca Na​dziei. – Ma​wia​ją, że gdy na mo​rzu umrze Mel​de​ne​ań​czyk, orki prze​no​szą jego du​szę do nie​skoń​czo​ne​go oce​- anu, znaj​du​ją​ce​go się za kra​wę​dzią świa​ta. – Prze​są​dy – par​sk​ną​łem.

– Twoi lu​dzie też mają swo​ich bo​gów, czyż nie? – Moi lu​dzie tak, ale ja nie. Bo​go​wie są mi​ta​mi, po​cie​sza​ją​cą hi​sto​ryj​ką dla dzie​ci. – Z ta​ki​mi po​glą​da​mi czuł​byś się w mo​jej oj​czyź​nie cał​kiem do​brze. – Nie je​ste​śmy u cie​bie, Nor​ma​nie. Wo​lał​bym ni​g​dy tam nie tra​fić. Ko​lej​na orka wy​ło​ni​ła się z mo​rza, wzbi​ja​jąc się do​bre dzie​sięć stóp nad po​wierzch​nię, a po​tem nur​ku​jąc z po​wro​tem w głę​bi​ny. – To dziw​ne – rzekł Al Sor​na. – Kie​dy na​sze okrę​ty pły​nę​ły przez to mo​rze, orki nie zwra​ca​ły na nie uwa​gi, wy​pły​wa​jąc tyl​ko do tych Mel​de​ne​ań​skich. Może dzie​lą jed​- ną wia​rę. – Moż​li​we – od​par​łem. – A może za​le​ży im na dar​mo​wym po​sił​ku. – Ski​ną​łem gło​wą w stro​nę dzio​bu, gdzie ka​pi​tan ci​skał do wody ło​so​sia, a orki rzu​ca​ły się na ko​lej​ne ką​ski szyb​ciej niż by​łem w sta​nie na​dą​żyć. – Cze​mu tu je​steś, Lor​dzie Ver​niers? – za​py​tał Al Sor​na. – Po co ce​sarz cię tu​taj przy​słał? Nie je​- steś prze​cież do​zor​cą wię​zien​nym. – Ce​sarz ła​ska​wie przy​stał na moją proś​bę, bym mógł być świad​kiem two​je​go star​cia. I bym to​- wa​rzy​szył Lady Eme​ren w dro​dze do domu. – A więc chcesz wi​dzieć, jak umie​ram. – Chcę na​pi​sać spra​woz​da​nie z tego wy​da​rze​nia dla na​sze​go Ce​sar​skie​go Ar​chi​wum. W koń​cu je​stem Ce​sar​skim Kro​ni​ka​rzem. – Tak też mi po​wie​dzia​no. Ge​rish, mój do​zor​ca, był wiel​bi​cie​lem two​jej hi​sto​rii woj​ny z moim lu​- dem, uwa​żał ją za naj​lep​sze dzie​ło al​pi​rań​skiej li​te​ra​tu​ry. Jak na czło​wie​ka, któ​ry spę​dził ży​cie w lo​chu, miał na​praw​dę nie​ma​łą wie​dzę. Go​dzi​na​mi prze​sia​dy​wał przed moją celą, czy​ta​jąc stro​nę za stro​ną; szcze​gól​nie lu​bił opi​sy bi​tew. – Do​kład​ne ba​da​nia są klu​czem do sztu​ki hi​sto​ry​ka. – W ta​kim ra​zie szko​da, że zro​zu​mia​łeś wszyst​ko na opak. Po raz ko​lej​ny ża​ło​wa​łem, że nie po​sia​dam siły wo​jow​ni​ka. – Na opak? – Cał​ko​wi​cie. – Ro​zu​miem. Może je​śli ru​szysz gło​wą, dzi​ku​sie, bę​dziesz mi w sta​nie po​wie​dzieć, w któ​rych miej​scach po​peł​ni​łem błę​dy. – Och, z więk​szo​ścią dro​bia​zgów tra​fi​łeś w dzie​siąt​kę. Poza tym, że stwier​dzi​łeś, iż do​wo​dzi​łem Wil​czym Le​gio​nem. Tak na​praw​dę był to Trzy​dzie​sty Pią​ty Pułk Pie​cho​ty, wśród Gwar​dii Kró​le​- stwa zna​ny pod na​zwą Wa​ta​hy.

– W ta​kim ra​zie za​raz po po​wro​cie do sto​li​cy każę wy​dać po​pra​wio​ną wer​sję – rzu​ci​łem oschle. Przy​mknął oczy, przy​po​mi​na​jąc coś so​bie. – In​wa​zja Kró​la Ja​nu​sa na pół​noc​ne wy​brze​że była pierw​szym kro​kiem na dro​dze do cze​goś znacz​nie więk​sze​go, anek​sji ca​łe​go Ce​sar​stwa. Przy​wo​łał do​słow​ny cy​tat. By​łem pod wra​że​niem jego pa​mię​ci, ale niech mnie pio​run trza​śnie, nim mu się do tego przy​znam. – Zwy​kłe stwier​dze​nie fak​tu. Przy​sze​dłeś pod​bić Ce​sar​stwo. Ja​nus był sza​leń​cem, sko​ro my​ślał, że ten plan się po​wie​dzie. Al Sor​na po​krę​cił gło​wą. – Cho​dzi​ło nam o pół​noc​ne por​ty. Ja​nus chciał prze​jąć szla​ki han​dlo​we na Mo​rzu Ery​ne​ań​skim. Wca​le nie był sza​leń​cem. Był sta​ry i zde​spe​ro​wa​ny, ale nie sza​lo​ny. Za​sko​czy​ła mnie po​brzmie​wa​ją​ca w jego gło​sie sym​pa​tia, ko​niec koń​ców Ja​nus oka​zał się wiel​- kim zdraj​cą, sta​jąc się czę​ścią le​gen​dy o Za​bój​cy Na​dziei. – Ja​ki​mi to spo​so​bem tak do​brze znasz jego za​mia​ry? – Po​wie​dział mi o nich. – Po​wie​dział ci? – Par​sk​ną​łem śmie​chem. – Na​pi​sa​łem ty​siąc li​stów z za​py​ta​niem do każ​de​go am​ba​sa​do​ra i ce​sar​skie​go urzęd​ni​ka, jaki przy​szedł mi do gło​wy. Ta garst​ka, któ​rej ze​chcia​ło się udzie​lić mi od​po​wie​dzi, co do jed​ne​go była zgod​na: Ja​nus ni​g​dy nie zwie​rzył się ni​ko​mu ze swo​ich pla​nów, na​wet naj​bliż​szej ro​dzi​nie. – A mimo to twier​dzisz, że za​mie​rzał pod​bić całe Ce​sar​stwo. – Roz​sąd​na de​duk​cja opar​ta na do​stęp​nych do​wo​dach. – Może i roz​sąd​na, ale błęd​na. Ja​nus miał ser​ce kró​la, twar​de i zim​ne kie​dy było trze​ba. Lecz nie był chci​wy, nie był ma​rzy​cie​lem. Wie​dział, że Kró​le​stwo ni​g​dy nie wy​krze​sze z sie​bie tylu lu​dzi i pie​nię​dzy, by zdo​ła​ło pod​bić two​je ce​sar​stwo. Przy​by​li​śmy tu dla por​tów. Twier​dził, że to je​dy​ny spo​sób, by za​bez​pie​czyć so​bie przy​szłość. – Dla​cze​go miał​by po​wie​rzać ta​kie in​for​ma​cje wła​śnie to​bie? – Mie​li​śmy… po​ro​zu​mie​nie. Mó​wił mi o rze​czach, o któ​rych nie mó​wił ni​ko​mu. Nie​któ​re z jego roz​ka​zów wy​ma​ga​ły ob​ja​śnie​nia, za​nim go​dzi​łem się je wy​ko​nać. Wy​da​je mi się, że nie​kie​dy po pro​stu chciał z kimś po​roz​ma​wiać. Na​wet kró​lo​wie by​wa​ją sa​mot​ni. Po​czu​łem swe​go ro​dza​ju po​ku​sę; Nor​man wie​dział, że łak​ną​łem in​for​ma​cji, któ​re mógł mi dać. Mój sza​cu​nek dla nie​go rósł, jed​nak ro​sła też nie​chęć. Wy​ko​rzy​sty​wał mnie, chcąc że​bym spi​sał jego hi​sto​rię. Nie mia​łem tyl​ko po​ję​cia, dla​cze​go. Wie​dzia​łem, że mia​ło to coś wspól​ne​go z Ja​nu​sem i po​- je​dyn​kiem, któ​ry męż​czy​zna miał sto​czyć na wy​spach. Może chciał wy​spo​wia​dać się ko​muś przed śmier​cią, zo​sta​wić po so​bie ja​kąś praw​dę, za​pi​sać się w hi​sto​rii jako ktoś wię​cej niż tyl​ko Za​bój​ca Na​dziei. Ostat​nia pró​ba od​ku​pie​nia wła​snej du​szy i du​szy jego mar​twe​go kró​la. Po​zwo​li​łem, by ci​sza trwa​ła, ob​ser​wu​jąc orki po​ły​ka​ją​ce rzu​ca​ne im ryby, a po​tem od​pły​wa​ją​ce

na wschód. W koń​cu, gdy słoń​ce za​czę​ło chy​lić się ku ho​ry​zon​to​wi, a cie​nie z każ​dą chwi​lą sta​wa​ły się dłuż​sze, po​wie​dzia​łem: – Więc opo​wiedz mi o tym.

ROZDZIAŁ 1 Rano, gdy oj​ciec za​brał Va​eli​na do Domu Szó​ste​go Za​ko​nu, gę​sta mgła wi​sia​ła ni​sko nad zie​mią. Chło​piec je​chał z przo​du, ści​ska​jąc moc​no uchwyt sio​dła i cie​sząc się wy​ciecz​ką. Oj​ciec rzad​ko za​bie​rał go na ta​kie prze​jażdż​ki. – Do​kąd się wy​bie​ra​my, mój pa​nie? – py​tał ojca, gdy ten pro​wa​dził go do staj​ni. Wy​so​ki męż​czy​zna nie od​po​wie​dział, ale za​trzy​mał się na mo​ment, nim za​ło​żył sio​dło jed​ne​mu z ru​ma​ków. Przy​zwy​cza​jo​ny, że oj​ciec nie od​po​wia​da na więk​szość jego py​tań, Va​elin dłu​żej się nad tym nie za​sta​na​wiał. Od​da​la​li się od domu, że​la​zne pod​ko​wy ko​nia gło​śno stu​ka​ły o bruk. Po chwi​li prze​je​- cha​li przez pół​noc​ną bra​mę, gdzie w klat​kach wi​sia​ły cia​ła lu​dzi zdję​tych z szu​bie​nic, roz​- sie​wa​jąc wo​kół smród roz​kła​du. Na​uczył się, że nie na​le​ży py​tać, co tam​ci uczy​ni​li, by za​- słu​żyć na taką karę; to było jed​no z tych py​tań, na któ​re oj​ciec za​wsze od​po​wia​dał, a jego opo​wie​ści w nocy nie da​wa​ły Va​eli​no​wi za​snąć, lę​kał się każ​de​go ha​ła​su za oknem, za​sta​- na​wia​jąc się, czy zło​dzie​je albo bun​tow​ni​cy, albo opę​ta​ni przez Ciem​ność he​re​ty​cy przy​- pad​kiem nie idą go do​paść. Wkrót​ce miej​sce bru​ku za​ję​ła darń ro​sną​ca za mu​ra​mi mia​sta. Oj​ciec za​chę​cił ru​ma​ka do cwa​łu i w koń​cu ga​lo​pu, a Va​elin aż ro​ze​śmiał się z pod​eks​cy​to​wa​nia. Jego mat​ka zmar​ła le​d​wie dwa mie​sią​ce wcze​śniej, od tam​te​go dnia smu​tek ojca wi​siał ni​czym czar​- na chmu​ra nad ca​łym do​mo​stwem, wy​wo​łu​jąc lęk słu​żą​cych i od​stra​sza​jąc go​ści. Ale Va​- elin miał tyl​ko dzie​sięć lat i pa​trzył na tę śmierć z punk​tu wi​dze​nia dziec​ka: tę​sk​nił za mat​ką, lecz jej odej​ście było owia​ne ta​jem​ni​cą, to był naj​więk​szy se​kret świa​ta do​ro​słych. Cho​ciaż pła​kał, nie wie​dział dla​cze​go, i na​dal pod​kra​dał ciast​ka ku​cha​rzo​wi, nie prze​stał się też ba​wić drew​nia​ny​mi mie​cza​mi w ogro​dzie. Je​cha​li ga​lo​pem przez kil​ka mi​nut, aż w koń​cu oj​ciec szarp​nął za lej​ce, choć dla Va​eli​na jaz​da i tak trwa​ła zbyt krót​ko, pra​gnął, by ten ga​lop trwał wiecz​nie. Za​trzy​ma​li się przed po​tęż​ną że​la​zną bra​mą. Jej prę​ty były nie​sa​mo​wi​cie wy​so​kie, wyż​sze niż trzech męż​czyzn sto​ją​cych je​den na dru​gim, a każ​dy za​koń​czo​ny okrop​nym szpi​kul​cem. Na szczy​cie znaj​- do​wa​ła się że​la​zna fi​gur​ka wo​jow​ni​ka, trzy​ma​ją​ce​go skie​ro​wa​ny w dół miecz, jego twarz była ni​czym czasz​ka. Znaj​du​ją​ce się po obu stro​nach mury były nie​mal tak wy​so​kie jak sama bra​ma. Po le​wej stro​nie znaj​do​wał się mo​sięż​ny dzwon, zwi​sa​ją​cy z drew​nia​nej bel​- ki. Oj​ciec Va​eli​na zsiadł z ko​nia, a po​tem po​mógł sy​no​wi wy​do​stać się z sio​dła.

– Co to za miej​sce, mój pa​nie? – za​py​tał chło​pak. Jego głos za​brzmiał do​no​śnie ni​czym krzyk, mimo że sta​rał się szep​tać. Ci​sza i mgła spra​wia​ły, że sta​wał się nie​spo​koj​ny. Nie po​do​ba​ła mu się ani ta bra​ma, ani znaj​du​ją​ca się na jej szczy​cie fi​gur​ka. Z peł​nym dzie​- cię​cym prze​ko​na​niem wie​dział, że te pu​ste oczo​do​ły to tyl​ko taka sztucz​ka, kłam​stwo. Po​stać ob​ser​wo​wa​ła ich, cze​ka​jąc. Oj​ciec nie od​po​wie​dział. Pod​szedł do dzwo​nu, wy​cią​gnął szty​let zza pasa i stuk​nął rę​- ko​je​ścią w mo​sięż​ną po​wierzch​nię. Ha​łas był ni​czym gwałt na pa​nu​ją​cej wo​kół ci​szy. Va​- elin za​sło​nił rę​ka​mi uszy, cze​ka​jąc aż znów zro​bi się ci​cho. Pod​niósł wzrok, za​uwa​ża​jąc, że oj​ciec stoi nad nim. – Va​eli​nie – ode​zwał się ochry​płym gło​sem wo​jow​ni​ka. – Pa​mię​tasz mot​to, któ​re​go cię uczy​łem? Kre​do na​sze​go rodu? – Tak, mój pa​nie. – Wy​po​wiedz je. – Lo​jal​ność jest na​szą siłą. – Ow​szem, lo​jal​ność jest na​szą siłą. Za​pa​mię​taj to so​bie. Za​pa​mię​taj, że je​steś moim sy​nem i chcę, że​byś tu​taj zo​stał. W tym miej​scu na​uczysz się wie​lu rze​czy, sta​niesz się jed​nym z bra​ci Szó​ste​go Za​ko​nu. Ale na za​wsze po​zo​sta​niesz też moim sy​nem i bę​dziesz speł​niał moje ży​cze​nia. Zza bra​my do​biegł ich chrzęst żwi​ru i Va​elin wzdry​gnął się, wi​dząc wy​so​ką, za​kap​tu​- rzo​ną po​stać, sto​ją​cą za że​la​zny​mi prę​ta​mi. Ten ktoś cze​kał na nich. Mgła skry​ła jego twarz, ale Va​elin nie mógł ustać spo​koj​nie, wie​dząc, że tam​ten bacz​nie mu się przy​glą​da, oce​nia go. Po​pa​trzył na ojca – wy​so​kie​go męż​czy​znę o moc​nych ry​sach, któ​re​mu po​si​wia​- ła już bro​da, a skó​rę szpe​ci​ły głę​bo​kie zmarszcz​ki. W wy​ra​zie jego twa​rzy po​ja​wi​ło się coś no​we​go, coś cze​go Va​elin ni​g​dy wcze​śniej nie wi​dział i nie po​tra​fił na​wet na​zwać. Wie​le lat póź​niej bę​dzie do​strze​gał ten sam wy​raz na twa​rzach ty​się​cy męż​czyzn, roz​po​zna​jąc za każ​dym ra​zem iden​tycz​ny strach. Do​tar​ło do nie​go, że oczy ojca są nie​zwy​kle ciem​ne, ciem​niej​sze na​wet niż u mat​ki. Tak miał go za​pa​mię​tać na resz​tę swo​je​go ży​cia. Dla in​- nych był Lor​dem Bi​tew, Pierw​szym Mie​czem Kró​le​stwa, bo​ha​te​rem Bel​tria​nu, zbaw​cą Kró​la i oj​cem słyn​ne​go syna. Dla Va​eli​na jed​nak na za​wsze już miał po​zo​stać tym prze​ra​- żo​nym męż​czy​zną, któ​ry po​rzu​ca wła​sne dziec​ko przed bra​mą Domu Szó​ste​go Za​ko​nu. Czuł po​tęż​ną dłoń ojca na​pie​ra​ją​cą na jego ple​cy. – Idź już, Va​eli​nie. Idź do nie​go. On cię nie skrzyw​dzi. Kłam​ca! – po​my​ślał po​ryw​czo Va​elin, z ocią​ga​niem ru​sza​jąc ku bra​mie, cały czas po​py​- cha​ny przez ojca. Za​kap​tu​rzo​na po​stać z każ​dym kro​kiem sta​wa​ła się bar​dziej wy​raź​na: smu​kły męż​czy​zna o wą​skich ustach i nie​bie​skich oczach. Va​elin wga​piał się w nie. Męż​-

czy​zna o po​cią​głej twa​rzy od​wza​jem​niał spoj​rze​nie, zu​peł​nie nie zwra​ca​jąc uwa​gi na ojca. – Jak ci na imię, chłop​cze? – Jego głos był ła​god​ny, jak wes​tchnie​nie po​śród mgły. Mimo że nie po​tra​fił so​bie tego wy​tłu​ma​czyć, chło​piec na​wet nie za​jąk​nął się przy od​- po​wie​dzi. – Va​elin, mój pa​nie. Va​elin Al Sor​na. Na wą​skich ustach za​go​ścił uśmiech. – Nie je​stem żad​nym pa​nem, chłop​cze. Zwą mnie Ga​inyl Ar​lyn, Aspekt Szó​ste​go Za​ko​nu. Va​elin przy​po​mniał so​bie lek​cje ety​kie​ty, któ​rych udzie​la​ła mu mat​ka. – Naj​moc​niej prze​pra​szam, Aspek​cie. Za ple​ca​mi usły​szał par​sk​nię​cie. Od​wró​cił się i zo​ba​czył, że oj​ciec już się od​da​la. Jego ru​mak zni​kał w gę​stej mgle, ko​py​ta co​raz ci​szej dud​ni​ły o mięk​kie pod​ło​że, aż wresz​cie umil​kły zu​peł​nie. – On już po cie​bie nie wró​ci, Va​eli​nie – rzekł męż​czy​zna, Aspekt, i prze​stał się uśmie​- chać. – Wiesz, dla​cze​go cię tu​taj przy​pro​wa​dził? – Bym na​uczył się wie​lu rze​czy i zo​stał jed​nym z bra​ci Szó​ste​go Za​ko​nu. – Ow​szem. Ale ni​ko​go nie za​trzy​mu​je​my tu siłą, obo​jęt​ne czy to męż​czy​zna, czy chło​- piec. Ogar​nę​ła go na​gła chęć uciecz​ki, sko​cze​nia pro​sto we mgłę. Mógł​by stąd uciec. Znaj​- dzie ban​dę wy​rzut​ków i za​miesz​ka z nimi w le​sie, bę​dzie miał mnó​stwo przy​gód, uda​jąc, że zo​stał sie​ro​tą… Lo​jal​ność jest na​szą siłą. Aspekt nie od​wra​cał wzro​ku i Va​elin do​sko​na​le wie​dział, że tam​ten jest w sta​nie od​- czy​tać każ​dą jego myśl. Póź​niej za​sta​na​wiał się, ilu chłop​ców, przy​pro​wa​dzo​nych tu po do​bro​ci bądź zwy​czaj​nie oszu​ka​nych przez pod​łych oj​ców, zdo​ła​ło tak na​praw​dę uciec i czy póź​niej tego nie ża​ło​wa​li. Lo​jal​ność jest na​szą siłą. – Bar​dzo pro​szę o przy​ję​cie mnie – po​wie​dział Aspek​to​wi. W oczach miał łzy, lecz po​- wstrzy​mał się od pła​czu. – Chcę na​uczyć się wie​lu rze​czy. Aspekt uniósł rękę, by otwo​rzyć bra​mę. Va​elin do​strzegł nie​zli​czo​ne bli​zny na jego dło​- niach. Ge​stem za​pro​sił chłop​ca do środ​ka. – Chodź, mały Ja​strzę​biu. Te​raz je​steś na​szym bra​tem. * * * Va​elin szyb​ko uświa​do​mił so​bie, że Dom Szó​ste​go Za​ko​nu nie był tak na​praw​dę zwy​czaj​-

nym do​mem, lecz praw​dzi​wą for​te​cą. Gra​ni​to​we ścia​ny pię​ły się wy​so​ko ni​czym kli​fy, gdy Aspekt pro​wa​dził go ku głów​nej bra​mie. Na blan​kach sta​ły mrocz​ne po​sta​ci z łu​ka​mi, spo​glą​da​jąc nie​go po​zba​wio​ny​mi wy​ra​zu, za​sło​nię​ty​mi przez mgłę oczy​ma. Wej​ście sta​- no​wi​ła łu​ko​wa​ta bra​ma, kra​tę opusz​czo​no by po​zwo​lić im wejść. Na stra​ży sta​ło dwóch włócz​ni​ków, na oko sie​dem​na​sto​let​nich uczniów za​ko​nu, któ​rzy ukło​ni​li się ni​sko, gdy Aspekt ich mi​jał. Ten jed​nak le​d​wie zwró​cił na nich uwa​gę, pro​wa​dząc Va​eli​na przez dzie​dzi​niec, gdzie inni ucznio​wie czy​ści​li bruk, a od stro​ny kuź​ni do​bie​ga​ło po​dzwa​nia​- nie mło​ta ude​rza​ją​ce​go w me​tal. Va​elin wi​dy​wał już zam​ki, ro​dzi​ce za​bra​li go raz do kró​- lew​skie​go pa​ła​cu, ubra​ne​go w naj​lep​szy strój i wier​cą​ce​go się z nu​dów, gdy Aspekt Pierw​- sze​go Za​ko​nu mam​ro​tał coś na te​mat nie​zli​czo​nych za​let kró​lew​skie​go ser​ca. Tyl​ko że kró​lew​ski pa​łac był ja​sno oświe​tlo​nym la​bi​ryn​tem peł​nym po​są​gów, ar​ra​sów i czy​stych, wy​po​le​ro​wa​nych mar​mu​rów, a tak​że żoł​nie​rzy z na​pier​śni​ka​mi tak lśnią​cy​mi, że dało się w nich przej​rzeć. Pa​łac kró​lew​ski nie śmier​dział na​wo​zem i dy​mem, nie było w nim se​tek cie​ni​stych ko​ry​ta​rzy, bez wąt​pie​nia skry​wa​ją​cych se​kre​ty, któ​rych ża​den chło​piec nie po​- wi​nien po​zna​wać. – Po​wiedz mi, Va​eli​nie, co wiesz o na​szym Za​ko​nie – po​pro​sił Aspekt, pro​wa​dząc go w kie​run​ku głów​nej wa​row​ni. Va​elin wy​re​cy​to​wał to, cze​go na​uczył się na lek​cjach u mat​ki. – Szó​sty Za​kon dzier​ży miecz spra​wie​dli​wo​ści, sie​kąc wro​gów Wia​ry i Kró​le​stwa. – Bar​dzo do​brze. – Aspekt wy​da​wał się za​sko​czo​ny. – Dys​po​nu​jesz spo​rą wie​dzą. Ale co ta​kie​go ma nasz za​kon, cze​go nie mają po​zo​sta​łe? Va​elin dłu​go na​my​ślał się nad od​po​wie​dzią, aż w koń​cu do​tar​li do wa​row​ni, gdzie uj​- rze​li dwóch chłop​ców, w wie​ku oko​ło dwu​na​stu lat, wal​czą​cych na drew​nia​ne mie​cze, pro​wa​dzą​cych rap​tow​ną wy​mia​nę pchnięć, od​pa​ro​wań i cięć. Wal​czy​li we​wnątrz na​kre​- ślo​ne​go bia​łą kre​dą krę​gu, i za każ​dym ra​zem gdy w star​ciu zbli​ża​li się do kra​wę​dzi are​- ny, in​struk​tor – wy​go​lo​ny na łyso męż​czy​zna – sma​gał ich trzci​ną. Nie krzy​wi​li się na​wet pod gra​dem cio​sów, moc​no sku​pie​ni na po​je​dyn​ku. Je​den z chłop​ców zbyt dłu​go stał w wy​kro​ku i za​li​czył ude​rze​nie w gło​wę. Za​to​czył się, a po czo​le spły​nę​ła mu krew. Po​tem upadł cięż​ko na skra​ju are​ny, by za​li​czyć ko​lej​ny cios od in​struk​to​ra. – Wal​czy​cie – po​wie​dział Va​elin Aspek​to​wi, wi​dok krwi i prze​mo​cy spra​wił, że ser​ce za​czę​ło wa​lić mu w pier​si. – Ow​szem. – Aspekt za​trzy​mał się i spoj​rzał na chłop​ca. – Wal​czy​my. Za​bi​ja​my. Sztur​- mu​je​my mury zam​ków z po​mo​cą ognia i strzał. Wal​czy​my prze​ciw szar​żom koni i jeźdź​- ców z ko​pia​mi. Prze​dzie​ra​my się przez ży​wo​pło​ty dzid i włócz​ni, by prze​jąć sztan​da​ry na​szych wro​gów. Szó​sty Za​kon wal​czy męż​nie, ale w ja​kim celu?

– Dla Kró​le​stwa. Aspekt przy​kuc​nął; ich twa​rze zna​la​zły się te​raz na rów​nym po​zio​mie. – Ow​szem, dla Kró​le​stwa tak​że, lecz co jest więk​sze od Kró​le​stwa? – Wia​ra? – Spra​wiasz wra​że​nie nie​pew​ne​go, mały Ja​strzę​biu. Może nie masz aż ta​kiej wie​dzy, jak za​kła​da​łem. Za ich ple​ca​mi in​struk​tor pod​no​sił chłop​ca z pod​ło​gi, cze​mu to​wa​rzy​szy​ła fala wy​- zwisk. – Ty nie​zdar​ny gów​no​zja​dzie, ty tępy pro​sta​ku! Wra​caj do are​ny. I upad​nij jesz​cze raz, a spra​wię, że już ni​g​dy się nie pod​nie​siesz. – Wia​ra sta​no​wi po​łą​cze​nie na​szej hi​sto​rii i na​sze​go du​cha – wy​re​cy​to​wał Va​elin. – Kie​dy prze​cho​dzi​my w Za​świa​ty, na​sza isto​ta jed​no​czy się z du​sza​mi Umar​łych, i oni sta​- ją się wte​dy na​szy​mi prze​wod​ni​ka​mi. W za​mian od​da​je​my im cześć, po​świę​ca​my im na​- szą wia​rę. Aspekt uniósł brew. – Świet​nie znasz ka​te​chizm. – Ow​szem, sir. Mat​ka czę​sto mnie go uczy​ła. Twarz Aspek​ta spo​chmur​nia​ła. – Two​ja mat​ka… – Za​milkł, znów przy​wdzie​wa​jąc tę samą po​zba​wio​ną emo​cji ma​skę. – Nie po​wi​nie​neś już o niej wspo​mi​nać. Ani o ojcu, ani w ogó​le o żad​nym człon​ku two​jej ro​dzi​ny. Od​tąd two​ją je​dy​ną ro​dzi​ną jest Za​kon. Na​le​- żysz do Za​ko​nu. Zro​zu​mia​no? Chło​piec z raną na ręce zno​wu upadł i jego mistrz za​czął go okła​dać, trzci​na raz po raz uno​si​ła się i opa​da​ła ze świ​stem, a mimo to przy​po​mi​na​ją​ca czasz​kę twarz in​struk​to​ra wciąż nie wy​ra​ża​ła wła​ści​wie żad​nych emo​cji. Va​elin wi​dy​wał ten wy​raz tak​że na twa​rzy swe​go ojca, gdy ten okła​dał psa. Na​le​żysz do Za​ko​nu. Ku zdzi​wie​niu Va​eli​na, bi​cie jego ser​ca uspo​ko​iło się, a gdy od​po​- wia​dał, głos na​wet mu nie za​drżał. – Zro​zu​mia​łem. * * * Mistrz miał na imię Sol​lis. Miał po​cią​głą twarz i oczy ko​zła: sza​re, zim​ne i bacz​nie ob​ser​- wu​ją​ce wszyst​ko wo​kół. Rzu​ciw​szy okiem na chłop​ca, za​py​tał. – Wiesz czym jest pa​dli​na? – Nie, sir. Mistrz Sol​lis po​stą​pił krok na​przód, na​chy​la​jąc się nad nim. Ser​ce Va​eli​na wciąż jed​- nak biło rów​nym, spo​koj​nym ryt​mem. Ob​raz tru​piej twa​rzy mi​strza ude​rza​ją​ce​go trzci​ną chłop​ca le​żą​ce​go na pod​ło​dze wa​row​ni spra​wił, że jego lęk ustą​pił miej​sca zło​ści.

– To zwło​ki, chłop​cze – od​parł Mistrz Sol​lis. – Le​żą​ce na polu bi​twy tru​chło, któ​re wkrót​ce roz​dzio​bią kru​ki i ob​gry​zą szczu​ry. To cię wła​śnie cze​ka, chłop​cze. Bę​dziesz pa​- dli​ną. Va​elin nie od​po​wie​dział. Ko​zie oczy Sol​li​sa pró​bo​wa​ły go prze​nik​nąć, lecz chło​pak wie​- dział do​sko​na​le, że nie do​strze​gą w nim stra​chu. Mistrz wy​wo​łał w nim je​dy​nie wście​- kłość, a nie prze​ra​że​nie. W tym sa​mym po​ko​ju na stry​chu pół​noc​nej wie​ży było jesz​cze dzie​się​ciu in​nych chłop​- ców. Wszy​scy w po​dob​nym wie​ku, jak on. Nie​któ​rzy po​cią​ga​li no​sa​mi, pła​cząc z po​wo​du sa​mot​no​ści i po​rzu​ce​nia, inni byli uśmiech​nię​ci, cie​szy​li się z tego, że ro​dzi​ce są da​le​ko. Sol​lis usta​wił ich w sze​re​gu, ude​rza​jąc trzci​ną tych, któ​rzy byli zbyt po​wol​ni. – Szyb​ciej, tę​pa​ki. Po​tem przy​glą​dał się każ​de​mu z osob​na, nie​któ​rym ser​wu​jąc ko​lej​ną por​cję obelg. – Na​zwi​sko? – rzu​cił do wy​so​kie​go blon​dy​na. – Nor​tah Al Sen​dahl, sir. – Mistrz, nie ża​den sir, im​be​cy​lu. – Prze​su​nął się ku ko​lej​ne​mu w sze​re​gu. – Na​zwi​sko. – Bar​kus Je​shua, Mi​strzu – od​parł mu​sku​lar​ny chło​pak, któ​ry wcze​śniej obe​rwał trzci​- ną. – Wi​dzę, że w Nil​sa​elu na​dal roz​mna​ża​ją ko​nie po​cią​go​we. I tak da​lej, do​pó​ki nie ob​ra​ził każ​de​go z nich. W koń​cu cof​nął się o parę kro​ków, żeby wy​gło​sić krót​ką prze​mo​wę. – Bez wąt​pie​nia ro​dzi​ny, któ​re przy​sła​ły was tu​taj, mia​ły swo​- je po​wo​dy – stwier​dził Sol​lis. – Pra​gnę​ły, by​ście zo​sta​li bo​ha​te​ra​mi, za​szczy​ci​li wa​sze rody, chcie​li​by móc się wami chwa​lić, po​mię​dzy żło​pa​niem piw​ska a kur​wie​niem się na mie​ście, a może po pro​stu chcia​ły po​zbyć się wrzesz​czą​cych gów​nia​rzy. Cóż, mo​że​cie o nich za​po​mnieć. Gdy​by was chcie​li, nie wy​lą​do​wa​li​by​ście tu​taj. Te​raz je​ste​ście nasi, na​le​- ży​cie do Za​ko​nu. Na​uczy​cie się wal​czyć, bę​dzie​cie za​bi​jać wro​gów Kró​le​stwa i Wia​ry aż po kres wa​szych dni. Tyl​ko to się li​czy. O nic in​ne​go nie bę​dzie​cie się trosz​czyć. Nie ma​cie ro​dzin, nie ma​cie ma​rzeń ani żad​nych pla​nów nie​zwią​za​nych z Za​ko​nem. Ka​zał im pod​nieść z łó​żek szorst​kie ba​weł​nia​ne wor​ki i zbiec po licz​nych stop​niach scho​dów wie​ży i przez dzie​dzi​niec po​pę​dzić do staj​ni, gdzie na​peł​ni​li je sło​mą, nie​ustan​- nie sma​ga​ni trzci​ną. Va​elin był prze​ko​na​ny, że obe​rwał moc​niej pod po​zo​sta​łych, po​dej​- rze​wał też, że Sol​lis ce​lo​wo po​py​chał go ku star​szej, za​wil​go​co​nej sło​mie. Kie​dy wor​ki były peł​ne, po​go​nił ich z po​wro​tem do wie​ży, gdzie uło​ży​li je na drew​nia​nych pry​czach, od​tąd ma​ją​cych być ich łóż​ka​mi. Przy​szła pora na ko​lej​ny bieg – do znaj​du​ją​cych się pod twier​dzą krypt. Ka​zał im usta​wić się w sze​re​gu, dy​szą​cych cięż​ko w mroź​nym po​wie​trzu, któ​re każ​dy od​dech zmie​ni​ło w parę. Kryp​ty zda​wa​ły się roz​le​głe, ce​gla​ste łuki nik​nę​ły w