Makary1978

  • Dokumenty364
  • Odsłony21 571
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów912.4 MB
  • Ilość pobrań15 616

Piotr Pytlakowski - Szkoła szpiegów

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Piotr Pytlakowski - Szkoła szpiegów.pdf

Makary1978 EBooki
Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 415 osób, 198 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

Spis treści Okładka Karta tytułowa Karta redakcyjna Wstęp CZĘŚĆ I. Oficerowie Rozdział I. Cztery twarze Światowida Krótkie żołnierskie słowa Podróż Kurort Nie chciał być Bondem Najważniejszy jest agent! Raport, czyli krzywda Rozdział II. Szkoła i zdrajcy Doradcy w głębokim cieniu Izrael, czyli przyjaciele i wrogowie Pani Lisowa i kapitan Mróz Francja, czyli hrabia i fryzjer Ofiary afery „Żelazo” Zemsta na Władysławie Mrozie Przewerbowani Kret ratuje życie Dezerter ze Sztokholmu Rozdział III. Zdobywam Kiejkuty Szlachcic, Moczar, Gierek – gra o wszystko Kryptonim „Jezioro” Z perspektywy wędkarza Jak znikali Mazurzy W skórze szpiega Rozdział IV. Absolwent Czempiński Gentleman w angielskim stylu Wszystko dla Piotrusia Nazywam się Nowak Donos na „Roya”, że donosi Po co Polsce wywiad Tajemnica proszku Ixi Rozdział V. Bielik rozlicza się z życiem

Rozdział VI. Szpieg literat Nie po linii i ideologii Szkoła rozpoznawania, kto się nadaje Kurs na trzech poziomach Historia aktora-szpiega W nagrodę teczka i biurko Tych werbujemy, tamtych pozyskujemy Rozdział VII. Nazywam się Zacharski, Marian Zacharski Amerykańska historia polskiego szpiega Szkolenie Zacharskiego Pracowałem dla Polski Zdrada Korycińskiego Powrót Pewex Posada szefa wywiadu Ałganow i konsekwencje Prawda jest jedna CZĘŚĆ II. Operacja „Stalingrad” Rozdział VIII. Student i wielka polityka Rozdział IX. Werbunek Rozdział X. Szkolenie nielegała Rozdział XI. Ucieczka Rozdział XII. Informator z Buska-Zdroju Rozdział XIII. Pozyskanie esesmana Rozdział XIV. Spotkanie w Czarnej Orchidei Epilog Okładka

Copyright © Piotr Pytlakowski, Czerwone i Czarne Projekt okładki FRYCZ I WICHA Zdjęcia: Czarek Sokołowski/AP/East News (okładka); archiwum prywatne. Redaktor prowadząca Katarzyna Litwińczuk Korekta Katarzyna Kaźmierska Skład Tomasz Erbel Wydawca Cz e rwone i Cz arne Sp. z o.o. S.K.A. Ryne k Stare go Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warsz awa Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. S.K.A. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki ISBN 978-83-7700-159-2 Warszawa 2014

Wstęp

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym Wpaździerniku 1972 r. przecięto wstęgę w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu w Starych Kiejkutach na Mazurach. Uroczystości nie pokazała telewizja, a gazety nawet o tym doniosłym wydarzeniu nie wspomniały. Trudno się dziwić, placówka była tajna, podobnie jak miejsce, w którym ją zlokalizowano. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że wszystko, co dotyczyło Szkoły Szpiegów, jak nieformalnie nazwano ośrodek w Starych Kiejkutach, było objęte najwyższymi klauzulami poufności. Tu przecież kształcono przyszłych oficerów polskiego wywiadu cywilnego. Ich nazwiska i twarze musiały być skrzętnie ukryte. Po zakończeniu kursu ruszali w świat, aby wypełniać szpiegowskie misje, ku chwale ojczyzny, ale i swojej własnej. Przeważnie do końca życia pozostawali anonimowi, ale były od tej zasady wyjątki. W każdym państwie świata istnieje potrzeba kreowania bohaterów po to, aby rozpalać ambicje następców. W latach 70. w Polsce pokazano publicznie takiego bohatera wyobraźni masowej. Nazywał się Andrzej Czechowicz i był tzw. szpiegiem nielegalnym. W slangu branżowym nazywano takich nielegałami. Czechowicz jako nielegał penetrował środowisko Radia Wolna Europa od wewnątrz. Pracował w rozgłośni RWE w Monachium i na użytek polskiego wywiadu rozpracowywał osoby tam zatrudnione. Kim są, jakie mają słabe punkty, jakie poglądy, co planują. Kiedy zaczął palić mu się grunt pod nogami i zagrożony wpadką uciekł do Polski, tu posłużył do potężnej propagandowej kampanii. Występował w telewizji i udzielał wywiadów, aby demaskować, jak to określano, zdradzieckie knowania zaprzańców, którzy w Wolnej Europie za amerykańskie srebrniki opluwali ojczyznę. Kapitan Czechowicz, jak go przedstawiano, chociaż stopień oficerski nadano mu na wyrost i bez zachowania zasad – nie był oficerem wywiadu, ale pozyskanym agentem – spełnił swoje zadanie. W języku branży szpiegowskiej Czechowicz został ukadrowiony, czyli w aktach Departamentu I MSW przeniesiono jego teczkę z szafy agentów do szafy oficerów – zyskał wszelkie uprawnienia pracownicze, urlop, wysługę lat do emerytury, opiekę medyczną. Dzięki niemu polski wywiad wyszedł z głębokiego cienia. Młodzi dostali postać bohatera, na którym mogli się wzorować. Przedstawiano go jako nieustraszonego, który przez lata ukryty

w jaskini wroga, ryzykując życiem, zdobywał szpiegowskie informacje. Prawdziwych szczegółów jego działalności, rzecz jasna, nie ujawniono, bo bohater powinien być spiżowy. Marzenia wielu potencjalnych naśladowców kpt. Czechowicza poszybowały wysoko – zaroiło się od kandydatów na szpiegów. Skoro już jesteśmy przy nielegałach, to warto poznać kilka innych pojęć ze słownika szpiegowskiego. Departament I MSW – wywiad cywilny. Śpioch – nielegał usadowiony na terenie kraju obcego, często od wielu lat, posiadający obce obywatelstwo lub prawo stałego pobytu, niepodejmujący jeszcze działalności szpiegowskiej, czekający na rozbudzenie, czyli sygnał z centrali, że już pora. Agent – pozyskany lub zwerbowany współpracownik wywiadu prowadzony przez oficera. Kontakt informacyjny lub agent nieświadomy – osoba, która pozostając w relacjach np. towarzyskich z oficerem, nielegałem lub agentem, udziela mu informacji, nie wiedząc, że uczestniczy w łańcuszku szpiegowskim. Agent wpływu – jego zadaniem jest szerzenie dezinformacji. Zdrajca – szpieg, który przeszedł do wroga i ujawnił mu posiadaną wiedzę. Szpieg koronny lub agent odwrócony – agent zdekonspirowany i pozyskany przez obcy wywiad, aby przekazywać fałszywe informacje swojemu dotychczasowemu pracodawcy. Oficer operacyjny – kadrowy pracownik wywiadu działający na terenie obcego państwa. Rezydent – oficer wyższy rangą ulokowany najczęściej pod przykryciem dyplomaty w placówce zagranicznej, nadzorujący oficerów operacyjnych i ich agenturę. * * * Szkołą Szpiegów określano ośrodek szkoleniowy należący do Departamentu I Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ale powstało też pojęcie: polska szkoła szpiegów. Wywiad cywilny PRL w latach 70. XX wieku wyrósł na potęgę. Według amerykańskich ekspertów szpiegowskiej branży polski wywiad liczył się jako trzecia siła szpiegowska w ówczesnym świecie, za wywiadami USA i ZSRR, w jednym szeregu z Wielką Brytanią i Francją. Polska była wówczas elementem pozostającego pod przemożnym wpływem ZSRR obozu krajów demokracji ludowej. Skryta za żelazną kurtyną, zniewolona i niesamodzielna. Powyższa kwestia jest istotna, aby czytelnik miał pełną świadomość, że ocenianie działalności wywiadu cywilnego PRL musi być zniuansowane, bo nic tu nie jest ani tylko białe, ani wyłącznie czarne. Sukcesy polskich szpiegów były w dużej mierze dyskontowane przez Kreml.

Najnowocześniejsze systemy radarowe wykradzione przez superszpiega Mariana Zacharskiego w USA trafiły do ZSRR i umożliwiły Kremlowi kontynuację wyścigu zbrojeń. Ale jednocześnie zdobycze szpiegów z wydziału naukowo-technicznego Departamentu I MSW pozwalały rozwijać się polskiemu przemysłowi chemicznemu, farmaceutycznemu czy elektronicznemu. Na pytanie: po co Polsce służby wywiadowcze? – odpowiedź nasuwa się sama. Każde państwo świata korzysta ze szpiegów, bo to oczy i uszy do pozyskiwania najbardziej skrywanych informacji. Słynny filozof chiński mistrz Sun w swoim dziele „Sztuka wojny” zauważył: „Mądrzy władcy i przebiegli dowódcy pokonują przeciwników i dokonują wybitnych czynów, ponieważ z wyprzedzeniem zdobywają wiedzę o wrogu”. Struktura Departamentu I MSW zmieniała się co kilka lat, bo dostosowywano ją do okoliczności zewnętrznych. Była to jednostka samodzielna, a dyrektor wywiadu posiadał pozycję wysoce autonomiczną. Od lat toczą się spory, czy Departament I w czasach PRL wchodził w skład Służby Bezpieczeństwa PRL. W jakiejś mierze wywiad (Departament I), kontrwywiad (Departament II) i SB (Departamenty od III w górę) można było łączyć w jedną formację w ramach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Formalnie jednak dopiero w grudniu 1989 r., a więc już po pierwszych w połowie demokratycznych wyborach do parlamentu i po powstaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak, który w rządzie reprezentował wciąż istniejącą Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, wydał zarządzenie nr 00102, na mocy którego m.in. Departament I stał się jednostką operacyjną Służby Bezpieczeństwa MSW. W latach 70. i aż do powstania Urzędu Ochrony Państwa, który w 1990 r. przejął wywiad, Departament I składał się z dziewiętnastu wydziałów. Najważniejsze z nich były: wydział I – kierowanie operacjami przeciwko RFN; wydział II – tzw. amerykański; wydział III – NATO i Watykan; wydział X – kontrwywiad zagraniczny; wydział XI – zwalczanie dywersji ideologicznej; wydział XIV – wywiad nielegalny (nadzór nad nielegałami). Samodzielną pozycję miał posiadający od 1973 r. własny zarząd wydział naukowo-techniczny (WNT). Po reorganizacji w 1977 r. związanej z ucieczką na Zachód oficera polskiego wywiadu por. Andrzeja Kopczyńskiego zarząd pozostał, ale zadania WNT rozbito między cztery osobne wydziały zajmujące się m.in. zdobywaniem informacji z zakresu przemysłu ciężkiego, elektromaszynowego, chemicznego i farmaceutycznego. Do zadań wywiadu należało zdobywanie tajnych dokumentów i informacji dotyczących planów skierowanych przeciwko PRL, rozpracowywanie za granicami

obcych wywiadów, zdobywanie dokumentacji wynalazków technicznych, dywersja ideologiczna i rozpracowywanie środowisk emigracji politycznej, zapewnienie łączności szyfrowej oraz prowadzenie w krajach kapitalistycznych przedsięwzięć operacyjnych o charakterze politycznym. W Departamencie I pracowało od 1600 do 2 tys. osób (w różnych okresach), z czego ok. 500 jako oficerowie wywiadu w centrali i rezydenturach w osiemnastu krajach zachodnich. Liczba agentów współpracujących z Departamentem I oscylowała między 300 a 400. Liczby nielegałów nigdy nie ujawniono, ale przyjmuje się, że było ich kilkudziesięciu, w tym część tzw. uśpionych. Poza USA, Niemcami Zachodnimi i ważnymi krajami NATO oraz Watykanem rezydentury polskiego wywiadu cywilnego były umieszczone m.in. w Austrii i Szwajcarii, czyli państwach, na terenie których wywiady światowe tradycyjnie rezydowały i prowadziły swoje międzynarodowe operacje, a także w Szwecji, Brazylii, Meksyku, Izraelu oraz w innych państwach bliskowschodnich. Polski wywiad rozkwitł w pełni dopiero za rządów Edwarda Gierka. Za czasów Władysława Gomułki jeszcze nie doceniano znaczenia tej formy zdobywania informacji. Gomułka lekceważył i nie miał zaufania do szpiegów. Gierek przeciwnie – uznał, że przy ich pomocy Polska nadgoni opóźnienia cywilizacyjne. Dlatego w jego okresie nie skąpiono środków na wywiad, czego wyrazem była na przykład budowa ośrodka w Starych Kiejkutach. * * * W tej książce opowiem o Szkole Szpiegów, ale i o samych szpiegach. Jak ich werbowano, jak uczono i co z tą wiedzą pozyskaną w ośrodku na Mazurach zdziałali w światowych zmaganiach wywiadów. Czy byli polskimi Jamesami Bondami, czy raczej przypominali diabolicznego Don Pedro, szpiega z krainy deszczowców z książki Porwanie Baltazara Gąbki, który wodził za nos Smoka Wawelskiego i kucharza Bartolomeo Bartoliniego? A na pytanie, które po lekturze tej książki niechybnie padnie, a mianowicie dlaczego środowisko polskich oficerów wywiadu podzieliło się na skłócone koterie, odpowiem od razu. Bo to krew z krwi naszej, kość z naszej kości, są więc dokładnie tacy, jakie jest całe społeczeństwo żyjące nad Wisłą i Odrą. Lud dzielny, bitny, ciekawy świata, ale też skory do swarów, czasem zawistny, często megalomański i przekonany o własnej wyższości.

CZĘŚĆ I Oficerowie

Rozdział I Cztery twarze Światowida

Rok 1973. Wizyta z okazji zakończenia pierwszego kursu dla szpiegów. W tle budynki ośrodka szkoleniowego w Starych Kiejkutach. W cywilu wiceminister spraw wewnętrznych gen. Mirosław Milewski, obok dyrektor Departamentu I płk Józef Osek, po bokach oficerowie z kadry ośrodka.

Jest piątek, szósty października 1972 r., siódma rano. Młodzi mężczyźni z różnych stron Warszawy powoli docierają na Ujazdów. Mają walizki i torby podróżne. Kilku jedzie taksówkami, większość komunikacją miejską. Wszyscy zmierzają pod ten sam adres – ul. 29 Listopada, siedziba Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych. Poranek jest bezchmurny i ciepły. Przez poprzedni tydzień lało i wiało, a teraz wróciło babie lato. Warszawiacy śpieszą się do pracy, na uczelnie i do szkół. W autobusach jak zwykle tłok. Przy ul. Bokserskiej na Mokotowie tłum rodziców ze swoimi pociechami czeka na przecięcie wstęgi. Opóźniona budowa przedszkola nr 274 dobiegła końca. Maluchy wchodzą do budynku. Ogólna radość. Tego dnia w meksykańskim mieście Saltillo ogólna rozpacz! W pociągu wybucha pożar, w którym ginie 208 osób, wiadomość do Polski dotrze następnego dnia i szczerze mówiąc, nikogo szczególnie nie poruszy. Polacy interesują się głównie swoimi kłopotami. Mają ich bez liku. Szóstego października 1972 r. weszło w życie rozporządzenie Rady Ministrów o utworzeniu powiatu bieszczadzkiego i osobnego powiatu miejskiego w Sanoku. Za trzy lata powiaty znikną, powstanie 49 województw. Na wieczór zaplanowano kinową premierę filmu „Bolesław Śmiały”. To patriotyczna opowieść o polskim królu, który, aby zapewnić krajowi bezpieczeństwo przed zagrożeniem z Zachodu, a konkretnie ze strony cesarza niemieckiego, szuka sprzymierzeńca na Rusi. W roli tytułowej wystąpił Ignacy Gogolewski. Odniesienia do współczesności były dla widzów na tyle czytelne, że nie odnotowano rekordów oglądalności. KRÓTKIE ŻOŁNIERSKIE SŁOWA Na ul. 29 Listopada w pobliżu Łazienek przed bramą Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych gromadzi się mały tłumek mężczyzn z torbami podróżnymi. Nazwa ulicy upamiętnia datę wybuchu Powstania Listopadowego. W szkołach uczą, że to był patriotyczny zryw. Młodzi mężczyźni na patriotycznej ulicy to starannie wyselekcjonowani przyszli oficerowie polskiego wywiadu cywilnego, czyli Departamentu I MSW. Jest

ich pięćdziesięciu wyłonionych z grupy ponad tysiąca chętnych. Za godzinę wyruszą do nowego ośrodka szkolenia kadr wywiadowczych, potocznie zwanego Szkołą Szpiegów. Będą pierwszym rocznikiem polskich agentów 007 wyszkolonych w supertajnym obiekcie podlegającym MSW, ukrytym gdzieś na mazurskim bezludziu. Nie znają się. Wcześniej zostali ostrzeżeni – nie rozmawiać z nikim, o nic nie pytać, na nic nie odpowiadać. Milczeć i czekać. Milczą i czekają. Omijają się wzrokiem. Udają kompletną obojętność. Zachowują kamienny spokój. Jak przystało na przyszłych szpiegów, tak przynajmniej im się wydaje. Wartownik otwiera bramę i nakazuje wejść. Dokładnie sprawdza legitymacje i „powiastki” – kwity z wezwaniem do stawienia się w określonym dniu i o określonej porze. W legitymacje większość z zebranych wyposażono całkiem niedawno. Mają ciemne okładki i wielkie pieczęcie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Legitymacja służbowa przydaje im znaczenia, ale tylko tu i teraz. Za jakiś czas, jeżeli spełnią się ich marzenia, legitymacje schowają głęboko w szufladach. Marzeniem szpiega jest wyjazd do dalekiego kraju i praca, jak mówią, na linii. Będą udawać dyplomatów lub handlowców. To tzw. przykrycie. Ich prawdziwym zajęciem będzie zdobywanie informacji, werbowanie agentów, pozyskiwanie współpracowników. Tworzenie siatki tzw. źródeł osobowych. Typowa robota oficera operacyjnego. Po latach takiej służby mogą awansować na rezydentów trzymających w ręku nitki wiodące do oficerów operacyjnych i ich siatek. Tak z grubsza wygląda pajęczyna, jaką każdy wywiad świata misternie tka w rejonach, o których chce wiedzieć wszystko. A przy tym zadbać, aby tamci o nas nie wiedzieli nic. Dlatego legitymacje służbowe oficerów-szpiegów będą bezużyteczne i ukryte. Oficer dyżurny wprowadza cywilnych gości dźwigających swoje ciężkie torby do sali konferencyjnej. Wchodzi jakiś pułkownik. Wita ich i krótko, po żołniersku informuje, co dalej. Podjedzie autobus, torby do luku bagażowego, a potem zajmować miejsca, jak popadnie. Nie pchać się, nie naciskać, dla każdego starczy miejsc. – Gdzie jedziemy? – pyta jeden z młodych mężczyzn. – Nie zadawać pytań! – po swojemu odpowiada pułkownik. – Jedziecie tam, gdzie dojedziecie. My wiemy, a wy się dowiecie, kiedy przyjdzie pora. Wydaje komendę: – Dooo autobusu!!! PODRÓŻ Autobus wlókł się niemiłosiernie. Najpierw drogą nr 7 na Gdańsk. W Nidzicy skręcił na Szczytno. Szosa wiła się wśród lasów. Jesień barwiła się na żółto

i czerwono. Na jednym z zakrętów drogę blokował radiowóz milicyjny z błyskającym na niebiesko kogutem. Zabezpieczał miejsce wypadku, białe auto marki Warszawa wbiło się w drzewo, spod roztrzaskanej maski unosił się dym. Autobus zwolnił, a sierżant z drogówki, machając nerwowo lizakiem, nakazał się zatrzymać. – Weźmiecie lżej rannego i wrócicie do Nidzicy, do szpitala. Karetka się spóźnia, cholera jasna! – rzucił do kierowcy. – Nie wezmę, spieszę się – oświadczył kierowca i podał milicjantowi dokument opatrzony pieczęcią. Sierżant wyprostował się na baczność, sztywno zasalutował. Autobus ruszył w dalszą drogę. Pasażerowie drzemali i większość nie zauważyła tego incydentu. Aleksandra Stępińskiego, dla przyjaciół Alexa, 21-letniego świeżo upieczonego magistra prawa, z drzemki wyrwał warkot silnika, który w momencie ruszania wzbił się na wyższy poziom i rozpaczliwe zarzęził. Aleksander miał niejasne wrażenie, że na szosie za nimi coś się wydarzyło, ale nie był pewny, czy to mu się po prostu nie przyśniło. Miał 17 lat, kiedy dowiedział się, że jest synem szpiega. Wcześniej jeździł z rodzicami po świecie i nie zastanawiał się, jak ważną figurą musi być ojciec, skoro wysyłają go raz do Londynu, raz do Waszyngtonu. Traktował to jako coś najzwyklejszego, co każdemu może się przytrafić, bo w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, że jest obywatelem kraju, gdzie paszport nie przysługuje każdemu. Jako 6-latek trafił do londyńskiej szkoły. Nie znał języka, więc przez pół roku wcale się nie odzywał. Ale potem już mówił jak prawdziwy Anglik, a kiedy po czterech latach wrócił z rodzicami do Warszawy, miał problem z płynnym mówieniem po polsku. W 1965 roku jako 14-latek został uczniem szkoły w Waszyngtonie. Po trzech latach ojca wezwano do Warszawy i właśnie wtedy ujawnił synowi, czym tak naprawdę się zajmuje. Alex nie zapamiętał okoliczności tej rozmowy, ale być może miała związek z pytaniami, jakie zaczął zadawać. Interesowało go, dlaczego tata zmienił nazwisko. Wcześniej nazywał się Mackiewicz. I ojciec powiedział mu dlaczego. Kiedy był już na studiach, ojciec zapytał go kiedyś, czy praca szpiega by go interesowała, bo może mu to załatwić. Być szpiegiem? Jasne! Nie zastanawiał się nawet. Ojciec umówił go z jakąś szarżą z MSW. Tak się odbył werbunek Aleksandra. Wytypowano go na kurs w nowo otwartym Ośrodku Szkolenia Kadry Wywiadowczej. Można powiedzieć, że załapał się po znajomości, ale trzeba wiedzieć, że na całym świecie pierwszeństwo w kolejce do elitarnej profesji oficera wywiadu mają członkowie rodzin sprawdzonych szpiegów. Wychodzi się z założenia, że szpiegowanie mają we krwi. KURORT

Mówi Alex: – W tym autobusie nikogo nie znałem. Byłem podekscytowany, bo moje życie zaczęło pędzić, chociaż akurat w tym pojeździe jednostek nadwiślańskich nie dało się tego odczuć. Poruszał się w tempie żółwia. W czerwcu zostałem magistrem, lipiec spędziłem w Morągu na obozie wojskowym. Ćwiczyliśmy na poligonie. Któregoś dnia przyjechał minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski w ramach spotkania ze studentami. To była pewna odmiana, a poza tym kadra na wieść, że przybywa minister, wpadła w przerażenie i na gwałt nadawali koszarom ludzki wygląd. Włączono wodę do mycia. Nawet latryny nam zreperowali. Pokazówa. Bez żalu zakończyłem przygodę wojskową. W tym autobusie było nas z pięćdziesięciu i żaden nie wiedział, gdzie jedziemy, tylko ogólny kierunek: Mazury. Wjechaliśmy do jakiejś wsi, brama, wartownik. Widać było, że jest to teren wojskowy. Pilnowali go żołnierze z jednostek nadwiślańskich. A za bramą inny świat. Miałem wrażenie, że trafiłem do jakiegoś kurortu. Wszystko było supernowe i eleganckie. Trwały jeszcze jakieś prace wykończeniowe, ale wszystko było gotowe do zamieszkania. Olbrzymi teren, budynki świeżutko otynkowane, takie w stylu skandynawskim, dużo drewnianych elementów. Alejki, rzeźby jak w parku pałacowym. Potem dowiedziałem się, że to były dzieła słynnego Alfonsa Karnego. Po jakimś czasie w centralnym miejscu stanęła drewniana figura Światowida. Miała wszystko jak trzeba, a przede wszystkim cztery twarze na cztery strony świata, symbol wywiadu. Wystrugali go uzdolnieni artystycznie kursanci, ja w tym udziału nie brałem. Podobno Światowid stoi do dzisiaj. Nie wiem, czy nadal, ale w tamtych latach odbywały się pod tą figurą ślubowania kolejnych roczników. Wysiedliśmy z autobusu i kazali nam się zebrać w holu budynku mieszkalnego. Tam dostaliśmy pierwsze wskazówki i numery pokojów, w których nas zakwaterowano. Mieszkaliśmy po dwóch. Mnie przydzielono starszego kolegę. Nie wiem, czy to się odbywało według jakiegoś porządku, czy na chybił trafił. W tych mieszkaniach wszystko było w takim standardzie, jaki znałem z Zachodu. Drewno, aluminium, wysoki standard, łazienki świetnie wyposażone, przy każdym pokoju było WC i umywalka. Dla mnie było miłym zaskoczeniem, że wszystko jest na takim poziomie. Pierwszy dzień to było dobieranie mundurów. Chodziliśmy w nich jak żołnierze, ale bez żadnych dystynkcji. Raz w tygodniu, jak w wojsku, wydawano nam bieliznę. Były dwa rodzaje mundurów: codzienne i poligonowe. Nie wiem, po co nas umundurowali, ale może ze względów psychologicznych, bo człowiek w mundurze zachowuje się bardziej karnie i ma świadomość, że jest elementem większej całości, podlega rozkazom. A poza tym chyba był to też element kamuflażu. Gdyby miejscowa ludność i turyści dostrzegli nas za parkanem, byliby przekonani, że to regularne wojsko ćwiczy, a nie jacyś tajni szpiedzy. Ale nie wiem,

czy ktokolwiek z zewnątrz był w stanie nas zauważyć. Teren był na okrągło pilnie strzeżony, a nam nie wolno było wychodzić na zewnątrz. Przez dziewięć miesięcy kursu nigdy nie widziałem nikogo z miejscowych. Dzieliła nas jakaś niewidzialna ściana. W ciągu kilku dni zaczęły się normalne zajęcia. Każdy dzień był taki sam. O szóstej rano pobudka, potem 3,5 km przebieżki. Trenerem był pan o przezwisku Gutek, bardzo zasadniczy i wymagający. Biegaliśmy w stronę lasu. Później kąpiel, śniadanie i od 8 do 14 zajęcia szkolne. Następnie obiad i potem nauka własna, czyli przygotowywanie się do zajęć następnego dnia. Po 17-tej każdy mógł iść sobie do baru na drinka. Do baru przychodzili też opiekunowie. Popijaliśmy z nimi, rozmawialiśmy. Niektórzy się upijali. Z raz czy dwa były jakieś pijackie incydenty, ale też temu ten bar służył, żeby kadra mogła zorientować się, kto potrafi się upić w sposób kontrolowany, a kto dostaje świra. W wywiadzie trzeba umieć pić alkohol. Rano zawsze odbywały się zajęcia językowe, nauka najnowszymi metodami audiowizualnymi, ja chodziłem wtedy na francuski, lektorka w ogóle nie używała języka polskiego, od początku wszystko po francusku. Podzielono nas na grupy po 8, 10 osób. Każda grupa dostała opiekuna, który był doświadczonym oficerem, co najmniej po dwóch placówkach. Do nauki używaliśmy skryptów. Było ich wiele i omawiały każdy temat związany z wywiadem. Opisywały, jak werbować źródła, jak pracować z agentem, jak podejmować obserwację i jak się przed nią bronić. Były też zajęcia seminaryjne, gdzie zapoznawaliśmy się z jakimś tekstem, później była dyskusja, opiekunowie dzielili się swoimi doświadczeniami. Najważniejszy był werbunek. Werbowało się agenta, którym był obywatel zagraniczny świadomie współpracujący. Pozyskiwało się kontakty operacyjne, czyli obywateli Polski, którzy pomagali wywiadowi za granicą lub w Polsce. Pośrednia kategoria to kontakt informacyjny. To był obywatel obcy, który nieświadomie dostarczał wywiadowi informacji. Czasami te kontakty informacyjne dostarczały informacje lepsze niż agenci. Zajęcia i skrypty poukładane były w takiej kolejności, że krok po kroku uczyły nas, jak dojść do momentu werbunku. Najpierw należało kandydata do werbunku opracować, czyli zdobyć o nim wszelkie informacje. Życiorys, powiązania, cechy charakteru, słabości. Potem przygotować taktykę werbunkową, napisać raport o zgodę na werbunek, a na końcu sam werbunek. Uczono nas trzech podstaw werbunku: z powodów patriotyczno-ideologicznych, za pieniądze i na podstawie szantażu. Czasami kojarzyło się ze sobą dwie metody. Szantażu tak wprost nie nazywaliśmy. Uczono nas, że należy być bardzo ostrożnym przy jakiejś formie nacisku, bo zawsze narusza się godność człowieka. Względy etyczne nam nie przyświecały, to była pragmatyczność. Chodziło o to, że jeżeli się naruszy czyjąś godność i zbyt mocno go naciśnie, to on się zgodzi

współpracować, bo nie będzie miał wyboru, ale przy pierwszej okazji odwinie się tak, że to pójdzie wywiadowi w pięty. W związku z tym szantaż trzeba było stosować w inteligentny sposób. Najlepiej było pokazać mu, co na niego mamy, i postępować tak, żeby on miał wrażenie, że sam dokonał wyboru. Najlepiej jest, jeżeli agent jest przyjacielem, bo najlepszy agent to ten, który w pewnym momencie zaczyna pozyskiwać informacje z własnej inicjatywy. Jeżeli podstawą są pieniądze, to wie, że im więcej dostarczy dobrych informacji, tym lepszy będzie miał zarobek. Agent dla oficera wywiadu jest największym dobrem. Od umiejętności pozyskiwania dobrych agentów zależała kariera każdego szpiega. NIE CHCIAŁ BYĆ BONDEM Aleksander Stępiński uczył się pilnie. Sam o sobie mówi, że ma naturę kujona. Na studiach prawniczych nie włóczył się z kolegami po knajpach, patrzyli na niego jak na odludka i trochę dziwaka, który siedzi z nosem w książkach. Nie wynikało to z nadmiernej ambicji, ale poczucia obowiązkowości. W Szkole Szpiegów też trzymał się trochę na uboczu. Jeżeli pił z innymi te drinki po 17-tej, to zawsze w miarę. Na dziewczyny patrzył z przyjemnością, podobały mu się lektorki językowe, a kelnerki też sroce spod ogona nie wypadły, ale nigdy nie próbował nawet ich podrywać. Wiedział, po co tu jest i że od tych dziewięciu miesięcy w szkółce zależy cała jego przyszłość. Nie było jego wielkim marzeniem zostać agentem, ale w momencie, kiedy ojciec przedstawił mu taką propozycję, uznał ją za interesującą. Ojciec w wywiadzie był przez jakiś czas wielką szychą, nawet zastępcą dyrektora Departamentu I. Karierę przetrącił mu rok 1968 i nagonka antysemicka. Nie chciał brać w niej udziału, a kiedy nakazano mu przeprowadzenie czystki w polskiej ambasadzie w Waszyngtonie, odmówił. Potem spadał w hierarchii na niższe szczeble. Alex zdawał sobie sprawę, na czym polega praca szpiega, dlatego nie oczekiwał wielkiej przygody na wzór filmów z Bondem, które zresztą oglądał, kiedy jako nastolatek mieszkał na Zachodzie. Nie szukał filmowego blichtru, szybkich samochodów, cudownych dziewczyn. Zawsze był człowiekiem pragmatycznym. Wykładowcy w Kiejkutach uczyli kandydatów na szpiegów, że werbuje się i mężczyzn, i kobiety. Mogą się zdarzyć sytuacje dwuznaczne, jak to w życiu. Przy werbowaniu kobiety na agenta wszystko zależy od sytuacji, jak daleko można się posunąć. Każde przekroczenie zasad, przerodzenie się znajomości w romans, natychmiast niesie emocje. Na początku każdego romansu jest dobrze, ale potem mogą się zacząć schody. Jeżeli kobieta się zakocha, miewa różne pomysły, na przykład wymyśli sobie, że zostanie żoną szpiega. W przypadku nielegała to nawet korzystne, ale oficer wywiadu nie powinien brnąć w takie

związki. Musi pamiętać, że jak rozkocha w sobie kobietę i nie spełni jej oczekiwań, to naraża się na dużą kontrę. Najgorsza rzecz to zawiedziona miłość agentki; staje się wówczas nieobliczalna. W wywiadzie jest pewien szkielet norm, których trzeba przestrzegać, ale ponieważ życie jest bogate, a wywiad jest strukturą niezwykle elastyczną, to i normy są elastyczne. Uczono ich, że mogą być sytuacje, gdzie wszystkie normy trzeba odsunąć, żeby osiągnąć korzyść operacyjną. Najważniejszym celem jest pozyskanie informacji. Agent musi być zawsze pewny, że prowadzący go oficer w sytuacji podbramkowej zapewni mu bezpieczeństwo. Musi też czuć, że jest doceniany i że stoi za nim siła, która w razie jego wpadki czy pójścia do więzienia będzie się starała go stamtąd wyciągnąć. Uczono ich, że jest coś takiego, jak etyka wywiadu, która zakłada przede wszystkim lojalność wobec kolegów, przełożonych i wobec agenta, który musi wiedzieć, że go nie zdradzimy, że nie damy mu zadań, które narażą go na niebezpieczeństwo. Wbijano im do głowy, że oficer wywiadu nie kradnie służbowych pieniędzy, nie naraża firmy na straty. W świecie wywiadu oficer działający za granicą jest wobec obcego państwa przestępcą, w związku z tym bez poczucia etyki i bez mocnej kontroli i samokontroli grozi mu, że nabierze przeświadczenia, iż jest kimś w rodzaju członka grupy mafijnej. Znikną hamulce i zacznie się ostra jazda bez trzymanki. Oficer wywiadu musi być znacznie bardziej kontrolowany niż oficer kontrwywiadu, bo ten ma wpajane, że on tu strzeże prawa, musi wszędzie działać zgodnie z prawem, bo działa u siebie. Oficer wywiadu na zagranicznej placówce odwrotnie; jest potencjalnym złoczyńcą w rozumieniu miejscowego prawa, dlatego ktoś musi pilnować, żeby jego mentalność się nie wypaczyła. NAJWAŻNIEJSZY JEST AGENT! Mówi Alex: – Nie nazwałbym szkoły wywiadu szkołą kłamstwa, to raczej szkoła manipulowania, bo jeżeli naczelną sprawą jest zawerbowanie agenta, to na początku kłamiemy, ale jeśli już go zawerbujemy, to trzeba mu mówić prawdę. Kłamstwo wobec agenta ma krótkie nogi, bo inteligentny agent szybko się zorientuje, że go okłamujemy, i może dojść do wniosku, że skoro okłamujemy go w jednej sprawie, to może okłamujemy go także, że nic mu nie grozi. Na kursie używaliśmy tzw. legalizacyjnych nazwisk i używaliśmy zalegendowanych życiorysów. Nie wolno nam było, poza najbliższymi, ujawniać, gdzie jesteśmy i w jakim celu. Nie okłamywałem mojej dziewczyny ani przyjaciół, a jedynie budowałem swoją legendę. Powiedziałem im, że wyjeżdżam do Kairu, do ojca, który był tam na placówce. Nie miałem wyboru.

W ramach zajęć wyjeżdżaliśmy na ćwiczenia terenowe. Mnie wysłano do Warszawy, miałem trochę obaw, że natknę się na kogoś znajomego, ale na szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Miałem za zadanie wyjść na róg Kruczej i Pięknej, postać z gazetą dwie minuty i ruszyć wyznaczoną przez siebie trasą sprawdzeniową, trwającą dwie godziny. Powinienem dostrzec, czy mam obserwację. Jeżeli mam, to ustalić jak najwięcej członków ekipy i ich samochodów, zapamiętać numery rejestracyjne, kolor wozu, markę. To nie było takie proste, bo ekipy obserwacyjne liczyły między dziesięć a dwadzieścia osób i przeważnie cztery, pięć samochodów. Im więcej się ustaliło, tym więcej dostawało się punktów, które liczyły się do ogólnej noty na koniec kursu. Niektórzy dostrzegali obserwację, której nie było. To najgorsze, co mogło się przydarzyć, bo dowodziło absolutnego braku spostrzegawczości. Były też zajęcia polegające na tym, że przeprowadzało się werbunek oficera już pracującego, wiedziało się, kim on jest, w jakim obiekcie pracuje, dlaczego go chcemy pozyskać i trzeba było przeprowadzić z nim rozmowę werbunkową, jeżeli ktoś mógł, to w obcym języku. Ja werbowałem po angielsku. Ten werbowany pisał potem raport, czy adept wykorzystał wszystkie znane techniki, czy dobrze argumentował. Były zajęcia z fotografii, zajęcia w ciemni, przyjeżdżali fotografowie z wydziału techniki wywiadu. Wywiad ten przygotowywał różne gadżety dla oficerów albo dla celów operacyjnych. Wtedy poznaliśmy Nagrę, słynny magnetofon Kudelskiego, miał bardzo wąską taśmę i możliwość nagrywania przez cztery czy pięć godzin. Ważył pół kilo, ale można było go na sobie zakamuflować. Inne przedmioty to technika operacyjna, czyli nagrywanie, zakładanie podsłuchów, wykorzystywanie systemów łączności, robienie skrytek, błyskawiczne przekazanie materiałów, posługiwanie się niewidzialnym atramentem, czterdzieści lat temu te techniki były przez wszystkich używane. Dzisiejszy wywiad elektroniczny to technika i mechanika, ale jest to tylko rola pomocnicza, bo jednak każdemu wywiadowi zależy, żeby dojrzeć, co siedzi w głowach władzy w krajach, w których ma swoich szpiegów. Co ta władza naprawdę myśli i co planuje. Wywiad elektroniczny tego nie ustali, bo większość możnych tego świata ma dobrą ochronę kontrwywiadowczą i wie, jak się poruszać, żeby nie ujawniać swych zamiarów. W związku z tym najcenniejszy jest agent z bliskiego otoczenia ludzi władzy. Pozyskanie kogoś takiego to najważniejszy cel każdego wywiadu świata. Wracając do Szkoły Szpiegów, dużo frajdy mieliśmy podczas nauki samochodowej jazdy ekstremalnej. Mieliśmy do dyspozycji specjalnie wzmocnionego i podrasowanego dużego fiata. Ależ to była jazda po tych mazurskich drogach! Gaz do dechy, zakręty brane na full. Miałem prawo jazdy zrobione w USA i jeździłem już nieźle, ale te rajdy na granicy ryzyka nauczyły

mnie więcej, niż skorzystałbym na jakimkolwiek kursie. W praktyce życiowej mnie akurat te umiejętności na szczęście nigdy się nie przydały. Nie musiałem uciekać przed pościgiem. Mówi się, że ten pierwszy rocznik szkoły w Kiejkutach był wyjątkowo udany. Ponoć ze względu na, jak to się nieładnie mówi, materiał ludzki. Wystarczy powiedzieć, że absolwentami zostali wtedy Gromek Czempiński i Boguś Libera. Z całej grupy odsiano kilka osób. Jedna osoba zrezygnowała ze względu na przekonania, ktoś odszedł ze względów rodzinnych, a ze dwóch wyleciało za pijaństwo. Szkoła kończyła się egzaminem. Ja zaliczyłem wszystkie egzaminy już na początku czerwca, a ponieważ kurs trwał do końca czerwca, to przez miesiąc nic nie robiłem. Chodziłem i się opalałem. W dzień promocji było wręczenie dyplomów, jakieś cztery zegarki w nagrodę dla najlepszych. Ja nie dostałem, ale Gromkowi dali. Wręczyli nam dyplomy z notami z siedmiu przedmiotów w następującej kolejności: zagadnienia ideowo- polityczne; teoria operacyjna; praktyka operacyjna; technika operacyjna; język obcy; wyszkolenie wojskowe i wychowanie fizyczne. Dyplom dali i natychmiast go zabrali, bo musiał trafić do teczki osobowej w kadrach. Na koniec zorganizowano jakąś zieloną noc, chłopaki trochę popiły, ale ja akurat nie brałem w tym udziału. Byłem tam najmłodszy, nikogo nie znałem, byłem trochę wyalienowany. Później dostaliśmy miesiąc urlopu i do roboty. Po szkole czterech czy pięciu z nas trafiło do wydziału amerykańskiego, gdzie pracowało tylko sześć osób i niezbędne były wzmocnienia. Po dziesięciu latach szkoła w Kiejkutach wykształciła 500 absolwentów, a wydział amerykański liczył już ponad 20 oficerów. RAPORT, CZYLI KRZYWDA Alex Stępiński w rzeczywistości nazywa się Aleksander Makowski, a przynajmniej pod takim nazwiskiem występuje oficjalnie. Jego rodowe nazwisko brzmi Mackiewicz, prawdziwe nazwisko jego ojca. Ojciec zmienił je kiedyś na Makowski ze względów operacyjnych. Tak to w profesji szpiegowskiej z tymi nazwiskami bywa. Alex Makowski był uważany za jednego z najzdolniejszych oficerów wywiadu, prawdziwą gwiazdę wśród polskich szpiegów. Pracował w wywiadzie cywilnym do 1990 r. Wypełniał swoją misję m.in. w USA. Ostatnie lata spędził w Rzymie. Jako jeden z nielicznych oficerów Departamentu I MSW nie przeszedł weryfikacji, kiedy kwalifikowano szpiegów z czasów PRL do pracy w Urzędzie Ochrony Państwa powołanym w czasie transformacji ustrojowej. Po latach ówczesny szef UOP

Andrzej Milczanowski przyznał, że popełniono błąd, zwalniając Makowskiego, powinien pracować dalej. W rzeczywistości pracował nadal, ale już jako agent zarówno wywiadu cywilnego, jak i wojskowego. W tzw. raporcie Macierewicza ujawniono jego dane osobowe i szczegóły operacji, w jakich brał udział. W 2013 r. po wyroku sądowym minister obrony narodowej zamieścił w mediach płatne ogłoszenie. Były to przeprosiny za krzywdy doznane przez niego z powodu raportu Macierewicza.

Rozdział II Szkoła i zdrajcy