- Dokumenty364
- Odsłony23 196
- Obserwuję29
- Rozmiar dokumentów912.4 MB
- Ilość pobrań16 386
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Piesn krwi - Anthony Ryan
Rozmiar : | 4.9 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Piesn krwi - Anthony Ryan.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Anthony Ryan PIEŚŃ KRWI Przełożył Marcin Kiszela
Dla Taty, który nigdy nie pozwolił mi się poddać
PODZIĘKOWANIA Ogromne dzięki dla mojej redaktorki, Susan Allison, za to, że zaryzykowała z kimś nie- znanym, i dla Paula Fielda, który nie chciał ani grosza za poprawę wszystkich tych błę- dów, których narobiłem w pierwszej wersji tekstu. Chciałbym również podkreślić, że za- ciągnąłem znaczący dług u autorów książek fantasy, którymi zaczytywałem się przez mi- nione lata, zwłaszcza Davida Gemmella, w którego kolosalnym cieniu mam przyjemność pracować.
CZĘŚĆ I Kruczy cień Przemyka przez moje serce Zamrażając strumień łez. Wiersz Seordahski, autor nieznany
Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl RAPORT VERNIERSA Miał wiele imion. Mimo że nie osiągnął jeszcze trzydziestego roku życia, historia potwierdza, iż za- służył na każde z nich: Miecz Królestwa dla szalonego króla, który go na nas zesłał, Młody Jastrząb dla mężczyzn, którzy towarzyszyli mu w znojach wojny, Mroczne Ostrze dla jego cumbraelińskich wrogów i, jak dowiedziałem się później, Beral Shak Ur dla tajemniczych plemion z Wielkiego Lasu Północy – Kruczy Cień. Ale mój lud znał go tylko z jednego imienia, i tego ranka, gdy przyprowadzono go do doków, to ono właśnie dźwięczało w moich myślach: Zabójca Nadziei. Wkrótce będę świadkiem twojej śmierci, Zabójco Nadziei. Mimo iż był znacznie wyższy od większości mężczyzn, zaskoczyło mnie, że wbrew zasłyszanym opowieściom, wcale nie był gigantem, i chociaż miał wyraźne, regularne rysy, na pewno nie na- zwałbym go przystojnym. Był dobrze zbudowany, ale nie tak muskularny, jak chcieliby niezliczeni gawędziarze. Jedynym elementem pasującym do treści legend były jego oczy: czarne niby węgiel i przeszywające spojrzeniem jak u jastrzębia. Mawiano, że ten wzrok przeszywał duszę na wskroś, że przed bystrością tego spojrzenia nie zdołał się ukryć żaden sekret. Nigdy nie dawałem temu wiary, jednak widząc go na własne oczy, pojąłem, czemu inni mogli tak twierdzić. Więźniowi towarzyszył jadący w bliskiej eskorcie oddział Straży Cesarskiej, z kopiami w pogoto- wiu. Lodowate spojrzenia przeszukiwały tłum gapiów, wypatrując kłopotów. Tłum jednakże był spokojny. Ludzie przystanęli, by uważnej przyjrzeć się więźniowi, gdy przejeżdżał obok, nie dało się jednak usłyszeć żadnych okrzyków, żadnych obelg; nikt niczym w niego nie cisnął Przypomniałem sobie, że znali tego człowieka – przez krótki czas rządził miastem i dowodził obcą armią rezydującą w jego murach – mimo to na ich twarzach nie dostrzegałem nienawiści, ani chęci zemsty. W więk- szości wydawali się zaciekawieni. Dlaczego tutaj był? I czemu nadal pozostawał przy życiu? Kompania zatrzymała konie nieopodal przystani, odwiązując więźnia i prowadząc go w kierun- ku oczekującego okrętu. Odłożyłem notatki i podniósłszy się z pełnej przypraw beczki, skinąłem gło- wą do kapitana. – Cześć ci, panie. Kapitan, wysłużony oficer Straży, z bladą blizną wzdłuż linii szczęki i hebanową skórą charakte- rystyczną dla mieszkańców południowych części Cesarstwa, odwzajemnił ukłon z wyćwiczoną for- malnością. – Lordzie Verniers. – Mam nadzieję, że podróż była spokojna. Kapitan wzruszył ramionami. – Pojawiło się kilka zagrożeń. Trzeba było zmiażdżyć parę czaszek
w Jesserii, gdzie miejscowi chcieli powiesić ścierwo Zabójcy Nadziei na iglicy świątyni. Żachnąłem się, słysząc o tak nielojalnym zachowaniu. Przecież we wszystkich miastach, przez które więzień miał przejechać, odczytano Cesarski Edykt, a jego znaczenie było proste: Zabójcy Na- dziei nie może się stać żadna krzywda. – Cesarz się o tym dowie – odrzekłem. – Jak sobie życzysz… Jednak to zwykły drobiazg. – Zwrócił się w stronę więźnia. – Lordzie Ver- niers, oto cesarski więzień, Vaelin Al Sorna. Skinąłem głową rosłemu mężczyźnie, którego imię tak często gościło w moich myślach. Zabójca Nadziei, Zabójca Nadziei. – Cześć i tobie, panie – rzuciłem wymuszone powitanie. Jego czarne oczy na sekundę spotkały się z moimi, zerkając na mnie dociekliwie. Przez chwilę za- stanawiałem się, czy te najdziwaczniejsze historie mogły być prawdziwe, czy w spojrzeniu tego dzi- kusa rzeczywiście kryła się jakaś magia. Czy rzeczywiście był w stanie przejrzeć ludzką duszę na wskroś? Od czasów wojny namnożyło się legend o tajemniczych mocach Zabójcy Nadziei. Potrafił rozmawiać ze zwierzętami, rozkazywać Bezimiennemu i kontrolować pogodę. Jego stal hartowała się w krwi poległych wrogów i nigdy nie pękała podczas bitwy. I, co najgorsze, on i jego ludzie odda- wali cześć zmarłym, jednocząc się z cieniami swoich przodków, czemu towarzyszyły ponoć wszelkie- go rodzaju plugastwa. Nie dawałem zbyt dużej wiary takim bredniom, wnioskując, że jeśli magia Ludzi Północy była tak potężna, to czemu w starciu z nami ponieśli tak dotkliwą porażkę? – Mój panie. – Głos Vaelina Al Sorny był szorstki i pobrzmiewał w nim mocny akcent, jakby języ- ka alpirańskiego mężczyzna uczył się w lochach, a barwę jego głosu wyciosały lata okrzyków przebi- jających się przez szczęk mieczy i wrzaski upadłych, okrzyków koniecznych do tego, by wygrać każ- dą z setek bitew, z których jedna kosztowała mnie utratę najbliższego przyjaciela i rozstrzygnęła o przyszłości tego Cesarstwa. Odwróciłem się do kapitana. – Czemu jest w kajdanach? Cesarz nakazał traktować go z szacun- kiem. – Ludziom nie podobało się, gdy jechał swobodnie – wyjaśnił kapitan. – Więzień sam zasugero- wał, żeby go skuć i uniknąć w ten sposób tarapatów. – Podszedł do Al Sorny i rozkuł jego kajdany. Potężny mężczyzna zaczął rozmasowywać nadgarstki. Jego dłonie pokrywała gęsta sieć blizn. – Mój panie! – krzyknął ktoś w tłumie. Odwróciłem się i ujrzałem spieszącego ku nam tęgiego mężczyznę w białej szacie. Nie przywykł chyba do żadnego wysiłku, więc twarz spłynęła mu potem. – Zaczekajcie na chwilę, proszę. Dłoń kapitana powędrowała ku szabli, lecz Al Sorna był niewzruszony, z uśmiechem czekał na biegnącego mężczyznę. – Gubernator Aruan. Tęgi mężczyzna zatrzymał się, ocierając spoconą twarz haftowanym szalem. W lewej ręce trzy- mał podłużny pakunek, owinięty tkaniną. Skinął głową do mnie i kapitana, a potem zwrócił się do
więźnia. – Mój panie. Nie sądziłem, że się jeszcze spotkamy. Dobrze się miewasz? – Owszem, Gubernatorze. A ty? Mężczyzna rozcapierzył palce prawej dłoni, tak że haftowany szal zwisał mu z kciuka. Na każ- dym palcu miał pierścień z klejnotem. – Już nie jestem gubernatorem. Obecnie tylko ubogim kup- cem. Handel nie idzie już tak, jak kiedyś, ale radzimy sobie. – Lordzie Verniers. – Vaelin Al Sorna zwrócił się do mnie. – To Holus Nester Aruan, dawny gu- bernator miasta Linesh. – To zaszczyt, sir. – Aruan powitał mnie płytkim ukłonem. – Dla mnie także – odparłem formalnie. Zatem to właśnie był mężczyzna, od którego Zabójca Nadziei odbił miasto. Po wojnie podkreślano przy wielu okazjach, że Aruan nie potrafił zakończyć swojej hańby, odbierając sobie życie, lecz cesarz (Bogowie zachowajcie jego mądrość i miłosierdzie) okazał mu łaskę, w świetle nadzwyczajnych okoliczności zbrojnej okupacji miasta przez Zabójcę Nadziei. Łaska nie oznaczała jednak, że dalej będzie zajmował stanowisko gubernatora. Aruan odwrócił się do Al Sorny. – Miło widzieć cię w dobrym zdrowiu. Napisałem do cesarza, błagając go, by okazał ci litość. – Wiem, twój list został odczytany na moim procesie. Znałem list Aruana z dokumentacji procesowej – napisanie go oznaczało ryzykowanie własnym życiem; stanowił część materiału dowodowego, który informował o niezwykłych aktach hojności i li- tości ze strony Zabójcy Nadziei podczas wojny. Cesarz wysłuchał tego z cierpliwością, zaznaczając potem, że więzień jest sądzony za swoje zbrodnie, nie zaś za cnoty. – A jak się miewa twoja córka? – Więzień zwrócił się do Aruana. – Świetnie, latem wychodzi za mąż. Wybrankiem jest wyjątkowo nieudolny syn stoczniowca, ale co biedny ojciec może począć? Dzięki tobie pozostała przy życiu, żeby teraz móc złamać mi serce. – Miło to słyszeć. Mam na myśli wesele, nie twoje złamane serce. Nie jestem w stanie podarować jej niczego z wyjątkiem najlepszych życzeń. – Jak już o tym mowa, mój panie, to sam przyniosłem podarek. Aruan podniósł oburącz podłużny, owinięty suknem pakunek, z dziwnym wyrazem twarzy poka- zując go Zabójcy Nadziei. – Słyszałem, że już wkrótce znów będziesz tego potrzebował. Widać było, że tamten zawahał się, zanim sięgnął po upominek i rozpakował go pokrytymi bli- znami dłońmi. Spod sukna wyłonił się miecz nieznanego wzoru, wsunięte w pochwę ostrze mogło mieć jard długości, i było całkiem proste, niepodobne zupełnie do zagiętych szabli noszonych przez alpirańskich żołdaków. Rękojeść osłaniał zagięty jelec, a jedynym ozdobnikiem broni była prosta, stalowa gałka wieńcząca głowicę. Rękojeśc i pochwa nosiły ślady licznych nacięć i zadrapań, które
świadczyły jak wiele lat broń była używana. To nie była broń ceremonialna, uświadomiłem sobie z oburzeniem, to był prawdziwy miecz. Z którym więzień kiedyś przybił do naszych brzegów. I dzięki któremu zyskał miano Zabójcy Nadziei. – Zachowałeś go? – wybełkotałem przerażony do Aruana. Krępy mężczyzna zwrócił się do mnie, wręcz emanując chłodem. – Wymagał tego honor, mój pa- nie. – Dziękuję – odparł Al Sorna, zanim zdążyłem obrazić tamtego po raz kolejny. Zważył miecz w dłoniach. Zauważyłem, że Kapitan Straży cały sztywnieje, widząc jak Al Sorna wysuwa ostrze z po- chwy na cal czy dwa, dotykając go kciukiem. – Nadal ostry. – Troszczyłem się o niego. Był regularnie oliwiony i ostrzony. Mam też jeszcze jeden drobny po- darek. – Aruan wyciągnął rękę. W dłoni trzymał pojedynczy rubin, ładnie wycięty kamień średniej wielkości, bez wątpienia je- den z cenniejszych egzemplarzy w rodzinnej kolekcji. Znałem historię stojącą za wdzięcznością Aru- ana, ale tak jawny szacunek okazywany temu dzikusowi i wywołująca mdłości obecność miecza wielce mnie drażniły. Al Sorna kręcił głową, zdawał się być w rozterce. – Gubernatorze, nie mogę… Podszedłem bliżej i odezwałem się łagodnie. – On czyni ci większy zaszczyt, niż na to zasługu- jesz. Jednak odmowa urazi go, a dla ciebie będzie hańbą. Zamrugał czarnymi oczyma, zerkając na mnie, a potem znów zwrócił się do Aruana. – Nie mogę ci odmówić, skoroś tak dla mnie hojny. – Przyjął klejnot. – Zachowam go na zawsze. – Oby nie – odparł Aruan, śmiejąc się. – Mężczyzna zatrzymuje klejnot tylko wtedy, gdy nie ma potrzeby go sprzedawać. – Wy tam! – Głos dobiegał z okrętu cumującego nieopodal, sporej meldeneańskiej galery, której liczba wioseł i szerokość kadłuba świadczyły, że jest to raczej frachtowiec, a nie jeden z osławionych okrętów wojennych. Krępy mężczyzna z długą czarną brodą, którego czerwona opaska na głowie su- gerowała, iż jest kapitanem, kiwał im z dziobu. – Wprowadźcie Zabójcę Nadziei na pokład, alpi- rańskie psy! – krzyknął ze zwyczajową meldeneańską uprzejmością. – Będziecie się dłużej namy- ślać, to przegapimy przypływ. – Czeka nas rejs na wyspy – wyjaśniłem więźniowi, zbierając swoje rzeczy. – Lepiej uniknąć gniewu kapitana. – A zatem to prawda – rzekł Aruan. – Płyniecie na wyspy, by walczyć dla pani? – Nie podobał mi się ton jego głosu, pobrzmiewała w nim trwoga. – To prawda. – Wymienił z Aruanem uścisk dłoni i skinął głową do kapitana straży, nim zwrócił
się do mnie. – Mój panie, ruszamy? * * * – Możesz być jednym z pierwszych w kolejce do lizania stóp Cesarza, pismaku – kapitan dźgnął mnie palcem w pierś – ale ten statek to moje królestwo. Siedzisz cicho w koi, albo spędzasz rejs przy- wiązany do grotmasztu. Pokazał nam nasze kwatery – zasłoniętą kotarą część statku przy dziobie. Luk śmierdział wodą morską pomieszaną z mdlącymi woniami ładunku, na który składały się owoce, suszone ryby i setki przypraw, z których słynęło Cesarstwo. Starałem się nie zwymiotować. – Jestem Lord Verniers Alishe Someren, Cesarski Kronikarz, Pierwszy z Uczonych i szanowany sługa Cesarza – odparłem, zakrywając usta chustą, która nieco tłumiła wypowiadane przeze mnie słowa. – Jestem emisariuszem Lorda Okrętów i oficjalną eskortą cesarskiego więźnia. Będziesz trak- tował mnie z szacunkiem, piracie, albo zwołam na pokład dwudziestu gwardzistów, by wychłostali cię w obecności załogi. Kapitan nachylił się ku mnie i o dziwo jego oddech śmierdział znacznie gorzej niż ładownia. – Wtedy, skrybo, zyskam dwadzieścia jeden ciał, którymi nakarmię orki po wypłynięciu z zatoki. Al Sorna kopnął jedno z leżących na pokładzie posłań i rozejrzał się wokół. – To nam wystarczy. Przyda się jeszcze jedzenie i woda. Najeżyłem się. – Naprawdę uważasz, że powinniśmy spać w tej dziurze? To obrzydliwe. – Więc idź do lochu. Tam na dodatek masz mnóstwo szczurów. – Odwrócił się do kapitana. – Beczka z wodą jest na pokładzie dziobowym? Kapitan przeczesał pulchnym paluchem swoją gęstą brodę, gapiąc się na wysokiego mężczyznę i bez wątpienia zastanawiając się, czy tamten z niego kpi. Być może rozważał też kwestię, czy byłby go w stanie zabić, gdyby wystąpiła taka konieczność. Na północnych wybrzeżach Alpiranu mają ta- kie powiedzenie: możesz stanąć tyłem do kobry, ale nie do Meldeneańczyka. – A więc to ty masz za- miar zmierzyć się z Tarczą? W liderze płacą przeciwko tobie dwadzieścia do jednego. Myślisz, że mogę postawić na ciebie miedziaka? Tarcza to najlepsze ostrza wysp, potrafi szablą przeciąć muchę w locie. – Musi być dumny, mając taką renomę. – Vaelin Al Sorna uśmiechnął się. – Beczka z wodą? – Jest tam. Dostaniecie jedną banię dziennie, nie więcej. Moja załoga nie będzie przez takich jak wy siedzieć o suchych pyskach. Żarcie możecie brać z kuchni, o ile nie przeszkadza wam szamanie z takimi szumowinami jak my. – Bez wątpienia jadałem już w gorszym towarzystwie. Jeśli potrzebujecie kogoś do wioseł, jestem do dyspozycji.
– Czyżbyś już kiedyś wiosłował? – Raz się zdarzyło. Kapitan chrząknął. – Damy sobie radę. – Odwrócił się do wyjścia, mamrocząc przez ramię. – Wypływamy w ciągu godziny, więc nie wchodźcie nam w drogę póki nie opuścimy zatoki. – Wyspiarski dzikus! – wściekałem się, rozpakowując swoje rzeczy i rozstawiając pióro oraz atra- ment. Sprawdziłem, czy pod posłaniem nie czają się żadne szczury, a potem usiadłem, by napisać list do Cesarza. Zamierzałem wspomnieć mu wszystko o doznanych tu zniewagach. – Możesz być pewien, że nie będzie już nigdy cumował w alpirańskiej zatoce. Vaelin Al Sorna usiadł, opierając plecy o kadłub. – Mówisz w moim języku? – zapytał, przecho- dząc na język północy. – Studiuję różne języki – odparłem w jego mowie. – Znam biegle siedem dialektów Cesarstwa, a w pięciu innych potrafię się porozumieć. – Jestem pod wrażeniem. Znasz może seordahski? Podniosłem wzrok znad pergaminu. – Seordahski? – Seordahowie z Wielkiego Lasu Północy. Słyszałeś o nich? – Moja wiedza na temat dzikusów z północy jest daleka od satysfakcjonującej. A i tak nie widzę powodów, by ją poszerzać. – Jak na wykształconego człowieka, zbytnio cieszy cię własna ignorancja. – Mam wrażenie, że mówię w imieniu całego narodu, gdy życzę sobie, byśmy wszyscy po prostu was zignorowali. Skinął głową, przyglądając mi się badawczo. – Słyszę w twoim głosie nienawiść. Nie zwracałem już na niego uwagi, szybko przesuwając piórem po pergaminie, przygotowując formalny wstęp cesarskiej korespondencji. – Znałeś go, prawda? – ciągnął Vaelin Al Sorna. Moje pióro zatrzymało się. Nie spojrzałem jednak w oczy więźniowi. – Znałeś Nadzieję. Odłożyłem pióro i wstałem. Nagle smród ładowni i bliskość dzikusa stały się nie do zniesienia. – Owszem, znałem go – wychrypiałem. – I zdaję sobie sprawę, że był najlepszym z nas. Wiedziałem, że byłby najlepszym cesarzem, jakiego widział ten kraj. Ale nie dlatego cię nienawidzę, Normanie. Nienawidzę cię, ponieważ Nadzieja był moim przyjacielem, a ty go zamordowałeś. Oddaliłem się, wchodząc po schodach na główny pokład, i po raz pierwszy w życiu żałując, że nie
jestem wojownikiem, że nie mam umięśnionych ramion oraz serca z kamienia, że nie potrafię wła- dać mieczem i dokonać zemsty. Ale nie miałem wpływu na takie rzeczy. Byłem szczupły i słaby. By- łem bystry, lecz nie bezlitosny. Nie byłem wojownikiem. Więc nie będę nigdy mógł się zemścić. Dla mojego przyjaciela mogłem zrobić tylko tyle: być świadkiem śmierci jego zabójcy, spisać zakończenie jego losów – dla przyjemności naszego cesarza i po to, by ten raport wzbogacił wieczną prawdę na- szych archiwów. * * * Godzinami przesiadywałem na pokładzie. Oparty o reling obserwowałem zielonkawe wody północ- nego wybrzeża Alpiranu, pogłębiające się i zmieniające barwę na błękit Morza Erineańskiego, gdy bosman statku uderzał w bęben wioślarzy, a nasza podróż rozpoczęła się na dobre. Gdy brzeg znik- nął już z pola widzenia, kapitan rozkazał rozwinąć grotżagiel, i zaczęliśmy płynąć z większą pręd- kością. Dziób okrętu przeszywał łagodne fale, figura dziobowa, tradycyjna meldeneańska rzeźba skrzydlatego węża, jednego z niezliczonych bogów morskich, zanurzała zębaty łeb w pieniące się wody. Wioślarze trudzili się jeszcze przez kolejne dwie godziny, zanim bosman pozwolił im odpo- cząć i udać się na posiłek. Dzienna zmiana pozostała na pokładzie, sprawdzając takielunek i podej- mując kolejne z niekończących się zadań załogi. Kilku zaszczyciło mnie spojrzeniem, żaden jednak do mnie nie zagadał, za co byłem wdzięczny. Byliśmy już kilkadziesiąt kilometrów od zatoki, gdy pojawiły się w polu widzenia – czarne płetwy przecinające fale, którym towarzyszyły okrzyki z gniazda: Orki! Nie miałem pojęcia, ile ich tam było, bo poruszały się zbyt szybko, tylko od czasu do czasu wyła- niając się na powierzchnię, by parsknąć parą wodną i znów zanurkować. Dopiero gdy znalazły się bliżej, w pełni zdałem sobie sprawę z ich rozmiarów – mierzyły ponad dwadzieścia stóp długości. Na południowych morzach widywałem już delfiny, srebrzyste wesołe stworzenia, które można było nauczyć prostych sztuczek. Orki były zupełnie inne, ogromne i ciemne, niczym migoczące cienie mknące tuż pod powierzchnią. Wydały mi się złowieszcze, jakby stanowiły uosobienie okrucieństwa samej Matki Natury. Marynarze najwyraźniej odnieśli inne wrażenie, wykrzykując głośne pozdro- wienia, jakby witali starych znajomych. Nawet wiecznie rozgniewany kapitan zdawał się łagod- nieć. Jedna z orek przebiła się na powierzchnię wzbijając wokół pianę, obróciła się w locie i wbiła się w wodę z taką siłą, że aż zakołysało naszym statkiem. Meldeneańczycy ryknęli z zachwytu. Och Selie- senie, pomyślałem. Ależ wiersz być napisał, opiewając takie widoki. – Oni uważają je za święte. – Odwróciłem się i zobaczyłem, że obok stanął Zabójca Nadziei. – Mawiają, że gdy na morzu umrze Meldeneańczyk, orki przenoszą jego duszę do nieskończonego oce- anu, znajdującego się za krawędzią świata. – Przesądy – parsknąłem.
– Twoi ludzie też mają swoich bogów, czyż nie? – Moi ludzie tak, ale ja nie. Bogowie są mitami, pocieszającą historyjką dla dzieci. – Z takimi poglądami czułbyś się w mojej ojczyźnie całkiem dobrze. – Nie jesteśmy u ciebie, Normanie. Wolałbym nigdy tam nie trafić. Kolejna orka wyłoniła się z morza, wzbijając się dobre dziesięć stóp nad powierzchnię, a potem nurkując z powrotem w głębiny. – To dziwne – rzekł Al Sorna. – Kiedy nasze okręty płynęły przez to morze, orki nie zwracały na nie uwagi, wypływając tylko do tych Meldeneańskich. Może dzielą jed- ną wiarę. – Możliwe – odparłem. – A może zależy im na darmowym posiłku. – Skinąłem głową w stronę dziobu, gdzie kapitan ciskał do wody łososia, a orki rzucały się na kolejne kąski szybciej niż byłem w stanie nadążyć. – Czemu tu jesteś, Lordzie Verniers? – zapytał Al Sorna. – Po co cesarz cię tutaj przysłał? Nie je- steś przecież dozorcą więziennym. – Cesarz łaskawie przystał na moją prośbę, bym mógł być świadkiem twojego starcia. I bym to- warzyszył Lady Emeren w drodze do domu. – A więc chcesz widzieć, jak umieram. – Chcę napisać sprawozdanie z tego wydarzenia dla naszego Cesarskiego Archiwum. W końcu jestem Cesarskim Kronikarzem. – Tak też mi powiedziano. Gerish, mój dozorca, był wielbicielem twojej historii wojny z moim lu- dem, uważał ją za najlepsze dzieło alpirańskiej literatury. Jak na człowieka, który spędził życie w lochu, miał naprawdę niemałą wiedzę. Godzinami przesiadywał przed moją celą, czytając stronę za stroną; szczególnie lubił opisy bitew. – Dokładne badania są kluczem do sztuki historyka. – W takim razie szkoda, że zrozumiałeś wszystko na opak. Po raz kolejny żałowałem, że nie posiadam siły wojownika. – Na opak? – Całkowicie. – Rozumiem. Może jeśli ruszysz głową, dzikusie, będziesz mi w stanie powiedzieć, w których miejscach popełniłem błędy. – Och, z większością drobiazgów trafiłeś w dziesiątkę. Poza tym, że stwierdziłeś, iż dowodziłem Wilczym Legionem. Tak naprawdę był to Trzydziesty Piąty Pułk Piechoty, wśród Gwardii Króle- stwa znany pod nazwą Watahy.
– W takim razie zaraz po powrocie do stolicy każę wydać poprawioną wersję – rzuciłem oschle. Przymknął oczy, przypominając coś sobie. – Inwazja Króla Janusa na północne wybrzeże była pierwszym krokiem na drodze do czegoś znacznie większego, aneksji całego Cesarstwa. Przywołał dosłowny cytat. Byłem pod wrażeniem jego pamięci, ale niech mnie piorun trzaśnie, nim mu się do tego przyznam. – Zwykłe stwierdzenie faktu. Przyszedłeś podbić Cesarstwo. Janus był szaleńcem, skoro myślał, że ten plan się powiedzie. Al Sorna pokręcił głową. – Chodziło nam o północne porty. Janus chciał przejąć szlaki handlowe na Morzu Eryneańskim. Wcale nie był szaleńcem. Był stary i zdesperowany, ale nie szalony. Zaskoczyła mnie pobrzmiewająca w jego głosie sympatia, koniec końców Janus okazał się wiel- kim zdrajcą, stając się częścią legendy o Zabójcy Nadziei. – Jakimi to sposobem tak dobrze znasz jego zamiary? – Powiedział mi o nich. – Powiedział ci? – Parsknąłem śmiechem. – Napisałem tysiąc listów z zapytaniem do każdego ambasadora i cesarskiego urzędnika, jaki przyszedł mi do głowy. Ta garstka, której zechciało się udzielić mi odpowiedzi, co do jednego była zgodna: Janus nigdy nie zwierzył się nikomu ze swoich planów, nawet najbliższej rodzinie. – A mimo to twierdzisz, że zamierzał podbić całe Cesarstwo. – Rozsądna dedukcja oparta na dostępnych dowodach. – Może i rozsądna, ale błędna. Janus miał serce króla, twarde i zimne kiedy było trzeba. Lecz nie był chciwy, nie był marzycielem. Wiedział, że Królestwo nigdy nie wykrzesze z siebie tylu ludzi i pieniędzy, by zdołało podbić twoje cesarstwo. Przybyliśmy tu dla portów. Twierdził, że to jedyny sposób, by zabezpieczyć sobie przyszłość. – Dlaczego miałby powierzać takie informacje właśnie tobie? – Mieliśmy… porozumienie. Mówił mi o rzeczach, o których nie mówił nikomu. Niektóre z jego rozkazów wymagały objaśnienia, zanim godziłem się je wykonać. Wydaje mi się, że niekiedy po prostu chciał z kimś porozmawiać. Nawet królowie bywają samotni. Poczułem swego rodzaju pokusę; Norman wiedział, że łaknąłem informacji, które mógł mi dać. Mój szacunek dla niego rósł, jednak rosła też niechęć. Wykorzystywał mnie, chcąc żebym spisał jego historię. Nie miałem tylko pojęcia, dlaczego. Wiedziałem, że miało to coś wspólnego z Janusem i po- jedynkiem, który mężczyzna miał stoczyć na wyspach. Może chciał wyspowiadać się komuś przed śmiercią, zostawić po sobie jakąś prawdę, zapisać się w historii jako ktoś więcej niż tylko Zabójca Nadziei. Ostatnia próba odkupienia własnej duszy i duszy jego martwego króla. Pozwoliłem, by cisza trwała, obserwując orki połykające rzucane im ryby, a potem odpływające
na wschód. W końcu, gdy słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi, a cienie z każdą chwilą stawały się dłuższe, powiedziałem: – Więc opowiedz mi o tym.
ROZDZIAŁ 1 Rano, gdy ojciec zabrał Vaelina do Domu Szóstego Zakonu, gęsta mgła wisiała nisko nad ziemią. Chłopiec jechał z przodu, ściskając mocno uchwyt siodła i ciesząc się wycieczką. Ojciec rzadko zabierał go na takie przejażdżki. – Dokąd się wybieramy, mój panie? – pytał ojca, gdy ten prowadził go do stajni. Wysoki mężczyzna nie odpowiedział, ale zatrzymał się na moment, nim założył siodło jednemu z rumaków. Przyzwyczajony, że ojciec nie odpowiada na większość jego pytań, Vaelin dłużej się nad tym nie zastanawiał. Oddalali się od domu, żelazne podkowy konia głośno stukały o bruk. Po chwili przeje- chali przez północną bramę, gdzie w klatkach wisiały ciała ludzi zdjętych z szubienic, roz- siewając wokół smród rozkładu. Nauczył się, że nie należy pytać, co tamci uczynili, by za- służyć na taką karę; to było jedno z tych pytań, na które ojciec zawsze odpowiadał, a jego opowieści w nocy nie dawały Vaelinowi zasnąć, lękał się każdego hałasu za oknem, zasta- nawiając się, czy złodzieje albo buntownicy, albo opętani przez Ciemność heretycy przy- padkiem nie idą go dopaść. Wkrótce miejsce bruku zajęła darń rosnąca za murami miasta. Ojciec zachęcił rumaka do cwału i w końcu galopu, a Vaelin aż roześmiał się z podekscytowania. Jego matka zmarła ledwie dwa miesiące wcześniej, od tamtego dnia smutek ojca wisiał niczym czar- na chmura nad całym domostwem, wywołując lęk służących i odstraszając gości. Ale Va- elin miał tylko dziesięć lat i patrzył na tę śmierć z punktu widzenia dziecka: tęsknił za matką, lecz jej odejście było owiane tajemnicą, to był największy sekret świata dorosłych. Chociaż płakał, nie wiedział dlaczego, i nadal podkradał ciastka kucharzowi, nie przestał się też bawić drewnianymi mieczami w ogrodzie. Jechali galopem przez kilka minut, aż w końcu ojciec szarpnął za lejce, choć dla Vaelina jazda i tak trwała zbyt krótko, pragnął, by ten galop trwał wiecznie. Zatrzymali się przed potężną żelazną bramą. Jej pręty były niesamowicie wysokie, wyższe niż trzech mężczyzn stojących jeden na drugim, a każdy zakończony okropnym szpikulcem. Na szczycie znaj- dowała się żelazna figurka wojownika, trzymającego skierowany w dół miecz, jego twarz była niczym czaszka. Znajdujące się po obu stronach mury były niemal tak wysokie jak sama brama. Po lewej stronie znajdował się mosiężny dzwon, zwisający z drewnianej bel- ki. Ojciec Vaelina zsiadł z konia, a potem pomógł synowi wydostać się z siodła.
– Co to za miejsce, mój panie? – zapytał chłopak. Jego głos zabrzmiał donośnie niczym krzyk, mimo że starał się szeptać. Cisza i mgła sprawiały, że stawał się niespokojny. Nie podobała mu się ani ta brama, ani znajdująca się na jej szczycie figurka. Z pełnym dzie- cięcym przekonaniem wiedział, że te puste oczodoły to tylko taka sztuczka, kłamstwo. Postać obserwowała ich, czekając. Ojciec nie odpowiedział. Podszedł do dzwonu, wyciągnął sztylet zza pasa i stuknął rę- kojeścią w mosiężną powierzchnię. Hałas był niczym gwałt na panującej wokół ciszy. Va- elin zasłonił rękami uszy, czekając aż znów zrobi się cicho. Podniósł wzrok, zauważając, że ojciec stoi nad nim. – Vaelinie – odezwał się ochrypłym głosem wojownika. – Pamiętasz motto, którego cię uczyłem? Kredo naszego rodu? – Tak, mój panie. – Wypowiedz je. – Lojalność jest naszą siłą. – Owszem, lojalność jest naszą siłą. Zapamiętaj to sobie. Zapamiętaj, że jesteś moim synem i chcę, żebyś tutaj został. W tym miejscu nauczysz się wielu rzeczy, staniesz się jednym z braci Szóstego Zakonu. Ale na zawsze pozostaniesz też moim synem i będziesz spełniał moje życzenia. Zza bramy dobiegł ich chrzęst żwiru i Vaelin wzdrygnął się, widząc wysoką, zakaptu- rzoną postać, stojącą za żelaznymi prętami. Ten ktoś czekał na nich. Mgła skryła jego twarz, ale Vaelin nie mógł ustać spokojnie, wiedząc, że tamten bacznie mu się przygląda, ocenia go. Popatrzył na ojca – wysokiego mężczyznę o mocnych rysach, któremu posiwia- ła już broda, a skórę szpeciły głębokie zmarszczki. W wyrazie jego twarzy pojawiło się coś nowego, coś czego Vaelin nigdy wcześniej nie widział i nie potrafił nawet nazwać. Wiele lat później będzie dostrzegał ten sam wyraz na twarzach tysięcy mężczyzn, rozpoznając za każdym razem identyczny strach. Dotarło do niego, że oczy ojca są niezwykle ciemne, ciemniejsze nawet niż u matki. Tak miał go zapamiętać na resztę swojego życia. Dla in- nych był Lordem Bitew, Pierwszym Mieczem Królestwa, bohaterem Beltrianu, zbawcą Króla i ojcem słynnego syna. Dla Vaelina jednak na zawsze już miał pozostać tym przera- żonym mężczyzną, który porzuca własne dziecko przed bramą Domu Szóstego Zakonu. Czuł potężną dłoń ojca napierającą na jego plecy. – Idź już, Vaelinie. Idź do niego. On cię nie skrzywdzi. Kłamca! – pomyślał porywczo Vaelin, z ociąganiem ruszając ku bramie, cały czas popy- chany przez ojca. Zakapturzona postać z każdym krokiem stawała się bardziej wyraźna: smukły mężczyzna o wąskich ustach i niebieskich oczach. Vaelin wgapiał się w nie. Męż-
czyzna o pociągłej twarzy odwzajemniał spojrzenie, zupełnie nie zwracając uwagi na ojca. – Jak ci na imię, chłopcze? – Jego głos był łagodny, jak westchnienie pośród mgły. Mimo że nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, chłopiec nawet nie zająknął się przy od- powiedzi. – Vaelin, mój panie. Vaelin Al Sorna. Na wąskich ustach zagościł uśmiech. – Nie jestem żadnym panem, chłopcze. Zwą mnie Gainyl Arlyn, Aspekt Szóstego Zakonu. Vaelin przypomniał sobie lekcje etykiety, których udzielała mu matka. – Najmocniej przepraszam, Aspekcie. Za plecami usłyszał parsknięcie. Odwrócił się i zobaczył, że ojciec już się oddala. Jego rumak znikał w gęstej mgle, kopyta coraz ciszej dudniły o miękkie podłoże, aż wreszcie umilkły zupełnie. – On już po ciebie nie wróci, Vaelinie – rzekł mężczyzna, Aspekt, i przestał się uśmie- chać. – Wiesz, dlaczego cię tutaj przyprowadził? – Bym nauczył się wielu rzeczy i został jednym z braci Szóstego Zakonu. – Owszem. Ale nikogo nie zatrzymujemy tu siłą, obojętne czy to mężczyzna, czy chło- piec. Ogarnęła go nagła chęć ucieczki, skoczenia prosto we mgłę. Mógłby stąd uciec. Znaj- dzie bandę wyrzutków i zamieszka z nimi w lesie, będzie miał mnóstwo przygód, udając, że został sierotą… Lojalność jest naszą siłą. Aspekt nie odwracał wzroku i Vaelin doskonale wiedział, że tamten jest w stanie od- czytać każdą jego myśl. Później zastanawiał się, ilu chłopców, przyprowadzonych tu po dobroci bądź zwyczajnie oszukanych przez podłych ojców, zdołało tak naprawdę uciec i czy później tego nie żałowali. Lojalność jest naszą siłą. – Bardzo proszę o przyjęcie mnie – powiedział Aspektowi. W oczach miał łzy, lecz po- wstrzymał się od płaczu. – Chcę nauczyć się wielu rzeczy. Aspekt uniósł rękę, by otworzyć bramę. Vaelin dostrzegł niezliczone blizny na jego dło- niach. Gestem zaprosił chłopca do środka. – Chodź, mały Jastrzębiu. Teraz jesteś naszym bratem. * * * Vaelin szybko uświadomił sobie, że Dom Szóstego Zakonu nie był tak naprawdę zwyczaj-
nym domem, lecz prawdziwą fortecą. Granitowe ściany pięły się wysoko niczym klify, gdy Aspekt prowadził go ku głównej bramie. Na blankach stały mroczne postaci z łukami, spoglądając niego pozbawionymi wyrazu, zasłoniętymi przez mgłę oczyma. Wejście sta- nowiła łukowata brama, kratę opuszczono by pozwolić im wejść. Na straży stało dwóch włóczników, na oko siedemnastoletnich uczniów zakonu, którzy ukłonili się nisko, gdy Aspekt ich mijał. Ten jednak ledwie zwrócił na nich uwagę, prowadząc Vaelina przez dziedziniec, gdzie inni uczniowie czyścili bruk, a od strony kuźni dobiegało podzwania- nie młota uderzającego w metal. Vaelin widywał już zamki, rodzice zabrali go raz do kró- lewskiego pałacu, ubranego w najlepszy strój i wiercącego się z nudów, gdy Aspekt Pierw- szego Zakonu mamrotał coś na temat niezliczonych zalet królewskiego serca. Tylko że królewski pałac był jasno oświetlonym labiryntem pełnym posągów, arrasów i czystych, wypolerowanych marmurów, a także żołnierzy z napierśnikami tak lśniącymi, że dało się w nich przejrzeć. Pałac królewski nie śmierdział nawozem i dymem, nie było w nim setek cienistych korytarzy, bez wątpienia skrywających sekrety, których żaden chłopiec nie po- winien poznawać. – Powiedz mi, Vaelinie, co wiesz o naszym Zakonie – poprosił Aspekt, prowadząc go w kierunku głównej warowni. Vaelin wyrecytował to, czego nauczył się na lekcjach u matki. – Szósty Zakon dzierży miecz sprawiedliwości, siekąc wrogów Wiary i Królestwa. – Bardzo dobrze. – Aspekt wydawał się zaskoczony. – Dysponujesz sporą wiedzą. Ale co takiego ma nasz zakon, czego nie mają pozostałe? Vaelin długo namyślał się nad odpowiedzią, aż w końcu dotarli do warowni, gdzie uj- rzeli dwóch chłopców, w wieku około dwunastu lat, walczących na drewniane miecze, prowadzących raptowną wymianę pchnięć, odparowań i cięć. Walczyli wewnątrz nakre- ślonego białą kredą kręgu, i za każdym razem gdy w starciu zbliżali się do krawędzi are- ny, instruktor – wygolony na łyso mężczyzna – smagał ich trzciną. Nie krzywili się nawet pod gradem ciosów, mocno skupieni na pojedynku. Jeden z chłopców zbyt długo stał w wykroku i zaliczył uderzenie w głowę. Zatoczył się, a po czole spłynęła mu krew. Potem upadł ciężko na skraju areny, by zaliczyć kolejny cios od instruktora. – Walczycie – powiedział Vaelin Aspektowi, widok krwi i przemocy sprawił, że serce zaczęło walić mu w piersi. – Owszem. – Aspekt zatrzymał się i spojrzał na chłopca. – Walczymy. Zabijamy. Sztur- mujemy mury zamków z pomocą ognia i strzał. Walczymy przeciw szarżom koni i jeźdź- ców z kopiami. Przedzieramy się przez żywopłoty dzid i włóczni, by przejąć sztandary naszych wrogów. Szósty Zakon walczy mężnie, ale w jakim celu?
– Dla Królestwa. Aspekt przykucnął; ich twarze znalazły się teraz na równym poziomie. – Owszem, dla Królestwa także, lecz co jest większe od Królestwa? – Wiara? – Sprawiasz wrażenie niepewnego, mały Jastrzębiu. Może nie masz aż takiej wiedzy, jak zakładałem. Za ich plecami instruktor podnosił chłopca z podłogi, czemu towarzyszyła fala wy- zwisk. – Ty niezdarny gównozjadzie, ty tępy prostaku! Wracaj do areny. I upadnij jeszcze raz, a sprawię, że już nigdy się nie podniesiesz. – Wiara stanowi połączenie naszej historii i naszego ducha – wyrecytował Vaelin. – Kiedy przechodzimy w Zaświaty, nasza istota jednoczy się z duszami Umarłych, i oni sta- ją się wtedy naszymi przewodnikami. W zamian oddajemy im cześć, poświęcamy im na- szą wiarę. Aspekt uniósł brew. – Świetnie znasz katechizm. – Owszem, sir. Matka często mnie go uczyła. Twarz Aspekta spochmurniała. – Twoja matka… – Zamilkł, znów przywdziewając tę samą pozbawioną emocji maskę. – Nie powinieneś już o niej wspominać. Ani o ojcu, ani w ogóle o żadnym członku twojej rodziny. Odtąd twoją jedyną rodziną jest Zakon. Nale- żysz do Zakonu. Zrozumiano? Chłopiec z raną na ręce znowu upadł i jego mistrz zaczął go okładać, trzcina raz po raz unosiła się i opadała ze świstem, a mimo to przypominająca czaszkę twarz instruktora wciąż nie wyrażała właściwie żadnych emocji. Vaelin widywał ten wyraz także na twarzy swego ojca, gdy ten okładał psa. Należysz do Zakonu. Ku zdziwieniu Vaelina, bicie jego serca uspokoiło się, a gdy odpo- wiadał, głos nawet mu nie zadrżał. – Zrozumiałem. * * * Mistrz miał na imię Sollis. Miał pociągłą twarz i oczy kozła: szare, zimne i bacznie obser- wujące wszystko wokół. Rzuciwszy okiem na chłopca, zapytał. – Wiesz czym jest padlina? – Nie, sir. Mistrz Sollis postąpił krok naprzód, nachylając się nad nim. Serce Vaelina wciąż jed- nak biło równym, spokojnym rytmem. Obraz trupiej twarzy mistrza uderzającego trzciną chłopca leżącego na podłodze warowni sprawił, że jego lęk ustąpił miejsca złości.
– To zwłoki, chłopcze – odparł Mistrz Sollis. – Leżące na polu bitwy truchło, które wkrótce rozdziobią kruki i obgryzą szczury. To cię właśnie czeka, chłopcze. Będziesz pa- dliną. Vaelin nie odpowiedział. Kozie oczy Sollisa próbowały go przeniknąć, lecz chłopak wie- dział doskonale, że nie dostrzegą w nim strachu. Mistrz wywołał w nim jedynie wście- kłość, a nie przerażenie. W tym samym pokoju na strychu północnej wieży było jeszcze dziesięciu innych chłop- ców. Wszyscy w podobnym wieku, jak on. Niektórzy pociągali nosami, płacząc z powodu samotności i porzucenia, inni byli uśmiechnięci, cieszyli się z tego, że rodzice są daleko. Sollis ustawił ich w szeregu, uderzając trzciną tych, którzy byli zbyt powolni. – Szybciej, tępaki. Potem przyglądał się każdemu z osobna, niektórym serwując kolejną porcję obelg. – Nazwisko? – rzucił do wysokiego blondyna. – Nortah Al Sendahl, sir. – Mistrz, nie żaden sir, imbecylu. – Przesunął się ku kolejnemu w szeregu. – Nazwisko. – Barkus Jeshua, Mistrzu – odparł muskularny chłopak, który wcześniej oberwał trzci- ną. – Widzę, że w Nilsaelu nadal rozmnażają konie pociągowe. I tak dalej, dopóki nie obraził każdego z nich. W końcu cofnął się o parę kroków, żeby wygłosić krótką przemowę. – Bez wątpienia rodziny, które przysłały was tutaj, miały swo- je powody – stwierdził Sollis. – Pragnęły, byście zostali bohaterami, zaszczycili wasze rody, chcieliby móc się wami chwalić, pomiędzy żłopaniem piwska a kurwieniem się na mieście, a może po prostu chciały pozbyć się wrzeszczących gówniarzy. Cóż, możecie o nich zapomnieć. Gdyby was chcieli, nie wylądowalibyście tutaj. Teraz jesteście nasi, nale- życie do Zakonu. Nauczycie się walczyć, będziecie zabijać wrogów Królestwa i Wiary aż po kres waszych dni. Tylko to się liczy. O nic innego nie będziecie się troszczyć. Nie macie rodzin, nie macie marzeń ani żadnych planów niezwiązanych z Zakonem. Kazał im podnieść z łóżek szorstkie bawełniane worki i zbiec po licznych stopniach schodów wieży i przez dziedziniec popędzić do stajni, gdzie napełnili je słomą, nieustan- nie smagani trzciną. Vaelin był przekonany, że oberwał mocniej pod pozostałych, podej- rzewał też, że Sollis celowo popychał go ku starszej, zawilgoconej słomie. Kiedy worki były pełne, pogonił ich z powrotem do wieży, gdzie ułożyli je na drewnianych pryczach, odtąd mających być ich łóżkami. Przyszła pora na kolejny bieg – do znajdujących się pod twierdzą krypt. Kazał im ustawić się w szeregu, dyszących ciężko w mroźnym powietrzu, które każdy oddech zmieniło w parę. Krypty zdawały się rozległe, ceglaste łuki niknęły w