Tyler Quinn, Kevin Quinn, Christian Mackey, Alex
Mackey, Brent Marin, Scott Marin oraz Nathan Mackey –
chłopcy, Wam dedykuję tę książkę. Jesteście dla nas
wszystkich prawdziwym darem.
Prolog
bszerna komnata zalana była białym światłem. Blask był tak ja-
skrawy, że – oślepiony nim – odruchowo pochyliłem głowę i
zacisnąłem powieki. Zdołałem jednak zawczasu dojrzeć, że
środek pomieszczenia zajmował długi stół, przykryty śnieżno-
białym, lnianym płótnem. Serce zatrzepotało mi w piersiach, gdy
ujrzałem, że na stole, na poczesnym miejscu, lecz całkowi-
cie poza zasięgiem moich rąk, spoczywał Graal. Nie miałem go przy sobie!
Świadomość tego wzburzyła mnie do głębi, zarazem zalała mnie fala
podnie-cenia i niepokoju.
Po drugiej stronie stołu, odziany w białą tunikę z czerwonym krzyżem
na piersi, siedział… sir Thomas. Widząc moje zdumienie, uśmiechnął się i
wska-zał dłonią stojące obok mnie krzesło. Usiadłem.
– Dobrze się spisałeś, Tristanie – powiedział
spokojnie. Parsknąłem ni to z gniewu, ni z rozżalenia.
– Panie, zawiodłem! Srodze cię zawiodłem! Uczyniłem wprawdzie, co
mi poleciłeś. Dotarłem bezpiecznie do Tyru i znalazłem statek – Bogiem a
praw-dą, starą łajbę – który miał mnie zawieźć do Anglii. Po drodze dopadł
nas jed-nak okrutny sztorm, któremu statek nie był w stanie się oprzeć.
Jakby wszyst-kie złe siły sprzysięgły się przeciwko nam! Przecież wiesz,
panie… Wypadłem za burtę i poszedłem na dno, a Graal wraz ze mną,
stracony na zawsze… – gdy relacjonowałem wydarzenia, mój głos
stopniowo cichł, aż w końcu odmówił mi posłuszeństwa. Spuściłem głowę.
Wstyd nie pozwalał mi spojrzeć sir Tho-masowi prosto w oczy.
– Tristanie…
Uniosłem niechętnie wzrok.
– Nie zawiodłeś mnie. Jak widzisz, Graal jest bezpieczny.
Spoglądając na Kielich, potrząsnąłem z niedowierzaniem głową. Mój
biedny, ograniczony ludzką naturą umysł nie pojmował tego wszystkiego.
Doskonale wiedziałem, iż nie powinno mnie być tu, w tej komnacie, a Graal w
żaden sposób nie mógł tak po prostu stać przede mną, na najprzedniejszym i
najbielszym z płócien. Pokonany przez gniewne fale opadałem przecież wła-śnie
na dno, nieuchronnie zmierzając wraz z Graalem ku najmroczniejszym morskim
odmętom. Jakże sir Thomas mógł mówić, że go nie zawiodłem? Za-wiodłem!
Straciłem najcenniejszą relikwię chrześcijańskiego świata! Trudno doprawdy
wyobrazić sobie gorszy rozwój wypadków… no, może za wyjątkiem sytuacji, w
której Graal wpada w szpony chciwego i okrutnego sir Hugh.
– Sir Thomasie, nie pojmuję, jakim cudownym bądź szatańskim zrządze-
niem losu znalazłem się w tej komnacie. Mylisz się jednak. Nie wykonałem za-
dania. Nie ochroniłem Kielicha. Graal zatonął wraz ze mną. Leżymy teraz
gdzieś na dnie morza, w połowie drogi ku bezpiecznym brzegom Anglii. Wy-
bacz, panie. Wierz mi, głęboko żałuję, że nie zdołałem wypełnić misji, którą mi
powierzyłeś. Widocznie nie byłem godny… – westchnąłem ze smutkiem.
Niespodziewanie dla mnie sir Thomas uśmiechnął się, a gdy to uczynił,
mleczne światło wypełniające komnatę zgęstniało wokół jego postaci.
Usłysza-łem znajomy, melodyjny pomruk. Tym razem jednak dźwięk nie
wydobywał się z Graala, lecz unosił wokół mnie, jakby dochodził ze
wszystkich stron rów-nocześnie.
– Nie obawiaj się, młodzieńcze – uspokajająco powiedział sir Thomas.
– Jesteś bezpieczny. Graal także.
– Panie… – zacząłem, ale rycerz nagle zniknął mi z oczu. Pozostało
jedy-nie światło wypełniające pustkę po nim i melodia, łagodnie
rozbrzmiewająca wokół.
Zerwałem się na równe nogi. W tej samej chwili zniknęło również moje
krzesło, a ja – oniemiały ze zdumienia – stałem samotnie przed stołem. Moje
oczy usilnie wpatrywały się w Graala, a w głowie kiełkowała świętokradcza
myśl, by szybko pochwycić Kielich i ukryć go w torbie. Próbowałem po niego
sięgnąć. Daremnie… Wydawał się na wyciągnięcie ręki, lecz im usilniej stara-
łem się go dosięgnąć, tym stawał się bardziej odległy. Niespodziewanie z białej
poświaty ponownie wynurzył się sir Thomas. W ręku dzierżył zwykłe wiadro,
wypełnione po brzegi wodą. Przez chwilę przyglądał mi się bacznie, po czym
bez słowa wylał całą zawartość na moją głowę. Zacząłem się krztusić i pluć
wodą.
– Panie, co… co czynisz?! – z trudem łapałem oddech. Zanim jednak
zdą-żyłem go spytać, czym zasłużyłem sobie na ten niespodziewany atak,
postać sir Thomasa rozpłynęła się w powietrzu. Znów byłem sam.
Nagle podłoga zawirowała pod moimi stopami, a ja zachwiałem się i upa-
dłem na mokrą, kamienną posadzkę, zamykając odruchowo oczy. Kiedy unio-
słem powieki, ponownie ujrzałem sir Thomasa z kolejnym kubłem wody
słony smak. Nie pojmowałem, co się dzieje. Dlaczego sir Thomas mi nie
pomógł? Ba, dlaczego krzywdził mnie w tak prze-dziwny sposób? Z jego
pomocą, z jego błogosławieństwem mógłbym jeszcze uratować Graala i
dostarczyć go w bezpieczne miejsce. A on… zamiast mi po-móc, udaremniał
właśnie moją misję! Czy był to jakiś rodzaj próby? Czyżbym ponownie
zawiódł?
Z całych sił próbowałem wstać, jednak podłoga falowała pod mymi
stopa-mi, jak gdyby jakiś olbrzym uniósł całą budowlę w powietrze i dla
zabawy ko-łysał nią na wszystkie strony. Zatoczyłem się i uderzyłem z
impetem w stół. Z przerażeniem patrzyłem, jak stół zachwiał się, a Graal
powoli przechylił się na bok i zaczął opadać ku ziemi. O nie…!
Czas stanął w miejscu… Na próżno próbowałem ruszyć do przodu. Moje
członki, jakby spętane niewidzialną siecią, wykonywały jedynie niemrawe ru-
chy. Ach, gdybym tylko był szybszy… gdybym mógł uczynić ten jeden krok i
schwycić Kielich w swoje ręce! Ukryłbym go natychmiast w tajemnej skrytce w
torbie, gdzie byłby na powrót bezpieczny. Ani chybi znalazłbym jakiś spo-sób,
by wydostać się z tej magicznej komnaty, a potem… oj, własnym mieczem
nauczyłbym tego swawolnego olbrzyma dobrych manier!
Tak zajęty byłem myślami i walką z własnym ciałem, że dopiero po
chwili pojąłem, iż falowanie podłogi ustało równie niespodziewanie, jak się
zaczęło. Przede mną ponownie stanął mój pan. Popatrzyłem na niego z
lękiem, lecz nie dostrzegłem w jego ręku kolejnego wiadra ani żadnej innej
rzeczy, za pomocą której mógłby chcieć mnie ukarać. Trzymał za to…
Graala. Wyciągnął ku mnie rękę z relikwią.
– Powodzenia, Tristanie – rzekł z uśmiechem. Z czcią odebrałem od
nie-go Kielich i przycisnąłem mocno do piersi. Sir Thomas zniknął.
W tym momencie kontury komnaty zaczęły się z wolna rozmywać. Znik-
nął gdzieś stół, wnętrze powoli ogarniała ciemność, ścichła muzyka. Zdawało
mi się, iż i ja z wolna rozpływam się w gasnącej mlecznej poświacie.
Boże, niczego już nie pojmowałem…
Rozdział 1
otężna ściana spienionej wody uderzyła we mnie z potworną
mocą i wepchnęła pod powierzchnię morza, wyciskając z mych
płuc ostatni dech. Moje ciało zareagowało instynktownie – spa-
dając w bezdenną otchłań, bezładnie młóciłem wodę rękami i
nogami, walcząc z oszalałym żywiołem o każdy, choćby naj-
drobniejszy łyk powietrza. Ręce omdlewały mi z wysiłku. W jednej chwili
od-żyło wspomnienie, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Przypomniałem
sobie rozkołysany na wzburzonym morzu statek i ogromną falę, której
uderzenie wyrzuciło mnie za burtę. Pamiętałem widok łamiącego się masztu,
który nie-ubłaganie zmierzał w moim kierunku. Potem… pustka. Nie miałem
pojęcia, jak długo znajduję się w wodzie ani co stało się ze statkiem i moimi
przyjaciół-mi. Przez moment zdawało mi się, iż poprzez wycie wiatru słyszę
krzyki Ro-barda, jednak odgłosy, nawet jeśli były prawdziwe, dochodziły
gdzieś z oddali, a po chwili do reszty rozwiał je wiatr. Poczułem w ustach
smak krwi. Kolejny bałwan zakręcił mną i – chwała Ci Panie! – znalazłem
się znów na powierzch-ni morza.
Księżyc szczelnie spowiły ciężkie, burzowe chmury. Na próżno wytężałem
wzrok, by poprzez ścianę deszczu dojrzeć zarys statku czy cokolwiek innego, co
mogło wybawić mnie od okrutnej śmierci w morskich głębinach. Odzyska-łem
wprawdzie przytomność, czułem się jednak zupełnie zagubiony pośród
miotających mną na wszystkie strony bałwanów. Rozszalały żywioł targał mną
tak zawzięcie, że nie byłem już w stanie określić, gdzie jest niebo, a gdzie wzbu-
rzone, spienione morze. Jedyne, czego byłem pewny, co odczuwałem każdym
nerwem swego obolałego ciała, to fakt, że jestem… mokry. Przemoczony do
cna i, szczerze mówiąc, potwornie zmęczony.
W końcu zdołałem przebić się przez wodne wiry ku powierzchni morza
i zaczerpnąć łyk powietrza. Na powrót odzyskałem jasność myśli i w tejże
chwili – jak gdyby w odpowiedzi na moje modlitwy – poczułem, że coś
moc-no wpija się w moją szyję. Pasek! Torba! Świadomość, iż mam ją przy
sobie, przyniosła mi ogromną ulgę. Nie dane mi było jednak dłużej cieszyć
się tym uczuciem – za plecami wzmagał się jęk wichru i narastał
przerażający gwizd ogromnej fali, która, wznosząc się nieubłaganie nade
mną, gotowała się do ko-lejnego morderczego uderzenia. Nim zdążyłem
wypluć z siebie przekleństwo, które mimowolnie napłynęło mi na usta,
bałwan porwał mnie z ogromną mocą i wyrzucił w górę. Opadłem na plecy z
impetem, który wycisnął mi z płuc resztki powietrza.
Potem przyszła kolejna fala, za nią jeszcze jedna. Nie w mojej mocy
było zliczyć je wszystkie. Chłostały mnie bez litości, ciskając to w górę, to
w dół. Po-godziłem się z myślą, że oto nadchodzi mój koniec, moim
jedynym celem było wytrwać jeszcze chwilę w tej beznadziejnej walce i
zaczerpnąć ostatni oddech, by móc z wiarą i pokorą polecić swą duszę Bogu.
Nagle poczułem silny ból, gdy moje obolałe ciało zderzyło się z czymś
twardym. W pierwszej chwili pomyślałem, że to podwodna skała, gdy jednak
fala przetoczyła się dalej, a woda opadła, poczułem pod stopami dno. Bałwany
rozbijały się z sykiem o moje plecy, ja jednak byłem w stanie utrzymać się na
nogach! A zatem… będę żył?… Mimo wszystko Opatrzność czuwała nade mną!
Wiatr wył dziko, deszcz zalewał mi twarz, otaczające ciemności nie po-zwalały
zorientować się, z której strony wypatrywać ocalenia, ja jednak parłem uparcie
przed siebie, padając przygnieciony masą przelewającej się nade mną wody i
ponownie wstając, by uczynić jeden krok naprzód. I właśnie w tym mo-mencie
– jak gdyby sam Bóg chciał dać mi kolejną szansę lub zakpić ze mnie i ocalić
tylko po to, by skazać mnie później na jeszcze większą udrękę – błyska-wica
rozjaśniła niebo i na krótką chwilę ujrzałem przed sobą zarys lądu. W od-dali
zamajaczyły jakieś skały i drzewa.
Krzycząc z radości, zachłystując się wszechobecną wodą, ruszyłem w
kie-runku, który wskazała mi błyskawica. Parłem przed siebie ostatkiem sił,
czu-jąc, iż z każdym krokiem woda staje się coraz płytsza. Fale kotłowały
się pode mną, najwyraźniej niezadowolone, że zdołałem wyrwać się z ich
śmiertelnych objęć. Kiedy w końcu piach zazgrzytał pod moimi stopami,
padłem bez czucia na ziemię.
Po jakim czasie ocknąłem się – zaiste, nie wiem. W ustach czułem słona-wy
smak, oczy miałem pełne drobinek piasku. Podniosłem chwiejnie głowę.
Zdawało mi się, że w oddali dostrzegam jakieś światło, nie byłem jednak w sta-
nie określić jego źródła. Gdzie był Robard? Gdzie Maryam i psiak? Wytężałem
wzrok, usiłując przebić nim ciemności i dostrzec cokolwiek, jakiś ślad życia.
Myśli wirowały w mojej głowie, wszechobecny przed chwilą lęk przed śmiercią
zastąpił niepokój o los przyjaciół. Zamiast spokojnie leżeć i poczekać, aż odzy-
skam siły, popełniłem błąd, nazbyt szybko próbując się podnieść. W jednej
chwili cały świat zawirował i straciłem przytomność.
I znowu nie miałem pojęcia, jak długo leżałem bez czucia. Kiedy w końcu
się ocknąłem, nauczony wcześniejszym, przykrym doświadczeniem, postano-
wiłem pozostać jakiś czas w bezruchu. Czas płynął. Czułem przyjemne ciepło
rozlewające się po całym ciele. W końcu powoli uniosłem powieki i delikatnie
poruszyłem palcami. Dzięki Bogu – nadal były sprawne. Zacisnąłem pięść.
Żadnego bólu! Poczułem ogromną ulgę. Pełen otuchy, odważyłem się wes-przeć
na lewym łokciu i ostrożnie uniosłem ciało. Rozejrzałem się z ciekawo-ścią
wokoło. Był dzień. Słońce stało wysoko na niebie, więc pewnie zbliżało się
południe. Jakieś trzysta kroków ode mnie rozpoczynała się linia drzew.
Pomyślałem, iż najwyższa pora, by rzucić ostateczne wyzwanie poobijane-
mu ciału i spróbować podnieść się z ziemi. Zaledwie jednak wsparłem się na
rękach i kolanach i nieco podźwignąłem, poczułem potworny ból przeszywa-
jący lewe kolano. W tej samej chwili napłynęło mgliste wspomnienie zderzenia
ze skałą lub twardym dnem, jakiego doświadczyłem ubiegłej nocy. Fala musia-ła
rzucić mnie o brzeg z ogromną mocą, ponieważ czułem także pulsujący ból w
prawym łokciu, nie wyglądało jednak na to, by noga lub ręka były złamane. A
zatem – nie było tak źle. Kiedy zawrót głowy minął, zdołałem wreszcie, choć z
wielkim trudem, stanąć na nogach.
Nie byłem w stanie się wyprostować, co wzbudziło we mnie obawę, iż
oprócz zranionej nogi, mam połamanych kilka żeber. Zgarbiony, niemrawo
odwróciłem się i przeniosłem wzrok na spokojne już morze. Patrząc na drob-
ne fale pieszczotliwie załamujące się na brzegu, nie sposób było domyślić
się piekła, jakie żywioł zgotował nam poprzedniej nocy.
Rozejrzałem się po plaży. Mogłem objąć wzrokiem tylko niewielki jej
fragment, gdyż linia brzegowa w tym miejscu zakręcała łagodnym łukiem po
mojej prawej i lewej stronie.
– Robard! Maryam! – zawołałem, licząc na to, że morze potraktowało
ich równie łaskawie jak mnie i znaleźli ratunek na tym nieznanym lądzie.
Odpowiedział mi jedynie monotonny szum fal i głośny krzyk kilku spłoszo-
nych mew.
– Kapitanie Denby! Piesku!…
Cisza. Żadnego znajomego szczekania.
Postanowiłem ruszyć wzdłuż brzegu, w nadziei, że nieco dalej natrafię
na ślady moich przyjaciół. Po kilku krokach nogi odmówiły mi
posłuszeństwa. Potknąłem się i upadłem w piach. Byłem zbyt zmęczony, by
iść dalej. Zbyt zmęczony, by się podnieść. Zasnąłem…
Kolejne przebudzenie nie było już tak przyjemne. Kiedy otworzyłem oczy,
wokół mnie stało sześć osób – dwie kobiety i czterech mężczyzn. Musieli przy-
być tu konno, bo każde z nich trzymało za uzdę konia. Nie to jednak przykuło
moją uwagę, lecz miecze, które mocno dzierżyli w dłoniach.
Dziwnym trafem, wszystkie ostrza skierowane były w moją stronę.
Rozdział 2
yło cicho jak makiem zasiał. Przybysze stali w milczeniu i
przypatrywali mi się bacznie. Wprawdzie wciąż byłem nieco
oszołomiony i obolały, spróbowałem jednak w miarę swych sił
ocenić to nowe i jakże niewygodne dla mnie położenie. Leża-
łem na wznak na piasku, a w plecy – czułem to doskonale –
wpijał mi się miecz sir Thomasa. Dobrze! Nie straciłem go zatem. Torba
rów-nież spoczywała bezpiecznie na moim ramieniu. Niepostrzeżenie
przesuną-łem palcami po boku i z ulgą wymacałem pas, a jego ciężar
upewnił mnie, że zachowałem i swój krótki miecz. Walki z rozszalałym
żywiołem być może nie wygrałem, mogłem jednak dziękować Bogu, iż
wyszedłem z niej bez poważniejszych obrażeń, a co ważniejsze nie straciłem
broni oraz bezcennej relikwii.
Rzecz jasna trudno mówić o pełni szczęścia, kiedy człowiek wraca do
przytomności i widzi wokół siebie szczelny krąg obcych ludzi, których
intencji nie może być pewnym, a jedyną wskazówką są ostrza ich mieczy
skierowane wprost na niego. Spróbowałem się podnieść, jednak surowy
wzrok stojącej tuż przy mnie kobiety i jednoznaczny ruch ręki, którą
przykładała ostrze do mojej szyi, przekonały mnie, bym pozostał na ziemi.
Wolno mijała chwila za chwilą, z każdą następną panująca cisza stawała
się nie do zniesienia
– Witam! – powiedziałem w końcu, chcąc przerwać to pełne napięcia
mil-czenie.
Żadnej reakcji, pomijając fakt, iż ich spojrzenia stały się jeszcze twardsze.
– Piękny dzień mamy, nieprawdaż? – spytałem z głupia frant. Pomyślałem, że
w mojej nieciekawej sytuacji warto zachować się uprzejmie. – Czy któreś z was bę-
dzie tak łaskawe i wyjaśni mi, gdzie się znajduję? Obawiam się, że pobłądziłem.
Młoda kobieta, ta sama, która przykładała mi miecz do gardła, powiedzia-ła
coś w języku, który natychmiast rozpoznałem. Francuski. Brat Rupert, mój
drogi przyjaciel, a równocześnie preceptor z opactwa św. Albana, gdzie spędzi-
łem szesnaście lat swego krótkiego żywota, pochodził z Francji i w wolnych od
pracy i modlitwy chwilach uczył mnie tego języka. Z całą pewnością nie wła-
dałem nim biegle, byłem jednak w stanie zrozumieć to i owo. Czyżby morskie
fale wyrzuciły mnie na wybrzeże Francji? Czy może gdzieś indziej, a owi fran-
cuscy podróżni natrafili na mnie przypadkiem?
Słowa kobiety sprawiły, że reszta jeźdźców schowała miecze do
pochew. Wszyscy oprócz niej. Nadal trzymała broń w pogotowiu, chociaż
już nie tak blisko mojej szyi. Uznałem to za dobry omen.
– Je m’appelle Tristan – przedstawiłem się.
– Mówię po angielsku – odpowiedziała z lekkim akcentem. – Kim jesteś?
– Czy to Francja? – nie spieszyłem się z odpowiedzią na jej pytanie.
Chcia-łem się wcześniej dowiedzieć, na jakie ziemie wypluły mnie
wzburzone mor-skie fale.
Kobieta skinęła głową.
– Jestem Tristan z opactwa św. Albana. Swego czasu przyłączyłem się do od-
działu templariuszy, który stanął na popas w naszej samotni i wraz z nim dotar-łem
do Ziemi Świętej, gdzie toczyliśmy walkę z niewiernymi w obronie Grobu
Pańskiego i pielgrzymów podążających do świętych miejsc. Teraz… Teraz wra-cam
do domu, do Anglii. Ubiegłej nocy nasz statek zaskoczył straszliwy sztorm. Nie
wiem, co się z nim stało… Wypadłem za burtę, lecz Pan był dla mnie łaska-wy i fale
wyrzuciły mnie na to wybrzeże. – Podniosłem na nią wzrok. – Rozma-wialiście po
francusku. Czyżbym naprawdę znalazł się na francuskiej ziemi?
Przez chwilę milczała, przypatrując mi się z uwagą, a potem wolno
skinę-ła głową. Zwróciła się do swoich towarzyszy i jak mogłem się
domyślić, prze-kazała im to, czego dowiedziała się ode mnie. Wszyscy
zaczęli rozprawiać z ożywieniem. Mówili bardzo szybko, z potoku słów
zdołałem wychwycić tyl-ko kilka pojedynczych fraz, na tyle jednak dużo,
bym domyślił się reszty. Było jasne, że zastanawiali się, czy od razu
pozbawić mnie życia, czy też zostawić na pastwę losu i odjechać.
Korzystając z tego, że przestałem być na chwilę w centrum uwagi podróż-
nych, przyjrzałem się uzbrojonej dziewczynie, choć muszę przyznać, że z pew-
nym trudem oderwałem wzrok od miecza i przeniosłem na jej twarz. Była
piękna. Jej kasztanowe, zaczesane do tyłu włosy miękko spływały na
kształtne ramiona. Miała ciemną karnację i jasnoniebieskie oczy, w których
dostrzegłem dziwne, niepasujące do jej łagodnej urody zacięcie. Roztaczała
wokół siebie aurę siły i władzy, nie miałem więc wątpliwości, iż moja
najbliższa przyszłość leży w jej rękach i że to ona rozstrzygnie o moim losie.
Była mniej więcej w moim wieku i chociaż reszta członków grupy była od
niej wyraźnie starsza, wszyscy słuchali jej słów z respektem.
– Oddział templariuszy, powiadasz? – upewniła się.
– Tak.
– Nie kochamy tu templariuszy, sługusów tchórzliwego papieża –
powie-działa.
Na dźwięk słowa „templariusze” jeden z jej towarzyszy, potężnie zbudo-
wany mężczyzna, splunął pogardliwie na ziemię. Przed oczyma natychmiast
stanął mi Robard, który spluwał za każdym razem, kiedy wypowiadałem
imię Ryszarda Lwie Serce.
Niedobrze. Powinienem bardziej zważać na to, co mówię.
– Cóż, jestem jedynie prostym giermkiem, pani, i nigdy nie dane mi
było spotkać papieża. Nie mnie zatem oceniać jego odwagę – odparłem,
ostrożniej dobierając słowa i starając się, by moja wypowiedź zabrzmiała jak
najbardziej dyplomatycznie.
Na chwilę delikatny uśmiech rozjaśnił jej oblicze. W tym czasie druga z
kobiet pochyliła się w stronę swych towarzyszy i zaszeptała coś po
francusku. W odpowiedzi zaczęli przeklinać i wymachiwać mieczami w
moim kierunku. Popatrzyłem na nich z niepokojem.
– Być może. Zapewniam cię jednak, iż jest tchórzem.
Przytaknąłem w milczeniu. Nie widziałem większego sensu, by wdawać
się w jałową dyskusję z poirytowaną młodą Francuzką, w której rękach w
do-datku spoczywał mój los.
– Nie szukam kłopotów – starałem się mówić opanowanym głosem, co
miało przekonać ją o moich uczciwych zamiarach. – Gdyby nie sztorm, nie
by-łoby mnie tutaj. Pragnę jedynie wrócić do domu, do Anglii. Gdybyś
zechciała, pani, wskazać mi drogę do najbliższego portu, w którym znajdę
jakiś statek wypływający do Anglii, zniknę wam z oczu. – Przerwałem dla
zaczerpnięcia oddechu i po chwili spytałem: – Czy mogę wstać?
Odstąpiła ode mnie na kilka kroków i skinęła głową. Gdy dźwigałem się
z ziemi, mimowolny jęk wyrwał się z moich ust. Zapomniałem zupełnie o
obo-lałych członkach i zranionej nodze. Zgiąłem kilka razy kolano w złudnej
na-dziei, że po paru ruchach ból osłabnie.
– Jesteś ranny.
– To nic poważnego – odparłem, choć nie wiedziałem, czy usiłuję
przeko-nać ją czy siebie.
– Jak długo byłeś w wodzie?
– Nie mam pojęcia. Od chwili, gdy wypadłem za burtę, czas przestał dla
mnie płynąć, a ja stałem się igraszką rozszalałych morskich odmętów.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, jest łamiący się jak patyk maszt. Nie wiem,
czy nasz sta-tek ocalał. Było na nim jeszcze dwoje moich przyjaciół i
czterech członków załogi. Bardzo lękam się o ich los. – Na myśl o
Robardzie i Maryam niepokój ponownie wkradł się w moje serce. – Przy
okazji, nie natrafiliście przypadkiem na małego psiaka?
Potrząsnęła przecząco głową i wskazała ręką ciemną ścianę lasu.
– Wypatrzyliśmy cię spośród tamtych drzew. Akurat przejeżdżaliśmy.
Nie, nikogo innego nie zauważyliśmy… – zawiesiła na chwilę głos. –
Wydawało mi się jednak, że do mych uszu dobiega jakiś dziwny, niski
dźwięk. Czy i ty go sły-szałeś?
Ciarki przeszły mi po plecach.
– Dźwięk?
– Tak. Bardzo przyjemny, melodyjny… Był słaby i dochodził jakby z
od-dali. Usłyszałam go, potem wypatrzyliśmy ciebie, jednak gdy tylko się
obudzi-łeś, umilkł – wyjaśniła.
Serce zamarło mi w piersiach. Czyżby słyszała Graala?!… Jak to możliwe?!
Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy, a postać mojej rozmówczyni na-gle
zaczęła rozmazywać się przed oczami. Miałem wrażenie, jakbym za chwilę
ponownie miał stracić przytomność. Jeśli dziewczyna rzeczywiście usłyszała
Graala… Cóż mogło to oznaczać?! Czy inni także mogli słyszeć ten słodki,
kojący głos? Gdyby tak było, jakimże sposobem miałbym dalej trzymać go
w ukryciu?
Odetchnąłem głęboko.
– Nie, niczego nie słyszałem. Przypuszczam, że w uszach mam nadal peł-
no wody – starałem się przemawiać obojętnym tonem, modląc się w duchu, by
brzmiał przekonująco. Od niechcenia spojrzałem na niebo, potem zwróciłem
wzrok na piasek pod stopami, wreszcie na wodę. Zgiąłem parę razy nogę w ko-
lanie, przytupnąłem, jakbym chciał sprawdzić, czy nogi nie odmówią mi po-
słuszeństwa – wszystko po to, by wywołać wrażenie, że nic nie wiem o żadnych
dziwnych odgłosach i tak naprawdę nic mnie to nie obchodzi.
– Mam na imię Celia – dodała dziewczyna, wsuwając w końcu miecz
do pochwy. Jej gest nieco mnie uspokoił, choć nie do końca. – Jeździsz
konno?
– Owszem – odparłem i rozejrzałem się dookoła. Już wcześniej policzy-
łem ich rumaki, każde z nich prowadziło jednego. W okolicy nie
dostrzegłem żadnych dodatkowych wierzchowców. – Widzę jednak, że
macie tylko sześć koni.
– Potrafię liczyć – odparła zimno. – Pojedziesz ze mną.
Z nią? O nie, wielkie dzięki! Przed chwilą powiedziała, że nie darzy
sym-patią templariuszy. Poza tym, jej miecz nie nastrajał mnie zbyt
przychylnie do wspólnej podróży. Pomyślałem, że będę czuł się o wiele
bezpieczniej, podąża-jąc na własnych nogach.
– Wolałbym iść piechotą.
– Piechotą za nami nie nadążysz. Szybko się zgubisz.
– Bądź zatem tak miła i wskaż mi kierunek, w którym powinienem się
udać. Dalej…
Zatrzymała się i spojrzała na mnie przekornie.
– Przyznaj się, nie potrafisz jeździć konno.
– Potrafię! – żachnąłem się na tak nieprawdziwe przypuszczenie. – Ja tyl-
ko… Ja… – w żaden sposób nie mogłem wyjaśnić jej powodów swojego oporu.
– Rozumiem – pokiwała głową. – Jest ci niezręcznie jechać ze mną.
– Ależ skąd! Tyle tylko, że… że… jestem strasznie brudny i…
– Wolisz jechać z Filipem? – przerwała mi i wskazała olbrzyma, którego
poznałem już jako wielbiciela plucia. Odziany był w ciemnoczerwoną koszulę z
podwiniętymi rękawami, spod których wyłaniały się olbrzymie, sękate ręce,
mogłem zatem z detalami obejrzeć sobie jego wyrobione muskuły. Ich widok
pozwalał przypuszczać, iż ulubioną rozrywką Filipa musi być kruszenie ka-
mieni gołymi rękoma lub przerzucanie dla zabawy ogromnych bali drewna.
Przeniosłem wzrok na jego twarz. Doprawdy, nie musiał mówić po angielsku,
bym zrozumiał, co ochoczo zrobiłby ze mną, gdyby tylko pozwoliła na to jego
towarzyszka: po prostu zdzieliłby mnie pięścią po głowie i porzucił na pastwę
losu, nie bacząc, czy jestem żywy, czy umarły.
– Nie, tylko nie to… – jęknąłem.
– Chyba powinnam lojalnie uprzedzić, że Filip uważa cię za szpiega. Co
do mnie, nie mam na razie wyrobionego w tym względzie zdania. Skoro jed-
nak jesteś tu sam, zdany jedynie na nas, a my mamy nie tylko konie, ale i
mie-cze, nie sądzisz, że rozsądniej będzie przystać na naszą propozycję?
Innymi słowy, zrobić to, co ci każemy. Przynajmniej do czasu, aż
zdecydujemy, co z tobą począć.
– Ja także mam miecz – zaprotestowałem. W moim głosie dały się sły-
szeć twarde nuty: to prawda, dałem się zaskoczyć, byłem jednak
wyczerpany
całonocną walką z żywiołem. Gdyby nie to… Nie chciałem, by nabrali przeko-
nania, iż giermek templariuszy to ktoś, kogo można bezkarnie lekceważyć.
– Widzę. Nawet dwa. My jednak mamy sześć – ucięła dalszą dyskusję i
do-siadła konia. Zgrabnie zakręciła rumakiem, podjechała do mnie i
ściągnąwszy wodze, wyciągnęła rękę w moją stronę.
Chcąc nie chcąc, bez większego zapału chwyciłem jej dłoń i
wskoczyłem na siodło tuż za nią. Koń ruszył z kopyta.
Póki co Francja okazała się krajem nieszczególnie gościnnym.
Rozdział 3
uszyliśmy na zachód, trzymając się wciąż brzegu morza. Jecha-
liśmy szybko. Przez cały dzień nie zamieniłem z Celią ani jed-
nego słowa. Pod wieczór nasza grupka zmieniła trasę, odbijając
od wybrzeża i kierując się w głąb lądu, w stronę lasu. Wkrótce
znaleźliśmy się pośród drzew. Pora była późna, miałem więc
nadzieję, że rychło poszukamy jakiegoś miejsca na krótki wypoczynek,
jazda we dwoje w jednym siodle dawała mi się już bowiem mocno we znaki.
Najwy-raźniej przeceniłem swoją kondycję – każde uderzenie kopyta o
ziemię dudni-ło echem w mojej głowie i przeszywało całe ciało nieznośnym
bólem. Jako że okazanie słabości nie leżało w zwyczaju templariuszy,
zaciskałem zęby, by nie dać po sobie poznać, jak bolesna to dla mnie podróż.
Pomimo wysiłku, nie po-trafiłem jednak powstrzymać jęków, które od czasu
do czasu wydobywały się z moich ust. Dotkliwsze jeszcze katusze zacząłem
przeżywać, kiedy zjechali-śmy z miękkiego piasku na twardy, nierówny
teren, wypełniony licznymi wądołami i porośnięty drzewami, między
którymi musiały kluczyć zmęczone całodzienną jazdą konie.
– Jak się czujesz? – spytała Celia, nie odwracając głowy. Przerwała
przy-najmniej panujące między nami milczenie.
– Dobrze – odparłem przez zaciśnięte zęby.
– Na pewno?
– Na pewno.
Celia zachichotała i nieoczekiwanie przynagliła konia do galopu. Po kolejnej
serii wstrząsów, podrzutów, obijania się w siodle miałem dość i przekrzykując
szum wiatru, który smagał nas niemiłosiernie po twarzach, poprosiłem, by
przystanęła. Może nawet nie zabrzmiało to jak prośba… W odpowiedzi
przy-spieszyła jeszcze bardziej. Pojękiwałem żałośnie, modląc się w duchu,
by ta szaleńcza jazda wreszcie się skończyła, a wraz z nią ból, który
rozdzierał każdą cząstkę mego udręczonego ciała. Jednym skokiem
pokonaliśmy strumień, wzbijając wokół siebie fontannę wody, i dopiero
kiedy wjechaliśmy na niewiel-ką polankę, Celia wstrzymała konia.
– Jak się czujesz, templariuszu? – zapytała ponownie.
Bez słowa skargi zsunąłem się z siodła, niemal upadając na ziemię.
Nogi ugięły się pode mną. Zgięty wpół, wsparłem się rękoma o wymęczone
kolana i próbowałem złapać oddech. Każdy łyk powietrza sprawiał mi
jednak jeszcze większe cierpienie.
– Do… dobrze – wykrztusiłem w końcu. – Potrzebuję jedynie nieco…
od-poczynku. Jednak za nic nie chciałbym was wstrzymywać. I tak jestem
wdzięczny za to, co dla mnie zrobiliście. Uczyń mi zatem jeszcze tę jedną
łaskę i zechciej zdradzić, w którą stronę mam się udać, by dotrzeć do
najbliż-szego portu… Odpocznę dzień lub dwa i ruszę w swoją stronę.
– Jesteś spragniony odpoczynku? Dobrze się składa. My także zatrzyma-
my się tutaj na noc. Świeżej wody mamy pod dostatkiem, a Filip upoluje nam
coś do jedzenia – odrzekła, puszczając mimo uszu moją przemowę.
Dogonili nas pozostali jeźdźcy. Zsiedli z koni i bez zwłoki przystąpili
do rozbijania obozowiska. W niemym podziwie obserwowałem, z jaką
sprawno-ścią podzielili się obowiązkami i zajęli każde swoją pracą. Jedynie
Filip, za-miast zgodnie z zapowiedzią Celii ruszyć na polowanie, podszedł
do mojej przewodniczki i wdał się z nią w rozmowę. Nie sposób było
dosłyszeć, o czym mówią, gdyż prowadzili ją ściszonymi głosami, z ich
twarzy łacno jednak wy-czytałem, że o coś się kłócą. Miałem złe przeczucia.
W pewnym momencie Celia podniosła głos, a wtedy Filip rzucił mi groźne
spojrzenie i już bez dal-szych słów dosiadł konia i ruszył do lasu.
Pozostali nie zwrócili uwagi na ich sprzeczkę, zajęci szykowaniem obozowi-
ska. Rozsiodłali konie i przywiązali je do sznura rozciągniętego pomiędzy dwo-ma
drzewami. Już po chwili na polance zapłonęło niewielkie ognisko, a dwóch
mężczyzn ruszyło do lasu, by przynieść więcej suchego drewna. W tym czasie druga
z kobiet wyciągnęła z torby przytroczonej do siodła rondel i kilka skórza-nych
woreczków, w których – jak się domyśliłem – przechowywała przyprawy. Uklękła
przy ognisku i dorzuciła do niego kilka drew. Szykowała posiłek.
Obolały, pokuśtykałem w stronę najbliższego drzewa i opierając się o
nie plecami, ostrożnie zsunąłem się na ziemię. Nie wiedząc kiedy, zapadłem
w niespokojny sen. Obudził mnie tętent konia – to wracał Filip. Powoli nad-
ciągała noc, długie cienie drzew kładły się na rozświetlonej ogniem polanie,
a gęstniejący zmrok szybko wkradał się między drzewa. Filip zsiadł z ko-nia
i podszedł do grupki zgromadzonej wokół ogniska, trzymając w ręce dużego
ptaka. Podał go jednemu z mężczyzn, a ten, widać zadowolony ze zdobyczy,
odszedł na bok, by w ustronnym miejscu wypatroszyć go i oczyścić.
Celia krążyła wokół obozowiska z dłonią wspartą na rękojeści miecza.
Bystre spojrzenia, które rzucała na boki, napięcie ciała widoczne nawet w
wie-czornym zmroku – wszystko to powiedziało mi, że dziewczyna
sprawuje pieczę nad obozowiskiem. Przy kolejnym obchodzie podeszła do
mnie, z dale-ka widząc, że się obudziłem.
– Lepiej się czujesz? – spytała.
– Tak, dziękuję – odparłem.
– Nie martw się, zaraz coś zjemy. Filip to świetny myśliwy, a Martine –
uwierz mi – jest kucharką, której nie powstydziłaby się niejedna zamkowa
kuchnia.
Spojrzałem na Filipa. Dopiero teraz zauważyłem, że nie ma przy sobie
ani łuku, ani jakiejkolwiek innej broni myśliwskiej.
– Chwileczkę… – zatrzymałem Celię, która już miała udać się w dalszy
obchód. – Jak on może polować bez łuku?
– Ma swoje sposoby.
Wspaniale! Za wroga, a co gorsza za podstępnego szpiega uznaje mnie
olbrzymi siłacz, który najwyraźniej nie tylko biegle włada mieczem, ale na
do-datek potrafi upolować zwierzynę gołymi rękoma. Uznałem, że moja
sytuacja coraz bardziej się komplikuje. Za to samopoczucie nieco mi się
poprawiło – krótka drzemka i odpoczynek zrobiły swoje. Postanowiłem więc
sprawdzić swoje członki i przytrzymując się pnia drzewa, podniosłem się
wolno z ziemi. Nie było tak źle. Plecy i kolano dokuczały mi nieco mniej,
pogodziłem się jed-nak z myślą, że przez kilka kolejnych dni ból nie pozwoli
mi zupełnie o sobie zapomnieć.
Oczyszczonego ptaka nadziano na drewniany rożen. Martine posypała
go przyprawami i zaczęła piec nad ogniem. Po chwili po polanie rozszedł się
sma-kowity zapach. Zarówno ten kuszący aromat, jak i widok jedzenia
sprawił, że mój żołądek zaczął się niecierpliwić, burcząc niemiłosiernie.
Celia uśmiechnęła się i podeszła do ogniska. Kiedy odprowadzałem ją
wzrokiem, natknąłem się na gniewne spojrzenie Filipa, zajętego akurat ostrze-
niem miecza o znaleziony na podorędziu kamień. Co jakiś czas znacząco
przesuwał palcem po ostrzu, nie odrywając ode mnie wzroku. Mróz
przeszedł mi po karku.
Jak gdyby nigdy nic uśmiechnąłem się i pomachałem w jego stronę.
– Bonjour, mon frère – powiedziałem.
Z żalem stwierdziłem, że nie udało mi się go ułagodzić tym przyjaznym
powitaniem. Zacisnął szczęki i zmrużył powieki. Patrząc na niego, pomyśla-
łem, że jeżeli nie będę bardziej uważny, czekają mnie niemałe kłopoty. Filip już
teraz przypominał rozjuszone zwierzę, gotowe w każdej chwili zerwać się z zie-
mi, przeskoczyć przez ognisko i rzucić mi się do gardła. Odetchnąłem z ulgą,
gdy na powrót zajął się doglądaniem swej broni. Nagle znieruchomiał i syknął
na kamratów. Sygnał musiał być jasny dla wszystkich – w jednej chwili pode-
rwali się z ziemi i bez słowa sięgnęli po miecze.
W lesie panowała cisza. Niepokojąca cisza. I mnie udzielił się nastrój
lęku. Nerwy napięte miałem jak postronki. Nie wiedziałem jednak, czy
powinienem wyciągnąć swój miecz i stanąć u boku moich przygodnych
towarzyszy. Bałem się, że Filip opacznie odczyta moje zamiary i chęć
pomocy potraktuje jako wy-powiedzenie wojny. Wstrzymałem się zatem,
chociaż z każdą chwilą nabiera-łem przekonania, że pośród otaczających nas
drzew czai się jakieś niebezpie-czeństwo.
Patrzyłem, jak Filip wolno krąży wokół obozowiska, zataczając coraz
większe koła i uważnie lustruje las. Przypominał myśliwskiego psa,
węszącego na wszystkie strony, który tylko czeka na wyraźniejszy znak, by
podjąć trop i ruszyć w pościg. Na chwilę przystanął, nie dalej niż jakieś pięć
kroków ode mnie. Nagle usłyszeliśmy charakterystyczny furkot i w drzewo
stojące dokład-nie między nami z mocą wbiła się strzała. Serce załomotało
mi w piersi. Zawsze… zawsze i w każdym miejscu rozpoznałbym gęsie
pióra, z których wy-konana była lotka. Nie miałem żadnych wątpliwości.
Robard!
Rozdział 4
ilip rzucił krótką komendę i natychmiast jeden z mężczyzn za-
czął zasypywać ognisko, pomagając sobie nogą. W mig zdławił
słabe płomienie. Zapadła ciemność. Filip wydał z siebie mrożą-
cy krew w żyłach okrzyk i z uniesionym mieczem puścił się
biegiem w kierunku, z którego nadleciała strzała. W tym sa-
mym czasie pozostali mężczyźni jak duchy rozpłynęli się w panującym w
lesie mroku.
– Robard! – krzyknąłem. – Nie strzelaj! To przyjaciele!
Nikt nie odpowiedział. Myślałem gorączkowo, jak najlepiej wybrnąć z
tego rozpaczliwego położenia. W jaki sposób miałem wyjaśnić moim przyja-
ciołom, ukrywającym się w mrokach lasu z jednej, a przygodnym towarzy-
szom podróży z drugiej strony, że nie grozi im i mnie żadne niebezpieczeń-
stwo. Odwróciłem się, by wytłumaczyć Celii, co się właściwie wydarzyło
i… krew odpłynęła mi z twarzy. Celia stała blada, w nienaturalnej pozycji, a
ja dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że jej ruchy krępuje Maryam,
przy-trzymując ją od tyłu i przykładając do gardła jeden ze swoich
pozłacanych sztyletów.
Boże miłosierny!
– Maryam, proszę, nie! Przestań! Niech wszyscy wreszcie przestaną!
Mój okrzyk nie odniósł większego skutku. Celia, zamknięta w silnym
uścisku Maryam, nie szamotała się, mruczała jedynie pod nosem jakieś prze-
kleństwa. Gdy Maryam nakazała jej rzucić miecz, dziewczyna odburknęła
coś po francusku, ale – mimo że niechętnie – wykonała polecenie.
Tyler Quinn, Kevin Quinn, Christian Mackey, Alex Mackey, Brent Marin, Scott Marin oraz Nathan Mackey – chłopcy, Wam dedykuję tę książkę. Jesteście dla nas wszystkich prawdziwym darem.
Tytuł oryginału The Youngest Templar: Trail of Fate Tłumaczenie Marek Halczuk Redakcja Ewa Kubaczyk Koordynacja wydania polskiego Martyna Maroń Korekta Zespół Skład i projekt graficzny Małgorzata Biegańska-Bartosiak Druk i oprawa Pasaż Sp. z o.o. Projekt okładki Copyright © Artwork and design: Hauptmann & Kompanie Werbeagentur Munich – Zurich Hanna Hörl Copyright © 2009 by Michael P. Spradlin Copyright © for Polish edition by Agencja Wydawnicza Jerzy Mostowski, 2013 Janki k. Warszawy, ul. Wspólna 17a, 05-090 Raszyn tel. +48 22 720 35 99, faks +48 22 720 34 91 www.awm.waw.pl www.templariusz-straznik-graala.pl ISBN: 978-83-7250-837-9
Prolog bszerna komnata zalana była białym światłem. Blask był tak ja- skrawy, że – oślepiony nim – odruchowo pochyliłem głowę i zacisnąłem powieki. Zdołałem jednak zawczasu dojrzeć, że środek pomieszczenia zajmował długi stół, przykryty śnieżno- białym, lnianym płótnem. Serce zatrzepotało mi w piersiach, gdy ujrzałem, że na stole, na poczesnym miejscu, lecz całkowi- cie poza zasięgiem moich rąk, spoczywał Graal. Nie miałem go przy sobie! Świadomość tego wzburzyła mnie do głębi, zarazem zalała mnie fala podnie-cenia i niepokoju. Po drugiej stronie stołu, odziany w białą tunikę z czerwonym krzyżem na piersi, siedział… sir Thomas. Widząc moje zdumienie, uśmiechnął się i wska-zał dłonią stojące obok mnie krzesło. Usiadłem. – Dobrze się spisałeś, Tristanie – powiedział spokojnie. Parsknąłem ni to z gniewu, ni z rozżalenia. – Panie, zawiodłem! Srodze cię zawiodłem! Uczyniłem wprawdzie, co mi poleciłeś. Dotarłem bezpiecznie do Tyru i znalazłem statek – Bogiem a praw-dą, starą łajbę – który miał mnie zawieźć do Anglii. Po drodze dopadł nas jed-nak okrutny sztorm, któremu statek nie był w stanie się oprzeć. Jakby wszyst-kie złe siły sprzysięgły się przeciwko nam! Przecież wiesz, panie… Wypadłem za burtę i poszedłem na dno, a Graal wraz ze mną, stracony na zawsze… – gdy relacjonowałem wydarzenia, mój głos stopniowo cichł, aż w końcu odmówił mi posłuszeństwa. Spuściłem głowę. Wstyd nie pozwalał mi spojrzeć sir Tho-masowi prosto w oczy.
– Tristanie… Uniosłem niechętnie wzrok. – Nie zawiodłeś mnie. Jak widzisz, Graal jest bezpieczny. Spoglądając na Kielich, potrząsnąłem z niedowierzaniem głową. Mój biedny, ograniczony ludzką naturą umysł nie pojmował tego wszystkiego. Doskonale wiedziałem, iż nie powinno mnie być tu, w tej komnacie, a Graal w żaden sposób nie mógł tak po prostu stać przede mną, na najprzedniejszym i najbielszym z płócien. Pokonany przez gniewne fale opadałem przecież wła-śnie na dno, nieuchronnie zmierzając wraz z Graalem ku najmroczniejszym morskim odmętom. Jakże sir Thomas mógł mówić, że go nie zawiodłem? Za-wiodłem! Straciłem najcenniejszą relikwię chrześcijańskiego świata! Trudno doprawdy wyobrazić sobie gorszy rozwój wypadków… no, może za wyjątkiem sytuacji, w której Graal wpada w szpony chciwego i okrutnego sir Hugh. – Sir Thomasie, nie pojmuję, jakim cudownym bądź szatańskim zrządze- niem losu znalazłem się w tej komnacie. Mylisz się jednak. Nie wykonałem za- dania. Nie ochroniłem Kielicha. Graal zatonął wraz ze mną. Leżymy teraz gdzieś na dnie morza, w połowie drogi ku bezpiecznym brzegom Anglii. Wy- bacz, panie. Wierz mi, głęboko żałuję, że nie zdołałem wypełnić misji, którą mi powierzyłeś. Widocznie nie byłem godny… – westchnąłem ze smutkiem. Niespodziewanie dla mnie sir Thomas uśmiechnął się, a gdy to uczynił, mleczne światło wypełniające komnatę zgęstniało wokół jego postaci. Usłysza-łem znajomy, melodyjny pomruk. Tym razem jednak dźwięk nie wydobywał się z Graala, lecz unosił wokół mnie, jakby dochodził ze wszystkich stron rów-nocześnie. – Nie obawiaj się, młodzieńcze – uspokajająco powiedział sir Thomas. – Jesteś bezpieczny. Graal także. – Panie… – zacząłem, ale rycerz nagle zniknął mi z oczu. Pozostało jedy-nie światło wypełniające pustkę po nim i melodia, łagodnie rozbrzmiewająca wokół. Zerwałem się na równe nogi. W tej samej chwili zniknęło również moje krzesło, a ja – oniemiały ze zdumienia – stałem samotnie przed stołem. Moje oczy usilnie wpatrywały się w Graala, a w głowie kiełkowała świętokradcza myśl, by szybko pochwycić Kielich i ukryć go w torbie. Próbowałem po niego sięgnąć. Daremnie… Wydawał się na wyciągnięcie ręki, lecz im usilniej stara- łem się go dosięgnąć, tym stawał się bardziej odległy. Niespodziewanie z białej poświaty ponownie wynurzył się sir Thomas. W ręku dzierżył zwykłe wiadro, wypełnione po brzegi wodą. Przez chwilę przyglądał mi się bacznie, po czym bez słowa wylał całą zawartość na moją głowę. Zacząłem się krztusić i pluć
wodą. – Panie, co… co czynisz?! – z trudem łapałem oddech. Zanim jednak zdą-żyłem go spytać, czym zasłużyłem sobie na ten niespodziewany atak, postać sir Thomasa rozpłynęła się w powietrzu. Znów byłem sam. Nagle podłoga zawirowała pod moimi stopami, a ja zachwiałem się i upa- dłem na mokrą, kamienną posadzkę, zamykając odruchowo oczy. Kiedy unio- słem powieki, ponownie ujrzałem sir Thomasa z kolejnym kubłem wody
栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀЀЀ ĀĀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ Āᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Ā ᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Āᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Āᜀ ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀ ĀĀĀȀ ᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ Āᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Ā ᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀ ᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀ ĀĀĀȀ ᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ Āᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Ā ᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Āᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Āᜀ ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀ ĀĀĀȀ ᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Āᜀᜀ尀攀渀搀愀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ Āᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Ā ᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀ ᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Āᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Āᜀᜀ 尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀ ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Āᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀ ᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀЀЀ ĀĀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ Āᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Ā ᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Āᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 Āᜀ ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀ ᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀĀᜀᜀ尀攀渀搀愀猀栀 ĀᜀĀ
słony smak. Nie pojmowałem, co się dzieje. Dlaczego sir Thomas mi nie pomógł? Ba, dlaczego krzywdził mnie w tak prze-dziwny sposób? Z jego pomocą, z jego błogosławieństwem mógłbym jeszcze uratować Graala i dostarczyć go w bezpieczne miejsce. A on… zamiast mi po-móc, udaremniał właśnie moją misję! Czy był to jakiś rodzaj próby? Czyżbym ponownie zawiódł? Z całych sił próbowałem wstać, jednak podłoga falowała pod mymi stopa-mi, jak gdyby jakiś olbrzym uniósł całą budowlę w powietrze i dla zabawy ko-łysał nią na wszystkie strony. Zatoczyłem się i uderzyłem z impetem w stół. Z przerażeniem patrzyłem, jak stół zachwiał się, a Graal powoli przechylił się na bok i zaczął opadać ku ziemi. O nie…! Czas stanął w miejscu… Na próżno próbowałem ruszyć do przodu. Moje członki, jakby spętane niewidzialną siecią, wykonywały jedynie niemrawe ru- chy. Ach, gdybym tylko był szybszy… gdybym mógł uczynić ten jeden krok i schwycić Kielich w swoje ręce! Ukryłbym go natychmiast w tajemnej skrytce w torbie, gdzie byłby na powrót bezpieczny. Ani chybi znalazłbym jakiś spo-sób, by wydostać się z tej magicznej komnaty, a potem… oj, własnym mieczem nauczyłbym tego swawolnego olbrzyma dobrych manier! Tak zajęty byłem myślami i walką z własnym ciałem, że dopiero po chwili pojąłem, iż falowanie podłogi ustało równie niespodziewanie, jak się zaczęło. Przede mną ponownie stanął mój pan. Popatrzyłem na niego z lękiem, lecz nie dostrzegłem w jego ręku kolejnego wiadra ani żadnej innej rzeczy, za pomocą której mógłby chcieć mnie ukarać. Trzymał za to… Graala. Wyciągnął ku mnie rękę z relikwią. – Powodzenia, Tristanie – rzekł z uśmiechem. Z czcią odebrałem od nie-go Kielich i przycisnąłem mocno do piersi. Sir Thomas zniknął. W tym momencie kontury komnaty zaczęły się z wolna rozmywać. Znik- nął gdzieś stół, wnętrze powoli ogarniała ciemność, ścichła muzyka. Zdawało mi się, iż i ja z wolna rozpływam się w gasnącej mlecznej poświacie. Boże, niczego już nie pojmowałem…
Rozdział 1 otężna ściana spienionej wody uderzyła we mnie z potworną mocą i wepchnęła pod powierzchnię morza, wyciskając z mych płuc ostatni dech. Moje ciało zareagowało instynktownie – spa- dając w bezdenną otchłań, bezładnie młóciłem wodę rękami i nogami, walcząc z oszalałym żywiołem o każdy, choćby naj- drobniejszy łyk powietrza. Ręce omdlewały mi z wysiłku. W jednej chwili od-żyło wspomnienie, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Przypomniałem sobie rozkołysany na wzburzonym morzu statek i ogromną falę, której uderzenie wyrzuciło mnie za burtę. Pamiętałem widok łamiącego się masztu, który nie-ubłaganie zmierzał w moim kierunku. Potem… pustka. Nie miałem pojęcia, jak długo znajduję się w wodzie ani co stało się ze statkiem i moimi przyjaciół-mi. Przez moment zdawało mi się, iż poprzez wycie wiatru słyszę krzyki Ro-barda, jednak odgłosy, nawet jeśli były prawdziwe, dochodziły gdzieś z oddali, a po chwili do reszty rozwiał je wiatr. Poczułem w ustach smak krwi. Kolejny bałwan zakręcił mną i – chwała Ci Panie! – znalazłem się znów na powierzch-ni morza. Księżyc szczelnie spowiły ciężkie, burzowe chmury. Na próżno wytężałem wzrok, by poprzez ścianę deszczu dojrzeć zarys statku czy cokolwiek innego, co mogło wybawić mnie od okrutnej śmierci w morskich głębinach. Odzyska-łem wprawdzie przytomność, czułem się jednak zupełnie zagubiony pośród miotających mną na wszystkie strony bałwanów. Rozszalały żywioł targał mną tak zawzięcie, że nie byłem już w stanie określić, gdzie jest niebo, a gdzie wzbu- rzone, spienione morze. Jedyne, czego byłem pewny, co odczuwałem każdym
nerwem swego obolałego ciała, to fakt, że jestem… mokry. Przemoczony do cna i, szczerze mówiąc, potwornie zmęczony. W końcu zdołałem przebić się przez wodne wiry ku powierzchni morza i zaczerpnąć łyk powietrza. Na powrót odzyskałem jasność myśli i w tejże chwili – jak gdyby w odpowiedzi na moje modlitwy – poczułem, że coś moc-no wpija się w moją szyję. Pasek! Torba! Świadomość, iż mam ją przy sobie, przyniosła mi ogromną ulgę. Nie dane mi było jednak dłużej cieszyć się tym uczuciem – za plecami wzmagał się jęk wichru i narastał przerażający gwizd ogromnej fali, która, wznosząc się nieubłaganie nade mną, gotowała się do ko-lejnego morderczego uderzenia. Nim zdążyłem wypluć z siebie przekleństwo, które mimowolnie napłynęło mi na usta, bałwan porwał mnie z ogromną mocą i wyrzucił w górę. Opadłem na plecy z impetem, który wycisnął mi z płuc resztki powietrza. Potem przyszła kolejna fala, za nią jeszcze jedna. Nie w mojej mocy było zliczyć je wszystkie. Chłostały mnie bez litości, ciskając to w górę, to w dół. Po-godziłem się z myślą, że oto nadchodzi mój koniec, moim jedynym celem było wytrwać jeszcze chwilę w tej beznadziejnej walce i zaczerpnąć ostatni oddech, by móc z wiarą i pokorą polecić swą duszę Bogu. Nagle poczułem silny ból, gdy moje obolałe ciało zderzyło się z czymś twardym. W pierwszej chwili pomyślałem, że to podwodna skała, gdy jednak fala przetoczyła się dalej, a woda opadła, poczułem pod stopami dno. Bałwany rozbijały się z sykiem o moje plecy, ja jednak byłem w stanie utrzymać się na nogach! A zatem… będę żył?… Mimo wszystko Opatrzność czuwała nade mną! Wiatr wył dziko, deszcz zalewał mi twarz, otaczające ciemności nie po-zwalały zorientować się, z której strony wypatrywać ocalenia, ja jednak parłem uparcie przed siebie, padając przygnieciony masą przelewającej się nade mną wody i ponownie wstając, by uczynić jeden krok naprzód. I właśnie w tym mo-mencie – jak gdyby sam Bóg chciał dać mi kolejną szansę lub zakpić ze mnie i ocalić tylko po to, by skazać mnie później na jeszcze większą udrękę – błyska-wica rozjaśniła niebo i na krótką chwilę ujrzałem przed sobą zarys lądu. W od-dali zamajaczyły jakieś skały i drzewa. Krzycząc z radości, zachłystując się wszechobecną wodą, ruszyłem w kie-runku, który wskazała mi błyskawica. Parłem przed siebie ostatkiem sił, czu-jąc, iż z każdym krokiem woda staje się coraz płytsza. Fale kotłowały się pode mną, najwyraźniej niezadowolone, że zdołałem wyrwać się z ich śmiertelnych objęć. Kiedy w końcu piach zazgrzytał pod moimi stopami, padłem bez czucia na ziemię.
Po jakim czasie ocknąłem się – zaiste, nie wiem. W ustach czułem słona-wy smak, oczy miałem pełne drobinek piasku. Podniosłem chwiejnie głowę. Zdawało mi się, że w oddali dostrzegam jakieś światło, nie byłem jednak w sta- nie określić jego źródła. Gdzie był Robard? Gdzie Maryam i psiak? Wytężałem wzrok, usiłując przebić nim ciemności i dostrzec cokolwiek, jakiś ślad życia. Myśli wirowały w mojej głowie, wszechobecny przed chwilą lęk przed śmiercią zastąpił niepokój o los przyjaciół. Zamiast spokojnie leżeć i poczekać, aż odzy- skam siły, popełniłem błąd, nazbyt szybko próbując się podnieść. W jednej chwili cały świat zawirował i straciłem przytomność. I znowu nie miałem pojęcia, jak długo leżałem bez czucia. Kiedy w końcu się ocknąłem, nauczony wcześniejszym, przykrym doświadczeniem, postano- wiłem pozostać jakiś czas w bezruchu. Czas płynął. Czułem przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele. W końcu powoli uniosłem powieki i delikatnie poruszyłem palcami. Dzięki Bogu – nadal były sprawne. Zacisnąłem pięść. Żadnego bólu! Poczułem ogromną ulgę. Pełen otuchy, odważyłem się wes-przeć na lewym łokciu i ostrożnie uniosłem ciało. Rozejrzałem się z ciekawo-ścią wokoło. Był dzień. Słońce stało wysoko na niebie, więc pewnie zbliżało się południe. Jakieś trzysta kroków ode mnie rozpoczynała się linia drzew. Pomyślałem, iż najwyższa pora, by rzucić ostateczne wyzwanie poobijane- mu ciału i spróbować podnieść się z ziemi. Zaledwie jednak wsparłem się na rękach i kolanach i nieco podźwignąłem, poczułem potworny ból przeszywa- jący lewe kolano. W tej samej chwili napłynęło mgliste wspomnienie zderzenia ze skałą lub twardym dnem, jakiego doświadczyłem ubiegłej nocy. Fala musia-ła rzucić mnie o brzeg z ogromną mocą, ponieważ czułem także pulsujący ból w prawym łokciu, nie wyglądało jednak na to, by noga lub ręka były złamane. A zatem – nie było tak źle. Kiedy zawrót głowy minął, zdołałem wreszcie, choć z wielkim trudem, stanąć na nogach. Nie byłem w stanie się wyprostować, co wzbudziło we mnie obawę, iż oprócz zranionej nogi, mam połamanych kilka żeber. Zgarbiony, niemrawo odwróciłem się i przeniosłem wzrok na spokojne już morze. Patrząc na drob- ne fale pieszczotliwie załamujące się na brzegu, nie sposób było domyślić się piekła, jakie żywioł zgotował nam poprzedniej nocy. Rozejrzałem się po plaży. Mogłem objąć wzrokiem tylko niewielki jej fragment, gdyż linia brzegowa w tym miejscu zakręcała łagodnym łukiem po mojej prawej i lewej stronie. – Robard! Maryam! – zawołałem, licząc na to, że morze potraktowało ich równie łaskawie jak mnie i znaleźli ratunek na tym nieznanym lądzie.
Odpowiedział mi jedynie monotonny szum fal i głośny krzyk kilku spłoszo- nych mew. – Kapitanie Denby! Piesku!… Cisza. Żadnego znajomego szczekania. Postanowiłem ruszyć wzdłuż brzegu, w nadziei, że nieco dalej natrafię na ślady moich przyjaciół. Po kilku krokach nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Potknąłem się i upadłem w piach. Byłem zbyt zmęczony, by iść dalej. Zbyt zmęczony, by się podnieść. Zasnąłem… Kolejne przebudzenie nie było już tak przyjemne. Kiedy otworzyłem oczy, wokół mnie stało sześć osób – dwie kobiety i czterech mężczyzn. Musieli przy- być tu konno, bo każde z nich trzymało za uzdę konia. Nie to jednak przykuło moją uwagę, lecz miecze, które mocno dzierżyli w dłoniach. Dziwnym trafem, wszystkie ostrza skierowane były w moją stronę.
Rozdział 2 yło cicho jak makiem zasiał. Przybysze stali w milczeniu i przypatrywali mi się bacznie. Wprawdzie wciąż byłem nieco oszołomiony i obolały, spróbowałem jednak w miarę swych sił ocenić to nowe i jakże niewygodne dla mnie położenie. Leża- łem na wznak na piasku, a w plecy – czułem to doskonale – wpijał mi się miecz sir Thomasa. Dobrze! Nie straciłem go zatem. Torba rów-nież spoczywała bezpiecznie na moim ramieniu. Niepostrzeżenie przesuną-łem palcami po boku i z ulgą wymacałem pas, a jego ciężar upewnił mnie, że zachowałem i swój krótki miecz. Walki z rozszalałym żywiołem być może nie wygrałem, mogłem jednak dziękować Bogu, iż wyszedłem z niej bez poważniejszych obrażeń, a co ważniejsze nie straciłem broni oraz bezcennej relikwii. Rzecz jasna trudno mówić o pełni szczęścia, kiedy człowiek wraca do przytomności i widzi wokół siebie szczelny krąg obcych ludzi, których intencji nie może być pewnym, a jedyną wskazówką są ostrza ich mieczy skierowane wprost na niego. Spróbowałem się podnieść, jednak surowy wzrok stojącej tuż przy mnie kobiety i jednoznaczny ruch ręki, którą przykładała ostrze do mojej szyi, przekonały mnie, bym pozostał na ziemi. Wolno mijała chwila za chwilą, z każdą następną panująca cisza stawała się nie do zniesienia – Witam! – powiedziałem w końcu, chcąc przerwać to pełne napięcia mil-czenie. Żadnej reakcji, pomijając fakt, iż ich spojrzenia stały się jeszcze twardsze.
– Piękny dzień mamy, nieprawdaż? – spytałem z głupia frant. Pomyślałem, że w mojej nieciekawej sytuacji warto zachować się uprzejmie. – Czy któreś z was bę- dzie tak łaskawe i wyjaśni mi, gdzie się znajduję? Obawiam się, że pobłądziłem. Młoda kobieta, ta sama, która przykładała mi miecz do gardła, powiedzia-ła coś w języku, który natychmiast rozpoznałem. Francuski. Brat Rupert, mój drogi przyjaciel, a równocześnie preceptor z opactwa św. Albana, gdzie spędzi- łem szesnaście lat swego krótkiego żywota, pochodził z Francji i w wolnych od pracy i modlitwy chwilach uczył mnie tego języka. Z całą pewnością nie wła- dałem nim biegle, byłem jednak w stanie zrozumieć to i owo. Czyżby morskie fale wyrzuciły mnie na wybrzeże Francji? Czy może gdzieś indziej, a owi fran- cuscy podróżni natrafili na mnie przypadkiem? Słowa kobiety sprawiły, że reszta jeźdźców schowała miecze do pochew. Wszyscy oprócz niej. Nadal trzymała broń w pogotowiu, chociaż już nie tak blisko mojej szyi. Uznałem to za dobry omen. – Je m’appelle Tristan – przedstawiłem się. – Mówię po angielsku – odpowiedziała z lekkim akcentem. – Kim jesteś? – Czy to Francja? – nie spieszyłem się z odpowiedzią na jej pytanie. Chcia-łem się wcześniej dowiedzieć, na jakie ziemie wypluły mnie wzburzone mor-skie fale. Kobieta skinęła głową. – Jestem Tristan z opactwa św. Albana. Swego czasu przyłączyłem się do od- działu templariuszy, który stanął na popas w naszej samotni i wraz z nim dotar-łem do Ziemi Świętej, gdzie toczyliśmy walkę z niewiernymi w obronie Grobu Pańskiego i pielgrzymów podążających do świętych miejsc. Teraz… Teraz wra-cam do domu, do Anglii. Ubiegłej nocy nasz statek zaskoczył straszliwy sztorm. Nie wiem, co się z nim stało… Wypadłem za burtę, lecz Pan był dla mnie łaska-wy i fale wyrzuciły mnie na to wybrzeże. – Podniosłem na nią wzrok. – Rozma-wialiście po francusku. Czyżbym naprawdę znalazł się na francuskiej ziemi? Przez chwilę milczała, przypatrując mi się z uwagą, a potem wolno skinę-ła głową. Zwróciła się do swoich towarzyszy i jak mogłem się domyślić, prze-kazała im to, czego dowiedziała się ode mnie. Wszyscy zaczęli rozprawiać z ożywieniem. Mówili bardzo szybko, z potoku słów zdołałem wychwycić tyl-ko kilka pojedynczych fraz, na tyle jednak dużo, bym domyślił się reszty. Było jasne, że zastanawiali się, czy od razu pozbawić mnie życia, czy też zostawić na pastwę losu i odjechać. Korzystając z tego, że przestałem być na chwilę w centrum uwagi podróż- nych, przyjrzałem się uzbrojonej dziewczynie, choć muszę przyznać, że z pew- nym trudem oderwałem wzrok od miecza i przeniosłem na jej twarz. Była
piękna. Jej kasztanowe, zaczesane do tyłu włosy miękko spływały na kształtne ramiona. Miała ciemną karnację i jasnoniebieskie oczy, w których dostrzegłem dziwne, niepasujące do jej łagodnej urody zacięcie. Roztaczała wokół siebie aurę siły i władzy, nie miałem więc wątpliwości, iż moja najbliższa przyszłość leży w jej rękach i że to ona rozstrzygnie o moim losie. Była mniej więcej w moim wieku i chociaż reszta członków grupy była od niej wyraźnie starsza, wszyscy słuchali jej słów z respektem. – Oddział templariuszy, powiadasz? – upewniła się. – Tak. – Nie kochamy tu templariuszy, sługusów tchórzliwego papieża – powie-działa. Na dźwięk słowa „templariusze” jeden z jej towarzyszy, potężnie zbudo- wany mężczyzna, splunął pogardliwie na ziemię. Przed oczyma natychmiast stanął mi Robard, który spluwał za każdym razem, kiedy wypowiadałem imię Ryszarda Lwie Serce. Niedobrze. Powinienem bardziej zważać na to, co mówię. – Cóż, jestem jedynie prostym giermkiem, pani, i nigdy nie dane mi było spotkać papieża. Nie mnie zatem oceniać jego odwagę – odparłem, ostrożniej dobierając słowa i starając się, by moja wypowiedź zabrzmiała jak najbardziej dyplomatycznie. Na chwilę delikatny uśmiech rozjaśnił jej oblicze. W tym czasie druga z kobiet pochyliła się w stronę swych towarzyszy i zaszeptała coś po francusku. W odpowiedzi zaczęli przeklinać i wymachiwać mieczami w moim kierunku. Popatrzyłem na nich z niepokojem. – Być może. Zapewniam cię jednak, iż jest tchórzem. Przytaknąłem w milczeniu. Nie widziałem większego sensu, by wdawać się w jałową dyskusję z poirytowaną młodą Francuzką, w której rękach w do-datku spoczywał mój los. – Nie szukam kłopotów – starałem się mówić opanowanym głosem, co miało przekonać ją o moich uczciwych zamiarach. – Gdyby nie sztorm, nie by-łoby mnie tutaj. Pragnę jedynie wrócić do domu, do Anglii. Gdybyś zechciała, pani, wskazać mi drogę do najbliższego portu, w którym znajdę jakiś statek wypływający do Anglii, zniknę wam z oczu. – Przerwałem dla zaczerpnięcia oddechu i po chwili spytałem: – Czy mogę wstać? Odstąpiła ode mnie na kilka kroków i skinęła głową. Gdy dźwigałem się z ziemi, mimowolny jęk wyrwał się z moich ust. Zapomniałem zupełnie o obo-lałych członkach i zranionej nodze. Zgiąłem kilka razy kolano w złudnej na-dziei, że po paru ruchach ból osłabnie.
– Jesteś ranny. – To nic poważnego – odparłem, choć nie wiedziałem, czy usiłuję przeko-nać ją czy siebie. – Jak długo byłeś w wodzie? – Nie mam pojęcia. Od chwili, gdy wypadłem za burtę, czas przestał dla mnie płynąć, a ja stałem się igraszką rozszalałych morskich odmętów. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, jest łamiący się jak patyk maszt. Nie wiem, czy nasz sta-tek ocalał. Było na nim jeszcze dwoje moich przyjaciół i czterech członków załogi. Bardzo lękam się o ich los. – Na myśl o Robardzie i Maryam niepokój ponownie wkradł się w moje serce. – Przy okazji, nie natrafiliście przypadkiem na małego psiaka? Potrząsnęła przecząco głową i wskazała ręką ciemną ścianę lasu. – Wypatrzyliśmy cię spośród tamtych drzew. Akurat przejeżdżaliśmy. Nie, nikogo innego nie zauważyliśmy… – zawiesiła na chwilę głos. – Wydawało mi się jednak, że do mych uszu dobiega jakiś dziwny, niski dźwięk. Czy i ty go sły-szałeś? Ciarki przeszły mi po plecach. – Dźwięk? – Tak. Bardzo przyjemny, melodyjny… Był słaby i dochodził jakby z od-dali. Usłyszałam go, potem wypatrzyliśmy ciebie, jednak gdy tylko się obudzi-łeś, umilkł – wyjaśniła. Serce zamarło mi w piersiach. Czyżby słyszała Graala?!… Jak to możliwe?! Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy, a postać mojej rozmówczyni na-gle zaczęła rozmazywać się przed oczami. Miałem wrażenie, jakbym za chwilę ponownie miał stracić przytomność. Jeśli dziewczyna rzeczywiście usłyszała Graala… Cóż mogło to oznaczać?! Czy inni także mogli słyszeć ten słodki, kojący głos? Gdyby tak było, jakimże sposobem miałbym dalej trzymać go w ukryciu? Odetchnąłem głęboko. – Nie, niczego nie słyszałem. Przypuszczam, że w uszach mam nadal peł- no wody – starałem się przemawiać obojętnym tonem, modląc się w duchu, by brzmiał przekonująco. Od niechcenia spojrzałem na niebo, potem zwróciłem wzrok na piasek pod stopami, wreszcie na wodę. Zgiąłem parę razy nogę w ko- lanie, przytupnąłem, jakbym chciał sprawdzić, czy nogi nie odmówią mi po- słuszeństwa – wszystko po to, by wywołać wrażenie, że nic nie wiem o żadnych dziwnych odgłosach i tak naprawdę nic mnie to nie obchodzi. – Mam na imię Celia – dodała dziewczyna, wsuwając w końcu miecz do pochwy. Jej gest nieco mnie uspokoił, choć nie do końca. – Jeździsz konno?
– Owszem – odparłem i rozejrzałem się dookoła. Już wcześniej policzy- łem ich rumaki, każde z nich prowadziło jednego. W okolicy nie dostrzegłem żadnych dodatkowych wierzchowców. – Widzę jednak, że macie tylko sześć koni. – Potrafię liczyć – odparła zimno. – Pojedziesz ze mną. Z nią? O nie, wielkie dzięki! Przed chwilą powiedziała, że nie darzy sym-patią templariuszy. Poza tym, jej miecz nie nastrajał mnie zbyt przychylnie do wspólnej podróży. Pomyślałem, że będę czuł się o wiele bezpieczniej, podąża-jąc na własnych nogach. – Wolałbym iść piechotą. – Piechotą za nami nie nadążysz. Szybko się zgubisz. – Bądź zatem tak miła i wskaż mi kierunek, w którym powinienem się udać. Dalej… Zatrzymała się i spojrzała na mnie przekornie. – Przyznaj się, nie potrafisz jeździć konno. – Potrafię! – żachnąłem się na tak nieprawdziwe przypuszczenie. – Ja tyl- ko… Ja… – w żaden sposób nie mogłem wyjaśnić jej powodów swojego oporu. – Rozumiem – pokiwała głową. – Jest ci niezręcznie jechać ze mną. – Ależ skąd! Tyle tylko, że… że… jestem strasznie brudny i… – Wolisz jechać z Filipem? – przerwała mi i wskazała olbrzyma, którego poznałem już jako wielbiciela plucia. Odziany był w ciemnoczerwoną koszulę z podwiniętymi rękawami, spod których wyłaniały się olbrzymie, sękate ręce, mogłem zatem z detalami obejrzeć sobie jego wyrobione muskuły. Ich widok pozwalał przypuszczać, iż ulubioną rozrywką Filipa musi być kruszenie ka- mieni gołymi rękoma lub przerzucanie dla zabawy ogromnych bali drewna. Przeniosłem wzrok na jego twarz. Doprawdy, nie musiał mówić po angielsku, bym zrozumiał, co ochoczo zrobiłby ze mną, gdyby tylko pozwoliła na to jego towarzyszka: po prostu zdzieliłby mnie pięścią po głowie i porzucił na pastwę losu, nie bacząc, czy jestem żywy, czy umarły. – Nie, tylko nie to… – jęknąłem. – Chyba powinnam lojalnie uprzedzić, że Filip uważa cię za szpiega. Co do mnie, nie mam na razie wyrobionego w tym względzie zdania. Skoro jed- nak jesteś tu sam, zdany jedynie na nas, a my mamy nie tylko konie, ale i mie-cze, nie sądzisz, że rozsądniej będzie przystać na naszą propozycję? Innymi słowy, zrobić to, co ci każemy. Przynajmniej do czasu, aż zdecydujemy, co z tobą począć. – Ja także mam miecz – zaprotestowałem. W moim głosie dały się sły- szeć twarde nuty: to prawda, dałem się zaskoczyć, byłem jednak wyczerpany
całonocną walką z żywiołem. Gdyby nie to… Nie chciałem, by nabrali przeko- nania, iż giermek templariuszy to ktoś, kogo można bezkarnie lekceważyć. – Widzę. Nawet dwa. My jednak mamy sześć – ucięła dalszą dyskusję i do-siadła konia. Zgrabnie zakręciła rumakiem, podjechała do mnie i ściągnąwszy wodze, wyciągnęła rękę w moją stronę. Chcąc nie chcąc, bez większego zapału chwyciłem jej dłoń i wskoczyłem na siodło tuż za nią. Koń ruszył z kopyta. Póki co Francja okazała się krajem nieszczególnie gościnnym.
Rozdział 3 uszyliśmy na zachód, trzymając się wciąż brzegu morza. Jecha- liśmy szybko. Przez cały dzień nie zamieniłem z Celią ani jed- nego słowa. Pod wieczór nasza grupka zmieniła trasę, odbijając od wybrzeża i kierując się w głąb lądu, w stronę lasu. Wkrótce znaleźliśmy się pośród drzew. Pora była późna, miałem więc nadzieję, że rychło poszukamy jakiegoś miejsca na krótki wypoczynek, jazda we dwoje w jednym siodle dawała mi się już bowiem mocno we znaki. Najwy-raźniej przeceniłem swoją kondycję – każde uderzenie kopyta o ziemię dudni-ło echem w mojej głowie i przeszywało całe ciało nieznośnym bólem. Jako że okazanie słabości nie leżało w zwyczaju templariuszy, zaciskałem zęby, by nie dać po sobie poznać, jak bolesna to dla mnie podróż. Pomimo wysiłku, nie po-trafiłem jednak powstrzymać jęków, które od czasu do czasu wydobywały się z moich ust. Dotkliwsze jeszcze katusze zacząłem przeżywać, kiedy zjechali-śmy z miękkiego piasku na twardy, nierówny teren, wypełniony licznymi wądołami i porośnięty drzewami, między którymi musiały kluczyć zmęczone całodzienną jazdą konie. – Jak się czujesz? – spytała Celia, nie odwracając głowy. Przerwała przy-najmniej panujące między nami milczenie. – Dobrze – odparłem przez zaciśnięte zęby. – Na pewno? – Na pewno. Celia zachichotała i nieoczekiwanie przynagliła konia do galopu. Po kolejnej serii wstrząsów, podrzutów, obijania się w siodle miałem dość i przekrzykując
szum wiatru, który smagał nas niemiłosiernie po twarzach, poprosiłem, by przystanęła. Może nawet nie zabrzmiało to jak prośba… W odpowiedzi przy-spieszyła jeszcze bardziej. Pojękiwałem żałośnie, modląc się w duchu, by ta szaleńcza jazda wreszcie się skończyła, a wraz z nią ból, który rozdzierał każdą cząstkę mego udręczonego ciała. Jednym skokiem pokonaliśmy strumień, wzbijając wokół siebie fontannę wody, i dopiero kiedy wjechaliśmy na niewiel-ką polankę, Celia wstrzymała konia. – Jak się czujesz, templariuszu? – zapytała ponownie. Bez słowa skargi zsunąłem się z siodła, niemal upadając na ziemię. Nogi ugięły się pode mną. Zgięty wpół, wsparłem się rękoma o wymęczone kolana i próbowałem złapać oddech. Każdy łyk powietrza sprawiał mi jednak jeszcze większe cierpienie. – Do… dobrze – wykrztusiłem w końcu. – Potrzebuję jedynie nieco… od-poczynku. Jednak za nic nie chciałbym was wstrzymywać. I tak jestem wdzięczny za to, co dla mnie zrobiliście. Uczyń mi zatem jeszcze tę jedną łaskę i zechciej zdradzić, w którą stronę mam się udać, by dotrzeć do najbliż-szego portu… Odpocznę dzień lub dwa i ruszę w swoją stronę. – Jesteś spragniony odpoczynku? Dobrze się składa. My także zatrzyma- my się tutaj na noc. Świeżej wody mamy pod dostatkiem, a Filip upoluje nam coś do jedzenia – odrzekła, puszczając mimo uszu moją przemowę. Dogonili nas pozostali jeźdźcy. Zsiedli z koni i bez zwłoki przystąpili do rozbijania obozowiska. W niemym podziwie obserwowałem, z jaką sprawno-ścią podzielili się obowiązkami i zajęli każde swoją pracą. Jedynie Filip, za-miast zgodnie z zapowiedzią Celii ruszyć na polowanie, podszedł do mojej przewodniczki i wdał się z nią w rozmowę. Nie sposób było dosłyszeć, o czym mówią, gdyż prowadzili ją ściszonymi głosami, z ich twarzy łacno jednak wy-czytałem, że o coś się kłócą. Miałem złe przeczucia. W pewnym momencie Celia podniosła głos, a wtedy Filip rzucił mi groźne spojrzenie i już bez dal-szych słów dosiadł konia i ruszył do lasu. Pozostali nie zwrócili uwagi na ich sprzeczkę, zajęci szykowaniem obozowi- ska. Rozsiodłali konie i przywiązali je do sznura rozciągniętego pomiędzy dwo-ma drzewami. Już po chwili na polance zapłonęło niewielkie ognisko, a dwóch mężczyzn ruszyło do lasu, by przynieść więcej suchego drewna. W tym czasie druga z kobiet wyciągnęła z torby przytroczonej do siodła rondel i kilka skórza-nych woreczków, w których – jak się domyśliłem – przechowywała przyprawy. Uklękła przy ognisku i dorzuciła do niego kilka drew. Szykowała posiłek. Obolały, pokuśtykałem w stronę najbliższego drzewa i opierając się o nie plecami, ostrożnie zsunąłem się na ziemię. Nie wiedząc kiedy, zapadłem
w niespokojny sen. Obudził mnie tętent konia – to wracał Filip. Powoli nad- ciągała noc, długie cienie drzew kładły się na rozświetlonej ogniem polanie, a gęstniejący zmrok szybko wkradał się między drzewa. Filip zsiadł z ko-nia i podszedł do grupki zgromadzonej wokół ogniska, trzymając w ręce dużego ptaka. Podał go jednemu z mężczyzn, a ten, widać zadowolony ze zdobyczy, odszedł na bok, by w ustronnym miejscu wypatroszyć go i oczyścić. Celia krążyła wokół obozowiska z dłonią wspartą na rękojeści miecza. Bystre spojrzenia, które rzucała na boki, napięcie ciała widoczne nawet w wie-czornym zmroku – wszystko to powiedziało mi, że dziewczyna sprawuje pieczę nad obozowiskiem. Przy kolejnym obchodzie podeszła do mnie, z dale-ka widząc, że się obudziłem. – Lepiej się czujesz? – spytała. – Tak, dziękuję – odparłem. – Nie martw się, zaraz coś zjemy. Filip to świetny myśliwy, a Martine – uwierz mi – jest kucharką, której nie powstydziłaby się niejedna zamkowa kuchnia. Spojrzałem na Filipa. Dopiero teraz zauważyłem, że nie ma przy sobie ani łuku, ani jakiejkolwiek innej broni myśliwskiej. – Chwileczkę… – zatrzymałem Celię, która już miała udać się w dalszy obchód. – Jak on może polować bez łuku? – Ma swoje sposoby. Wspaniale! Za wroga, a co gorsza za podstępnego szpiega uznaje mnie olbrzymi siłacz, który najwyraźniej nie tylko biegle włada mieczem, ale na do-datek potrafi upolować zwierzynę gołymi rękoma. Uznałem, że moja sytuacja coraz bardziej się komplikuje. Za to samopoczucie nieco mi się poprawiło – krótka drzemka i odpoczynek zrobiły swoje. Postanowiłem więc sprawdzić swoje członki i przytrzymując się pnia drzewa, podniosłem się wolno z ziemi. Nie było tak źle. Plecy i kolano dokuczały mi nieco mniej, pogodziłem się jed-nak z myślą, że przez kilka kolejnych dni ból nie pozwoli mi zupełnie o sobie zapomnieć. Oczyszczonego ptaka nadziano na drewniany rożen. Martine posypała go przyprawami i zaczęła piec nad ogniem. Po chwili po polanie rozszedł się sma-kowity zapach. Zarówno ten kuszący aromat, jak i widok jedzenia sprawił, że mój żołądek zaczął się niecierpliwić, burcząc niemiłosiernie. Celia uśmiechnęła się i podeszła do ogniska. Kiedy odprowadzałem ją wzrokiem, natknąłem się na gniewne spojrzenie Filipa, zajętego akurat ostrze- niem miecza o znaleziony na podorędziu kamień. Co jakiś czas znacząco
przesuwał palcem po ostrzu, nie odrywając ode mnie wzroku. Mróz przeszedł mi po karku. Jak gdyby nigdy nic uśmiechnąłem się i pomachałem w jego stronę. – Bonjour, mon frère – powiedziałem. Z żalem stwierdziłem, że nie udało mi się go ułagodzić tym przyjaznym powitaniem. Zacisnął szczęki i zmrużył powieki. Patrząc na niego, pomyśla- łem, że jeżeli nie będę bardziej uważny, czekają mnie niemałe kłopoty. Filip już teraz przypominał rozjuszone zwierzę, gotowe w każdej chwili zerwać się z zie- mi, przeskoczyć przez ognisko i rzucić mi się do gardła. Odetchnąłem z ulgą, gdy na powrót zajął się doglądaniem swej broni. Nagle znieruchomiał i syknął na kamratów. Sygnał musiał być jasny dla wszystkich – w jednej chwili pode- rwali się z ziemi i bez słowa sięgnęli po miecze. W lesie panowała cisza. Niepokojąca cisza. I mnie udzielił się nastrój lęku. Nerwy napięte miałem jak postronki. Nie wiedziałem jednak, czy powinienem wyciągnąć swój miecz i stanąć u boku moich przygodnych towarzyszy. Bałem się, że Filip opacznie odczyta moje zamiary i chęć pomocy potraktuje jako wy-powiedzenie wojny. Wstrzymałem się zatem, chociaż z każdą chwilą nabiera-łem przekonania, że pośród otaczających nas drzew czai się jakieś niebezpie-czeństwo. Patrzyłem, jak Filip wolno krąży wokół obozowiska, zataczając coraz większe koła i uważnie lustruje las. Przypominał myśliwskiego psa, węszącego na wszystkie strony, który tylko czeka na wyraźniejszy znak, by podjąć trop i ruszyć w pościg. Na chwilę przystanął, nie dalej niż jakieś pięć kroków ode mnie. Nagle usłyszeliśmy charakterystyczny furkot i w drzewo stojące dokład-nie między nami z mocą wbiła się strzała. Serce załomotało mi w piersi. Zawsze… zawsze i w każdym miejscu rozpoznałbym gęsie pióra, z których wy-konana była lotka. Nie miałem żadnych wątpliwości. Robard!
Rozdział 4 ilip rzucił krótką komendę i natychmiast jeden z mężczyzn za- czął zasypywać ognisko, pomagając sobie nogą. W mig zdławił słabe płomienie. Zapadła ciemność. Filip wydał z siebie mrożą- cy krew w żyłach okrzyk i z uniesionym mieczem puścił się biegiem w kierunku, z którego nadleciała strzała. W tym sa- mym czasie pozostali mężczyźni jak duchy rozpłynęli się w panującym w lesie mroku. – Robard! – krzyknąłem. – Nie strzelaj! To przyjaciele! Nikt nie odpowiedział. Myślałem gorączkowo, jak najlepiej wybrnąć z tego rozpaczliwego położenia. W jaki sposób miałem wyjaśnić moim przyja- ciołom, ukrywającym się w mrokach lasu z jednej, a przygodnym towarzy- szom podróży z drugiej strony, że nie grozi im i mnie żadne niebezpieczeń- stwo. Odwróciłem się, by wytłumaczyć Celii, co się właściwie wydarzyło i… krew odpłynęła mi z twarzy. Celia stała blada, w nienaturalnej pozycji, a ja dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że jej ruchy krępuje Maryam, przy-trzymując ją od tyłu i przykładając do gardła jeden ze swoich pozłacanych sztyletów. Boże miłosierny! – Maryam, proszę, nie! Przestań! Niech wszyscy wreszcie przestaną! Mój okrzyk nie odniósł większego skutku. Celia, zamknięta w silnym uścisku Maryam, nie szamotała się, mruczała jedynie pod nosem jakieś prze- kleństwa. Gdy Maryam nakazała jej rzucić miecz, dziewczyna odburknęła coś po francusku, ale – mimo że niechętnie – wykonała polecenie.