Prolog
ażdy dzień przybliża mnie do celu mej wędrówki, sir Thomasie.
Gdziekolwiek jesteś, ufam, że nade mną czuwasz. A skoro tak,
wiesz zapewne, jak długą i wyboistą drogę udało mi się już po-
konać. Byłbym jednak kłamcą, twierdząc, że to jedynie moja
zasługa. Wierni przyjaciele, Robard i Maryam, kroczą nie-
złomnie u mego boku. Można by rzec, iż dzielą wraz ze mną ciężar odpowie-
dzialności, jakim mnie obarczyłeś. Tak, panie, pamiętam. Nakazałeś mi nie
mówić nikomu o Graalu, jakże jednak miałbym pozwolić, by narażali swe życie,
nie wiedząc, jakiej sprawie służą. Przyznaję także lojalnie, że dzięki ich
przyjaźni i oddaniu łatwiej przychodzi mi stąpać po niebezpiecznych ścież-kach,
które – jak ufam – w końcu doprowadzą mnie do celu.
Jestem zmęczony.
Bardziej niż kiedykolwiek, panie. Na samą myśl o dalszej wędrówce
bolą mnie wszystkie mięśnie i kości. Kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni, w
oblężo-nej Akce, wręczając mi skórzaną torbę, nie wyjaśniłeś, jak daleką
podróż przyj-dzie mi odbyć. Owszem, mówiłeś panie o powrocie do Anglii.
Najtrudniejsza okazuje się jednak nie ta droga, przed którą buntuje się
obolałe ciało, lecz ta, którą pokonać musi moja dusza.
Moje młode oczy widziały wiele, sir Thomasie. Zbyt wiele.
Śmierć, ból, miłość, radość… Przyznaję szczerze, iż wiele razy miałem
ochotę przekląć cię w duchu. Ogarnięty zwątpieniem i rozgoryczeniem prag-
nąłem unieść ręce ku niebu i krzyczeć: Dlaczego ja?! Kimże jest ów Tristan
z opactwa św. Albana, by jeden z najprzedniejszych rycerzy zakonu
templariu-szy pokładał w nim aż tyle ufności?
Nadal noszę twój miecz, panie.
Ze wstydem muszę ci wyznać – a pewnego dnia przyjdzie mi to uczynić
także przed samym Stwórcą – iż używałem go w gniewie. Odbierałem nim
życie. Owszem, jedynie tym, którzy chcieli mnie zabić, jednak tłumaczenie
to nie ucisza mego sumienia.
Nie poddam się, sir Thomasie.
Nie wyobrażam sobie, bym mógł cię zawieść. Podobne przeświadczenie
żywili mnisi, którzy z taką troską zajęli się moim wychowaniem. Widziałem
to w ich spojrzeniach, kiedy opuszczałem opactwo. Twoja twarz nawiedza
mnie w snach. Dobrze mnie wyszkoliłeś, panie, chociaż czasami obawiam
się, że nawet ty nie przewidziałeś wszystkich okoliczności.
Poznałem moc Graala.
Podczas bitwy lub śmiertelnego zagrożenia, kiedy wydaje się, że nie ma
już dla mnie nadziei, słyszę jego śpiew. Czy dzieje się tak dlatego, że jestem
prawym człowiekiem? A może Graal pragnie poprowadzić mnie ścieżką,
któ-rej sam, choćby z powodu własnych słabości, nie potrafię odnaleźć?
Gdzie jesteś, sir Thomasie?
Jeśli śledzisz me poczynania, widzisz, że po raz kolejny ważą się losy
tej misji. Moi przyjaciele mogą zginąć, a ich krew splami me dłonie i zatruje
du-szę. Nie pozostało mi nic innego, jak walczyć do końca. Nie ugnę się.
Uczynię, co mi poleciłeś, panie. Nie ustanę w wysiłkach, póki Graal nie
dotrze bezpiecz-nie do miejsca swego przeznaczenia. Zapewniam cię, iż
prędzej zginę, niż za-niecham swych starań!
Jakże jestem zmęczony…
A jednak nie poddam się, sir Thomasie.
Będę walczył do końca.
Rozdział 1
Calais, Francja
Początek grudnia, rok 1191
owinienem był zaufać Maryam. Przyjaciele, dobrzy przyjaciele,
polegają na sobie bezgranicznie, szczególnie w sytuacjach, kiedy
ich życie wisi na włosku. Maryam należała przecież do sekty asa-
synów, którzy byli jednymi z najprzebieglejszych i najbardziej
zaciekłych wojowników, jakich kiedykolwiek spotkałem. W cią-
gu ostatnich miesięcy wiele razy udowodniła, że doskonale potrafi sama o siebie
zadbać. Próbując ją ratować, prawdopodobnie jedynie jej przeszkadzałem.
Robard rzecz jasna chybił. Ukrywał się za jednym z wozów stojących
na dziedzińcu zamku Eleonory Akwitańskiej, królowej matki. Kiedy stało
się jas-ne, że sir Hugh spełni swoje groźby i powiesi Maryam, Robard
wyskoczył z ukrycia i wypuścił strzałę. Mieliśmy nadzieję, że przetnie nią
sznur, na któ-rym miała zawisnąć Maryam. Ja w tym czasie przyciskałem
swój miecz do ciała królowej matki, gotów w razie potrzeby odebrać jej
życie. Przynajmniej takie chciałem sprawiać wrażenie. Nawet przez myśl mi
nie przeszło, by zabić bezbronną Eleonorę, chociaż miałem świadomość, iż
sir Hugh pozbawiony jest podobnych skrupułów. Byłem pewien, że bez
zmrużenia oka posunie się do morderstwa. Opętany żądzą posiadania Graala
gotów był powiesić Maryam, jeśli nie przekażę mu najświętszej relikwii.
Podszedł do beczki, na której chwiejnie stała dziewczyna, i kopnął w nią z
całych sił, jak gdyby starał się w ten sposób wyładować swoją nienawiść do
świata. Nie przewidział jednego: Maryam nie miała ochoty umierać.
Beczka niebezpiecznie się rozkołysała. Maryam zachwiała się jeszcze
mocniej, próbując zachować równowagę. Kiedy strzała Robarda przecinała
z furkotem powietrze, zmierzając w stronę zaimprowizowanej naprędce szu-
bienicy, gwardziści podnieśli dziką wrzawę, w której natychmiast utonęły
wy-dawane rozkazy. W tym momencie, myśląc jedynie o ratowaniu
Maryam, ode-pchnąłem Eleonorę i rzuciłem się w kierunku beczki.
Popełniłem niewybaczalny błąd. Królowa matka jako zakładniczka była
dla nas jedyną nadzieją na ocalenie. Mieliśmy przecież przeciwko sobie cały
oddział gwardii królewskiej i jednego templariusza, który najwyraźniej kom-
pletnie postradał zmysły. Nas zaś było jedynie troje. No, może czworo,
wlicza-jąc Aniołka.
– Zapłacisz mi za to – wycharczała Eleonora, upadając na ziemię. –
Zapa-miętaj moje słowa, giermku! Dopadnę cię i zabiję własnymi rękoma.
Nie po-zwolę, byś pozbawił mego syna władzy!
Huczało mi w głowie. Pomstowania królowej matki zagłuszył zgiełk do-
chodzących zewsząd okrzyków. Robard klął jak szewc, a sir Hugh wrzeszczał,
by wszyscy pozostali na swoich miejscach. Ani myślałem go słuchać! Dzierżąc
w dłoni miecz, ruszyłem przed siebie.
Kiedy strzała Robarda wbiła się w belkę nad głową Maryam, serce
zamar-ło mi w piersi. W przyćmionym świetle pochodni dostrzegłem, że
chybił. Wprawdzie tylko o włos, ale nawet tak niewielki błąd oznaczał w
tym wypadku śmierć Maryam. Trudno zresztą mówić o jakimkolwiek
błędzie. Nie obwinia-łem Robarda za to, że sznur pozostał cały. Migotliwe
światło pochodni nie było w stanie wystarczająco rozjaśnić nocnych
ciemności, by mój przyjaciel mógł dobrze widzieć. Już samo umieszczenie
strzały aż tak blisko celu zakrawało na cud. Teraz nie miało to jednak
żadnego znaczenia. Myślałem tylko o tym, by ratować Maryam. Biegnąc w
jej stronę, modliłem się do miłosiernego Boga o ocalenie jej życia.
Maryam nie potrzebowała jednak ratunku. Zanim beczka się
przewróciła, dziewczyna zdążyła ugiąć nogi w kolanach i wybić się w górę.
Patrzyłem z nie-dowierzaniem, jak chwyta obiema rękami belkę, do której
był przywiązany sznur. Nie ja jeden – sir Hugh także uniósł wzrok i wlepił w
Maryam ogłupiałe spojrzenie. Był pewien, że w tym momencie asasynka
będzie już dyndać na końcu sznura. Ona tymczasem zwinnie się rozbujała,
zarzuciła nogi na belkę, a po chwili siedziała na swojej szubienicy.
Sir Hugh zaklął pod nosem i próbował dosięgnąć jej mieczem,
dziewczy-na jednak skutecznie unikała jego ciosów. Opętany żądzą mordu
wywijał bro-nią tak zaciekle, że z belki sypały się drzazgi. Opamiętał się
dopiero wówczas, kiedy kolejna strzała Robarda niemal się o niego otarła.
Skulił się w sobie i błyskawicznie skrył za najbliższym wozem.
W tej samej chwili na mojej drodze stanął kapitan.
– Maryam, trzymaj – krzyknąłem, rzucając mój krótki miecz rękojeścią
w jej stronę. Złapała go bez trudu, jednym ruchem przecięła sznur i zgrabnie
zeskoczyła na ziemię. Stała teraz na linii strzału Robarda. Widząc to, sir
Hugh odważył się wyjść z ukrycia, by zaatakować ją ponownie. Doskonale
zdawał sobie sprawę, że uzbrojona jedynie w mój krótki miecz nie ma z nim
żadnych szans.
Usłyszałem skowyt, kiedy jedna ze strzał Robarda dosięgnęła kolejnego
strażnika.
Kapitan był coraz bliżej. Już wcześniej miałem okazję się przekonać, że
nie należał do osób, którym brakowało zdecydowania.
– Zatrzymaj się, giermku! – rozkazał opanowanym głosem, unosząc
miecz. Myślał zapewne, że skoro jestem bezbronny, z łatwością mnie
pojmie. Przeliczył się. Kiedy znalazł się pomiędzy mną a sir Hugh,
błyskawicznie wy-konałem zwód w lewo, schodząc z linii ataku.
Zaskoczony kapitan zatrzymał się na moment, a wtedy, zbierając wszystkie
siły i wykorzystując rozpęd, po-chyliłem się nisko i runąłem na niego.
Próbował uskoczyć, zdołałem jednak wbić bark w jego splot słoneczny,
wyciskając mu powietrze z płuc. Kapitan zgiął się wpół, wydał z siebie zduszo-
ny jęk, po czym zwalił się na ziemię. Wylądowałem na nim i błyskawicznie
uderzyłem łokciem, trafiając prosto w podbródek. Coś chrupnęło w szczęce
kapitana, a jego głowa odskoczyła do tyłu, uderzając o kamienie, którymi wy-
brukowany był dziedziniec. Najpierw usłyszałem cichy jęk wydobywający się z
jego ust, a zaraz potem metaliczny brzęk miecza, który wypuścił z dłoni.
Nie miałem zamiaru czekać, aż kapitan dojdzie do siebie. Chwyciłem
jego broń i rzuciłem się na ratunek Maryam.
– Znajdź jakieś konie! Robard jest z tyłu. Pośpiesz się! – krzyknąłem. –
Je-śli opuszczą bramę, nie zdołamy się stąd wydostać!
Maryam skinęła głową i odbiegła, by wykonać swoje zadanie, ja zaś
staną-łem naprzeciw sir Hugh, który natychmiast wściekle mnie zaatakował.
Nie by-łem przyzwyczajony do miecza kapitana, uniosłem go jednak
wystarczająco szybko, by zdążyć sparować uderzenie. Było tak silne, że
kiedy nasze miecze się zwarły, w nocne niebo posypały się iskry.
– Zginiesz, giermku – wysyczał mój przeciwnik przez zaciśnięte zęby. –
Jeszcze dziś będziesz martwy.
Ponownie na mnie natarł. Odskoczyłem do tyłu, starając się zachować
między nami odpowiedni dystans. Kątem oka zauważyłem, jak Maryam wy-
ciąga z tyłu wozu swoje sztylety i szybko się oddala. Nie miałem ochoty na
walkę z sir Hugh. Był zbyt silny i zbyt dobrze władał mieczem. Chciałem
jedy-nie zyskać nieco na czasie.
– Tristanie! – usłyszałem dobiegający z tyłu okrzyk Robarda. – Przesuń
się, żebym mógł strzelić!
Obaj z sir Hugh zareagowaliśmy równocześnie – ja odskoczyłem w
prawo, on w lewo, ponownie chowając się za wozem. Strzała Robarda z
furkotem przecięła powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał.
Czyżby nie było sposobu, by skończyć z tym niegodziwcem?!
Spojrzałem za siebie. Dwóch gwardzistów prowadziło królową matkę
do wieży zamkowej. Kapitan nadal leżał na ziemi, pojękując. Trzech
kolejnych strażników ukrywało się za kamienną studnią położoną na środku
dzie-dzińca. Byli pod ostrzałem Robarda, więc póki co nie stanowili dla
mnie za-grożenia.
Musieliśmy jak najszybciej wydostać się poza zamkowe mury. Nie
miałem pojęcia, jak liczny jest stacjonujący w zamku oddział gwardzistów,
byłem jed-nak pewien, że strażników jest znacznie więcej, niż widziałem.
Ryszard Lwie Serce nie pozostawiłby swojej matki pod opieką garstki ludzi.
Miałem pew-ność co do jeszcze jednej rzeczy: kiedy tylko wieści o moich
wyczynach dotrą do króla, będę mógł go dopisać do wydłużającej się w
niepokojącym tempie listy osób pragnących mej śmierci.
Spojrzałem na sir Hugh. Nadal skrywał się za wozem; wolał nie
wystawiać na próbę łuczniczego kunsztu Robarda. W migotliwym świetle
pochodni do-strzegłem wściekłość malującą się na jego twarzy, jego zimne
oczy pozostawa-ły jednak czujne.
– Tristanie, szybko! – usłyszałem głos Maryam.
Znalazła konie. Dosiadała jednego z nich, trzymając za wodze dwie gnia-de
klacze. Kierowała się w stronę schowanego za wozem Robarda. Na jej widok
łucznik poderwał się i w kilku susach pokonał dzielącą ich odległość. Nie za-
trzymując się, wskoczył na konia. Błyskawicznie nałożył na cięciwę łuku kolej-
ną strzałę. Maryam dała mi znak krótkim mieczem. Nie czekając na to, co zrobi
sir Hugh, popędziłem w ich stronę i dosiadłem ostatniego konia.
– Aniołku! – krzyknąłem, po czym spięliśmy wierzchowce, ruszając w
stronę zamkowej bramy. Wierny psiak wyłonił się z mroku i głośno szczeka-
jąc, pobiegł za nami.
– Brama! Opuścić bramę! – wrzeszczał sir Hugh.
Najwyraźniej jakiś strażnik trzymający wartę na wieży musiał go usłyszeć,
ponieważ po chwili dobiegł nas zgrzytliwy odgłos łańcuchów i z przerażeniem
zobaczyłem, jak wrota zaczynają wolno, lecz nieubłaganie opadać.
Maryam i Robard byli tuż przy bramie. W duchu cieszyłem się już, że
bezpiecznie opuszczą zamek, gdy nagle z ciemności zalegających po obu
stro-nach bramy wyłoniło się dwóch strażników. Unieśli miecze i ruszyli w
stronę nadjeżdżających.
Mieli zapewne zamiar spłoszyć konie i odgonić je od bramy, Robard
oka-zał się jednak szybszy. Napiął łuk i po chwili jeden ze strażników jęczał
już na ziemi, z przerażeniem wpatrując się w tkwiącą w nodze strzałę.
Krzyknął ze strachu, kiedy przejeżdżający obok Robard niemal go stratował.
Całe to zamie-szanie sprawiło, że koń Maryam wyraźnie się spłoszył –
zaczął mocno wierz-gać i stawać dęba. Widząc co się dzieje, podjechałem do
niej z prawej strony, by ochronić ją przed atakiem drugiego strażnika.
Robard i Aniołek byli już za bramą, czekając na nas w napięciu. Robard
nałożył na cięciwę łuku kolejną strzałę, nie wiedział jednak, co począć.
Maryam cały czas starała się zapanować nad rumakiem, który nerwowo pry-
chał i uderzał kopytami o ziemię. Najwyraźniej doszła do wniosku, że nie
zdo-ła uspokoić konia, gdyż w końcu puściła wodze i zeskoczyła z siodła.
Rumak zarżał, po czym dziko pognał przed siebie, wierzgając i rzucając
łbem na wszystkie strony.
Znaleźliśmy się w trudnym położeniu, co natychmiast wykorzystał sir
Hugh. Wyskoczył zza wozu i ruszył w naszą stronę z uniesionym nad głową
mieczem.
– Tristan! Maryam! Wynoście się stamtąd! – ponaglał nas Robard. Trzech
gwardzistów, skrywających się do tej pory za studnią, postanowiło
przyłączyć się do sir Hugh. Także drugi strażnik, który pozostał przy bramie,
opanował lęk i dzierżąc w dłoni miecz sir Thomasa, natarł na Maryam.
– Uważaj! – krzyknąłem, widząc, że jest do niego odwrócona plecami.
Zareagowała momentalnie, jednocześnie obracając się i dobywając sztyle-
tów. Strażnik opuszczał już na nią miecz, wkładając w uderzenie całą swoją siłę.
Maryam zdołała jednak w porę skrzyżować sztylety nad głową, blokując broń
napastnika. W następnej chwili wykonała nimi ostry skręt, wytrącając
strażnikowi miecz z dłoni. Zanim zdezorientowany mężczyzna pojął, co się
stało, dziewczyna wymierzyła mu potężnego kopniaka między nogi. To zała-
twiło sprawę. Strażnik wybałuszył oczy i z jękiem osunął się na ziemię.
Tymczasem wrota opadały coraz niżej.
– Maryam, miecz sir Thomasa! – zawołałem.
Podniosła broń i puściła się pędem, przebiegając przez bramę. Spiąłem
konia i ruszyłem za nią, pochylając głowę, by zmieścić się pod opadającymi
wrotami.
– Ruszajmy! – krzyknął Robard.
Wyciągnął dłoń w stronę Maryam, pomagając jej wdrapać się na swego
konia.
– Poczekajcie! – zawołałem i zeskoczyłem z siodła. – Robardzie,
osłaniaj mnie.
– Co znowu…? – zapytał wyraźnie poirytowany. Zawrócił jednak konia,
wyprostował się w strzemionach i posłał strzałę w kierunku pierwszego
gwar-dzisty, który pojawił się w bramie. Celował w nogi. Wprawdzie chybił
i strzała wbiła się w ziemię, ale żołnierz szybko się wycofał. Po chwili
usłyszałem pod-niesione głosy i wezwania do zachowania ostrożności.
Sir Hugh był wściekły. Wrzeszczał, by podniesiono wrota, ale w panują-
cym zamieszaniu nie zrozumiano jego rozkazów i wrota opadały coraz niżej,
aż w końcu dotknęły ziemi.
– Tristanie, co robisz? – krzyknęła zaintrygowana Maryam.
Wrota wykonano z grubych, dębowych desek. Po każdej stronie bramy
znajdowała się para umocowanych pionowo, potężnych belek. Przestrzeń po-
między nimi tworzyła rowek, wzdłuż którego przesuwały się opuszczane lub
podnoszone wrota. Wcisnąłem miecz kapitana w szczelinę pomiędzy belką a
wrotami. Ująłem mocno rękojeść obiema rękami i zapierając się o ziemię
nogami, zacząłem odginać ostrze, napierając na nie tak długo i z taką siłą, aż w
końcu zdołałem je złamać. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, ale się udało
– odłamany kawałek, o długości około dwóch dłoni, mocno tkwił w
szczelinie. Pozostałą część miecza także zdołałem wcisnąć tuż obok
pierwszego kawałka, chociaż tym razem zadanie było trudniejsze, gdyż w
szczelinie pozostało znacznie mniej miejsca. Miałem nadzieję, że ta
prowizoryczna blokada utrud-ni ponowne podniesienie wrót i da nam nieco
czasu, by oddalić się od zamku, zanim wyruszy za nami pościg.
– Dobry pomysł – pochwalił mnie Robard.
– Z czego się śmiejesz? – spytałem, widząc wyraźne rozbawienie na
twarzy Maryam.
– Nie z czego, lecz z kogo – odparła. – Zastanawiam się, w jaki sposób
wpadłeś na to, by zaklinować wrota.
– Taki miałem plan – odparłem, starając się, by w moim głosie
pobrzmie-wała pewność siebie.
– Oczywiście – pokręciła z powątpiewaniem głową, nie przestając się
uśmiechać. – Oczywiście…
Nie była to odpowiednia pora na dyskusje, postanowiłem zatem nie rea-
gować na jej kpiarski ton. Wskoczyłem na konia i ruszyliśmy pędem przed
siebie, rozpływając się w ciemnościach nocy. Słyszałem za sobą pomruki
Aniołka i cichnące z każdą chwilą pokrzykiwania gwardzistów.
Z tej opresji zdołaliśmy wyjść cało, co nie oznaczało rzecz jasna końca
naszych kłopotów. Nie mieliśmy złudzeń: prędzej czy później sir Hugh
ruszy naszym tropem.
Rozdział 2
ezpośrednio z zamku wiódł szeroki, zapewne często
uczęszcza-ny trakt do Calais.
– Dokąd teraz, giermku? – zapytał Robard. Jego głos po-
brzmiewał zdecydowanie pośród świstu wiatru i odgłosu kopyt
naszych koni. Spojrzałem na Maryam, której sylwetka wyraź-
nie odcinała się na tle bladej poświaty księżyca. Przytulona do Robarda obej-
mowała go w pasie, wspierając głowę na jego ramieniu. Po tonie głosu
Robarda i sposobie jego zachowania zorientowałem się, jak bardzo jest
zadowolony, że znowu ma ją u swego boku. Całą i zdrową.
– Do portu. Musimy zdobyć łódź i przeprawić się na drugą stronę
kanału. Tak szybko, jak to tylko możliwe – dodałem.
– Zdobyć łódź? – zapytała Maryam. Trudno było nie dosłyszeć ironii w
jej głosie. – Domyślam się, że masz już jakiś plan?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie mam ochoty na kolejną morską przeprawę, ale nic na to nie
poradzi-my. Klin z miecza kapitana nie wytrzyma zbyt długo. Im szybciej
odbijemy od brzegu, tym lepiej.
Piętami ponagliłem konia i wysunąłem się przed przyjaciół. Było oczy-
wiste, że pokpiwanie z moich planów sprawiało im przyjemność. Najwy-raźniej
zapomnieli przy tym, że obmyślanie naszych posunięć zrzucili wyłącz-nie na
moje barki. Nie mogłem jednak winić ich za to, że byli dociekliwi. W końcu
miałem wyjątkową zdolność pakowania nas w spore kłopoty. Westchnąłem,
uśmiechając się w duchu. To nie ich żartobliwe docinki były
teraz najważniejsze, lecz fakt, że znowu byliśmy wolni. Przynajmniej przez
ja-kiś czas.
Sir Hugh nie próżnował. Nie odjechaliśmy zbyt daleko od zamku, kiedy
nocną ciszę przerwał donośny dźwięk rogu. Wstrzymaliśmy konie. Na zamko-
wym murze dostrzegliśmy człowieka dającego znaki pochodnią. Wkrótce od-
powiedział mu dzwon w mieście, do którego zmierzaliśmy, a w następnej chwili
wiejący od morza wiatr przyniósł okrzyki zaalarmowanych ludzi.
– Co się dzieje? – spytała Maryam.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem. – Sir Hugh podniósł alarm. Naj-
wyraźniej gwardziści z zamku mają opracowany system sygnałów, za
pomocą których komunikują się z oddziałem w mieście. Wygląda na to, że
stacjonują tam jacyś żołnierze lub templariusze, a skoro tak, musimy
zachować szczegól-ną czujność. W drogę!
Puściliśmy się galopem. Nie miałem pewności, czy zamkowe wrota
nadal pozostają zablokowane. Zacząłem się obawiać, że sir Hugh wyruszył
już w po-ścig za nami.
Dotarcie do pierwszych zabudowań Calais nie zabrało nam wiele czasu.
O tej porze na pogrążonych w mroku ulicach kręciło się niewiele osób.
– Którędy teraz? – spytał Robard.
– Do licha, potrzebujemy łodzi! – odparłem poirytowany. – Przypusz-
czam, że znajdziemy ją w porcie, czyli nad brzegiem.
– Nie bądź taki drażliwy, giermku – zamruczał Robard.
Miał rację. Niepotrzebnie się uniosłem, byłem jednak bardzo spięty. Jakiś
natrętny, wewnętrzny głos nieustannie podpowiadał mi, abyśmy wycofali się
z miasteczka.
– Zatrzymajcie się! – powiedziałem wreszcie, ściągając wodze.
Znajdowa-liśmy się teraz na pustej ulicy, wzdłuż której rozrzuconych było
kilka prostych chałup.
– O co chodzi? – spytała Maryam.
– Nie sądzę, by sir Hugh zdołał za pomocą ustalonych sygnałów
przekazać precyzyjną wiadomość. Przypuszczam, że nikt tutaj nie ma
pojęcia, kogo do-kładnie szukać. Wiedzą jedynie, że na zamku podniesiono
alarm. Zastana-wiam się jednak, czy…
Moje słowa uciął świst wystrzelonej z kuszy strzały, która wbiła się w
łęk mego siodła. Krzyknąłem i omal nie spadłem, kiedy spłoszony koń
zerwał się do galopu.
– Pędem! – krzyknął Robard. Ponaglił swego konia i wkrótce cała na-
sza trójka pędziła drogą, szybko mijając chaty. Z prawej strony dochodziły
okrzyki „za nimi” i „tędy”, trudno jednak było się zorientować, czy napast-
nicy mają konie. Jedno nie ulegało wątpliwości: byli uzbrojeni. Zaczynałem
rozumieć nienawiść, jaką Robard żywił do kusz. Wyraźny odgłos zwolnionej
cięciwy łuku i charakterystyczny furkot prującej powietrze strzały dawały
szansę, by skryć się lub w porę paść na ziemię. Świst strzały posłanej z ku-
szy słyszy się dopiero wtedy, kiedy jest już za późno i grot tkwi już w twojej
piersi.
– Pochylcie się! – ostrzegł Robard, przyciskając głowę do szyi swego
ko-nia. Posłuchałem jego rady i mógłbym przysiąc, że niemal w tym samym
mo-mencie strzała przeszyła powietrze dokładnie w miejscu, w którym
jeszcze przed chwilą znajdowała się moja głowa.
Ubita ziemia przeszła w bruk, kiedy wjechaliśmy do właściwego Calais.
Stukot podków naszych koni rozdzierał nocną ciszę i odbijał się echem od
ścian budynków coraz gęściej wyrastających po obu stronach drogi.
Wydawało mi się, że widzę w oddali jakiś ruch.
– W lewo, Robardzie! W lewo! – krzyknąłem.
Usłuchał i skręciliśmy w boczną ulicę. Nie była to droga prowadząca do
portu, ale dzięki zmianie trasy utrudniliśmy zadanie ludziom, którzy nas ści-
gali. Nie poprawiło mi to jednak nastroju – sądząc po dochodzących ze
wszyst-kich stron odgłosach, próbowało nas otoczyć przynajmniej kilka
oddziałów. Jechaliśmy teraz na południe, czyli równolegle do wybrzeża. Nie
byłem zresztą do końca tego pewien. Uliczki były wąskie, ciemne i kręte,
łatwo było zatem stracić orientację.
Docieraliśmy już do południowego krańca Calais, kiedy poprzez odstęp
pomiędzy budynkami dostrzegłem srebrzące się w oddali morskie fale.
Pomo-gło mi to ustalić nasze położenie.
– Tristanie? – zapytał Robard.
– Tędy! – zdecydowałem i przynagliłem konia, wysuwając się na czoło.
Aniołek szczekał wściekle w ciemnościach, a miejscowe psy nie
pozostawały mu dłużne. Robiliśmy więcej hałasu, niż spory odział
templariuszy podczas bitwy. Kierowałem się w stronę morza, mając
nadzieję, że znajdziemy tam sta-tek, który zabierze nas do Anglii, lub jakąś
łódź, którą zdołamy przeprawić się na drugą stronę kanału.
Gnaliśmy na łeb, na szyję, klucząc wąskimi uliczkami. Słyszałem coraz
więcej koni. Wiedziałem, że z każdą chwilą wzrasta niebezpieczeństwo, iż do
Calais dotrze sir Hugh z dodatkowymi ludźmi. Przekląłem w myślach sam
siebie. Przyjazd prosto do Calais nie był mądrym pomysłem. Powinniśmy byli
udać się na południe lub północ i poszukać łodzi w jakimś innym miejscu.
Pragnąłem jak najszybciej uwolnić się od sir Hugh, zapominając, że
pośpiech nigdy nie jest dobrym doradcą.
Błąkające się po niebie chmury rozpierzchły się, odsłaniając księżyc.
Cho-ciaż o tej porze roku pozostawał nisko nad horyzontem, znacznie
rozjaśnił panujące ciemności, utrudniając nam ucieczkę.
– Zatrzymajmy się! – krzyknąłem, ściągając ostro wodze. Robard
natych-miast poszedł w moje ślady.
– Co się stało? – spytała Maryam.
– W świetle księżyca łatwiej nas wypatrzą. Zachowujmy się przynajmniej
jak najciszej – powiedziałem, klepiąc konia w zad i kontrolując, by poruszał się
wolnym stępem. – W końcu dopadną nas w tych wąskich uliczkach. Nie mamy
innego wyjścia, jak opuścić miasto. Znajdziemy gdzieś…
– Nie – oznajmił spokojnie Robard.
– Co takiego? – spytałem.
– Powiedziałem nie. Znajdziemy jakąś łajbę i wydostaniemy się z tego
przeklętego kraju.
– To nie jest dobry pomysł. Oddziały w mieście są zaalarmowane i
zapew-ne czekają już na nas w porcie – wyjaśniłem.
– No to ich powystrzelam – odparł, potrząsając łukiem.
– Robardzie, może Tristan rzeczywiście ma rację – wtrąciła się Maryam.
– Nie tej nocy – odparł i wskazał ręką morze. – Za tą wodą jest Anglia.
Dom jest już tak blisko, że niemal czuję jego zapach. Nie wytrzymam tu
dłużej. Jeśli będę musiał, zabiję gołymi rękoma każdego królewskiego
strażnika, który stanie mi na drodze. Odpływamy tej nocy.
Blask księżyca oświetlił na moment jego twarz. Widząc malującą się na
niej stanowczość, zrozumiałem, że jakakolwiek dyskusja z nim absolutnie
nie ma sensu.
Czułem, jak opadają mi ramiona. Byłem zmęczony, kompletnie wyczer-
pany. Nadal bolała mnie głowa od uderzenia, które pozbawiło mnie
przytom-ności, kiedy nas pojmano. Aniołek zawarczał i wbił spojrzenie w
miejsce, z którego nadjechaliśmy. Węszył, wyraźnie zaniepokojony.
– Ktoś się zbliża – oznajmiła Maryam.
– No dobrze. Spróbujemy dotrzeć do przystani, okrążając miasto. Posta-
rajmy się unikać brukowanych ulic, żeby nie robić hałasu. Zobaczymy, może
nie pomyśleli jeszcze o porcie… – powiedziałem bez entuzjazmu.
– Doskonale – stwierdził Robard.
Zawróciliśmy, bacznie rozglądając się na wszystkie strony. Kanał znajdo-
wał się teraz po naszej lewej stronie. Zatrzymaliśmy się na chwilę, uważnie
nasłuchując. Panująca cisza wydała mi się dziwnie niepokojąca. A może
byłem przewrażliwiony? Być może rzeczywiście zdołaliśmy umknąć
ludziom, którzy nas ścigali… Czyżby los się do nas uśmiechnął i zgubili
nasz trop albo założyli, że wymknęliśmy się już z miasta?
– Niczego nie słyszę. A ty? – spytał Robard.
– Owszem. Głos, który cały czas mi powtarza, że postępujemy bardzo
nie-rozsądnie.
Robard w odpowiedzi jedynie prychnął. Podjął już decyzję i ani myślał
jej zmieniać.
Spokojnie przejechaliśmy kolejne kilkaset metrów, aż wreszcie dostrze-
głem nadbrzeże i wychodzący w morze drewniany pomost z przycumo-
wanymi do niego łodziami. Nieco dalej od brzegu łagodnie kołysały się na
kotwicy większe statki. Wzdłuż nabrzeża ciągnął się szereg pogrążonych w
ciemnościach kramów, gospód i innych budynków. Miejsce zionęło pustką.
Była wprawdzie noc, jednak panująca cisza po raz kolejny wydała mi się
zło-wroga.
– Lepiej będzie, jeśli resztę drogi pokonamy pieszo – zasugerowałem. –
Zostawmy konie tutaj. Jeżeli to pułapka, wycofamy się i wrócimy po nie.
Robard nie miał nic przeciwko temu. Przywiązaliśmy oba wierzchowce
do najbliższego słupa i ruszyliśmy drogą wiodącą ku wolności, trzymając się
miejsc najbardziej pogrążonych w mroku.
– Prowadź, Aniołku – powiedziałem. Nie po raz pierwszy odniosłem
wra-żenie, że psiak doskonale mnie rozumie. Truchtał jakieś dwadzieścia
kroków przed nami, co pewien czas przystając i węsząc na wszystkie strony.
Robard trzymał w pogotowiu łuk, ja swój krótki miecz, a w dłoniach
Maryam połyskiwały sztylety. Byłem spięty do granic wytrzymałości. Z tru-
dem oddychałem, przeszywając wzrokiem ciemne zakamarki, w których
mógł skrywać się napastnik uzbrojony w kuszę. Nie dostrzegłem jednak
niczego niepokojącego.
Co jakiś czas przystawaliśmy. Obserwowaliśmy nabrzeże i pomost w
na-dziei, że jeśli ktokolwiek się tam ukrywa, zachowa się nieostrożnie i
ujawni swoją obecność.
– Czysto – powiedział Robard.
Podniósł się i przeszedł na drugą stronę ulicy, zmierzając do przystani,
która znajdowała się zaledwie kilkanaście kroków od nas. Maryam
bezszelest-nie ruszyła za nim. Nadeszła moja kolej.
Kiedy tylko wyszedłem z ciemności i postawiłem stopę na ulicy, poczu-
łem przeszywający ból w prawym boku. Potworny ból. Spojrzałem w dół
i ku swemu przerażeniu dostrzegłem strzałę wystrzeloną z kuszy, tkwiącą w
ciele tuż przy biodrze.
– Chwała! – krzyknąłem, chociaż okrzyk bitewny templariuszy nie
wyda-wał się w takiej sytuacji odpowiedni.
Chciałem postąpić krok dalej, by ostrzec Robarda i Maryam, ale nogi
ugięły się pode mną. Aniołek wściekle szczekał. Maryam ruszyła do walki, wy-
dając z siebie upiorny okrzyk bojowy asasynów. Robard klął, posyłając strzałę
za strzałą. Ktoś krzyknął, a potem usłyszałem głuchy odgłos stóp. Obrazy
i dźwięki zaczęły wirować w mojej głowie i przez chwilę myślałem, że
jestem na powrót w Akce, u boku sir Thomasa.
– Sir Thomas rozkazuje, by… – nie byłem w stanie dokończyć zdania. Na-
wet oddech sprawiał mi ból. Gdzieś w pobliżu rozbłysły sztylety Maryam. Roz-
legł się głośny jęk i wydawało mi się, że ktoś stojący tuż obok mnie zginął.
I wtedy usłyszałem znajomy, melodyjny pomruk. Wydawało się, że do-
chodzi zewsząd i znikąd jednocześnie, przenikając całą otaczającą mnie
prze-strzeń. Poczułem ulgę i dziwny spokój. Otulony pieśnią Graala
przestałem zwracać uwagę na odgłosy walki i krzyki rozwścieczonych
mężczyzn. Pamię-tam jedynie, że zanim upadłem bez czucia na ziemię,
poprosiłem miłosiernego Boga, by nie kazał mi ginąć we Francji.
Rozdział 3
Gdzieś na kanale La Manche
Początek grudnia, rok 1191
iedy ocknąłem się po raz pierwszy, poczułem kołysanie. Mono-
tonne unoszenie i opadanie. I zapach słonego powietrza. Żołą-
dek podchodził mi do gardła. Bałem się, że zaraz zwymiotuję.
Unoszenie i opadanie… W mroczną, bezkresną otchłań.
Ponownie się przebudziłem, czując na twarzy podmuch
wiatru. Kołysanie było już znacznie mniejsze. Kiedy na moment uniosłem
po-wieki, ujrzałem nad sobą błękitne niebo; gdy otworzyłem oczy po raz
kolejny, rozpościerały się nade mną tysiące gwiazd. Zanim ponownie
straciłem przy-tomność, usłyszałem głos Robarda:
– Budzi się.
W następnej chwili stałem już na niewielkim wzniesieniu, ciesząc oczy
rozpościerającymi się wokół mnie ukwieconymi łąkami. Owiewał mnie deli-
katny wiatr, a słońce, zawieszone wysoko na bezchmurnym niebie,
przyjemnie ogrzewało twarz. Nagle moją uwagę przykuł jakiś cień.
Uniosłem wzrok i do-strzegłem ogromnego ptaka, leniwie krążącego nad
moją głową. Unosił się coraz wyżej i wyżej, niemal zupełnie znikając mi z
oczu. Jednak w pewnym momencie złożył skrzydła i zaczął opadać jak
kamień, z każdą chwilą nabiera-jąc coraz większej prędkości. Byłem
zaskoczony, widząc, że kieruje się prosto na mnie. Uśmiechnąłem się,
podziwiając zręczność i grację ptaka, którego początkowo wziąłem za
pustułkę. W miarę jednak jak się do mnie zbliżał, zacząłem pojmować, iż
jest dużo większy, niż początkowo sądziłem i że szpo-ny tak ogromnego
stworzenia mogą okazać się dla mnie śmiertelnie niebez-pieczne.
Zerwałem się do ucieczki. Cień, jaki rzucało na ziemię pikujące
ptaszysko, stawał się coraz rozleglejszy, aż w końcu zewsząd otoczył mnie
mrok. I wtedy usłyszałem skrzekliwy, rozdzierający powietrze rechot. Tak,
ptak zaczął zano-sić się śmiechem. Powiedziałem do siebie w duchu, że to
niemożliwe. Ptaki przecież nie mogą się śmiać.
Z każdą chwilą moje kroki stawały się coraz cięższe. Traciłem siły. Nieska-
zitelnie biała tunika z czerwonym krzyżem na piersiach, w którą byłem odzia-
ny, pokrywała się krwią sączącą się z rany na boku. Ogromne ptaszysko było już
niemal nad moją głową. Rzuciłem przez ramię szybkie spojrzenie i krzyk-nąłem
z przerażenia. To nie był ptak! Stworem, który mnie ścigał, był potężny smok o
twarzy Eleonory, królowej matki. Kiedy bestia wysunęła w moją stronę
ogromne, ostre szpony, machinalnie sięgnąłem do pasa, by dobyć miecza. Moja
dłoń nie natrafiła jednak na rękojeść – byłem nieuzbrojony! Z coraz większym
wysiłkiem powłóczyłem nogami, aż w końcu potknąłem się i upad-łem na
ziemię, koziołkując i jęcząc z bólu.
W chwilę później leżałem płasko rozciągnięty na plecach, a Eleonora
Akwitańska stała nade mną, opierając jedną ze swoich drobnych stóp na
mojej piersi. Spoglądała na mnie z góry pociemniałymi z nienawiści
oczyma. Przy-wodziła na myśl jastrzębia, który za chwilę rzuci się na swą
ofiarę. Czułem się otępiały i zdezorientowany. Nie byłem w stanie poruszać
rękoma. Chciałem opuścić powieki, ale nie mogłem.
– Popatrzcie na tego biednego sierotę. Postrzelono cię, nieszczęśniku? I
słusznie! Cóż za idiota pcha się prosto w zasadzkę?! I ktoś taki jak ty miałby
zostać królem?
Powiedziawszy to, odrzuciła do tyłu głowę i zaniosła się głośnym,
chrapli-wym śmiechem.
– Co… Co takiego? – zdołałem w końcu wykrztusić. Na dźwięk mych
słów głowa Eleonory opadła do przodu i królowa matka pochyliła się nade
mną, przeszywając mnie lodowatym spojrzeniem. – Ja królem? Ja… Ja prze-
cież jestem tylko… Nie mam pojęcia, o czym mówisz!
Była to najświętsza prawda. Pamiętałem groźby, jakie rzucała, kiedy w
za-mku wziąłem ją na zakładniczkę. Wrzeszczała, że prędzej zginę, nim
zasiądę na tronie Ryszarda. Nie przywiązywałem jednak wtedy żadnej wagi
do jej słów. Wydawały mi się całkowicie pozbawione sensu.
– I pewnie chciałbyś, żebym ci uwierzyła? – przesunęła nieco stopę i
opar-ła ją dokładnie na mojej ranie. Jęknąłem z bólu.
– Boże, przestań! – krzyknąłem. – Naprawdę nie wiem, o czym mówisz!
– Oczywiście, oczywiście... Masz mnie za idiotkę? Thomas Leux służył
memu mężowi. Zawsze wierny jak pies. Musiał ci o wszystkim powiedzieć!
Wiem, że to zrobił! Nie okłamuj mnie, bękarcie!
Miałem wrażenie, że każde słowo wypluwa z ust jak resztki zbyt
gorzkiej strawy. Nigdy wcześniej, nawet na polu bitwy, nie spotkałem osoby
ziejącej taką nienawiścią. Jeszcze mocniej wbiła stopę w moją ranę.
Zawyłem z bólu, a potem krzyknąłem ile tchu w piersiach:
– NIE JESTEM KRÓLEM!
Na twarzy poczułem kojący chłód wody. Królowa matka zniknęła. Ku
swojej radości zobaczyłem oblicze Maryam. Stała nade mną, trzymając w
dło-niach skórzany kubłak z wodą.
– Spokojnie, templariuszu – powiedziała z uśmiechem. – To dla nas
żadna nowina.
Pragnąłem jej opowiedzieć, jakie męki zadała mi Eleonora, byłem
jednak zbyt osłabiony, by wydobyć choćby jedno słowo. Pozwoliłem więc,
by moje ołowiane powieki opadły i na powrót pogrążyłem się we śnie.
Kiedy się obudziłem, ktoś zmoczył mi wargi wodą. Smakowała wybornie.
Poczułem na policzku ciepły, szorstki język. Miałem nadzieję, że to Aniołek,
byłem jednak tak zdezorientowany, że zacząłem się niepokoić, czy nie jest to
przypadkiem królowa matka lub, co gorsza, ogromny smok z głową Eleonory.
We śnie przeniosłem się do Akki. Stałem u boku sir Thomasa, na zamko-
wym murze nad bramą. Mój pan odziany był w nieskazitelnie białą tunikę
i połyskującą w słońcu kolczugę. Dłoń opierał na rękojeści przytroczonego
do pasa bojowego miecza. Sir Bazyl, wraz ze swym wiernym giermkiem
Quincym, stali nieopodal. Obaj uśmiechali się do mnie. W powietrzu unosił
się delikatny śpiew Graala, jednak – co budziło moje zdziwienie – najwyraź-
niej go nie słyszeli.
Sir Thomas lustrował teren rozciągający się poza obronnymi murami. Był
niezwykle poważny. Próbowałem dostrzec, czy może raczej zrozumieć, co tak
bardzo przyciąga jego uwagę, jednak nie zauważyłem nic szczególnego. Pola, na
które spoglądałem, wydawały mi się zupełnie puste, chociaż wyraźnie słyszałem
odgłosy toczącej się w dole niewidzialnej bitwy. Nie pojmowałem rzeczy,
których byłem świadkiem i bardzo mnie to dręczyło.
Sir Thomas położył dłoń na moim ramieniu.
– Jesteś gotowy, młodzieńcze? – spytał. Wiatr rozwiewał jego
rudawobrą-zowe włosy.
– Gotowy na co, panie?
– To już prawie koniec – odpowiedział zagadkowo.
– Czego, sir Thomasie? Nie rozumiem… Przecież rozstaliśmy się…
Czyż-bym miał do ciebie dołączyć? Czy ja… umieram?
– Nie, chłopcze. Nie wolno ci tu jednak przebywać. Niemal ukończyłeś
już swoją misję, ale niebezpieczeństwo nadal istnieje. Musisz być teraz
bardziej ostrożny niż kiedykolwiek wcześniej. Nie możesz przegrać. My nie
możemy przegrać. Wracaj i dokończ to, co zacząłeś. Byłeś bardzo dzielny,
Tristanie. Pamiętasz, jak powiedziałem ci kiedyś, że sam Lancelot nie miał
lepszego giermka?
– Tak, panie, pamiętam – odparłem. Serdeczność jego słów sprawiła, że
przez chwilę poczułem się szczęśliwy.
– Nie żartowałem i nadal tak uważam. Dokończ misję, Tristanie. Jesteś
w stanie tego dokonać. Wiedz też, że to nie my wybraliśmy ciebie do tego
zadania, lecz sam Graal. Kielich nuci swą pieśń jedynie dzielnym ludziom o
czystych sercach. Ruszaj, młodzieńcze. Zapewniam cię, że stawiając czoła
czekającym cię niebezpieczeństwom, nie będziesz osamotniony. Mimo to
pa-miętaj, iż musisz pozostać czujny aż do końca.
– Sir Thomasie – pochyliłem głowę – nie dotrzymałem obietnicy. Zakaza-
łeś mi wyjawiać komukolwiek, jaki jest prawdziwy cel mojej misji. Nawet na-
szym braciom z zakonu templariuszy. Uwierz mi jednak, że Maryam i Robard
zasłużyli na to, by poznać prawdę. Podobnie Celia. Sir Hugh był… Musia-
łem… – nawet we śnie miałem spore kłopoty, by się jasno wytłumaczyć.
Sir Thomas przez dłuższą chwilę wpatrywał się w rozciągającą się pod
nami równinę. Obawiałem się, że moje wyznanie go rozzłości, on jednak
uśmiechnął się serdecznie.
– Nie zamartwiaj się tym, Tristanie. Dobrze wybierasz przyjaciół. Sam
nie potrafiłbym znaleźć lepszych. A co do przyrzeczenia, cóż, uczyniłeś
dużo wię-cej, niż obiecałeś. Musisz jednak wypełnić powierzone ci zadanie
– jego głos nabrał zdecydowania. – Pamiętaj, pomoc nadejdzie, kiedy
będziesz jej potrze-bował.
Melodyjny pomruk Graala stawał się coraz bardziej donośny i nie mo-
głem pojąć, jak sir Thomas może go nie słyszeć. Szczerze mówiąc, był
głośniej-szy niż kiedykolwiek wcześniej. Spojrzałem pytająco na mego
pana, on jednak tylko się uśmiechnął i skinął głową.
A potem zniknął, podobnie jak Quincy i sir Bazyl. Pozostałem sam na
obronnym murze, czując na twarzy ciepłe promienie słońca i przyjemny
powiew wiatru. Byłem szczęśliwy. Szczęśliwy jak nigdy wcześniej. Odwró-
ciłem się, ogarniając wzrokiem ściany i dachy domostw rozciągających się
poniżej. Z wolna zacząłem sobie uświadamiać, że Akka jest opustoszała. Nie
dostrzegałem żadnych oznak życia. Uśmiech znikał z mojej twarzy, w miarę
jak w serce wkradało się uczucie osamotnienia. Nikogo przy mnie nie było.
Zrozumiałem, że jeśli natychmiast nie odejdę, pozostanę tu samotny na za-
wsze. Czy to właśnie miał na myśli sir Thomas, kiedy mówił, że nie
przynależę do tego miejsca i nie wolno mi tu przebywać? Czyżby martwił
się, że mogę spędzić samotnie całą wieczność?
Obudził mnie śpiew ptaków i szum rozbijających się o brzeg morskich
fal. Leżałem na ziemi. Pamiętałem jednak, że wcześniej znajdowałem się na
łodzi. Jak długo mogłem być nieprzytomny? Chciałem się podnieść, ale
czyjaś dłoń powstrzymała mnie delikatnie, a głos nakazał, bym odpoczywał.
Nie miałem sił się opierać. Ponownie zasnąłem.
Kiedy się ocknąłem, panował mrok. Słyszałem rozmowę prowadzoną szeptem
przez Robarda i Maryam. Chciałem coś powiedzieć, ale nie potrafiłem wy-
krztusić z siebie słowa. Czułem jedynie palący ból, przeszywający mój bok i
rozchodzący się pulsującą falą po całym ciele. Miałem wrażenie, że tuż nad
moim biodrem uwiła sobie gniazdo chmara wściekłych szerszeni. A potem
przypomniała mi się potyczka w Calais i strzała, która utkwiła w moim boku.
Coś ciepłego, szorstkiego i wilgotnego dotknęło mego policzka.
Poczułem zapach mokrej, psiej sierści, a zaraz potem woń potrawy smażonej
nad ogni-skiem. Moje zmysły zaczęły budzić się z letargu. Powoli
otworzyłem oczy i westchnąłem głośno:
– Szerszenie…
W jednej chwili pojawiły się nade mną twarze Maryam, Robarda i pysz-
czek Aniołka.
– W końcu się obudził – powiedział Robard.
– Tristanie, jak się czujesz? – spytała
Maryam. Aniołek zaszczekał.
– Czuję się… Dlaczego… ból?
– Dlaczego czujesz ból? – Maryam próbowała odgadnąć sens moich
słów. – Zostałeś zraniony strzałą z kuszy i straciłeś sporo krwi. Baliśmy się,
że z tego nie wyjdziesz – odgarnęła czule włosy z mojej twarzy.
– Co się stało? – zapytałem.
– A co pamiętasz? – pytaniem na pytanie odpowiedział Robard.
Przeniosłem spojrzenie na blask ognia tańczący na głazie, przy którym
leżałem.
– Calais… Potyczkę w porcie… Tak, tuż przy pomoście. Kiedy wyszedłem
na ulicę, poczułem potworny ból i zobaczyłem tkwiącą w moim boku strzałę.
Książkę tę dedykuję wspaniałym dziewczętom – Pilar Elizabeth Mackey i Jordan Jean Mackey. Jesteście prawdziwym darem!
Tytuł oryginału The Youngest Templar: Orphan of Desting Tłumaczenie Marek Halczuk Redakcja Dorota Śrutowska Koordynacja wydania polskiego Martyna Maroń Korekta Zespół AWM Skład i projekt graficzny Małgorzata Biegańska-Bartosiak Druk i oprawa Pasaż Sp. z o.o. Projekt okładki Copyright © Artwork and design: Hauptmann & Kompanie Werbeagentur Munich – Zurich Hanna Hörl Copyright © 2009 by Michael P. Spradlin Copyright © for Polish edition by Agencja Wydawnicza Jerzy Mostowski, 2013 Janki k. Warszawy, ul. Wspólna 17a, 05-090 Raszyn tel. +48 22 720 35 99, faks +48 22 720 34 91 www.awm.waw.pl www.templariusz-straznik-graala.pl ISBN: 978-83-7250-838-6
Prolog ażdy dzień przybliża mnie do celu mej wędrówki, sir Thomasie. Gdziekolwiek jesteś, ufam, że nade mną czuwasz. A skoro tak, wiesz zapewne, jak długą i wyboistą drogę udało mi się już po- konać. Byłbym jednak kłamcą, twierdząc, że to jedynie moja zasługa. Wierni przyjaciele, Robard i Maryam, kroczą nie- złomnie u mego boku. Można by rzec, iż dzielą wraz ze mną ciężar odpowie- dzialności, jakim mnie obarczyłeś. Tak, panie, pamiętam. Nakazałeś mi nie mówić nikomu o Graalu, jakże jednak miałbym pozwolić, by narażali swe życie, nie wiedząc, jakiej sprawie służą. Przyznaję także lojalnie, że dzięki ich przyjaźni i oddaniu łatwiej przychodzi mi stąpać po niebezpiecznych ścież-kach, które – jak ufam – w końcu doprowadzą mnie do celu. Jestem zmęczony. Bardziej niż kiedykolwiek, panie. Na samą myśl o dalszej wędrówce bolą mnie wszystkie mięśnie i kości. Kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni, w oblężo-nej Akce, wręczając mi skórzaną torbę, nie wyjaśniłeś, jak daleką podróż przyj-dzie mi odbyć. Owszem, mówiłeś panie o powrocie do Anglii. Najtrudniejsza okazuje się jednak nie ta droga, przed którą buntuje się obolałe ciało, lecz ta, którą pokonać musi moja dusza. Moje młode oczy widziały wiele, sir Thomasie. Zbyt wiele. Śmierć, ból, miłość, radość… Przyznaję szczerze, iż wiele razy miałem ochotę przekląć cię w duchu. Ogarnięty zwątpieniem i rozgoryczeniem prag- nąłem unieść ręce ku niebu i krzyczeć: Dlaczego ja?! Kimże jest ów Tristan
z opactwa św. Albana, by jeden z najprzedniejszych rycerzy zakonu templariu-szy pokładał w nim aż tyle ufności? Nadal noszę twój miecz, panie. Ze wstydem muszę ci wyznać – a pewnego dnia przyjdzie mi to uczynić także przed samym Stwórcą – iż używałem go w gniewie. Odbierałem nim życie. Owszem, jedynie tym, którzy chcieli mnie zabić, jednak tłumaczenie to nie ucisza mego sumienia. Nie poddam się, sir Thomasie. Nie wyobrażam sobie, bym mógł cię zawieść. Podobne przeświadczenie żywili mnisi, którzy z taką troską zajęli się moim wychowaniem. Widziałem to w ich spojrzeniach, kiedy opuszczałem opactwo. Twoja twarz nawiedza mnie w snach. Dobrze mnie wyszkoliłeś, panie, chociaż czasami obawiam się, że nawet ty nie przewidziałeś wszystkich okoliczności. Poznałem moc Graala. Podczas bitwy lub śmiertelnego zagrożenia, kiedy wydaje się, że nie ma już dla mnie nadziei, słyszę jego śpiew. Czy dzieje się tak dlatego, że jestem prawym człowiekiem? A może Graal pragnie poprowadzić mnie ścieżką, któ-rej sam, choćby z powodu własnych słabości, nie potrafię odnaleźć? Gdzie jesteś, sir Thomasie? Jeśli śledzisz me poczynania, widzisz, że po raz kolejny ważą się losy tej misji. Moi przyjaciele mogą zginąć, a ich krew splami me dłonie i zatruje du-szę. Nie pozostało mi nic innego, jak walczyć do końca. Nie ugnę się. Uczynię, co mi poleciłeś, panie. Nie ustanę w wysiłkach, póki Graal nie dotrze bezpiecz-nie do miejsca swego przeznaczenia. Zapewniam cię, iż prędzej zginę, niż za-niecham swych starań! Jakże jestem zmęczony… A jednak nie poddam się, sir Thomasie. Będę walczył do końca.
Rozdział 1 Calais, Francja Początek grudnia, rok 1191 owinienem był zaufać Maryam. Przyjaciele, dobrzy przyjaciele, polegają na sobie bezgranicznie, szczególnie w sytuacjach, kiedy ich życie wisi na włosku. Maryam należała przecież do sekty asa- synów, którzy byli jednymi z najprzebieglejszych i najbardziej zaciekłych wojowników, jakich kiedykolwiek spotkałem. W cią- gu ostatnich miesięcy wiele razy udowodniła, że doskonale potrafi sama o siebie zadbać. Próbując ją ratować, prawdopodobnie jedynie jej przeszkadzałem. Robard rzecz jasna chybił. Ukrywał się za jednym z wozów stojących na dziedzińcu zamku Eleonory Akwitańskiej, królowej matki. Kiedy stało się jas-ne, że sir Hugh spełni swoje groźby i powiesi Maryam, Robard wyskoczył z ukrycia i wypuścił strzałę. Mieliśmy nadzieję, że przetnie nią sznur, na któ-rym miała zawisnąć Maryam. Ja w tym czasie przyciskałem swój miecz do ciała królowej matki, gotów w razie potrzeby odebrać jej życie. Przynajmniej takie chciałem sprawiać wrażenie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, by zabić bezbronną Eleonorę, chociaż miałem świadomość, iż sir Hugh pozbawiony jest podobnych skrupułów. Byłem pewien, że bez zmrużenia oka posunie się do morderstwa. Opętany żądzą posiadania Graala gotów był powiesić Maryam, jeśli nie przekażę mu najświętszej relikwii. Podszedł do beczki, na której chwiejnie stała dziewczyna, i kopnął w nią z całych sił, jak gdyby starał się w ten sposób wyładować swoją nienawiść do świata. Nie przewidział jednego: Maryam nie miała ochoty umierać. Beczka niebezpiecznie się rozkołysała. Maryam zachwiała się jeszcze mocniej, próbując zachować równowagę. Kiedy strzała Robarda przecinała
z furkotem powietrze, zmierzając w stronę zaimprowizowanej naprędce szu- bienicy, gwardziści podnieśli dziką wrzawę, w której natychmiast utonęły wy-dawane rozkazy. W tym momencie, myśląc jedynie o ratowaniu Maryam, ode-pchnąłem Eleonorę i rzuciłem się w kierunku beczki. Popełniłem niewybaczalny błąd. Królowa matka jako zakładniczka była dla nas jedyną nadzieją na ocalenie. Mieliśmy przecież przeciwko sobie cały oddział gwardii królewskiej i jednego templariusza, który najwyraźniej kom- pletnie postradał zmysły. Nas zaś było jedynie troje. No, może czworo, wlicza-jąc Aniołka. – Zapłacisz mi za to – wycharczała Eleonora, upadając na ziemię. – Zapa-miętaj moje słowa, giermku! Dopadnę cię i zabiję własnymi rękoma. Nie po-zwolę, byś pozbawił mego syna władzy! Huczało mi w głowie. Pomstowania królowej matki zagłuszył zgiełk do- chodzących zewsząd okrzyków. Robard klął jak szewc, a sir Hugh wrzeszczał, by wszyscy pozostali na swoich miejscach. Ani myślałem go słuchać! Dzierżąc w dłoni miecz, ruszyłem przed siebie. Kiedy strzała Robarda wbiła się w belkę nad głową Maryam, serce zamar-ło mi w piersi. W przyćmionym świetle pochodni dostrzegłem, że chybił. Wprawdzie tylko o włos, ale nawet tak niewielki błąd oznaczał w tym wypadku śmierć Maryam. Trudno zresztą mówić o jakimkolwiek błędzie. Nie obwinia-łem Robarda za to, że sznur pozostał cały. Migotliwe światło pochodni nie było w stanie wystarczająco rozjaśnić nocnych ciemności, by mój przyjaciel mógł dobrze widzieć. Już samo umieszczenie strzały aż tak blisko celu zakrawało na cud. Teraz nie miało to jednak żadnego znaczenia. Myślałem tylko o tym, by ratować Maryam. Biegnąc w jej stronę, modliłem się do miłosiernego Boga o ocalenie jej życia. Maryam nie potrzebowała jednak ratunku. Zanim beczka się przewróciła, dziewczyna zdążyła ugiąć nogi w kolanach i wybić się w górę. Patrzyłem z nie-dowierzaniem, jak chwyta obiema rękami belkę, do której był przywiązany sznur. Nie ja jeden – sir Hugh także uniósł wzrok i wlepił w Maryam ogłupiałe spojrzenie. Był pewien, że w tym momencie asasynka będzie już dyndać na końcu sznura. Ona tymczasem zwinnie się rozbujała, zarzuciła nogi na belkę, a po chwili siedziała na swojej szubienicy. Sir Hugh zaklął pod nosem i próbował dosięgnąć jej mieczem, dziewczy-na jednak skutecznie unikała jego ciosów. Opętany żądzą mordu wywijał bro-nią tak zaciekle, że z belki sypały się drzazgi. Opamiętał się dopiero wówczas, kiedy kolejna strzała Robarda niemal się o niego otarła. Skulił się w sobie i błyskawicznie skrył za najbliższym wozem.
W tej samej chwili na mojej drodze stanął kapitan. – Maryam, trzymaj – krzyknąłem, rzucając mój krótki miecz rękojeścią w jej stronę. Złapała go bez trudu, jednym ruchem przecięła sznur i zgrabnie zeskoczyła na ziemię. Stała teraz na linii strzału Robarda. Widząc to, sir Hugh odważył się wyjść z ukrycia, by zaatakować ją ponownie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że uzbrojona jedynie w mój krótki miecz nie ma z nim żadnych szans. Usłyszałem skowyt, kiedy jedna ze strzał Robarda dosięgnęła kolejnego strażnika. Kapitan był coraz bliżej. Już wcześniej miałem okazję się przekonać, że nie należał do osób, którym brakowało zdecydowania. – Zatrzymaj się, giermku! – rozkazał opanowanym głosem, unosząc miecz. Myślał zapewne, że skoro jestem bezbronny, z łatwością mnie pojmie. Przeliczył się. Kiedy znalazł się pomiędzy mną a sir Hugh, błyskawicznie wy-konałem zwód w lewo, schodząc z linii ataku. Zaskoczony kapitan zatrzymał się na moment, a wtedy, zbierając wszystkie siły i wykorzystując rozpęd, po-chyliłem się nisko i runąłem na niego. Próbował uskoczyć, zdołałem jednak wbić bark w jego splot słoneczny, wyciskając mu powietrze z płuc. Kapitan zgiął się wpół, wydał z siebie zduszo- ny jęk, po czym zwalił się na ziemię. Wylądowałem na nim i błyskawicznie uderzyłem łokciem, trafiając prosto w podbródek. Coś chrupnęło w szczęce kapitana, a jego głowa odskoczyła do tyłu, uderzając o kamienie, którymi wy- brukowany był dziedziniec. Najpierw usłyszałem cichy jęk wydobywający się z jego ust, a zaraz potem metaliczny brzęk miecza, który wypuścił z dłoni. Nie miałem zamiaru czekać, aż kapitan dojdzie do siebie. Chwyciłem jego broń i rzuciłem się na ratunek Maryam. – Znajdź jakieś konie! Robard jest z tyłu. Pośpiesz się! – krzyknąłem. – Je-śli opuszczą bramę, nie zdołamy się stąd wydostać! Maryam skinęła głową i odbiegła, by wykonać swoje zadanie, ja zaś staną-łem naprzeciw sir Hugh, który natychmiast wściekle mnie zaatakował. Nie by-łem przyzwyczajony do miecza kapitana, uniosłem go jednak wystarczająco szybko, by zdążyć sparować uderzenie. Było tak silne, że kiedy nasze miecze się zwarły, w nocne niebo posypały się iskry. – Zginiesz, giermku – wysyczał mój przeciwnik przez zaciśnięte zęby. – Jeszcze dziś będziesz martwy. Ponownie na mnie natarł. Odskoczyłem do tyłu, starając się zachować między nami odpowiedni dystans. Kątem oka zauważyłem, jak Maryam wy- ciąga z tyłu wozu swoje sztylety i szybko się oddala. Nie miałem ochoty na
walkę z sir Hugh. Był zbyt silny i zbyt dobrze władał mieczem. Chciałem jedy-nie zyskać nieco na czasie. – Tristanie! – usłyszałem dobiegający z tyłu okrzyk Robarda. – Przesuń się, żebym mógł strzelić! Obaj z sir Hugh zareagowaliśmy równocześnie – ja odskoczyłem w prawo, on w lewo, ponownie chowając się za wozem. Strzała Robarda z furkotem przecięła powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał. Czyżby nie było sposobu, by skończyć z tym niegodziwcem?! Spojrzałem za siebie. Dwóch gwardzistów prowadziło królową matkę do wieży zamkowej. Kapitan nadal leżał na ziemi, pojękując. Trzech kolejnych strażników ukrywało się za kamienną studnią położoną na środku dzie-dzińca. Byli pod ostrzałem Robarda, więc póki co nie stanowili dla mnie za-grożenia. Musieliśmy jak najszybciej wydostać się poza zamkowe mury. Nie miałem pojęcia, jak liczny jest stacjonujący w zamku oddział gwardzistów, byłem jed-nak pewien, że strażników jest znacznie więcej, niż widziałem. Ryszard Lwie Serce nie pozostawiłby swojej matki pod opieką garstki ludzi. Miałem pew-ność co do jeszcze jednej rzeczy: kiedy tylko wieści o moich wyczynach dotrą do króla, będę mógł go dopisać do wydłużającej się w niepokojącym tempie listy osób pragnących mej śmierci. Spojrzałem na sir Hugh. Nadal skrywał się za wozem; wolał nie wystawiać na próbę łuczniczego kunsztu Robarda. W migotliwym świetle pochodni do-strzegłem wściekłość malującą się na jego twarzy, jego zimne oczy pozostawa-ły jednak czujne. – Tristanie, szybko! – usłyszałem głos Maryam. Znalazła konie. Dosiadała jednego z nich, trzymając za wodze dwie gnia-de klacze. Kierowała się w stronę schowanego za wozem Robarda. Na jej widok łucznik poderwał się i w kilku susach pokonał dzielącą ich odległość. Nie za- trzymując się, wskoczył na konia. Błyskawicznie nałożył na cięciwę łuku kolej- ną strzałę. Maryam dała mi znak krótkim mieczem. Nie czekając na to, co zrobi sir Hugh, popędziłem w ich stronę i dosiadłem ostatniego konia. – Aniołku! – krzyknąłem, po czym spięliśmy wierzchowce, ruszając w stronę zamkowej bramy. Wierny psiak wyłonił się z mroku i głośno szczeka- jąc, pobiegł za nami. – Brama! Opuścić bramę! – wrzeszczał sir Hugh. Najwyraźniej jakiś strażnik trzymający wartę na wieży musiał go usłyszeć, ponieważ po chwili dobiegł nas zgrzytliwy odgłos łańcuchów i z przerażeniem zobaczyłem, jak wrota zaczynają wolno, lecz nieubłaganie opadać.
Maryam i Robard byli tuż przy bramie. W duchu cieszyłem się już, że bezpiecznie opuszczą zamek, gdy nagle z ciemności zalegających po obu stro-nach bramy wyłoniło się dwóch strażników. Unieśli miecze i ruszyli w stronę nadjeżdżających. Mieli zapewne zamiar spłoszyć konie i odgonić je od bramy, Robard oka-zał się jednak szybszy. Napiął łuk i po chwili jeden ze strażników jęczał już na ziemi, z przerażeniem wpatrując się w tkwiącą w nodze strzałę. Krzyknął ze strachu, kiedy przejeżdżający obok Robard niemal go stratował. Całe to zamie-szanie sprawiło, że koń Maryam wyraźnie się spłoszył – zaczął mocno wierz-gać i stawać dęba. Widząc co się dzieje, podjechałem do niej z prawej strony, by ochronić ją przed atakiem drugiego strażnika. Robard i Aniołek byli już za bramą, czekając na nas w napięciu. Robard nałożył na cięciwę łuku kolejną strzałę, nie wiedział jednak, co począć. Maryam cały czas starała się zapanować nad rumakiem, który nerwowo pry- chał i uderzał kopytami o ziemię. Najwyraźniej doszła do wniosku, że nie zdo-ła uspokoić konia, gdyż w końcu puściła wodze i zeskoczyła z siodła. Rumak zarżał, po czym dziko pognał przed siebie, wierzgając i rzucając łbem na wszystkie strony. Znaleźliśmy się w trudnym położeniu, co natychmiast wykorzystał sir Hugh. Wyskoczył zza wozu i ruszył w naszą stronę z uniesionym nad głową mieczem. – Tristan! Maryam! Wynoście się stamtąd! – ponaglał nas Robard. Trzech gwardzistów, skrywających się do tej pory za studnią, postanowiło przyłączyć się do sir Hugh. Także drugi strażnik, który pozostał przy bramie, opanował lęk i dzierżąc w dłoni miecz sir Thomasa, natarł na Maryam. – Uważaj! – krzyknąłem, widząc, że jest do niego odwrócona plecami. Zareagowała momentalnie, jednocześnie obracając się i dobywając sztyle- tów. Strażnik opuszczał już na nią miecz, wkładając w uderzenie całą swoją siłę. Maryam zdołała jednak w porę skrzyżować sztylety nad głową, blokując broń napastnika. W następnej chwili wykonała nimi ostry skręt, wytrącając strażnikowi miecz z dłoni. Zanim zdezorientowany mężczyzna pojął, co się stało, dziewczyna wymierzyła mu potężnego kopniaka między nogi. To zała- twiło sprawę. Strażnik wybałuszył oczy i z jękiem osunął się na ziemię. Tymczasem wrota opadały coraz niżej. – Maryam, miecz sir Thomasa! – zawołałem. Podniosła broń i puściła się pędem, przebiegając przez bramę. Spiąłem konia i ruszyłem za nią, pochylając głowę, by zmieścić się pod opadającymi wrotami.
– Ruszajmy! – krzyknął Robard. Wyciągnął dłoń w stronę Maryam, pomagając jej wdrapać się na swego konia. – Poczekajcie! – zawołałem i zeskoczyłem z siodła. – Robardzie, osłaniaj mnie. – Co znowu…? – zapytał wyraźnie poirytowany. Zawrócił jednak konia, wyprostował się w strzemionach i posłał strzałę w kierunku pierwszego gwar-dzisty, który pojawił się w bramie. Celował w nogi. Wprawdzie chybił i strzała wbiła się w ziemię, ale żołnierz szybko się wycofał. Po chwili usłyszałem pod-niesione głosy i wezwania do zachowania ostrożności. Sir Hugh był wściekły. Wrzeszczał, by podniesiono wrota, ale w panują- cym zamieszaniu nie zrozumiano jego rozkazów i wrota opadały coraz niżej, aż w końcu dotknęły ziemi. – Tristanie, co robisz? – krzyknęła zaintrygowana Maryam. Wrota wykonano z grubych, dębowych desek. Po każdej stronie bramy znajdowała się para umocowanych pionowo, potężnych belek. Przestrzeń po- między nimi tworzyła rowek, wzdłuż którego przesuwały się opuszczane lub podnoszone wrota. Wcisnąłem miecz kapitana w szczelinę pomiędzy belką a wrotami. Ująłem mocno rękojeść obiema rękami i zapierając się o ziemię nogami, zacząłem odginać ostrze, napierając na nie tak długo i z taką siłą, aż w końcu zdołałem je złamać. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, ale się udało – odłamany kawałek, o długości około dwóch dłoni, mocno tkwił w szczelinie. Pozostałą część miecza także zdołałem wcisnąć tuż obok pierwszego kawałka, chociaż tym razem zadanie było trudniejsze, gdyż w szczelinie pozostało znacznie mniej miejsca. Miałem nadzieję, że ta prowizoryczna blokada utrud-ni ponowne podniesienie wrót i da nam nieco czasu, by oddalić się od zamku, zanim wyruszy za nami pościg. – Dobry pomysł – pochwalił mnie Robard. – Z czego się śmiejesz? – spytałem, widząc wyraźne rozbawienie na twarzy Maryam. – Nie z czego, lecz z kogo – odparła. – Zastanawiam się, w jaki sposób wpadłeś na to, by zaklinować wrota. – Taki miałem plan – odparłem, starając się, by w moim głosie pobrzmie-wała pewność siebie. – Oczywiście – pokręciła z powątpiewaniem głową, nie przestając się uśmiechać. – Oczywiście… Nie była to odpowiednia pora na dyskusje, postanowiłem zatem nie rea- gować na jej kpiarski ton. Wskoczyłem na konia i ruszyliśmy pędem przed
siebie, rozpływając się w ciemnościach nocy. Słyszałem za sobą pomruki Aniołka i cichnące z każdą chwilą pokrzykiwania gwardzistów. Z tej opresji zdołaliśmy wyjść cało, co nie oznaczało rzecz jasna końca naszych kłopotów. Nie mieliśmy złudzeń: prędzej czy później sir Hugh ruszy naszym tropem.
Rozdział 2 ezpośrednio z zamku wiódł szeroki, zapewne często uczęszcza-ny trakt do Calais. – Dokąd teraz, giermku? – zapytał Robard. Jego głos po- brzmiewał zdecydowanie pośród świstu wiatru i odgłosu kopyt naszych koni. Spojrzałem na Maryam, której sylwetka wyraź- nie odcinała się na tle bladej poświaty księżyca. Przytulona do Robarda obej- mowała go w pasie, wspierając głowę na jego ramieniu. Po tonie głosu Robarda i sposobie jego zachowania zorientowałem się, jak bardzo jest zadowolony, że znowu ma ją u swego boku. Całą i zdrową. – Do portu. Musimy zdobyć łódź i przeprawić się na drugą stronę kanału. Tak szybko, jak to tylko możliwe – dodałem. – Zdobyć łódź? – zapytała Maryam. Trudno było nie dosłyszeć ironii w jej głosie. – Domyślam się, że masz już jakiś plan? Wzruszyłem ramionami. – Nie mam ochoty na kolejną morską przeprawę, ale nic na to nie poradzi-my. Klin z miecza kapitana nie wytrzyma zbyt długo. Im szybciej odbijemy od brzegu, tym lepiej. Piętami ponagliłem konia i wysunąłem się przed przyjaciół. Było oczy- wiste, że pokpiwanie z moich planów sprawiało im przyjemność. Najwy-raźniej zapomnieli przy tym, że obmyślanie naszych posunięć zrzucili wyłącz-nie na moje barki. Nie mogłem jednak winić ich za to, że byli dociekliwi. W końcu miałem wyjątkową zdolność pakowania nas w spore kłopoty. Westchnąłem, uśmiechając się w duchu. To nie ich żartobliwe docinki były
teraz najważniejsze, lecz fakt, że znowu byliśmy wolni. Przynajmniej przez ja-kiś czas. Sir Hugh nie próżnował. Nie odjechaliśmy zbyt daleko od zamku, kiedy nocną ciszę przerwał donośny dźwięk rogu. Wstrzymaliśmy konie. Na zamko- wym murze dostrzegliśmy człowieka dającego znaki pochodnią. Wkrótce od- powiedział mu dzwon w mieście, do którego zmierzaliśmy, a w następnej chwili wiejący od morza wiatr przyniósł okrzyki zaalarmowanych ludzi. – Co się dzieje? – spytała Maryam. – Nie mam pojęcia – odpowiedziałem. – Sir Hugh podniósł alarm. Naj- wyraźniej gwardziści z zamku mają opracowany system sygnałów, za pomocą których komunikują się z oddziałem w mieście. Wygląda na to, że stacjonują tam jacyś żołnierze lub templariusze, a skoro tak, musimy zachować szczegól-ną czujność. W drogę! Puściliśmy się galopem. Nie miałem pewności, czy zamkowe wrota nadal pozostają zablokowane. Zacząłem się obawiać, że sir Hugh wyruszył już w po-ścig za nami. Dotarcie do pierwszych zabudowań Calais nie zabrało nam wiele czasu. O tej porze na pogrążonych w mroku ulicach kręciło się niewiele osób. – Którędy teraz? – spytał Robard. – Do licha, potrzebujemy łodzi! – odparłem poirytowany. – Przypusz- czam, że znajdziemy ją w porcie, czyli nad brzegiem. – Nie bądź taki drażliwy, giermku – zamruczał Robard. Miał rację. Niepotrzebnie się uniosłem, byłem jednak bardzo spięty. Jakiś natrętny, wewnętrzny głos nieustannie podpowiadał mi, abyśmy wycofali się z miasteczka. – Zatrzymajcie się! – powiedziałem wreszcie, ściągając wodze. Znajdowa-liśmy się teraz na pustej ulicy, wzdłuż której rozrzuconych było kilka prostych chałup. – O co chodzi? – spytała Maryam. – Nie sądzę, by sir Hugh zdołał za pomocą ustalonych sygnałów przekazać precyzyjną wiadomość. Przypuszczam, że nikt tutaj nie ma pojęcia, kogo do-kładnie szukać. Wiedzą jedynie, że na zamku podniesiono alarm. Zastana-wiam się jednak, czy… Moje słowa uciął świst wystrzelonej z kuszy strzały, która wbiła się w łęk mego siodła. Krzyknąłem i omal nie spadłem, kiedy spłoszony koń zerwał się do galopu. – Pędem! – krzyknął Robard. Ponaglił swego konia i wkrótce cała na- sza trójka pędziła drogą, szybko mijając chaty. Z prawej strony dochodziły
okrzyki „za nimi” i „tędy”, trudno jednak było się zorientować, czy napast- nicy mają konie. Jedno nie ulegało wątpliwości: byli uzbrojeni. Zaczynałem rozumieć nienawiść, jaką Robard żywił do kusz. Wyraźny odgłos zwolnionej cięciwy łuku i charakterystyczny furkot prującej powietrze strzały dawały szansę, by skryć się lub w porę paść na ziemię. Świst strzały posłanej z ku- szy słyszy się dopiero wtedy, kiedy jest już za późno i grot tkwi już w twojej piersi. – Pochylcie się! – ostrzegł Robard, przyciskając głowę do szyi swego ko-nia. Posłuchałem jego rady i mógłbym przysiąc, że niemal w tym samym mo-mencie strzała przeszyła powietrze dokładnie w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się moja głowa. Ubita ziemia przeszła w bruk, kiedy wjechaliśmy do właściwego Calais. Stukot podków naszych koni rozdzierał nocną ciszę i odbijał się echem od ścian budynków coraz gęściej wyrastających po obu stronach drogi. Wydawało mi się, że widzę w oddali jakiś ruch. – W lewo, Robardzie! W lewo! – krzyknąłem. Usłuchał i skręciliśmy w boczną ulicę. Nie była to droga prowadząca do portu, ale dzięki zmianie trasy utrudniliśmy zadanie ludziom, którzy nas ści- gali. Nie poprawiło mi to jednak nastroju – sądząc po dochodzących ze wszyst-kich stron odgłosach, próbowało nas otoczyć przynajmniej kilka oddziałów. Jechaliśmy teraz na południe, czyli równolegle do wybrzeża. Nie byłem zresztą do końca tego pewien. Uliczki były wąskie, ciemne i kręte, łatwo było zatem stracić orientację. Docieraliśmy już do południowego krańca Calais, kiedy poprzez odstęp pomiędzy budynkami dostrzegłem srebrzące się w oddali morskie fale. Pomo-gło mi to ustalić nasze położenie. – Tristanie? – zapytał Robard. – Tędy! – zdecydowałem i przynagliłem konia, wysuwając się na czoło. Aniołek szczekał wściekle w ciemnościach, a miejscowe psy nie pozostawały mu dłużne. Robiliśmy więcej hałasu, niż spory odział templariuszy podczas bitwy. Kierowałem się w stronę morza, mając nadzieję, że znajdziemy tam sta-tek, który zabierze nas do Anglii, lub jakąś łódź, którą zdołamy przeprawić się na drugą stronę kanału. Gnaliśmy na łeb, na szyję, klucząc wąskimi uliczkami. Słyszałem coraz więcej koni. Wiedziałem, że z każdą chwilą wzrasta niebezpieczeństwo, iż do Calais dotrze sir Hugh z dodatkowymi ludźmi. Przekląłem w myślach sam siebie. Przyjazd prosto do Calais nie był mądrym pomysłem. Powinniśmy byli udać się na południe lub północ i poszukać łodzi w jakimś innym miejscu.
Pragnąłem jak najszybciej uwolnić się od sir Hugh, zapominając, że pośpiech nigdy nie jest dobrym doradcą. Błąkające się po niebie chmury rozpierzchły się, odsłaniając księżyc. Cho-ciaż o tej porze roku pozostawał nisko nad horyzontem, znacznie rozjaśnił panujące ciemności, utrudniając nam ucieczkę. – Zatrzymajmy się! – krzyknąłem, ściągając ostro wodze. Robard natych-miast poszedł w moje ślady. – Co się stało? – spytała Maryam. – W świetle księżyca łatwiej nas wypatrzą. Zachowujmy się przynajmniej jak najciszej – powiedziałem, klepiąc konia w zad i kontrolując, by poruszał się wolnym stępem. – W końcu dopadną nas w tych wąskich uliczkach. Nie mamy innego wyjścia, jak opuścić miasto. Znajdziemy gdzieś… – Nie – oznajmił spokojnie Robard. – Co takiego? – spytałem. – Powiedziałem nie. Znajdziemy jakąś łajbę i wydostaniemy się z tego przeklętego kraju. – To nie jest dobry pomysł. Oddziały w mieście są zaalarmowane i zapew-ne czekają już na nas w porcie – wyjaśniłem. – No to ich powystrzelam – odparł, potrząsając łukiem. – Robardzie, może Tristan rzeczywiście ma rację – wtrąciła się Maryam. – Nie tej nocy – odparł i wskazał ręką morze. – Za tą wodą jest Anglia. Dom jest już tak blisko, że niemal czuję jego zapach. Nie wytrzymam tu dłużej. Jeśli będę musiał, zabiję gołymi rękoma każdego królewskiego strażnika, który stanie mi na drodze. Odpływamy tej nocy. Blask księżyca oświetlił na moment jego twarz. Widząc malującą się na niej stanowczość, zrozumiałem, że jakakolwiek dyskusja z nim absolutnie nie ma sensu. Czułem, jak opadają mi ramiona. Byłem zmęczony, kompletnie wyczer- pany. Nadal bolała mnie głowa od uderzenia, które pozbawiło mnie przytom-ności, kiedy nas pojmano. Aniołek zawarczał i wbił spojrzenie w miejsce, z którego nadjechaliśmy. Węszył, wyraźnie zaniepokojony. – Ktoś się zbliża – oznajmiła Maryam. – No dobrze. Spróbujemy dotrzeć do przystani, okrążając miasto. Posta- rajmy się unikać brukowanych ulic, żeby nie robić hałasu. Zobaczymy, może nie pomyśleli jeszcze o porcie… – powiedziałem bez entuzjazmu. – Doskonale – stwierdził Robard. Zawróciliśmy, bacznie rozglądając się na wszystkie strony. Kanał znajdo- wał się teraz po naszej lewej stronie. Zatrzymaliśmy się na chwilę, uważnie
nasłuchując. Panująca cisza wydała mi się dziwnie niepokojąca. A może byłem przewrażliwiony? Być może rzeczywiście zdołaliśmy umknąć ludziom, którzy nas ścigali… Czyżby los się do nas uśmiechnął i zgubili nasz trop albo założyli, że wymknęliśmy się już z miasta? – Niczego nie słyszę. A ty? – spytał Robard. – Owszem. Głos, który cały czas mi powtarza, że postępujemy bardzo nie-rozsądnie. Robard w odpowiedzi jedynie prychnął. Podjął już decyzję i ani myślał jej zmieniać. Spokojnie przejechaliśmy kolejne kilkaset metrów, aż wreszcie dostrze- głem nadbrzeże i wychodzący w morze drewniany pomost z przycumo- wanymi do niego łodziami. Nieco dalej od brzegu łagodnie kołysały się na kotwicy większe statki. Wzdłuż nabrzeża ciągnął się szereg pogrążonych w ciemnościach kramów, gospód i innych budynków. Miejsce zionęło pustką. Była wprawdzie noc, jednak panująca cisza po raz kolejny wydała mi się zło-wroga. – Lepiej będzie, jeśli resztę drogi pokonamy pieszo – zasugerowałem. – Zostawmy konie tutaj. Jeżeli to pułapka, wycofamy się i wrócimy po nie. Robard nie miał nic przeciwko temu. Przywiązaliśmy oba wierzchowce do najbliższego słupa i ruszyliśmy drogą wiodącą ku wolności, trzymając się miejsc najbardziej pogrążonych w mroku. – Prowadź, Aniołku – powiedziałem. Nie po raz pierwszy odniosłem wra-żenie, że psiak doskonale mnie rozumie. Truchtał jakieś dwadzieścia kroków przed nami, co pewien czas przystając i węsząc na wszystkie strony. Robard trzymał w pogotowiu łuk, ja swój krótki miecz, a w dłoniach Maryam połyskiwały sztylety. Byłem spięty do granic wytrzymałości. Z tru- dem oddychałem, przeszywając wzrokiem ciemne zakamarki, w których mógł skrywać się napastnik uzbrojony w kuszę. Nie dostrzegłem jednak niczego niepokojącego. Co jakiś czas przystawaliśmy. Obserwowaliśmy nabrzeże i pomost w na-dziei, że jeśli ktokolwiek się tam ukrywa, zachowa się nieostrożnie i ujawni swoją obecność. – Czysto – powiedział Robard. Podniósł się i przeszedł na drugą stronę ulicy, zmierzając do przystani, która znajdowała się zaledwie kilkanaście kroków od nas. Maryam bezszelest-nie ruszyła za nim. Nadeszła moja kolej. Kiedy tylko wyszedłem z ciemności i postawiłem stopę na ulicy, poczu- łem przeszywający ból w prawym boku. Potworny ból. Spojrzałem w dół
i ku swemu przerażeniu dostrzegłem strzałę wystrzeloną z kuszy, tkwiącą w ciele tuż przy biodrze. – Chwała! – krzyknąłem, chociaż okrzyk bitewny templariuszy nie wyda-wał się w takiej sytuacji odpowiedni. Chciałem postąpić krok dalej, by ostrzec Robarda i Maryam, ale nogi ugięły się pode mną. Aniołek wściekle szczekał. Maryam ruszyła do walki, wy- dając z siebie upiorny okrzyk bojowy asasynów. Robard klął, posyłając strzałę za strzałą. Ktoś krzyknął, a potem usłyszałem głuchy odgłos stóp. Obrazy i dźwięki zaczęły wirować w mojej głowie i przez chwilę myślałem, że jestem na powrót w Akce, u boku sir Thomasa. – Sir Thomas rozkazuje, by… – nie byłem w stanie dokończyć zdania. Na- wet oddech sprawiał mi ból. Gdzieś w pobliżu rozbłysły sztylety Maryam. Roz- legł się głośny jęk i wydawało mi się, że ktoś stojący tuż obok mnie zginął. I wtedy usłyszałem znajomy, melodyjny pomruk. Wydawało się, że do- chodzi zewsząd i znikąd jednocześnie, przenikając całą otaczającą mnie prze-strzeń. Poczułem ulgę i dziwny spokój. Otulony pieśnią Graala przestałem zwracać uwagę na odgłosy walki i krzyki rozwścieczonych mężczyzn. Pamię-tam jedynie, że zanim upadłem bez czucia na ziemię, poprosiłem miłosiernego Boga, by nie kazał mi ginąć we Francji.
Rozdział 3 Gdzieś na kanale La Manche Początek grudnia, rok 1191 iedy ocknąłem się po raz pierwszy, poczułem kołysanie. Mono- tonne unoszenie i opadanie. I zapach słonego powietrza. Żołą- dek podchodził mi do gardła. Bałem się, że zaraz zwymiotuję. Unoszenie i opadanie… W mroczną, bezkresną otchłań. Ponownie się przebudziłem, czując na twarzy podmuch wiatru. Kołysanie było już znacznie mniejsze. Kiedy na moment uniosłem po-wieki, ujrzałem nad sobą błękitne niebo; gdy otworzyłem oczy po raz kolejny, rozpościerały się nade mną tysiące gwiazd. Zanim ponownie straciłem przy-tomność, usłyszałem głos Robarda: – Budzi się. W następnej chwili stałem już na niewielkim wzniesieniu, ciesząc oczy rozpościerającymi się wokół mnie ukwieconymi łąkami. Owiewał mnie deli- katny wiatr, a słońce, zawieszone wysoko na bezchmurnym niebie, przyjemnie ogrzewało twarz. Nagle moją uwagę przykuł jakiś cień. Uniosłem wzrok i do-strzegłem ogromnego ptaka, leniwie krążącego nad moją głową. Unosił się coraz wyżej i wyżej, niemal zupełnie znikając mi z oczu. Jednak w pewnym momencie złożył skrzydła i zaczął opadać jak kamień, z każdą chwilą nabiera-jąc coraz większej prędkości. Byłem zaskoczony, widząc, że kieruje się prosto na mnie. Uśmiechnąłem się, podziwiając zręczność i grację ptaka, którego początkowo wziąłem za pustułkę. W miarę jednak jak się do mnie zbliżał, zacząłem pojmować, iż jest dużo większy, niż początkowo sądziłem i że szpo-ny tak ogromnego stworzenia mogą okazać się dla mnie śmiertelnie niebez-pieczne.
Zerwałem się do ucieczki. Cień, jaki rzucało na ziemię pikujące ptaszysko, stawał się coraz rozleglejszy, aż w końcu zewsząd otoczył mnie mrok. I wtedy usłyszałem skrzekliwy, rozdzierający powietrze rechot. Tak, ptak zaczął zano-sić się śmiechem. Powiedziałem do siebie w duchu, że to niemożliwe. Ptaki przecież nie mogą się śmiać. Z każdą chwilą moje kroki stawały się coraz cięższe. Traciłem siły. Nieska- zitelnie biała tunika z czerwonym krzyżem na piersiach, w którą byłem odzia- ny, pokrywała się krwią sączącą się z rany na boku. Ogromne ptaszysko było już niemal nad moją głową. Rzuciłem przez ramię szybkie spojrzenie i krzyk-nąłem z przerażenia. To nie był ptak! Stworem, który mnie ścigał, był potężny smok o twarzy Eleonory, królowej matki. Kiedy bestia wysunęła w moją stronę ogromne, ostre szpony, machinalnie sięgnąłem do pasa, by dobyć miecza. Moja dłoń nie natrafiła jednak na rękojeść – byłem nieuzbrojony! Z coraz większym wysiłkiem powłóczyłem nogami, aż w końcu potknąłem się i upad-łem na ziemię, koziołkując i jęcząc z bólu. W chwilę później leżałem płasko rozciągnięty na plecach, a Eleonora Akwitańska stała nade mną, opierając jedną ze swoich drobnych stóp na mojej piersi. Spoglądała na mnie z góry pociemniałymi z nienawiści oczyma. Przy-wodziła na myśl jastrzębia, który za chwilę rzuci się na swą ofiarę. Czułem się otępiały i zdezorientowany. Nie byłem w stanie poruszać rękoma. Chciałem opuścić powieki, ale nie mogłem. – Popatrzcie na tego biednego sierotę. Postrzelono cię, nieszczęśniku? I słusznie! Cóż za idiota pcha się prosto w zasadzkę?! I ktoś taki jak ty miałby zostać królem? Powiedziawszy to, odrzuciła do tyłu głowę i zaniosła się głośnym, chrapli-wym śmiechem. – Co… Co takiego? – zdołałem w końcu wykrztusić. Na dźwięk mych słów głowa Eleonory opadła do przodu i królowa matka pochyliła się nade mną, przeszywając mnie lodowatym spojrzeniem. – Ja królem? Ja… Ja prze- cież jestem tylko… Nie mam pojęcia, o czym mówisz! Była to najświętsza prawda. Pamiętałem groźby, jakie rzucała, kiedy w za-mku wziąłem ją na zakładniczkę. Wrzeszczała, że prędzej zginę, nim zasiądę na tronie Ryszarda. Nie przywiązywałem jednak wtedy żadnej wagi do jej słów. Wydawały mi się całkowicie pozbawione sensu. – I pewnie chciałbyś, żebym ci uwierzyła? – przesunęła nieco stopę i opar-ła ją dokładnie na mojej ranie. Jęknąłem z bólu. – Boże, przestań! – krzyknąłem. – Naprawdę nie wiem, o czym mówisz!
– Oczywiście, oczywiście... Masz mnie za idiotkę? Thomas Leux służył memu mężowi. Zawsze wierny jak pies. Musiał ci o wszystkim powiedzieć! Wiem, że to zrobił! Nie okłamuj mnie, bękarcie! Miałem wrażenie, że każde słowo wypluwa z ust jak resztki zbyt gorzkiej strawy. Nigdy wcześniej, nawet na polu bitwy, nie spotkałem osoby ziejącej taką nienawiścią. Jeszcze mocniej wbiła stopę w moją ranę. Zawyłem z bólu, a potem krzyknąłem ile tchu w piersiach: – NIE JESTEM KRÓLEM! Na twarzy poczułem kojący chłód wody. Królowa matka zniknęła. Ku swojej radości zobaczyłem oblicze Maryam. Stała nade mną, trzymając w dło-niach skórzany kubłak z wodą. – Spokojnie, templariuszu – powiedziała z uśmiechem. – To dla nas żadna nowina. Pragnąłem jej opowiedzieć, jakie męki zadała mi Eleonora, byłem jednak zbyt osłabiony, by wydobyć choćby jedno słowo. Pozwoliłem więc, by moje ołowiane powieki opadły i na powrót pogrążyłem się we śnie. Kiedy się obudziłem, ktoś zmoczył mi wargi wodą. Smakowała wybornie. Poczułem na policzku ciepły, szorstki język. Miałem nadzieję, że to Aniołek, byłem jednak tak zdezorientowany, że zacząłem się niepokoić, czy nie jest to przypadkiem królowa matka lub, co gorsza, ogromny smok z głową Eleonory. We śnie przeniosłem się do Akki. Stałem u boku sir Thomasa, na zamko- wym murze nad bramą. Mój pan odziany był w nieskazitelnie białą tunikę i połyskującą w słońcu kolczugę. Dłoń opierał na rękojeści przytroczonego do pasa bojowego miecza. Sir Bazyl, wraz ze swym wiernym giermkiem Quincym, stali nieopodal. Obaj uśmiechali się do mnie. W powietrzu unosił się delikatny śpiew Graala, jednak – co budziło moje zdziwienie – najwyraź- niej go nie słyszeli. Sir Thomas lustrował teren rozciągający się poza obronnymi murami. Był niezwykle poważny. Próbowałem dostrzec, czy może raczej zrozumieć, co tak bardzo przyciąga jego uwagę, jednak nie zauważyłem nic szczególnego. Pola, na które spoglądałem, wydawały mi się zupełnie puste, chociaż wyraźnie słyszałem odgłosy toczącej się w dole niewidzialnej bitwy. Nie pojmowałem rzeczy, których byłem świadkiem i bardzo mnie to dręczyło. Sir Thomas położył dłoń na moim ramieniu. – Jesteś gotowy, młodzieńcze? – spytał. Wiatr rozwiewał jego rudawobrą-zowe włosy. – Gotowy na co, panie? – To już prawie koniec – odpowiedział zagadkowo.
– Czego, sir Thomasie? Nie rozumiem… Przecież rozstaliśmy się… Czyż-bym miał do ciebie dołączyć? Czy ja… umieram? – Nie, chłopcze. Nie wolno ci tu jednak przebywać. Niemal ukończyłeś już swoją misję, ale niebezpieczeństwo nadal istnieje. Musisz być teraz bardziej ostrożny niż kiedykolwiek wcześniej. Nie możesz przegrać. My nie możemy przegrać. Wracaj i dokończ to, co zacząłeś. Byłeś bardzo dzielny, Tristanie. Pamiętasz, jak powiedziałem ci kiedyś, że sam Lancelot nie miał lepszego giermka? – Tak, panie, pamiętam – odparłem. Serdeczność jego słów sprawiła, że przez chwilę poczułem się szczęśliwy. – Nie żartowałem i nadal tak uważam. Dokończ misję, Tristanie. Jesteś w stanie tego dokonać. Wiedz też, że to nie my wybraliśmy ciebie do tego zadania, lecz sam Graal. Kielich nuci swą pieśń jedynie dzielnym ludziom o czystych sercach. Ruszaj, młodzieńcze. Zapewniam cię, że stawiając czoła czekającym cię niebezpieczeństwom, nie będziesz osamotniony. Mimo to pa-miętaj, iż musisz pozostać czujny aż do końca. – Sir Thomasie – pochyliłem głowę – nie dotrzymałem obietnicy. Zakaza- łeś mi wyjawiać komukolwiek, jaki jest prawdziwy cel mojej misji. Nawet na- szym braciom z zakonu templariuszy. Uwierz mi jednak, że Maryam i Robard zasłużyli na to, by poznać prawdę. Podobnie Celia. Sir Hugh był… Musia- łem… – nawet we śnie miałem spore kłopoty, by się jasno wytłumaczyć. Sir Thomas przez dłuższą chwilę wpatrywał się w rozciągającą się pod nami równinę. Obawiałem się, że moje wyznanie go rozzłości, on jednak uśmiechnął się serdecznie. – Nie zamartwiaj się tym, Tristanie. Dobrze wybierasz przyjaciół. Sam nie potrafiłbym znaleźć lepszych. A co do przyrzeczenia, cóż, uczyniłeś dużo wię-cej, niż obiecałeś. Musisz jednak wypełnić powierzone ci zadanie – jego głos nabrał zdecydowania. – Pamiętaj, pomoc nadejdzie, kiedy będziesz jej potrze-bował. Melodyjny pomruk Graala stawał się coraz bardziej donośny i nie mo- głem pojąć, jak sir Thomas może go nie słyszeć. Szczerze mówiąc, był głośniej-szy niż kiedykolwiek wcześniej. Spojrzałem pytająco na mego pana, on jednak tylko się uśmiechnął i skinął głową. A potem zniknął, podobnie jak Quincy i sir Bazyl. Pozostałem sam na obronnym murze, czując na twarzy ciepłe promienie słońca i przyjemny powiew wiatru. Byłem szczęśliwy. Szczęśliwy jak nigdy wcześniej. Odwró- ciłem się, ogarniając wzrokiem ściany i dachy domostw rozciągających się poniżej. Z wolna zacząłem sobie uświadamiać, że Akka jest opustoszała. Nie
dostrzegałem żadnych oznak życia. Uśmiech znikał z mojej twarzy, w miarę jak w serce wkradało się uczucie osamotnienia. Nikogo przy mnie nie było. Zrozumiałem, że jeśli natychmiast nie odejdę, pozostanę tu samotny na za- wsze. Czy to właśnie miał na myśli sir Thomas, kiedy mówił, że nie przynależę do tego miejsca i nie wolno mi tu przebywać? Czyżby martwił się, że mogę spędzić samotnie całą wieczność? Obudził mnie śpiew ptaków i szum rozbijających się o brzeg morskich fal. Leżałem na ziemi. Pamiętałem jednak, że wcześniej znajdowałem się na łodzi. Jak długo mogłem być nieprzytomny? Chciałem się podnieść, ale czyjaś dłoń powstrzymała mnie delikatnie, a głos nakazał, bym odpoczywał. Nie miałem sił się opierać. Ponownie zasnąłem. Kiedy się ocknąłem, panował mrok. Słyszałem rozmowę prowadzoną szeptem przez Robarda i Maryam. Chciałem coś powiedzieć, ale nie potrafiłem wy- krztusić z siebie słowa. Czułem jedynie palący ból, przeszywający mój bok i rozchodzący się pulsującą falą po całym ciele. Miałem wrażenie, że tuż nad moim biodrem uwiła sobie gniazdo chmara wściekłych szerszeni. A potem przypomniała mi się potyczka w Calais i strzała, która utkwiła w moim boku. Coś ciepłego, szorstkiego i wilgotnego dotknęło mego policzka. Poczułem zapach mokrej, psiej sierści, a zaraz potem woń potrawy smażonej nad ogni-skiem. Moje zmysły zaczęły budzić się z letargu. Powoli otworzyłem oczy i westchnąłem głośno: – Szerszenie… W jednej chwili pojawiły się nade mną twarze Maryam, Robarda i pysz- czek Aniołka. – W końcu się obudził – powiedział Robard. – Tristanie, jak się czujesz? – spytała Maryam. Aniołek zaszczekał. – Czuję się… Dlaczego… ból? – Dlaczego czujesz ból? – Maryam próbowała odgadnąć sens moich słów. – Zostałeś zraniony strzałą z kuszy i straciłeś sporo krwi. Baliśmy się, że z tego nie wyjdziesz – odgarnęła czule włosy z mojej twarzy. – Co się stało? – zapytałem. – A co pamiętasz? – pytaniem na pytanie odpowiedział Robard. Przeniosłem spojrzenie na blask ognia tańczący na głazie, przy którym leżałem. – Calais… Potyczkę w porcie… Tak, tuż przy pomoście. Kiedy wyszedłem na ulicę, poczułem potworny ból i zobaczyłem tkwiącą w moim boku strzałę.