Makary1978

  • Dokumenty364
  • Odsłony21 656
  • Obserwuję29
  • Rozmiar dokumentów912.4 MB
  • Ilość pobrań15 644

Piotr Rowicki_Wszystko przez Amandę

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :229.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Piotr Rowicki_Wszystko przez Amandę.pdf

Makary1978 EBooki
Użytkownik Makary1978 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 24 osób, 15 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 37 stron)

Piotr Rowicki Wszystko przez Amandę W.A.B. Wydanie Warszawa 2011

Spis treści Strona tytułowa Rozdział1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Zakończenie

Rozdział 1 Świtało. Między szałasami leniwie snuł się dym z dogasających ognisk, mieszając się z oparami mgły. Pierwsze, nieśmiałe promienie słońca zbudziły młode ptaki, które otwierając dzioby, zaczęły domagać się pokarmu. Kwilenie przechodzące w rozpaczliwy jazgot budziło wszystkich. Dzieci śpiące w szałasach z trudem otwierały oczy, mając nadzieję, że kolejny dzień jest tylko snem. Stary Radmr nie spał od dawna. Siedział na powalonym pniu dębu, drapiąc się po splątanych włosach, przysłaniających mu górne oko. Miał za sobą bezsenną noc, ale czuł, że decyzja jest nieunikniona, jeśli chce oddalić od osady widmo głodu. Zapasy solonych ryb dawno się skończyły, a na zbiór bananów trzeba było czekać jeszcze kilkanaście wschodów słońca. Jako najstarszy z rodu Redrów, którego rad słuchały wszystkie osady między Rzeką Zapomnienia, Bagnem i Górą Czaszek, czuł ciężar słów, które miał dzisiaj wypowiedzieć. Był już bardzo stary i siły go opuszczały. Ile mógł mieć za sobą zim? Cztery razy po dziesięć palców. Tego był pewien, zresztą dalej nie rachował. Każdego dnia myślał o tym, że i na niego przyjdzie kres. Czy będzie widział, jak kładą jego pomarszczone ciało na stos, jak zapalają ogień? Gdzie będzie, gdy jego prochy włożą w gliniany dzban i pchną czółno? Czy będzie mógł patrzeć z góry na Rzekę Zapomnienia? Co stanie się z jego samicami, potomstwem, kto zadba o ostrokoły, o suche bierwiona, o zapasy grzybów? Kto wyprowadzi osadę na zbiory w Bananową Dolinę? Musiał pomyśleć o następcy. Jeszcze nie teraz, jeszcze zdąży, dzisiaj miał podjąć inną decyzję. Małe Redrątka, piszcząc, pobiegły do klatki, gdzie trzymano złapane kilka dni temu stwory. Dla zabawy rzucały w nie czym mogły, kamykami, patykami. Widząc to, stary poderwał się z drzewa i z

groźnym okrzykiem ruszył w stronę urwisów: hraaa, hraaa, hraaa luum deri! Rozbiegły się, kuląc pod siebie ogony. Radmr stanął przy klatce. Ku czemu to wszystko zmierza? Kim są te nieowłosione stworzenia? Dlaczego nie mają ogonów? I te oczy, zamiast jedno nad drugim, obok siebie. Kiedy je złapali, nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Takie dziwolągi. I mówią, jakby szeleściły liście. Skąd przybyli i czego tu szukali? I najważniejsze – czy ich mięso nadawało się do jedzenia? Odwrócił się w stronę szałasów, wydając z siebie ochrypły skowyt: jahooo, jah, jah! Nic tak nie pomagało Redrom w szybszym przebudzeniu, jak ten właśnie okrzyk. Jeden przez drugiego, przepychając się i przewracając nawzajem, biegły w stronę klatki. Setki oczu wpatrzone w starca zobaczyły to, co jeszcze przed chwilą było tylko sennym marzeniem. Radmr włożył długi kij do klatki, dotykając uda stwora z długimi włosami i dziwnymi kółkami na oczach, po czym podniósł zaciśniętą pięść. – Nngooo! – krzyknął drżącym z emocji głosem. – Nngooo, nngoo! – odpowiedział oszalały z radości tłum. To nie był sen, nadszedł dzień święta, dzień radości i sytości, dzień świeżego mięsa dla wszystkich. Niewiele wody upłynęło w Rzece Zapomnienia, gdy wszystko było gotowe, na ogniu gotowała się woda, a procesja z Brdem na czele zbliżyła się do klatek. Brd sprawował w osadzie bardzo ważne i dające wiele korzyści stanowisko rzeźnika. Zabijał z wielką przyjemnością zarówno w celach rytualnych, jak i bardziej przyziemnych. Nigdy nie zapominał o jednym – odłożeniu dla siebie najlepszych kąsków. Jego monstrualny brzuch był tego namacalnym dowodem. Duży brzuch oznaczał bardzo wiele. Kto był obszerny w pasie, musiał być mądry. Głupi zawsze jest chudy, bo nie potrafi zdobyć pożywienia. Duży brzuch to władza. Kto by tam słuchał chudego, przecież jest głupi. Duży brzuch to piękno. Skóra jest napięta i lśniąca, nie to co u chudzielca. Duży brzuch to dużo samic i dużo potomstwa. Nikt nie lubi chudych. Niektórzy buntowali się przeciw Brdowi, ale dopóki Radmr nie odebrał mu świętego noża, był bezkarny. Stanął teraz, unosząc błyszczący przedmiot w górę i składając pokłon Słońcu. Wtem od strony Bagna dobiegł ich głośny okrzyk. – Nende runada Nngooo! Miedzianowłosy czarownik Elh wkroczył dziarskim krokiem na plac w asyście swoich uczniów. Podpierając się wielkim kosturem, stanął i ciężko oddychał. Był bardzo zmęczony. Radmr uciszył dłonią samice, które już czuły w ustach smak zbliżającej się uczty.

Elh wskazał Radmrowi ognisko. Tylko on godzien był rozmowy z nim. Redrowie w napięciu przyglądali się naradzie starców. * * * Jestem Karol, Karol Orłowski, mam trzynaście lat oraz niestety siostrę, Amandę. Jesteśmy bliźniakami, umiarkowanie do siebie podobnymi. Nie wiem, od czego mam zacząć. To ma być wypracowanie pod tytułem: „Jak spędziłem wakacje?”. Właściwie powinienem napisać jedno słowo: ka-ta-stro-fa! Wszystko przez Amandę. Mieć rodzeństwo nie jest źle, mieć Amandę – horror! Amanda jest niezmordowana, ma sto pomysłów na minutę, nikogo nie słucha i uważa, że zjadła wszystkie rozumy. Nieustannie psuje mi reputację. Przecież wiadomo, że jak jest brat i siostra, to zawsze wszystko spada na chłopaka. Tak już jest ten świat urządzony. Postanowiłem, że gdy dorosnę, zostanę antyfeministą. No! Co robi Amanda? Przeważnie nic mądrego. Gdy czytam książkę, ona woli chodzić po drzewach. Kiedy następnego dnia ojciec pokazuje mi ułamaną gałąź świerka i leżące na ziemi szyszki, usiłuję się bronić, ale to na nic. – Zawsze wszystko zwalasz na siostrę, miej odwagę, przyznaj się! Bądź mężczyzną! Niech będzie. Wlazłem na drzewo i złamałem gałąź. Z ojcem nie ma dyskusji. Podobnie jak mama jest bardzo zapracowany i zwykle go nie ma. Mieszkamy w dużym domu pod Warszawą. Orłowscy (nie licząc Amandy) to bardzo porządna rodzina. Ojciec jest profesorem na politechnice, a mama robi karierę w mediach. Ma swój program w telewizji. Nazywa się „Wstajesz i jesz” i gdy tylko chcemy ją zobaczyć, możemy włączyć kanał piąty i popatrzeć, jak pani Orłowska, bardzo z siebie zadowolona, rozmawia z jeszcze bardziej zadowolonymi. Stoją przy wielkim stole, przyrządzają dania i rozmawiają o pogodzie, modzie albo polityce. Wstydzę się za mamę. Wszystko, co pokazują w telewizji, nie jest naprawdę i ja się o tym przekonałem. We „Wstajesz i jesz” mama jest idealną panią domu, zapobiegliwą gospodynią i kucharką. Tak naprawdę nie potrafi zagotować wody na herbatę. Wracając do Amandy, podobno jest bardzo zdolna. Jeśli tak, doskonale to ukrywa. Lekcje notorycznie przepisuje ode mnie. Próbowałem się temu przeciwstawiać, ale siostrzyczka oprócz tego, że jest zdolna, to jeszcze wyjątkowo złośliwa. Po tym jak wysmarowała

kremem czekoladowym moją kolekcję znaczków, odpuściłem. A co mnie to obchodzi. Niech sobie ściąga. Znaczki są ważniejsze niż edukacja mojej powinowatej. Korzystając z okazji, dwa słowa o mojej bezcennej kolekcji. Samych z rybami mam trzysta czterdzieści siedem. Ze wszystkich kontynentów. A do tego też trochę innych zwierzaków, które ostatnio zaniedbałem z powodu notorycznego braku czasu. Zauważyłem pewną prawidłowość: im człowiek ma więcej lat, tym mniej czasu. Może powinienem ogłosić to jako prawo Orłowskiego? Chociaż przypuszczam, że tylko mi się tak zdaje. Kiedyś zbierałem też naklejki firm motory zacyjnych, kapsle od piwa i monety. Nie wyrobiłem w tylu branżach, musiałem się wyspecjalizować. Zostały znaczki, tych też było sporo i skoncentrowałem się na rybach. Tata twierdzi, że to taki wiek i że większość pasji zbierackich przechodzi, że się z tego wyrasta. Ciekawe, jak Amanda sobie z tym problemem poradzi, skoro nic nie zbiera. Kiedy ja i wszyscy moi rówieśnicy wyrośniemy, ona obudzi się i zacznie zbierać. Nie jest to wykluczone, a wręcz prawdopodobne. Tak sobie myślę, że to ja powinienem być Amandą, ścigać się na rowerach, przynosić do domu guzy i porozbijane kolana, bić się z jakimiś typkami z sąsiedniej ulicy. Ale to tylko głupie myśli, nie warto się nimi przejmować. Dość o Amandzie. Jest w końcu moją siostrą i obsmarowywanie jej w szkolnym wypracowaniu nie jest rzeczą ładną ani mądrą, tym bardziej że siedzi dwie ławki ode mnie. Jest jaka jest i muszę z nią wytrzymać, mamy przecież coś, co nas łączy: NIANIĘ! Nasza nowa niania ma na imię Nikoletta i korzenie francuskie. To zabrzmiało, jakby była brzozą albo dębem. Niestety jest człowiekiem i tak właśnie się nam przedstawiła. Jest dość wiekowa i bardzo wymagająca. Pewnie dlatego wygrała casting na nianię, po tym jak ostatnia pani została z objawami załamania nerwowego odwieziona do szpitala (Amanda się kłania). Nikoletta gotuje i sprząta, a oprócz tego uczy nas francuskiego oraz gry na pianinie. Czego szczerze nienawidzimy i co się stało przyczyną nieszczęścia, o którym za chwilę. Nikoletta jest nieco szorstka w obyciu, ale tej cechy nie okazała podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Mogli śmy z Amandą się poskarżyć, ale to nie w naszym stylu. Orłowscy to porządna rodzina i nie biegną na skargę, nawet gdy ktoś zwraca się do nich: „Nie ten akord, cymbale!”, „A-dur, barani łbie!”. Zbliżał się koniec roku szkolnego i wszystko wskazywało, że najbliższy miesiąc spędzimy z Nikolettą nad Bałtykiem. Wizja ta napawała nas wstrętem. Kiedy jeszcze okazało się, że pensjonat „Bursztynowy” wyposażony jest w fortepian wysokiej klasy, popadliśmy z siostrą w depresję. Coś należało wymyślić. Tylko co? Rodzice byli wyjątkowo

zapracowani i nie mogliśmy robić im teraz kłopotów. Szukanie niani na początku lipca było czystą desperacją. Nikoletta mimo przekroczonej siedemdziesiątki była na bieżąco ze wszystkimi technicznymi nowinkami. Rozkład dnia wakacyjnego przysłała nam na komórkę esemesem. Wyglądał tak: „Punkt siódma – pobudka, czynności poranne. Punkt siódma piętnaście – przebieżka. Punkt ósma – śniadanie. Punkt ósma trzydzieści – fortepian Karol. Amanda czas wolny. Punkt dziesiąta trzydzieści – fortepian Amanda. Karol czas wolny. W czasie wolnym należy czytać lektury na przyszły rok szkolny, patrz punkt drugi, w załączniku”. To miały być wakacje? O, dziękuję, to ja już wolę spokojnie iść do szkoły, tam przynajmniej przerwa to przerwa, a czas wolny to czas wolny. Amanda wpadła na pomysł, że powinniśmy wsiąść do pociągu jadącego w góry. W ten sposób zyskamy na czasie, przez dwa dni unikniemy fortepianu. Mój argument, że nie unikniemy jednak towarzystwa Nikoletty, przekonał ją, że to pomysł niedoskonały. Wymyśliłem, że może powinniśmy nad morzem udawać obłożnie chorych, ale Amanda przypomniała mi, że jakiś czas temu miałem gorączkę i skończyło się na tym, że musiałem słuchać czytania na głos klasyków francuskich w oryginale, gdyż to podobno wspaniale działało na zdrowie. Popołudnie następnego dnia spędzałem u Bartka, z którym łączyła mnie pasja podróżnicza (na razie na papierze). Planowaliśmy wyprawę na Kubę własnoręcznie zrobioną łódką napędzaną silnikiem od pralki automatycznej. Zastanawialiśmy się nad rodzajem paliwa, które należało zastosować. Bartek twierdził, że ma projekt zasilania silnika wodą morską, co byłoby wyjściem idealnym. I właśnie wtedy zadzwoniła Amanda. – Odczep się, nie mam czasu na głupoty, tu chodzi o epokowe sprawy. – Nikoletta zniknęła. – No to co? Nie pierwsza i nie ostatnia. – Ale to przeze mnie, bo ja… – Mnie w to nie mieszaj. Pa. Będziesz się rodzicom tłumaczyć. – Karol, błagam cię, ona wypiła tę miksturę. Ja nie wiedziałam. – O czym nie wiedziałaś? Jaką miksturę? – Miałam dzisiaj dyżur, przed chemią, wiesz, przygotowanie probówek i odczynników.

– Co to ma wspólnego z Nikolettą? – Bo profesor Ciereszko ma taką swoją szafkę, która zawsze jest zamknięta, a dzisiaj nie była, chyba zapomniał. I tam stała taka buteleczka. Myślałam, że to… – Co myślałaś? – Nie wiem. Karol, błagam cię, ona naprawdę zniknęła! – Buteleczka? – Niania, idioto! – Sama jesteś idiotką. Zachowuj się! – Sorry, wymsknęło mi się. – Ta butelka? – Nie! To, że jesteś idiotą. Przepraszam, sorki, braciszku, no nie gniewaj się. Wiesz, że tak nie myślę. – Ty w ogóle nie myślisz. Gdzie jesteś? Chcąc nie chcąc, musiałem na jakiś czas porzucić marzenia o karaibskiej wyprawie. A miało być tak pięknie. I niech ktoś mi udowodni, że siostra jest do czegoś potrzebna. Zjawiłem się na miejscu „zbrodni” kwadrans po rozpaczliwym telefonie. Był piękny czerwcowy wieczór. Gdzieś w oddali przetaczała się burza. Powoli się ściemniało. Nad naszą ulicą widać było pierwszą gwiazdkę. Oblecieliśmy z Amandą cały dom, wzdłuż i wszerz. Przejrzeliśmy każde możliwe i niemożliwe miejsce. Byliśmy w piwnicy, przeszukaliśmy ogród, patrzyłem na drzewa, byłem na strychu. Zajrzałem do kosza na brudną bieliznę i pod zlew. Po niani została parasolka. Amanda podeszła do okna, zerkając, czy przypadkiem nie zbliża się któreś z naszych megazapracowanych rodziców. – Co my teraz zrobimy? – Mnie się pytasz? – Wzruszyłem ramionami. – Ja nie mam z tym nic wspólnego, a jak chcesz, jako twój jedyny i najlepszy braciszek dam ci radę, powiedz prawdę. – Dziękuję ci, bracie dobra rado. – OK. Jeszcze raz. Gdzie ją ostatni raz widziałaś? Poszliśmy do kuchni. Amanda zademonstrowała mi przebieg zdarzeń. Nikoletta wyszła na chwilę przed dom, na stole stała jej szklanka z wodą i cytryną. „Picie wody z cytryną w upalne dni jest obowiązkiem każdego Polaka”. To cytat z niani. Byłej niani. Nikoletta była patriotką i piła dużo i często, rzecz jasna wody z cytryną. Wystarczyła sekunda, Amanda

zerknęła przez okno, odkręciła buteleczkę i wlała trzy krople. Bała się, że woda się zabarwi. Na szczęście nic takiego się nie stało. Potem na wszelki wypadek powąchała całość. Pachniała jak woda z cytryną. – Chciałaś ją otruć? – Głupi jesteś? Przecież wiesz, gdzie profesor Ciereszko trzyma trucizny. To była górna półka z napisem, czekaj, już sobie przypominam, zaraz, zaraz – indykatonis. Jakoś tak. – Indagationis? – O, właśnie tak. Co to znaczy? – Dosłownie „poszukiwanie”. – Poszukiwanie? – Amanda zrobiła uczoną minę. – Miałam nadzieję, że to na przeczyszczenie. Skojarzyło mi się z irygacją. Klepnąłem ją w czoło. – Ech, ty Einsteinie! Amanda wyciągnęła z lodówki półmisek z kopytkami i zaczęła jeść. Wrzucała w siebie całe kluski, nawet nie gryząc. Od urodzenia tak miała, jak coś narozrabiała, to zaczynała jeść. Dziwny odruch. Nieludzki. Mnie w stresie żołądek przykleja się do ple ców. No cóż, Amanda Orłowska nigdy nie była normalna. – Co się mogło stać? – pytałem retorycznie. Moja siostra łypała na mnie głodnym wzrokiem, jakby miała mną zakąsić. – Przecież się nie rozpłynęła. Nawet jeśli w tej buteleczce był jakiś silnie żrący kwas, to musiałoby coś zostać. Słuchaj, gdzie ty ją masz? – Ale co? – Buteleczkę. Amanda zerknęła na pusty talerz i uniosła ramiona. – Nie wiem. Wiesz, że nie przywiązuję wagi do rzeczy. – Do ludzi też. Zgubiłaś nianię. – Ja ją zgubiłam? Sama się zgubiła. Po co piła? – Po co jej nalewałaś? Zagłębiła się w lodówce w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Tym razem padło na dżem truskawkowy. – Wiem! – Uspokój się, czego się wydzierasz? – Amanda próbowała się bronić, ale byłem zdeterminowany. Wyrwałem jej przekąskę i zamknąłem lodówkę.

– Ubieraj się. – Ale co? Gdzie? – Jedziemy. Tylko jedna osoba może nam pomóc. Burza, która wcześniej leniwie przechadzała się po dalszej okolicy, teraz z małpią złośliwością przywędrowała do nas. Zerwał się wiatr, musieliśmy zejść z rowerów. Amanda pociągnęła mnie za rękaw, wskazując pobliskie drzewo. – Odczep się! Chcesz mnie zamordować? W burzę pod drzewo?! Pioruny szczęśliwie nas omijały. Szliśmy po kostki w wodzie, złorzecząc aurze i sobie nawzajem. Mogłem sobie siedzieć w domu i robić coś pożytecznego. Albo tylko siedzieć w domu. A żeby to wszystko szlag… Chyba wypowiedziałem to zdanie w nieodpowiednim momencie, bo walnęło całkiem blisko. Amanda złapała mnie za rękę. – Boję się, brat. – A teraz to się boję. Było nie grzebać w cudzych rzeczach. Czego tam szukałaś? – Niczego, ja tylko tak. – Ja tylko tak. Mądra Orłowska po szkodzie. Chodź, tu jest jakiś sklepik. Przeczekamy. Pół godziny później, przemoczeni i wściekli, zaparkowaliśmy rowery przed domem profesora. Całe szczęście (w tym nieszczęściu), że w pokoju na górze paliło się światło. Nacisnąłem dzwonek i wzdrygnąłem się z zimna. Jak na koniec czerwca było lodowato. Profesor Konstanty Ciereszko otworzył nam, trzymając w ręku szklankę mleka. Był dziwakiem czy raczej zwariowanym, roztargnionym naukowcem? Nic z tych rzeczy, po prostu starał się niczemu nie dziwić. Zdziwienie ludzkie, codzienne było mu obce. Kiedyś, gdy na lekcji chemii za oknem rozległ się potężny wybuch, wszyscy oprócz profesora rzucili się do okna. Okazało się, że eksplodował samochód pani od polskiego. Profesor popatrzył na nas i powiedział: – Jeanne Hersch mówiła: „Żyjemy w wieku nauki. Sądzimy, że wiemy prawie wszystko – albo przynaj mniej, że wszystko możemy wiedzieć. A przecież zawsze są i zawsze będą istoty ludzkie, które potrafią się dziwić. Zdziwienie jest zasadniczą właściwością kondycji ludzkiej”. Ale, dzieci kochane, to nie dotyczyło malucha pani Korpalskiej!

Profesor Ciereszko mógł zdziwić się tylko i wyłącznie w jednym przypadku, dla dobra nauki. Bez słowa zaprowadził nas do swojego gabinetu i wrócił do pracy. Stosy kartek, karteluszków wypełniały podłogę, biurko i ściany. – Dobry wieczór, panie profesorze. – Dobry wieczór. Wyglądał na bardzo zajętego. Amanda chrząknęła, co oznaczało, że teraz ja mam coś powiedzieć. Tylko co? – Dobry wieczór, panie profesorze. – Dobry wieczór. Nie kleiła się ta rozmowa. – To my, bliźniaki, poznaje nas pan? Pierwsza C. Stary pedagog zerknął na nas przelotnie. – Orły moje, ja jestem tylko zajęty, nie ślepy. Co was sprowadza, śmiało, mam podzielną uwagę. Skrzywił się i zaczął odczytywać coś z okładki. – Nieszczęście. Amanda nabrała odwagi i próbowała mi pomóc. – To przeze mnie. Moja wina, musi nam pan profesor pomóc. Odłożył książkę. Wstał. – Dzieci, wypijecie kakao? To zapraszam do kuchni. Nie ma takiego nieszczęścia, w którym nie byłoby odrobiny szczęścia. * * * Zdawało się, że słońce stanęło w połowie dziennej wędrówki. Jakby się zmęczyło i na zawsze miało zawisnąć nad puszczą. Cisza wypełniała wszystko. Zamarło życie w osadzie. Miedzianowłosy czarownik Elh dotknął czoła i spojrzał na Radmra. Niewiele dni mu pozostało. Chudł w oczach i oddychał coraz ciężej. Kiedy rano wkroczył na plac, widział w jego oczach strach. Ktoś, kto się boi, nie może stać na czele plemienia. Co będzie, jeśli przyjdzie im walczyć albo przenieść się w inne miejsce? Radmr do niczego się nie nadawał. Z dawnych czasów pozostał mu tylko upór. Nie chciał oddać mu znalezionych koło Czarnego Dębu stworów. Chciał je w najzwyklejszy sposób zeżreć. Mało to zwierząt

biega po puszczy. Mało saren, zajęcy, turów. Nie chce się. Nie ma komu poprowadzić na łowy. Nie ma komu zarządzić. Lepiej zjeść to, co jest. Czy ten głupiec nie rozumie, że to może być szansa? Zbadanie nowych istot. Poznanie ich wnętrza. Kto wie, co mogą mieć w środku. Może zesłało je Słońce? Albo przybywają od Pana Nocy, który raz jest okrągły, a raz cienki jak paznokieć. Trzeba by nauczyć się ich języka. Może pokazać innym czarownikom. Elh byłby sławny. Patrzcie, kogo to prowadzi Miedzianowłosy. Może skończyłyby się te uśmieszki i głupie żarty. Z czymś takim mógłby ruszyć w świat. W pas by się mu kłaniali. Pytania zadawali. A on im by odpowiadał lub nie. Jak by mu się podobało. Gdyby stał się sławny, może usłyszałby o nim książę. Przysłałby posłańców. Przesławny czarodzieju Elh, sława twoja dotarła na dwór. Jego Mądrość Gmor pragnie zobaczyć cię na własne oczy. Audiencja u samego Gmora. Czy nie o tym śnił przez bezsenne noce? Mógłby czytać dla niego z gwiazd albo wróżyć zwycięstwa ze stóp, byleby tylko pozwolił zostać. Zamek Gmora to było właściwe miejsce dla kogoś takiego jak Elh. Jak długo jeszcze mógł się męczyć na tych bagnistych ostępach, w zapomnieniu, w głodzie, kłócąc się z takimi prostakami jak wódz Redrów. Nie mógł dopuścić, żeby plany Radmra się spełniły. – Oddaj mi je – powtórzył po raz trzeci, tym samym spokojnym głosem. – Są moje – Radmr kiwał się monotonnie, patrząc w ziemię dolnym okiem, górne mając zamknięte. – Co ci przyjdzie z tego, że ich zjesz? – A co przyjdzie tobie, kiedy mi ich zabierzesz? – Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. Jesteś starym i doświadczonym wodzem… – Nic ci to nie da. – Powtarzam, starym i doświadczonym. Pomyśl, a jeżeli ich mięso jest zatrute? Radmr się uśmiechnął. Pierwszy raz od dłuższego czasu. – Białe mięso nie może być zatrute. – To przesądy. Nie wiadomo, co to w ogóle jest. Może to jakaś krzyżówka. Posłuchaj mnie. – Odkąd tu przybyłeś, nie robię nic innego. – Właśnie. Oddaj mi ich. Ja ci to wynagrodzę. – Dasz mi mięso?

Elh pokręcił głową. – Dam ci złoto. – Czy złotem można się najeść? Spieczona ziemia paliła stopy Redrów, którzy stali wokół szałasu. Przyzwyczajeni byli do gorąca, ale tego dnia upał był nie do wytrzymania. Jedna ze starszych samic upadła i trzeba było ją odciągnąć pod drzewo. Ktoś nie wytrzymał i rzucił w stronę naradzających się małym kamieniem. Miedzianowłosy podniósł go i zaczął obracać w dłoni. Czuł, że stary jest u kresu wytrzymałości. Owszem, mógł nakazać swoim ludziom przepędzenie ich, mieli przewagę liczebną, ale podniesienie ręki na czarownika odbiłoby się echem po całej okolicy. Radmr nie potrzebował takiego rozgłosu. – Zróbmy tak. Ja wezmę sobie jedno, dam ci za nie suszonych bananów. To co prawda nie mięso, ale można się posilić. Gdybyś ich teraz zabił, musielibyście zjeść od razu, w taki upał wszystko się psuje. – Powiedz, czemu ci tak na nich zależy? – Jestem czarownikiem. Nie zrozumiesz mnie. – Masz mnie za głupca? Elh splunął sobie pod nogi. Podrapał się po ogonie. – To nie są sprawy dla zwykłych śmiertelników. Chcę ich przebadać, dowiedzieć się, kim są, skąd przybyli i po co. – Jak zamierzasz tego dokonać? Nie znają naszej mowy. – Radmrze, na twoje siwe włosy, gdybym mógł ci powiedzieć, to bym to zrobił. Zgódź się. Chcę tylko jednego. – Jesteś uparty. – Nie bardziej niż ty. Radmr wstał. Strzyknęło mu w plecach. Grymas bólu przeszył pomarszczoną twarz. Otworzył górne oko i jęknął. – Zgoda. * * * Profesor Ciereszko wysłuchał nas w skupieniu. Kakao było ciepłe i po czynnym udziale w nawałnicy smakowało wyśmienicie. Opowiadaliśmy z Amandą na przemian, przekrzykując się i przeszkadzając. Obserwowałem brwi profesora i o dziwo zaczęły się unosić. Przy

słowach „wypiła i zniknęła” osiągnęły apogeum. Profesor nie był zdziwiony. Był osłupiały. Padł na kolana i zaczął łapać nas za ręce. – To działa, ja wiedziałem, to musiało zadziałać, tyle lat, tyle lat. Trząsł się, zbladł i zaczęliśmy się martwić o jego zdrowie. W pewnym momencie zerwał się, kocim skokiem dopadł jakiejś księgi i zaczął nam czytać. Po niemiecku. – Rozumiecie? – Niestety, panie profesorze, uczymy się angielskiego. – I francuskiego – uzupełniła Amanda. – To nic, to nieważne. Dziękuję wam, nawet nie wiecie, jak jestem wam wdzięczny, co ja mówię, cała nauka jest wam wdzięczna. Zaraz zadzwonię do mojego przyjaciela Adamsa z „Nature”, świat musi się o tym dowiedzieć. Wyglądało na to, że los Nikoletty nie leżał zbytnio na sercu profesorowi. Szturchnąłem Amandę, ale fuk nęła na mnie, żeby nie przeszkadzać, bo profesor musi zadzwonić do redakcji „Nature”. – Co cię to obchodzi? Przecież nie po to przyszliśmy! – A po co? – Na mózg ci padło. Szukamy niani. – Nie przesadzaj, w końcu nie jesteśmy małymi dziećmi, jakoś sobie poradzimy. – Ty naprawdę zwariowałaś. Co powiemy rodzicom? Nawet jeśli skłamiemy, że odeszła, to przecież miała jakąś rodzinę, będą jej szukać. Amanda oprzytomniała. Kiwnęła głową na znak, że się ze mną zgadza. Profesor zanurzył się w papierach, szukając kontaktu do niejakiego Adamsa, redaktora „Nature”. Chrząknąłem. – Panie profesorze, jest noc, pański przyjaciel śpi. Ciereszko spojrzał na mnie groźnie. – Być może. Tym bardziej się ucieszy, gdy dowie się, dlaczego go obudziłem. – Czy może nam pan, tak ogólnie, wyjaśnić, co się stało? – Amanda postanowiła przejąć inicjatywę. – Ale gdzie? – Co się stało z Nikolettą?

– Jaką Nikolettą? – Naszą nianią. Profesor znalazł jakiś żółty karteluszek i zaczął odczytywać na głos. – „Płaszcz odebrać z pralni…”. To nie to. Co się stało z waszą nianią? A co się stało? A, z waszą nianią. Rozumiem, przepraszam, czy wy nie widzieliście przy padkiem telefonu do profesora Adamsa? Nie widzieliście, przepraszam, gdzieś tu musi być, nie dalej jak trzy dni temu do niego dzwoniłem, znamy się wiele lat, byliśmy na stypendium w Szwajcarii… – Czy dzwonił pan do niego z komórki? – wtrąciłem nieśmiało. – Owszem, a czemu pytasz, chłopcze? – W takim razie może pan odnaleźć jego numer w ostatnich połączeniach. – Genialny młodzieniec. Arłamowski, prawda? – Orłowski. – Właśnie. Więc powiadasz, że jest w mojej komórce. A czy wiesz jeszcze, gdzie jest moja komórka? – Nie wiem. Ale za chwilę się dowiem. – A jak? – Zadzwonię do pana profesora. – Chłopcze, wróżę ci karierę naukową. Co byś powiedział na Oksford? – Jeszcze się zastanowię. A na razie bylibyśmy z siostrą bardzo wdzięczni, gdyby pan profesor wyjaśnił nam, co się stało z nianią. Profesor zrobił najbardziej uczoną minę, jaką tylko potrafił, zawahał się, w końcu oznajmił: – Niania zniknęła.

Rozdział 2 Staraliśmy się. Amanda próbowała wziąć profesora na litość. Opowiadała jakieś historie o naszym rzekomym przywiązaniu do niani, która była nam jak druga matka, i że bez niej nasze życie jest pozbawione jakiegokolwiek sensu. Ja dodałem opowieść o tym, że nasza biedna mamusia jest niemal zwolniona z „Wstajesz i jesz” i teraz, gdy będzie musiała zająć się nami, to na pewno skończy w telezakupach. Jest to co prawda praca dość dobrze płatna, ale niebezpieczna, bo zwykle trzeba namawiać do kupowania tępych noży po horrendalnych cenach. Potem ci, którzy je kupili, dostają białej gorączki i o wszystko obwiniają panią z telewizora, która im to wcisnęła. Taka jedna mamusi koleżanka, która po redukcji wylądowała w kanale dziewiątym w telezakupach, została nawet ranna, tyle że nie bardzo, bo nóż był wyjątkowo nieostry. Profesor Ciereszko pozostawał niewzruszony. Niemożność połączenia się z profesorem Adamsem wprawiła go w nastrój przygnębienia i obojętności. – Pewnie śpi. Niech pan spróbuje rano – zasugerowałem. Profesor pokręcił głową. – Obiecałem mu, że pierwszy się o tym dowie. – Ale o czym? – Właśnie o tym. Dzieci, czy nie rozumiecie? Jeśli powiem wam, profesor Adams nie dowie się jako pierwszy. I co się wówczas stanie – nie dotrzymam słowa. Czy słyszeliście, żeby kiedyś Ciereszko nie dotrzymał czegokolwiek? Poza tym przypomnijcie sobie, co powiedział Albert Einstein. „Wyobraźnia jest ważniejsza niż wiedza”. Dochodziła północ i prawdopodobieństwo, że któreś z naszych rodziców pojawiło się w domu, zaczęło się znacznie zwiększać. Do tego nie trzeba było Einsteina. Zostawiliśmy profesora z telefonem i

zaczęliśmy się naradzać, co robić. Amanda postanowiła zadzwonić do mamy. Nie odbierała. Niedobrze. Oznaczało to: skończyła nagranie i jest w drodze do domu. Albo: skończyła nagranie, przyjechała do domu i jest tak wściekła, że nie włączyła telefonu. – Spróbuj do ojca – zaproponowałem. Amanda popukała się w głowę. – Co mu powiesz? Wiesz, że z nim trzeba konkretnie. Zaraz się przyczepi: a gdzie, a jak, a po co? – Wiem, eureka! Wyślemy im esemesy. – Wyciągnąłem swoją komórkę i zabrałem się za wpisywanie wiadomości. – Mądrala. Ciekawe, co im napiszemy? – No, że musieliśmy wyjechać w pilnej sprawie rodzinnej. Tak się pisze. – Jakiej rodzinnej? Przecież Nikoletta nie była naszą rodziną! – Amanda złapała się za głowę. – O mamuńciu, czemu ja mówię o niej w czasie przeszłym? – Coś sugerujesz? – Nic. Ale słyszałeś, co powiedział profesor: „zniknęła”. – No i co z tego? – Moim zdaniem to nie brzmi dobrze. To brzmi fatalnie. – Wolałabyś, żeby powiedział, że wpadła pod EuroCity Warszawa– Berlin? Napisaliśmy w końcu: „Jesteśmy na maratonie filmowym. Jest Bartek i jego mama”. Kłamstwo o tyle było prawdziwe, że już raz byliśmy z Bartkiem i jego mamą, zagorzałą kinomaniaczką, na całonocnym maratonie filmowym. Po drugie, nie powinni do nas dzwonić, bo jak ktoś jest w kinie, to wiadomo, że i tak nie odbierze. Profesor Ciereszko z telefonem przy uchu, z fajką w ustach zaczął opowiadać: – „Ten tylko nie popełnia błędów, kto nic nie robi”. Roosevelt. Myślicie, że ja nie popełniałem błędów? Setki, tysiące. Każdego dnia. Fleming tak się kiedyś wkurzył na bakterie, że zaczął płakać. Kilka łez spadło na odczynniki i okazało się, że te bakterie rozwijały się znacznie wolniej! Nie, nie, nie myślcie, że to takie proste. Łzy tylko spowalniały rozwój bakterii, nie niszczyły ich. Ale Fleming wyciągnął wniosek: muszą istnieć substancje, które zabijając bakterie, nie zabijają człowieka. Ze

wszystkim tak jest. Ludzie są tak skonstruowani, że głupie pomysły zazwyczaj chowają dla siebie, wstydzą się ich, bo co inni powiedzą. Owszem, można w ten sposób uniknąć wyśmiania, ale nie można rozwiązać problemu. Błędne koncepcje są równie potrzeb ne jak wszystkie inne. Czy Kolumb nie był szalony, płynąc na zachód, żeby dotrzeć do Indii? Był. A mimo to odkrył Amerykę, pod drodze, przypadkiem. Czy ja was nudzę? – Ależ skąd… – zakryłem usta. Nie dało się ukryć, że chciało mi się spać. Profesor nie przeszkadzał sobie. Wybiegł do pokoju. Po chwili rozległ się stamtąd odgłos przypominający trzęsienie ziemi. Naukowiec syknął, coś tam zamamrotał pod nosem, w końcu przybiegł, kładąc na stół wycinek z gazety. – Przeczytajcie sobie to. Nauka robi gigantyczne postępy. Paleontolodzy z uniwersytetu w Adelajdzie w Australii dzięki nowym technikom badania DNA w doskonały sposób odtworzyli wymarłe ptaki moa. Posłużyli się próbkami pobranymi z piór sprzed dwóch i pół tysiąca lat. Rozumiecie? Dotąd znano moa wyłącznie ze szkieletów. Nie wiadomo było natomiast, jak wyglądało ich upierzenie. Dzięki najnowszym badaniom udało się zestawić pióra i ich kolor ze znanymi wcześniej gatunkami ptaków. I co się okazało? Że moa były obdarzone podobnym, brązowym upierzeniem w różnych tonacjach. Część miała dodatkowe białe końcówki piór. Czy ja was nudzę? Zerknąłem na kartkę. – Profesorze, to jest przepis na racuchy. Amanda złapała się za usta, żeby nie parsknąć śmiechem. Naukowiec nie przejął się gafą. Zreferował nam problem zastosowania reakcji metatezy w syntezie organicznej, dodał kilka fachowych uwag na temat sto osiemnastego pierwiastka Ununoctium. Wszystko wskazywało, że coraz bardziej oddalał się od tematu, a mówią, że chemicy to umysły ścisłe. Amanda podjęła próbę sprowadzenia profesora na ziemię. – Czy jest szansa, że do rana niania się znajdzie? Profesor, nie wyjmując fajki, uśmiechnął się. Pyknął dymem i mówił dalej: – Taka sama jak odkrycie Indii, gdy płynie się na zachód. – To znaczy? – Niewielka, ale kto wie, co się może przy okazji wydarzyć. Hi, hi. – Czy to pana profesora bawi? – Co?

– Że ona zaginęła? – Amanda była bliska płaczu. – Fakt jej zaginięcia oczywiście jest smutny. Fakt jej zaginięcia wobec okoliczności, które zaszły, jest bardzo radosny. To najlepsza wiadomość, jaką mogłem usłyszeć. Pozostaję wam dozgonnie wdzięczny. To, co niszczy naukę, nazywa się regułą. Reguła taka, reguła owaka, wszystko zapisane w książkach i udowodnione. Od dziecka uczą nas, żeby ignorować wszelkie pomysły sprzeczne z regułami. Reguły są jak tory kolejowe. Z miasta A do miasta B. Lecz gdy chcemy dotrzeć do miasta C, co mamy zrobić? Usiąść i płakać? Nie, trzeba zejść z torów. Trzeba zostawić reguły. Dziesięć lat mi zajęło, żeby to zrozumieć. Dziesięć długich lat. Genialne rozwiązania istnieją, ale przecież niełatwo wysiąść z wygodnego pociągu, niełatwo wyjść poza logiczne rozumowanie. Chciałem kopnąć dyskretnie Amandę, która zaczęła pochrapywać. To, co mówił profesor, było takie cieka we… Postanowiłem wysłuchać go do końca, wytężyłem resztki świadomości, skoncentrowałem się i po chwili dołączyłem do siostry. Zasnąłem. * * * – Wstawaj, damasceński ośle! – Amanda szarpnęła mnie za ramię. Z trudem otworzyłem oczy i spróbowałem skojarzyć fakty. Byliśmy w jakimś archiwum, a może zdrzemnąłem się w bibliotece? – Czego się wydzierasz? – Podniosłem się. Zasnęliśmy w gabinecie profesora Ciereszki. – Gdzie on jest? – Profesor? – Nie, Baltazar Gąbka. – Nie ma go. Obeszłam cały dom. Wiesz co, jak my poszliśmy spać, to… – Amanda, przestań zmyślać, poszedł po bułki. Jest siódma rano. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że porwali go kosmici, albo jakiejś takiej historii. – Popatrz – Amanda wskazała na stojącą obok komputera buteleczkę. – Wygląda tak samo, jak ta, po której zniknęła Nikoletta. Myślę, że profesor Ciereszko nie mógł się doczekać i zrobił to samo. – Niemożliwe! Pokaż! Złapałem butelkę i obejrzałem ją pod światło. – Nie zrobiłby tego!

– Dlaczego nie? – Mógłby przynajmniej nas obudzić. Amanda uśmiechnęła się tajemniczo. – Nie, to by było zgodne z regułami. Słyszałeś, co mówił: chrzanić reguły. – Wcale tak się nie wyraził. Nie byłem pewny, ale wydawało mi się, że tym razem Amanda mogła mieć rację. Profesor Ciereszko był w stanie zrobić coś takiego. Po prostu zszedł z torów prowadzących z miasta A do miasta B. Tylko gdzie był teraz? Poruszyłem buteleczką. Płynu było niewiele. Kilka łyżek. Amanda chyba wpadła na tę samą myśl. Często nam się to zdarzało – bliźniacza telepatia. – Nie, nie zrobimy tego! Moja postrzelona siostrzyczka mówiła „nie”, a głowa kiwała „tak”. Serce zaczęło mi bić mocno. Za chwilę miało się wydarzyć coś niesamowitego. Mieliśmy na własnej skórze dowiedzieć się, na czym polegało odkrycie profesora Ciereszki. – Po trzy krople na szklankę wody – zadecydowałem. – Ja pierwszy. Aby przeczytać całą książkę, odwiedź www.legimi.com

Aby przeczytać całą książkę, odwiedź www.legimi.com

Aby przeczytać całą książkę, odwiedź www.legimi.com

Aby przeczytać całą książkę, odwiedź www.legimi.com

Aby przeczytać całą książkę, odwiedź www.legimi.com

Aby przeczytać całą książkę, odwiedź www.legimi.com