Rozdział 1
Byłam pijana.
Nie wiedziałam, kiedy się upiłam, ale najprawdopodobniej wtedy, kiedy mój
przyjaciel Doug założył się ze mną, że nie dam rady wypić trzech drinków z wódką szybciej
od niego. Obiecał, że jeśli przegra, weźmie moją zmianę w weekend, natomiast gdyby
wygrał, ja miałam przez tydzień pilnować dostaw do księgarni.
Kiedy skończyliśmy, nic nie wskazywało na to, żebym w ten weekend pracowała.
- Jak udało ci się z nim wygrać? - zdziwił się mój przyjaciel Hugh. - Jest dwa razy
większy od ciebie. Poprzez tłum wypełniający moje mieszkanie spojrzałam w stronę
zamkniętych drzwi do łazienki.
- Miał w tym tygodniu grypę żołądkową. Zdaje się, że grypa i wódka to niezbyt dobre
połączenie. Hugh uniósł brew.
- Kto przy zdrowych zmysłach założyłby się o coś takiego po tym, jak miał grypę
żołądkową? Wzruszyłam ramionami.
- Doug.
Licząc na to, że Dougowi nic się nie stanie, przyjrzałam się innym uczestnikom
przyjęcia, tak jak królowa z zadowoleniem ogląda swoje włości. Przeprowadziłam się tu w
lipcu i od dawna zbierałam się do zorganizowania parapetówki. Kiedy w końcu nadeszło
Halloween, uznałam, że połączenie go z parapetówką będzie doskonałym rozwiązaniem. W
związku z tym moi goście byli przebrani w najróżniejsze kostiumy, poczynając od
wypracowanych strojów z epoki renesansu, po leniów ograniczających się do włożenia
spiczastego kapelusza.
A ja byłam przebrana za Sierotkę Marysię - a w każdym razie byłabym, gdyby
Sierotka była striptizerką i/albo bezwstydną ladacznicą. Moja falbaniasta niebieska
spódniczka kończyła się tuż powyżej połowy uda, a biała bluzka z bulkami miała tak głęboki
dekolt, że musiałam uważać, gdy się schylałam. Ukoronowaniem stroju, i to w dosłownym
znaczeniu tego słowa, była burza lnianoblond włosów uczesanych w dwa kucyki związane
błękitną wstążką. Wyglądały doskonale, zupełnie jak prawdziwe, bo... no cóż, były
prawdziwe.
Umiejętność zmiany postaci zawsze się przydawała w pracy sukuba, a na Halloween
była po prostu na wagę złota. Zawsze miałam najlepsze kostiumy, bo po prostu mogłam
przybrać postać, jaką chciałam. Oczywiście musiałam się trochę ograniczać. Zbyt wiele
zmian mogłoby wzbudzić podejrzenia u ludzi, wśród których się obracałam. Ale inny kolor
włosów i inna fryzura nikogo nie dziwi. O tak, umiejętność zmiany wyglądu była bardzo
praktyczna.
Ktoś dotknął mojego łokcia. Odwróciłam się i na widok Romana, mojego
socjopatycznego współlokatora, moje zadowolenie z siebie trochę osłabło.
- Zdaje się, że ktoś się pochorował w łazience - stwierdził. Roman był nefilimem, pół
człowiekiem, pół aniołem, o miękkich czarnych włosach i zielonych jak morze oczach.
Gdyby nie to, że czasami popadał w szał mordowania nieśmiertelnych, a ja znajdowałam się
na jego liście „do odstrzału”, byłby niezłą partią.
- Tak - odpowiedziałam. - To Doug. Przegrał zakład o picie wódki. Roman się
skrzywił. Miał diabelskie rogi i czerwoną pelerynę. Załapałam ironię.
- Mam nadzieję, że nie chybi. Nie chciałbym tego czyścić.
- Co? To sprzątanie też cię nie obowiązuje? - zapytał Hugh. Dowiedział się ostatnio,
że Roman nie płaci czynszu, bo „szuka pracy”. - Nie powinieneś tu trochę pomagać?
Roman rzucił Hugh ostrzegawcze spojrzenie.
- Nie mieszaj się w to, Roosevelcie.
- Jestem Calvinem Coolidge'em, trzydziestym prezydentem Stanów Zjednoczonych! -
wykrzyknął obrażony Hugh. - Podczas inauguracji miał na sobie taki sam surdut.
Westchnęłam.
- Hugh, nikt już tego nie pamięta. - To była jedna z wad nieśmiertelności. Wraz z
upływem czasu nasze wspomnienia stawały się przestarzałe. Hugh, diablik, który skupował
dusze dla piekła, był znacznie młodszy niż ja czy Roman, ale i tak był o wiele starszy niż
którykolwiek z obecnych na przyjęciu ludzi.
Zignorowałam dysputę panów i poszłam porozmawiać z gośćmi. Kilkoro kolegów z
księgarni, w której pracowałam z Dougiem, stało przy wazie z ponczem, więc zatrzymałam
się przy nich na chwilę. Natychmiast zasypali mnie komplementami.
- Masz niesamowite włosy!
- Ufarbowałaś je?
- W ogóle nie wyglądają na perukę! Zapewniłam ich, że to bardzo dobra peruka i
odwzajemniłam się komplementami. Ale jedną osobę skwitowałam tylko smutnym
kiwnięciem głową. Masz więcej inwencji twórczej niż wszyscy tutaj razem wzięci i tylko na
tyle cię stać? - zapytałam.
Seth Mortensen, autor bestsellerów, odwrócił się do mnie z jednym z tych swoich
charakterystycznych, lekko skrzywionych uśmiechów. Mimo że od wódki kręciło mi się w
głowie, to ten uśmiech sprawił, że moje serce zaczęło bić szybciej jak zawsze.
Chodziliśmy kiedyś ze sobą, a Seth odkrył przede mną głębię miłości, jakiej nigdy
sobie nawet nie wyobrażałam.
Bycie sukubem oznaczało między innymi to, że przez wieczność miałam uwodzić
mężczyzn i kraść ich energię życiową, więc prawdziwy związek wydawał mi się niemożliwy.
I tak też ostatecznie było. Seth i ja zerwaliśmy ze sobą, dwa razy, i mimo że zazwyczaj
godziłam się z tym, iż on sobie z tym jakoś poradził i żył dalej, wiedziałam, że będę go
kochać zawsze. Jak dla mnie „na zawsze” oznaczało naprawdę coś poważnego.
- Nie mogę jej marnować na przebieranki - odpowiedział. Jego bursztynowobrązowe
oczy spojrzały na mnie czule. Nie wiedziałam, czy nadal mnie kocha. Wiedziałam tylko, że
zależy mu na mnie jak na przyjaciółce. I starałam się sprawiać takie samo wrażenie. -
Inwencję twórczą muszę oszczędzać na następną książkę.
- Marne wytłumaczenie - parsknęłam. Seth włożył koszulkę z Freddym Kruegerem, co
można by uznać za znośne przebranie, gdyby nie to, że podejrzewałam, iż miał ją na długo
przed tym Halloween.
Seth pokręcił głową.
- I tak nikogo nie obchodzi, w co przebiorą się na Halloween faceci. Liczą się tylko
kobiety. Rozejrzyj się. Tak zrobiłam i uświadomiłam sobie, że ma rację. To kobiety miały
wymyślne, seksowne stroje. Poza kilkoma wyjątkami mężczyźni zdecydowanie ustępowali im
pola.
- Peter się przebrał - zauważyłam. Seth podążył za moim wzrokiem i spojrzał na
jednego z moich nieśmiertelnych przyjaciół. Peter był wampirem, szalenie drobiazgowym i
obsesyjno-kompulsywnym. Był ubrany w strój z przedrewolucyjnej Francji, włącznie z
frakiem w wytłaczane wzory i upudrowaną peruką kryjącą jego cienkie brązowe włoski.
- Peter się nie liczy - stwierdził Seth. Przypomniawszy sobie, jak w zeszłym tygodniu
Peter pracowicie odrysowywał łabądki na listwach przypodłogowych w łazience, nie mogłam
się nie zgodzić.
- No racja.
- A za kogo przebrał się Hugh? Jimmy'ego Cartera?
- Calvina Coolidge'a.
- Skąd wiesz? Nie musiałam odpowiadać, ponieważ pojawiła się narzeczona Setha i
jedna z moich najbliższych przyjaciółek, Madzie Sato.
Była przebrana za wróżkę. Miała nawet skrzydełka i zwiewną suknię, której daleko
było do zdzirowatości mojego stroju. W czarne, upięte w kok włosy wplotła sztuczne kwiaty.
Do tego, że jest z Sethem, też się już mniej więcej przyzwyczaiłam, ale byłam pewna, że
zawsze będzie mnie to trochę drażniło. Maddie nie wiedziała, że kiedyś się spotykaliśmy i nie
miała pojęcia, jakie odczucia budził we mnie ich związek.
Spodziewałam się, że weźmie Setha pod ramię, ale to mnie złapała i odciągnęła na
bok. Zachwiałam się odrobinę. Zazwyczaj dziesięciocentymetrowe szpilki nie stanowiły dla
mnie problemu, ale wódka trochę komplikowała sprawę.
- Georgino! - wykrzyknęła, gdy odsunęłyśmy się wystarczająco od Setha. - Potrzebuję
twojej pomocy. Wyciągnęła z torebki dwie kartki wyrwane z kolorowych pism.
- W czy... och. - Żołądek podszedł mi do gardła i mało brakowało, a dołączyłabym do
Douga w łazience. To były zdjęcia sukien ślubnych.
- Prawie się zdecydowałam - wyjaśniła. - Co myślisz o tych? Przyznanie, nawet z
trudem, że mężczyzna, którego kocham, żeni się z jedną z moich najlepszych przyjaciółek, to
jedno, ale pomoc przy organizowaniu ich ślubu to już zupełnie co innego. Z trudem
przełknęłam ślinę.
- Och, Maddie. To nie moja para kaloszy. Spojrzała na mnie rozszerzonymi ze
zdziwienia oczami.
- Żartujesz? To ty mnie nauczyłaś, jak należy się ubierać! Najwyraźniej nie wzięła
sobie do serca moich rad. Te suknie co prawda doskonale prezentowały się na
anorektycznych modelkach, ale na Maddie wyglądałyby fatalnie.
- No nie wiem... - Nie zabrzmiało to przekonująco i odwróciłam wzrok. Te suknie
nasuwały na myśl obraz Maddie i Setha idących do ołtarza.
- Oj przestań - nalegała. - Wiem, że masz wyrobione zdanie na ten temat.
Miałam. I to złe. I szczerze mówiąc, gdybym była dobrym sługą piekieł,
powiedziałabym, że w obu wyglądałaby doskonale. Albo wskazałabym najgorszą. To nie
moja sprawa, co zamierzała włożyć. I może gdyby pojawiła się na ślubie w czymś
koszmarnym, to Seth uświadomiłby sobie, co stracił, kiedy się rozstaliśmy. Ale mimo to...
Nie mogłam. Mimo wszystkiego, co się wydarzyło, nie mogłam Maddie na to pozwolić. Była
dobrą przyjaciółką, nigdy nie podejrzewała, że coś zaszło między mną a Sethem ani przed ich
związkiem, ani w trakcie. I mimo że małostkowa, egoistyczna część mnie tego chciała, nie
mogłam jej pozwolić iść na ślub w nieodpowiedniej sukni.
- Żadna z nich nie jest dobra - wydusiłam w końcu. - W tej bezie będziesz wyglądała
na niską. A kwiaty na dekolcie tamtej będą cię pogrubiały.
- Serio? - zapytała zaskoczona. - Nigdy... - Przyjrzała się zdjęciom i uśmiech zniknął
jej z twarzy. - Cholera. A już myślałam, że wreszcie mam to opanowane.
Moje kolejne słowa musiały być skutkiem ilości wypitego alkoholu.
- Jeśli chcesz, to w przyszłym tygodniu możemy się przejść po sklepach.
Poprzymierzasz sukienki, a ja powiem, w czym ci do twarzy.
Maddie się rozpromieniła. Nie była śliczna w tradycyjnym stylu jak modelki, ale kiedy
się uśmiechała, była piękna.
- Naprawdę? Och, dziękuję. I może znajdziesz coś dla siebie.
- Dla mnie?
- No... - Uśmiechnęła się szelmowsko. - Będziesz przecież druhną.
W tym momencie przemyślałam kwestię tego, czy może być coś gorszego od
pomagania w planowaniu ich ślubu. Bycie druhną na tym ślubie było nieporównywalnie
gorsze. Ci, którzy twierdzą, że sami tworzymy sobie piekło na ziemi, musieli mieć właśnie
coś takiego na myśli.
- No nie wiem...
- Musisz! Nie chcę nikogo innego.
- Nie jestem typem druhny.
- Oczywiście, że jesteś. - Nagle Maddie spojrzała na coś za mną. - Och, Doug się
odnalazł. Sprawdzę, jak się czuje. Pogadamy o tym później. I tak się poddasz.
Maddie odmaszerowała do brata, a ja stałam jak słup soli. Stwierdziłam, że zaryzykuję
podróż do Rygi, byle tylko jeszcze się napić. To przyjęcie poszło zdecydowanie w złą stronę.
Ale kiedy się odwróciłam, nie poszłam do barku, tylko na patio. Jedną z największych zalet
mojego nowego mieszkania był wielki balkon, który wychodził na zatokę Puget, a w tle
widać było wieżowce Seattle. Ale kiedy tam stałam, to nie widoki przyciągnęły moją uwagę.
To było... coś innego. Coś, czego nie potrafiłam wyjaśnić. Ale było ciepłe i cudowne i
przemawiało do wszystkich moich zmysłów. Miałam wrażenie, że widzę kolorowe światło,
takie jak pasma zorzy polarnej. Słyszałam też niezwykłą muzykę, której nie dało się opisać
żadnymi słowami i która nie miała nic wspólnego z dobiegającymi z głośników mojej wieży
dźwiękami Pink Floydów. Przestałam zwracać uwagę na odgłosy dobiegające z mieszkania i
powoli zaczęłam iść w stronę balkonu. Drzwi były otwarte, by wpuścić trochę świeżego
powietrza, a moje koty Aubrey i Godiva leżały przy progu i wyglądały na zewnątrz.
Przeszłam nad nimi, przyciągana przez to nienazwane i niewyjaśnione coś. Kiedy tak szłam
za wezwaniem, otoczyło mnie ciepłe jesienne powietrze. To coś było wszędzie wokół mnie, a
zarazem poza zasięgiem. Wołało mnie, przyciągało do czegoś, co było tuż przy brzegu
balkonu. Zaczęłam nawet rozważać, czy mimo wysokich obcasów nie wspiąć się na barierkę i
nie wyjrzeć. Musiałam dotrzeć do tego cudownego czegoś.
- Hej, Georgino. Głos Petera wyrwał mnie z transu. Zaskoczona, rozejrzałam się
wokół. Nie było żadnej muzyki ani kolorów, nic mnie nie wzywało. Były tylko noc, piękny
widok i meble ogrodowe na moim balkonie. Odwróciłam się i spojrzałam mu w oczy.
- Mamy problem.
- Mamy wiele problemów - mruknęłam, myśląc o sukni ślubnej Maddie i o tym, że
prawie wyskoczyłam z balkonu. Zadrżałam. Na pewno nie wypiję następnego drinka. Mdłości
to jedno. Ale halucynacje to już zupełnie co innego. - To co się dzieje?
Peter zaprowadził mnie do środka i powiedział:
- Cody się zakochał.
Spojrzałam na Cody'ego, też wampira i ucznia Petera. Cody był młodym
nieśmiertelnym, ujmującym i pełnym optymizmu. Przebrał się za kosmitę, z blond czupryny
wystawały mu zielone antenki, a stopień dopracowania srebrzystego kombinezonu sugerował,
że Peter pomagał mu zrobić kostium. W tym momencie Cody gapił się z otwartymi ustami na
kogoś po drugiej stronie pokoju. Wyglądał tak, jak ja się czułam kilka chwil temu.
Obiekt uczuć miał na imię Gabrielle i niedawno zaczął pracować w mojej księgarni.
Malutka jak skrzacik, w czarnych kabaretkach i porwanej czarnej sukience, miała nastroszone
czarne włosy i czarną szminkę na ustach. Prosty dobór kolorów. Cody wpatrywał się w nią
tak, jakby była ósmym cudem świata.
- Ehm... - wykrztusiłam. Hugh często umawiał się na randki, ale nigdy nie przyszło mi
do głowy, że wampiry, a już zwłaszcza Peter, mogły wchodzić w jakieś romantyczne relacje.
- Myślę, że spodobał mu się jej strój wampira - stwierdził Peter. Pokręciłam głową.
- Prawdę mówiąc, ona zawsze tak się ubiera. Podeszliśmy do Cody'ego. Zauważył nas
dopiero po chwili i wyraźnie ucieszył się na mój widok.
- Jak jej na imię? - zapytał przejęty.
Próbowałam ukryć uśmiech. Widok zakochanego Cody'ego był jedną z najsłodszych
rzeczy, jakie zdarzyło mi się oglądać, a także przyjemną odmianą po dotychczasowych
wydarzeniach wieczoru.
- Gabrielle. Pracuje w księgarni.
- Ma kogoś? Spojrzałam na nią, akurat gdy roześmiała się z czegoś, co powiedziała
Maddie.
- Nie wiem. Mam spytać? Cody się zarumienił, na tyle, na ile to możliwe u bladego
wampira.
- Nie! To znaczy... no chyba że to nie będzie takie oczywiste? Nie chcę sprawiać
kłopotu.
- To żaden kłopot - powiedziałam, gdy przechodził obok nas Doug. - Hej. - Złapałam
go za rękaw. - Wyświadcz mi przysługę, a będziesz miał wolny weekend.
Doug dzięki pochodzeniu japońsko-amerykańskiemu miał złocistą karnację, ale teraz
jego skóra miała ten zielony odcień właściwy kosmitom.
- Wolałbym raczej odzyskać mój żołądek, Kincaid.
- Dowiedz się, jak tam stan cywilny Gabrielle. Cody jest zainteresowany.
- Georgino! - wykrzyknął przerażony Cody. Bez względu na samopoczucie Doug nie
mógł się oprzeć takiej propozycji.
- Nie ma sprawy. Przeszedł przez pokój, przyciągnął do siebie Gabrielle i schylił się,
żeby mogła go usłyszeć. W pewnym momencie spojrzał w naszą stronę, a Gabrielle podążyła
za jego wzrokiem. Cody prawie padł z wrażenia.
- O Boże... Doug wrócił pięć minut później i pokręcił głową.
- Przykro mi, chłopie. Jest wolna, ale nie jesteś w jej typie. Ona gustuje w gotach i
wampirach. A ty jesteś zbyt mainstreemowy.
Akurat sączyłam wodę i prawie się zakrztusiłam.
- To właśnie - powiedział Peter, gdy tylko Doug gdzieś odszedł - nazywamy ironią.
- Ale jak to możliwe? - wykrzyknął Cody. - Jestem wampirem. Powinienem być
dokładnie tym, kogo chce.
- Tak, ale nie wyglądasz na wampira - zauważyłam. Gdyby Gabrielle była fanką Star
Treka, to Cody trafiłby w dziesiątkę.
- Wyglądam dokładnie jak wampir, bo nim jestem! Za kogo miałbym się przebrać?
Hrabiego Kaczulę? Przyjęcie trwało jeszcze kilka godzin, po czym goście wreszcie zaczęli się
zbierać. Roman i ja, jako dobrzy gospodarze, staliśmy w drzwiach, uśmiechaliśmy się i
życzyliśmy im spokojnej drogi do domu. Kiedy wreszcie wszyscy wyszli, byłam wykończona
i naprawdę zadowolona, że już po wszystkim. Po wypadku na balkonie nie wzięłam więcej
alkoholu do ust i właśnie dopadł mnie ból głowy, przypominający o wcześniejszej rozpuście.
Roman, patrząc na bałagan, wyglądał na równie zmęczonego jak ja.
- To zabawne, co? Urządzasz parapetówkę, żeby pochwalić się mieszkaniem, a ludzie
zmieniają je w pobojowisko.
- Szybko się posprząta - mruknęłam, spoglądając na liczne butelki i papierowe
talerzyki z resztkami jedzenia. Aubrey zlizywała lukier z nadgryzionej babeczki, więc szybko
odebrałam jej łup.
- Ale nie dziś. Pomóż mi pozbierać jednorazówki, a resztę zrobimy jutro.
- W haśle „sprzątanie” nie ma miejsca na słowo „my” - powiedział Roman.
- To bez sensu - stwierdziłam, zakręcając salsę. - I Peter ma rację, wiesz? Powinieneś
więcej zajmować się domem.
- Zapewniam ci dobre towarzystwo. A poza tym i tak nie możesz się mnie pozbyć.
- Jerome się tym zajmie... - zagroziłam mu ojcem demonem, a zarazem moim szefem.
- Pewnie. Leć do niego i na mnie naskarż. - Roman pohamował ziewnięcie, pokazując,
jak bardzo boi się gniewu ojca. Rzecz w tym, że miał rację. Nie mogłam się go sama pozbyć,
a jakoś nie podejrzewałam, żeby Jerome chciał mi w tym pomóc. Ale mimo to trudno było mi
uwierzyć, że Roman odmaszerował do swojego pokoju i zostawił mnie samą ze sprzątaniem.
Nie sądziłam, że posunie się tak daleko.
- Dupek! - krzyknęłam za nim, ale w odpowiedzi tylko trzasnął drzwiami. Nie był
złym współlokatorem, ale w związku z naszą skomplikowaną przeszłością często starał się
wyprowadzić mnie z równowagi. I wyprowadzał. Wściekła, uprzątnęłam największy bałagan
i pół godziny później padłam na łóżko. Dołączyły do mnie Aubrey i Godiva, układając się
obok siebie w moich nogach. Ich kontrastowe kolory sprawiały, że przypominały jakąś
współczesną rzeźbę. Aubrey była biała z czarnymi plamkami na głowie, a Godiva składała się
z pomarańczowych, brązowych i czarnych łat. Wszystkie trzy natychmiast zasnęłyśmy.
Jakiś czas później obudził mnie śpiew... czy raczej coś, co go przypominało. To było
znów to coś, co wabiło mnie wcześniej, przemawiało do każdej cząsteczki mojego ciała.
Ciepłe, świetliste i piękne. Było wszędzie i wszystkim, i pragnęłam mieć tego więcej, pójść
do tego światła o niesamowitych barwach. To było takie przyjemne, takie, że gdybym tylko
do tego dotarła, mogłabym się w tym rozpłynąć. Miałam wrażenie, że widzę wejście, drzwi,
które muszę tylko pchnąć i przez nie przejść, i ...
Ktoś złapał mnie brutalnie i odwrócił do siebie.
- Obudź się! Tak jak poprzednio, wszystkie niezwykłe odczucia zniknęły. Byłam sama
w cichym, pustym świecie. Pieśń syreny ucichła. Przede mną stał Roman. Potrząsał mną i
wpatrywał się we mnie z niepokojem. Rozejrzałam się. Byliśmy w kuchni. Nie pamiętałam,
jak się tu znalazłam.
- Jak... co się stało? - wykrztusiłam. Twarz, która wcześniej mnie przedrzeźniała, teraz
pełna była niepokoju, to zaś napawało niepokojem mnie. Dlaczego ktoś, kto chce mnie zabić,
miałby się o mnie martwić?
- To ty mi powiedz - odpowiedział Roman i rozluźnił uścisk. Potarłam oczy i
spróbowałam sobie przypomnieć, co się stało.
- N... nie wiem. Musiałam lunatykować. Na twarzy Romana wciąż malowały się
napięcie i niepokój.
- Nie... coś tu było... Pokręciłam głową.
- Nie, to był sen. Albo halucynacja. Już wcześniej to miałam... Po prostu za dużo
wypiłam.
- Czy ty mnie nie słyszysz? - I znowu maskowany złością niepokój o mnie. - Coś tu
było. Jakaś siła. Poczułem to. To ona mnie zbudziła. Naprawdę nic nie pamiętasz?
Zapatrzyłam się w dal, próbując przypomnieć sobie to światło i dziwną melodię, ale
nie mogłam.
- To było... cudowne. Chciałam... chciałam do tego iść... połączyć się z tym. - W
moim głosie była nutka tęsknoty.
Roman spochmurniał. Byłam sukubem, niższym nieśmiertelnym, który w przeszłości
był człowiekiem. Wyżsi nieśmiertelni, tacy jak anioły i demony, zostali stworzeni wraz z
początkiem świata. Nefilimy się rodziły i trafiały gdzieś pomiędzy te dwie grupy. A w
związku z tym ich moce i zmysły były potężniejsze niż moje.
Roman mógł wyczuć rzeczy, których ja nie mogłam.
- Nie rób tego - ostrzegł. - Jeśli znów to poczujesz, uciekaj od tego. Nie pozwól się
wabić. Pod żadnym pozorem nie możesz do tego iść.
Spojrzałam na niego spod zmarszczonych brwi.
- Czemu? Wiesz, co to jest?
- Nie - odpowiedział ponuro. - I w tym właśnie problem.
Rozdział 2
Przez resztę nocy przewracałam się z boku na bok. Takie rzeczy się zdarzają, gdy
złoży ci wizytę jakaś nadnaturalna moc.
Poza tym nigdy nie otrząsnęłam się po tym, gdy niezwykle potężna siła chaosu łączyła
się kiedyś ze mną we śnie, by wyssać ze mnie energię. Nazywała się Nyx i z tego, co
wiedziałam, obecnie była uwięziona. Ale mimo wszystko to, co mi zrobiła i co mi pokazała,
pozostawiło niezatarty ślad. Fakt, że Roman nie mógł ustalić, co się stało dzisiejszej nocy,
trochę mnie niepokoił. Tak więc obudziłam się z opuchniętymi oczami i okropnym bólem
głowy, który pewnie w równym stopniu wynikał z kaca, jak i z braku snu. Sukuby, tak jak
wszyscy nieśmiertelni, bardzo szybko wracały do zdrowia, więc moje złe samopoczucie
oznaczało, że poprzedniego dnia zaszalałam. Wiedziałam, że ból głowy minie, ale wzięłam
ibuprofen, żeby minął szybciej.
W mieszkaniu było cicho. Pomaszerowałam do kuchni. Mimo że poprzedniego
wieczoru starałam się z grubsza posprzątać, wciąż panował poprzyjęciowy bałagan. Na mój
widok zwinięta na kanapie Godiva podniosła łebek. Aubrey spała niewzruszona w fotelu.
Włączyłam ekspres do kawy i przeszłam na patio popatrzeć na rozciągające się po drugiej
stronie szaroniebieskiej wody skąpane w słońcu Seattle.
Nagle poczułam znajomy zapach ognia i siarki. Westchnęłam.
- Nie za wcześnie jak na ciebie? - Nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć, że to
Jerome, arcydemon Seattle i mój piekielny szef.
- Georgie, już południe - odpowiedział sucho. - Reszta świata już dawno wstała.
- Jest sobota. Czas i przestrzeń działają dziś inaczej, a południe uznaje się za wczesną
porę.
W końcu się odwróciłam, głównie dlatego, że kawa była gotowa. Jerome opierał się o
ścianę kuchni, jak zawsze nienagannie ubrany w elegancki garnitur. I jak zawsze wyglądał
dokładnie jak John Cusack w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Mógł przybrać
dowolną postać, ale z nieznanych przyczyn najchętniej pojawiał się jako pan Cusack. Tak się
do tego przyzwyczaiłam, że gdy w telewizji leciało Nie nie mów albo Zabijanie na śniadanie,
zawsze się dziwiłam: co też Jerome robi w tym filmie?
Nalałam sobie filiżankę kawy i uniosłam dzbanek z zapytaniem, czy także ma ochotę,
ale pokręcił głową.
- Podejrzewam, że twój współlokator jest takim samym leniwcem i nie gania teraz po
mieście ze sprawunkami?
- Tak sądzę. - Dodałam do kawy sporą porcję waniliowej śmietanki. - Do niedawna
łudziłam się, że jak go nie ma w domu, to szuka pracy. Ale to były tylko moje pobożne
życzenia.
Naprawdę ucieszyłam się, że Jerome przyszedł do Romana. Kiedy zjawiał się w
poszukiwaniu mnie, nigdy nie oznaczało to nic dobrego i zawsze kończyło się
traumatycznym, zagrażającym światu wydarzeniem z nieśmiertelnego podziemia.
Przemaszerowałam przez salon, z którego koty zniknęły natychmiast, gdy pojawił się
Jerome, i z kawą w ręku skierowałam się do pokoju Romana. Zapukałam raz, po czym
otworzyłam drzwi. Uznałam, że jako właścicielka mieszkania mam do tego prawo, a poza
tym Roman z uporem godnym lepszej sprawy zwykł ignorować pukanie.
Leżał rozciągnięty na łóżku w samych bokserkach, a widok ten zaparł mi na moment
dech. Jak już mówiłam, był niesamowicie przystojny i to mimo kąśliwych uwag, jakie rzucał,
od kiedy się wprowadził.
Na widok Romana w negliżu zawsze wracały wspomnienia czasów, kiedy ze sobą
sypialiśmy. Ale aby ochłonąć, wystarczyło przypomnieć sobie, że przypuszczalnie kombinuje
teraz, jak mnie zabić. Działało za każdym razem.
Zasłaniał ramieniem oczy od słońca. Przekręcił się, przesunął rękę i spojrzał na mnie
jednym okiem.
- Jest wcześnie.
- Twój szanowny szef ma inne zdanie na ten temat. Minęło kilka sekund, po czym
skrzywił się, wyczuwając nieśmiertelny podpis Jerome'a. Westchnął i usiadł, przecierając
oczy. Wyglądał na równie wykończonego jak ja, ale jeśli cokolwiek mogło go wyciągnąć z
łóżka po przebalowanej nocy, to był to mój szef - bez względu na to, co wczoraj na ten temat
mówił Roman. Z trudem zwlókł się z łóżka i ruszył do drzwi.
- Nie zamierzasz się ubrać? - wykrzyknęłam. Odpowiedział mi tylko skinieniem dłoni
i pomaszerował korytarzem. Poszłam za nim i zobaczyłam, jak Jerome nalewa sobie kubek
pozostałej z poprzedniego wieczoru wódki. No cóż, na pewno gdzieś było już po
siedemnastej. Uniósł brew na widok skąpego przyodziewku Romana.
- Miło, że się ubrałeś. Roman okrążył Jerome'a i wziął sobie kawę.
- Dla ciebie wszystko, tatuśku. Poza tym Georginie się podoba. Nastąpiła chwila ciszy,
podczas której Jerome przyglądał się badawczo Romanowi. Nie wiedziałam nic o jego matce,
a Jerome był demonem, który go spłodził przed tysiącami lat.
Właściwie Jerome był wtedy aniołem, ale zadawanie się z człowiekiem skończyło się
dla niego wywaleniem z nieba i wysłaniem do roboty pod ziemią. I to bez odprawy. Roman
czasami robił złośliwe uwagi na temat ich związków rodzinnych, ale Jerome nigdy się do tego
nie przyznał. Prawdę mówiąc, zgodnie z zasadami nieba i piekła powinien zniszczyć Romana
wieki temu. Anioły i demony uznawały nefilimy za nienaturalne i złe, i starały się je wytępić.
Trochę to brutalne, nawet jeśli weźmie się pod uwagę socjopatyczne skłonności większości
nefilimów. Ale że niedawno Roman pomógł uratować Jerome'a, zawarli pakt, który pozwalał
Romanowi mieszkać spokojnie w Seattle. Przynajmniej na razie. Gdyby któryś ze
współpracowników Jerome'a dowiedział się o tym nielegalnym pakcie, to piekielnie drogo by
nas to kosztowało. I to wszystkich. Dobry sukub doniósłby na swojego szefa.
- To co tu robisz? - Roman przysunął sobie krzesło. - Chcesz pograć w piłkę? Twarz
Terome'a nadal nic nie wyrażała.
- Mam dla ciebie robotę.
- Zarobi na czynsz? - zapytałam z nadzieją.
- Zarobi na dalsze życie w takiej formie, jaka mu odpowiada - odpowiedział Jerome.
Roman wciąż uśmiechał się nonszalancko, ale wiedziałam, że to tylko maska. Zdawał sobie
sprawę z tego, że Jerome jest groźny i że w ramach ich umowy ma obowiązek spełniać
polecenia ojca. Ale mimo to sprawiał wrażenie, jakby to on robił przysługę Jerome'owi.
Wzruszył ramionami.
- Nie ma sprawy. I tak nie miałem planów na dziś. To o co chodzi?
- Mamy w mieście nieśmiertelnego gościa - wyjaśnił Jerome. Jeśli postawa Romana
go denerwowała, to nie dawał tego po sobie poznać. - Sukuba.
Nagle przestałam tylko obserwować ojca i syna.
- Co?! - wykrzyknęłam i wyprostowałam się tak szybko, że prawie rozlałam kawę. -
Myślałam, że wystarczy nam Tawny.
Przez lata pracowałam tutaj solo, ale kilka miesięcy temu Jerome zdobył drugiego
sukuba. Nazywała się Tawny i mimo że była dość denerwująca i raczej mało zaradna jako
sukub, miała też w sobie coś ujmującego. Na szczęście Jerome wysłał ją do Bellingham, na
bezpieczną odległość półtoragodzinnej podróży samochodem.
- Nie, żeby to była twoja sprawa, Georgie, ale ten tutaj nie przybył, żeby pracować.
Jest tu... gościem. Na wakacjach. - Jerome skrzywił się w ponurym uśmiechu.
Wymieniliśmy z Romanem spojrzenia. Nieśmiertelni mogą oczywiście brać urlopy,
ale na pewno chodziło tu o coś więcej.
- I? - zapytał Roman. - Przyjechała tu, bo...?
- Bo jestem przekonany, że moi zwierzchnicy chcą mnie sprawdzić po ostatnich...
wydarzeniach.
Określił to bardzo oględnie, ale w jego słowach była delikatna groźba, aby nie
rozwodzić się nad rzeczonymi wydarzeniami. Miał na myśli to, co mu się przytrafiło - został
przywołany i uwięziony w ramach walki o władzę między demonami. Dać się przywołać to
dla demona raczej żenująca sprawa, która może podać w wątpliwość jego zdolności do
sprawowania władzy na danym terenie. To, że piekło przysłało kogoś, by sprawdził, jak się
sprawy mają, nie było aż tak zaskakujące.
- Myślisz, że cię szpieguje, żeby ocenić, czy nadal dajesz radę się wszystkim
zajmować? - zapytał Roman.
- Jestem przekonany. Chcę, żebyś ją śledził i ustalił, komu składa raporty. Sam bym to
zrobił, ale nie chcę, żeby wyglądało, że jestem podejrzliwy. Więc muszę pozostać na widoku.
- Cudownie. - Głos Romana był równie szorstki jak głos jego ojca. - Nie ma to jak
śledzić sukuba.
- Z tego, co wiem, całkiem nieźle ci to wychodzi - wtrąciłam. To prawda. Roman już
wielokrotnie mnie śledził, niewidzialny. Niżsi nieśmiertelni nie mogli ukryć podpisu, który
każdy z nas posiadał, ale Roman odziedziczył tę umiejętność po Jeromie, a to czyniło go
szpiegiem idealnym. Roman spojrzał na mnie ponuro, po czym zapytał ojca:
- To kiedy zaczynam?
- Natychmiast. Nazywa się Simone i zatrzymała się w Four Seasons, w centrum. Idź
tam i sprawdź, co robi. Mei będzie cię zmieniać.
Mei była zastępcą Jerome'a.
- Ten hotel Four Seasons? - zapytałam. - I piekło za to płaci? To znaczy, wydawało mi
się, że mamy recesję.
- W piekle nie ma czegoś takiego jak recesja. I wydawało mi się, że cierpkie uwagi
zaczynasz rzucać dopiero po wypiciu kawy.
Pokazałam mu filiżankę. Była pusta.
Jerome westchnął i zniknął bez ostrzeżenia. Najwyraźniej nie miał wątpliwości, że syn
spełni jego rozkazy. Staliśmy z Romanem, milczeliśmy. Do kuchni przyszły oba koty, a
Aubrey zaczęła się ocierać o nagą nogę Romana. Schylił się i ją podrapał.
- Chyba powinienem wziąć prysznic i się ubrać - odezwał się w końcu.
- Po co? I tak będziesz niewidzialny? Odwrócił się ode mnie i ruszył do łazienki.
- Pomyślałem, że mógłbym złożyć kilka podań o pracę, jak Mei mnie zluzuje.
- Kłamca - stwierdziłam, ale chyba nie usłyszał. Dopiero słysząc lejącą się wodę,
uświadomiłam sobie, że należało spytać Jerome'a o to dziwne uczucie w nocy. Było takie
dziwaczne, że nie wiedziałam nawet, jak je opisać. A im dłużej się nad tym zastanawiałam,
dochodziłam do wniosku, że to pewnie efekt alkoholu. Roman twierdził co prawda, że coś
wyczuł, ale wypił co najmniej tyle co ja.
A jeśli chodzi o pracę... zegar kuchenny sugerował, że najwyższa pora wybrać się do
mojej. Wadą tego mieszkania było to, że za piękne widoki musiałam zapłacić dojazdami do
pracy. Wcześniej mieszkałam w Queen Anne, blisko księgarni i kawiarni Emerald City
Books. Wtedy mogłam chodzić do pracy piechotą, ale z zachodniego Seattle to było
niemożliwe, więc musiałam wziąć pod uwagę czas dojazdu.
W odróżnieniu od Romana nie musiałam brać prysznica i się przebierać, nie żebym
tego nie lubiła. Ludzkie zwyczaje poprawiały mi samopoczucie. Użyłam sukubich mocy i
byłam czysta, ubrana w odpowiednią do pracy brzoskwiniową sukienkę na ramiączkach,
włosy miałam uczesane w kok. Roman nie pojawił się do momentu, kiedy miałam wychodzić,
więc złapałam kolejną filiżankę kawy i zostawiłam mu kartkę z pytaniem, czy wyrzucenie
śmieci, zanim zacznie bawić się w Bonda, go zabije.
Nim weszłam do księgarni, po bólu głowy nie było ani śladu. W środku kręciło się
wielu klientów, takich co to załatwiają sprawunki w sobotę, i turystów, którzy dotarli tu z
położonych nieopodal Kosmicznej Iglicy i Seattle Center. Zostawiłam torebkę w swoim
biurze i obeszłam kontrolnie sklep, zadowolona, że wszystko jest jak trzeba, dopóki nie
zauważyłam, że w kolejce do kasy stoi osiem osób, a jest czynna tylko jedna.
- Co się stało z resztą załogi? - zapytałam Beth. Była doświadczonym i dobrym
pracownikiem. Odpowiedziała na moje pytanie, nawet nie podnosząc wzroku znad kasy.
- Gabrielle ma przerwę, a Doug... nie czuje się najlepiej. Przypomniałam sobie o
naszych zawodach w piciu wódki. Skrzywiłam się, bo czułam się winna, ale też bardzo
zadowolona z siebie.
- I gdzie jest teraz?
- W erotyce. Uniosłam brwi, ale nie skomentowałam, tylko pomaszerowałam w tamtą
stronę. Nasz niewielki dział erotyki został dziwnie wciśnięty pomiędzy motoryzację i faunę (a
dokładniej płazy). Między półkami siedział na podłodze Doug z głową między kolanami.
Uklękłam przy nim.
- Czas na klina? - zapytałam. Uniósł głowę i odgarnął z twarzy czarne włosy.
Wyglądał nieszczęśliwie.
- Oszukiwałaś. Jesteś o połowę ode mnie mniejsza. Jakim cudem nie umierasz teraz w
domu?
- Jestem starsza i mądrzejsza - stwierdziłam. Gdyby tylko wiedział, o ile starsza.
Złapałam go za ramię i pociągnęłam. - Chodź. Idziemy do kafejki po wodę.
Przez moment zdawało się, że nie da rady, ale w końcu z trudem wstał. Nawet nie
chwiał się za bardzo, kiedy prowadziłam go na drugie piętro, którego połowę zajmowały
książki, a drugą kafejka. Złapałam butelkę wody, powiedziałam barmance, że zapłacę później,
po czym pociągnęłam Douga w stronę krzesła. Obrzuciwszy wzrokiem pomieszczenie,
stanęłam jak wmurowana, biedny Doug się potknął. Przy jednym ze stolików siedział Seth.
Miał przed sobą otwarty laptop. To było jego ulubione miejsce pracy, co całkiem mi
odpowiadało, kiedy się spotykaliśmy, ale teraz było... dziwne. Obok niego w płaszczu i z
torebką w ręku siedziała Maddie. Przypomniałam sobie, że tego dnia zaczynałyśmy pracę o
tej samej porze. Najwyraźniej właśnie przyszła.
Machnęli, abyśmy do nich podeszli. Maddie zmierzyła brata wzrokiem.
- I dobrze ci tak. Doug wziął haust wody.
- A co z siostrzaną miłością?
- Nadal ci nie wybaczyłam, że ogoliłeś mojego jamnika.
- Ale to było ze dwadzieścia lat temu, a mały drań sam się o to prosił. Uśmiechnęłam
się z przyzwyczajenia. Kłótnie Douga i Maddie zwykle stanowiły serial, którego nie mogłam
przegapić.
Ale dziś to Seth przyciągał moją uwagę. Poprzedniej nocy, zamroczona alkoholem,
nie myślałam o nim, udawałam, że nie przeszkadza mi to, że spotyka się teraz z Maddie. Ale
teraz, na trzeźwo, znów poczułam znajomy ból. Naprawdę czułam zapach jego skóry, potu
zmieszanego z mydłem o zapachu leśno-jabłkowym, którego używał. Słońce wpadające przez
duże okna kafejki podkreślało miedziane kosmyki w zwichrzonej brązowej czuprynie i
doskonale pamiętałam, jakie to uczucie głaskać go po twarzy, gładkiej skórze policzka i
nieogolonym podbródku.
Spojrzałam mu w oczy i zdziwiłam się, że wpatrywał się we mnie. Poprzedniej nocy
prawie udało mi się przekonać samą siebie, że Seth myśli o mnie wyłącznie jako o
przyjaciółce, ale teraz... nie byłam już taka pewna. W jego spojrzeniu było coś ciepłego,
pełnego namysłu. Nagle zaczęłam podejrzewać, że pamięta, jak się kochaliśmy. Też o tym
myślałam. Kiedy Jerome zniknął, razem z nim zniknęły moje moce i mogliśmy uprawiać
„bezpieczny” seks, czyli bez efektów ubocznych spania z sukubem. Poza jednym. W owym
czasie dalej spotykał się z Maddie i zdradzanie jej odcisnęło na nim piętno grzechu. To było
gorsze, niż gdybym ukradła mu energię.
Teraz Seth był duszą potępioną. Nie wiedział o tym, a wyrzuty sumienia z powodu
zdrady doprowadziły do zbyt szybkich oświadczyn. Uważał, że jest jej to winny. Poczucie
winy zmusiło mnie do odwrócenia wzroku i zauważyłam, że Maddie i Doug przestali się
kłócić. Maddie patrzyła w stronę baru, ale Doug wpatrywał się we mnie. Miał przekrwione,
otoczone ciemną obwódką, zmęczone oczy. Ale gdzieś w tym żałosnym, skacowanym
spojrzeniu... był błysk zaskoczenia i zdziwienia.
- Czas na pracę - rzuciła wesoło Maddie, wstając od stolika. Puknęła brata w ramię,
odwracając tym samym jego uwagę ode mnie, na szczęście. Skrzywił się. - Przetrwasz
ostatnie godziny?
- Tia... - wymamrotał i wypił jeszcze trochę wody.
- Popracuj w magazynie - poradziłam, wstając. - Nie chcę, aby klienci uznali, że nasi
pracownicy mają problem z alkoholem. Przenieśliby się do innej księgarni tak szybko, że
nawet nie byłoby to zabawne.
Maddie uśmiechnęła się, patrząc, jak Doug wstaje z trudem.
- Georgino, nie miałabyś nic przeciwko temu, żebyśmy z Dougiem zamienili się
zmianami we wtorek? Muszę w godzinach pracy załatwić kilka spraw związanych ze ślubem.
Doug rzucił jej ponure spojrzenie.
- A kiedy zamierzałaś spytać, czy nie mam nic w planach?
- Pewnie. - Starałam się nie skrzywić na hasło „ślub”. - Możesz pracować ze mną na
wieczornej zmianie.
- Pójdziesz ze mną? - zapytała. - Obiecałaś.
- Naprawdę?
- Wczoraj wieczorem. Zmarszczyłam brwi. Bóg jeden wie, ile obietnic złożyłam, a
potem o nich zapomniałam przez wódkę i dziwne magiczne moce. Pamiętałam mgliście, że
pokazywała mi zdjęcia sukien ślubnych. - Wydaje mi się, że mam jakieś sprawy do
załatwienia.
- Jeden sklep jest rzut kamieniem od twojego mieszkania - nalegała.
- Maddie - odezwał się pośpiesznie Seth, któremu najwyraźniej też nie odpowiadała
zmiana tematu. - Jeśli jest zajęta...
- Nie możesz być zajęta przez cały dzień - błagała Maddie. - Proszę? Wiedziałam, że
to będzie porażka, że proszę się o kłopoty i ból. Ale Maddie była moją przyjaciółką, a prośba
w jej oczach sprawiała, że miękłam. Uświadomiłam sobie, że to poczucie winy. Poczucie
winy za zdradę, jakiej się dopuściliśmy z Sethem. Jej twarz wyrażała taką wiarę we mnie,
mnie, jej najlepszą przyjaciółkę w Seattle i jedyną, która według niej mogła jej pomóc przy
ślubie. I dlatego właśnie się zgodziłam, tak samo jak poprzedniej nocy. Tylko że teraz nie
mogłam zwalić tego na alkohol.
- Dobrze. Poczucie winy to chyba główny powód głupich zachowań.
Rozdział 3
Tego wieczoru pracowałam aż do zamknięcia i wróciłam do domu dopiero koło
dziesiątej. Ku mojemu zaskoczeniu na kanapie zastałam jedzącego płatki Romana i koty,
które walczyły o najlepsze miejsce na jego kolanach. Ostatnio zdawały się kochać jego
bardziej niż mnie! To była zdrada na niespotykaną skalę.
- Co ty tu robisz? - zapytałam, siadając w fotelu naprzeciwko niego. Zauważyłam, że
przynajmniej posprzątał po przyjęciu. Podejrzewałam, że gdybym zwróciła na to uwagę, już
nigdy więcej by tego nie zrobił. - Myślałam, że będziesz ścigał sukuba Jerome'a.
Roman pohamował ziewnięcie i odstawił pustą miskę na stolik. Oba koty natychmiast
zeskoczyły mu z kolan, by wypić resztę mleka.
- Mam przerwę. Ale łaziłem za nią cały dzień.
- I? - Pomijając już wrodzoną ciekawość, nie podobało mi się, że ktoś podaje w
wątpliwość autorytet Jerome'a. Arcydemon działał mi czasem na nerwy, ale nie miałam
najmniejszej ochoty na zmianę szefa. Byliśmy niepokojąco blisko tej sytuacji, gdy Jerome
został wezwany i żaden z kandydatów nie zrobił na mnie dobrego wrażenia.
- To było potwornie nudne zajęcie. Śledzenie ciebie jest o niebo ciekawsze. Ona
większość dnia spędziła na zakupach. Nie wiedziałem, że w sklepach można brać tyle łachów
do przymierzami. I poderwała faceta w barze, no i... reszty się domyśl.
Myśl o cierpieniach Romana, gdy Simone uprawiała seks, całkiem mi się podobała.
- Wiedziałam, że nie pogardzisz dobrą pornografią. Skrzywił się.
- To nie była dobra pornografia. To była brzydka, perwersyjna pornografia, którą
sprzedają z tyłu sklepu. Taka, która pociąga tylko naprawdę pokręconych ludzi.
- Czyli żadnych potajemnych spotkań do zraportowania Jerome'owi?
- Nie.
- Pewnie nie ma się co dziwić. - Wyciągnęłam się i położyłam stopy na stole. W
związku z niedyspozycją Douga spędziłam dziś wyjątkowo dzień przy kasie, stojąc dłużej, niż
byłam do tego przyzwyczajona. O ile się nie myliłam, Roman zagapił się na moje nogi i
dopiero potem spojrzał mi w oczy. - Jeśli nie widziała dziś żadnej działalności
nieśmiertelnych, to nie bardzo miała co zgłosić.
- Przynajmniej do wieczora nic się nie działo.
- Wieczora? - Jesteś aż tak nieprzytomna? Peter i Cody urządzają dziś imprezę.
- O cholera, zapomniałam. - Peter uwielbiał wydawać obiady i organizować przyjęcia i
zupełnie mu nie przeszkadzało, że dopiero co ja robiłam parapetówkę. A jako że był istotą
nocy, jego imprezy zawsze zaczynały się późną nocą.
- Simone tam będzie?
- Tak. Teraz Mei ma na nią oko, ale zastąpię ją u Petera.
- Czyli będziesz tam przynajmniej duchem, jeśli nie ciałem?
- Mniej więcej. - Uśmiechnął się na mój dowcip i po raz pierwszy, od kiedy wrócił do
miasta, w jego ciemnych oczach zobaczyłam rozbawienie. Przypomniało mi to tego
zabawnego, eleganckiego faceta, z którym się kiedyś umawiałam. Uświadomiłam też sobie,
że jest to jedna z nielicznych rozmów nieociekających jadem. Było prawie... normalnie. Źle
interpretując moje milczenie, spojrzał na mnie nieufnie. - Chyba nie zamierzasz się wykręcić,
co? To nie mógł być aż tak męczący dzień.
Prawdę mówiąc, rozważałam wykręcenie się. Po wczorajszych wydarzeniach i żalu,
że zgodziłam się pomóc Maddie, jakoś nie byłam pewna, czy wytrzymam wygłupy moich
nieśmiertelnych przyjaciół.
- Chodź - odezwał się Roman. - Simone jest taka nudna. I nawet nie chodzi mi o to, co
robi. Jest po prostu bezbarwna. Jeśli cię tam nie będzie, to nie wiem, co zrobię.
- Mówisz, że reszta, moi przyjaciele nie są zabawni?
- Nieporównywalnie mniej niż ty. W końcu zgodziłam się iść. Aczkolwiek nie
zdziwiłabym się, gdyby Roman namówił mnie na tę imprezę tylko po to, żebym go
podwiozła. W każdym razie jadąc na Capitol Hill, byłam w niezłym nastroju. Trochę dziwnie
się czułam, będąc, a zarazem nie będąc z Romanem. Aby śledzić sukuba, znów zrobił się
niewidzialny i ukrył swój podpis. Zupełnie, jakbym miała w samochodzie ducha.
Jak zwykle przyszłam jako jedna z ostatnich. Trzej muszkieterowie: Peter, Cody i
Hugh, byli obecni, tym razem już w zwykłych strojach, a nie historycznych. W przypadku
Petera oznaczało to spodnie i idealnie dobraną do nich wełnianą kamizelkę, Cody był w
dżinsach i podkoszulku, a Hugh w garniturze. Przytrzymałam otwarte drzwi trochę dłużej,
żeby Roman mógł się wsunąć za mną. Dalej musiał sobie radzić sam. Peter, gdy tylko wpuścił
nas do domu, pognał do kuchni.
Była też Simone. Siedziała na niewielkiej kanapie, z elegancko skrzyżowanymi
długimi nogami i dłońmi na kolanach. Hyla szczupła, biust miała rozsądnej wielkości,
włożyła czarną spódnicę i srebrzystą jedwabną bluzkę. Włosy, co mnie nie zaskoczyło, były
długie i blond. Większość sukubów uważała, że bycie blondynką było najlepszą metodą na
zaciągnięcie faceta do łóżka. Jak dla mnie oznaczało to brak doświadczenia. Byłam brunetką,
co prawda ze złotymi pasemkami, już ładny kawałek czasu i jakoś nigdy nie narzekałam na
brak powodzenia. Obok niej siedział Hugh z miną flirciarza, którą przybierał za każdym
razem, gdy próbował poderwać dziewczynę. Simone patrzyła na niego z grzecznym
uśmiechem, a gdy weszłam, uśmiechnęła się do mnie. Jej nieśmiertelny podpis pachniał
fiołkami i nasuwał mi na myśl blask księżyca i dźwięk wiolonczeli.
- Na pewno jesteś Georgina - odezwała się. - Miło mi cię poznać. Wciąż miała
uprzejmy wyraz twarzy i byłam pewna, że nie udawała. Nie była złośliwa czy nazbyt
ujmująca ani też nie okazywała wrogości, jaka zwykle łączyła się ze spotkaniem dwóch
sukubów, lub też ukrytej pod uśmiechami agresji. Była po prostu w miarę miła. Była nudna.
- Wzajemnie - odpowiedziałam. Odwróciłam się do Cody'ego, próbując ustalić, co to
za zapach dobiega z kuchni. - Co na obiad?
- Zapiekanka po pastersku. Czekałam, aż do mnie mrugnie, mówiąc, że żartuje, ale
nie.
- To nie w stylu Petera. - Był doskonałym kucharzem, zwykle wybierał raczej steki z
polędwicy wołowej czy małże po prowansalsku.
Cody skinął głową.
- Oglądał dziś film dokumentalny o Wielkiej Brytanii i to go zainspirowało.
- No, ja nie mam nic przeciwko. - Usiadłam na podłokietniku kanapy. - Powinniśmy
się cieszyć, że nie postanowił zaserwować kaszanki na krwisto.
- W Australii też mają coś w rodzaju zapiekanki po pastersku, ale na wierzch i na dno
kładą ziemniaki - odezwała się nieoczekiwanie Simone. - Nazywają to zapiekanką
ziemniaczaną.
Zapadła cisza. Nie, żeby jej wypowiedź była całkiem bez związku z tematem, ale była
po prostu dziwna, zwłaszcza że Simone nie mówiła tonem przekonanego o swojej wiedzy
kujona, typowym dla ludzi, którzy zawsze wygrywali w kwizach. Po prostu przedstawiła fakt.
I to do tego niezbyt ciekawy.
- Ach - powiedziałam śmiertelnie poważnym tonem. - Dobrze wiedzieć, że nazwa
pasuje do dania. Zaoszczędzimy sobie kłopotliwych błędów przy obiedzie. Bóg jeden wie, ilu
ludzi się nacięło, zamawiając kurki.
Cody zakrztusił się piwem, natomiast Hugh uśmiechnął się promiennie do Simone.
- To fascynujące. Jesteś kucharką?
- Nie - odparła i zamilkła. W tym momencie pojawił się Peter z moim drinkiem. Po
wczorajszym zakładzie z Dougiem postanowiłam trochę przystopować - powiedzmy przez
kilka dni. Ale nagle stwierdziłam, że chyba jednak muszę się napić. Peter rozejrzał się i
zmarszczył brwi.
- A to co? Miałem nadzieję, że Jerome przyjdzie. Nasz szef często spędzał z nami
czas, ale od kiedy go przywołano, jakoś unikał spotkań towarzyskich.
- Wydaje mi się, że ma coś do załatwienia - wyjaśniłam. Prawdę mówiąc, nie miałam
pojęcia, co Jerome może robić, ale miałam nadzieję, że moja mętna wypowiedź wywoła w
Simone jakąś reakcję. Nadzieja okazała się płonna.
Peter jak zwykle elegancko nakrył do stołu, do zapiekanki podał dobre czerwone
wino. Zasugerowałam, że bardziej pasowałby guinness, ale mnie zignorował.
- Skąd jesteś? - zapytałam Simone. - Przyjechałaś na wakacje, prawda?
Skinęła głową i delikatnie ujęła widelec. Pokroiła swoją porcję na równiutkie
półtoracentymetrowe kostki. Mogła konkurować z obsesyjnokompulsywnymi zachowaniami
Petera.
- Jestem z Charlestonu. Zostanę pewnie tydzień. A jeśli pozwoli mi mój arcydemon, to
może dwa. Seattle jest ładne.
- Słyszałem, że Charleston też jest ładny - odezwał się I high. Najwyraźniej nadal
liczył na towarzystwo w łóżku.
- Został założony w 1670 roku - powiedziała. Znów zapadła dziwna cisza.
- Byłaś tam wtedy? - zapytałam.
- Nie. Jedliśmy dalej w milczeniu aż do deseru, kiedy to Cody zwrócił się do mnie:
- To co, pomożesz mi czy nie?
Zastanawiałam się właśnie, jakim cudem Simone udawało się zaciągać facetów do
łóżka i czy lista znanych jej przymiotników obejmowała coś więcej niż „ładne”. Pytanie
Cody'ego zupełnie mnie zaskoczyło.
- Co?
- Z Gabrielle. Pamiętasz? Wczoraj? No tak. Gabrielle z księgarni, którą interesowali
tylko goci i wampiry.
- Nie obiecywałam, że pomogę, prawda? - zapytałam niepewnie. Zdecydowanie nie
pamiętałam zbyt wielu rzeczy z mojej parapetówki.
- Nie, ale jakbyś była dobrą przyjaciółką, tobyś pomogła. Poza tym powinnaś być
chyba ekspertem w sprawach sercowych?
- Moich.
- A z tego, co pamiętam - zauważył Hugh - to nawet z tymi ma problemy. Spojrzałam
na niego krzywo.
- Musisz mi pomóc. - Cody nie dawał za wygraną. - Muszę ją znów zobaczyć... muszę
mieć z nią o czym rozmawiać... Myślałam, że jego zauroczenie Gabrielle wynikało z ilości
spożytego alkoholu. Doprawdy, czy jest coś, czego nie można zrzucić na alkohol? Ale on
miał ten cielęcy wzrok typowy dla zakochanych, gdy mówił o Gabrielle. Znałam Cody'ego od
kilku lat i jeszcze nigdy nie widziałam, żeby się tak zachowywał. Peter też nie, ale wraz z
przyjaciółmi już dawno po cichu ustaliliśmy, że Peter był po prostu aseksualny. Gdyby
wampiry mogły się rozmnażać, to on zastosowałby metodę przez pączkowanie. Zastanowiłam
się.
- Widziałam, jak któregoś dnia czytała podczas przerwy „Grzesznika Seattle”.
- Co to? - zapytał Cody.
- Lokalna niszowa gazeta goto-fetyszysto-horroro-sado-maso-młodogniewna -
wyjaśnił Peter. Wszyscy wybałuszyli na niego oczy.
- Tak słyszałem - dodał pospiesznie. Odwróciłam się do Cody'ego.
- Zawsze to coś. Mamy ją w księgarni.
- Skończyliście wreszcie z tymi nudnymi tematami miłosnymi? - usłyszeliśmy. - Czas
na prawdziwą rozrywkę. Podskoczyłam na dźwięk nowego głosu, po czym poczułam typową
krystaliczną aurę wskazującą na obecność anioła.
Carter pojawił się na ostatnim pustym miejscu przy stole - Peter nakrył na sześć osób,
spodziewając się na kolacji Jerome'a. Najgorzej ubrany w Seattle anioł rozsiadł się na krześle,
skrzyżował ramiona na piersi i przybrał sardoniczny wyraz twarzy. Dżinsy i flanelowa
koszula były wymięte, ale wydziergany na drutach kapelusik, który skrywał sięgające ramion
włosy, był w nieskazitelnym stanie. To był prezent ode mnie i nie mogłam pohamować
uśmiechu. Na mój widok szare oczy Cartera rozbłysły zadowoleniem. Spotykanie się z
aniołami niektóre kręgi piekielne mogły uważać za dziwne, ale dla nas było to całkiem
normalne. Przyzwyczailiśmy się do tego, że pojawiał się i znikał znienacka, a także do jego
tajemniczych i często wkurzających uwag. Był najlepszym przyjacielem, jeśli w ogóle można
o czymś takim mówić, Terome'a i zdradzał niezdrowe zainteresowanie mną i moim życiem
miłosnym. Na szczęście po porażce z Sethem trochę odpuścił. Na nas obecność Cartera nie
robiła wrażenia, ale z Simone było inaczej. Na jego widok oczy jej się rozszerzyły, a cała
twarz przybrała zupełnie inny wyraz. Nachyliła się nad stołem, a jej dekolt, o ile się nie
myliłam, zrobił się nagle trochę głębszy. Uścisnęła Carterowi dłoń.
- Chyba nie mieliśmy się okazji poznać. Jestem Simone.
- Carter - odpowiedział, a oczy wciąż mu się śmiały.
- Simone przyjechała do nas z Charlestonu - powiedziałam. - Został założony w 1670
roku. Uśmiech Cartera trochę zbladł.
- Tak słyszałem.
- Powinieneś nas odwiedzić - kontynuowała. - Chętnie oprowadzę cię po mieście. Jest
bardzo ładne. Wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia z Peterem, Codym i Hugh. Zachowanie
Simone wciąż było potwornie nudne, ale nagle zrobiła się o jakieś dwa procent bardziej
interesująca. Nie zakochała się w Carterze tak jak Cody w Gabrielle. Po prostu chciała go
zaliczyć.
Powodzenia, pomyślałam. Anioł był wyzwaniem dla każdego sukuba. Owszem,
zdarzało się, że anioły upadały z powodu miłości i seksu - Jerome był tego najlepszym
przykładem - a nawet raz byłam świadkiem takiego upadku. Ale Carter? Jeśli był ktoś
naprawdę odporny na kuszenie, to on. No chyba że mówimy o paleniu i alkoholu. Tak,
zachowanie Simone stało się zdecydowanie ciekawsze.
- Pewnie - odpowiedział Carter. - Na pewno mogłabyś mi pokazać mnóstwo perełek
nieznanych turystom.
- O tak. Wiesz, jest taka restauracja, w której raz jadł obiad Jerzy Waszyngton.
Przewróciłam oczami. Wątpiłam, aby mogła Carterowi pokazać w Charlestonie coś, czego nie
znał. Carter widział, jak powstawały i upadały takie miasta jak Babilon czy Troja. Z tego, co
o nim wiedziałam, mógł nawet maczać palce w zniszczeniu Sodomy i Gomory - To jaką
rozrywkę miałeś na myśli? - zapytałam Cartera. Mimo że oglądanie żałosnych prób podrywu
odejmowanych przez Simone było zabawne, nie miałam ochoty na historię Stanów dla
początkujących. - Nie zamierzam więcej grać z tobą w „Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się”.
- Mam lepszy pomysł. - I z powietrza, i to dosłownie, wyciągnął pictionary - grę w
rebusy.
- Nie! - wykrzyknął Hugh. - Przez lata udoskonalałem nieczytelność swojego
lekarskiego podpisu. Straciłem wszystkie zdolności artystyczne.
- Uwielbiam pictionary! - wykrzyknęła Simone.
- Mam coś do załatwienia - stwierdziłam. Poczułam kuksańca w bok i rozejrzałam się
zaskoczona, ale nikogo obok mnie nie było. Po czym mnie olśniło. Najwyraźniej Roman
wciąż liczył na to, że będę go zabawiać. Westchnęłam. - Ale mogę jeszcze chwilę zostać.
- Świetnie, to do dzieła - rzucił Carter i odwrócił się do Petera. - Masz sztalugi?
Oczywiście miał. Po co? Nie miałam pojęcia, ale po tym, jak kupił samobieżny
odkurzacz Roomba i radiomagnetofon na szeroką taśmę, nauczyłam się nie zadawać pytań.
Podzieliliśmy się na grupy: ja, Cody i Hugh przeciwko reszcie. Grałam pierwsza.
Wyciągnęłam hasło „afera Watergate”.
- Och, bez przesady - jęknęłam. - To idiotyczne.
- Nie marudź. - Uśmiech Cartera zrobił się obrzydliwie złośliwy. - Wszyscy przecież
losują. Uruchomili stoper. Postanowiłam odwołać się do skojarzeń podstawowych -
Watergate to w końcu wodna brama... Narysowałam kilka falistych linii i Cody natychmiast
wykrzyknął „woda”. No, sukces. Następnie narysowałam ścianę z czymś, co miałam nadzieję,
że wygląda jak drzwi. Ale najwyraźniej wyszło za dobrze.
- Ściana - powiedział Hugh.
- Drzwi - stwierdził Cody. Dodałam kilka pionowych linii, aby zaznaczyć, że to
brama. A po chwili zastanowienia dodałam jeszcze plus pomiędzy wodą i ścianą, aby
podkreślić związek.
- Akwedukt - rzucił Cody.
- Zielony mosteczek ugina się - zaproponował Hugh.
- O Boże - jęknęłam. Oczywiście czas minął, nim moja drużyna wymyśliła, o co
chodzi. Proponowali Zaporę Hoovera i wielki mur chiński. Z jękiem opadłam na oparcie
kanapy. Nadeszła pora na drugą drużynę.
- Watergate - odpowiedział natychmiast Carter. Hugh spojrzał na mnie zniesmaczony.
- Nie mogłaś narysować bramy? I Białego Domu? Wtedy mielibyśmy szansę... Po
mnie nadeszła kolej Simone i miałam szczerą nadzieję, że wyciągnie „kryzys kubański” albo
„prawo Gaussa”. Stoper ruszył, a ona narysowała okrąg, od którego rozchodziły się linie.
- Słońce - natychmiast rzucił Peter.
- Brawo! - wykrzyknęła Simone. Spojrzałam złowieszczo na Cartera.
- Oszukujesz.
- A ty nie umiesz przegrywać - odpowiedział. Graliśmy jeszcze godzinę, ale po tym,
jak moja drużyna dostała „onkologię”, „słownik wyrazów obcych” i „wojnę brytyjsko-
amerykańską 1812”, a oni „serce”, „kwiat” i „uśmiech”, postanowiłam wrócić do domu.
Kiedy byłam przy drzwiach, ktoś tęsknie westchnął mi w ucho.
- Jesteś zdany na siebie - warknęłam po cichu do Romana. Żegnano mnie hasłami, że
psuję zabawę, ale kiedy usłyszałam, że ponieważ wychodzę, Carter zaproponował grę w
jengę, uznałam, iż to był doskonały ruch.
Powrót do zachodniego Seattle o tej porze nie sprawiał większych problemów i kiedy
zaparkowałam pod moim blokiem, z przyjemnością stwierdziłam, że wciąż panuje nietypowy
dla tej pory roku upał. Bliska odległość wody trochę schłodziła powietrze i temperatura była
idealna na wieczór. W nagłym odruchu przeszłam na drugą stronę ulicy, na plażę, którą
można by właściwie nazwać parkiem - była porośnięta trawą i tylko miejscami pojawiały się
łachy piasku. W Seattle niełatwo było znaleźć coś więcej. Ale i tak odpowiadała mi tutejsza
woda i cichy szum fal rozbijających się o brzeg. Lekki wiatr rozwiał mi włosy, a w oddali
RICHELLE MEAD CIENIE SUKUBA Przekład Joanna Lipińska
Rozdział 1 Byłam pijana. Nie wiedziałam, kiedy się upiłam, ale najprawdopodobniej wtedy, kiedy mój przyjaciel Doug założył się ze mną, że nie dam rady wypić trzech drinków z wódką szybciej od niego. Obiecał, że jeśli przegra, weźmie moją zmianę w weekend, natomiast gdyby wygrał, ja miałam przez tydzień pilnować dostaw do księgarni. Kiedy skończyliśmy, nic nie wskazywało na to, żebym w ten weekend pracowała. - Jak udało ci się z nim wygrać? - zdziwił się mój przyjaciel Hugh. - Jest dwa razy większy od ciebie. Poprzez tłum wypełniający moje mieszkanie spojrzałam w stronę zamkniętych drzwi do łazienki. - Miał w tym tygodniu grypę żołądkową. Zdaje się, że grypa i wódka to niezbyt dobre połączenie. Hugh uniósł brew. - Kto przy zdrowych zmysłach założyłby się o coś takiego po tym, jak miał grypę żołądkową? Wzruszyłam ramionami. - Doug. Licząc na to, że Dougowi nic się nie stanie, przyjrzałam się innym uczestnikom przyjęcia, tak jak królowa z zadowoleniem ogląda swoje włości. Przeprowadziłam się tu w lipcu i od dawna zbierałam się do zorganizowania parapetówki. Kiedy w końcu nadeszło Halloween, uznałam, że połączenie go z parapetówką będzie doskonałym rozwiązaniem. W związku z tym moi goście byli przebrani w najróżniejsze kostiumy, poczynając od wypracowanych strojów z epoki renesansu, po leniów ograniczających się do włożenia spiczastego kapelusza. A ja byłam przebrana za Sierotkę Marysię - a w każdym razie byłabym, gdyby Sierotka była striptizerką i/albo bezwstydną ladacznicą. Moja falbaniasta niebieska spódniczka kończyła się tuż powyżej połowy uda, a biała bluzka z bulkami miała tak głęboki dekolt, że musiałam uważać, gdy się schylałam. Ukoronowaniem stroju, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa, była burza lnianoblond włosów uczesanych w dwa kucyki związane błękitną wstążką. Wyglądały doskonale, zupełnie jak prawdziwe, bo... no cóż, były prawdziwe. Umiejętność zmiany postaci zawsze się przydawała w pracy sukuba, a na Halloween była po prostu na wagę złota. Zawsze miałam najlepsze kostiumy, bo po prostu mogłam przybrać postać, jaką chciałam. Oczywiście musiałam się trochę ograniczać. Zbyt wiele
zmian mogłoby wzbudzić podejrzenia u ludzi, wśród których się obracałam. Ale inny kolor włosów i inna fryzura nikogo nie dziwi. O tak, umiejętność zmiany wyglądu była bardzo praktyczna. Ktoś dotknął mojego łokcia. Odwróciłam się i na widok Romana, mojego socjopatycznego współlokatora, moje zadowolenie z siebie trochę osłabło. - Zdaje się, że ktoś się pochorował w łazience - stwierdził. Roman był nefilimem, pół człowiekiem, pół aniołem, o miękkich czarnych włosach i zielonych jak morze oczach. Gdyby nie to, że czasami popadał w szał mordowania nieśmiertelnych, a ja znajdowałam się na jego liście „do odstrzału”, byłby niezłą partią. - Tak - odpowiedziałam. - To Doug. Przegrał zakład o picie wódki. Roman się skrzywił. Miał diabelskie rogi i czerwoną pelerynę. Załapałam ironię. - Mam nadzieję, że nie chybi. Nie chciałbym tego czyścić. - Co? To sprzątanie też cię nie obowiązuje? - zapytał Hugh. Dowiedział się ostatnio, że Roman nie płaci czynszu, bo „szuka pracy”. - Nie powinieneś tu trochę pomagać? Roman rzucił Hugh ostrzegawcze spojrzenie. - Nie mieszaj się w to, Roosevelcie. - Jestem Calvinem Coolidge'em, trzydziestym prezydentem Stanów Zjednoczonych! - wykrzyknął obrażony Hugh. - Podczas inauguracji miał na sobie taki sam surdut. Westchnęłam. - Hugh, nikt już tego nie pamięta. - To była jedna z wad nieśmiertelności. Wraz z upływem czasu nasze wspomnienia stawały się przestarzałe. Hugh, diablik, który skupował dusze dla piekła, był znacznie młodszy niż ja czy Roman, ale i tak był o wiele starszy niż którykolwiek z obecnych na przyjęciu ludzi. Zignorowałam dysputę panów i poszłam porozmawiać z gośćmi. Kilkoro kolegów z księgarni, w której pracowałam z Dougiem, stało przy wazie z ponczem, więc zatrzymałam się przy nich na chwilę. Natychmiast zasypali mnie komplementami. - Masz niesamowite włosy! - Ufarbowałaś je? - W ogóle nie wyglądają na perukę! Zapewniłam ich, że to bardzo dobra peruka i odwzajemniłam się komplementami. Ale jedną osobę skwitowałam tylko smutnym kiwnięciem głową. Masz więcej inwencji twórczej niż wszyscy tutaj razem wzięci i tylko na tyle cię stać? - zapytałam. Seth Mortensen, autor bestsellerów, odwrócił się do mnie z jednym z tych swoich charakterystycznych, lekko skrzywionych uśmiechów. Mimo że od wódki kręciło mi się w
głowie, to ten uśmiech sprawił, że moje serce zaczęło bić szybciej jak zawsze. Chodziliśmy kiedyś ze sobą, a Seth odkrył przede mną głębię miłości, jakiej nigdy sobie nawet nie wyobrażałam. Bycie sukubem oznaczało między innymi to, że przez wieczność miałam uwodzić mężczyzn i kraść ich energię życiową, więc prawdziwy związek wydawał mi się niemożliwy. I tak też ostatecznie było. Seth i ja zerwaliśmy ze sobą, dwa razy, i mimo że zazwyczaj godziłam się z tym, iż on sobie z tym jakoś poradził i żył dalej, wiedziałam, że będę go kochać zawsze. Jak dla mnie „na zawsze” oznaczało naprawdę coś poważnego. - Nie mogę jej marnować na przebieranki - odpowiedział. Jego bursztynowobrązowe oczy spojrzały na mnie czule. Nie wiedziałam, czy nadal mnie kocha. Wiedziałam tylko, że zależy mu na mnie jak na przyjaciółce. I starałam się sprawiać takie samo wrażenie. - Inwencję twórczą muszę oszczędzać na następną książkę. - Marne wytłumaczenie - parsknęłam. Seth włożył koszulkę z Freddym Kruegerem, co można by uznać za znośne przebranie, gdyby nie to, że podejrzewałam, iż miał ją na długo przed tym Halloween. Seth pokręcił głową. - I tak nikogo nie obchodzi, w co przebiorą się na Halloween faceci. Liczą się tylko kobiety. Rozejrzyj się. Tak zrobiłam i uświadomiłam sobie, że ma rację. To kobiety miały wymyślne, seksowne stroje. Poza kilkoma wyjątkami mężczyźni zdecydowanie ustępowali im pola. - Peter się przebrał - zauważyłam. Seth podążył za moim wzrokiem i spojrzał na jednego z moich nieśmiertelnych przyjaciół. Peter był wampirem, szalenie drobiazgowym i obsesyjno-kompulsywnym. Był ubrany w strój z przedrewolucyjnej Francji, włącznie z frakiem w wytłaczane wzory i upudrowaną peruką kryjącą jego cienkie brązowe włoski. - Peter się nie liczy - stwierdził Seth. Przypomniawszy sobie, jak w zeszłym tygodniu Peter pracowicie odrysowywał łabądki na listwach przypodłogowych w łazience, nie mogłam się nie zgodzić. - No racja. - A za kogo przebrał się Hugh? Jimmy'ego Cartera? - Calvina Coolidge'a. - Skąd wiesz? Nie musiałam odpowiadać, ponieważ pojawiła się narzeczona Setha i jedna z moich najbliższych przyjaciółek, Madzie Sato. Była przebrana za wróżkę. Miała nawet skrzydełka i zwiewną suknię, której daleko było do zdzirowatości mojego stroju. W czarne, upięte w kok włosy wplotła sztuczne kwiaty.
Do tego, że jest z Sethem, też się już mniej więcej przyzwyczaiłam, ale byłam pewna, że zawsze będzie mnie to trochę drażniło. Maddie nie wiedziała, że kiedyś się spotykaliśmy i nie miała pojęcia, jakie odczucia budził we mnie ich związek. Spodziewałam się, że weźmie Setha pod ramię, ale to mnie złapała i odciągnęła na bok. Zachwiałam się odrobinę. Zazwyczaj dziesięciocentymetrowe szpilki nie stanowiły dla mnie problemu, ale wódka trochę komplikowała sprawę. - Georgino! - wykrzyknęła, gdy odsunęłyśmy się wystarczająco od Setha. - Potrzebuję twojej pomocy. Wyciągnęła z torebki dwie kartki wyrwane z kolorowych pism. - W czy... och. - Żołądek podszedł mi do gardła i mało brakowało, a dołączyłabym do Douga w łazience. To były zdjęcia sukien ślubnych. - Prawie się zdecydowałam - wyjaśniła. - Co myślisz o tych? Przyznanie, nawet z trudem, że mężczyzna, którego kocham, żeni się z jedną z moich najlepszych przyjaciółek, to jedno, ale pomoc przy organizowaniu ich ślubu to już zupełnie co innego. Z trudem przełknęłam ślinę. - Och, Maddie. To nie moja para kaloszy. Spojrzała na mnie rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. - Żartujesz? To ty mnie nauczyłaś, jak należy się ubierać! Najwyraźniej nie wzięła sobie do serca moich rad. Te suknie co prawda doskonale prezentowały się na anorektycznych modelkach, ale na Maddie wyglądałyby fatalnie. - No nie wiem... - Nie zabrzmiało to przekonująco i odwróciłam wzrok. Te suknie nasuwały na myśl obraz Maddie i Setha idących do ołtarza. - Oj przestań - nalegała. - Wiem, że masz wyrobione zdanie na ten temat. Miałam. I to złe. I szczerze mówiąc, gdybym była dobrym sługą piekieł, powiedziałabym, że w obu wyglądałaby doskonale. Albo wskazałabym najgorszą. To nie moja sprawa, co zamierzała włożyć. I może gdyby pojawiła się na ślubie w czymś koszmarnym, to Seth uświadomiłby sobie, co stracił, kiedy się rozstaliśmy. Ale mimo to... Nie mogłam. Mimo wszystkiego, co się wydarzyło, nie mogłam Maddie na to pozwolić. Była dobrą przyjaciółką, nigdy nie podejrzewała, że coś zaszło między mną a Sethem ani przed ich związkiem, ani w trakcie. I mimo że małostkowa, egoistyczna część mnie tego chciała, nie mogłam jej pozwolić iść na ślub w nieodpowiedniej sukni. - Żadna z nich nie jest dobra - wydusiłam w końcu. - W tej bezie będziesz wyglądała na niską. A kwiaty na dekolcie tamtej będą cię pogrubiały. - Serio? - zapytała zaskoczona. - Nigdy... - Przyjrzała się zdjęciom i uśmiech zniknął jej z twarzy. - Cholera. A już myślałam, że wreszcie mam to opanowane.
Moje kolejne słowa musiały być skutkiem ilości wypitego alkoholu. - Jeśli chcesz, to w przyszłym tygodniu możemy się przejść po sklepach. Poprzymierzasz sukienki, a ja powiem, w czym ci do twarzy. Maddie się rozpromieniła. Nie była śliczna w tradycyjnym stylu jak modelki, ale kiedy się uśmiechała, była piękna. - Naprawdę? Och, dziękuję. I może znajdziesz coś dla siebie. - Dla mnie? - No... - Uśmiechnęła się szelmowsko. - Będziesz przecież druhną. W tym momencie przemyślałam kwestię tego, czy może być coś gorszego od pomagania w planowaniu ich ślubu. Bycie druhną na tym ślubie było nieporównywalnie gorsze. Ci, którzy twierdzą, że sami tworzymy sobie piekło na ziemi, musieli mieć właśnie coś takiego na myśli. - No nie wiem... - Musisz! Nie chcę nikogo innego. - Nie jestem typem druhny. - Oczywiście, że jesteś. - Nagle Maddie spojrzała na coś za mną. - Och, Doug się odnalazł. Sprawdzę, jak się czuje. Pogadamy o tym później. I tak się poddasz. Maddie odmaszerowała do brata, a ja stałam jak słup soli. Stwierdziłam, że zaryzykuję podróż do Rygi, byle tylko jeszcze się napić. To przyjęcie poszło zdecydowanie w złą stronę. Ale kiedy się odwróciłam, nie poszłam do barku, tylko na patio. Jedną z największych zalet mojego nowego mieszkania był wielki balkon, który wychodził na zatokę Puget, a w tle widać było wieżowce Seattle. Ale kiedy tam stałam, to nie widoki przyciągnęły moją uwagę. To było... coś innego. Coś, czego nie potrafiłam wyjaśnić. Ale było ciepłe i cudowne i przemawiało do wszystkich moich zmysłów. Miałam wrażenie, że widzę kolorowe światło, takie jak pasma zorzy polarnej. Słyszałam też niezwykłą muzykę, której nie dało się opisać żadnymi słowami i która nie miała nic wspólnego z dobiegającymi z głośników mojej wieży dźwiękami Pink Floydów. Przestałam zwracać uwagę na odgłosy dobiegające z mieszkania i powoli zaczęłam iść w stronę balkonu. Drzwi były otwarte, by wpuścić trochę świeżego powietrza, a moje koty Aubrey i Godiva leżały przy progu i wyglądały na zewnątrz. Przeszłam nad nimi, przyciągana przez to nienazwane i niewyjaśnione coś. Kiedy tak szłam za wezwaniem, otoczyło mnie ciepłe jesienne powietrze. To coś było wszędzie wokół mnie, a zarazem poza zasięgiem. Wołało mnie, przyciągało do czegoś, co było tuż przy brzegu balkonu. Zaczęłam nawet rozważać, czy mimo wysokich obcasów nie wspiąć się na barierkę i nie wyjrzeć. Musiałam dotrzeć do tego cudownego czegoś.
- Hej, Georgino. Głos Petera wyrwał mnie z transu. Zaskoczona, rozejrzałam się wokół. Nie było żadnej muzyki ani kolorów, nic mnie nie wzywało. Były tylko noc, piękny widok i meble ogrodowe na moim balkonie. Odwróciłam się i spojrzałam mu w oczy. - Mamy problem. - Mamy wiele problemów - mruknęłam, myśląc o sukni ślubnej Maddie i o tym, że prawie wyskoczyłam z balkonu. Zadrżałam. Na pewno nie wypiję następnego drinka. Mdłości to jedno. Ale halucynacje to już zupełnie co innego. - To co się dzieje? Peter zaprowadził mnie do środka i powiedział: - Cody się zakochał. Spojrzałam na Cody'ego, też wampira i ucznia Petera. Cody był młodym nieśmiertelnym, ujmującym i pełnym optymizmu. Przebrał się za kosmitę, z blond czupryny wystawały mu zielone antenki, a stopień dopracowania srebrzystego kombinezonu sugerował, że Peter pomagał mu zrobić kostium. W tym momencie Cody gapił się z otwartymi ustami na kogoś po drugiej stronie pokoju. Wyglądał tak, jak ja się czułam kilka chwil temu. Obiekt uczuć miał na imię Gabrielle i niedawno zaczął pracować w mojej księgarni. Malutka jak skrzacik, w czarnych kabaretkach i porwanej czarnej sukience, miała nastroszone czarne włosy i czarną szminkę na ustach. Prosty dobór kolorów. Cody wpatrywał się w nią tak, jakby była ósmym cudem świata. - Ehm... - wykrztusiłam. Hugh często umawiał się na randki, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że wampiry, a już zwłaszcza Peter, mogły wchodzić w jakieś romantyczne relacje. - Myślę, że spodobał mu się jej strój wampira - stwierdził Peter. Pokręciłam głową. - Prawdę mówiąc, ona zawsze tak się ubiera. Podeszliśmy do Cody'ego. Zauważył nas dopiero po chwili i wyraźnie ucieszył się na mój widok. - Jak jej na imię? - zapytał przejęty. Próbowałam ukryć uśmiech. Widok zakochanego Cody'ego był jedną z najsłodszych rzeczy, jakie zdarzyło mi się oglądać, a także przyjemną odmianą po dotychczasowych wydarzeniach wieczoru. - Gabrielle. Pracuje w księgarni. - Ma kogoś? Spojrzałam na nią, akurat gdy roześmiała się z czegoś, co powiedziała Maddie. - Nie wiem. Mam spytać? Cody się zarumienił, na tyle, na ile to możliwe u bladego wampira. - Nie! To znaczy... no chyba że to nie będzie takie oczywiste? Nie chcę sprawiać kłopotu.
- To żaden kłopot - powiedziałam, gdy przechodził obok nas Doug. - Hej. - Złapałam go za rękaw. - Wyświadcz mi przysługę, a będziesz miał wolny weekend. Doug dzięki pochodzeniu japońsko-amerykańskiemu miał złocistą karnację, ale teraz jego skóra miała ten zielony odcień właściwy kosmitom. - Wolałbym raczej odzyskać mój żołądek, Kincaid. - Dowiedz się, jak tam stan cywilny Gabrielle. Cody jest zainteresowany. - Georgino! - wykrzyknął przerażony Cody. Bez względu na samopoczucie Doug nie mógł się oprzeć takiej propozycji. - Nie ma sprawy. Przeszedł przez pokój, przyciągnął do siebie Gabrielle i schylił się, żeby mogła go usłyszeć. W pewnym momencie spojrzał w naszą stronę, a Gabrielle podążyła za jego wzrokiem. Cody prawie padł z wrażenia. - O Boże... Doug wrócił pięć minut później i pokręcił głową. - Przykro mi, chłopie. Jest wolna, ale nie jesteś w jej typie. Ona gustuje w gotach i wampirach. A ty jesteś zbyt mainstreemowy. Akurat sączyłam wodę i prawie się zakrztusiłam. - To właśnie - powiedział Peter, gdy tylko Doug gdzieś odszedł - nazywamy ironią. - Ale jak to możliwe? - wykrzyknął Cody. - Jestem wampirem. Powinienem być dokładnie tym, kogo chce. - Tak, ale nie wyglądasz na wampira - zauważyłam. Gdyby Gabrielle była fanką Star Treka, to Cody trafiłby w dziesiątkę. - Wyglądam dokładnie jak wampir, bo nim jestem! Za kogo miałbym się przebrać? Hrabiego Kaczulę? Przyjęcie trwało jeszcze kilka godzin, po czym goście wreszcie zaczęli się zbierać. Roman i ja, jako dobrzy gospodarze, staliśmy w drzwiach, uśmiechaliśmy się i życzyliśmy im spokojnej drogi do domu. Kiedy wreszcie wszyscy wyszli, byłam wykończona i naprawdę zadowolona, że już po wszystkim. Po wypadku na balkonie nie wzięłam więcej alkoholu do ust i właśnie dopadł mnie ból głowy, przypominający o wcześniejszej rozpuście. Roman, patrząc na bałagan, wyglądał na równie zmęczonego jak ja. - To zabawne, co? Urządzasz parapetówkę, żeby pochwalić się mieszkaniem, a ludzie zmieniają je w pobojowisko. - Szybko się posprząta - mruknęłam, spoglądając na liczne butelki i papierowe talerzyki z resztkami jedzenia. Aubrey zlizywała lukier z nadgryzionej babeczki, więc szybko odebrałam jej łup. - Ale nie dziś. Pomóż mi pozbierać jednorazówki, a resztę zrobimy jutro. - W haśle „sprzątanie” nie ma miejsca na słowo „my” - powiedział Roman.
- To bez sensu - stwierdziłam, zakręcając salsę. - I Peter ma rację, wiesz? Powinieneś więcej zajmować się domem. - Zapewniam ci dobre towarzystwo. A poza tym i tak nie możesz się mnie pozbyć. - Jerome się tym zajmie... - zagroziłam mu ojcem demonem, a zarazem moim szefem. - Pewnie. Leć do niego i na mnie naskarż. - Roman pohamował ziewnięcie, pokazując, jak bardzo boi się gniewu ojca. Rzecz w tym, że miał rację. Nie mogłam się go sama pozbyć, a jakoś nie podejrzewałam, żeby Jerome chciał mi w tym pomóc. Ale mimo to trudno było mi uwierzyć, że Roman odmaszerował do swojego pokoju i zostawił mnie samą ze sprzątaniem. Nie sądziłam, że posunie się tak daleko. - Dupek! - krzyknęłam za nim, ale w odpowiedzi tylko trzasnął drzwiami. Nie był złym współlokatorem, ale w związku z naszą skomplikowaną przeszłością często starał się wyprowadzić mnie z równowagi. I wyprowadzał. Wściekła, uprzątnęłam największy bałagan i pół godziny później padłam na łóżko. Dołączyły do mnie Aubrey i Godiva, układając się obok siebie w moich nogach. Ich kontrastowe kolory sprawiały, że przypominały jakąś współczesną rzeźbę. Aubrey była biała z czarnymi plamkami na głowie, a Godiva składała się z pomarańczowych, brązowych i czarnych łat. Wszystkie trzy natychmiast zasnęłyśmy. Jakiś czas później obudził mnie śpiew... czy raczej coś, co go przypominało. To było znów to coś, co wabiło mnie wcześniej, przemawiało do każdej cząsteczki mojego ciała. Ciepłe, świetliste i piękne. Było wszędzie i wszystkim, i pragnęłam mieć tego więcej, pójść do tego światła o niesamowitych barwach. To było takie przyjemne, takie, że gdybym tylko do tego dotarła, mogłabym się w tym rozpłynąć. Miałam wrażenie, że widzę wejście, drzwi, które muszę tylko pchnąć i przez nie przejść, i ... Ktoś złapał mnie brutalnie i odwrócił do siebie. - Obudź się! Tak jak poprzednio, wszystkie niezwykłe odczucia zniknęły. Byłam sama w cichym, pustym świecie. Pieśń syreny ucichła. Przede mną stał Roman. Potrząsał mną i wpatrywał się we mnie z niepokojem. Rozejrzałam się. Byliśmy w kuchni. Nie pamiętałam, jak się tu znalazłam. - Jak... co się stało? - wykrztusiłam. Twarz, która wcześniej mnie przedrzeźniała, teraz pełna była niepokoju, to zaś napawało niepokojem mnie. Dlaczego ktoś, kto chce mnie zabić, miałby się o mnie martwić? - To ty mi powiedz - odpowiedział Roman i rozluźnił uścisk. Potarłam oczy i spróbowałam sobie przypomnieć, co się stało. - N... nie wiem. Musiałam lunatykować. Na twarzy Romana wciąż malowały się napięcie i niepokój.
- Nie... coś tu było... Pokręciłam głową. - Nie, to był sen. Albo halucynacja. Już wcześniej to miałam... Po prostu za dużo wypiłam. - Czy ty mnie nie słyszysz? - I znowu maskowany złością niepokój o mnie. - Coś tu było. Jakaś siła. Poczułem to. To ona mnie zbudziła. Naprawdę nic nie pamiętasz? Zapatrzyłam się w dal, próbując przypomnieć sobie to światło i dziwną melodię, ale nie mogłam. - To było... cudowne. Chciałam... chciałam do tego iść... połączyć się z tym. - W moim głosie była nutka tęsknoty. Roman spochmurniał. Byłam sukubem, niższym nieśmiertelnym, który w przeszłości był człowiekiem. Wyżsi nieśmiertelni, tacy jak anioły i demony, zostali stworzeni wraz z początkiem świata. Nefilimy się rodziły i trafiały gdzieś pomiędzy te dwie grupy. A w związku z tym ich moce i zmysły były potężniejsze niż moje. Roman mógł wyczuć rzeczy, których ja nie mogłam. - Nie rób tego - ostrzegł. - Jeśli znów to poczujesz, uciekaj od tego. Nie pozwól się wabić. Pod żadnym pozorem nie możesz do tego iść. Spojrzałam na niego spod zmarszczonych brwi. - Czemu? Wiesz, co to jest? - Nie - odpowiedział ponuro. - I w tym właśnie problem.
Rozdział 2 Przez resztę nocy przewracałam się z boku na bok. Takie rzeczy się zdarzają, gdy złoży ci wizytę jakaś nadnaturalna moc. Poza tym nigdy nie otrząsnęłam się po tym, gdy niezwykle potężna siła chaosu łączyła się kiedyś ze mną we śnie, by wyssać ze mnie energię. Nazywała się Nyx i z tego, co wiedziałam, obecnie była uwięziona. Ale mimo wszystko to, co mi zrobiła i co mi pokazała, pozostawiło niezatarty ślad. Fakt, że Roman nie mógł ustalić, co się stało dzisiejszej nocy, trochę mnie niepokoił. Tak więc obudziłam się z opuchniętymi oczami i okropnym bólem głowy, który pewnie w równym stopniu wynikał z kaca, jak i z braku snu. Sukuby, tak jak wszyscy nieśmiertelni, bardzo szybko wracały do zdrowia, więc moje złe samopoczucie oznaczało, że poprzedniego dnia zaszalałam. Wiedziałam, że ból głowy minie, ale wzięłam ibuprofen, żeby minął szybciej. W mieszkaniu było cicho. Pomaszerowałam do kuchni. Mimo że poprzedniego wieczoru starałam się z grubsza posprzątać, wciąż panował poprzyjęciowy bałagan. Na mój widok zwinięta na kanapie Godiva podniosła łebek. Aubrey spała niewzruszona w fotelu. Włączyłam ekspres do kawy i przeszłam na patio popatrzeć na rozciągające się po drugiej stronie szaroniebieskiej wody skąpane w słońcu Seattle. Nagle poczułam znajomy zapach ognia i siarki. Westchnęłam. - Nie za wcześnie jak na ciebie? - Nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć, że to Jerome, arcydemon Seattle i mój piekielny szef. - Georgie, już południe - odpowiedział sucho. - Reszta świata już dawno wstała. - Jest sobota. Czas i przestrzeń działają dziś inaczej, a południe uznaje się za wczesną porę. W końcu się odwróciłam, głównie dlatego, że kawa była gotowa. Jerome opierał się o ścianę kuchni, jak zawsze nienagannie ubrany w elegancki garnitur. I jak zawsze wyglądał dokładnie jak John Cusack w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Mógł przybrać dowolną postać, ale z nieznanych przyczyn najchętniej pojawiał się jako pan Cusack. Tak się do tego przyzwyczaiłam, że gdy w telewizji leciało Nie nie mów albo Zabijanie na śniadanie, zawsze się dziwiłam: co też Jerome robi w tym filmie? Nalałam sobie filiżankę kawy i uniosłam dzbanek z zapytaniem, czy także ma ochotę, ale pokręcił głową. - Podejrzewam, że twój współlokator jest takim samym leniwcem i nie gania teraz po
mieście ze sprawunkami? - Tak sądzę. - Dodałam do kawy sporą porcję waniliowej śmietanki. - Do niedawna łudziłam się, że jak go nie ma w domu, to szuka pracy. Ale to były tylko moje pobożne życzenia. Naprawdę ucieszyłam się, że Jerome przyszedł do Romana. Kiedy zjawiał się w poszukiwaniu mnie, nigdy nie oznaczało to nic dobrego i zawsze kończyło się traumatycznym, zagrażającym światu wydarzeniem z nieśmiertelnego podziemia. Przemaszerowałam przez salon, z którego koty zniknęły natychmiast, gdy pojawił się Jerome, i z kawą w ręku skierowałam się do pokoju Romana. Zapukałam raz, po czym otworzyłam drzwi. Uznałam, że jako właścicielka mieszkania mam do tego prawo, a poza tym Roman z uporem godnym lepszej sprawy zwykł ignorować pukanie. Leżał rozciągnięty na łóżku w samych bokserkach, a widok ten zaparł mi na moment dech. Jak już mówiłam, był niesamowicie przystojny i to mimo kąśliwych uwag, jakie rzucał, od kiedy się wprowadził. Na widok Romana w negliżu zawsze wracały wspomnienia czasów, kiedy ze sobą sypialiśmy. Ale aby ochłonąć, wystarczyło przypomnieć sobie, że przypuszczalnie kombinuje teraz, jak mnie zabić. Działało za każdym razem. Zasłaniał ramieniem oczy od słońca. Przekręcił się, przesunął rękę i spojrzał na mnie jednym okiem. - Jest wcześnie. - Twój szanowny szef ma inne zdanie na ten temat. Minęło kilka sekund, po czym skrzywił się, wyczuwając nieśmiertelny podpis Jerome'a. Westchnął i usiadł, przecierając oczy. Wyglądał na równie wykończonego jak ja, ale jeśli cokolwiek mogło go wyciągnąć z łóżka po przebalowanej nocy, to był to mój szef - bez względu na to, co wczoraj na ten temat mówił Roman. Z trudem zwlókł się z łóżka i ruszył do drzwi. - Nie zamierzasz się ubrać? - wykrzyknęłam. Odpowiedział mi tylko skinieniem dłoni i pomaszerował korytarzem. Poszłam za nim i zobaczyłam, jak Jerome nalewa sobie kubek pozostałej z poprzedniego wieczoru wódki. No cóż, na pewno gdzieś było już po siedemnastej. Uniósł brew na widok skąpego przyodziewku Romana. - Miło, że się ubrałeś. Roman okrążył Jerome'a i wziął sobie kawę. - Dla ciebie wszystko, tatuśku. Poza tym Georginie się podoba. Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Jerome przyglądał się badawczo Romanowi. Nie wiedziałam nic o jego matce, a Jerome był demonem, który go spłodził przed tysiącami lat. Właściwie Jerome był wtedy aniołem, ale zadawanie się z człowiekiem skończyło się
dla niego wywaleniem z nieba i wysłaniem do roboty pod ziemią. I to bez odprawy. Roman czasami robił złośliwe uwagi na temat ich związków rodzinnych, ale Jerome nigdy się do tego nie przyznał. Prawdę mówiąc, zgodnie z zasadami nieba i piekła powinien zniszczyć Romana wieki temu. Anioły i demony uznawały nefilimy za nienaturalne i złe, i starały się je wytępić. Trochę to brutalne, nawet jeśli weźmie się pod uwagę socjopatyczne skłonności większości nefilimów. Ale że niedawno Roman pomógł uratować Jerome'a, zawarli pakt, który pozwalał Romanowi mieszkać spokojnie w Seattle. Przynajmniej na razie. Gdyby któryś ze współpracowników Jerome'a dowiedział się o tym nielegalnym pakcie, to piekielnie drogo by nas to kosztowało. I to wszystkich. Dobry sukub doniósłby na swojego szefa. - To co tu robisz? - Roman przysunął sobie krzesło. - Chcesz pograć w piłkę? Twarz Terome'a nadal nic nie wyrażała. - Mam dla ciebie robotę. - Zarobi na czynsz? - zapytałam z nadzieją. - Zarobi na dalsze życie w takiej formie, jaka mu odpowiada - odpowiedział Jerome. Roman wciąż uśmiechał się nonszalancko, ale wiedziałam, że to tylko maska. Zdawał sobie sprawę z tego, że Jerome jest groźny i że w ramach ich umowy ma obowiązek spełniać polecenia ojca. Ale mimo to sprawiał wrażenie, jakby to on robił przysługę Jerome'owi. Wzruszył ramionami. - Nie ma sprawy. I tak nie miałem planów na dziś. To o co chodzi? - Mamy w mieście nieśmiertelnego gościa - wyjaśnił Jerome. Jeśli postawa Romana go denerwowała, to nie dawał tego po sobie poznać. - Sukuba. Nagle przestałam tylko obserwować ojca i syna. - Co?! - wykrzyknęłam i wyprostowałam się tak szybko, że prawie rozlałam kawę. - Myślałam, że wystarczy nam Tawny. Przez lata pracowałam tutaj solo, ale kilka miesięcy temu Jerome zdobył drugiego sukuba. Nazywała się Tawny i mimo że była dość denerwująca i raczej mało zaradna jako sukub, miała też w sobie coś ujmującego. Na szczęście Jerome wysłał ją do Bellingham, na bezpieczną odległość półtoragodzinnej podróży samochodem. - Nie, żeby to była twoja sprawa, Georgie, ale ten tutaj nie przybył, żeby pracować. Jest tu... gościem. Na wakacjach. - Jerome skrzywił się w ponurym uśmiechu. Wymieniliśmy z Romanem spojrzenia. Nieśmiertelni mogą oczywiście brać urlopy, ale na pewno chodziło tu o coś więcej. - I? - zapytał Roman. - Przyjechała tu, bo...? - Bo jestem przekonany, że moi zwierzchnicy chcą mnie sprawdzić po ostatnich...
wydarzeniach. Określił to bardzo oględnie, ale w jego słowach była delikatna groźba, aby nie rozwodzić się nad rzeczonymi wydarzeniami. Miał na myśli to, co mu się przytrafiło - został przywołany i uwięziony w ramach walki o władzę między demonami. Dać się przywołać to dla demona raczej żenująca sprawa, która może podać w wątpliwość jego zdolności do sprawowania władzy na danym terenie. To, że piekło przysłało kogoś, by sprawdził, jak się sprawy mają, nie było aż tak zaskakujące. - Myślisz, że cię szpieguje, żeby ocenić, czy nadal dajesz radę się wszystkim zajmować? - zapytał Roman. - Jestem przekonany. Chcę, żebyś ją śledził i ustalił, komu składa raporty. Sam bym to zrobił, ale nie chcę, żeby wyglądało, że jestem podejrzliwy. Więc muszę pozostać na widoku. - Cudownie. - Głos Romana był równie szorstki jak głos jego ojca. - Nie ma to jak śledzić sukuba. - Z tego, co wiem, całkiem nieźle ci to wychodzi - wtrąciłam. To prawda. Roman już wielokrotnie mnie śledził, niewidzialny. Niżsi nieśmiertelni nie mogli ukryć podpisu, który każdy z nas posiadał, ale Roman odziedziczył tę umiejętność po Jeromie, a to czyniło go szpiegiem idealnym. Roman spojrzał na mnie ponuro, po czym zapytał ojca: - To kiedy zaczynam? - Natychmiast. Nazywa się Simone i zatrzymała się w Four Seasons, w centrum. Idź tam i sprawdź, co robi. Mei będzie cię zmieniać. Mei była zastępcą Jerome'a. - Ten hotel Four Seasons? - zapytałam. - I piekło za to płaci? To znaczy, wydawało mi się, że mamy recesję. - W piekle nie ma czegoś takiego jak recesja. I wydawało mi się, że cierpkie uwagi zaczynasz rzucać dopiero po wypiciu kawy. Pokazałam mu filiżankę. Była pusta. Jerome westchnął i zniknął bez ostrzeżenia. Najwyraźniej nie miał wątpliwości, że syn spełni jego rozkazy. Staliśmy z Romanem, milczeliśmy. Do kuchni przyszły oba koty, a Aubrey zaczęła się ocierać o nagą nogę Romana. Schylił się i ją podrapał. - Chyba powinienem wziąć prysznic i się ubrać - odezwał się w końcu. - Po co? I tak będziesz niewidzialny? Odwrócił się ode mnie i ruszył do łazienki. - Pomyślałem, że mógłbym złożyć kilka podań o pracę, jak Mei mnie zluzuje. - Kłamca - stwierdziłam, ale chyba nie usłyszał. Dopiero słysząc lejącą się wodę, uświadomiłam sobie, że należało spytać Jerome'a o to dziwne uczucie w nocy. Było takie
dziwaczne, że nie wiedziałam nawet, jak je opisać. A im dłużej się nad tym zastanawiałam, dochodziłam do wniosku, że to pewnie efekt alkoholu. Roman twierdził co prawda, że coś wyczuł, ale wypił co najmniej tyle co ja. A jeśli chodzi o pracę... zegar kuchenny sugerował, że najwyższa pora wybrać się do mojej. Wadą tego mieszkania było to, że za piękne widoki musiałam zapłacić dojazdami do pracy. Wcześniej mieszkałam w Queen Anne, blisko księgarni i kawiarni Emerald City Books. Wtedy mogłam chodzić do pracy piechotą, ale z zachodniego Seattle to było niemożliwe, więc musiałam wziąć pod uwagę czas dojazdu. W odróżnieniu od Romana nie musiałam brać prysznica i się przebierać, nie żebym tego nie lubiła. Ludzkie zwyczaje poprawiały mi samopoczucie. Użyłam sukubich mocy i byłam czysta, ubrana w odpowiednią do pracy brzoskwiniową sukienkę na ramiączkach, włosy miałam uczesane w kok. Roman nie pojawił się do momentu, kiedy miałam wychodzić, więc złapałam kolejną filiżankę kawy i zostawiłam mu kartkę z pytaniem, czy wyrzucenie śmieci, zanim zacznie bawić się w Bonda, go zabije. Nim weszłam do księgarni, po bólu głowy nie było ani śladu. W środku kręciło się wielu klientów, takich co to załatwiają sprawunki w sobotę, i turystów, którzy dotarli tu z położonych nieopodal Kosmicznej Iglicy i Seattle Center. Zostawiłam torebkę w swoim biurze i obeszłam kontrolnie sklep, zadowolona, że wszystko jest jak trzeba, dopóki nie zauważyłam, że w kolejce do kasy stoi osiem osób, a jest czynna tylko jedna. - Co się stało z resztą załogi? - zapytałam Beth. Była doświadczonym i dobrym pracownikiem. Odpowiedziała na moje pytanie, nawet nie podnosząc wzroku znad kasy. - Gabrielle ma przerwę, a Doug... nie czuje się najlepiej. Przypomniałam sobie o naszych zawodach w piciu wódki. Skrzywiłam się, bo czułam się winna, ale też bardzo zadowolona z siebie. - I gdzie jest teraz? - W erotyce. Uniosłam brwi, ale nie skomentowałam, tylko pomaszerowałam w tamtą stronę. Nasz niewielki dział erotyki został dziwnie wciśnięty pomiędzy motoryzację i faunę (a dokładniej płazy). Między półkami siedział na podłodze Doug z głową między kolanami. Uklękłam przy nim. - Czas na klina? - zapytałam. Uniósł głowę i odgarnął z twarzy czarne włosy. Wyglądał nieszczęśliwie. - Oszukiwałaś. Jesteś o połowę ode mnie mniejsza. Jakim cudem nie umierasz teraz w domu? - Jestem starsza i mądrzejsza - stwierdziłam. Gdyby tylko wiedział, o ile starsza.
Złapałam go za ramię i pociągnęłam. - Chodź. Idziemy do kafejki po wodę. Przez moment zdawało się, że nie da rady, ale w końcu z trudem wstał. Nawet nie chwiał się za bardzo, kiedy prowadziłam go na drugie piętro, którego połowę zajmowały książki, a drugą kafejka. Złapałam butelkę wody, powiedziałam barmance, że zapłacę później, po czym pociągnęłam Douga w stronę krzesła. Obrzuciwszy wzrokiem pomieszczenie, stanęłam jak wmurowana, biedny Doug się potknął. Przy jednym ze stolików siedział Seth. Miał przed sobą otwarty laptop. To było jego ulubione miejsce pracy, co całkiem mi odpowiadało, kiedy się spotykaliśmy, ale teraz było... dziwne. Obok niego w płaszczu i z torebką w ręku siedziała Maddie. Przypomniałam sobie, że tego dnia zaczynałyśmy pracę o tej samej porze. Najwyraźniej właśnie przyszła. Machnęli, abyśmy do nich podeszli. Maddie zmierzyła brata wzrokiem. - I dobrze ci tak. Doug wziął haust wody. - A co z siostrzaną miłością? - Nadal ci nie wybaczyłam, że ogoliłeś mojego jamnika. - Ale to było ze dwadzieścia lat temu, a mały drań sam się o to prosił. Uśmiechnęłam się z przyzwyczajenia. Kłótnie Douga i Maddie zwykle stanowiły serial, którego nie mogłam przegapić. Ale dziś to Seth przyciągał moją uwagę. Poprzedniej nocy, zamroczona alkoholem, nie myślałam o nim, udawałam, że nie przeszkadza mi to, że spotyka się teraz z Maddie. Ale teraz, na trzeźwo, znów poczułam znajomy ból. Naprawdę czułam zapach jego skóry, potu zmieszanego z mydłem o zapachu leśno-jabłkowym, którego używał. Słońce wpadające przez duże okna kafejki podkreślało miedziane kosmyki w zwichrzonej brązowej czuprynie i doskonale pamiętałam, jakie to uczucie głaskać go po twarzy, gładkiej skórze policzka i nieogolonym podbródku. Spojrzałam mu w oczy i zdziwiłam się, że wpatrywał się we mnie. Poprzedniej nocy prawie udało mi się przekonać samą siebie, że Seth myśli o mnie wyłącznie jako o przyjaciółce, ale teraz... nie byłam już taka pewna. W jego spojrzeniu było coś ciepłego, pełnego namysłu. Nagle zaczęłam podejrzewać, że pamięta, jak się kochaliśmy. Też o tym myślałam. Kiedy Jerome zniknął, razem z nim zniknęły moje moce i mogliśmy uprawiać „bezpieczny” seks, czyli bez efektów ubocznych spania z sukubem. Poza jednym. W owym czasie dalej spotykał się z Maddie i zdradzanie jej odcisnęło na nim piętno grzechu. To było gorsze, niż gdybym ukradła mu energię. Teraz Seth był duszą potępioną. Nie wiedział o tym, a wyrzuty sumienia z powodu zdrady doprowadziły do zbyt szybkich oświadczyn. Uważał, że jest jej to winny. Poczucie
winy zmusiło mnie do odwrócenia wzroku i zauważyłam, że Maddie i Doug przestali się kłócić. Maddie patrzyła w stronę baru, ale Doug wpatrywał się we mnie. Miał przekrwione, otoczone ciemną obwódką, zmęczone oczy. Ale gdzieś w tym żałosnym, skacowanym spojrzeniu... był błysk zaskoczenia i zdziwienia. - Czas na pracę - rzuciła wesoło Maddie, wstając od stolika. Puknęła brata w ramię, odwracając tym samym jego uwagę ode mnie, na szczęście. Skrzywił się. - Przetrwasz ostatnie godziny? - Tia... - wymamrotał i wypił jeszcze trochę wody. - Popracuj w magazynie - poradziłam, wstając. - Nie chcę, aby klienci uznali, że nasi pracownicy mają problem z alkoholem. Przenieśliby się do innej księgarni tak szybko, że nawet nie byłoby to zabawne. Maddie uśmiechnęła się, patrząc, jak Doug wstaje z trudem. - Georgino, nie miałabyś nic przeciwko temu, żebyśmy z Dougiem zamienili się zmianami we wtorek? Muszę w godzinach pracy załatwić kilka spraw związanych ze ślubem. Doug rzucił jej ponure spojrzenie. - A kiedy zamierzałaś spytać, czy nie mam nic w planach? - Pewnie. - Starałam się nie skrzywić na hasło „ślub”. - Możesz pracować ze mną na wieczornej zmianie. - Pójdziesz ze mną? - zapytała. - Obiecałaś. - Naprawdę? - Wczoraj wieczorem. Zmarszczyłam brwi. Bóg jeden wie, ile obietnic złożyłam, a potem o nich zapomniałam przez wódkę i dziwne magiczne moce. Pamiętałam mgliście, że pokazywała mi zdjęcia sukien ślubnych. - Wydaje mi się, że mam jakieś sprawy do załatwienia. - Jeden sklep jest rzut kamieniem od twojego mieszkania - nalegała. - Maddie - odezwał się pośpiesznie Seth, któremu najwyraźniej też nie odpowiadała zmiana tematu. - Jeśli jest zajęta... - Nie możesz być zajęta przez cały dzień - błagała Maddie. - Proszę? Wiedziałam, że to będzie porażka, że proszę się o kłopoty i ból. Ale Maddie była moją przyjaciółką, a prośba w jej oczach sprawiała, że miękłam. Uświadomiłam sobie, że to poczucie winy. Poczucie winy za zdradę, jakiej się dopuściliśmy z Sethem. Jej twarz wyrażała taką wiarę we mnie, mnie, jej najlepszą przyjaciółkę w Seattle i jedyną, która według niej mogła jej pomóc przy ślubie. I dlatego właśnie się zgodziłam, tak samo jak poprzedniej nocy. Tylko że teraz nie mogłam zwalić tego na alkohol.
- Dobrze. Poczucie winy to chyba główny powód głupich zachowań.
Rozdział 3 Tego wieczoru pracowałam aż do zamknięcia i wróciłam do domu dopiero koło dziesiątej. Ku mojemu zaskoczeniu na kanapie zastałam jedzącego płatki Romana i koty, które walczyły o najlepsze miejsce na jego kolanach. Ostatnio zdawały się kochać jego bardziej niż mnie! To była zdrada na niespotykaną skalę. - Co ty tu robisz? - zapytałam, siadając w fotelu naprzeciwko niego. Zauważyłam, że przynajmniej posprzątał po przyjęciu. Podejrzewałam, że gdybym zwróciła na to uwagę, już nigdy więcej by tego nie zrobił. - Myślałam, że będziesz ścigał sukuba Jerome'a. Roman pohamował ziewnięcie i odstawił pustą miskę na stolik. Oba koty natychmiast zeskoczyły mu z kolan, by wypić resztę mleka. - Mam przerwę. Ale łaziłem za nią cały dzień. - I? - Pomijając już wrodzoną ciekawość, nie podobało mi się, że ktoś podaje w wątpliwość autorytet Jerome'a. Arcydemon działał mi czasem na nerwy, ale nie miałam najmniejszej ochoty na zmianę szefa. Byliśmy niepokojąco blisko tej sytuacji, gdy Jerome został wezwany i żaden z kandydatów nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. - To było potwornie nudne zajęcie. Śledzenie ciebie jest o niebo ciekawsze. Ona większość dnia spędziła na zakupach. Nie wiedziałem, że w sklepach można brać tyle łachów do przymierzami. I poderwała faceta w barze, no i... reszty się domyśl. Myśl o cierpieniach Romana, gdy Simone uprawiała seks, całkiem mi się podobała. - Wiedziałam, że nie pogardzisz dobrą pornografią. Skrzywił się. - To nie była dobra pornografia. To była brzydka, perwersyjna pornografia, którą sprzedają z tyłu sklepu. Taka, która pociąga tylko naprawdę pokręconych ludzi. - Czyli żadnych potajemnych spotkań do zraportowania Jerome'owi? - Nie. - Pewnie nie ma się co dziwić. - Wyciągnęłam się i położyłam stopy na stole. W związku z niedyspozycją Douga spędziłam dziś wyjątkowo dzień przy kasie, stojąc dłużej, niż byłam do tego przyzwyczajona. O ile się nie myliłam, Roman zagapił się na moje nogi i dopiero potem spojrzał mi w oczy. - Jeśli nie widziała dziś żadnej działalności nieśmiertelnych, to nie bardzo miała co zgłosić. - Przynajmniej do wieczora nic się nie działo. - Wieczora? - Jesteś aż tak nieprzytomna? Peter i Cody urządzają dziś imprezę. - O cholera, zapomniałam. - Peter uwielbiał wydawać obiady i organizować przyjęcia i
zupełnie mu nie przeszkadzało, że dopiero co ja robiłam parapetówkę. A jako że był istotą nocy, jego imprezy zawsze zaczynały się późną nocą. - Simone tam będzie? - Tak. Teraz Mei ma na nią oko, ale zastąpię ją u Petera. - Czyli będziesz tam przynajmniej duchem, jeśli nie ciałem? - Mniej więcej. - Uśmiechnął się na mój dowcip i po raz pierwszy, od kiedy wrócił do miasta, w jego ciemnych oczach zobaczyłam rozbawienie. Przypomniało mi to tego zabawnego, eleganckiego faceta, z którym się kiedyś umawiałam. Uświadomiłam też sobie, że jest to jedna z nielicznych rozmów nieociekających jadem. Było prawie... normalnie. Źle interpretując moje milczenie, spojrzał na mnie nieufnie. - Chyba nie zamierzasz się wykręcić, co? To nie mógł być aż tak męczący dzień. Prawdę mówiąc, rozważałam wykręcenie się. Po wczorajszych wydarzeniach i żalu, że zgodziłam się pomóc Maddie, jakoś nie byłam pewna, czy wytrzymam wygłupy moich nieśmiertelnych przyjaciół. - Chodź - odezwał się Roman. - Simone jest taka nudna. I nawet nie chodzi mi o to, co robi. Jest po prostu bezbarwna. Jeśli cię tam nie będzie, to nie wiem, co zrobię. - Mówisz, że reszta, moi przyjaciele nie są zabawni? - Nieporównywalnie mniej niż ty. W końcu zgodziłam się iść. Aczkolwiek nie zdziwiłabym się, gdyby Roman namówił mnie na tę imprezę tylko po to, żebym go podwiozła. W każdym razie jadąc na Capitol Hill, byłam w niezłym nastroju. Trochę dziwnie się czułam, będąc, a zarazem nie będąc z Romanem. Aby śledzić sukuba, znów zrobił się niewidzialny i ukrył swój podpis. Zupełnie, jakbym miała w samochodzie ducha. Jak zwykle przyszłam jako jedna z ostatnich. Trzej muszkieterowie: Peter, Cody i Hugh, byli obecni, tym razem już w zwykłych strojach, a nie historycznych. W przypadku Petera oznaczało to spodnie i idealnie dobraną do nich wełnianą kamizelkę, Cody był w dżinsach i podkoszulku, a Hugh w garniturze. Przytrzymałam otwarte drzwi trochę dłużej, żeby Roman mógł się wsunąć za mną. Dalej musiał sobie radzić sam. Peter, gdy tylko wpuścił nas do domu, pognał do kuchni. Była też Simone. Siedziała na niewielkiej kanapie, z elegancko skrzyżowanymi długimi nogami i dłońmi na kolanach. Hyla szczupła, biust miała rozsądnej wielkości, włożyła czarną spódnicę i srebrzystą jedwabną bluzkę. Włosy, co mnie nie zaskoczyło, były długie i blond. Większość sukubów uważała, że bycie blondynką było najlepszą metodą na zaciągnięcie faceta do łóżka. Jak dla mnie oznaczało to brak doświadczenia. Byłam brunetką, co prawda ze złotymi pasemkami, już ładny kawałek czasu i jakoś nigdy nie narzekałam na
brak powodzenia. Obok niej siedział Hugh z miną flirciarza, którą przybierał za każdym razem, gdy próbował poderwać dziewczynę. Simone patrzyła na niego z grzecznym uśmiechem, a gdy weszłam, uśmiechnęła się do mnie. Jej nieśmiertelny podpis pachniał fiołkami i nasuwał mi na myśl blask księżyca i dźwięk wiolonczeli. - Na pewno jesteś Georgina - odezwała się. - Miło mi cię poznać. Wciąż miała uprzejmy wyraz twarzy i byłam pewna, że nie udawała. Nie była złośliwa czy nazbyt ujmująca ani też nie okazywała wrogości, jaka zwykle łączyła się ze spotkaniem dwóch sukubów, lub też ukrytej pod uśmiechami agresji. Była po prostu w miarę miła. Była nudna. - Wzajemnie - odpowiedziałam. Odwróciłam się do Cody'ego, próbując ustalić, co to za zapach dobiega z kuchni. - Co na obiad? - Zapiekanka po pastersku. Czekałam, aż do mnie mrugnie, mówiąc, że żartuje, ale nie. - To nie w stylu Petera. - Był doskonałym kucharzem, zwykle wybierał raczej steki z polędwicy wołowej czy małże po prowansalsku. Cody skinął głową. - Oglądał dziś film dokumentalny o Wielkiej Brytanii i to go zainspirowało. - No, ja nie mam nic przeciwko. - Usiadłam na podłokietniku kanapy. - Powinniśmy się cieszyć, że nie postanowił zaserwować kaszanki na krwisto. - W Australii też mają coś w rodzaju zapiekanki po pastersku, ale na wierzch i na dno kładą ziemniaki - odezwała się nieoczekiwanie Simone. - Nazywają to zapiekanką ziemniaczaną. Zapadła cisza. Nie, żeby jej wypowiedź była całkiem bez związku z tematem, ale była po prostu dziwna, zwłaszcza że Simone nie mówiła tonem przekonanego o swojej wiedzy kujona, typowym dla ludzi, którzy zawsze wygrywali w kwizach. Po prostu przedstawiła fakt. I to do tego niezbyt ciekawy. - Ach - powiedziałam śmiertelnie poważnym tonem. - Dobrze wiedzieć, że nazwa pasuje do dania. Zaoszczędzimy sobie kłopotliwych błędów przy obiedzie. Bóg jeden wie, ilu ludzi się nacięło, zamawiając kurki. Cody zakrztusił się piwem, natomiast Hugh uśmiechnął się promiennie do Simone. - To fascynujące. Jesteś kucharką? - Nie - odparła i zamilkła. W tym momencie pojawił się Peter z moim drinkiem. Po wczorajszym zakładzie z Dougiem postanowiłam trochę przystopować - powiedzmy przez kilka dni. Ale nagle stwierdziłam, że chyba jednak muszę się napić. Peter rozejrzał się i zmarszczył brwi.
- A to co? Miałem nadzieję, że Jerome przyjdzie. Nasz szef często spędzał z nami czas, ale od kiedy go przywołano, jakoś unikał spotkań towarzyskich. - Wydaje mi się, że ma coś do załatwienia - wyjaśniłam. Prawdę mówiąc, nie miałam pojęcia, co Jerome może robić, ale miałam nadzieję, że moja mętna wypowiedź wywoła w Simone jakąś reakcję. Nadzieja okazała się płonna. Peter jak zwykle elegancko nakrył do stołu, do zapiekanki podał dobre czerwone wino. Zasugerowałam, że bardziej pasowałby guinness, ale mnie zignorował. - Skąd jesteś? - zapytałam Simone. - Przyjechałaś na wakacje, prawda? Skinęła głową i delikatnie ujęła widelec. Pokroiła swoją porcję na równiutkie półtoracentymetrowe kostki. Mogła konkurować z obsesyjnokompulsywnymi zachowaniami Petera. - Jestem z Charlestonu. Zostanę pewnie tydzień. A jeśli pozwoli mi mój arcydemon, to może dwa. Seattle jest ładne. - Słyszałem, że Charleston też jest ładny - odezwał się I high. Najwyraźniej nadal liczył na towarzystwo w łóżku. - Został założony w 1670 roku - powiedziała. Znów zapadła dziwna cisza. - Byłaś tam wtedy? - zapytałam. - Nie. Jedliśmy dalej w milczeniu aż do deseru, kiedy to Cody zwrócił się do mnie: - To co, pomożesz mi czy nie? Zastanawiałam się właśnie, jakim cudem Simone udawało się zaciągać facetów do łóżka i czy lista znanych jej przymiotników obejmowała coś więcej niż „ładne”. Pytanie Cody'ego zupełnie mnie zaskoczyło. - Co? - Z Gabrielle. Pamiętasz? Wczoraj? No tak. Gabrielle z księgarni, którą interesowali tylko goci i wampiry. - Nie obiecywałam, że pomogę, prawda? - zapytałam niepewnie. Zdecydowanie nie pamiętałam zbyt wielu rzeczy z mojej parapetówki. - Nie, ale jakbyś była dobrą przyjaciółką, tobyś pomogła. Poza tym powinnaś być chyba ekspertem w sprawach sercowych? - Moich. - A z tego, co pamiętam - zauważył Hugh - to nawet z tymi ma problemy. Spojrzałam na niego krzywo. - Musisz mi pomóc. - Cody nie dawał za wygraną. - Muszę ją znów zobaczyć... muszę mieć z nią o czym rozmawiać... Myślałam, że jego zauroczenie Gabrielle wynikało z ilości
spożytego alkoholu. Doprawdy, czy jest coś, czego nie można zrzucić na alkohol? Ale on miał ten cielęcy wzrok typowy dla zakochanych, gdy mówił o Gabrielle. Znałam Cody'ego od kilku lat i jeszcze nigdy nie widziałam, żeby się tak zachowywał. Peter też nie, ale wraz z przyjaciółmi już dawno po cichu ustaliliśmy, że Peter był po prostu aseksualny. Gdyby wampiry mogły się rozmnażać, to on zastosowałby metodę przez pączkowanie. Zastanowiłam się. - Widziałam, jak któregoś dnia czytała podczas przerwy „Grzesznika Seattle”. - Co to? - zapytał Cody. - Lokalna niszowa gazeta goto-fetyszysto-horroro-sado-maso-młodogniewna - wyjaśnił Peter. Wszyscy wybałuszyli na niego oczy. - Tak słyszałem - dodał pospiesznie. Odwróciłam się do Cody'ego. - Zawsze to coś. Mamy ją w księgarni. - Skończyliście wreszcie z tymi nudnymi tematami miłosnymi? - usłyszeliśmy. - Czas na prawdziwą rozrywkę. Podskoczyłam na dźwięk nowego głosu, po czym poczułam typową krystaliczną aurę wskazującą na obecność anioła. Carter pojawił się na ostatnim pustym miejscu przy stole - Peter nakrył na sześć osób, spodziewając się na kolacji Jerome'a. Najgorzej ubrany w Seattle anioł rozsiadł się na krześle, skrzyżował ramiona na piersi i przybrał sardoniczny wyraz twarzy. Dżinsy i flanelowa koszula były wymięte, ale wydziergany na drutach kapelusik, który skrywał sięgające ramion włosy, był w nieskazitelnym stanie. To był prezent ode mnie i nie mogłam pohamować uśmiechu. Na mój widok szare oczy Cartera rozbłysły zadowoleniem. Spotykanie się z aniołami niektóre kręgi piekielne mogły uważać za dziwne, ale dla nas było to całkiem normalne. Przyzwyczailiśmy się do tego, że pojawiał się i znikał znienacka, a także do jego tajemniczych i często wkurzających uwag. Był najlepszym przyjacielem, jeśli w ogóle można o czymś takim mówić, Terome'a i zdradzał niezdrowe zainteresowanie mną i moim życiem miłosnym. Na szczęście po porażce z Sethem trochę odpuścił. Na nas obecność Cartera nie robiła wrażenia, ale z Simone było inaczej. Na jego widok oczy jej się rozszerzyły, a cała twarz przybrała zupełnie inny wyraz. Nachyliła się nad stołem, a jej dekolt, o ile się nie myliłam, zrobił się nagle trochę głębszy. Uścisnęła Carterowi dłoń. - Chyba nie mieliśmy się okazji poznać. Jestem Simone. - Carter - odpowiedział, a oczy wciąż mu się śmiały. - Simone przyjechała do nas z Charlestonu - powiedziałam. - Został założony w 1670 roku. Uśmiech Cartera trochę zbladł. - Tak słyszałem.
- Powinieneś nas odwiedzić - kontynuowała. - Chętnie oprowadzę cię po mieście. Jest bardzo ładne. Wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia z Peterem, Codym i Hugh. Zachowanie Simone wciąż było potwornie nudne, ale nagle zrobiła się o jakieś dwa procent bardziej interesująca. Nie zakochała się w Carterze tak jak Cody w Gabrielle. Po prostu chciała go zaliczyć. Powodzenia, pomyślałam. Anioł był wyzwaniem dla każdego sukuba. Owszem, zdarzało się, że anioły upadały z powodu miłości i seksu - Jerome był tego najlepszym przykładem - a nawet raz byłam świadkiem takiego upadku. Ale Carter? Jeśli był ktoś naprawdę odporny na kuszenie, to on. No chyba że mówimy o paleniu i alkoholu. Tak, zachowanie Simone stało się zdecydowanie ciekawsze. - Pewnie - odpowiedział Carter. - Na pewno mogłabyś mi pokazać mnóstwo perełek nieznanych turystom. - O tak. Wiesz, jest taka restauracja, w której raz jadł obiad Jerzy Waszyngton. Przewróciłam oczami. Wątpiłam, aby mogła Carterowi pokazać w Charlestonie coś, czego nie znał. Carter widział, jak powstawały i upadały takie miasta jak Babilon czy Troja. Z tego, co o nim wiedziałam, mógł nawet maczać palce w zniszczeniu Sodomy i Gomory - To jaką rozrywkę miałeś na myśli? - zapytałam Cartera. Mimo że oglądanie żałosnych prób podrywu odejmowanych przez Simone było zabawne, nie miałam ochoty na historię Stanów dla początkujących. - Nie zamierzam więcej grać z tobą w „Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się”. - Mam lepszy pomysł. - I z powietrza, i to dosłownie, wyciągnął pictionary - grę w rebusy. - Nie! - wykrzyknął Hugh. - Przez lata udoskonalałem nieczytelność swojego lekarskiego podpisu. Straciłem wszystkie zdolności artystyczne. - Uwielbiam pictionary! - wykrzyknęła Simone. - Mam coś do załatwienia - stwierdziłam. Poczułam kuksańca w bok i rozejrzałam się zaskoczona, ale nikogo obok mnie nie było. Po czym mnie olśniło. Najwyraźniej Roman wciąż liczył na to, że będę go zabawiać. Westchnęłam. - Ale mogę jeszcze chwilę zostać. - Świetnie, to do dzieła - rzucił Carter i odwrócił się do Petera. - Masz sztalugi? Oczywiście miał. Po co? Nie miałam pojęcia, ale po tym, jak kupił samobieżny odkurzacz Roomba i radiomagnetofon na szeroką taśmę, nauczyłam się nie zadawać pytań. Podzieliliśmy się na grupy: ja, Cody i Hugh przeciwko reszcie. Grałam pierwsza. Wyciągnęłam hasło „afera Watergate”. - Och, bez przesady - jęknęłam. - To idiotyczne. - Nie marudź. - Uśmiech Cartera zrobił się obrzydliwie złośliwy. - Wszyscy przecież
losują. Uruchomili stoper. Postanowiłam odwołać się do skojarzeń podstawowych - Watergate to w końcu wodna brama... Narysowałam kilka falistych linii i Cody natychmiast wykrzyknął „woda”. No, sukces. Następnie narysowałam ścianę z czymś, co miałam nadzieję, że wygląda jak drzwi. Ale najwyraźniej wyszło za dobrze. - Ściana - powiedział Hugh. - Drzwi - stwierdził Cody. Dodałam kilka pionowych linii, aby zaznaczyć, że to brama. A po chwili zastanowienia dodałam jeszcze plus pomiędzy wodą i ścianą, aby podkreślić związek. - Akwedukt - rzucił Cody. - Zielony mosteczek ugina się - zaproponował Hugh. - O Boże - jęknęłam. Oczywiście czas minął, nim moja drużyna wymyśliła, o co chodzi. Proponowali Zaporę Hoovera i wielki mur chiński. Z jękiem opadłam na oparcie kanapy. Nadeszła pora na drugą drużynę. - Watergate - odpowiedział natychmiast Carter. Hugh spojrzał na mnie zniesmaczony. - Nie mogłaś narysować bramy? I Białego Domu? Wtedy mielibyśmy szansę... Po mnie nadeszła kolej Simone i miałam szczerą nadzieję, że wyciągnie „kryzys kubański” albo „prawo Gaussa”. Stoper ruszył, a ona narysowała okrąg, od którego rozchodziły się linie. - Słońce - natychmiast rzucił Peter. - Brawo! - wykrzyknęła Simone. Spojrzałam złowieszczo na Cartera. - Oszukujesz. - A ty nie umiesz przegrywać - odpowiedział. Graliśmy jeszcze godzinę, ale po tym, jak moja drużyna dostała „onkologię”, „słownik wyrazów obcych” i „wojnę brytyjsko- amerykańską 1812”, a oni „serce”, „kwiat” i „uśmiech”, postanowiłam wrócić do domu. Kiedy byłam przy drzwiach, ktoś tęsknie westchnął mi w ucho. - Jesteś zdany na siebie - warknęłam po cichu do Romana. Żegnano mnie hasłami, że psuję zabawę, ale kiedy usłyszałam, że ponieważ wychodzę, Carter zaproponował grę w jengę, uznałam, iż to był doskonały ruch. Powrót do zachodniego Seattle o tej porze nie sprawiał większych problemów i kiedy zaparkowałam pod moim blokiem, z przyjemnością stwierdziłam, że wciąż panuje nietypowy dla tej pory roku upał. Bliska odległość wody trochę schłodziła powietrze i temperatura była idealna na wieczór. W nagłym odruchu przeszłam na drugą stronę ulicy, na plażę, którą można by właściwie nazwać parkiem - była porośnięta trawą i tylko miejscami pojawiały się łachy piasku. W Seattle niełatwo było znaleźć coś więcej. Ale i tak odpowiadała mi tutejsza woda i cichy szum fal rozbijających się o brzeg. Lekki wiatr rozwiał mi włosy, a w oddali