Prolog
iemne Wieki… Czy tak nazwane będą te niezwykłe i okrutne
czasy, w których przyszło nam żyć? Zaiste, trudno o bardziej
odpowiednią nazwę! Mrok ogarnął świat, zło rozpleniło się w
ludzkich sercach i umysłach, śmierć i wojny zbierają swe
żniwo… Wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią: Bliskie już
jest nadejście Pana! Bliski jest koniec naszego świata!
Większość swego młodego życia spędziłem nieświadom tego wszystkiego.
Los jednak sprawił, że stanąłem do walki z siłami ciemności. Teraz czuję, jak
osaczają mnie, bezbronnego, ze wszystkich stron. Jakże naiwne okazały się moje
nadzieje, że znajdę gdzieś bezpieczne schronienie! W swej ziemskiej wę-drówce
dotarłem aż tutaj i utknąłem, nie wiedząc, co począć dalej. Czy znajdę w sobie
dość sił, by do końca wypełnić powierzoną mi misję?
Jestem sam… Sir Thomas, mój pan i rycerz, wyprawił mnie z Akki, wrę-
czając na drogę kilka monet oraz swój miecz i pierścień. Jeśli będę żył
skrom-nie, powinno mi to wystarczyć na przetrwanie tego krótkiego czasu,
jaki pozo-stał mi na wykonanie mego zadania. Jakże brakuje mi sir
Thomasa! Był dobrym panem, cierpliwym, choć surowym. Nie brakowało
mi przy nim ni-czego. Praca była ciężka i pełna niebezpieczeństw, czegóż
jednak mogłem się spodziewać? Czyż wyprawa krzyżowa nie jest jedynie
innym rodzajem wojny? Sir Thomas dobrze mnie wyszkolił i – chwalić
Boga! – nie był nadmiernie świątobliwy, jak wielu z jego towarzyszy.
Teraz stoję na rozdrożu… Którą drogę wybrać, którą podążyć?! Wiele już
zniosłem… Złożyłem memu panu obietnicę i nie spocznę, póki nie wypełnię
.
jej do końca. Ale niepewność wkradła się w moje myśli… Czy mam iść dalej
zdradliwą ścieżką, na której nieuchronnie napotkam tych, którzy pragną mej
śmierci? A napotkam ich bez wątpienia, gdyż mam coś, czego pragną ponad
wszystko! Cóż, najwyraźniej takie jest moje przeznaczenie. Wiele się o nim do-
wiedziałem w ciągu ostatnich miesięcy, spędzonych u boku mego pana. Sir
Thomas nie był bowiem zwykłym rycerzem. Mój pan, sir Thomas Leux, nie-
strudzenie służył Bogu jako rycerz zakonu templariuszy. Ja zaś, biedny sierota i
człek niegodny, w skórzanej torbie, której nigdy nie zdejmuję z ramienia,
chronię świętego Graala, najcenniejszą relikwię chrześcijańskiego świata.
Podanie głosi, iż do tego drogocennego naczynia Józef z Arymatei zebrał
krew naszego Pana, Jezusa Chrystusa, umierającego na krzyżu. Wielu, zbyt
wielu wierzy, że krew Zbawiciela nadała mu cudowną moc, nie dziwi zatem, iż
gotowi są oddać życie, by go odnaleźć. Wszak i między templariuszami krąży-ły
pogłoski, że ten, kto posiądzie świętego Graala, stanie się niepokonany, a jego
armie wyjdą zwycięsko z każdej bitwy. Rycerze Zakonu z wielkim odda-niem
strzegli świętego kielicha, trzymając go w ukryciu i dbając, by nie dostał się w
niepowołane ręce. Czy rzeczywiście Kielich ma moc uzdrawiania? Czy jego
potęga jest w stanie zmiażdżyć każdego wroga? Prędzej czy później okaże się,
ile prawdy jest w tych opowieściach. Nie myślę teraz o tym zbyt wiele…
Zastanawiam się jedynie, dlaczego templariusze nie zabierali go ze sobą, gdy
ruszali do boju z wojskami Saladyna. Być może Saraceni mają własną świętą
relikwię, która osłabia moc Kielicha?
Bez względu na to, ile prawdy kryje w sobie legenda, Graal stał się
symbo-lem. A jeśli czegokolwiek nauczyłem się w swym krótkim życiu, to
przede wszystkim tego, iż symbole wywierają na nas ogromny wpływ.
Nieważne, czy są to jasnoczerwone krzyże na płaszczach templariuszy, czy
też prosty, drew-niany krzyż wiszący w kaplicy opactwa. Symbole to potęga!
Potrafią porwać człowieka ku niebu, w zbożnym i szlachetnym celu, a potem
pociągnąć w naj-większe otchłanie piekła i nienawiści. Symbole mogą
wreszcie sprawić, że za-pominamy o najważniejszym – o honorze…
Teraz mam przed sobą jeden cel. Nie zważając na własne
bezpieczeństwo, muszę ocalić drogocenną relikwię. Sir Thomas uważał to za
mój obowiązek, ja – za swoje przekleństwo.
.
Rozdział 1
Opactwo św. Albana, Anglia
Marzec, rok 1191
azywam się Tristan, ale nie jest to imię nadane mi przez rodzi-
ców przy chrzcie świętym, jak nakazuje tradycja i nasza wiara.
Opiece świętego Tristana powierzyli mnie pobożni mnisi z
opactwa świętego Albana, którzy blisko szesnaście lat temu
znaleźli mnie, porzuconego, na schodach u stóp klasztoru.
Mnichem, który jako pierwszy pochylił się nade mną, biednym sierotą, był brat
Tuck, serdeczny i łagodny człowiek, jednakże głuchoniemy od urodzenia, nie
mógł mi zatem, choćby na piśmie, wyjaśnić okoliczności tego zdarzenia. Także
nasz opat, człowiek dostojny i z pozoru surowy, lecz w głębi ducha łagodny jak
baranek, nie był w stanie zaspokoić mej ciekawości. Opowiadał jedynie, że kie-
dy znaleziono mnie owej sierpniowej nocy, miałem co najwyżej kilka dni.
Leżałem na kamiennych schodach, owinięty w przybrudzony, wełniany koc, i
płakałem z głodu. Tej nocy słyszano w okolicy tętent koni, ale… Noc była
ciemna, tutejsi, nieliczni zresztą, mieszkańcy pogrążeni w głębokim śnie, a od
braciszka Tucka – jak już wspomniałem – nie sposób dowiedzieć się niczego…
Wprawdzie opat niezwłocznie posłał dwóch mnichów, by ruszyli w ślad za noc-
nymi przybyszami, jednak niedoświadczeni braciszkowie stracili w lesie trop, a
wraz z nim szansę na rozwikłanie tajemnicy mego pochodzenia.
Czcigodny opat ma jednak pewne podejrzenia. Jest przeświadczony, że za
moim porzuceniem kryje się jakaś ponura tajemnica, a w moich żyłach z pew-
nością płynie szlachetna krew. Bo czy prosty chłop, przygnieciony powinno-
ściami i zmagający się z wrogą przyrodą, pozbyłby się dziecka, które pewnego
dnia stałoby się dla niego wyręką i odwdzięczyło za wykarmienie ciężką pracą
.
na roli? Skąd u przymierającego zwykle głodem wieśniaka konie, których rże-
nie słyszeli braciszkowie owej sierpniowej nocy? Nie, zaiste niemożliwe jest
(przynajmniej zdaniem opata), bym był dzieckiem zwykłego plebejusza! Co
więcej, niepiśmienny chłop nie zostawiłby listu, który bracia znaleźli wsunięty w
fałdy otulającego mnie koca. Na zwiniętym kawałku pergaminu, przewiąza-nym
czerwoną wstążką, napisano: „Bracia, z ciężkim sercem powierzamy wa-szej
opiece to niewinne dziecko. Wielu jest złych a potężnych ludzi, którzy nie
zawahają się przed niczym, widząc w tym chłopcu zagrożenie dla siebie i swo-
jej pozycji. Lepiej zatem będzie, jeśli pozostanie u was, w ukryciu. Otoczony był
miłością – dbajcie, by nigdy o tym nie zapomniał. Z dala będziemy nad nim
czuwać, aż nadejdzie właściwa chwila”.
Najwyraźniej zagrożenie nie było aż tak poważne… Być może moi opie-
kunowie uznali, że wśród braci jestem dostatecznie chroniony. Nie pojawił się
bowiem jak dotąd nikt, kogo interesowałaby moja skromna osoba. Mój los nie
był dla nikogo, pomijając mnie i braci, tematem rozmów czy rozważań. I ani ja,
ani żaden z mnichów nie zauważyliśmy owej szczególnej opieki, którą obiecy-
wał tajemniczy list. Być może – tak czasem myślę – moi rodzice, kimkolwiek są,
nie byli w stanie dotrzymać złożonego szesnaście lat temu przyrzeczenia.
W taki oto sposób opactwo świętego Albana stało się moim domem.
Skromni i pokorni mnisi zawsze okazywali mi dobroć i serdeczność. Ale jak to
cystersi, uważali, że żaden wiek nie jest zbyt wczesny, by poprzez pracę wielbić
Pana. Od najmłodszych więc lat starałem się odwdzięczyć im za strawę i kąt do
spania pracą własnych rąk; owego codziennego trudu nie poczytywałem im
jednak za złe, braciszkowie bowiem pracowali równie ciężko. Każdy dzień roz-
poczynali od śpiewu i modlitwy, poświęcając Panu swój trud, w ciszy i radości
wypełniając swoje obowiązki względem Boga i ludzi. Ramię w ramię pracowa-
łem wraz z nimi. A ziemia odpłacała nam swoimi darami.
Opactwo nie było bogate, jednakże to, co uprawialiśmy we własnym za-
kresie, wystarczało na zaspokojenie naszych skromnych potrzeb. Mieliśmy
dość zboża, owiec i kóz, by nie cierpieć głodu, a w okolicznych lasach było
pod dostatkiem drzewa, które pozwalało przetrwać zimowe chłody. Ogród
dostar-czał nam świeżych warzyw, a na polach dojrzewała pszenica, z której
potem sami wypiekaliśmy chleb. Jeśli czegoś nam brakowało, zawsze któryś
z braci mógł wybrać się do pobliskiej wioski lub – w razie potrzeby – dalej,
do Dover, by tam wymienić zboże na niezbędne towary.
Wiedliśmy bardzo pracowite, a przy tym spokojne i ciche życie. Pracy
miałem dużo, wiele obowiązków spoczywało na mych barkach, jednak moim
głównym i sprawiającym mi najwięcej przyjemności zadaniem była pielęgnacja
.
przyklasztornego ogrodu. Wraz z bratem Tuckiem doglądaliśmy go od wio-
sennych siewów po jesienne zbiory. Mnisi mawiali, że w pracy tej
ważniejsza jest staranność niż pośpiech, miałem więc sporo czasu na
rozmyślania, kiedy monotonnie spulchniałem motyką stwardniałą ziemię.
Ogród położony był w południowej części opactwa, na tyłach klasztoru,
gdzie prawie zawsze docie-rały promienie kapryśnego nieraz, angielskiego
słońca. Kiedy kończyły się wiosenne deszcze, przyjemnie ciepła pogoda
sprzyjała pracy pod gołym nie-bem… i marzeniom.
Opactwo świętego Albana leżało przy trakcie wiodącym do Dover, dzień
drogi na północny zachód od miasta. W owym czasie liczyło trzydziestu braci.
Wzniesiony wiele lat temu klasztor górował nad okolicznymi lasami niczym
drewniany zamek. Budowla była prosta i skromna, cystersi bowiem nie chełpią
się bogactwem i żyją w przeświadczeniu, że służba Panu nie polega na próż-nym
ozdabianiu Jego świątyń. Pomimo swej skromności, było to miejsce wy-godne,
w którym zawsze mogli znaleźć gościnę strudzeni podróżni. Refektarz
– główna sala, w której mnisi zbierali się na modlitwę i posiłki, dzięki
wysokim oknom był jasny i przestronny. Budynki gospodarcze były
schludne i porząd-nie utrzymane, zgodnie zresztą z regułą cystersów, która
mówi, że bałagan roz-prasza myśli, nie pozwalając skupić się na Bogu.
Przez szesnaście lat pobytu w opactwie nie oddalałem się od niego na wię-
cej niż kilka mil. Wyjątkiem była podróż do Dover, którą trzy lata wcześniej
odbyłem w towarzystwie mnichów. Tym bardziej łaknąłem nowin, tym chęt-niej
słuchałem historii, którymi raczyli nas podróżni, zmierzający do Dover i dalej, w
sobie tylko znane strony. Z zapartym tchem chłonąłem opowieści, które
rozpalały moją młodzieńczą wyobraźnię i malowały pod powiekami barwne
obrazy z innego świata. Opowieści o egzotycznych krainach, wielkich i
krwawych bitwach, fantastycznych przygodach i niezwykłych cudach, które
były widomym znakiem boskiej ingerencji. Słuchałem… i budziło się we mnie
dziwne i niepokojące pragnienie, by opuścić wreszcie nasze stare opactwo i na
własne oczy obejrzeć wszystkie te wspaniałości.
Jednak ostatnimi czasy głównym tematem rozmów, toczonych wieczora-mi
w gościnnych murach opactwa, były wydarzenia rozgrywające się z dala od
bezpiecznej ziemi angielskiej, w bajkowych krainach Wschodu… Szykowała się
kolejna wyprawa krzyżowa! Zaledwie cztery lata minęły od klęski pod
Hittin, upadku Jerozolimy i rozpaczliwego apelu krzyżowców do chrześcijań-
skiego świata o ratowanie świętej ziemi, po której niegdyś chodził nasz Pan,
Jezus Chrystus, a którą ponownie zalały zastępy niewiernych. Nasz król Ry-
szard, nazywany przez niektórych Ryszardem Lwie Serce, swego czasu złożył
.
śluby krzyżowe i teraz pragnął wypełnić owe święte zobowiązania. Na razie
jednak wydarzenia nie układały się po jego myśli. Dwa lata wcześniej zmarł
stary król Henryk i większość tego czasu Ryszard spędził z dala od kraju,
uczestnicząc w kolejnych wojnach i zajmując się reorganizacją królestwa.
Na-zywano go Lwie Serce, był bowiem nieustraszonym wojownikiem,
dzielnym i walecznym. Przy tym odznaczał się miłym obejściem i przyjemną
powierz-chownością. Obecnie nade wszystko zdecydowany był dopełnić
ślubów i prze-gnać Saladyna i Saracenów z Ziemi Świętej.
Saladyn, sułtan Egiptu, ambitny i niezwyciężony jak dotąd wódz, sta-
wiał Ryszardowi zacięty opór. Mówiono, iż był równie wielkim wojowni-
kiem co Ryszard, opętanym pragnieniem wypędzenia chrześcijan z Ziemi
Świętej. Nawet ci, którzy wierzyli, że w tej wojnie Bóg jest po naszej stro-
nie, przyznawali, iż pokonanie Saladyna nie będzie łatwe. Mnisi wsłuchiwali
się w wieści ze Wschodu ze szczególną uwagą. Coraz większa potęga Sala-
dyna była dla nich widomym znakiem rychłego końca świata i ponownego
nadejścia Pana.
O takich właśnie sprawach rozmyślałem pewnego pięknego,
słonecznego popołudnia, pracując w ogrodzie u boku brata Tucka. Był to
duży i krzepki mężczyzna o szlachetnym sercu. Nie mówił, za to wydawał z
siebie miękkie, melodyjne pomruki, które nadawały rytm jego ruchom. Z
wiadomych wzglę-dów nie zwrócił uwagi na odgłosy, które natychmiast
wzbudziły moją cieka-wość. Konie! Jeźdźcy! Tętent końskich kopyt
uderzających o twardą ziemię, zmieszany z łoskotem kolczug i mieczy,
stawał się coraz wyraźniejszy, aż w końcu w bramie ukazał się cały oddział.
Rycerze, którzy w zwartej kolumnie zajechali na klasztorny dziedziniec,
mieli na sobie wspaniałe, białe opończe z czerwonym krzyżem na piersiach.
Wojujący mnisi! Ubodzy Rycerze Chrystusa i Świątyni Salomona,
powszech-nie znani jako templariusze, przybyli do naszego opactwa.
.
Rozdział 2
eźdźcy z wolna przemierzyli dziedziniec i zatrzymali się u wrót
świątyni, w cieniu rozłożystych drzew okalających mury klasz-
toru. Wszyscy byli w pełnym rynsztunku, a ich kolczugi lśniły
dumnie w promieniach słońca. Przerwałem pracę. Wsparty na
motyce, zachłannie przypatrywałem się przybyszom, których
znałem dotąd jedynie z opowieści przygodnych podróżnych. Opowieści,
brzmiących niekiedy zbyt fantastycznie, by można było w nie wierzyć. Teraz,
gdy opadły tumany kurzu wzbijane kopytami wierzchowców, ujrzałem ich w
całej okazałości. Wyglądali na prawdziwych wojowników! Pierwsze, co rzu-ciło
mi się w oczy, to sławne w świecie opończe templariuszy: białe z czerwo-nym
krzyżem, okrywające znużonych rycerzy i spływające aż na zady koni. Spod
płaszczy błyskały metalicznie kolczugi i naramienniki. Potem dowie-działem
się, że zbroję, tunikę i resztę odzienia mnisi otrzymywali z chwilą wstąpienia do
zakonu. Ich nogi osłonięte były żelaznymi nogawicami. Każdy z rycerzy nosił
hełm, a do boku miał przypasany długi, obosieczny miecz. Nie-którzy
dodatkowo uzbrojeni byli w puginały lub inne, nieznane mi z nazwy noże.
Zaiste, prawdziwi rycerze Chrystusa!
Na dziedzińcu zapanował ruch. Nic dziwnego – pojawienie się obcych za-
wsze wzbudzało w braciszkach ciekawość, cóż dopiero, gdy byli to tak niezwy-
kli i dostojni goście, a w dodatku bracia zakonni. Któż to wie, dokąd los ich
prowadzi? Jakie wieści przywożą? Cystersi, na równi z innymi, choć skromni i
bogobojni, nie byli wolni od zwykłej ludzkiej ciekawości, jakże naturalnej w
tym odosobnionym i odciętym od światowych trosk miejscu. Rycerze, nie
.
zważając na to, niewielkie bądź co bądź poruszenie, w milczeniu i nieruchomo
tkwili w siodłach, jakby na coś lub kogoś czekali. Klepnąłem w ramię brata
Tucka – dopiero teraz, dzięki mnie, zauważył, co rozgrywa się na dziedzińcu.
Po dłuższej chwili na schodach kościoła pojawił się opat. Widać któryś z
braci zdążył go powiadomić o gościach.
– Witajcie, rycerze Pana – powiedział.
Dopiero wtedy jeden z rycerzy zsiadł z konia. Zdjął hełm i skłoniwszy
krótko głowę, pozdrowił opata.
– Dziękujemy, czcigodny ojcze.
Miał dziwny głos, piskliwy i wysoki. Nie pasował do żołnierza, nawet
jeśli tym żołnierzem był mnich. Moim zdaniem, ów rycerz w ogóle nie
wyglądał na templariusza. Wprawdzie postawę miał szlachetną: był wysoki i
szczupły, a jego rangę z pewnością podnosił płaszcz zdobiony złotą nicią.
Ale zarost na jego obliczu, szczególnie w porównaniu z gęstymi brodami
jego towarzyszy, wydawał się bardzo rzadki. W dodatku miał nienaturalnie
wyostrzone rysy twarzy, jak gdyby zbyt ciasny hełm ściągał mu skórę twarzy
na boki i zmuszał do ciągłego grymasu. Na tunice naszyte miał insygnia
komandora, co oznacza-ło, że sprawuje dowództwo nad oddziałem.
– Jestem sir Hugh Monfort. Przeznaczenie i rozkazy wiodą nas do Dover, a
potem, jeśli łaskawy Bóg pozwoli, do Ziemi Świętej. – Zamilkł na chwilę, po
czym wskazał za siebie, na rycerza, który zsiadł w tym czasie z konia i stanął
obok: – To sir Thomas Leux, mój zastępca. – Rycerz skłonił głowę. – Przebyli-
śmy dzisiaj długą drogę, ojcze. Bylibyśmy wdzięczni za gościnę, bo
utrudzeni jesteśmy okrutnie.
– Nasze opactwo stoi przed wami otworem – łaskawie odpowiedział opat.
– Dużo nie możemy wam zaoferować, bo ubodzy z nas mnisi, choć bogaci
duchem. Chętnie jednak podzielimy się tym, co mamy. Polecę kilku braciom, by
pomogli wam przy koniach, a potem zapraszam na wspólną wieczerzę.
Sir Hugh odwrócił się i wydał rozkaz, by rycerze zsiedli z koni.
Zmęczeni jeźdźcy z ulgą stanęli na twardej ziemi. Zdawać się mogło, że z
wielką przyjem-nością uczynili pierwsze kilka kroków, by rozruszać obolałe
po długiej jeździe mięśnie.
– Tristan! – usłyszałem głos opata.
Rzuciłem motykę i pognałem na dziedziniec.
– Tak, ojcze?
– Przygotuj w stajni miejsce dla koni naszych dostojnych gości. Potem
wróć tutaj i pomóż rycerzom spętać resztę wierzchowców. Pamiętaj, nie
szczędź im owsa i siana – dodał.
.
– Tak, ojcze – odpowiedziałem.
Pierwszy zareagował sir Thomas, który stał najbliżej i słyszał moją rozmo-
wę z opatem. Postąpił krok w moją stronę, nadal trzymając cugle w dłoni. Zdjął
już hełm, więc zanim skromnie spuściłem oczy, zdążyłem mu się przyjrzeć. Był
postawnym mężczyzną – przerastał mnie przynajmniej o głowę. Miał brązowe
włosy o rudawym odcieniu. Biło z niego doświadczenie wielu lat znojnych walk
w obronie Grobu Pańskiego. Chociaż jego twarz pokryta była kurzem, mogłem
dostrzec długą bliznę na policzku, biegnącą od prawego oka w dół, gdzie niknęła
w gęstwinie brody. Spojrzałem ukradkiem na jego długi, ciężki miecz wiszący u
pasa. Uśmiechnął się tylko lekko.
– Prowadź, chłopcze – rzucił.
Ruszyliśmy przez dziedziniec. Sir Hugh pozostał z tyłu, rozmawiając z
opatem, a pozostali rycerze rozeszli się po dziedzińcu i wdali w pogawędkę z
ożywionymi niecodzienną wizytą mnichami. I tak musieli zaczekać, aż
wrócę z powrozem. Ja natomiast poprowadziłem sir Thomasa poza budynek
klasztoru. Tam, na tyłach opactwa, znajdowały się pomieszczenia gospodar-
cze, między innymi mała stajnia, w której trzymaliśmy dwa konie pociągo-
we, dwie mleczne krowy i kilka kóz. Opieka nad tymi zwierzętami należała
do mnie – był to kolejny z moich licznych obowiązków, z którego starałem
się wywiązywać w chwilach wolnych od prac w ogrodzie. Wspominałem już
chyba, że wiele prac gospodarczych w opactwie spoczywało na moich
barkach…
– Jestem sir Thomas Leux – usłyszałem zza pleców.
Zatrzymałem się i odwróciłem, by mu się skłonić, ale machnął tylko
ręką. Rycerz to pan, nobilis, ktoś posiadający tytuł szlachecki, więc oddanie
mu po-kłonu było moją powinnością.
– Daruj sobie pokłony, chłopcze. W obecnych czasach nie
przestrzegamy podobnych formalności – powiedział. – Jesteś Tristan, tak?
– Tak, panie – odrzekłem, z przyzwyczajenia chyląc głowę.
Dopiero teraz spostrzegłem, że tunika sir Thomasa była nieco
postrzępio-na, a buty oblepione kurzem i błotem. Kolczugę w kilku
miejscach pokrywał rdzawy nalot. Rękojeść miecza wiszącego u pasa lśniła
jednak w słońcu nie-zmąconym blaskiem.
– Nie wydajesz się zbyt młody na brata? – zagadnął po chwili.
– Nie złożyłem jeszcze ślubów, panie – odparłem. – Jestem sierotą.
Bracia wychowują mnie od niemowlęcia.
– Hmm… Wyrosłeś na krzepkiego młodzieńca, nie ma co. Najwyraźniej
braciszkowie dobrze cię odchowali.
.
Nie wiedziałem, czy przypadkiem ze mnie nie kpi. Ale dotarliśmy aku-
rat do stajni i przestałem się zajmować płochymi myślami. Pchnąłem drzwi,
odebrałem z jego rąk cugle i zaprowadziłem konia do jednej z pustych
przegród.
– Czy dbanie o stajnię należy do twoich obowiązków? – zapytał sir
Thomas.
– Tak, panie – przytaknąłem. – Ale to nie wszystko. Pracuję też w ogro-
dzie, pomagam w kuchni przy przygotowaniu porannych i wieczornych posił-
ków, a raz w tygodniu zbieram w lesie drewno na opał. Palimy nim w piecu ku-
chennym, a zimą także w kominkach. Pomagam także przy żniwach. Oprócz
tego, jeśli wypada jakaś dodatkowa praca, to zwykle opat mnie ją powierza.
Chyba nieco dumy (dziecinnej, jak pomyślałem później) zabrzmiało w
moim głosie, bo sir Thomas spojrzał na mnie z uśmiechem.
– Imponująca lista obowiązków. Jesteś pewien, że niczego nie przeoczy-
łeś? – zapytał z rozbawieniem.
– Nie, panie. Jestem całkowicie pewien, że wymieniłem wszystko –
bąknąłem cicho, zawstydzony, że zbytnio się rozgadałem. Głupiec ze mnie!
Toż to śmiałość – zawracać głowę swoimi nudnymi, codziennymi obowiąz-
kami człowiekowi bywałemu w świecie, który nieraz stawał twarzą w twarz
z prawdziwym niebezpieczeństwem. Lecz sir Thomas nie wydawał się być
bardzo znudzony.
– No cóż – powiedział, rozglądając się dokoła – jeśli chodzi o stajnię,
wy-daje się, że braciszkowie dokonali właściwego wyboru. To
prawdopodobnie najporządniejsza i najczystsza stajnia, jaką kiedykolwiek
widziałem – dodał z uśmiechem.
Bez słowa zająłem się rozkulbaczaniem konia. Zdjąłem siodło i
ułożyłem je na belce przy przegrodzie. Potem ściągnąłem z wierzchowca
derkę, przy okazji poklepując go delikatnie po zadzie. – Piękny koń –
pomyślałem. Wsy-pałem siano do żłobu i napełniłem koryto świeżą wodą.
Teraz koń miał już wszystko, co potrzeba.
– Tymczasem muszę pomóc innym. Kiedy się jednak z tym uporam,
oporządzę twego konia, panie.
Wydawało mi się, że na zmęczonej twarzy sir Thomasa pojawił się
wyraz wdzięczności.
– Nie kłopocz się, chłopcze – powiedział.
– To żaden kłopot, panie. Widzę, że podróżujesz bez giermków, więc po-
moc z pewnością ci się przyda. Poza tym, opat wyraźnie powiedział, że
okazy-wanie wszelkiej pomocy krzyżowcom jest naszym obowiązkiem.
.
– Naprawdę? – sir Thomas uniósł brwi w udawanym zdziwieniu. –
Niech zatem będzie! Przyjmuję twą uprzejmą propozycję, młodzieńcze.
Skierowaliśmy się do wrót stajni. Zastanawiałem się, jak jeszcze mógłbym
pomóc sir Thomasowi. Chciałem stać się jeszcze bardziej przydatny temu
wspaniałemu człowiekowi, który okazał mi tyle uprzejmości i zrozumienia.
– Pozwól, panie, że wskażę ci miejsce na nocleg – tylko to przyszło mi
do głowy.
Po drodze zdjąłem ze ściany powróz i przerzuciłem go przez ramię. Drzwi
do stajni były zamknięte. Widać wiatr wzmógł się na tyle, że zatrzasnęły się za
nami. Kiedy pchnąłem wrota, silny poryw cisnął nimi o ścianę z taką mocą, że
omal nie wypadły z zawiasów. Rozległ się straszliwy łoskot. Z przerażeniem
dostrzegłem przed stajnią sir Hugh, który bezskutecznie usiłował opanować
swojego wierzchowca, najwyraźniej spłoszonego niespodziewanym hałasem.
Koń wierzgał, parskał… Nagle stanął dęba i głośno zarżał.
– Spokój! No… spokojnie! – zawołał sir Hugh. Chwycił mocniej cugle
uderzył nimi wierzgającego konia. Na nic się to jednak nie zdało. Rumak po-
nownie stanął dęba, niebezpiecznie przebierając przednimi nogami, a potem
gwałtownie odskoczył w bok. Monfort stracił równowagę, wypuścił cugle z ręki
i… upadł na ziemię. Zdenerwowane zwierzę jeszcze raz stanęło dęba, a
opadając, uderzyło nogami w drewniane ogrodzenie. Belka złamała się jak suchy
patyk. Z niewielkiej rany na nodze konia zaczęła sączyć się krew.
Sir Hugh leżał na ziemi jak kłoda. Zareagowałem odruchowo. Kiedy
ogier pochylił na moment głowę, podskoczyłem do niego, objąłem za szyję i
mocno ścisnąłem. Zbliżyłem wargi do jego ucha i zacząłem szeptać
uspokajająco, nie zwalniając uścisku, cały czas próbował się bowiem
wyrwać i odskoczyć. Po chwili jednak najwyraźniej się poddał. Przestał się
szamotać, ostrożnie oparł zranioną nogę o ziemię i znieruchomiał. Na koniec
zarżał cicho, wyraźnie już spokojniejszy.
Puściłem delikatnie szyję konia i złapałem cugle. Dopiero teraz rozejrza-
łem się wokoło. Sir Thomas stał w drzwiach stajni i uśmiechał się z uznaniem.
– Brawo, chłopcze – powiedział.
– Brawo?! Brawo?! – krzyknął wściekle sir Hugh. Zdołał już pozbierać
się z ziemi i stanąć na nogi. – Ten idiota przez swoją nieuwagę okulawił mi
konia i prawie mnie zabił! A ty mu gratulujesz?!
Zabolały mnie jego niesprawiedliwe słowa. Sir Thomas obrzucił go
gniew-nym spojrzeniem, ale nic nie powiedział.
– Ty głupcze! – sir Hugh ruszył w moim kierunku. – Ty bałwanie! Ten ogier
kosztował Zakon trzydzieści sztuk złota. Trzydzieści! A teraz jest do niczego!
.
Sapał ciężko. Najwyraźniej wstyd spowodowany upadkiem potęgował
jego gniew i żądzę zemsty.
– To tylko drobne rozcięcie, panie. Nie sądzę, by koń przez to okulał.
Brat Tuck ma wiele…
Sir Hugh stanął przede mną. Dyszał głośno i wolno naciągał na rękę
żela-zną rękawicę. Powoli docierało do mnie, co zaraz nastąpi…
– Jak śmiesz?! – wycedził przez zaciśnięte zęby, podchodząc jeszcze o krok.
Chciałem się cofnąć, ale drugą ręką złapał mocno za przód mojej ko-szuli. Może
udałoby mi się jakoś wyrwać, nie chciałem jednak wypuścić z rąk cugli,
obawiając się, że ogier znowu zacznie wierzgać. Wtuliłem głowę w ra-miona i
zamknąłem oczy. Pomyślałem, że przynajmniej spróbuję zrobić unik.
Usłyszałem, jak sir Hugh wciąga głęboko powietrze, unosząc pięść uzbrojoną w
żelazną rękawicę. Wiedziałem, że za chwilę poczuję okropny ból…
.
Rozdział 3
jednak nie poczułem.
– Stój! – usłyszałem nad sobą zdecydowany głos. Podniosłem
głowę i nieśmiało rozchyliłem powieki. Sir Hugh z dziwnie wy-
krzywioną twarzą stał tuż przede mną, ale jego podniesiona do
ciosu ręka zawisła nieruchomo w powietrzu, powstrzymana
żelaznym uchwytem sir Thomasa. Na próżno starał się ją wyrwać; szarpał
się tylko wściekle, nie był jednak w stanie pokonać przewyższającego go
najwy-raźniej siłą rycerza.
– Puść mnie! – parsknął w końcu. Grymas na jego twarzy mówił, że każ-da
próba uwolnienia się z uścisku sir Thomasa okupiona była coraz większym
bólem. Głos drżał mu z wściekłości i upokorzenia. Piskliwie zawołał: – Żądam,
byś natychmiast mnie puścił! Jak śmiesz obrażać komandora?!
– Komandora?… – sir Thomas zawiesił głos. – Czy bycie dowódcą daje
ci prawo do znęcania się nad niewinnym chłopcem?
– Ten smarkacz okaleczył mojego bezcennego ogiera!
Upłynęła długa chwila. Zapadło ciężkie milczenie… Słychać było tylko
chrapliwy oddech sir Hugh. W końcu, powoli sir Thomas uwolnił jego rękę.
Prawie niezauważalnie przesunął się tak, że stanął pomiędzy nami. Nie
wiedziałem, co robić. Wszystko stało się tak szybko! Powoli zacząłem sobie
uświadamiać, że znalazłem się w centrum sporu, który niewiele miał ze mną
wspólnego.
– Sir Hugh, pozwól mi proszę zająć się twoim koniem. Jestem pewien, że…
– sir Thomas odwrócił się w moją stronę i pokręcił przecząco głową. Od
.
razu zrozumiałem, że popełniłem błąd. Zamilkłem, żałując, że w ogóle się
odezwałem.
– Odsuń się! To rozkaz! Inaczej oskarżę cię przed kapitułą o nieposłuszeń-
stwo! – sir Hugh był naprawdę wściekły. Z kącików ust ciekła mu ślina. Miałem
wrażenie, że jeszcze chwila, a wyciągnie miecz i rzuci się na sir Thomasa.
– Uczyń to! Taaak, uczyń! Ja natomiast wystąpię z oskarżeniem o postępo-
wanie niezgodne z regułą naszego zakonu. Pomyśl, człowieku! Gdybyś dostał
się pod kopyta ogiera, niechybnie byś zginął albo przynajmniej odniósł po-
ważne rany. Chłopak prawdopodobnie ocalił ci życie! A co do konia – jego rana
nie wydaje się poważna. U mnichów z pewnością znajdą się odpowiednie maści
i bandaże. Lepiej się więc opanuj i… pożegnaj z nami – sir Thomas prze-mawiał
spokojnym, miarowym głosem.
Twarz komandora spurpurowiała. Jastrzębie rysy jego twarzy
stwardniały, a żyły na szyi i czole nabrzmiały wściekłością. Nie
przypuszczałem, by zmie-nił zdanie i zrezygnował z zemsty. Mój obrońca
widział to jeszcze wyraźniej niż ja.
– Sir Hugh, ostrzegam cię. Jeśli skrzywdzisz tego chłopca, zawlokę cię
przed oblicze samego mistrza zakonu!
– Nie ośmielisz się! – warknął sir Hugh, ale ton jego głosu wyraźnie się
zmienił. Zaczęła w nim pobrzmiewać nuta niepewności.
– Przekonajmy się – powiedział cicho sir Thomas.
Monfort w milczeniu przetrawiał słowa zastępcy. Przestąpił z nogi na
nogę, rzucając za siebie ukradkowe spojrzenie. Dopiero teraz zauważyłem,
że nie jesteśmy sami – z tyłu, w pewnym oddaleniu od nas, zebrała się
grupka rycerzy i naszych braci z opatem na czele, obserwując w napięciu
rozwój wydarzeń. Brat Rupert trzymał za ramię brata Tucka, który wyrywał
się, chcąc ruszyć mi na pomoc. Dałem mu znak ręką, by pozostał na miejscu.
Spojrza-łem na sir Hugh – obecność świadków ostudziła jego zapędy. Jakby
zapadł się w sobie.
Ponownie przeniósł wzrok na sir Thomasa. W oczach nadal płonęła mu
czysta nienawiść. Na moim obrońcy nie wywarło to jednak większego
wraże-nia, stał bowiem nieporuszony, spokojnie czekając na następny ruch
sir Hugh.
– Pewnego dnia… Ostrzegam cię, sir Thomasie, pewnego dnia… – nie
dokończył, pozwalając, by jego słowa zawisły złowieszczo w powietrzu. Od-
wrócił się na pięcie i ruszył w stronę opactwa. – Zadbaj, by ten zuchwalec
zajął się moim koniem – rzucił jeszcze przez ramię. Opat wolno ruszył za
nim i po chwili obaj zniknęli nam z oczu.
.
– Panie, przykro mi, że zraniłem konia komandora – wydusiłem z siebie
przez zaciśnięte gardło, jeszcze drżąc ze strachu.
Sir Thomas odwrócił się i poklepał wierzchowca po szyi.
– Nie przejmuj się, Tristanie. Wiele hałasu o nic. Nie było w tym żadnej
twojej winy. Konie płoszą się i tyle, a sir Hugh ma paskudny charakter. Nie
myślmy już o tym. Będzie jednak lepiej, jeśli zajmiesz się teraz jego ogierem.
– Panie, nie chciałbym, abyś miał przeze mnie kłopoty. Wyjaśnię
opatowi… Templariusz uniósł dłoń, nakazując mi milczenie.
– Nie zrobiłeś nic złego. Sir Hugh jest komandorem, to prawda, jednak to ja
dowodzę oddziałem. Kiepski z niego dowódca. I doskonale wie, że nie cie-szy
się wśród rycerzy szacunkiem. Owszem, ma potężnych przyjaciół, wysoko
postawionych w Zakonie i na królewskim dworze. Dzięki nim otrzymał god-
ność komandora. Ale i ja mam swoich… – uśmiechnął się. – Nie martw się, nie
będę miał żadnych kłopotów! Nie zawracaj sobie już tym głowy, jasne?
Nie byłem pewny, czy to prawda, ale słowa te wlały nieco otuchy w moje
skołatane serce. Zaprowadziłem ogiera do stajni i uwiązałem w zagrodzie, tuż
obok konia sir Thomasa. Nadal był trochę spłoszony, ale kiedy go napoiłem
nakarmiłem, wreszcie się uspokoił. Chwilę później do stajni wpadł zdyszany
brat Tuck. Ujął w swoje ogromne dłonie moją głowę i zaczął mi się badawczo
przyglądać, jak gdyby chciał przekonać się na własne oczy, czy nie poniosłem
żadnego uszczerbku na ciele. Wzruszony tą troską zapewniłem go, że nic mi nie
jest. Pokazałem mu za to ranę na nodze konia. Przyjrzał się jej uważnie, po czym
podszedł do półki biegnącej wzdłuż ściany stajni i sięgnął po jeden ze stojących
tam glinianych słoi. Wewnątrz znajdowała się jakaś mazista substan-cja. Brat
Tuck był specjalistą od medykamentów, które własnoręcznie produ-kował z ziół,
korzonków i różnych roślin rosnących w lasach wokół opactwa lub uprawianych
przez niego w przyklasztornym ogrodzie. Nabrałem sporą garść mazi i,
postępując dokładnie według jego wskazówek, nałożyłem na skaleczenie. Kiedy
maść wyschła, obwinąłem nogę konia kawałkiem czystej szmatki. Potem
zająłem się resztą koni.
Kiedy wszystkie konie były już oporządzone – nakarmione i napojone, sir
Thomas udał się do opactwa, ja zaś przyłączyłem się do pozostałych rycerzy.
Pomogłem im zająć się tymi wierzchowcami, dla których zabrakło miejsca w
stajni. Pracy było dużo i szybko upłynął mi czas do popołudniowej modlitwy.
Wraz z zachodem słońca odezwał się dzwon wzywający na wieczorny posiłek.
W refektarzu zajmowałem zwykle miejsce na końcu długiego stołu. Tak
uczyniłem i teraz. Zazwyczaj posiłek upływał nam w ciszy i skupieniu, tym ra-
zem jednak w sali panował gwar. Ustawiono dodatkowe stoły i ławy, by pomie-
.
ścić naszych znamienitych gości. Sir Hugh zajął, zgodnie ze swą rangą, hono-
rowe miejsce przy opacie. Przez krótką chwilę nasze spojrzenia zetknęły się.
Nienawiść, którą wcześniej dostrzegłem w jego oczach, zdawała się być teraz
jeszcze silniejsza. Szybko odwróciłem wzrok. Pochyliłem się nad miską, obie-
cując sobie w duchu, że nie będę się więcej rozglądał. Byle tylko nie natknąć się
znowu na to spojrzenie! Zacząłem jeść. Nagle ktoś stanął obok mnie. Odwró-
ciłem się i ujrzałem sir Thomasa, trzymającego w rękach swoją miskę i kubek.
– Mogę się przysiąść, Tristanie? – spytał.
– Panie!… Ależ oczywiście! Nie musisz prosić o pozwolenie! – ze
zdumie-niem patrzyłem, jak siada naprzeciw mnie, po drugiej stronie stołu.
– Muszę przyznać, chłopcze, że udowodniłeś dziś, iż zręczny z ciebie
młodzian. Potrafisz szybko myśleć i doskonale radzisz sobie w trudnych sy-
tuacjach – zagaił rozmowę.
– Dziękuję, panie. – Zarumieniłem się lekko, nie nawykłem bowiem do
komplementów. Wprawdzie bracia okazywali mi serdeczność, nie byli
jednak skorzy do pochwał.
– Zastanawiałem się, kiedy zamierzasz złożyć śluby.
– Śluby? – zdziwiłem się. – Ach nie, panie! Nie zamierzam wstępować
do zakonu!
– Doprawdy? Ciekawe… Jakie masz zatem plany, Tristanie? Musisz
mieć… Ile? Pewnie prawie szesnaście lat? Jeśli więc nie interesuje cię mnisi
ha-bit, co zamierzasz robić w życiu?
Dociekliwość sir Thomasa zaintrygowała mnie. W ciągu minuty zadał tyle
pytań! I jak udało mu się tak łatwo odgadnąć mój wiek? Dlaczego tak bardzo
interesował się moją przyszłością? Wszystkie te myśli kłębiły się w mojej gło-
wie, gdy łyżka za łyżką, na pozór spokojnie, pochłaniałem swój posiłek.
– Cóż, myślałem czasem o tym… Szczerze mówiąc, pociągają mnie po-
dróże. Chciałbym poznać świat, inny niż ten, w którym żyłem do tej pory. Nie
wiem jeszcze dokładnie, jak to zrobię, ale… – W końcu nie wytrzymałem i za-
pytałem wprost: – Wybacz, panie, ale dlaczego o to pytasz?
– Po prostu jestem ciekaw – wzruszył ramionami. – Podróże, powia-
dasz… Doskonale cię rozumiem. I ja, kiedy byłem w twoim wieku, chciałem
zobaczyć kawał świata. Będziesz jednak musiał się jakoś utrzymać. Chyba
wiesz, o czym mówię? Musisz mieć jakieś zajęcie.
– Wiem, panie.
– No cóż, gdybyś chciał, być może mógłbym ci pomóc. Jak zapewne
wiesz, jutro rano ruszamy do Dover, gdzie mamy dołączyć do reszty
chorągwi. Potem ruszamy do Outremer.
.
– Outremer, panie? – spytałem zaciekawiony. Nigdy wcześniej nie słysza-
łem tej nazwy.
– Tak, Outremer… – jego zamglony wzrok powędrował gdzieś ponad
moją głową, jakby oczami duszy oglądał właśnie sobie tylko znane obrazy.
– My, templariusze, nazywamy tak Ziemię Świętą. Outremer oznacza Zamo-
rze. Zastanawiam się więc, chłopcze – tu znów spojrzał na mnie – czy nie
miał-byś przypadkiem ochoty udać się tam wraz ze mną, jako mój giermek?
Na początku znaczenie tych słów do mnie nie dotarło. Musiałem głupio
wyglądać, gapiąc się na niego z rozdziawionymi ustami. Zdumienie odebrało
mi mowę. W jednej chwili na wyciągnięcie ręki miałem to wszystko, o czym
w głębi ducha od dawna marzyłem. Ten oto rycerz, którego dziś spotkałem
pierwszy raz w życiu, zupełnie obcy człowiek, zaproponował mi coś, co z
tru-dem mieściło się w mojej biednej głowie: życie poza opactwem.
– Wybacz, panie… Czy… Czy mógłbyś powtórzyć? Co takiego? –
bełko-tałem.
Sir Thomas roześmiał się serdecznie.
– Myślę, że doskonale mnie słyszałeś, chłopcze. Nie dostrzegłem u
ciebie jak dotąd żadnych oznak głuchoty. Jak zatem będzie? – W oczach
igrały mu iskierki, kiedy z rozbawieniem patrzył, jak na mojej twarzy radość
walczy o pierwszeństwo ze zdumieniem i niedowierzaniem.
Spojrzałem wzdłuż stołu. Na pozór wszystko wyglądało jak zwykle, nad
ławami pobrzmiewał szmer rozmów i cichy stukot drewnianych łyżek o
brzeg misek. Owszem, klasztorny spokój zakłóciło przybycie templariuszy,
ale nie pierwszy raz gościliśmy przecież podróżnych w murach opactwa. Cóż
więc się zmieniło? Oto niewinna propozycja sir Thomasa otwierała przede
mną no-wy, nieznany mi świat, nieograniczone możliwości… Czy to
przeznaczenie upomniało się o mnie i za pośrednictwem tego oto rycerza
postanowiło wy-wrócić mój uporządkowany świat do góry nogami? Czułem
się, jakbym śnił… Dostrzegłem sir Hugh, przyglądającego się nam uważnie.
Na jego twarzy ma-lowało się wytężone skupienie, jak gdyby chciał
odgadnąć, o czym rozma-wiamy.
Wróciłem spojrzeniem do sir Thomasa.
– Dziękuję, panie. To bardzo hojna propozycja. Nie mogę jednak
opuścić opactwa.
– Dlaczego? – zdziwił się. – Rozmawiałem już o tym z opatem. Wyraził
zgodę na twój wyjazd, jeśli oczywiście podejmiesz taką decyzję. Wiele się o to-
bie dowiedziałem, młodzieńcze. Skoro nie chcesz wstąpić do zakonu, wkrótce
będziesz musiał opuścić to miejsce, tak czy owak. Czy nie byłoby wspaniale
.
zrobić to jako giermek templariusza? Będziesz podróżował, zobaczysz kawałek
świata, służąc przy tym słusznej sprawie. Niewielu nadarza się taka okazja – sir
Thomas w najlepsze pałaszował gulasz z chlebem, nawet na mnie nie patrząc.
– Przykro mi, panie. Moje obowiązki… W ogrodzie jest tyle pracy i…
– Poza tym, pora jest doskonała – kontynuował templariusz. – Pilnie po-
trzebuję giermka. Poprzedni odszedł z Zakonu, gdy dowiedział się, że
choroba zmogła jego ojca. Puściłem go… Doprawdy, zgadzając się, oddasz
mi wielką przysługę.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Miałbym tak po prostu porzucić jedy-
ne życie, jakie znałem?
– Nie będzie łatwo – mówił dalej. – Zajęcie jest ciężkie i niebezpieczne.
Ruszamy na wojnę, chłopcze, musisz być tego świadom. Zadbam jednak o
twoje wyszkolenie. Nauczę cię wszystkiego, co sam wiem o sztuce walki.
Jeśli więc szukasz wspaniałych przygód, Tristanie, lepszej okazji nie znaj-
dziesz.
Bracia często mi powtarzali, że Bóg działa w sobie tylko wiadomy, niepo-
jęty dla nas sposób. Jego Boska Obecność wyraża się w tym, że daje nam to,
czego potrzebujemy, dokładnie wtedy, kiedy potrzebujemy tego najbardziej.
Czyżby to Bóg zesłał sir Thomasa do opactwa właśnie teraz? Czy daje mi znak,
że nadszedł czas, bym odmienił swój los?
Spojrzałem w szczerą, serdeczną twarz sir Thomasa. Uśmiechał się lekko.
W tym momencie zrozumiałem, że zyskałem w nim przyjaciela na całe życie.
Zrobiło mi się lekko na duszy. Rozejrzałem się po refektarzu… Znów napotka-
łem świdrujący wzrok sir Hugh i zobaczyłem nienawiść bijącą z jego twarzy.
Wtedy, jak grom z jasnego nieba spadła na mnie świadomość, że oprócz przy-
jaciela zyskałem jednocześnie… śmiertelnego wroga.
.
Rozdział 4
ie dane mi było długo pozostać w błogim stanie rozmarzenia i
niedowierzania. Po wieczerzy wszystko wróciło do normy.
Swoje wieczorne obowiązki rozpocząłem od zmywania w
kuchni. Chciałem uporać się z tym jak najszybciej, obieca-łem
przecież sir Thomasowi, że zajmę się jego koniem. W żad-
nym razie nie chciałem go zawieść! Pracowicie zmywałem więc naczynia,
sta-rając się nie okazywać niecierpliwości. Kuchnią w opactwie świętego
Albana zajmował się brat Rupert. Pochodził z Francji i – jak na Francuza
przystało – był wyśmienitym kucharzem. Jednocześnie był drugą, zaraz po
bracie Tucku osobą, która zawsze okazywała mi serdeczność i troskę.
Staliśmy w kuchni, zgarniając do kubła resztki po wieczornym posiłku,
którymi karmione były później świnie i kozy. W opactwie nic nie mogło się
zmarnować.
Brat Rupert co chwila zerkał na mnie z ciekawością.
– Czy chciałbyś mi o czymś powiedzieć, Tristanie? – spytał w końcu.
Jego słowa mnie nie zaskoczyły. Wiedziałem doskonale, że co jak co, ale
wszelkie nowinki rozchodzą się wśród mnichów bardzo szybko.
– Rzeczywiście – odpowiedziałem, a potem opisałem mu swoją
rozmowę z sir Thomasem. – Co mam robić, bracie Rupercie?
– Szukasz rady? No cóż, chłopcze, nie u mnie. Módl się! Zaufaj i proś
Boga, by cię poprowadził. – Zadumał się… – Myślę jednak, że w końcu i tak
zrobisz to, co podpowie ci serce.
.
Bardzo lubiłem brata Ruperta, ale on na wszystkie życiowe problemy miał
zawsze tylko jedną radę: więcej modlitwy. Modlitwa… Być może grzeszyłem w
tym momencie brakiem ufności (widać w rzeczy samej nie nadawałem się na
cystersa), ale nie wierzyłem, by modlitwa pomogła mi podjąć decyzję. Nie
miałem też najmniejszego pojęcia, co podpowiada mi moje serce.
Nareszcie skończyłem pracę w kuchni. Od razu poszedłem do stajni.
Pora wiosennych deszczy praktycznie już minęła, wieczory jednak nadal
były chłodne. Drżąc z zimna, zastanawiałem się, jaka pogoda może być w
dalekim Outremer.
Propozycja sir Thomasa nie dawała mi spokoju. W pierwszym odruchu
pomyślałem, że nie mogę opuścić opactwa. Tu był mój dom! Co bracia
poczę-liby beze mnie? Z drugiej strony miałem niemal szesnaście lat i
powinienem był opuścić opactwo już dwa lata wcześniej. Tylko serdeczność
braci i fakt, że nie miałem się gdzie podziać, sprawiły, że zostałem. Gdybym
wyjechał z opactwa z sir Thomasem, po raz pierwszy zdany byłbym jedynie
na siebie. Bałem się?… Nie przerażała mnie ciężka praca, lecz raczej
niepewność tego, co czeka mnie za klasztorną furtą. A jeśli nie nadaję się na
giermka? Jeśli zawiodę sir Thomasa? Czeka mnie wówczas tylko niesławny
powrót w mury opactwa. Jako nieudacznik…
Ale i tak nie mógłbym zostać tu do końca życia. Szanowałem mnichów, nie
zamierzałem jednak zostawać jednym z nich. Nie czułem w sobie powoła-nia do
zakonnego życia. Marzyłem o czymś zupełnie innym! Wabił mnie sze-roki
świat, kusiło nieznane rozciągające się tuż za horyzontem… W jednej chwili
wróciły marzenia o wielkich przygodach i sławetnych wyczynach, oczy-wiście
ze mną w roli głównej. Może czeka mnie los bohatera! Jakże dziecinne były to
myśli, a jednak pobrzmiewały mi w głowie dużo głośniej i wyraźniej niż
chociażby dzień wcześniej. Przygoda i niebezpieczeństwo!
Ach, niebezpieczeństwo! Sir Thomas mówił o nim wyraźnie. Templariu-
sze wiedli życie wojowników, należało zatem liczyć się z licznymi
zagrożenia-mi. Czy dałbym radę? Czy podołałbym ryzykownym
wyzwaniom? Doprawdy, miałem niezły mętlik w głowie.
Nawet nie spostrzegłem, kiedy dotarłem do stajni. Wewnątrz panował mrok,
rozpraszany tylko przez małą lampkę oliwną, którą zabrałem ze sobą.
Postawiłem ją na beczce, tuż przy zagrodzie, do której wcześniej wprowadzi-łem
konia sir Thomasa. Pogłaskałem go po grzbiecie. Miękką szmatką zaczą-łem
wycierać boki wierzchowca. Co chwila podrzucał głowę do góry i na boki, jak
gdyby chciał mi dać do zrozumienia, że docenia mój wysiłek i troskę. Kie-dy już
go oporządziłem, dorzuciłem mu jeszcze siana do żłobu. Stojący obok
.
Dla mojego syna, Michaela Patricka Spradlina juniora Byłbyś dumą każdego ojca .
Tytuł oryginału The Youngest Templar: Keeper of the Grail Tłumaczenie Marek Halczuk Redakcja Ewa Kubaczyk Koordynacja wydania polskiego Martyna Maroń Korekta Zespół Skład i projekt graficzny Małgorzata Biegańska-Bartosiak Druk i oprawa Pasaż Sp. z o.o. Projekt okładki Copyright © Artwork and design: Hauptmann & Kompanie Werbeagentur Münich – Zürich Copyright © 2008 by Michael P. Spradlin Copyright © for Polish edition by Agencja Wydawnicza Jerzy Mostowski, 2013 Janki k. Warszawy, ul. Wspólna 17a, 05-090 Raszyn tel. +48 22 720 35 99, faks +48 22 720 34 91 www.awm.waw.pl www.templariusz-straznik-graala.pl ISBN: 978-83-7250-836-2 .
Prolog iemne Wieki… Czy tak nazwane będą te niezwykłe i okrutne czasy, w których przyszło nam żyć? Zaiste, trudno o bardziej odpowiednią nazwę! Mrok ogarnął świat, zło rozpleniło się w ludzkich sercach i umysłach, śmierć i wojny zbierają swe żniwo… Wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią: Bliskie już jest nadejście Pana! Bliski jest koniec naszego świata! Większość swego młodego życia spędziłem nieświadom tego wszystkiego. Los jednak sprawił, że stanąłem do walki z siłami ciemności. Teraz czuję, jak osaczają mnie, bezbronnego, ze wszystkich stron. Jakże naiwne okazały się moje nadzieje, że znajdę gdzieś bezpieczne schronienie! W swej ziemskiej wę-drówce dotarłem aż tutaj i utknąłem, nie wiedząc, co począć dalej. Czy znajdę w sobie dość sił, by do końca wypełnić powierzoną mi misję? Jestem sam… Sir Thomas, mój pan i rycerz, wyprawił mnie z Akki, wrę- czając na drogę kilka monet oraz swój miecz i pierścień. Jeśli będę żył skrom-nie, powinno mi to wystarczyć na przetrwanie tego krótkiego czasu, jaki pozo-stał mi na wykonanie mego zadania. Jakże brakuje mi sir Thomasa! Był dobrym panem, cierpliwym, choć surowym. Nie brakowało mi przy nim ni-czego. Praca była ciężka i pełna niebezpieczeństw, czegóż jednak mogłem się spodziewać? Czyż wyprawa krzyżowa nie jest jedynie innym rodzajem wojny? Sir Thomas dobrze mnie wyszkolił i – chwalić Boga! – nie był nadmiernie świątobliwy, jak wielu z jego towarzyszy. Teraz stoję na rozdrożu… Którą drogę wybrać, którą podążyć?! Wiele już zniosłem… Złożyłem memu panu obietnicę i nie spocznę, póki nie wypełnię .
jej do końca. Ale niepewność wkradła się w moje myśli… Czy mam iść dalej zdradliwą ścieżką, na której nieuchronnie napotkam tych, którzy pragną mej śmierci? A napotkam ich bez wątpienia, gdyż mam coś, czego pragną ponad wszystko! Cóż, najwyraźniej takie jest moje przeznaczenie. Wiele się o nim do- wiedziałem w ciągu ostatnich miesięcy, spędzonych u boku mego pana. Sir Thomas nie był bowiem zwykłym rycerzem. Mój pan, sir Thomas Leux, nie- strudzenie służył Bogu jako rycerz zakonu templariuszy. Ja zaś, biedny sierota i człek niegodny, w skórzanej torbie, której nigdy nie zdejmuję z ramienia, chronię świętego Graala, najcenniejszą relikwię chrześcijańskiego świata. Podanie głosi, iż do tego drogocennego naczynia Józef z Arymatei zebrał krew naszego Pana, Jezusa Chrystusa, umierającego na krzyżu. Wielu, zbyt wielu wierzy, że krew Zbawiciela nadała mu cudowną moc, nie dziwi zatem, iż gotowi są oddać życie, by go odnaleźć. Wszak i między templariuszami krąży-ły pogłoski, że ten, kto posiądzie świętego Graala, stanie się niepokonany, a jego armie wyjdą zwycięsko z każdej bitwy. Rycerze Zakonu z wielkim odda-niem strzegli świętego kielicha, trzymając go w ukryciu i dbając, by nie dostał się w niepowołane ręce. Czy rzeczywiście Kielich ma moc uzdrawiania? Czy jego potęga jest w stanie zmiażdżyć każdego wroga? Prędzej czy później okaże się, ile prawdy jest w tych opowieściach. Nie myślę teraz o tym zbyt wiele… Zastanawiam się jedynie, dlaczego templariusze nie zabierali go ze sobą, gdy ruszali do boju z wojskami Saladyna. Być może Saraceni mają własną świętą relikwię, która osłabia moc Kielicha? Bez względu na to, ile prawdy kryje w sobie legenda, Graal stał się symbo-lem. A jeśli czegokolwiek nauczyłem się w swym krótkim życiu, to przede wszystkim tego, iż symbole wywierają na nas ogromny wpływ. Nieważne, czy są to jasnoczerwone krzyże na płaszczach templariuszy, czy też prosty, drew-niany krzyż wiszący w kaplicy opactwa. Symbole to potęga! Potrafią porwać człowieka ku niebu, w zbożnym i szlachetnym celu, a potem pociągnąć w naj-większe otchłanie piekła i nienawiści. Symbole mogą wreszcie sprawić, że za-pominamy o najważniejszym – o honorze… Teraz mam przed sobą jeden cel. Nie zważając na własne bezpieczeństwo, muszę ocalić drogocenną relikwię. Sir Thomas uważał to za mój obowiązek, ja – za swoje przekleństwo. .
Rozdział 1 Opactwo św. Albana, Anglia Marzec, rok 1191 azywam się Tristan, ale nie jest to imię nadane mi przez rodzi- ców przy chrzcie świętym, jak nakazuje tradycja i nasza wiara. Opiece świętego Tristana powierzyli mnie pobożni mnisi z opactwa świętego Albana, którzy blisko szesnaście lat temu znaleźli mnie, porzuconego, na schodach u stóp klasztoru. Mnichem, który jako pierwszy pochylił się nade mną, biednym sierotą, był brat Tuck, serdeczny i łagodny człowiek, jednakże głuchoniemy od urodzenia, nie mógł mi zatem, choćby na piśmie, wyjaśnić okoliczności tego zdarzenia. Także nasz opat, człowiek dostojny i z pozoru surowy, lecz w głębi ducha łagodny jak baranek, nie był w stanie zaspokoić mej ciekawości. Opowiadał jedynie, że kie- dy znaleziono mnie owej sierpniowej nocy, miałem co najwyżej kilka dni. Leżałem na kamiennych schodach, owinięty w przybrudzony, wełniany koc, i płakałem z głodu. Tej nocy słyszano w okolicy tętent koni, ale… Noc była ciemna, tutejsi, nieliczni zresztą, mieszkańcy pogrążeni w głębokim śnie, a od braciszka Tucka – jak już wspomniałem – nie sposób dowiedzieć się niczego… Wprawdzie opat niezwłocznie posłał dwóch mnichów, by ruszyli w ślad za noc- nymi przybyszami, jednak niedoświadczeni braciszkowie stracili w lesie trop, a wraz z nim szansę na rozwikłanie tajemnicy mego pochodzenia. Czcigodny opat ma jednak pewne podejrzenia. Jest przeświadczony, że za moim porzuceniem kryje się jakaś ponura tajemnica, a w moich żyłach z pew- nością płynie szlachetna krew. Bo czy prosty chłop, przygnieciony powinno- ściami i zmagający się z wrogą przyrodą, pozbyłby się dziecka, które pewnego dnia stałoby się dla niego wyręką i odwdzięczyło za wykarmienie ciężką pracą .
na roli? Skąd u przymierającego zwykle głodem wieśniaka konie, których rże- nie słyszeli braciszkowie owej sierpniowej nocy? Nie, zaiste niemożliwe jest (przynajmniej zdaniem opata), bym był dzieckiem zwykłego plebejusza! Co więcej, niepiśmienny chłop nie zostawiłby listu, który bracia znaleźli wsunięty w fałdy otulającego mnie koca. Na zwiniętym kawałku pergaminu, przewiąza-nym czerwoną wstążką, napisano: „Bracia, z ciężkim sercem powierzamy wa-szej opiece to niewinne dziecko. Wielu jest złych a potężnych ludzi, którzy nie zawahają się przed niczym, widząc w tym chłopcu zagrożenie dla siebie i swo- jej pozycji. Lepiej zatem będzie, jeśli pozostanie u was, w ukryciu. Otoczony był miłością – dbajcie, by nigdy o tym nie zapomniał. Z dala będziemy nad nim czuwać, aż nadejdzie właściwa chwila”. Najwyraźniej zagrożenie nie było aż tak poważne… Być może moi opie- kunowie uznali, że wśród braci jestem dostatecznie chroniony. Nie pojawił się bowiem jak dotąd nikt, kogo interesowałaby moja skromna osoba. Mój los nie był dla nikogo, pomijając mnie i braci, tematem rozmów czy rozważań. I ani ja, ani żaden z mnichów nie zauważyliśmy owej szczególnej opieki, którą obiecy- wał tajemniczy list. Być może – tak czasem myślę – moi rodzice, kimkolwiek są, nie byli w stanie dotrzymać złożonego szesnaście lat temu przyrzeczenia. W taki oto sposób opactwo świętego Albana stało się moim domem. Skromni i pokorni mnisi zawsze okazywali mi dobroć i serdeczność. Ale jak to cystersi, uważali, że żaden wiek nie jest zbyt wczesny, by poprzez pracę wielbić Pana. Od najmłodszych więc lat starałem się odwdzięczyć im za strawę i kąt do spania pracą własnych rąk; owego codziennego trudu nie poczytywałem im jednak za złe, braciszkowie bowiem pracowali równie ciężko. Każdy dzień roz- poczynali od śpiewu i modlitwy, poświęcając Panu swój trud, w ciszy i radości wypełniając swoje obowiązki względem Boga i ludzi. Ramię w ramię pracowa- łem wraz z nimi. A ziemia odpłacała nam swoimi darami. Opactwo nie było bogate, jednakże to, co uprawialiśmy we własnym za- kresie, wystarczało na zaspokojenie naszych skromnych potrzeb. Mieliśmy dość zboża, owiec i kóz, by nie cierpieć głodu, a w okolicznych lasach było pod dostatkiem drzewa, które pozwalało przetrwać zimowe chłody. Ogród dostar-czał nam świeżych warzyw, a na polach dojrzewała pszenica, z której potem sami wypiekaliśmy chleb. Jeśli czegoś nam brakowało, zawsze któryś z braci mógł wybrać się do pobliskiej wioski lub – w razie potrzeby – dalej, do Dover, by tam wymienić zboże na niezbędne towary. Wiedliśmy bardzo pracowite, a przy tym spokojne i ciche życie. Pracy miałem dużo, wiele obowiązków spoczywało na mych barkach, jednak moim głównym i sprawiającym mi najwięcej przyjemności zadaniem była pielęgnacja . przyklasztornego ogrodu. Wraz z bratem Tuckiem doglądaliśmy go od wio- sennych siewów po jesienne zbiory. Mnisi mawiali, że w pracy tej
ważniejsza jest staranność niż pośpiech, miałem więc sporo czasu na rozmyślania, kiedy monotonnie spulchniałem motyką stwardniałą ziemię. Ogród położony był w południowej części opactwa, na tyłach klasztoru, gdzie prawie zawsze docie-rały promienie kapryśnego nieraz, angielskiego słońca. Kiedy kończyły się wiosenne deszcze, przyjemnie ciepła pogoda sprzyjała pracy pod gołym nie-bem… i marzeniom. Opactwo świętego Albana leżało przy trakcie wiodącym do Dover, dzień drogi na północny zachód od miasta. W owym czasie liczyło trzydziestu braci. Wzniesiony wiele lat temu klasztor górował nad okolicznymi lasami niczym drewniany zamek. Budowla była prosta i skromna, cystersi bowiem nie chełpią się bogactwem i żyją w przeświadczeniu, że służba Panu nie polega na próż-nym ozdabianiu Jego świątyń. Pomimo swej skromności, było to miejsce wy-godne, w którym zawsze mogli znaleźć gościnę strudzeni podróżni. Refektarz – główna sala, w której mnisi zbierali się na modlitwę i posiłki, dzięki wysokim oknom był jasny i przestronny. Budynki gospodarcze były schludne i porząd-nie utrzymane, zgodnie zresztą z regułą cystersów, która mówi, że bałagan roz-prasza myśli, nie pozwalając skupić się na Bogu. Przez szesnaście lat pobytu w opactwie nie oddalałem się od niego na wię- cej niż kilka mil. Wyjątkiem była podróż do Dover, którą trzy lata wcześniej odbyłem w towarzystwie mnichów. Tym bardziej łaknąłem nowin, tym chęt-niej słuchałem historii, którymi raczyli nas podróżni, zmierzający do Dover i dalej, w sobie tylko znane strony. Z zapartym tchem chłonąłem opowieści, które rozpalały moją młodzieńczą wyobraźnię i malowały pod powiekami barwne obrazy z innego świata. Opowieści o egzotycznych krainach, wielkich i krwawych bitwach, fantastycznych przygodach i niezwykłych cudach, które były widomym znakiem boskiej ingerencji. Słuchałem… i budziło się we mnie dziwne i niepokojące pragnienie, by opuścić wreszcie nasze stare opactwo i na własne oczy obejrzeć wszystkie te wspaniałości. Jednak ostatnimi czasy głównym tematem rozmów, toczonych wieczora-mi w gościnnych murach opactwa, były wydarzenia rozgrywające się z dala od bezpiecznej ziemi angielskiej, w bajkowych krainach Wschodu… Szykowała się kolejna wyprawa krzyżowa! Zaledwie cztery lata minęły od klęski pod Hittin, upadku Jerozolimy i rozpaczliwego apelu krzyżowców do chrześcijań- skiego świata o ratowanie świętej ziemi, po której niegdyś chodził nasz Pan, Jezus Chrystus, a którą ponownie zalały zastępy niewiernych. Nasz król Ry- szard, nazywany przez niektórych Ryszardem Lwie Serce, swego czasu złożył .
śluby krzyżowe i teraz pragnął wypełnić owe święte zobowiązania. Na razie jednak wydarzenia nie układały się po jego myśli. Dwa lata wcześniej zmarł stary król Henryk i większość tego czasu Ryszard spędził z dala od kraju, uczestnicząc w kolejnych wojnach i zajmując się reorganizacją królestwa. Na-zywano go Lwie Serce, był bowiem nieustraszonym wojownikiem, dzielnym i walecznym. Przy tym odznaczał się miłym obejściem i przyjemną powierz-chownością. Obecnie nade wszystko zdecydowany był dopełnić ślubów i prze-gnać Saladyna i Saracenów z Ziemi Świętej. Saladyn, sułtan Egiptu, ambitny i niezwyciężony jak dotąd wódz, sta- wiał Ryszardowi zacięty opór. Mówiono, iż był równie wielkim wojowni- kiem co Ryszard, opętanym pragnieniem wypędzenia chrześcijan z Ziemi Świętej. Nawet ci, którzy wierzyli, że w tej wojnie Bóg jest po naszej stro- nie, przyznawali, iż pokonanie Saladyna nie będzie łatwe. Mnisi wsłuchiwali się w wieści ze Wschodu ze szczególną uwagą. Coraz większa potęga Sala- dyna była dla nich widomym znakiem rychłego końca świata i ponownego nadejścia Pana. O takich właśnie sprawach rozmyślałem pewnego pięknego, słonecznego popołudnia, pracując w ogrodzie u boku brata Tucka. Był to duży i krzepki mężczyzna o szlachetnym sercu. Nie mówił, za to wydawał z siebie miękkie, melodyjne pomruki, które nadawały rytm jego ruchom. Z wiadomych wzglę-dów nie zwrócił uwagi na odgłosy, które natychmiast wzbudziły moją cieka-wość. Konie! Jeźdźcy! Tętent końskich kopyt uderzających o twardą ziemię, zmieszany z łoskotem kolczug i mieczy, stawał się coraz wyraźniejszy, aż w końcu w bramie ukazał się cały oddział. Rycerze, którzy w zwartej kolumnie zajechali na klasztorny dziedziniec, mieli na sobie wspaniałe, białe opończe z czerwonym krzyżem na piersiach. Wojujący mnisi! Ubodzy Rycerze Chrystusa i Świątyni Salomona, powszech-nie znani jako templariusze, przybyli do naszego opactwa. .
Rozdział 2 eźdźcy z wolna przemierzyli dziedziniec i zatrzymali się u wrót świątyni, w cieniu rozłożystych drzew okalających mury klasz- toru. Wszyscy byli w pełnym rynsztunku, a ich kolczugi lśniły dumnie w promieniach słońca. Przerwałem pracę. Wsparty na motyce, zachłannie przypatrywałem się przybyszom, których znałem dotąd jedynie z opowieści przygodnych podróżnych. Opowieści, brzmiących niekiedy zbyt fantastycznie, by można było w nie wierzyć. Teraz, gdy opadły tumany kurzu wzbijane kopytami wierzchowców, ujrzałem ich w całej okazałości. Wyglądali na prawdziwych wojowników! Pierwsze, co rzu-ciło mi się w oczy, to sławne w świecie opończe templariuszy: białe z czerwo-nym krzyżem, okrywające znużonych rycerzy i spływające aż na zady koni. Spod płaszczy błyskały metalicznie kolczugi i naramienniki. Potem dowie-działem się, że zbroję, tunikę i resztę odzienia mnisi otrzymywali z chwilą wstąpienia do zakonu. Ich nogi osłonięte były żelaznymi nogawicami. Każdy z rycerzy nosił hełm, a do boku miał przypasany długi, obosieczny miecz. Nie-którzy dodatkowo uzbrojeni byli w puginały lub inne, nieznane mi z nazwy noże. Zaiste, prawdziwi rycerze Chrystusa! Na dziedzińcu zapanował ruch. Nic dziwnego – pojawienie się obcych za- wsze wzbudzało w braciszkach ciekawość, cóż dopiero, gdy byli to tak niezwy- kli i dostojni goście, a w dodatku bracia zakonni. Któż to wie, dokąd los ich prowadzi? Jakie wieści przywożą? Cystersi, na równi z innymi, choć skromni i bogobojni, nie byli wolni od zwykłej ludzkiej ciekawości, jakże naturalnej w tym odosobnionym i odciętym od światowych trosk miejscu. Rycerze, nie .
zważając na to, niewielkie bądź co bądź poruszenie, w milczeniu i nieruchomo tkwili w siodłach, jakby na coś lub kogoś czekali. Klepnąłem w ramię brata Tucka – dopiero teraz, dzięki mnie, zauważył, co rozgrywa się na dziedzińcu. Po dłuższej chwili na schodach kościoła pojawił się opat. Widać któryś z braci zdążył go powiadomić o gościach. – Witajcie, rycerze Pana – powiedział. Dopiero wtedy jeden z rycerzy zsiadł z konia. Zdjął hełm i skłoniwszy krótko głowę, pozdrowił opata. – Dziękujemy, czcigodny ojcze. Miał dziwny głos, piskliwy i wysoki. Nie pasował do żołnierza, nawet jeśli tym żołnierzem był mnich. Moim zdaniem, ów rycerz w ogóle nie wyglądał na templariusza. Wprawdzie postawę miał szlachetną: był wysoki i szczupły, a jego rangę z pewnością podnosił płaszcz zdobiony złotą nicią. Ale zarost na jego obliczu, szczególnie w porównaniu z gęstymi brodami jego towarzyszy, wydawał się bardzo rzadki. W dodatku miał nienaturalnie wyostrzone rysy twarzy, jak gdyby zbyt ciasny hełm ściągał mu skórę twarzy na boki i zmuszał do ciągłego grymasu. Na tunice naszyte miał insygnia komandora, co oznacza-ło, że sprawuje dowództwo nad oddziałem. – Jestem sir Hugh Monfort. Przeznaczenie i rozkazy wiodą nas do Dover, a potem, jeśli łaskawy Bóg pozwoli, do Ziemi Świętej. – Zamilkł na chwilę, po czym wskazał za siebie, na rycerza, który zsiadł w tym czasie z konia i stanął obok: – To sir Thomas Leux, mój zastępca. – Rycerz skłonił głowę. – Przebyli- śmy dzisiaj długą drogę, ojcze. Bylibyśmy wdzięczni za gościnę, bo utrudzeni jesteśmy okrutnie. – Nasze opactwo stoi przed wami otworem – łaskawie odpowiedział opat. – Dużo nie możemy wam zaoferować, bo ubodzy z nas mnisi, choć bogaci duchem. Chętnie jednak podzielimy się tym, co mamy. Polecę kilku braciom, by pomogli wam przy koniach, a potem zapraszam na wspólną wieczerzę. Sir Hugh odwrócił się i wydał rozkaz, by rycerze zsiedli z koni. Zmęczeni jeźdźcy z ulgą stanęli na twardej ziemi. Zdawać się mogło, że z wielką przyjem-nością uczynili pierwsze kilka kroków, by rozruszać obolałe po długiej jeździe mięśnie. – Tristan! – usłyszałem głos opata. Rzuciłem motykę i pognałem na dziedziniec. – Tak, ojcze? – Przygotuj w stajni miejsce dla koni naszych dostojnych gości. Potem wróć tutaj i pomóż rycerzom spętać resztę wierzchowców. Pamiętaj, nie szczędź im owsa i siana – dodał. .
– Tak, ojcze – odpowiedziałem. Pierwszy zareagował sir Thomas, który stał najbliżej i słyszał moją rozmo- wę z opatem. Postąpił krok w moją stronę, nadal trzymając cugle w dłoni. Zdjął już hełm, więc zanim skromnie spuściłem oczy, zdążyłem mu się przyjrzeć. Był postawnym mężczyzną – przerastał mnie przynajmniej o głowę. Miał brązowe włosy o rudawym odcieniu. Biło z niego doświadczenie wielu lat znojnych walk w obronie Grobu Pańskiego. Chociaż jego twarz pokryta była kurzem, mogłem dostrzec długą bliznę na policzku, biegnącą od prawego oka w dół, gdzie niknęła w gęstwinie brody. Spojrzałem ukradkiem na jego długi, ciężki miecz wiszący u pasa. Uśmiechnął się tylko lekko. – Prowadź, chłopcze – rzucił. Ruszyliśmy przez dziedziniec. Sir Hugh pozostał z tyłu, rozmawiając z opatem, a pozostali rycerze rozeszli się po dziedzińcu i wdali w pogawędkę z ożywionymi niecodzienną wizytą mnichami. I tak musieli zaczekać, aż wrócę z powrozem. Ja natomiast poprowadziłem sir Thomasa poza budynek klasztoru. Tam, na tyłach opactwa, znajdowały się pomieszczenia gospodar- cze, między innymi mała stajnia, w której trzymaliśmy dwa konie pociągo- we, dwie mleczne krowy i kilka kóz. Opieka nad tymi zwierzętami należała do mnie – był to kolejny z moich licznych obowiązków, z którego starałem się wywiązywać w chwilach wolnych od prac w ogrodzie. Wspominałem już chyba, że wiele prac gospodarczych w opactwie spoczywało na moich barkach… – Jestem sir Thomas Leux – usłyszałem zza pleców. Zatrzymałem się i odwróciłem, by mu się skłonić, ale machnął tylko ręką. Rycerz to pan, nobilis, ktoś posiadający tytuł szlachecki, więc oddanie mu po-kłonu było moją powinnością. – Daruj sobie pokłony, chłopcze. W obecnych czasach nie przestrzegamy podobnych formalności – powiedział. – Jesteś Tristan, tak? – Tak, panie – odrzekłem, z przyzwyczajenia chyląc głowę. Dopiero teraz spostrzegłem, że tunika sir Thomasa była nieco postrzępio-na, a buty oblepione kurzem i błotem. Kolczugę w kilku miejscach pokrywał rdzawy nalot. Rękojeść miecza wiszącego u pasa lśniła jednak w słońcu nie-zmąconym blaskiem. – Nie wydajesz się zbyt młody na brata? – zagadnął po chwili. – Nie złożyłem jeszcze ślubów, panie – odparłem. – Jestem sierotą. Bracia wychowują mnie od niemowlęcia. – Hmm… Wyrosłeś na krzepkiego młodzieńca, nie ma co. Najwyraźniej braciszkowie dobrze cię odchowali. .
Nie wiedziałem, czy przypadkiem ze mnie nie kpi. Ale dotarliśmy aku- rat do stajni i przestałem się zajmować płochymi myślami. Pchnąłem drzwi, odebrałem z jego rąk cugle i zaprowadziłem konia do jednej z pustych przegród. – Czy dbanie o stajnię należy do twoich obowiązków? – zapytał sir Thomas. – Tak, panie – przytaknąłem. – Ale to nie wszystko. Pracuję też w ogro- dzie, pomagam w kuchni przy przygotowaniu porannych i wieczornych posił- ków, a raz w tygodniu zbieram w lesie drewno na opał. Palimy nim w piecu ku- chennym, a zimą także w kominkach. Pomagam także przy żniwach. Oprócz tego, jeśli wypada jakaś dodatkowa praca, to zwykle opat mnie ją powierza. Chyba nieco dumy (dziecinnej, jak pomyślałem później) zabrzmiało w moim głosie, bo sir Thomas spojrzał na mnie z uśmiechem. – Imponująca lista obowiązków. Jesteś pewien, że niczego nie przeoczy- łeś? – zapytał z rozbawieniem. – Nie, panie. Jestem całkowicie pewien, że wymieniłem wszystko – bąknąłem cicho, zawstydzony, że zbytnio się rozgadałem. Głupiec ze mnie! Toż to śmiałość – zawracać głowę swoimi nudnymi, codziennymi obowiąz- kami człowiekowi bywałemu w świecie, który nieraz stawał twarzą w twarz z prawdziwym niebezpieczeństwem. Lecz sir Thomas nie wydawał się być bardzo znudzony. – No cóż – powiedział, rozglądając się dokoła – jeśli chodzi o stajnię, wy-daje się, że braciszkowie dokonali właściwego wyboru. To prawdopodobnie najporządniejsza i najczystsza stajnia, jaką kiedykolwiek widziałem – dodał z uśmiechem. Bez słowa zająłem się rozkulbaczaniem konia. Zdjąłem siodło i ułożyłem je na belce przy przegrodzie. Potem ściągnąłem z wierzchowca derkę, przy okazji poklepując go delikatnie po zadzie. – Piękny koń – pomyślałem. Wsy-pałem siano do żłobu i napełniłem koryto świeżą wodą. Teraz koń miał już wszystko, co potrzeba. – Tymczasem muszę pomóc innym. Kiedy się jednak z tym uporam, oporządzę twego konia, panie. Wydawało mi się, że na zmęczonej twarzy sir Thomasa pojawił się wyraz wdzięczności. – Nie kłopocz się, chłopcze – powiedział. – To żaden kłopot, panie. Widzę, że podróżujesz bez giermków, więc po- moc z pewnością ci się przyda. Poza tym, opat wyraźnie powiedział, że okazy-wanie wszelkiej pomocy krzyżowcom jest naszym obowiązkiem. .
– Naprawdę? – sir Thomas uniósł brwi w udawanym zdziwieniu. – Niech zatem będzie! Przyjmuję twą uprzejmą propozycję, młodzieńcze. Skierowaliśmy się do wrót stajni. Zastanawiałem się, jak jeszcze mógłbym pomóc sir Thomasowi. Chciałem stać się jeszcze bardziej przydatny temu wspaniałemu człowiekowi, który okazał mi tyle uprzejmości i zrozumienia. – Pozwól, panie, że wskażę ci miejsce na nocleg – tylko to przyszło mi do głowy. Po drodze zdjąłem ze ściany powróz i przerzuciłem go przez ramię. Drzwi do stajni były zamknięte. Widać wiatr wzmógł się na tyle, że zatrzasnęły się za nami. Kiedy pchnąłem wrota, silny poryw cisnął nimi o ścianę z taką mocą, że omal nie wypadły z zawiasów. Rozległ się straszliwy łoskot. Z przerażeniem dostrzegłem przed stajnią sir Hugh, który bezskutecznie usiłował opanować swojego wierzchowca, najwyraźniej spłoszonego niespodziewanym hałasem. Koń wierzgał, parskał… Nagle stanął dęba i głośno zarżał. – Spokój! No… spokojnie! – zawołał sir Hugh. Chwycił mocniej cugle uderzył nimi wierzgającego konia. Na nic się to jednak nie zdało. Rumak po- nownie stanął dęba, niebezpiecznie przebierając przednimi nogami, a potem gwałtownie odskoczył w bok. Monfort stracił równowagę, wypuścił cugle z ręki i… upadł na ziemię. Zdenerwowane zwierzę jeszcze raz stanęło dęba, a opadając, uderzyło nogami w drewniane ogrodzenie. Belka złamała się jak suchy patyk. Z niewielkiej rany na nodze konia zaczęła sączyć się krew. Sir Hugh leżał na ziemi jak kłoda. Zareagowałem odruchowo. Kiedy ogier pochylił na moment głowę, podskoczyłem do niego, objąłem za szyję i mocno ścisnąłem. Zbliżyłem wargi do jego ucha i zacząłem szeptać uspokajająco, nie zwalniając uścisku, cały czas próbował się bowiem wyrwać i odskoczyć. Po chwili jednak najwyraźniej się poddał. Przestał się szamotać, ostrożnie oparł zranioną nogę o ziemię i znieruchomiał. Na koniec zarżał cicho, wyraźnie już spokojniejszy. Puściłem delikatnie szyję konia i złapałem cugle. Dopiero teraz rozejrza- łem się wokoło. Sir Thomas stał w drzwiach stajni i uśmiechał się z uznaniem. – Brawo, chłopcze – powiedział. – Brawo?! Brawo?! – krzyknął wściekle sir Hugh. Zdołał już pozbierać się z ziemi i stanąć na nogi. – Ten idiota przez swoją nieuwagę okulawił mi konia i prawie mnie zabił! A ty mu gratulujesz?! Zabolały mnie jego niesprawiedliwe słowa. Sir Thomas obrzucił go gniew-nym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. – Ty głupcze! – sir Hugh ruszył w moim kierunku. – Ty bałwanie! Ten ogier kosztował Zakon trzydzieści sztuk złota. Trzydzieści! A teraz jest do niczego! .
Sapał ciężko. Najwyraźniej wstyd spowodowany upadkiem potęgował jego gniew i żądzę zemsty. – To tylko drobne rozcięcie, panie. Nie sądzę, by koń przez to okulał. Brat Tuck ma wiele… Sir Hugh stanął przede mną. Dyszał głośno i wolno naciągał na rękę żela-zną rękawicę. Powoli docierało do mnie, co zaraz nastąpi… – Jak śmiesz?! – wycedził przez zaciśnięte zęby, podchodząc jeszcze o krok. Chciałem się cofnąć, ale drugą ręką złapał mocno za przód mojej ko-szuli. Może udałoby mi się jakoś wyrwać, nie chciałem jednak wypuścić z rąk cugli, obawiając się, że ogier znowu zacznie wierzgać. Wtuliłem głowę w ra-miona i zamknąłem oczy. Pomyślałem, że przynajmniej spróbuję zrobić unik. Usłyszałem, jak sir Hugh wciąga głęboko powietrze, unosząc pięść uzbrojoną w żelazną rękawicę. Wiedziałem, że za chwilę poczuję okropny ból… .
Rozdział 3 jednak nie poczułem. – Stój! – usłyszałem nad sobą zdecydowany głos. Podniosłem głowę i nieśmiało rozchyliłem powieki. Sir Hugh z dziwnie wy- krzywioną twarzą stał tuż przede mną, ale jego podniesiona do ciosu ręka zawisła nieruchomo w powietrzu, powstrzymana żelaznym uchwytem sir Thomasa. Na próżno starał się ją wyrwać; szarpał się tylko wściekle, nie był jednak w stanie pokonać przewyższającego go najwy-raźniej siłą rycerza. – Puść mnie! – parsknął w końcu. Grymas na jego twarzy mówił, że każ-da próba uwolnienia się z uścisku sir Thomasa okupiona była coraz większym bólem. Głos drżał mu z wściekłości i upokorzenia. Piskliwie zawołał: – Żądam, byś natychmiast mnie puścił! Jak śmiesz obrażać komandora?! – Komandora?… – sir Thomas zawiesił głos. – Czy bycie dowódcą daje ci prawo do znęcania się nad niewinnym chłopcem? – Ten smarkacz okaleczył mojego bezcennego ogiera! Upłynęła długa chwila. Zapadło ciężkie milczenie… Słychać było tylko chrapliwy oddech sir Hugh. W końcu, powoli sir Thomas uwolnił jego rękę. Prawie niezauważalnie przesunął się tak, że stanął pomiędzy nami. Nie wiedziałem, co robić. Wszystko stało się tak szybko! Powoli zacząłem sobie uświadamiać, że znalazłem się w centrum sporu, który niewiele miał ze mną wspólnego. – Sir Hugh, pozwól mi proszę zająć się twoim koniem. Jestem pewien, że… – sir Thomas odwrócił się w moją stronę i pokręcił przecząco głową. Od .
razu zrozumiałem, że popełniłem błąd. Zamilkłem, żałując, że w ogóle się odezwałem. – Odsuń się! To rozkaz! Inaczej oskarżę cię przed kapitułą o nieposłuszeń- stwo! – sir Hugh był naprawdę wściekły. Z kącików ust ciekła mu ślina. Miałem wrażenie, że jeszcze chwila, a wyciągnie miecz i rzuci się na sir Thomasa. – Uczyń to! Taaak, uczyń! Ja natomiast wystąpię z oskarżeniem o postępo- wanie niezgodne z regułą naszego zakonu. Pomyśl, człowieku! Gdybyś dostał się pod kopyta ogiera, niechybnie byś zginął albo przynajmniej odniósł po- ważne rany. Chłopak prawdopodobnie ocalił ci życie! A co do konia – jego rana nie wydaje się poważna. U mnichów z pewnością znajdą się odpowiednie maści i bandaże. Lepiej się więc opanuj i… pożegnaj z nami – sir Thomas prze-mawiał spokojnym, miarowym głosem. Twarz komandora spurpurowiała. Jastrzębie rysy jego twarzy stwardniały, a żyły na szyi i czole nabrzmiały wściekłością. Nie przypuszczałem, by zmie-nił zdanie i zrezygnował z zemsty. Mój obrońca widział to jeszcze wyraźniej niż ja. – Sir Hugh, ostrzegam cię. Jeśli skrzywdzisz tego chłopca, zawlokę cię przed oblicze samego mistrza zakonu! – Nie ośmielisz się! – warknął sir Hugh, ale ton jego głosu wyraźnie się zmienił. Zaczęła w nim pobrzmiewać nuta niepewności. – Przekonajmy się – powiedział cicho sir Thomas. Monfort w milczeniu przetrawiał słowa zastępcy. Przestąpił z nogi na nogę, rzucając za siebie ukradkowe spojrzenie. Dopiero teraz zauważyłem, że nie jesteśmy sami – z tyłu, w pewnym oddaleniu od nas, zebrała się grupka rycerzy i naszych braci z opatem na czele, obserwując w napięciu rozwój wydarzeń. Brat Rupert trzymał za ramię brata Tucka, który wyrywał się, chcąc ruszyć mi na pomoc. Dałem mu znak ręką, by pozostał na miejscu. Spojrza-łem na sir Hugh – obecność świadków ostudziła jego zapędy. Jakby zapadł się w sobie. Ponownie przeniósł wzrok na sir Thomasa. W oczach nadal płonęła mu czysta nienawiść. Na moim obrońcy nie wywarło to jednak większego wraże-nia, stał bowiem nieporuszony, spokojnie czekając na następny ruch sir Hugh. – Pewnego dnia… Ostrzegam cię, sir Thomasie, pewnego dnia… – nie dokończył, pozwalając, by jego słowa zawisły złowieszczo w powietrzu. Od- wrócił się na pięcie i ruszył w stronę opactwa. – Zadbaj, by ten zuchwalec zajął się moim koniem – rzucił jeszcze przez ramię. Opat wolno ruszył za nim i po chwili obaj zniknęli nam z oczu. .
– Panie, przykro mi, że zraniłem konia komandora – wydusiłem z siebie przez zaciśnięte gardło, jeszcze drżąc ze strachu. Sir Thomas odwrócił się i poklepał wierzchowca po szyi. – Nie przejmuj się, Tristanie. Wiele hałasu o nic. Nie było w tym żadnej twojej winy. Konie płoszą się i tyle, a sir Hugh ma paskudny charakter. Nie myślmy już o tym. Będzie jednak lepiej, jeśli zajmiesz się teraz jego ogierem. – Panie, nie chciałbym, abyś miał przeze mnie kłopoty. Wyjaśnię opatowi… Templariusz uniósł dłoń, nakazując mi milczenie. – Nie zrobiłeś nic złego. Sir Hugh jest komandorem, to prawda, jednak to ja dowodzę oddziałem. Kiepski z niego dowódca. I doskonale wie, że nie cie-szy się wśród rycerzy szacunkiem. Owszem, ma potężnych przyjaciół, wysoko postawionych w Zakonie i na królewskim dworze. Dzięki nim otrzymał god- ność komandora. Ale i ja mam swoich… – uśmiechnął się. – Nie martw się, nie będę miał żadnych kłopotów! Nie zawracaj sobie już tym głowy, jasne? Nie byłem pewny, czy to prawda, ale słowa te wlały nieco otuchy w moje skołatane serce. Zaprowadziłem ogiera do stajni i uwiązałem w zagrodzie, tuż obok konia sir Thomasa. Nadal był trochę spłoszony, ale kiedy go napoiłem nakarmiłem, wreszcie się uspokoił. Chwilę później do stajni wpadł zdyszany brat Tuck. Ujął w swoje ogromne dłonie moją głowę i zaczął mi się badawczo przyglądać, jak gdyby chciał przekonać się na własne oczy, czy nie poniosłem żadnego uszczerbku na ciele. Wzruszony tą troską zapewniłem go, że nic mi nie jest. Pokazałem mu za to ranę na nodze konia. Przyjrzał się jej uważnie, po czym podszedł do półki biegnącej wzdłuż ściany stajni i sięgnął po jeden ze stojących tam glinianych słoi. Wewnątrz znajdowała się jakaś mazista substan-cja. Brat Tuck był specjalistą od medykamentów, które własnoręcznie produ-kował z ziół, korzonków i różnych roślin rosnących w lasach wokół opactwa lub uprawianych przez niego w przyklasztornym ogrodzie. Nabrałem sporą garść mazi i, postępując dokładnie według jego wskazówek, nałożyłem na skaleczenie. Kiedy maść wyschła, obwinąłem nogę konia kawałkiem czystej szmatki. Potem zająłem się resztą koni. Kiedy wszystkie konie były już oporządzone – nakarmione i napojone, sir Thomas udał się do opactwa, ja zaś przyłączyłem się do pozostałych rycerzy. Pomogłem im zająć się tymi wierzchowcami, dla których zabrakło miejsca w stajni. Pracy było dużo i szybko upłynął mi czas do popołudniowej modlitwy. Wraz z zachodem słońca odezwał się dzwon wzywający na wieczorny posiłek. W refektarzu zajmowałem zwykle miejsce na końcu długiego stołu. Tak uczyniłem i teraz. Zazwyczaj posiłek upływał nam w ciszy i skupieniu, tym ra- zem jednak w sali panował gwar. Ustawiono dodatkowe stoły i ławy, by pomie- .
ścić naszych znamienitych gości. Sir Hugh zajął, zgodnie ze swą rangą, hono- rowe miejsce przy opacie. Przez krótką chwilę nasze spojrzenia zetknęły się. Nienawiść, którą wcześniej dostrzegłem w jego oczach, zdawała się być teraz jeszcze silniejsza. Szybko odwróciłem wzrok. Pochyliłem się nad miską, obie- cując sobie w duchu, że nie będę się więcej rozglądał. Byle tylko nie natknąć się znowu na to spojrzenie! Zacząłem jeść. Nagle ktoś stanął obok mnie. Odwró- ciłem się i ujrzałem sir Thomasa, trzymającego w rękach swoją miskę i kubek. – Mogę się przysiąść, Tristanie? – spytał. – Panie!… Ależ oczywiście! Nie musisz prosić o pozwolenie! – ze zdumie-niem patrzyłem, jak siada naprzeciw mnie, po drugiej stronie stołu. – Muszę przyznać, chłopcze, że udowodniłeś dziś, iż zręczny z ciebie młodzian. Potrafisz szybko myśleć i doskonale radzisz sobie w trudnych sy- tuacjach – zagaił rozmowę. – Dziękuję, panie. – Zarumieniłem się lekko, nie nawykłem bowiem do komplementów. Wprawdzie bracia okazywali mi serdeczność, nie byli jednak skorzy do pochwał. – Zastanawiałem się, kiedy zamierzasz złożyć śluby. – Śluby? – zdziwiłem się. – Ach nie, panie! Nie zamierzam wstępować do zakonu! – Doprawdy? Ciekawe… Jakie masz zatem plany, Tristanie? Musisz mieć… Ile? Pewnie prawie szesnaście lat? Jeśli więc nie interesuje cię mnisi ha-bit, co zamierzasz robić w życiu? Dociekliwość sir Thomasa zaintrygowała mnie. W ciągu minuty zadał tyle pytań! I jak udało mu się tak łatwo odgadnąć mój wiek? Dlaczego tak bardzo interesował się moją przyszłością? Wszystkie te myśli kłębiły się w mojej gło- wie, gdy łyżka za łyżką, na pozór spokojnie, pochłaniałem swój posiłek. – Cóż, myślałem czasem o tym… Szczerze mówiąc, pociągają mnie po- dróże. Chciałbym poznać świat, inny niż ten, w którym żyłem do tej pory. Nie wiem jeszcze dokładnie, jak to zrobię, ale… – W końcu nie wytrzymałem i za- pytałem wprost: – Wybacz, panie, ale dlaczego o to pytasz? – Po prostu jestem ciekaw – wzruszył ramionami. – Podróże, powia- dasz… Doskonale cię rozumiem. I ja, kiedy byłem w twoim wieku, chciałem zobaczyć kawał świata. Będziesz jednak musiał się jakoś utrzymać. Chyba wiesz, o czym mówię? Musisz mieć jakieś zajęcie. – Wiem, panie. – No cóż, gdybyś chciał, być może mógłbym ci pomóc. Jak zapewne wiesz, jutro rano ruszamy do Dover, gdzie mamy dołączyć do reszty chorągwi. Potem ruszamy do Outremer. .
– Outremer, panie? – spytałem zaciekawiony. Nigdy wcześniej nie słysza- łem tej nazwy. – Tak, Outremer… – jego zamglony wzrok powędrował gdzieś ponad moją głową, jakby oczami duszy oglądał właśnie sobie tylko znane obrazy. – My, templariusze, nazywamy tak Ziemię Świętą. Outremer oznacza Zamo- rze. Zastanawiam się więc, chłopcze – tu znów spojrzał na mnie – czy nie miał-byś przypadkiem ochoty udać się tam wraz ze mną, jako mój giermek? Na początku znaczenie tych słów do mnie nie dotarło. Musiałem głupio wyglądać, gapiąc się na niego z rozdziawionymi ustami. Zdumienie odebrało mi mowę. W jednej chwili na wyciągnięcie ręki miałem to wszystko, o czym w głębi ducha od dawna marzyłem. Ten oto rycerz, którego dziś spotkałem pierwszy raz w życiu, zupełnie obcy człowiek, zaproponował mi coś, co z tru-dem mieściło się w mojej biednej głowie: życie poza opactwem. – Wybacz, panie… Czy… Czy mógłbyś powtórzyć? Co takiego? – bełko-tałem. Sir Thomas roześmiał się serdecznie. – Myślę, że doskonale mnie słyszałeś, chłopcze. Nie dostrzegłem u ciebie jak dotąd żadnych oznak głuchoty. Jak zatem będzie? – W oczach igrały mu iskierki, kiedy z rozbawieniem patrzył, jak na mojej twarzy radość walczy o pierwszeństwo ze zdumieniem i niedowierzaniem. Spojrzałem wzdłuż stołu. Na pozór wszystko wyglądało jak zwykle, nad ławami pobrzmiewał szmer rozmów i cichy stukot drewnianych łyżek o brzeg misek. Owszem, klasztorny spokój zakłóciło przybycie templariuszy, ale nie pierwszy raz gościliśmy przecież podróżnych w murach opactwa. Cóż więc się zmieniło? Oto niewinna propozycja sir Thomasa otwierała przede mną no-wy, nieznany mi świat, nieograniczone możliwości… Czy to przeznaczenie upomniało się o mnie i za pośrednictwem tego oto rycerza postanowiło wy-wrócić mój uporządkowany świat do góry nogami? Czułem się, jakbym śnił… Dostrzegłem sir Hugh, przyglądającego się nam uważnie. Na jego twarzy ma-lowało się wytężone skupienie, jak gdyby chciał odgadnąć, o czym rozma-wiamy. Wróciłem spojrzeniem do sir Thomasa. – Dziękuję, panie. To bardzo hojna propozycja. Nie mogę jednak opuścić opactwa. – Dlaczego? – zdziwił się. – Rozmawiałem już o tym z opatem. Wyraził zgodę na twój wyjazd, jeśli oczywiście podejmiesz taką decyzję. Wiele się o to- bie dowiedziałem, młodzieńcze. Skoro nie chcesz wstąpić do zakonu, wkrótce będziesz musiał opuścić to miejsce, tak czy owak. Czy nie byłoby wspaniale .
zrobić to jako giermek templariusza? Będziesz podróżował, zobaczysz kawałek świata, służąc przy tym słusznej sprawie. Niewielu nadarza się taka okazja – sir Thomas w najlepsze pałaszował gulasz z chlebem, nawet na mnie nie patrząc. – Przykro mi, panie. Moje obowiązki… W ogrodzie jest tyle pracy i… – Poza tym, pora jest doskonała – kontynuował templariusz. – Pilnie po- trzebuję giermka. Poprzedni odszedł z Zakonu, gdy dowiedział się, że choroba zmogła jego ojca. Puściłem go… Doprawdy, zgadzając się, oddasz mi wielką przysługę. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Miałbym tak po prostu porzucić jedy- ne życie, jakie znałem? – Nie będzie łatwo – mówił dalej. – Zajęcie jest ciężkie i niebezpieczne. Ruszamy na wojnę, chłopcze, musisz być tego świadom. Zadbam jednak o twoje wyszkolenie. Nauczę cię wszystkiego, co sam wiem o sztuce walki. Jeśli więc szukasz wspaniałych przygód, Tristanie, lepszej okazji nie znaj- dziesz. Bracia często mi powtarzali, że Bóg działa w sobie tylko wiadomy, niepo- jęty dla nas sposób. Jego Boska Obecność wyraża się w tym, że daje nam to, czego potrzebujemy, dokładnie wtedy, kiedy potrzebujemy tego najbardziej. Czyżby to Bóg zesłał sir Thomasa do opactwa właśnie teraz? Czy daje mi znak, że nadszedł czas, bym odmienił swój los? Spojrzałem w szczerą, serdeczną twarz sir Thomasa. Uśmiechał się lekko. W tym momencie zrozumiałem, że zyskałem w nim przyjaciela na całe życie. Zrobiło mi się lekko na duszy. Rozejrzałem się po refektarzu… Znów napotka- łem świdrujący wzrok sir Hugh i zobaczyłem nienawiść bijącą z jego twarzy. Wtedy, jak grom z jasnego nieba spadła na mnie świadomość, że oprócz przy- jaciela zyskałem jednocześnie… śmiertelnego wroga. .
Rozdział 4 ie dane mi było długo pozostać w błogim stanie rozmarzenia i niedowierzania. Po wieczerzy wszystko wróciło do normy. Swoje wieczorne obowiązki rozpocząłem od zmywania w kuchni. Chciałem uporać się z tym jak najszybciej, obieca-łem przecież sir Thomasowi, że zajmę się jego koniem. W żad- nym razie nie chciałem go zawieść! Pracowicie zmywałem więc naczynia, sta-rając się nie okazywać niecierpliwości. Kuchnią w opactwie świętego Albana zajmował się brat Rupert. Pochodził z Francji i – jak na Francuza przystało – był wyśmienitym kucharzem. Jednocześnie był drugą, zaraz po bracie Tucku osobą, która zawsze okazywała mi serdeczność i troskę. Staliśmy w kuchni, zgarniając do kubła resztki po wieczornym posiłku, którymi karmione były później świnie i kozy. W opactwie nic nie mogło się zmarnować. Brat Rupert co chwila zerkał na mnie z ciekawością. – Czy chciałbyś mi o czymś powiedzieć, Tristanie? – spytał w końcu. Jego słowa mnie nie zaskoczyły. Wiedziałem doskonale, że co jak co, ale wszelkie nowinki rozchodzą się wśród mnichów bardzo szybko. – Rzeczywiście – odpowiedziałem, a potem opisałem mu swoją rozmowę z sir Thomasem. – Co mam robić, bracie Rupercie? – Szukasz rady? No cóż, chłopcze, nie u mnie. Módl się! Zaufaj i proś Boga, by cię poprowadził. – Zadumał się… – Myślę jednak, że w końcu i tak zrobisz to, co podpowie ci serce. .
Bardzo lubiłem brata Ruperta, ale on na wszystkie życiowe problemy miał zawsze tylko jedną radę: więcej modlitwy. Modlitwa… Być może grzeszyłem w tym momencie brakiem ufności (widać w rzeczy samej nie nadawałem się na cystersa), ale nie wierzyłem, by modlitwa pomogła mi podjąć decyzję. Nie miałem też najmniejszego pojęcia, co podpowiada mi moje serce. Nareszcie skończyłem pracę w kuchni. Od razu poszedłem do stajni. Pora wiosennych deszczy praktycznie już minęła, wieczory jednak nadal były chłodne. Drżąc z zimna, zastanawiałem się, jaka pogoda może być w dalekim Outremer. Propozycja sir Thomasa nie dawała mi spokoju. W pierwszym odruchu pomyślałem, że nie mogę opuścić opactwa. Tu był mój dom! Co bracia poczę-liby beze mnie? Z drugiej strony miałem niemal szesnaście lat i powinienem był opuścić opactwo już dwa lata wcześniej. Tylko serdeczność braci i fakt, że nie miałem się gdzie podziać, sprawiły, że zostałem. Gdybym wyjechał z opactwa z sir Thomasem, po raz pierwszy zdany byłbym jedynie na siebie. Bałem się?… Nie przerażała mnie ciężka praca, lecz raczej niepewność tego, co czeka mnie za klasztorną furtą. A jeśli nie nadaję się na giermka? Jeśli zawiodę sir Thomasa? Czeka mnie wówczas tylko niesławny powrót w mury opactwa. Jako nieudacznik… Ale i tak nie mógłbym zostać tu do końca życia. Szanowałem mnichów, nie zamierzałem jednak zostawać jednym z nich. Nie czułem w sobie powoła-nia do zakonnego życia. Marzyłem o czymś zupełnie innym! Wabił mnie sze-roki świat, kusiło nieznane rozciągające się tuż za horyzontem… W jednej chwili wróciły marzenia o wielkich przygodach i sławetnych wyczynach, oczy-wiście ze mną w roli głównej. Może czeka mnie los bohatera! Jakże dziecinne były to myśli, a jednak pobrzmiewały mi w głowie dużo głośniej i wyraźniej niż chociażby dzień wcześniej. Przygoda i niebezpieczeństwo! Ach, niebezpieczeństwo! Sir Thomas mówił o nim wyraźnie. Templariu- sze wiedli życie wojowników, należało zatem liczyć się z licznymi zagrożenia-mi. Czy dałbym radę? Czy podołałbym ryzykownym wyzwaniom? Doprawdy, miałem niezły mętlik w głowie. Nawet nie spostrzegłem, kiedy dotarłem do stajni. Wewnątrz panował mrok, rozpraszany tylko przez małą lampkę oliwną, którą zabrałem ze sobą. Postawiłem ją na beczce, tuż przy zagrodzie, do której wcześniej wprowadzi-łem konia sir Thomasa. Pogłaskałem go po grzbiecie. Miękką szmatką zaczą-łem wycierać boki wierzchowca. Co chwila podrzucał głowę do góry i na boki, jak gdyby chciał mi dać do zrozumienia, że docenia mój wysiłek i troskę. Kie-dy już go oporządziłem, dorzuciłem mu jeszcze siana do żłobu. Stojący obok .