MissCatherinna

  • Dokumenty30
  • Odsłony13 100
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów34.9 MB
  • Ilość pobrań6 811

Kolory tamtego lata (Ostatnia obietnica) - Evans Richard Paul

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Kolory tamtego lata (Ostatnia obietnica) - Evans Richard Paul.pdf

MissCatherinna EBooki Evans Richard Paul
Użytkownik MissCatherinna wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 325 stron)

Evans Richard Paul Kolory tamtego lata Ta historia wydarzyła się naprawdę. Przyjaciele Eliany mówili, że jej życie to bajka. Dziewczyna z amerykańskiego miasteczka zakochała się w przystojnym Włochu i zamieszkała z nim w kraju, którego język brzmi jak poezja, a jedzenie smakuje niczym dar niebios. Niestety, wymarzony dom okazał się jedynie piękną klatką, z której nie można uciec. Kiedy Eliana traci już nadzieję i wiarę w przyszłość, wtedy los stawia na jej drodze nieznajomego. Oboje wiele przecierpieli i trudno im uwierzyć w szczęśliwe zakończenie. Ale przecież każdy, kto próbuje ukryć miłość, daje najlepszy dowód na jej istnienie.

Prolog Kto był we Włoszech, może zapomnieć o reszcie świata. Kto był w niebie, nie pragnie ziemi. Gogol Włosi uważają. Boga za swego rodaka. Idąc wyżwirowanym zboczem wzdłuż jednej z winnic Chianti, jestem skłonny przyznać im rację. Poranne słońce maluje krajobraz Toskanii inną paletą barw niż całą resztę świata. Wzgórza i treliaże winnic muska różowozłotym odcieniem, a oliwkowym drzewkom o palczastych liściach, skądinąd szarym, nadaje barwę srebra, dzięki czemu drżąc o świcie na wietrze, skrzą się jak ławica śledzi. Jest wcześnie rano, upłynie jeszcze trochę czasu, zanim rozlegną się pierwsze dzwony na wieży San Donato. Wokół panuje cisza, jeśli nie liczyć dochodzących co jakiś czas z oddali huków strzelb, odbijających się echem w Dolinie Valdarno. Mężczyźni wyszli polować na cingbiale, czyli dzika. W swoich wędrówkach po okolicy nie spotkałem dotąd ani myśliwego, ani zwierza. Jednak każdego ranka, czasami przez sen, słyszę wystrzały przypominające dźwięk towarzyszący odkorkowywaniu butelek z winem. Dziś rano obudziłem się o czwartej, wcześniej nawet niż myśliwi, i leżałem w łóżku prawie godzinę. Następnie ubrałem się i poszedłem na spacer. Moja żona przyzwyczaiła się do tego, że wypełzam z łóżka o najróżniejszych godzinach w nocy niczym położna. To trafne

porównanie, jak sądzę. Pomysły na powieści, tak jak noworodki, nie czekają z narodzinami do przyzwoitej godziny. Dziś przez całą noc rozmyślałem o historii, która mnie odnalazła. Niektóre powieści powstają według z góry ustalonego projektu, linijka po linijce i cegła po cegle. Inne rodzą się w zgryzocie i są w mękach wyciskane z umysłu autora na kartki, które w końcu stają się raczej bandażem niż papierem. Są też opowieści, które same poszukują pisarza. Unoszą się w czasie i przestrzeni jak nasionko ostu, aż znajdą żyzną glebę, na której osiądą i zapuszczą korzenie. To właśnie jedna z takich opowieści. Odnalazła mnie w czasie drugiego tygodnia mojego pobytu we Włoszech. Poznałem ją na basenie jednego z włoskich wiejskich klubów o nazwie Ugolino, położonego jakieś dziewięć kilometrów na południowy zachód od Florencji. Wyglądała na mniej więcej trzydzieści lat, była szczupła, atrakcyjna. Na sobie miała połyskliwe bikini w kolorze brzoskwini, odcinające się od opalonej na ciemny brąz skóry, oraz przezroczystą, pastelową spódniczkę typu pareo. Jej włosy były nieomal czarne, z kilkoma pasemkami w kolorze miodu, choć przy ramionach prześwitujące słońce ujawniało ich naturalny, brązowo-złoty odcień. Tym, co zauważyłem najpierw, były jej oczy - egzotyczne i w kształcie łzy. Siedziała w pozycji półleżącej na leżaku i czytała kieszonkowe wydanie romanzo, starając się nie zwracać uwagi na sznureczek Włochów, którzy paradowali przed nią wyłącznie po to, żeby się pogapić i rzucać uwagi, które można było zrozumieć nawet bez znajomości języka. Tego dnia panował wielki upał. Solleone, jak mawiają mieszkańcy Florencji - lwie słońce. W basenie hałaśliwie bawiły się tłumy dzieci, dorośli natomiast wyciągnęli się na białych plastikowych leżakach ustawionych wokół wyłożonego płytkami basenu.

Powiedziano mi kiedyś, że potrzeba trzech udokumentowanych cudów, aby zostać uznanym za świętego w Kościele rzymskokatolickim. Uważam, że zarówno znalezienie wolnego miejsca do parkowania w centrum Florencji, jak i wolnego leżaka przy basenie latem powinno zostać zaliczone do takiej kategorii. Tamtego dnia niebiosa uśmiechnęły się do mnie. Gdy wszedłem na basen, jakiś mężczyzna akurat zbierał swoje rzeczy - i było to jedyne wolne miejsce. Tak się złożyło, że obok niej. Rozłożywszy ręcznik w poprzek swojego leżaka i nasmarowawszy ciało kremem z filtrem 30+, wyjąłem z torby laptop i włączyłem go. Z powodu jaskrawego słońca obraz na ekranie był mało widoczny, więc sięgnąłem po zestaw awaryjny: automatyczny ołówek i kołono-tatnik, który kupiłem sobie poprzedniego dnia w supermarkecie we Florencji. Na okładce widniała fotografia cytryny, na którą nałożono parę ciemnych, okrągłych okularków. Obraz zatytułowano John Lemon*. Byłem ciekaw, czy Włosi rozumieli tę grę słów. Zbliżyłem ołówek do kartki, jednak nie dlatego, że chciałem coś napisać, ale dlatego, że pusta kartka zawsze mnie wabi. Być może odziedziczyłem tę cechę po moim ojcu. „Nowa deska prosi o gwóźdź", powiedział mi kiedyś. Mój ojciec jest stolarzem. Niestety, wokół mnie było zbyt wiele hałasu i zamieszania. Po dziesięciu minutach odłożyłem notatnik, wyjąłem książkę i zacząłem czytać. Nagle przede mną stanął szczupły, łysy Włoch. Był opalony na ciemny brąz i miał na sobie coś, co przypominało dolną połowę damskiego bikini. - Non sipuo portare le ¡carpe sul piano vasca, signore. Podniosłem na niego wzrok. - Scusa - powiedziałem swoim dwutygodniowym włoskim. -No capito. * Chodzi o podobieństwo między angielskim słowem lemon (cytryna) a nazwiskiem sławnego muzyka Johna Lennona, członka zespołu The Beatles, który nosił takie okulary. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Wskazał na moje stopy. Nie miałem najmniejszego pojęcia, czego ode mnie chce. Przecież to tylko buty do tenisa o białych podeszwach. Przyszło mi do głowy, że najgorszym przestępstwem, jakiego mogłem się dopuścić, mogło być jedynie jakieś faux pas w sprawach mody. Spojrzałem na niego bezradnie. Nagle siedząca obok mnie kobieta powiedziała doskonałym angielskim: - Powiedział, że na terenie basenu nie wolno nosić butów. Spojrzałem szybko na kobietę, o której myślałem, że jest Włoszką, a potem ponownie na mężczyznę. - Mi dispiace - powiedziałem i zdjąłem buty. - Grozie, signorina - Włoch zwrócił się do mojej sąsiadki i odszedł. Usiadłem wygodniej. - Dziękuję. - Nie ma za co. - Po chwili zapytała: - Z której części Stanów pan pochodzi? Zaskoczyło mnie, że fakt, iż jestem Amerykaninem, był dla niej oczywisty. - Salt Lake City. Na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Naprawdę? Ja jestem z Vernal. - Vernal w stanie Utah? - Si. II mondo è piccolo. Jaki mały ten świat. Vernal to małe miasteczko na pustyni we wschodniej części Utah, przystanek w drodze do innego miejsca. Nawet w Utah nigdy nie spotkałem nikogo z Vernal. - Myślałem, że jest pani Włoszką. - Włosi też tak myślą. Mieszkałam tu sześć lat. Po tak długim czasie zaczyna się wyglądać jak ktoś miejscowy. - Położyła książkę na kolanach i pochyliła się w moją stronę, wyciągając dłoń. - Jestem Eliana. W odpowiedzi podałem swoje imię. W tej samej chwili zatrzymał się przed nią jakiś facet bez koszuli, pod sześćdziesiątkę, z brzuchem

sterczącym nad kąpielówkami i cygarem wetkniętym między przednie zęby. - Buon giorno, zuccherino. Machnęła dłonią w jego kierunku, jakby chciała go odpędzić. - Vai, vai, val Odszedł z uśmiechem na twarzy. Eliana odwróciła się do mnie, kręcąc głową, choć wyglądała bardziej na rozbawioną niż rozzłoszczoną. - Nazwał mnie swoim „małym cukiereczkiem". Mam nadzieję, że zaraz zjawi się tu mój mąż. Włoscy mężczyźni traktują samotną kobietę w taki sam sposób jak banknot leżący na chodniku. Uśmiechnąłem się, słysząc to porównanie. To była prawda. Napiła się wody z butelki, a potem usiadła z powrotem wygodnie na leżaku. - Jak znalazłeś to miejsce? Znajdujesz się daleko od utartych szlaków turystycznych. - Powiedział mi o nim mój agent od nieruchomości. Nie jestem turystą. Przeprowadziłem się tu wraz z rodziną dwa tygodnie temu. Mieszkamy w wiejskim domu, około ośmiu kilometrów stąd, w San Donato w Collinie. - W San Donato jest pięknie. Macie dzieci? - Pięcioro. - Pięcioro. To spora gromadka. Szczególnie jak na warunki włoskie. - Kobiety zawsze nam gratulują. Mówią complimenti. Mężczyźni tylko pytają „perchef. Dlaczego? Na jej ustach pojawił się uśmiech zrozumienia. - Nie wątpię. Jak ty i twoja rodzina przystosowujecie się do nowego życia? - Dobrze. Prawie. Nie wszystko to kwiatki i Bella Toskania. - Nie ma róży bez kolców. Zwykle Amerykanom łuski spadają z oczu, gdy okradnie ich kieszonkowiec lub przejedzie skuter.

- Już zdążyliśmy swoje przejść. Gdy wylądowaliśmy w Wenecji, nasz włoski przewodnik w ogóle się nie pokazał. Wzięliśmy jedną z tych nieoznakowanych taksówek i skończyło się na tym, że zapłaciliśmy siedemdziesiąt dolarów za coś, co powinno być tylko trzyminutową jazdą. Następnie w salonie samochodowym we Florencji nie chcieli nam wydać samochodu, za który już zapłaciliśmy. Powiedzieli, że musimy mieć jakiś numer z per-messo di coś tam. Dali mi adres w centrum Florencji, gdzie mogę to dostać. Kiwnęła potakująco głową. - To ąuestura, czyli komenda główna policji. Potrzebujecie per-messo di soggiorno. Nie jest łatwo to dostać. - Co to takiego? - Zasadniczo to pozwolenie na pobyt we Florencji. - Myślałem, że od tego jest wiza. - Nie, chodzi o jeszcze coś innego. We włoskiej biurokracji zawsze chodzi o jeszcze coś innego. - Ile czasu czeka się na takie permesso di...! - Sog-gior-no - powiedziała wolno, dzieląc wyraz na sylaby, żeby łatwiej było mi zapamiętać. - Różnie. Jeśli nie znasz nikogo wysoko postawionego we władzach albo księdza jednego z biurokratów, może to trwać nawet rok. Jak długo planujecie zostać we Włoszech? Jęknąłem. - Około roku. Salon samochodowy nie wyda nam samochodu, dopóki nie dostaniemy tego pozwolenia. Wciąż jeździmy wypożyczonym autem. - Nie martw się. Zawsze jest jakieś wyjście. Idź do ąuestury i złóż podanie, następnie weź kopię tego podania i zanieś ją do salonu. Jeśli ładnie poprosisz, prawdopodobnie wydadzą ci samochód. - I myślisz, że się uda? Przechyliła głowę na jedną stronę.

- Prawdopodobnie tak. Włochy są zbyt zbiurokratyzowane i Włosi dobrze o tym wiedzą, więc sami wynajdują sposoby, żeby obejść urzędnicze przeszkody. W przeciwnym wypadku nic nigdy nie byłoby załatwione. - Dzięki. - Jednak muszę cię przed czymś ostrzec. Nie nalegaj, żeby to dla ciebie zrobili. Tak charakterystyczna dla Amerykanów postawa typu „mnie się należy", tutaj jest kardynalnym błędem. Przeciwstawią ci się tylko dla zasady i przegrasz. Jednak jeśli ładnie poprosisz, dasz odczuć, że chodzi o przysługę, wtedy większość Włochów przejdzie dla ciebie po tłuczonym szkle. - Jeszcze raz dziękuję. - Przyjechałeś tu, żeby pracować? - Pośrednio. Jestem pisarzem, więc mogę pracować wszędzie. Miałem nadzieję, że tu znajdę natchnienie. Jej twarz pojaśniała. - Naprawdę? Jestem zamiłowaną czytelniczką. Jakiego rodzaju książki piszesz? Spojrzałem na okładkę książki rozłożonej na jej kolanach. - Prawdopodobnie takie, jak teraz czytasz. - Romanzo rosa? Opowiadania o miłości? Skinąłem potakująco. -Jesteś sławny? - A słyszałaś o mnie? Pomyślała przez chwilę. -Nie. -Jeśli musisz komuś mówić, że jesteś sławny, to znaczy, że nim nie jesteś. Roześmiała się. - Ale publikują cię? Nie jesteś chyba jednym z tych facetów, którzy mówią, że są pisarzami, tylko po to, żeby poderwać kobietę?

Teraz ja się roześmiałem. Ja też spotkałem takich facetów. - Nie, publikują mnie. I jestem szczęśliwie żonaty. - Jak sprzedają się twoje książki? - Nieźle. - Napisałeś jakiś bestseller? - Kilka. - Głupio mi, że cię nie znam. Od dziesięciu lat czytam włoskich pisarzy. - Schyliła się, żeby sięgnąć do swojej torebki. - Czy mogłabym dostać twój autograf? - Po co ci autograf kogoś, o kim nigdy nie słyszałaś? - Jeśli teraz o niego nie poproszę, to później będę żałować. Poza tym chcę powiedzieć przyjaciołom, że poznałam autora bestsellerów. - Wyciągnęła pióro z torebki i podała mi wraz z romansidłem, które czytała. - Podpisz się w tej książce, jeśli to ci nie przeszkadza. - Certo. - Otworzyłem książkę i nabazgrałem swoje nazwisko w poprzek strony tytułowej. - Dobra powieść? - Czytałam lepsze. Ale jak już zacznę czytać, to nie przerywam, dopóki nie skończę. Po prostu czuję wewnętrzny przymus. - Masz jakąś ulubioną historię miłosną? Pomyślała przez chwilę, a potem z wolna uśmiech pojawił się na jej twarzy. - Swoją własną. - Naprawdę? - Jeszcze nie czytałam historii miłosnej, która dorównywałaby mojej. - Coś takiego. Opowiedz mi ją. I tak zrobiła. Oto historia Eliany.

Rozdział 1 „Ogni cuore ha U suo segreto". Każde serce skrywa swoją tajemnicę. Włoskie przysłowie Dwa lata wcześniej Lipiec 1999. Toskania, Włochy Eliana odblokowała zatrzask na cedrowych okiennicach, następnie odsunęła zasuwkę i otworzyła na oścież jedno skrzydło, wpuszczając powiew świeżego powietrza do swojej pracowni malarskiej na pierwszym piętrze. W grubym szkle szyby zobaczyła odbicie swojej bladej twarzy. Jej włosy koloru umbry, jeszcze nie umyte, były odgarnięte do tyłu i ściągnięte gumką. Jej piękne oczy były podpuchnięte z powodu kolejnej ciężkiej nocy. Są piękniejsze rzeczy do oglądania w Toskanii o szóstej rano, pomyślała. Pomiędzy dwoma cyprysami, które stały po obu stronach okna, widziała równo wytyczone rzędy treliaży w winnicach Chianti, zasnute w dali poranną mgłą. Sembra una cartolina, pomyślała. Jak na pocztówce. Dokładnie to samo przyszło jej na myśl, gdy przyjechała do Toskanii prawie sześć lat wcześniej, z tą tylko różnicą, że wtedy myślała po angielsku. Pomimo trudnych chwil, jakie przeżyła w tym kraju, nie stracił w jej oczach nic ze swego piękna. Była za to wdzięczna. To jedna z tych radości, których życie jej nie pozbawiło.

Pomimo ciężkiej nocy była gotowa zmierzyć się z nowym dniem. Nauczyła się po każdej nocy zapominać o przeszłości i każdego ranka zaczynać wszystko od nowa, starając się czerpać radość ze wszystkiego, choćby ze zbierania grzybów w lasach Chianti. Czasami sama siebie zadziwiała własną wytrzymałością. Piętnastowieczna willa, w której mieszkała, była jednopiętrowym budynkiem w kształcie końskiej podkowy, którą od frontu zamykał mur. W środku znajdował się spory dziedziniec. Mieszkanie jej rodziny było największe i zajmowało całe wschodnie skrzydło. Tuż po ślubie, gdy jeszcze mieszkała w Ameryce, Maurizio, jej świeżo poślubiony mąż, powiedział, że ich mieszkanie we Włoszech znajduje się w nowej części odrestaurowanej willi. Dopiero po przyjeździe do Włoch, trzy lata później, zdała sobie sprawę, że określenie„nowy" jest względne w kraju o tak długiej historii - „nowe skrzydło" miało dwieście siedemdziesiąt lat. Mieszkanie w środkowej części willi było o połowę mniejsze od mieszkania Eliany. Od pięciu lat mieszkała w nim jej szwagierka, Anna. Wprowadziła się po tym, jak odszedł od niej mąż. Zachodnie skrzydło willi było używane do przechowywania różnych rzeczy, a znajdujące się tam małe mieszkanie wynajmowano. Zwieńczona łukiem brama z kutego żelaza pośrodku tego skrzydła prowadziła do ogrodu. Pozostałe budynki posiadłości znajdowały się prawie pół mili dalej, na terenie winnic: był to mały, pokryty stiukiem domek, w którym wraz z żoną mieszkał Luca, kierownik wytwórni wina, oraz stojący obok budynek w kolorze ochry, w którym wyciskano sok z winogron, produkowano wino, butelkowano je i wysyłano w świat. Pracownia malarska Eliany miała kształt prostokąta. Pokryte białym stiukiem ściany lekko pochylały się w kierunku środka domu. Wysokie sklepienie podtrzymywały ciężkie wsporniki, wykonane z ociosanego toporem drewna. Pokój znajdował się na pierwszym

piętrze na końcu korytarza i był jedynym pomieszczeniem w całej willi, z którego można było zobaczyć zarówno wewnętrzny dziedziniec, jak i świat zewnętrzny, w zależności od tego, w której części pokoju się stanęło. Przestrzeni było w nim więcej, niż potrzebowała Ełiana, więc zagospodarowała tylko jedną połowę pokoju, drugą zaś zapełniała stertami pustych płócien i nie oprawionych obrazów. Eliana nieraz się zastanawiała, czy pokój nie jest nawiedzany przez ducha. W pierwszych tygodniach po tym, jak się do niego wprowadziła, każdego ranka odkrywała, że sześć z siedmiu znajdujących się tam obrazów zostało przekrzywionych. Codziennie oglądała haczyki i druciki, na których wisiały obrazy, a potem je poprawiała, jednak następnego ranka znowu były przechylone. Wszystkie poza jednym. - Wszystkie wille we Włoszech mają swoje fantasmi - powiedział jej starszy mężczyzna w poplamionym krwią fartuchu w sklepie rzeźnickim. W zasadzie zjawisko to nie było dla Eliany niczym więcej jak cie- kawostką i kiedy po dwóch tygodniach ustało, była rozczarowana. Fantasmi czy nie, podobało jej się, że nie była sama. Przy jednej ze ścian jej pracowni stała szara, żeliwna stufa, której używała do ogrzewania pokoju późną jesienią i zimą, kiedy grube mury willi robiły się zimne od zewnętrznego chłodu. Nad piecem wisiał jedyny obraz nie jej autorstwa, który duch zawsze zostawiał w spokoju - portret Matki Boskiej z dłońmi uniesionymi w uwielbieniu i z odkrytym sercem. Poniżej Eliana przechowywała swój różaniec oraz grube świece w płytkich, szklanych naczyniach. Była pobożną katoliczką, jednak od pewnego czasu nie uczestniczyła we mszy. Stało się tak wbrew jej woli. Jej sześcioletni synek, Alessio, był poważnie chory na astmę, a ksiądz z małego kościółka nieopodal ich willi w czasie nabożeństw używał ogromnych ilości kadzidła, co podrażniało płuca jej syna i wywoływało u niego atak astmy prawie

natychmiast po wejściu do kaplicy. Choć bardzo pragnęła modlić się wraz z innymi, to jednak zdawała sobie sprawę, że nie może prosić księdza o zaniechanie kadzidła. Był to stary kościół, stary ksiądz i stara społeczność. Nigdzie indziej na świecie tradycja i religia nie są ze sobą tak zespolone jak na włoskiej wsi. Sprawdziła, jak jest w innych kościołach w okolicy, jednak wszędzie sytuacja była taka sama. Wszędzie unosił się zapach kadzidła, i to nawet wtedy, kiedy nie zapalano nowego. Chodziła do kościoła tylko wtedy, gdy jej mąż był w domu, co rzadko zdarzało się w weekendy, więc najczęściej modliła się w samotności. Co rano stawała przed obrazem w swojej pracowni, robiła znak krzyża, a potem zapalała świecę po to, żeby jej prośby dotarły do nieba. Miała ich wiele. Matka Boska była patronką wszystkich matek. Ona wiedziała, co się dzieje w sercu Eliany. Elia-na wierzyła, że Matka Chrystusa zrozumie ją lepiej niż ktokolwiek inny: doświadczyła tego, czego ona obawiała się najbardziej -utraty własnego syna. Pierwsze objawy astmy wystąpiły u Alessia, gdy miał dwa lata, trzynaście tygodni po ich przyjeździe do Włoch. Pewnego letniego wieczoru, gdy Eliana kładła go do łóżka, chłopiec nagle zaczął gwałtownie łapać oddech. Dla każdej matki byłby to moment grozy, jednak sytuację Eliany pogarszał jeszcze fakt, że Maurizio wyjechał w interesach i zostawił ją samą w obcym kraju. Nawet gdyby znała włoski, nie miałaby pojęcia, do kogo zadzwonić ani dokąd pojechać. Był to najbardziej przerażający moment w jej życiu. Całkowicie bezradna zaczęła się modlić. Prawie natychmiast rozległo się pukanie do drzwi. Anna i jej mąż postanowili wpaść do niej z wizytą. Pędem zawieźli Alessia i Elianę do szpitala. Był to początek nowego życia. Od tamtego czasu co roku Ales-sio miał kilka ataków na tyle poważnych, że musiał być natychmiast przewieziony na oddział ratunkowy najbliższego szpitala.

Zwykle, skończywszy swój codzienny rytuał, Eliana szła do kuchni, żeby zaparzyć sobie filiżankę gorącej herbaty imbirowej. Gotową herbatę zabierała do pracowni i stawiała na okrągłym stoliku obok sztalug. Następnie włączała muzykę. Na stoliku za sztalugami stał odtwarzacz płyt kompaktowych i drewniany pojemnik na płyty. Byli to przeważnie włoscy artyści -Pavarotti, Bocelli, Battisti, Zucchero.Jej kolekcję urozmaicało kilka płyt z muzyką country and western, Gartha Brooksa, Reby McEntire, Clinta Blacka, album chorałów gregoriańskich oraz album Barbry Streisand, który teraz wydawał się jej jak z innej epoki. Tego ranka wybrała Pavarottiego. Włożyła płytę i włączyła stereo. Muzyka rozpoczęła się zbyt głośno, więc szybko ją ściszyła. Dwa pokoje dalej spał Alessio. Przy odrobinie szczęścia powinien jeszcze trochę pospać. W całym domu byli tylko oni dwoje. Maurizio wyjechał w interesach. Jak zwykle. Obudził ją w nocy, dzwoniąc, żeby powiedzieć, że coś go zatrzymało. Wróci do domu w sobotę albo w niedzielę, nie pamiętała dokładnie. Przestała już się tym przejmować. Była jedynie ciekawa, dlaczego fatygował się, żeby zadzwonić. Nawet nie pomyślał, żeby zapytać, jak się czuje Alessio albo dlaczego jej głos jest taki zachrypnięty. Nie dowiedział się, że przez pół nocy była na nogach, ponieważ ich syn nie mógł złapać oddechu. Kiedy Alessio zaczął już oddychać regularnie i ponownie zasnął, położyła się obok niego. Wsłuchiwała się w każdy jego oddech i cicho płakała, aż ukoił ją sen. Pomimo że ona i Maurizio bardzo oddalili się od siebie w ciągu ostatnich siedmiu lat i mimo wszystkich jego kłamstw i zdrad w takich chwilach pragnęła, żeby przy niej był. Chciała, żeby ją objął. Przynajmniej przez dziesięć minut chciała być słaba. Nałożyła swój malarski kitel i usiadła na obitym skórą stołku. Otworzyła tubkę z białą farbą olejną i wycisnęła sporo na paletę. „Włoskie dziewczyny marzą o małżeństwie, włoskie kobiety marzą

o miłości", powiedziała jej kiedyś stara Włoszka. A o czym marzą Amerykanki, które wychodzą za Włochów? Mogła mówić tylko w swoim imieniu. Ona marzyła o domu. Domu w małym miasteczku, o którym nikt we Włoszech nawet nie słyszał. Vernal w stanie Utah. Tam ludzie nadal nazywają ją Ellen, a jej matka przez cały rok trzęsie się nad krzewami malin, żeby następnie od rana do wieczora wkładać dżem do słoików i rozdawać je swoim sąsiadom. Po sześciu latach we Włoszech czasami trudno jej było uwierzyć, że wciąż istnieje takie miejsce jak Vernal - punkcik na mapie w innym świecie. W porównaniu z okolicami Florencji Vernal wydawało się szare jak księżycowy krajobraz. Jednak choć szare i skromne, nadal było jej domem. A lepsza ciepła chata niż zimne castello. Przyjaciele Eliany w Vernal wciąż mówili, że jej życie to bajka -dziewczyna z małego miasteczka zakochała się w przystojnym Włochu, wyszła za niego za mąż i wyjechała z nim do pięknego kraju, którego język brzmi jak poezja, a jedzenie smakuje niczym dar niebios. Wielcy nieśmiertelni, tacy jak Michał Anioł, Brunelleschi i Botticelli, wcale nie musieli upiększać tego kraju swoimi dziełami, bo przecież sam Bóg stworzył go pięknym. Eliana nie dziwiła się stereotypowym i błędnym wyobrażeniom swoich przyjaciół. Kiedyś to były również jej wyobrażenia. W odległym Vernal nikt nie miał pojęcia, że prawda wygląda inaczej - jej włoski mąż zwykle przebywa poza domem przez sześć dni na siedem, a gdy ona, nie mogąc znieść samotności, dzwoni do niego, telefon odbiera jakaś obca kobieta, potem ktoś zakrywa mikrofon i słychać tylko odgłos ściszonej rozmowy. Jej znajomi nie wiedzą o dniach i nocach spędzanych na samotnej opiece nad synem. „To szczęściara'; mówią o niej nadal, „udało jej się wyrwać" Szpachelką zebrała z płótna smużkę czerwieni kadmowej. Pejzaż, nad którym pracowała tego ranka, powstawał na podstawie

fotografii, którą zrobiła w wiejskich okolicach Sieny. Na obrazie widać było zabudowania gospodarskie z kamienia, a za nimi poprzetykane treliażami winorośli wzgórza, wyglądające jak wielka, pikowana kołdra i zacierające się w oddali jakby od muśnięcia pędzlem. W czasie pierwszych trzech lat pobytu we Włoszech Eliana i Alessio latali samolotem do Utah, żeby spędzić Boże Narodzenie z jej matką. Jednak wyczerpujący, trwający dwadzieścia sześć godzin lot tam i z powrotem okazał się zbyt niebezpieczny dla Alessia. Ostatnim razem, gdy próbowali pokonać tę trasę, startując z lotniska Da Vinci w Rzymie, odlot opóźniono i pasażerowie musieli czekać na pasie startowym czterdzieści minut. Spaliny z innych odrzutowców dostały się do kabiny ich samolotu i pół godziny po starcie wywołały u Alessia ostry atak astmy. Eliana z pomocą obsługi samolotu podała synkowi najpierw jego inhalatory, a potem tlen, jednak chłopiec nadal miał trudności z od- dychaniem. Lekarka, którą znaleziono wśród pasażerów, przeszukała pokładową apteczkę pierwszej pomocy i trafiła na fiolkę epinefryny. Wstrzyknęła ją bezpośrednio w ramię Alessia. Skutek był niewielki, zyskali jedynie na czasie. Samolot musiał pozbyć się paliwa i zawrócić do Rzymu, gdzie już czekała na nich karetka. Tamto przeżycie samo w sobie było traumatyczne, jednak bardziej przerażająca była myśl, że gdyby atak nastąpił godzinę później, Alessio prawdopodobnie by zmarł, zanim wróciliby na ziemię. Od tamtego czasu już z nim nie latała. Jednak ze swoim mężem też nie mogła go zostawić. Nie odważyłaby się tego zaproponować, nawet gdyby Maurizio wyrażał chęć zaopiekowania się synem - a nie wyrażał. Jej mąż nie miał pojęcia o podstawowej opiece nad własnym dzieckiem, nie mówiąc już o opiece medycznej. „Mężczyźni we Włoszech tego nie robią", powiedział.,,E un lavoro da donné. To praca kobiety".

Kiedyś Maurizio był inny. W okresie zalotów, w Ameryce, pomagał jej, zmywał naczynia, sprzątał odkurzaczem i nawet udowodnił, że z nich dwojga to on jest lepszym kucharzem. Jednak przed upływem pierwszego miesiąca po ich przyjeździe do Włoch wszystko się zmieniło. Żadna z żon jego przyjaciół nie oczekiwała, że mąż będzie jej pomagał w sprawach domowych, zwłaszcza przy dzieciach.,,1 nie powinna tego oczekiwać", dodał. Co więcej, Eliana powinna się nauczyć usługiwać mu tak, jak robiły to żony jego przyjaciół. Winą za to, że nie dostrzegła, na co się zanosi, Eliana obarczała samą siebie. Matka Maurizia, Antonella, usługiwała mu przez całe życie aż do dnia jego ślubu, począwszy od prasowania jego bielizny, a na przygotowywaniu mu ubrań każdego ranka skończywszy. Ilekroć była u nich w domu, wyraźnie dawała do zrozumienia, że Eliana nie wywiązuje się należycie ze swoich obowiązków żony, i demonstrowała, jak powinna dbać ojej syna i wnuka. Przejmowała od niej stery niczym pilot weteran od praktykanta. Kiedyś, kiedy Eliana wciąż jeszcze była nowa we Włoszech i w ciąży z drugim dzieckiem (poroniła w trzecim miesiącu), Antonella zade- monstrowała jej, jak prasować skarpety, żeby podobały się Mauriziowi, podkreślając, jak długo trzeba przyciskać żelazko. Eliana przypatrywała się temu z niedowierzaniem. Chciała powiedzieć:„Chyba żartujesz". Jednak Antonella nie żartowała. To, że Maurizio miał takie oczekiwania, nie było wyłącznie jego winą, uznała Eliana. Został tego nauczony. Coś powinno się zmienić w sposobie postępowania Włoszek. Kilka lat temu, za usilną namową Eliany, ona i Maurizio poszli do poradni małżeńskiej. Psycholog, Włoch w starszym wieku, kiwał potakująco głową, gdy opowiadała o swojej frustracji. Tak, rozumie, na czym polega problem. Tym problemem jest ona. -Już pani nie mieszka w Ameryce - powiedział. - Bez względu na to, jak trudne to się wydaje, musi pani zaakceptować nowe życie i nową kulturę.

Zasugerował nawet, żeby w domu mówili wyłącznie po włosku. Koniec z angielskim. Eliana była załamana. - Nie chodzi o angielski, chodzi o to, że to mój język. - Co pani przez to rozumie? - To mój język. Stanowi o tym, kim jestem. - Kim pani była - poprawił ją. - Musi pani przestać trzymać się kurczowo przeszłości, żeby się z niej wyzwolić. Musi pani zaakceptować nowe życie. Jest pani to winna swojej rodzinie. Po wyjściu rozpłakała się. Zaakceptować nowe życie? Do jakiego stopnia? Gdy wypowiadała sakramentalne „Tak", nie na takie życie się godziła. I nie na takiego mężczyznę. Mężczyzna, którego poślubiła, był romantyczny i opiekuńczy. Poczuła się jak ofiara oszustwa matrymonialnego. Maurizio miał wobec niej takie same zarzuty. - Kiedyś byłaś weselsza - poskarżył się któregoś dnia - bardziej spontanea. Zmieniłaś się. To prawda, zmieniła się. Była teraz matką. Rodzicielstwo to początek nowej drogi. Wymaga poświęceń i odpowiedzialności. Nie Eliana to wymyśliła - tak po prostu jest. To był rozstrzygający moment dla ich związku. Mogli dalej iść razem albo osobno. W ich przypadku prawdą okazało się to drugie. Czasami czuła, że Maurizio obwiniają o zmiany, jakie dziecko wniosło do ich życia, zwłaszcza że było to dziecko wymagające szczególnej opieki. Bała się, że na pewnym poziomie Maurizio ma pretensje również do Alessia i dlatego spędza z nim tak mało czasu. Z nim i z nią. Ponieważ latem szkoła była zamknięta, życie Eliany jeszcze bardziej kręciło się wokół Alessia. Pomimo to nigdy nie myślała o nim jako o ciężarze - tylko jako o swoim chłopcu. Małym chłopcu o dużym sercu, który wyczuwa jej smutek oraz osamotnienie i stara się być mężczyzną jej życia. Nie miała pojęcia, co by zrobiła, gdyby coś mu się stało.

Nie pozwalała sobie zbyt długo myśleć o takiej możliwości. Była aż nazbyt realna. W ciągu ostatnich czterech lat zbyt często śmierć była ledwie o krok. Zbyt wiele było zatrważających nocnych jazd do szpitala. Choć męczyło ją bycie silną i opanowaną, to jednak najbardziej doskwierała jej samotność. Pragnęła partnera w podróży przez życie. Mężczyzny, z którym dzieliłaby i stół, i łoże. Kogoś, kto sprawiłby, że znowu poczułaby się warta miłości. Jednak, jako że nadzieja potrafi być najokrutniejszym z oprawców, nauczyła się unikać takich myśli. Na dobre czy złe, była mężatką. Osamotnioną mężatką uwięzioną w swojej pięknej willi na toskańskiej wsi, dwanaście kilometrów od Florencji.

Rozdział 2 Ze wszystkich najpiękniejszych miast na świecie Żadne nie jest tak piękne jak Florencja. To klejnot z najczystszego światła; jakaż łuna musiała trysnąć, Gdy wyłoniła się z ciemności1 . Szukajcie gdziekolwiek; tu wszystko jest oczarowaniem! Samuel Rogers, 1830 W książkach i przewodnikach turystycznych widziałem zdjęcia Florencji i uważałem, że jest piękna, jednak teraz, będąc tu i chłonąc ją wszystkimi zmysłami, zdaję sobie sprawę, że była to taka sama różnica jak między patrzeniem na jadłospis a samym jedzeniem. Z dziennika Rossa Story ego Lipiec 1999. Florencja, Włochy Rzeka Arno wypływa z Apeninów w kierunku zachodnim i wije się przez dolinę Valdarno, aż dociera do Florencji. Płynąc przez jej centrum, dzieli miasto na dwie części jak pęknięte serce. W przeszłości zbudowano wiele mostów, by spiąć brzegi rzeki, jednak upływ czasu i wojny sprawiły, że prawie wszystkie zostały zniszczone. Z dawnych czasów pozostał tylko Ponte Yecchio, „stary most".

Ross Story zatrzymał się w połowie mostu, by oprzeć się o szeroką, metalową balustradę i otrzeć z twarzy kropelki potu. Most bardziej przypominał centrum handlowe niż szlak komunikacyjny. Po obu jego stronach były pełne skrzących się błyskotek sklepy jubilerów i złotników - tak samo teraz, jak i przed wiekami wypełnione turystami i ulicznymi handlarzami. - Klimat Florencji jest brutto - powiedziała mu pewna Portugalka. - Najgorszy w całych Włoszech. Najgorętsze lata, najzimniejsze zimy. - Potem dodała tonem ostrzeżenia: - Ludzie są tacy sami jak pogoda. Radzę panu, niech się pan osiedli na Capri albo na Sycylii, gdzie i pogoda ładna, i ludzie mili. W męczącym upale Ross pomyślał, że przynajmniej połowa Z tego, co powiedziała mu ta kobieta, jest prawdą. Zsunął z ramienia plecak na ziemię i spojrzał na wschód, w stronę, skąd wiał ciepły wiatr, a potem na płynącą w dole rzekę. W lustrze wody odbijało się stare miasto w kolorze ochry, rozmyte i piękne jak włoski sen. Wąska łódka przepłynęła po zielonej, pomarszczonej tafli wody niedaleko grupki starszych mężczyzn łowiących na brzegu w cieniu mostu. Ross przyleciał do Włoch sześć miesięcy wcześniej. Padał deszcz, niebo było szare i zasnute ciężkimi chmurami. Wysiadł na rzymskim lotnisku Da Vinci, dolary wymienił na liry i znalazł pensione w klasztorze za jedyne sto tysięcy lirów za dobę. Pierwszy tydzień spędził w Rzymie na oglądaniu dzieł sztuki. Posilał się we wspaniałej bliskości fontanny Berniniego na Piazza Navona. W Kaplicy Sykstyńskiej, patrząc na sklepienie z głową odchyloną do tyłu, czuł, jak po policzkach płyną mu łzy.

Potem wskoczył do pociągu jadącego na południe, do Neapolu. Jednak już po pierwszym dniu uznał, że miasto jest przeludnione, niebezpieczne i zanieczyszczone, więc zwiedziwszy jego główne muzeum, przeniósł się do Sorrento, nad piękne wybrzeże Amalii, na wyspę Capri, a potem jeszcze dalej na południe, promem przez Cieśninę Mesyńską na Sycylię. Pociągiem dotarł do Taorminy, gdzie mieszkał w pensione nad Morzem Śródziemnym do końca wiosny. Jadł tam pomarańcze o miąższu w kolorze krwi i zapisywał swoje myśli w oprawnym w skórę dzienniku, który kupił sobie na ulicznym targu. Przejechał całą Sycylię, chłonąc wyspę z pociągu i autobusu, od greckich ruin w Dolinie Świątyń nieopodal Agrigento do pokrytej czapą śniegu Etny, gdzie na pamiątkę uzbierał sobie całą kieszeń małych wulkanicznych skał. Pod koniec maja, gdy zrobiło się cieplej i ustały deszcze, ruszył na północny zachód, wzdłuż zachodniego wybrzeża Morza Tyrreńskiego do La Spezia. Na piechotę zwiedził pięć miast Cinque Terre, chroniąc się przed burzą w niemieckim betonowym bunkrze z czasów drugiej wojny światowej. Tydzień spędził w Genui i dwa tygodnie w gwarnym Mediolanie, gdzie zobaczył L'Ultima Cena (Ostatnią wieczerzę) Leonarda. Potem zawrócił na wschód do Werony, następnie do Wenecji, gdzie przez prawie trzy tygodnie przemierzał labirynt wysepek. Dwa dni spędził na wyspie Murano, gdzie obserwował, jak hutnicy szkła siłą swych płuc tworzą dzieła sztuki. Nigdzie mu się nie spieszyło, co we Włoszech zawsze jest zaletą, ale gdy lato zaczęło się zbliżać ku końcowi, zapragnął gdzieś osiąść. Tak więc pod koniec sierpnia, z nieważną wizą turystyczną, przyjechał do Florencji, gdzie miał nadzieję dostać pracę w Uffizi, galerii sztuki o światowej sławie. Chociaż był sam od momentu przyjazdu, jednak teraz, w mieście sławnym ze swych kawalerów, od Donatella i Michała Anioła do dzisiejszych mammoni, zaczął odczuwać swą samotność ze zwie- lokrotnioną siłą. Florencja to miasto kochanków. Wydawało mu się, że wszystko, na co patrzy, przypomina mu o jego samotności.

Rankiem tego dnia siedział samotnie w kawiarni i obserwował dwoje młodych Włochów, którzy siedzieli naprzeciwko. Pili cappuccino, patrzyli sobie w oczy, śmiali się, dotykali i flirtowali. Ross poczuł narastającą w sercu zazdrość. Minęło dużo czasu, od kiedy był z kobietą. Mimo to coś w ciemnych zakamarkach umysłu mówiło mu, że ciągle nie dość dużo. Ross podniósł swój plecak, założył go na ramiona i poszedł do końca mostu, a potem skręcił na zachód, w stronę loggiato Ufnzi. Dziedziniec Ufnzi pękał w szwach od tłumów turystów. Chociaż Ross tysiąc razy wyobrażał sobie muzeum, to jednak nigdy nie przewidywał, że u jego bram zobaczy taką barwną, szybko powiększającą się masę ludzi: carabinieri w sztywnych mundurach i spodniach z czerwonymi lampasami, cygańskich żebraków z naburmuszonymi dziećmi, niesionymi na ręku dla większego efektu, przewodników wycieczek o szalonych twarzach, którzy trzymali w górze złożone parasole jak piorunochrony, ulicznych handlarzy z Nigerii i Maroka ze swoimi afiszami, torbami oraz rozłożonymi na kocach ozdóbkami wyprodukowanymi na Tajwanie. Powietrze nad dziedzińcem wypełniała mieszanina stu różnych języków, jakby w galerii odbywało się święto religijne wielu kultur. Od drzwi wejściowych do końca długiego korytarza i dalej do Palazzo Vecchio z jego kopią Dawida ciągnęła się prawie stumetrowa kolejka. Ross podszedł do krótszej kolejki, tej dla osób mających rezerwację, i stanął przed barierkami połączonymi nylonowym sznurem. Przed wejściem straż pełnił krępy, okrągły jak baryłka Włoch o dziobatej cerze i czarnych, falujących włosach zaczesanych do tyłu w kitkę. W ręku trzymał notes i od czasu do czasu wykrzykiwał w stronę kolejki nazwiska osób z rezerwacją. Ross podszedł do niego. - Przepraszam, signore, przyszedłem w sprawie pracy.

Mężczyzna podniósł wzrok znak listy. - Jakiej pracy? - Przewodnika wycieczek, - Nabór kandydatów na wszystkie stanowiska odbywa się w biurze. Drzwi za sklepem z pamiątkami. Odczepił sznur i ręką pokazał Rossowi, żeby wszedł. Na tę chwilę Ross czekał ponad trzy lata. Podniecenie, jakie poczuł, było tak silne jak prąd chłodnego powietrza, który go owionął po wejściu do środka. Przedsionek był zatłoczony, ponieważ złożona z japońskich turystów wycieczka czekała, aż przewodnik uzyska dla nich wsręp. Na środku pomieszczenia znajdowała się szklana kabina z napisem „Biglietti". Za szybą z pleksiglasu siedziały cztery kasjerki, każda zwrócona twarzą w inną stronę, i ze znudzeniem obserwowały tłum. Z tyłu, pod łukowym przejściem, mieścił się sklep z pamiątkami. Sprzedawano w nim mapy i przewodniki. Dalej, za narożnikiem, Ross zobaczył drzwi z małą tabliczką „Direzione del Museo". Były lekko uchylone. Zajrzał do środka. Szczupła kobieta w okularach o grubych oprawkach na orlim nosie siedziała przy zagraconym biurku i coś pisała. Podniosła wzrok. - Mogę w czymś pomóc? - zapytała czystą angielszczyzną z lekkim florenckim akcentem. - Skierowano mnie do pani. - Kto pana skierował? - Mężczyzna przy wejściu. Powiedział, że tu są przyjmowani kandydaci na przewodnika wycieczek. Popatrzyła na niego zdezorientowana. - Proszę, niech pan wejdzie. Ross wszedł do środka i postawił swój plecak na podłodze.