MissCatherinna

  • Dokumenty30
  • Odsłony13 071
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów34.9 MB
  • Ilość pobrań6 805

Evans Richard Paul - Zimowe sny

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Evans Richard Paul - Zimowe sny.pdf

MissCatherinna EBooki Evans Richard Paul
Użytkownik MissCatherinna wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 128 stron)

Evans Richard Paul Zimowe sny

Podziękowania Powieść tę pisałem w trudnym okresie swojego życia. Chciałbym podziękować wszystkim, którzy mnie wtedy wspomagali, nade wszystko mojej anielsko cierpliwej i ukochanej żonie Keri, która radziła sobie z moim stresem w ciągu dnia i atakami paniki w nocy. Jestem też wdzięczny mojej córce Jennie Evans Welch, utalentowanej asystentce literackiej, za niezawodnie błyskotliwe podpowiedzi, mojej agentce Laurie Liss oraz mojej redaktor Trish Todd za cierpliwość i cenne rady. Dziękuję również Gypsy da Silva, adiustatorce i mojej przyjaciółce – koniecznie musimy pójść do Little Brazil, kiedy następnym razem przyjadę do Nowego Jorku. Mojemu wydawcy – wydawnictwu Simon & Schuster, a zwłaszcza Jonathanowi Karpowi, Richardowi Rhorerowi i Carolyn Reidy – jestem wdzięczny za nieustające wsparcie. Serdeczne dzięki składam pozostałym członkom mojej rodziny: Davidowi Welchowi, Allyson, Abigail, McKennie i Michaelowi. Dziękuję również mojej asystentce Diane Elizabeth Glad, Barry’emu Evansowi, Heather McVey, Dougowi Osmondowi i Karen Christoffersen. Specjalne podziękowania kieruję do mojej drogiej przyjaciółki Karen Roylance za otuchę i wsparcie okazane mi w krytycznym momencie pisania tej książki. Ponadto chciałbym podziękować wspaniałym pracownikom agencji Leo Burnett Chicago – agencji promującej prawdziwie humanistyczne wartości – którzy w pełni potwierdzili swoją doskonałą reputację. Wybierając ich agencję na miejsce akcji mojej opowieści, podjąłem najlepszą z możliwych decyzji. Mam nadzieję, że wszystkim wam podoba się ta książka. Szczególne podziękowania składam Tinie Stanton i Kim Kauffman za życzliwe przyjęcie i oprowadzenie mnie po firmie. Chciałbym również podziękować osławionemu Billowi Youngowi za pokazanie mi wszystkich wspaniałości Chicago.

Moim braciom: Davidowi, Scottowi, Markowi, Boydowi, Vanowi i Barry’emu

A Izrael kochał Józefa najbardziej ze wszystkich synów swoich, ponieważ urodził mu się na starość. Sprawił mu też długą szatę z rękawami. Bracia jego widzieli, że ojciec kochał go więcej niż wszystkich jego braci, nienawidzili go więc i nie umieli się zdobyć na dobre słowo dla niego. Pewnego razu miał Józef sen i opowiedział go braciom swoim, oni zaś jeszcze bardziej go znienawidzili. Powiedział im bowiem: Słuchajcie, proszę, tego snu, który mi się śnił: Oto wiązaliśmy snopy na polu; wtem snop mój podniósł się i stanął, a wasze snopy otoczyły go i pokłoniły się mojemu snopowi. Rzekli do niego bracia: Czy chciałbyś naprawdę królować nad nami? Czy chciałbyś naprawdę nami rządzić? I jeszcze bardziej znienawidzili go z powodu snów i słów jego. Potem miał jeszcze inny sen i opowiedział go braciom swoim. Powiedział: Miałem znowu sen: oto słońce, księżyc i jedenaście gwiazd kłaniało mi się. A gdy to opowiedział ojcu i braciom, zgromił go ojciec i rzekł do niego: Cóż to za sen, który ci się śnił? Czyż więc ja, matka twoja i bracia twoi mielibyśmy przyjść i pokłonić ci się do ziemi? Wtedy zazdrościli mu bracia, lecz ojciec jego zachował to słowo w pamięci. Bracia jego poszli paść trzodę ojca swego do Sychemu. Wtedy rzekł Izrael do Józefa: Bracia twoi pasą w Sychemie; chodź, a poślę cię do nich. A on odpowiedział: Jestem gotów. Rzekł do niego: Idź więc i zobacz, jak się mają bracia twoi i co się dzieje z trzodą, i przynieś mi wiadomość. I wyprawił go z doliny Hebronu; a on przybył do Sychemu. (…) Józef poszedł za braćmi swoimi i znalazł ich w Dotanie. I ujrzeli go z daleka; lecz zanim się do nich zbliżył, zmówili się, że go zabiją, Mówiąc jeden do drugiego: Oto idzie ów mistrz od snów! Nuże, chodźmy i zabijmy go, i wrzućmy go do jakiej studni, a potem powiemy: Dziki zwierz go pożarł. Zobaczymy, co wyjdzie z jego snów1. PIERWSZA KSIĘGA MOJŻESZOWA 1 I Mojż, 37, 3–20, cyt. za Biblią warszawską (przyp. tłum.).

Prolog Życie jest glebą, nasze decyzje i czyny – słońcem i deszczem, ale ziarnami są nasze sny. Z dziennika Josepha Jacobsona Nazywam się Joseph Jacobson, jednak większość osób zwraca się do mnie, używając inicjałów J.J. Czy mi się to podoba, czy nie, bywam również nazywany chłopakiem od snów i marzycielem. Traktuję to jako komplement. Zawsze fascynowały mnie marzenia, które powstają w naszych sercach, oraz sny, które przychodzą do nas w nocy, gdy bramy naszego umysłu są otwarte i niestrzeżone. Sny fascynują ludzi od zarania dziejów. Wielu wybitnym pisarzom, muzykom, naukowcom i wynalazcom w snach objawiły się pomysły na dzieła, które zmieniły oblicze świata. Niektórzy ludzie uważają, że sny to klucz do zrozumienia tajemnicy życia. Starożytni Toltekowie wierzyli, że życie jest snem. Historia, którą zamierzam wam opowiedzieć, zaczyna się od snu. Zimowego snu. Pewnej nocy śniło mi się, że szedłem przez gęsty las. Dotarłem do przyozdobionego kolorowymi lampkami drzewa, wyglądającego jak bożonarodzeniowa choinka. Wokół niego w idealnym kręgu stało jedenaście innych drzew. W pewnej chwili rozpętała się śnieżyca. Śnieg zasypał cały las z wyjątkiem rozświetlonego drzewa. Rano, gdy wiatr ucichł, jedenaście drzew pochylało się w kierunku jaśniejącego drzewa. Nigdy się nie dowiem, czy ów sen był proroctwem, czy przyczyną tego, co się stało później. Jednak przez lata wyrzucałem sobie, że opowiedziałem go swojemu ojcu, który z nadal niepojętych dla mnie przyczyn postanowił wyjawić go moim jedenastu braciom.

Rozdział 1 Dzisiaj w moim życiu miał miejsce pierwszy istotny przełom. Osobliwe słowo. Tylko w negocjacjach i ciężkiej chorobie przełom jest czymś dobrym. Z dziennika Josepha Jacobsona Mam dwadzieścia dziewięć lat i jestem dwunastym z trzynaściorga dzieci – z dwunastu synów i jednej córki. Mój ojciec był żonaty trzy razy, zanim poślubił moją matkę, Rachel. Tylko mój młodszy brat Ben jest z tego ostatniego związku. Gdy dorastaliśmy, Ben był jedynym bratem, z którym trzymałem się blisko. Ojciec odnosił zdecydowanie większe sukcesy w interesach niż w życiu rodzinnym. Był założycielem i dyrektorem naczelnym Agencji Reklamowej Jacobson, dobrze prosperującej firmy marketingowej z siedzibą w Denver, specjalizującej się w reklamie handlu detalicznego. Kampania reklamowa Vail w Kolorado pod hasłem „Narciarskie niebo”, w której wszyscy narciarze mają nad głowami świecące aureole, to jedno z naszych dokonań. Ojciec był nie tylko prezesem i dyrektorem naczelnym agencji, ale również jej główną siłą kreatywną, za co dostawał mnóstwo nagród, które zdobiły wszystkie ściany firmy. Tata posiadał rzadką umiejętność odgadywania tego, czego klienci naprawdę pragnęli, oraz znajomość mechanizmów rządzących konsumenckimi wyborami. To nie takie proste, jak się niektórym wydaje. Większość ludzi nie wie, dlaczego kupuje rzeczy, które kupuje. Ojciec ma na imię Israel, ale przyjaciele wołają na niego Izzy. Albo As. Ponieważ ojciec jest bohaterem narodowym. Zanim został specem od reklamy, był pilotem lotnictwa w czasie wojny w Wietnamie – pierwszego konfliktu w dziejach Stanów Zjednoczonych, w którym liczba żyjących żołnierzy odznaczonych Medalem Honoru przewyższyła liczbę zabitych. Mój ojciec znalazł się w gronie wyróżnionych. Jego wszystkie trzynaścioro dzieci, łącznie z moją siostrą Diane, pracowało w agencji. Przypuszczam, że firma była sposobem ojca na to, by dzieci z jego wszystkich małżeństw trzymały się razem. Zacząłem pracę jako copywriter, podlegając mojemu przyrodniemu bratu Simonowi, który słynął z tego, że potrafił dotrzymywać niemożliwych do dotrzymania terminów. Przeważnie pisałem teksty do ulotek i reklam radiowych dla mniejszych zleceniodawców. W owym czasie ojciec nadal był prezesem agencji, ale w biurze spędzał coraz mniej czasu, bo podróżował z moją matką, powierzył więc kierownictwo agencji mojemu najstarszemu bratu Rupertowi – menedżerowi firmy. Moi przyrodni bracia byli, co zrozumiałe, lojalni wobec swoich matek – Leigh, Billie oraz Zee Jacobson (wszystkie pozostały przy nazwisku mojego ojca) – i mieli do ojca pretensje o czas spędzany z moją matką. Mama była młodsza od ojca o ponad dwadzieścia lat, piękna oraz, jak ojciec często powtarzał, była „miłością jego życia”, co mnie i mojemu bratu sprawiało przyjemność, ale urażało uczucia moich przyrodnich braci. Niejednokrotnie słyszałem, jak określali moją mamę mianem „zdobyczy” – w czasach, gdy byłem jeszcze za młody, by rozumieć, że to nie był komplement. Powodem zazdrości moich braci była nie tylko moja mama. Gdy bracia byli dziećmi, ojciec tworzył i rozbudowywał firmę i z tego powodu rzadko bywał w domu. Dopiero kilka lat później, kiedy agencja ugruntowała swoją pozycję, ojciec zaczął korzystać z owoców swojej

pracy, co również oznaczało spędzanie większej ilości czasu z rodziną, czyli z moim młodszym bratem Benem i ze mną. Dobrze rozumiałem pretensje mojego przybranego rodzeństwa, to jednak wcale nie ułatwiało mi życia. * Gdybym miał wskazać dzień, w którym zaczyna się moja opowieść, byłby to pewien piątkowy poranek trzy lata temu, kiedy podpisaliśmy umowę z firmą Dicka Murdocka – znajdującym się w Denver biurem podróży, które było jednym z dwudziestu najlepszych biur w kraju. Możliwe że ojciec chciał nas sprawdzić, ponieważ po raz pierwszy od założenia agencji usunął się na bok i powierzył realizację tego zlecenia wyłącznie swoim synom. W spotkaniu uczestniczyli moi bracia Rupert, Simon, Judd, Dan i Gage oraz ojciec i ja. Naprzeciwko nas siedziały trzy najważniejsze w firmie Murdocka osoby: Bob, koordynator wycieczek, Marcia, dyrektor marketingu, oraz prezes, Dick Murdock, krępy mężczyzna w butach ze skóry strusia i w krawacie Bolle. Nazwa firmy – Murdock – pochodziła od jego nazwiska. Stół w naszej sali konferencyjnej był wystarczająco duży, by mogło przy nim usiąść szesnaście osób. Ściany ozdobiały zdobyte przez naszą agencję dyplomy i nagrody, na prawie wszystkich widniało nazwisko ojca. Przygasiliśmy światła i na rozwijanym ekranie wyświetliliśmy proponowany przez nas slogan. Biuro Podróży Dicka Murdocka Z nami dotrzesz wszędzie Milczenie Murdocka było gorsze od krzyku. Po chwili Marcia, wysoka chuda kobieta o sterczących czarnych włosach powiedziała: – Nie rozumiem. Simon rozjaśnił światła. – Z nami dotrzesz wszędzie – powiedział tonem spikera radiowego, akcentując „nami”. – To poważna obietnica. W podróży liczy się zaufanie. Wasi klienci chcą wiedzieć, że ich rodziny, ich pracownicy oraz oni sami są w dobrych rękach. Bez względu na to, dokąd zechcą pojechać, biuro Dicka Murdocka zawiezie ich tam bezpiecznie, zgodnie z planem, zgodnie z ustalonymi kosztami. Po jego wyjaśnieniu znów zapadła cisza. Zerknąłem na ojca. Jego twarz była bez wyrazu. Potrafił wyprowadzić samolot spod ostrzału pocisków ziemia-powietrze. Fiasko transakcji to było dla niego nic. – A w którym miejscu jest mowa o tym, że „bezpiecznie, zgodnie z planem, zgodnie z ustalonymi kosztami”? – zapytał Bob. Simon poprawił się na krześle. – Wynika to z doboru słów. Bob wolno pokiwał głową, jak ludzie, którzy nie mają pojęcia, o czym się do nich mówi, ale nie zależy im na usłyszeniu wyjaśnienia. Głos zabrał Rupert. – Chyba zgodzimy się, że dla biznesmenów podróż jest męcząca, to zło konieczne, środek do osiągnięcia celu. Naszym celem jest pomóc im dotrzeć na miejsce, aby mogli robić to, co naprawdę chcą robić. Cisza jak makiem zasiał. Murdock spojrzał przelotnie na swoich pracowników, po czym się wyprostował. – Mało przekonujące – oznajmił otwarcie.

Rupert powiedział: – To była nasza pierwsza propozycja. – Skinął na Judda. Judd wstał. – Jak powiedział Rupert, podróż to zło konieczne, przenoszenie się z punktu A do punktu B. Ułożyłem slogan, który do tego nawiązuje. Biuro Dicka Murdocka Od A do Z Głucha cisza. Judd mówił dalej: – Od Arizony do Zimbabwe, od Alaski do zoo w San Diego, od Amazonki do Zambii. – Gdzie jest Zambia? – Bob zapytał Marcię z udawaną powagą. Murdock nic nie powiedział. Co gorsza, wyglądał na poirytowanego. – Za bardzo przypomina logo Amazon.com – stwierdziła Marcia. – Od A do Z. To już było. Mina Judda świadczyła o tym, że nie spodziewał się tak nieprzychylnej reakcji. – Przygotowaliśmy też spot telewizyjny. Możemy go pokazać – dodał potulnym tonem. – Dajcie sobie spokój – odezwał się Murdock. – Nie wydaje mi się, żebyśmy nadawali na tych samych falach. – Zwrócił się do Ruperta: – W odróżnieniu od was nie uważamy naszych interesów za „zło konieczne”. Z tego, co do tej pory usłyszałem, można by wyciągnąć wniosek, że torturujemy naszych klientów za ich pieniądze. – Z całą pewnością nie jest to przesłanie, jakie zamierzaliśmy zawrzeć w reklamie – zaprotestował Simon. – Zamiar jest bez znaczenia, liczy się tylko to, co dociera do odbiorcy. A ja właśnie to usłyszałem – powiedział Murdock. – Podróże to zło. – Zwrócił się do mojego ojca: – To wasza najlepsza oferta? Mogłem się jedynie domyślać, co myśli ojciec: Mayday, mayday, spadamy. Katapultujemy się. Ojciec spojrzał na Simona, który wyglądał na bardziej rozzłoszczonego niż rozczarowanego, po czym zwrócił się do Ruperta: – To nasza najlepsza oferta? Rupert rzucił ojcu spojrzenie i powiedział: – Właściwie mamy jeszcze jeden pomysł, który chcielibyśmy zaprezentować. Jest trochę niekonwencjonalny. – Niekonwencjonalny? – zapytał Murdock. W ustach Ruperta „niekonwencjonalny” było grzecznym synonimem dla „dziwaczny”. Trzy dni wcześniej miałem sen, w którym walizka podskakiwała z radości. Słowa nasunęły mi się same: Pakujcie walizki! Rupert zwrócił się do mnie: – J.J., pokaż panu Murdockowi swój pomysł. Prawdę mówiąc, nie zamierzałem go nikomu ujawniać. Gdy opowiedziałem sen Simonowi, ten obdarzył mnie spojrzeniem typu: „Fajnie kombinujesz, młody, ale teraz przynieś mi kawy”. Oczy wszystkich osób zwróciły się na mnie. Wziąłem swoją aktówkę i przeszedłem do frontowej części sali konferencyjnej. Odchrząknąłem. – Jestem nowy, więc proszę o wyrozumiałość. – Może być tylko lepiej – powiedział Murdock. Simon zacisnął zęby.

– Kiedy myślę o podróżowaniu, myślę o przyjemnościach – oglądaniu fascynujących miejsc, spotkaniach z ludźmi, na których mi zależy. Myślę o radości pakowania się i o niecierpliwym oczekiwaniu wyjazdu. Kilka miesięcy temu byłem we Włoszech, ale zanim tam pojechałem, przez pół roku przygotowywałem się do tego wyjazdu, który trwał jedynie dziesięć dni. Tak więc dla mnie podróżowanie to nie tylko czas spędzony poza domem, ale również przygotowania do wyjazdu i oczekiwanie… Podobnie jest przed Bożym Narodzeniem. Cała przyjemność Bożego Narodzenia polega na przygotowaniach, na tajemnicy, pakowaniu i ozdabianiu. Dlatego przyszło mi do głowy takie hasło: Biuro Dicka Murdocka Pakujcie walizki! Slogan był umieszczony na rysunku kufra podróżnego oblepionego kolorowymi naklejkami z różnych krajów. Marcia pokiwała głową zachęcająco. – Pakujcie walizki. Bob również pokiwał głową. – Fajne. Podoba mi się ten kufer. Ma potencjał. Moglibyśmy go wykorzystać w prospektach, reklamach telewizyjnych, oznakowaniu wycieczek, na Facebooku, nawet na przywieszkach do bagażu. – Spojrzał na mnie. – A co z mediami elektronicznymi? – Jak powiedział Rupert, mój pomysł jest trochę niekonwencjonalny – odrzekłem. – Ale kiedy konkurencja robi tak, to wy powinniście robić siak. Ponieważ prawie wszystkie reklamy biur podróży to prospekty w formie wideo, to myślę, że żeby się wyróżnić, powinniśmy stworzyć kampanię o zdecydowanie wyjątkowym charakterze – coś odmiennego od tego, co robi czy kiedykolwiek zrobiła wasza konkurencja. Wyobraziłem sobie animację plastelinową z naszym kufrem: podskakuje z radości, w pewnej chwili otwiera się i wyskakuje z niego obiekt charakterystyczny dla jednego z miast lub krajów, do którego urządzacie wycieczki, na przykład wieża Eiffla albo Big Ben… – … Piramida w przypadku naszych wycieczek do Egiptu – powiedział Bob, podchwytując sens mojego pomysłu. – Gong w przypadku Chin – włączyła się Marcia. – Albo panda. – Nikt wcześniej na to nie wpadł – Bob zwrócił się do Murdocka. – Czy taka animacja plastelinowa jest bardzo droga? – zapytał Murdock. – Może być, ale efekt podskakiwania jest niezwykle prosty i będziemy produkować „pączki”: początek i zakończenie każdego spotu będą zawsze takie same, tylko środkowa część będzie inna, więc wyprodukowanie jednego spotu byłoby drogie, ale w przypadku trzech lub czterech spotów wydacie mniej, niż wydajecie na nie obecnie. Murdock miał zadowoloną minę. – Brzmi obiecująco. Podoba mi się ten pomysł. Wszystko mi się podoba. – Zwrócił się do mojego taty: – Masz przed nami tajemnice, Asie? Wolisz najpierw podsunąć nam gorszy towar? – Wszystko, co oferujemy, jest dobre – zapewnił ojciec. – Po prostu pierwsza propozycja nie była dla was odpowiednia. Ale zgadzam się, mnie też podoba się pomysł z „Pakujcie walizki”. – Spojrzał na mnie i kiwnął głową z aprobatą. – W porządku – powiedział Murdock. – Co teraz? Od czego zaczynamy? Rupert splótł dłonie i pochylił się do przodu. – Jeśli przystajecie na tę propozycję, to spotkamy się z Marcią i Bobem i opracujemy harmonogram promocji, a potem zabierzemy się do pracy.

– Jestem za – powiedział Murdock. Podniósł się z miejsca, a wraz z nim wstało dwoje jego współpracowników. – Informujcie mnie o wszystkich krokach. – Odwrócił się i spojrzał na mnie. – Jak masz na imię? – Joseph. – Dobra robota, Joseph. – Uścisnęliśmy sobie dłonie. Potem zwrócił się do mojego ojca: – Jak się ma twoja ładna żonka? – Świetnie. – Piękna kobieta. Za nic nie potrafię pojąć, co ona widzi w takim starym dziwaku jak ty. – To jest nas dwóch – odparł ojciec. Murdock uśmiechnął się. – Do zobaczenia przy robocie, Asie. Wychodząc, Marcia powiedziała do Ruperta: – Zadzwoń do mnie po południu, to uzgodnimy plan działania. – Z radością. Dziękuję. Wyszli z sali odprowadzani przez Simona i Ruperta. Zbierając swoje rzeczy, zerknąłem na ojca. W jego uśmiechu było widać dumę.

Rozdział 2 Taka jest natura rzeczy – nawet niespodzianki wynikające z najlepszych intencji czasami wychodzą na opak. Z dziennika Josepha Jacobsona Godzinę po spotkaniu ojciec wezwał mnie do swojego gabinetu. Siedział w fotelu ze skóry w kolorze burgunda za masywnym biurkiem wykonanym ręcznie z drewna orzecha włoskiego. Wciąż uśmiechał się z dumą. – Siadaj – powiedział. – Tak. – Spocząłem na jednym z krzeseł przed jego biurkiem. – Robię się na to za stary. – Za stary na co? – Na takie pokazy. Kiedyś wystarczyła dobra reputacja, by zdobyć nowego klienta. Dzisiaj trzeba tworzyć całą kampanię. Ile tysięcy dolarów wydaliśmy na tę reklamę, na którą oni nawet nie rzucili okiem? – zapytał, kręcąc głową. – Gdyby nie ty, stracilibyśmy Murdocka. – To nie tylko moja zasługa. Każdy… Uniósł dłoń. – Nie zaprzeczaj. – Przepraszam. – Znam Murdocka. Gdyby nie był moim starym kumplem od golfa, wyszedłby stąd zaraz po obejrzeniu pierwszego sloganu. Wszyscy troje myślami już byli za drzwiami. Twoja propozycja sprowadziła ich z powrotem do stołu. – Podniósł się z fotela i podszedł do niskiego kredensu, na którym stała kryształowa karafka. – Napijesz się? – Nie, dzięki. Nalał sobie szkockiej i postawił szklaneczkę na biurku. – Masz talent. Zaprowadzisz tę firmę na wyżyny. – Ty już ją tam zaprowadziłeś – powiedziałem. – A bracia dobrze ją prowadzą. – To prawda. Jestem bardzo dumny ze swoich synów. – Jego wzrok spoczął na mnie. – Zwłaszcza z ciebie. Rozsądni rodzice, nawet jeśli darzą jedno ze swych dzieci większym uczuciem, nie przyznają się do tego, ale nigdy nie miałem wątpliwości, że jestem ulubieńcem ojca. Ojciec tego nie ukrywał. A bycie oczkiem w głowie ojca, gdy ma się jedenastu braci, to niezbyt komfortowa sytuacja. – Wieczorem przyjdziesz z Ashley? – Tak, ojcze. Zaraz po wyjściu Murdocka i jego ludzi ojciec ogłosił, że wydaje uroczyste przyjęcie w naszej ulubionej restauracji, u Giuseppe. Kiwnął głową. – Miła dziewczyna. Ładna. – Dziękuję. Po raz kolejny zadałem sobie w myślach pytanie, co ojciec naprawdę myśli o Ashley. Od kiedy zacząłem umawiać się na randki, ojciec nigdy nie wypowiadał się na temat moich

dziewczyn, więc tak naprawdę nie miałem pojęcia, czy pochwala mój obecny związek. Chociaż z drugiej strony, gdy wziąć pod uwagę jego doświadczenia w sprawach damsko-męskich, możliwe, że po prostu uważał, że nie powinien zabierać w tej kwestii głosu. – Jest ładna – zgodziłem się. – I niezwykle bystra. – Na jakim etapie jesteście? – Jesteśmy sobie coraz bliżsi. Uniósł brwi. – Bliżsi? – Oglądałem już obrączki. Ojciec nie okazał żadnych uczuć, jedynie skinął głową. – Kochasz ją? – Nie oglądałbym obrączek, gdybym jej nie kochał. – A czy ona kocha ciebie? To pytanie nieco mnie zaskoczyło. – Myślę, że tak. Powiedziała, że mnie kocha. – Czy powiedziała to szczerze? Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. – A skąd to można wiedzieć? Popatrzył mi w oczy. – Wiesz, że to miłość, kiedy nie musisz pytać. – Wyraz powagi zniknął z jego twarzy. – Ale chyba nie jestem najwłaściwszą osobą do udzielania porad w tej kwestii. – W końcu ci się udało – powiedziałem. Na jego ustach zadrgał delikatny uśmiech. – To prawda, w końcu mi się udało. – Upił kolejny łyk szkockiej. – Ale dość o tym. Poprosiłem cię tu, żeby ci pogratulować i upewnić się, że zamierzasz wziąć udział w dzisiejszym przyjęciu. – Oczywiście. Za nic w świecie nie opuściłbym takiej imprezy. – To dobrze. To dobrze. – Usiadł w fotelu. – Bo mam dla ciebie specjalną niespodziankę. – Na jego twarzy pojawił się promienny uśmiech. – Niespodziankę? Co takiego? – Chyba rozumiesz sens tego słowa? Uśmiechnąłem się rozbawiony. – Przepraszam. Upił jeszcze jeden łyk, nie spuszczając ze mnie wzroku. – A teraz już idź. Masz mnóstwo pracy. Zobaczymy się wieczorem. – OK. – Przystanąłem w drzwiach. – Kocham cię, tato. – Ja też cię kocham. Do zobaczenia. Wyszedłem z gabinetu, zastanawiając się, jaką to niespodziankę szykuje. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie to nic, co zbyt wymownie świadczyłoby o jego uczuciach do mnie. Sprawiłby mi oczywiście przyjemność, jednak nie chciałem narazić się na przejawy zazdrości ze strony swoich braci.

Rozdział 3 Dziś wieczorem ojciec dał mi prezent, na który nie zasłużyłem zarówno w najlepszym, jak i w najgorszym znaczeniu tych słów. Z dziennika Josepha Jacobsona Giuseppe, ulubiona restauracja naszej rodziny, to drogi włoski lokal nieopodal rogu Siedemnastej i Champy, w której świętowaliśmy zakończenia studiów, zaręczyny, a także urządzaliśmy doroczne firmowe przyjęcia bożonarodzeniowe – to ostatnie miało miejsce sześć tygodni wcześniej. Tego wieczoru było nas trzydzieścioro dwoje: sześcioro pracowników nienależących do rodziny, moi bracia i Diane, nasze małżonki i narzeczone. Tylko Diane i Benjamin przyszli sami. Ojciec był w wesołym nastroju, natomiast ja byłem lekko spięty, ponieważ dręczyła mnie myśl o czekającej mnie niespodziance. Ashley zauważyła moje napięcie i pogłaskała mnie po karku. – Dobrze się czujesz? Zmarszczyłem czoło. – Ostatnio miałem dużo stresu w pracy. – Ale zdobyłeś klienta. Już nie musisz się denerwować. – Najwyraźniej nadal wyglądałem na zdenerwowanego, ponieważ pocałowała mnie w policzek. – Coś ci powiem. W przyszłym tygodniu uczcimy tę okazję po swojemu. Przygotuję uroczystą kolację tylko dla nas dwojga. – Zgoda – powiedziałem w nadziei, że na tym koniec tematu. – Ale teraz jesteśmy tutaj, więc bawmy się. Jest dobre jedzenie, dobre wino… – … Piękna dziewczyna – wszedłem jej w słowo. Uśmiechnęła się. – Piękna dziewczyna, która cię kocha. Dziś wieczorem jesteś bohaterem. To wspaniały wieczór. Rozluźnij się i ciesz się tą chwilą. – Masz rację – odrzekłem. – Carpe diem. – Carpe diem – powtórzyła. W miarę upływu czasu pod wpływem muzyki i chianti ogólne napięcie zelżało i ustąpiło miejsca wesołości. Nawet Simon, najbardziej wobec mnie surowy ze wszystkich braci, wyglądał na radosnego. Widząc, jak rozluźnili się moi bracia, ja również się odprężyłem. Kiedy podano tiramisu i kawę, ojciec postukał łyżeczką w swój kieliszek. W sali zapanowała cisza, ojciec wstał i uniósł kieliszek czerwonego wina. – Chciałbym wznieść toast. – Zwrócił się w moją stronę. – Kilka dni temu wasz brat Joseph opowiedział mi swój sen. Chyba nie zamierza opowiedzieć… – Josephowi przyśniło się drzewo w gęstym lesie ozdobione kolorowymi lampkami – jak choinka. Wokół drzewa stało w kręgu jedenaście innych drzew. Przyszła śnieżyca i gruba warstwa śniegu zasypała wszystko z wyjątkiem błyszczących lampek na choince. Gdy ustał wiatr, wszystkich jedenaście drzew pochylało się w kierunku drzewa obwieszonego światełkami. Ukradkiem rozejrzałem się po sali i dostrzegłem wyraz zmieszania na twarzach moich braci, którzy zrozumieli symbolikę snu, zanim ojciec zaczął ją objaśniać.

– Możliwe, że to, co dziś zobaczyliśmy, było dokładnie tym, co przyśniło się Josephowi. – Ponownie zwrócił się do mnie. – Joseph zabłysnął. Uratował nas przed utratą klienta. Chciałbym wznieść toast za Josepha. Jaśniejące drzewo w lesie. Odpowiedzią na jego propozycję była cisza. Ashley zacisnęła swoją dłoń na mojej ręce. Mama spojrzała na mnie i się uśmiechnęła. Zmusiłem się, by odwzajemnić uśmiech, ale w środku było mi niedobrze. Jak ojciec mógł nie przewidzieć ich reakcji? Jak mógł nie zauważać, co się dzieje w naszej rodzinie? Moi bracia z trudem panowali nad zżerającą ich zazdrością, a ojciec jeszcze tę zazdrość podsycił. Kieliszki wzniosły jedynie osoby spoza naszej rodziny oraz mama, Ashley, Ben i Diane. Napięcie było wręcz namacalne. Po chwili mama podniosła wzrok na ojca. Jego twarz spochmurniała. Powiódł wzrokiem po synach, zatrzymując się w końcu na swoim pierworodnym, Rupercie. – Jest jakiś problem? Rupert rozejrzał się, po czym odrzekł: – Nie, ojcze. Nie ma żadnego problemu. – Spojrzał na pozostałych braci i uniósł kieliszek. – Za J.J.-a. Za uratowanie nas z opresji. Bracia z ociąganiem wznieśli kieliszki. Jedynie Simon nie przyłączył się do toastu. Siedział nieruchomo i wpatrywał się we mnie. W końcu, czując na sobie wzrok Ruperta, powoli uniósł kieliszek w taki sposób, jakby podnosił kotwicę. – Jeszcze jedno – ojciec ponownie zabrał głos. Odstawił kieliszek, pochylił się i wyjął coś z torby stojącej za swoim krzesłem. Uniósł tę rzecz w górę, by każdy mógł ją zobaczyć. Była to skórzana kurtka. Ojciec spojrzał na mnie. – Myślę, że teraz będzie na ciebie dobra. To nie była zwyczajna kurtka. Była to kurtka lotnicza ojca z czasów wojny w Wietnamie – ozdobiona kolorowymi naszywkami upamiętniającymi akcje, w których ojciec brał udział, między innymi naszywką sławnego Klubu Jachtowego Zatoki Tonkińskiej oraz emblematami eskadry myśliwców startujących z lotniskowca. Wszyscy, łącznie ze mną, szeroko otworzyli oczy. Pamiętałem moment, kiedy ojciec pokazał mi tę kurtkę po raz pierwszy. Byłem wtedy małym chłopcem, ale wpatrywałem się w nią urzeczony zarówno kolorowymi naszywkami, jak i jej przeszłością. Kurtka była w naszej rodzinie przedmiotem kultu, traktowaliśmy ją niczym świętość. Byłem przekonany, że przejdzie w ręce najstarszego syna. – Na mnie? – zapytałem. Oczy ojca zaszkliły się łzami. – Chcę ci ją dać. W sali zapadła całkowita cisza. – Nie przychodzi mi do głowy lepszy sposób, żeby pokazać ci, jak bardzo jestem z ciebie dumny. – Podszedł do mnie z kurtką. – Pozwól, że ją na ciebie włożę. – Tato… – Proszę. Czując na sobie wzrok wszystkich, z wahaniem wsunąłem ręce w rękawy i włożyłem kurtkę. Na ramionach poczułem ciężar sztywnej skóry o ostrym zapachu. – Nie zasługuję na nią – powiedziałem. Ojciec zrobił krok w tył, aby mi się przyjrzeć. – Dobrze leży. Masz ten sam rozmiar co ja w twoim wieku. Miałem mniej więcej tyle lat co ty, kiedy zostałem powołany. – Nie wiem, co powiedzieć. – Powiedz: „dziękuję”.

– Dziękuję. – W porządku – powiedział ojciec. – Teraz możemy kontynuować uroczystość. Usiadłem, nadal mając kurtkę na sobie, i udawałem, że nie dostrzegam spojrzeń braci. Każdy z nich patrzył na mnie nienawistnym i zazdrosnym wzrokiem, każdy czuł się zdradzony i ograbiony. Uczciwie przyznaję, że nie winiłem ich za to. Jestem pewien, że na ich miejscu czułbym się tak samo. Nie miałem jednak pojęcia, jak głęboko poczuli się urażeni ani też co wyniknie z gestu mojego ojca.

Rozdział 4 Bez względu na to, jakie burze szaleją na morzu, z Ashley, która jest dla mnie jak kotwica, mogę czuć się bezpieczny. Z dziennika Josepha Jacobsona Nastrój do końca wieczoru był niemal tak samo wesoły jak po katastrofie pociągu. Bracia i ich żony wymknęli się z restauracji, gdy tylko nadarzyła się okazja, by mogli to zrobić bez zbytniego rzucania się w oczy. Wyjątkiem był Simon, który schwycił swoją żonę za rękę i wyszedł szybkim krokiem już dziesięć minut po przemówieniu ojca. Ja też pragnąłem stamtąd wyjść, i to bardzo, tak samo Ashley, ale moi rodzice nalegali, żebyśmy zostali do końca. Było już po północy, gdy wsiedliśmy do samochodu. W czasie długiej jazdy z restauracji do mieszkania mojej dziewczyny oboje milczeliśmy, Ashley trzymała mnie za rękę, nie wiedząc, co powiedzieć. Odprowadziłem ją do drzwi. – Chcesz wejść? – zapytała cicho. – Nie. Jestem zmęczony. – Rozumiem. – Przytuliła się i pocałowała mnie. – Przykro mi z powodu tego, co się stało. To nie był najzręczniejszy krok. – Tak myślisz? Uśmiechnęła się szeroko. – Tak myślę. – W głowie mi się nie mieści, jak ojciec mógł zrobić coś takiego. Już to, że opowiedział mój sen, było przykre, ale ta kurtka… – Chce tylko pokazać ci, jak bardzo jest z ciebie dumny. – Przytuliła się mocniej. – Tak samo jak ja. – Pocałowała mnie jeszcze raz. – Wejdź do środka. Wolno wypuściłem powietrze. – Przepraszam, ale nie jestem… w najlepszej formie. Odsunęła się, pomrukując z niezadowolenia. – W porządku. Rozumiem. – Nie powinienem był opowiadać ojcu tego snu. Sam jestem sobie winien. Na co właściwie liczyłem? – To nie twoja wina. Skąd mogłeś wiedzieć, że opowie go innym? Pokręciłem głową. – Nie przypuszczałem. Ale głupio postąpił. – Możliwe – westchnęła – ale już po sprawie. Wszystko się ułoży. Twoi bracia się z tym pogodzą. Nawet Simon. Założę się, że do poniedziałku wszystko wróci do normy. – Nie znasz moich braci – powiedziałem. – Poczuli się głęboko urażeni. – W takim razie to oni mają problem, nie ty. – Ich problemy są moimi problemami. – Nieprawda. Ich problemy są ich problemami, a twoje problemy są twoimi problemami. Powinieneś przestać przejmować się problemami innych ludzi. – Ale to trudne. Zależy mi na nich. – Czasami wydaje mi się, że za bardzo ci zależy.

– Mówisz to tak, jakby to było coś złego. – Bo czasami jest. – Czy na tobie też za bardzo mi zależy? Uśmiechnęła się. – W tej kwestii przesada jest niemożliwa. – Tak myślałem. Ponownie się pocałowaliśmy. – Jesteś pewien, że nie chcesz wejść? Wymasuję ci plecy. – Brzmi kusząco. Ale jest już późno. Obiecałem rodzicom, że zawiozę ich rano na lotnisko. Wylatują o szóstej. Jęknęła. – Masochista. Znowu to samo, cierpisz dla innych. – OK, przyznaję się. Jestem żałosnym zadowalaczem innych. – Dokąd lecą rodzice? – Do Phoenix. Jeden z ich wypadów na golfa. – Cieszę się, że ktoś się dobrze bawi. – Ojciec na to zasłużył – powiedziałem. – Zadzwonię do ciebie po powrocie z lotniska. – W porządku. Nie zapomnij o naszej uroczystości w przyszłym tygodniu. – Kiedy? – Każdy dzień jest dobry. Ty zdecyduj. – Może wtorek? – Pasuje mi. W takim razie świętujemy we wtorek. – Pod warunkiem że moi bracia nie zabiją mnie w poniedziałek. – Przejdzie im. A ty będziesz w lepszym nastroju, w sam raz na nasze spotkanie. – O ile będziemy tylko we dwoje. – O to możesz być spokojny. Przytuliła się i tym razem całowaliśmy się długo. Gdy skończyliśmy, powiedziałem: – Kocham cię. – Wiem. Ciao, kochany. Nie zapomnij o kolacji u moich rodziców w niedzielę. – Przyjadę po ciebie o szóstej. – Grazie. Otworzyłem jej drzwi, a ona weszła do środka. Idąc do samochodu, myślałem, że nawet gdyby życie dało mi w kość, to przynajmniej mam Ashley. I że to niemożliwe, by kiedykolwiek coś stanęło między nami.

Rozdział 5 Zdrada jest niemożliwa bez zaufania. Czy to znaczy, że nie powinniśmy nikomu ufać? Nie, takie postępowanie też byłoby zdradą. Z dziennika Josepha Jacobsona Już niecałe pięć godzin po tym jak przyłożyłem głowę do poduszki, znowu byłem na nogach, ubrany i gotowy, by zawieźć rodziców na lotnisko. Nie wiem, dlaczego nie odwoził ich Ben ani dlaczego rodzice go o to nie poprosili. W końcu nadal mieszkał z nimi. Na pewno by to zrobił, gdyby ojciec mu kazał, ale według mnie prawda była taka, że chcieli się ze mną zobaczyć. Lotnisko w Denver to imponująca budowla, ale jest tak daleko od skupisk ludzkich, że powinna mieć własny numer kierunkowy. Albo język. Nawet bez korków jazda na lotnisko zabrała nam czterdzieści pięć minut. W Denver największych kontrowersji nie budzi sport ani polityka. Ich powodem jest stojąca na lotnisku gigantyczna niebieska rzeźba konia. Niebieski mustang, dzieło artysty Luisa Jiméneza, ma prawie dziesięć metrów wysokości i waży ponad cztery tony. W miejscu oczu mustang ma przerażające, błyskające czerwonym światłem żarówki. Jego idealne pod względem anatomii ciało robi niesamowite wrażenie. Jestem pewien, że ta ogromna rzeźba budzi grozę w sercach wszystkich podróżujących, co, biorąc pod uwagę, ile osób boi się latania, każe mi się zastanawiać, jaka komisja wydała zgodę na postawienie tej bestii. Koń nie tylko przypomina wyglądem ogiery jeźdźców Apokalipsy, ale również ma na koncie śmiertelną ofiarę, mianowicie swojego twórcę. Tuż przed ukończeniem prac głowa konia odpadła i zabiła rzeźbiarza. Od chwili postawienia rzeźby w 2008 roku koniowi nadano wiele imion, między innymi: Demoniczny Mustang, Błękitna Klątwa Denver, Old Blue, Koń Zombie, Blucifer, Blady Koń Śmierci, Apokaliptyczny Wierzchowiec. Postawienie rzeźby natychmiast wywołało sprzeciwy mieszkańców Kolorado, jednak zgodnie z prawem stanowym musi stać minimum pięć lat. Mimo to na Facebooku powstała strona zwolenników przyspieszenia jej rozbiórki. Ogłoszono nawet konkurs na haiku. Zwycięski utwór, będący też moim faworytem, brzmi następująco: Milczący mustang Śmieje się do rozpuku Z mojego strachu. W słabym świetle wczesnego poranka oczy konia błyszczały upiorną czerwienią. Z perspektywy czasu myślę, że powinienem był to wtedy uznać za zły omen. – Ta rzeźba to potworność – stwierdziła mama. – Co rzeźbiarz chciał przez nią wyrazić? – Może starał się wzbudzić zainteresowanie – odrzekł ojciec. – Tak samo jak ludzie zajmujący się reklamą. Jeśli taki był jego zamiar, to mu się udało. – W życiu chodzi o coś więcej niż tylko o wzbudzanie zainteresowania – powiedziała mama.

– Ty coś o tym wiesz, kochanie – odparł ojciec. – Ty coś o tym wiesz. Mama nieustannie była obiektem męskiego zainteresowania, co ojcu pochlebiało, ale też go martwiło. Zatrzymałem moją hondę pilot przy chodniku terminalu Delty i zaparkowałem. Ojciec wysiadł pierwszy i gestem ręki przywołał bagażowego do samochodu. Muskularny mężczyzna z wąsem podszedł do nas szybkim krokiem. – Pomóc z bagażem? – Proszę – odpowiedział ojciec. – Mamy dwie torby do odprawienia. – Ile osób? – My dwoje. – Mogę prosić o państwa dowody tożsamości? Ojciec podał mu swoje prawo jazdy, po czym zwrócił się do mamy: – Rachel. – Przepraszam. Mama wyjęła swoje prawo jazdy z torebki i podała je bagażowemu, który zabrał oba dokumenty do swojego stanowiska. Po chwili wrócił z przywieszkami bagażowymi i dwiema kartami pokładowymi. – Dwa bilety do słonecznego Phoenix – powiedział. – Byłem tam w zeszłym tygodniu. Panu i córce na pewno tam się spodoba. – Żonie – sprostował ojciec. – Aaa, palnąłem gafę – stwierdził bagażowy, ale, będąc profesjonalistą, dodał: – Gratuluję. Ojciec uśmiechnął się z zadowoleniem. To nie była pierwsza taka gafa. I na pewno nie ostatnia. Gdy ojciec szukał w portfelu drobnych na napiwek, mama wzięła mnie w ramiona. – Kocham cię – powiedziała. – Ja też cię kocham. Bawcie się dobrze. – Na pewno będziemy. – Popatrzyła na mnie i powiedziała: – Wiem, że wczoraj przeżyłeś trudne chwile. Ale przyjmij prezent z takim nastawieniem, z jakim został dany. Tata miał jak najlepsze intencje. – OK. – Opiekuj się Benem. – Jak zawsze. Podszedł do nas ojciec. – Proszę – powiedział, oddając mamie prawo jazdy. – Możemy iść. – Bawcie się dobrze – powiedziałem. – Oczywiście. A wy nie zwalniajcie obrotów. – Oczywiście – zapewniłem. Ojciec schwycił mnie za ramię. – Do rychłego zobaczenia, synu – powiedział, po czym objął ramieniem mamę i oboje weszli do terminalu. Wsiadłem do samochodu i wróciłem do domu, gdzie położyłem się, aby odespać zbyt krótką noc. * Niedziela była dniem odpoczynku, co mi bardzo odpowiadało. Około szóstej spotkałem się z Ashley i pojechaliśmy na kolację do jej rodziców. To był spokojny wieczór; skończył się robieniem domowych lodów i oglądaniem 60 Minutes z ojcem Ashley, który zasnął pod koniec

programu. W poniedziałek o dziewiątej rano odbyło się zwyczajowe spotkanie pracowników agencji. Na szczęście żaden z braci nie wspomniał o piątkowej imprezie. Nie znaczy to, że zapomnieli – byłem pewien, że dobrze ją pamiętają. Po prostu byliśmy zajęci. Z powodu nieobecności ojca wszyscy mieliśmy ręce pełne roboty. Oprócz typowych czynności, jakich wymagały zlecenia naszych klientów, takich jak drukowanie, zakup czasu i miejsca na reklamy, byliśmy zajęci produkcją kampanii dla Murdocka. Byłem zadowolony, że mam się czym zająć. We wtorek po południu siedziałem przy swoim biurku i pisałem teksty do reklam radiowych dla „Pakujcie walizki”, gdy przez interkom zadzwonił do mnie Simon, rozpraszając mnie. – Chcemy, żebyś przyszedł do sali konferencyjnej – oświadczył. – Jestem akurat w trakcie pisania tekstów. – Nie możemy czekać – powiedział stanowczo i wyłączył się. Nie możemy? Nie znosiłem, kiedy ktoś przerywał mi pisanie, ale ze względu na panujące w firmie napięcie nie zamierzałem się stawiać. Oderwałem się od pracy i poszedłem do sali konferencyjnej. Byłem zaskoczony, zastając przy stole wszystkich swoich braci: Ruperta, Simona, Leviego, Judda, Dana, Nate’a, Gage’a, Ashtona, Isaaca, Zacha i Bena. Wszyscy mieli ponure miny. Widząc zaczerwienione i opuchnięte oczy Bena, miałem wrażenie, że całe napięcie panujące w sali skupiło się właśnie w nim. – O co chodzi? – zapytałem. Przez chwilę panowało milczenie, potem Rupert pochylił się do przodu, splatając dłonie. – Mamy problem – oznajmił. – Jakiego rodzaju? – zapytałem. – Właściwie to Ben ma problem – odezwał się Judd. Spojrzałem na Bena. – Co się dzieje? – zapytałem go. Nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. – Wyręczę go – powiedział Simon. Zmierzył Bena pełnym potępienia wzrokiem. – Sprzeniewierzył pieniądze agencji. Potrzebowałem kilku chwil, żeby dotarł do mnie sens słów Simona. Spojrzałem z niedowierzaniem na Bena. – Co takiego zrobiłeś? – Miałem zamiar wszystko oddać – powiedział cicho. Ben pracował w księgowości naszej agencji razem z Danem i Juddem. – Pół roku temu – głos zabrał Rupert – Ben w tajemnicy przelał na swoje konto znaczną sumę pieniędzy. Dan nakrył go na tym. – Przelał? – Ukradł – powiedział Judd. Spojrzałem na Bena. – Ile zabrałeś? Popatrzył na mnie załzawionymi oczami. – Trzydzieści sześć tysięcy. – Trzydzieści sześć tysięcy? – Przepraszam – powiedział Ben. Rupert wolno pokręcił głową. – Cztery lata temu moglibyśmy pod prostu zamieść tę aferę pod dywan i pozwolić

Danowi ukarać Bena. – Co nie znaczy, że Dan by to zrobił – wtrącił Simon. Rupert spojrzał na niego, po czym mówił dalej: – Ale tak byłoby cztery lata temu. Obecnie jesteśmy spółką publiczną. Musimy podjąć właściwe kroki. – Kroki? – zapytałem. – Co masz na myśli? – Mamy zamiar wnieść oskarżenie przeciw Benowi – odpowiedział Simon. Popatrzyłem na nich wszystkich w zdumieniu. – Nie możecie wnieść oskarżenia przeciw własnemu bratu. Pójdzie do więzienia. Jest członkiem naszej rodziny. – Moje błagalne słowa nie robiły na nich wrażenia. – Jest waszym bratem. – Nasz brat nas okradł – powiedział Dan. – On jest twoim bratem – odezwał się Gage, kładąc akcent na „twoim”. – Nie możecie posłać go do więzienia – powtórzyłem. – A co według ciebie mamy zrobić? – zapytał Rupert. Popatrzyłem na nich. Choć nie darzyli sympatią ani Bena, ani mnie (za naszymi plecami nazywali nas „ikrą Rachel”), jednak Benowi na ogół dawali spokój, co, jak się domyślałem, było spowodowane tym, że ojciec nie faworyzował Bena tak jak mnie. – Ile ci zostało z tych pieniędzy? – zapytałem Bena. Skrzywił się. – Nic. – Co zrobiłeś z taką dużą sumą? – pytałem dalej. – Mały Benny ma problem z hazardem – powiedział Simon. Przez chwilę wpatrywałem się w Bena, po czym nabrałem głęboko tchu. – Oddam całą kwotę. Miałem trochę oszczędności i wiedziałem, że mama też pomoże, co oznaczało, że ojciec pośrednio uczestniczyłby w zwrocie pieniędzy, które skradziono z jego firmy. – To nie takie proste – powiedział Simon. – Popełniono przestępstwo. Chcesz, żebyśmy je zatuszowali? – Odzyskacie pieniądze – odrzekłem. – Nie ma straty, nie ma przestępstwa. – Nie ma straty? – odezwał się Levi. Aż do tej chwili siedział cicho z rękami skrzyżowanymi na piersiach. – I to ma być twoja odpowiedź? Benny naraził nas wszystkich na wielkie ryzyko. Naraził dobre imię naszej agencji, a zwłaszcza reputację ojca. Gdyby jego oszustwo nie zostało odkryte przez jednego z nas, wyszłoby na jaw w czasie audytu, a wtedy zrobiłaby się z tego wielka chryja. Prawdopodobnie Rupert zostałby zwolniony, a my wszyscy bylibyśmy podejrzani o współudział. – Spojrzał ze złością na Bena. – Musi zostać ukarany. Ben wyglądał na jeszcze bardziej przerażonego. – Na pewno możemy jakoś rozwiązać ten problem – powiedziałem. W sali zapadła cisza. Zauważyłem, że kilku braci spojrzało na Simona. Po krótkiej chwili Simon powiedział: – Możliwe, że istnieje pewne rozwiązanie. Simon zerknął na Ruperta, który wyglądał na bardziej zdenerwowanego niż pozostali. – Ben, wyjdź z sali – nakazał Rupert. Ben podniósł wzrok i nerwowo wodził spojrzeniem po swoich oskarżycielach. – Wyjdź – powiedział Simon. – Mężczyźni muszą porozmawiać. Wychodząc, Ben rzucił mi wystraszone spojrzenie. Gage zamknął za nim drzwi. Głos zabrał Rupert:

– Zanim zawołaliśmy tu ciebie i Bena, przeprowadziliśmy głosowanie. Dziewięciu było za tym, żeby oddać Bena w ręce policji. Ale Simon ma inny pomysł. – Dał znak ręką Simonowi. – Powiedz sam… Simon zwrócił się do mnie ze źle skrywaną wrogością. – Proponujemy następujący układ, bracie. Ktoś musi wziąć za to odpowiedzialność. Chcesz uratować Bena, więc to ty zostaniesz ukarany. Odejdziesz z firmy, wyprowadzisz się z miasta, a my zamieciemy sprawę pod dywan i mały Ben zostanie na wolności. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Potem spojrzałem na pozostałych. Wszyscy mieli zacięte miny. – Żartujecie sobie, tak? – Jesteśmy śmiertelnie poważni – powiedział Judd. – A dokąd mam się wynieść? – Mam znajomego w agencji w Chicago – powiedział Simon. – Załatwił, że przyjmą cię na próbę. – Już znalazłeś mi pracę? Pospieszyłeś się, nie? – To zależy od ciebie – odrzekł Simon. Nie wiedziałem, co myśleć. Po chwili zapytałem: – A co z tatą? – My się nim zajmiemy – powiedział Dan. – Nasz warunek jest taki, że nie wolno ci rozmawiać ani z ojcem, ani z twoją matką. Głos ponownie zabrał Simon: – Powiemy ojcu, że chciałeś rozwinąć skrzydła i znalazłeś sobie pracę w firmie w wielkim mieście. – A jeśli odmówię? Simon pokręcił głową. – Wykonamy telefon i mały Ben pójdzie do więzienia. Kto wie, może sędzia okaże się wyrozumiały. Może Benny dostanie tylko kilka lat w ośrodku o średnio zaostrzonym rygorze. Nieźle, biorąc pod uwagę to, co zrobił, nie zapominaj jednak, jaki delikatny jest mały Benny. Daję mu pięćdziesiąt procent szans na przeżycie więzienia. Ale nawet jeśli wyjdzie stamtąd żywy, będzie już miał kartotekę. Przez głowę przebiegły mi myśli: Ben nie jest w stanie przetrwać więzienia. Załamywał się na każdym letnim obozie. Mama musiała po niego jeździć i przywozić go do domu. – To twój wybór – powiedział Dan. – Jedziesz do Chicago albo Ben idzie do więzienia. Nam odpowiada każde z tych rozwiązań. – Więc to jest wasz sposób, by się mnie pozbyć – stwierdziłem. – A niby dlaczego mielibyśmy tego chcieć? – zapytał Simon. – … Opowiadaczu snów. – Uniósł kartkę papieru. – Tak się składa, że mam tu twoje wymówienie. Wystarczy, że podpiszesz. Patrzyłem na niego chłodnym wzrokiem. Miał mnie w garści i dobrze o tym wiedział. – Co to za firma? – zapytałem. – Sławny Leo Burnett – odrzekł. – Możesz mi podziękować później. Kto wie, może nawet odniesiesz tam sukces. – Kiedy mam się wynieść? – Jutro po południu, zanim wrócą tata i Rachel – powiedział Simon. – Zarezerwujemy ci bilet na samolot. Żadnych telefonów, żadnych pożegnań. Jeśli ojciec się dowie, co się stało, umowa przestaje obowiązywać. – Jeśli ojciec się dowie, na pewno nie wniesie oskarżenia – powiedziałem.

– Jeśli dowiedzą się o tym udziałowcy, będzie musiał. – Naprawdę myślicie, że rodzice uwierzą, że tak po prostu wyjechałem bez rozmowy z nimi? – Uwierzą, gdy tak zrobisz – powiedział Gage. Miał rację. – A co z Ashley? Ona też ma rzucić wszystko i wyjechać? Odezwał się Dan: – Jeśli cię kocha, pojedzie za tobą. Jeśli nie kocha, to tylko oddaliśmy ci przysługę. – Co mam jej powiedzieć? – Nic – powiedział Simon. – Jeśli jesteś mądry. – Powiedz, że znalazłeś lepszą pracę – poradził Judd. Spojrzałem na swoje wypowiedzenie. – Z kim mam rozmawiać w tej agencji? – zapytałem. – Dyrektorem kreatywnym jest Peter Potts – odrzekł Simon. – Ale mój znajomy ma na imię Timothy. To on przygotował dla ciebie grunt. – Potrzebuję czasu, by znaleźć jakieś mieszkanie. – Już ci je znaleźliśmy – powiedział Dan. – Blisko miejsca pracy. – Zaplanowaliście wszystko w najdrobniejszych szczegółach – stwierdziłem. – Potraktuj to jako gest dobrej woli z naszej strony. Ty musisz tylko podpisać wymówienie. Spojrzałem na Ruperta. Zawsze go podziwiałem. Kiedy byłem młodszy, jego żona i on kilka razy zajmowali się mną i Benem pod nieobecność moich rodziców. Świetnie się bawiliśmy. Myślałem, że on, jako jedyny, nie przystanie na plan braci. – Też tego chcesz? – zapytałem go. Był wyraźnie zmieszany, ale kiwnął głową potwierdzająco. Zrobiło mi się jeszcze bardziej przykro. – Nie zapomnij – odezwał się Levi, zwracając się do Simona. – Nie może zabrać kurtki ojca. – Racja – przyznał Simon. – To część umowy. Kurtka zostaje. – Dla ojca to będzie zniewaga – powiedziałem. – Zniewagą są machlojki Benny’ego – uciął Simon. – Kurtka nie podlega dyskusji. – Podał mi pióro. – Podpisz. Po wielu latach hodowania zazdrości i niechęci bracia w końcu mogli się napawać zemstą. Trzymając w ręce pióro, zdałem sobie sprawę, że naprawdę nie mam wyboru. Podpisałem akt kapitulacji.

Rozdział 6 Ktoś przejął stery i skierował moje życie na skraj przepaści. Z dziennika Josepha Jacobsona Wyszedłem z sali. Ben siedział z łokciami opartymi o blat biurka i czekał na mnie. Był zdenerwowany i wystraszony jak oskarżony, który czeka na wyrok sądu. Wstał i ruszył ze mną. – Co teraz będzie? – zapytał. – Nie wydadzą cię policji. Na jego twarzy odmalowały się zaskoczenie i ulga. – Nie? – Nie. – Dlaczego? Co się stało? – Poszedłem na układ – odrzekłem. – Jaki układ? – Taki, o którym nie mogę ci powiedzieć. – Dlaczego nie? – Bo jeśli ci powiem, nie będzie układu. Więc nie pytaj, chyba że chcesz pójść do więzienia. Zrozumiałeś? Wpatrywał się we mnie w osłupieniu. Westchnąłem. – Wyjeżdżam na jakiś czas. – Dokąd? Zatrzymałem się przed swoim biurem. – Już ci powiedziałem. Nie pytaj. Nigdy. Po chwili milczenia zapytał: – Co zrobiłeś? – To, co musiało być zrobione. Zawarłem pakt z diabłem. Z diabłami. – Nie możesz nadstawiać za mnie głowy. – Już nadstawiłem. A teraz ty zrób coś dla mnie. – Wszystko – powiedział. Spojrzałem mu w oczy. – Dorośnij. Wyjąłem swoje rzeczy z walizek i ułożyłem w komodzie. Zapomniałem wziąć żelazka, więc marynarkę, w której zamierzałem pojawić się pierwszego dnia w pracy, rozłożyłem na łóżku i ręcznie wygładziłem wszystkie zagniecenia. Podszedłem do okna i uniosłem roletę. Pomimo zimna otworzyłem okno, aby wpuścić trochę świeżego powietrza. Wystawiłem głowę i rozejrzałem się. Na ulicy panował spokój. Dwie przecznice od mojego bloku znajdował się sklep spożywczy i na jego widok przypomniałem sobie, że tego dnia nic nie jadłem. Włożyłem kurtkę i wyszedłem, zamykając drzwi na klucz. Sklep mieścił się na rogu Lawrence i Austin. Po drodze minąłem salon fryzjerski, dwie piekarnie (jedną polską, drugą sycylijską) oraz gabinet dentystyczny i biuro nieruchomości.

J&L DELIKATESY EUROPEJSKIE Własny wybór wędlin Przypuszczałem, że słowa pod nazwą sklepu są polskie, i mój domysł potwierdził się, gdy wszedłem do środka, gdzie przywitały mnie ostry zapach mięs i kiełbas oraz gwar rozmowy prowadzonej, jak przypuszczałem, po polsku. Oprócz coca-coli wszystko we wnętrzu sklepu było polskie, łącznie z czasopismami na stojaku na prasę. Na półkach stały towary o dziwnych nazwach. Zdecydowałem się kupić kilka podstawowych produktów spożywczych i artykułów gospodarstwa domowego – nie mieli ich wiele – ręczniki papierowe, płyn do mycia naczyń, patelnię, kubki i łyżki do odmierzania ilości płynów, plastikowy kubek do picia, plastikową miseczkę i płaski talerz oraz dwa zwykłe zestawy naczyń. Nie planowałem nikogo u siebie gościć, potrzebowałem drugiego zestawu na wypadek, gdyby ten pierwszy był brudny.