RAVIK80

  • Dokumenty329
  • Odsłony188 122
  • Obserwuję162
  • Rozmiar dokumentów397.0 MB
  • Ilość pobrań113 618

Armstrong Lindsay - Nieprzystępna dziewczyna

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :537.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Armstrong Lindsay - Nieprzystępna dziewczyna.pdf

RAVIK80 HARLEKINY
Użytkownik RAVIK80 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

LINDSAY ARMSTRONG Nieprzystępna dziewczyna Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg • Istambuł Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney Sztokholm • Tajpej • Tokio • Warszawa

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Oto widzicie przed sobą ów bajkowy las, o któ­ rym wam opowiadałam. Mamy tu wspaniałe okazy drzew mirtowych, sasafrasu i sosen króla Wilhelma. Kiedy już się napatrzycie, wrócimy na naszą małą plażę i odpoczniemy - oznajmiła Briony Richards swojej gromadce amerykańskich turystów, z których tylko jeden liczył mniej niż sześćdziesiąt lat. - Co za widok! - entuzjazmował się Dwight Weinberg z Chicago. - Doro, spójrz na te drzewa! - zwrócił się do żony, nie przestając filmować krajobrazu. - Niewiarygodne! - popiskiwała zachwycona Do­ ra. - A ten wodospad! Briony uśmiechnęła się pod nosem, słysząc te uwagi. Była przyzwyczajona do wrażenia, jakie tas­ mański park narodowy Cradle Mountain robił na turystach. Jednak i ona sama nie pozostała obojętna na uroki tego zakątka, mimo że od przeszło roku zarządzała zespołem wypoczynkowym o dźwięcznej nazwie: Dom na Wrzosowisku. Briony była wysoką dziewczyną. Miała piękne błękitne oczy, ale jej największym, choć nie jedynym, atutem były blond włosy, które spadały na ramiona kaskadą nieposłusznych loków. Liczyła sobie dwa­ dzieścia siedem wiosen i każdy, kto ją spotkał,

zadawał sobie pytanie: Co taka wystrzałowa dziew­ czyna robi na takim odludziu? Zdjęła kapelusz i usiadła na kamieniu nie opodal wodospadu. Po chwili zorientowała się, że nie wszyscy jej podopieczni poświęcają całą swoją uwagę malow­ niczej scenerii górskiego krajobrazu. Otóż najmłodszy uczestnik wyprawy upodobał sobie ją jako wdzięczny obiekt obserwacji. Często, o wiele za często, napoty­ kała badawcze i zagadkowe spojrzenie jego orzecho­ wych oczu. Do diabła z nim! - pomyślała ze złością i odwróciła wzrok. Kolejny poszukiwacz przygód! Co taki facet robi tutaj wśród emerytów? W dodatku, zamiast zdobywać strome zbocze Marions, wlecze się po trasach spacerowych dla mięczaków? - zastanawiała się z pogardą Briony i zaraz zagryzła wargi. Nie mogła bowiem nie zauważyć, że Grant Goodman, bo takie nazwisko nosił ów mężczyzna, jest całkiem udanym okazem męskiego rodu. Szybko oceniła, że mierzy około dwóch metrów, silny jak tur na pierwszy rzut oka, ale jednocześnie zwinny i szybki. Po raz pierwszy spotkała go poprzedniego wieczo­ ra. Dokładniej mówiąc, było po kolacji, kiedy zwró­ ciła na niego uwagę po raz pierwszy. Grupa gości namówiła ją do gry na starej pianoli, co stało się początkiem szampańskiej zabawy, do której przyłą­ czyli się prawie wszyscy. Prawie - bo Grant Goodman trzymał się na uboczu i samotnie sączył swojego drinka przy kominku. Od czasu do czasu Briony czuła na sobie jego wzrok, co utwierdzało ją w przekonaniu, że musi nieźle wyglądać w sukni koloru czerwonego wina, której krój podkreślał wszystkie zalety jej figu-

ry: długie, zgrabne nogi, ponętny biust i szczupłą kibić. Ubierając się w pośpiechu do kolacji, nie miała zamiaru skupiać na sobie czyjejkolwiek uwagi, tym­ czasem tamtego wieczora miała uczucie, jakby włoży­ ła tę suknię specjalnie dla tego mężczyzny, którego obecność niepokoiła ją tak bardzo, że z trudem przychodziło jej skoncentrować się na grze. W końcu Grant Goodman wyszedł, odprowadzany zaintrygo­ wanymi spojrzeniami wszystkich kobiet bez względu na wiek. Do diabła z nim! - powtórzyła w myślach Briony. Tymczasem turyści napatrzyli się do syta i mogła poprowadzić ich z powrotem na plażę. Dwight Weinberg przykucnął obok niej. Razem z żoną i dwoma innymi małżeństwami odbywali podróż dookoła świata. Briony polubiła wszystkich mimo ich nieposkromionej ciekawości. - Wy, Australijczycy, czego się nie tkniecie, zamie­ nia się w złoto! - zauważył Dwight z podziwem. - Na przykład ty, Briony. Jesteś menedżerem, przewod­ nikiem górskim i chodzącą encyklopedią wiedzy o tych stronach. Czapki z głów, panowie! - Zazwyczaj nie zajmuję się przewodnictwem, Dwight - tłumaczyła Briony. - To wyjątkowa okazja, bo nasz etatowy przewodnik rozchorował się nie­ spodziewanie. - Ale potrafisz to robić - obstawał przy swoim Dwight. - I to jak! - zawtórowali pozostali, kiwając z uzna­ niem głowami. - Jesteście bardzo mili - uśmiechnęła się Briony. - Mam nadzieję, że będziecie dobrze wspominać

pobyt u nas i - dodała z przekorą w głosie - szepniecie znajomym słówko zachęty do odwiedzenia Domu na Wrzosowisku. - Jasne, ale nie mamy zamiaru szybko stąd wyjeż­ dżać. Powiedz, Briony, czy rzeczywiście wasz ośrodek zmienił właściciela. - Tak, to prawda. - odpowiedziała, zastanawia­ jąc się, skąd Dwight wie o sprzedaży. - Personel został zapewniony, że wszystko pozostanie jak do­ tychczas. - Całe szczęście. Zawsze powtarzam, że raz spraw­ dzonych recept na sukces należy się trzymać. Twoja osoba, Briony, to najlepsza rzecz, jaka mogła się temu miejscu przytrafić. Jedynie Grant Goodman nie brał udziału w tym seansie adoracji. Co więcej, kiedy Briony spojrzała na niego, dostrzegła rozbawienie na jego przystojnej twarzy. Zaskoczona, zastanawiała się, kim jest ten człowiek i dlaczego przygląda jej się tak ironicznie. Nie potrafiła odpowiedzieć na żadne z pytań, choć powracały one natrętnie, kiedy prowadząc grupę na parking, opisywała różne gatunki dzikich roślin, po­ rastających okolicę. Była przyzwyczajona do radzenia sobie z mężczyznami, którzy próbowali z nią różnych sztuczek. Trudno awansować w turystyce, jeśli nie umie się zapanować nad samcami puszczonymi samo- pas. Ale Goodman budził w niej niepokój, którego nie mogła lekceważyć. Na domiar złego, kiedy wsiedli do hotelowego mikrobusu, zajął miejsce obok kierowcy, którym była Briony. Reszta turystów usadowiła się z tyłu i dzieliła uwagami na temat piękna i potęgi Cradle Mountain.

- Dobrze prowadzisz, Briony - zauważył Good­ man. - Sądzę, że mogę się do ciebie zwracać po imieniu? - Oczywiście, panie Goodman - odparła pogodnie, chociaż w duchu zazgrzytała ze złości zębami. - Mam na imię Grant - mruknął z leniwym uśmie­ chem. - Z ludźmi też dobrze sobie radzisz. - Czy ja wiem?! To chyba nie moja zasługa. Więk­ szość nie sprawia kłopotów. - Widzę, że denerwują cię moje uwagi. Zastana­ wiam się tylko, dlaczego - rzekł Grant po chwili milczenia. Briony na końcu języka miała ripostę, ale się powstrzymała, chociaż Goodman drażnił ją tak bar­ dzo. Siedział blisko niej, ich kolana prawie się doty­ kały. Kątem oka spoglądała na jego silne dłonie i złote włoski na przedramionach. - Wydaje się panu, panie Goodman. Co pana sprowadza w te strony? - Wiele się słyszy o dzikiej tasmańskiej przyrodzie, nieprawdaż? - Oczywiście - zgodziła się Briony. - Przybywa pan z kontynentu? - Tak, z Sydney. Mam nadzieję, że odpocznę tu i nabiorę energii, obcując z naturą. Nie masz nic przeciwko temu, prawda? Mówił wyraźnie, okrągłymi zdaniami, a jego głos był melodyjny i mógł być fascynujący... Odpędziła tę myśl od siebie czym prędzej. - Ja? Dlaczego? - Wydawało mi się, że nie przepadasz za moim towarzystwem...

- Nic podobnego, panie Goodman - zapewniła Briony i wyrecytowała formułkę: - Klient, nasz pan. W Domu na Wrzosowisku dużą wagę przywiązujemy do jakości usług i dokładamy wszelkich starań, aby wszyscy goście czuli się pożądani i byli zadowoleni. - Słucham tego z ulgą - zamruczał. - Ciekaw jestem tylko, do jakiego stopnia pożądani? - Nie bardzo rozumiem... - Cóż, zastanawiam się, czy mogę liczyć na specjalne usługi z twojej strony. Bardzo mi się podobasz, Briony. Dziewczyna zaniemówiła z oburzenia. - J a k pan śmie! - syknęła po chwili i ze zdener­ wowania gwałtownie skręciła kierownicą. Pojazdem zarzuciło. - Od razu chcesz mnie uśmiercić? - zachichotał Grant z rozbawieniem. - Szkoda, że mi się nie udało. - Zatrzymała samo­ chód i odetchnęła głęboko. - Co się stało, Briony? - rozległy się zaniepokojone głosy. - Nic takiego! Przepraszam was, kochani, ale dro­ gę przebiegł jakiś obleśny gad i przestraszył mnie - wyjaśniła uspokajająco. Grant odsłonił równe białe zęby w uśmiechu. - Nie będzie wyglądało najlepiej, jeśli napiszę w ankiecie, że zarządca obiektu nazwał mnie ob­ leśnym gadem. - Te ankiety i tak trafiają do mnie na biurko. To jeden z przywilejów bycia u władzy - odparowała Briony. Goodman nic nie odpowiedział, ale z ust nie schodził mu rozbawiony uśmieszek.

- Mocne masz uderzenie, Briony. Podoba mi się to. Przypominasz mi jedną z moich klaczy, tę ulu­ bioną. Miała ognisty temperament i była pełna wer­ wy, ale trzeba było ją krótko trzymać - usłyszała w końcu. Wezbrał w niej gniew na tego aroganckiego typa. Prawdę mówiąc, nie pamiętała, ażeby ktoś kiedykol­ wiek rozdrażnił ją do tego stopnia co on. Dłonie same zacisnęły się w pięści i gdyby nie to, że musiała resztę wycieczki dowieźć cało i zdrowo do ośrodka, którego brama akurat się ukazała, Grant Goodman miałby okazję sprawdzić siłę jej uderzenia na własnej szczęce. - Bardzo rozsądnie - pochwalił jej zachowanie. - Proszę pana - zaczęła powoli i cicho przez zaciśnięte zęby. - Ostrzegam, że nie zamierzam znosić dłużej pańskiego zachowania. Jeśli nie zmieni pan swego stosunku do mnie, poproszę, by opuścił pan Dom na Wrzosowisku. - Zawsze możesz próbować. Muszę powiedzieć, że nie rozumiem, co masz mi do zarzucenia. Jestem niemile zaskoczony twoją reakcją, spodziewałem się innego przyjęcia, biorąc pod uwagę to, co słyszałem o tobie w Sydney - rzekł w zamyśleniu Grant. Ostatnia uwaga rozsierdziła Briony nie na żarty. - Precz mi z oczu, bo nie ręczę za siebie! - syknęła. Mężczyzna uniósł do góry jedną brew i lekko się uśmiechnął. Widać było, że niezbyt przejął się wybu­ chem dziewczyny. - Wedle rozkazu! Przykro mi, jeśli zepsułem ci humor. Pocieszam się jednak, że może uda mi się jeszcze naprawić nasze wzajemne stosunki, bo zamie­ rzam -zabawić tu około tygodnia. Do zobaczenia na

kolacji! - rzucił na pożegnanie i niespiesznie opuścił mikrobus. Kompleks wypoczynkowy Dom na Wrzosowisku znajdował się w otoczeniu przepysznej górskiej przy­ rody, która zdecydowała o architekturze zarówno budynku głównego, jak i pojedynczych domków. W budynku centralnym mieściły się pomieszczenia gospodarcze, świetlica, jadalnia i mieszkanie zarząd­ cy, czyli Briony Richards. Budynki były przestronne, dominującym materiałem budowlanym był kamień i drewno. Piec i wanna z hydromasażem stanowiły standardowe wyposażenie każdego domku. Dodat­ kową atrakcją była obecność zaprzyjaźnionych tor- baczy, oposów i diabła tasmańskiego, które chętnie odwiedzały teren ośrodka w porze kolacji, licząc na okruchy z pańskiego stołu. Apartament Briony usytuowany został tuż za rece­ pcją i składał się z sypialni, salonu, małej kuchni i łazienki. Tam, roztrzęsiona, skierowała swe kroki. Jednak ani ciepła woda, ani masaż biczami wodnymi nie uspokoił jej wzburzonych nerwów i nie poprawił samopoczucia. W ponurym nastroju rozpoczęła przy­ gotowania do kolacji. Zwyczajem ośrodka było, że Briony albo ktoś inny spośród zatrudnionego per­ sonelu uczestniczył w posiłku, aby czuwać nad atmo­ sferą podczas biesiady. Po kąpieli dziewczyna udała się do garderoby, aby wybrać strój na wieczór. Utkwiła niewidzący wzrok w rzędach wieszaków. Jednak przed jej oczami prze­ suwały się minione wydarzenia, których tragiczny finał rzucił ją na to odludzie. Wspomnienia owe

nieodmiennie, mimo upływu czasu, wywoływały ból. Grant Goodman dał jej niedwuznacznie do zrozumie­ nia, że zna jej historię. Jak mogło do tego dojść? Czy to zbieg okoliczności, czy też... Z westchnieniem przerwała te rozmyślania i po­ wróciła do kwestii wyboru stroju. Zdecydowała się na długą, prostą suknię z lnu w błękitnym kolorze, na dole haftowaną srebrną nitką. Na nogi wsunęła sreb­ rne pantofle na płaskim obcasie. Włosy spięła do tyłu i była gotowa. Przeglądając się w lustrze Briony zrobiła niepoko­ jące odkrycie. W oczach czaił się dawno zapomniany blask, a usta rozchylały się uwodzicielsko. A przecież od ponad roku zwalczała u siebie najmniejszy przejaw kobiecości. Kiedy przybyła tutaj, rzuciła się w wir pracy i wszystkie myśli i działania podporządkowała jednemu celowi: podźwignąć z ruiny Dom na Wrzo­ sowisku. Wspomnienie zdrady było zbyt świeże... Teraz jednak przed jej oczami stanął Grant Good­ man, emanował męską siłą, jego głos wibrował zmys­ łowo. W czasie jazdy ich kolana prawie dotykały się... Dreszcz przeszył ją na to wspomnienie. Mogła niena­ widzić mężczyzn tego pokroju, ale nie mogła zaprze­ czyć, że Goodman obudził jej zmysły! Co ja wyprawiam? Chyba jestem przemęczona, pomyślała w popłochu. Briony, nie wariuj. Przypo­ mnij sobie, co ten gad mówił. Weź się w garść i nie pozwól, aby zaczął coś podejrzewać. Jeszcze parę ostrzejszych słów skierowanych do odbicia w lustrze i Briony oprzytomniała. Jej ruchy nabrały pewności, spojrzenie stało się zimne. Mruk­ nęła pod nosem coś niepochlebnego pod adresem

Bogu ducha winnej matki Goodmana. Wyprostowała się i opanowanym ruchem zaczęła sobie robić ma­ kijaż. - Jaki on jest?! Linda Cross miała dzisiaj dyżur w recepcji, ale tymczasem siedziała w biurze naprzeciwko Briony, skąd miała dobry widok na ladę recepcyjną. Była młoda, inteligentna i pracowita, chociaż jej roman­ tyczna natura czasami denerwowała Briony. Zignoro­ wała pytanie zadane przez Lindę i zajęła się faxem, który właśnie nadszedł. Z zadowoleniem przyjęła fakt, że w przyszłym tygodniu znowu mają komplet gości. - Kto taki? - Nie udawaj! Ten wspaniały mężczyzna! - Linda wzniosła oczy ku niebu. - Nie taki znów wspaniały - mruknęła Briony. - Kto to w ogóle jest? - J a k to?! - Linda była rozczarowana. - Nie powiesz mi, że nie zauważyłaś, jaki jest dziko przy­ stojny. Wygląda na doświadczonego i nie znoszącego sprzeciwu. - Linda prawie zadrżała z rozkoszy. - Pew­ nie jest miły. - Miły? Nie zauważyłam. - Zdenerwował cię? - Właściwie to nie - skłamała Briony. - Tyle że nie przypadliśmy sobie do gustu. - Zawsze to gość... - Litości! Czy wiemy coś bliższego na jego temat? - Nie. A o co chodzi? - zainteresowała się Linda. - Czyżby był młodszym bratem Roberta Redforda podróżującym incognito?

- Chodzi o to - ostudziła ją Briony - kto płaci jego rachunki, czy prowadzi jakieś interesy w okolicy, z czego żyje i tak dalej. - Zjawił się wczoraj po południu. Wiem tyle, że płaci własną kartą kredytową, przyjechał z Sydney, rezerwacji dokonano telefonicznie. Aha, jego wali­ zki, choć nie najnowsze, są eleganckie i dobrej jakości. Dotarł tutaj samochodem wynajętym w Launceston. Daj mi trochę czasu, to dowiem się więcej. - Nieważne. - Briony wzruszyła ramionami i zmie­ niła temat. - Jak się czuje Lucien? - Mówisz o naszym wyjątkowym i jedynym w swo­ im rodzaju przewodniku górskim i Don Juanie dla ubogich w jednej osobie? - powiedziała Linda z nie­ zwykłą u niej emfazą. - Złapał paskudną grypę, co mu się należało. - Lindo, przecież cię ostrzegałam przed tym uwo­ dzicielem. - Co gorsza, to wydaje się zaraźliwe - cierpko zauważyła Linda. - Powinniśmy przygotować się na wzrost zachorowań wśród żeńskiej części personelu i gości. Niedługo będziemy tu mieli epidemię grypy. W dodatku jutro mamy w programie wycieczkę na Cradle Mountain. Wątpię, aby Lucien wydobrzał na tyle, żeby ją poprowadzić. Briony zaklęła pod nosem. - Nie można jej odwołać? - Mam już chętnych. Dwie młode pary w podróży poślubnej zapaliły się do tej wyprawy. Nie chciałam niczego odwoływać bez porozumienia z tobą, skoro dzisiaj zastępowałaś Luciena...

Briony nie była zachwycona perspektywą ośmio­ godzinnego marszu na czele ludzi, którzy najczęściej przeceniali swe siły. Trasa na jeden ze szczytów Cradle Mountain nie należała do najłatwiejszych. Nie o tym marzyła, planując jutrzejszy dzień. - Jak długo oni jeszcze zostają? - Pojutrze już wyjeżdżają. - Cholera - skrzywiła się Briony. - Trudno, nie odwołuj wycieczki. Mogę tylko mieć nadzieję, że pogoda się popsuje. Jeszcze coś? - Nic szczególnego. Przekazałam twoje zastrzeże­ nia co do ostatniej dostawy homarów i zagroziłam, że poszukamy innego dostawcy. Aha, zepsuła się pralka. Poprosiłam Johna - John był ogrodnikiem i tak zwaną złotą rączką - ale nie umiał jej naprawić, a fachowiec przyjedzie dopiero pojutrze. Szczęście, że mamy zapas czystych obrusów. Wiesz, dzisiaj znowu musiałam odsyłać turystów do innych hoteli. Ostatniej informacji Briony wysłuchała z satysfak­ cją. W okolicy znajdowały się co najmniej dwa hotele o doskonałej reputacji. Do niedawna Dom na Wrzo­ sowisku przyjmował gości, którzy odeszli z kwitkiem od drzwi Cradle Mountain Lodge i Lemonthyme Lodge. Teraz sytuacja odwróciła się i było to dla Briony źródłem ogromnej radości. -Jestem zadowolona z twojej pracy, Lindo - uśmiechnęła się do dziewczyny. - Ciekawe, kiedy zjawią się nowi właściciele? - Chyba jeszcze nieprędko? Briony zamyśliła się. Dotychczas ośrodek należał do uroczego małżeństwa, których kłopoty zdrowotne zmusiły do sprzedaży go. Współpracę z nimi wspomi-

nała bardzo dobrze. Faktycznie od początku miała wolną rękę w zarządzaniu hotelem. Zastanawiała się, jak będzie się czuła, mając nad sobą ściślejszą kont­ rolę, oczywiście, o ile nie zostanie wcześniej zwol­ niona. Była ciekawa, kto jest nowym właścicielem, ale nikt nie wiedział, kim są nabywcy. - Znam tylko nazwę firmy, która nic mi nie mówi - powiedział jej Frank Carter, dawny właściciel, podczas ostatniej wizyty. - Kontaktowaliśmy się przez agencję handlu nieruchomościami z ich pra­ wnikami. Od nich otrzymaliśmy zapewnienie, że nowy właściciel jest pod wrażeniem tego, co zastał i zamie­ rza kontynuować naszą linię. Briony - Frank zwrócił się do dziewczyny - bolejemy nad tym, że musimy to sprzedać, ale z moim sercem jest coraz gorzej. Przypomniała sobie trzydniową inspekcję, przepro­ wadzaną przez przedstawicieli nowego właściciela, zanim złożył ofertę kupna. Zastanawiała się, czy na pewno usatysfakcjonowało ich to, co zastali. Ziarno niepokoju kiełkowało w jej sercu. Widziała bowiem wiele złamanych serc i karier po zmianie właściciela. - Gdzie chcesz siedzieć przy kolacji? - przerwała te rozmyślania Linda. - Jak najdalej od Granta Goodmana - wyrwało się Briony, zanim zdążyła pomyśleć. Ale po chwili zmie­ niła decyzję. - Albo posadź mnie z nim i z Weinber- gami. Chcę to mieć za sobą. - Ten pstrąg był wyśmienity, Briony - orzekła z przekonaniem Dora Weinberg, po czym z właściwą sobie bezceremonialnością zwróciła się do Granta. - Jak zarabiasz na życie, Grant?

- Hoduję konie w Queensland - odparł z ujmują­ cym uśmiechem. Aha, i tam pewnie trzymałeś swoją ognistą klacz, pomyślała złośliwie Briony. Tymczasem przy stole wywiązała się dyskusja na temat Queensland. Dora szczegółowo informowała Granta, które części tego terytorium zwiedziła z mężem. Zajęło to cały deser. Dora i Dwight byli bardzo zainteresowani hodowlą, a Grant odpowiadał z niezmąconym spokojem i cier­ pliwością na ich ciekawskie pytania. Odwzajemnili mu się opowieściami o ranczach w Ameryce. Przy kawie Grant przeprosił towarzystwo i poszedł się położyć. Do czego on zmierza? - chodziło jej po głowie. Podczas kolacji nie okazał jej żadnego zainte­ resowania, co spowodowało, że poczuła się, jakby jej podcięto skrzydła. -Taki uroczy mężczyzna. I w dodatku kawaler! - Dora spojrzała znacząco na Briony. - Ile ma lat? Pewnie zbliża się do czterdziestki. - Dalej ciągnęła swój wywód. - W tym wieku mężczyzna powinien się już ustatkować. - My pobraliśmy się, kiedy ty miałaś dziewiętnaś­ cie lat, a ja dwadzieścia jeden - zauważył jej mąż. - J u ż wtedy byłeś mięczakiem, mój najdroższy - skomplementowała go Dora. - Ja zresztą też. Lecz ktoś taki jak Grant Goodman to wymarzona wprost partia dla dojrzałej kobiety... Takiej jak Briony. Zapamiętajcie moje słowa! Określenie „dojrzała kobieta" nie wywołało entu­ zjazmu u Briony. Podczas wieczornego dokarmiania oposów i reszty nadrabiała miną i była nadzwyczaj ożywiona.

- O, to jest pademelon! Należy do rodziny kan­ gurów, nie mylić z melonem! Proszę, a kogo my tutaj widzimy?! Mamy dzisiaj szczęście. Diabły tasmańskie nieczęsto nas zaszczycają swoją obecnością. To wyjąt­ kowo rzadkie okazy fauny tasmańskiej. I wyjątkowo kapryśne. Dzień pełen wrażeń szybko wygonił towarzystwo na spoczynek i około dziesiątej świetlica była pusta. Briony akurat przyćmiła światła i poprawiała podu­ szki na sofach, kiedy niespodziewanie zjawił się Grant Goodman. - Czyżbym przyszedł za późno? Dziewczyna wyprostowała się i posłała mu ostroż­ ne spojrzenie. - Na co za późno? - A co ci chodzi po głowie? - Uniósł brwi i dodał po chwili: - Nie mogłem zasnąć. Cisza i spokój przeszkadzają mi w wypoczynku, jak się okazuje. Mam ochotę na drinka. - Wypije pan u siebie? Tutaj jest trochę pusto. - Myślałem, że ty dotrzymasz mi towarzystwa. - Jutro czeka mnie wyczerpujący dzień. Powinnam się dobrze wyspać. - Starała się, aby zabrzmiało to przyjaźnie. - Co podać? - Zawsze zachowujesz się jak wypada? - Grant usadowił się na stołku barowym. - Zawsze. A pan nie? - Ja - nie zawsze. Oczy ich spotkały się i Briony z trudem wytrzymała jego spojrzenie. W końcu udało jej się odwrócić wzrok. - Szkocka? Brandy? A może likier? Mamy duży wybór.

- Zauważyłem, ale wystarczy mi czysta brandy. Skąd pochodzisz, Briony? - Też z Sydney, tyle że z nieciekawego i biednego przedmieścia. - Stadnina też może stracić przy bliższym pozna­ niu i okazać się nudnym i zakurzonym miejscem. - Mój Boże, czyżby pan troszkę oszukał poczci­ wych Weinbergów? - Czy każdy właściciel stadniny i hodowca budzi w tobie niechęć, czy to uczucie zarezerwowane wyłą­ cznie dla mnie? - Jedno i drugie. - Briony odsłoniła zęby w ponu­ rym grymasie, który mało przypominał uśmiech. - Zatem uważasz hodowców za klasę uprzywilejo­ waną, do której sama nie należysz? -Jakie to ma znaczenie? Ja... - Idziesz spać? - podpowiedział Grant. - Lepiej zostań ze mną. Szczera rozmowa dobrze ci zrobi. Twoje zdrowie! Briony rozważała możliwość opuszczenia natręta, ale doszła do wniosku, że nie przystoi takie zachowa­ nie zarządcy ośrodka. Sięgnęła więc po kieliszek i napełniła go wodą mineralną. - Na zdrowie! - odrzekła szorstko. - Nie pijesz? - Alkohol piję, kiedy jestem w dobrym nastroju. - Ach, tak. O czym teraz będziemy rozmawiać? Miała ochotę zapytać go, skąd wziął informacje o jej przeszłości, ale ugryzła się z język. - Pan wybiera, panie Goodman. - Opowiedz mi więcej o twoim podobno trudnym dzieciństwie.

- Wcale tego nie mówiłam! - Takie odniosłem wrażenie. - Mój tata umarł, kiedy miałam dziesięć lat i mama musiała się porządnie napracować, aby wychować dwoje dzieci. Nie było to jednak trudne ani nie­ szczęśliwe dzieciństwo. - Obdarzyła go rutynowym uśmiechem. - Jak trafiłaś do turystyki? - Kiedy miałam osiemnaście lat, uczyłam się księ­ gowości na kursie. Dostałam pół etatu w hotelowym barze. Po roku prowadziłam ten bar, a następnie awansowałam na recepcjonistkę i tak dalej. - Musisz mieć niezwykłe zdolności organizacyjne i talent do radzenia sobie z ludźmi. - Zmrużył swoje orzechowe oczy. - Twoja praca tutaj to wzlot czy upadek? - Oczywiście, że wzlot. - odparła Briony ze słody­ czą, patrząc na mężczyznę wyzywająco. Lecz ten nie zamierzał zdradzić się, że wie o niej coś więcej. - Ciekawe, co takiego chodzi po twojej pięknej główce w tym momencie? - Nic, co mogłabym powiedzieć głośno. - Możesz na mnie polegać. Zachowam to dla siebie - mruknął od niechcenia, całą swoją uwagę skupiając na jej biuście. Dziewczyna oblała się rumieńcem. - Dla siebie? Wybaczy pan, ale nie obchodzi mnie pańska ocena. - Nawet, jeśli pociągam cię tak, jak ty mnie? - Do tego nigdy nie dojdzie - wycedziła. - A mnie się zdawało, że już doszło - odpowiedział rozbawiony. - Od początku dziwnie się zachowujesz w stosunku do mnie.

- Pobożne życzenia! Tak zachowuję się wobec wszystkich nieszczęśników, którzy wypatrują oczy za każdą napotkaną spódniczką. - Briony z trudem hamowała wybuch gniewu. Goodman śmiechem skwitował tę uwagę. -Kiepski z ciebie psycholog! Poza tym, ty nie jesteś byle jaką „spódniczką". Jesteś wyjątkowa. Masz swoje doświadczenia, ale ja też nie jestem niewinny. Coś mówi mi, że stworzymy doskonały związek. Weź pod rozwagę jeszcze to, że nie zostawię cię z pustymi rękami. Moja stadnina ostatnio przynosi niezłe dochody. - Pański sposób rozumowania zaskakuje mnie i budzi odrazę, chociaż wątpię, żeby pojął pan, co mam na myśli. - Przezwyciężyła chęć rzucenia w niego kieliszkiem. - A teraz rzeczywiście idę się położyć, czy to się panu podoba, czy nie. - Podobałoby mi się bardziej, gdybyś mnie do siebie zaprosiła, ale poczekam na odpowiedniejszą chwilę. - Mężczyzna opróżnił kieliszek, wstał, a na ustach igrał mu drwiący uśmieszek. - Jeszcze jedno. Przypuszczam, że to ty poprowadzisz jutrzejszą wy­ prawę na Cradle Mountain, więc uprzedzam cię, że ja też będę jej uczestnikiem. Spokojnej nocy, Briony.

ROZDZIAŁ DRUGI - Linda, zawołaj Luciena! Nie obchodzi mnie, że jest umierający. - Dobrze, dobrze. Ale już jest jedenasta w nocy! - Dlaczego nie powiedziałaś mi, że Goodman zapisał się na wycieczkę do Cradle Mountain?! I dlaczego powiedziałaś mu, że to ja będę przewod­ nikiem?! - Bo pytał! Oto dlaczego. A nie mogłam cię zawia­ domić, bo zgłosił swój udział już po kolacji, kiedy schodziłam z dyżuru - płaczliwie wyjaśniła Linda. - Jakie miałam wyjście? Zabronić mu? Powiedzieć, żeby poszedł do diabła?! - Sprowadź Luciena. - Briony, czy uważasz, że symuluję chorobę? - Lu- cien udawał zranionego takim posądzeniem. Wystarczył nań rzut oka, aby wiedzieć, że jego niedyspozycja nie jest udawana. Zakatarzony głos, bladość twarzy i załzawione oczy potwierdzały jego nie najlepszą formę. - Boisz się, że nie podołasz? - wypytywał dziew­ czynę. - Nonsens! Masz zaliczony kurs pierwszej pomocy, znasz góry... - Nie chodzi o to! - odparła zniecierpliwiona. - Ja nie chcę prowadzić tej wycieczki. Wystarczająco dużo obowiązków mam na głowie, nie sądzisz?

- No to odwołaj imprezę. - Lucien wzruszył ra­ mionami. - Podaj do wiadomości, że Lucien du Plessis, przewodnik niezastąpiony, został zmożony chorobą i wypad w góry się nie odbędzie. - Wracaj do łóżka - powiedziała z rezygnacją Briony. - Może będzie padał śnieg... Ale śnieg nie padał. Pogoda dopisała i według prognozy nic nie powinno zakłócić pięknego dnia. Na domiar złego z samego rana Briony natknęła się na Granta Goodmana, odbywającego poranną przecha­ dzkę. Właśnie wybierała się na oględziny uszkodzonej pralki, kiedy go spotkała. - Dzień dobry, Briony! - Dzień dobry - odpowiedziała lodowatym tonem na jego powitanie, ledwie zaszczycając go przelotnym spojrzeniem. - Wyglądasz na niewyspaną. Czyżbyś spędziła noc na modłach o śnieżycę? - Zgadł pan - przyznała Briony. - Ale proszę nie myśleć, że to ze względu na pana. Wystarczająco długo żyję na tym świecie, by wiedzieć, jak postępo­ wać z mężczyznami pańskiego pokroju. - Słyszałem już coś o tym - skomentował Grant. - Z kim lub z czym zamierzasz walczyć w tej chwili? Masz taki bojowy wyraz twarzy... - Pralka się zepsuła. Tylko tyle, panie Goodman. Nie musi mi pan towarzyszyć. Prawdę mówiąc, woli­ my, gdy nasi goście nie kręcą się po pomieszczeniach służbowych. - Biedna maszyna - mruknął Goodman. - Czy twoje talenty rozciągają się również na naprawę sprzę-

tu zmechanizowanego? A może nieszczęsna pralka zarobi niezasłużonego kopniaka? Znam się nieco na tych urządzeniach i chętnie służę pomocą. Chyba że obawiasz się pokazać zaplecze hotelowe. - Ani trochę. Nasze pomieszczenia dla personelu są bez zarzutu, więc skoro umiera pan z ciekawości, aby je zobaczyć... Chodźmy. - Dziękuję za zezwolenie. Doprawdy, Briony, bar­ dzo elegancko obrzucamy się obelgami. - Och, dosyć już tego! Idzie pan, czy nie?! Oprowadziła natręta po zapleczu nie bez dumy. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. W końcu dotarli do pralni, gdzie zdziwiona niecodzienną wizy­ tą pokojówka wskazała im nieposłuszne urządzenie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi Briony marzyła, żeby Grant nic nie wskórał. - Aha - powiedział po wstępnych oględzinach. - Taką samą mam u siebie w stadninie. Zdarzało się często, że za bęben wpadały różne rzeczy. Na potwierdzenie swoich słów wyciągnął duży niebieski guzik. - Założę się, że teraz pralka będzie działać. Działała bez zarzutu i dopiero w tej chwili Briony miała ochotę ją kopnąć. Cóż było robić? Podzięko­ wała chłodno swemu dobroczyńcy. - Cała przyjemność po mojej stronie. Satysfak­ cjonująca jest świadomość, że w niektórych sytuac­ jach przydaje się męska ręka. - Nie narzekamy tu na brak mężczyzn - od­ parowała Briony. - Ale żaden nie zna się na pralkach. - Nie przejmuj się tym.

- K t o mówi, że się przejmuję! - żachnęła się. - Panie Goodman, nie ma pan nic przeciwko samo­ tnemu spacerowi? Już niedługo śniadanie, a mnie czeka parę pilnych spraw do załatwienia. Poza tym, przed nami cały długi dzień. - Z pewnością. Jednak nie pojmuję, czym uraziłem cię tym razem. Briony chwilę walczyła z chęcią spoliczkowania Goodmana, co nie uszło jego uwagi. - Moja droga - odezwał się. - Nie powinnaś się tak złościć z samego rana. To źle wpływa na trawienie. I na urodę! Do zobaczenia! - zakończył przemowę i oddalił się z wdziękiem wysportowane­ go samca. Złość opuściła Briony dopiero w drodze do Wald- heim, położonego u podnóża góry. Całe szczęście, że Goodman tym razem nie narzucał jej swego towarzys­ twa. Obie świeżo upieczone pary małżeńskie wyglą­ dały na dosyć silne, aby pokonać trasę wycieczki. Wyprawa zapowiadała się nie najgorzej. Opowiedzia­ ła turystom o szlaku, którym pójdą, o jego stopniu trudności, o pogodzie, która w górach bywa zmienna. Po przybyciu na miejsce wpisała wszystkich do księgi wyjść w góry, co zaniepokoiło jedną z młodych mężatek, Wendy. - Czy to konieczne? - zapytała. - Oczywiście - odpowiedział jej zniecierpliwiony mąż, Don. - Jeśli zabłądzisz w górach albo zaginiesz będą wiedzieli, że należy wszcząć poszukiwania. - Ale nam nic takiego się nie przytrafi, prawda? - upewniała się Wendy, dla której miała to być pierwsza poważna wspinaczka.

- Mam nadzieję, że nie - pocieszała ją Briony. - Zobaczysz, że to będzie niezapomniane przeżycie. I poprowadziła ich przez trawiaste niziny poniżej Waldheim. Powietrze było rześkie i czyste, niebo bez jednej chmurki, a widoki i koloryt otaczającej przy­ rody zapierał dech w piersiach. Potem rozpoczęła się trudniejsza część wyprawy - wspinaczka. Droga wio­ dła nieprzerwanie pod górę, na przodzie szła Briony, pochód zamykał Grant Goodman. Pierwszy odpoczy­ nek zrobili na przełęczy powyżej Jeziora Kraterowe­ go, skąd rozpościerał się doskonały widok na jezioro otoczone strzelistymi szczytami, wodospad i plażę. - Dobrze nam idzie, ale czeka nas teraz najtrud­ niejszy odcinek, więc lepiej nabierzmy sił przed tym podejściem - oznajmiła grupie, zdjęła plecak i usiadła. Obok przysiadł Grant, który dziwnym zbiegiem oko­ liczności ubrany był w jaskrawożółty t-shirt, taki sam, jaki miała na sobie Briony. - Niezły widok - zamruczał. - Czy dostanie mi się za propozycję zamiany plecaków? Twój plecak wydaje się sporo cięższy od mojego. Miał rację. Briony niosła w swoim apteczkę i tele­ fon komórkowy, jednak podziękowała i... grzecznie odmówiła. - Jak sobie życzysz. Mała Wendy będzie nas opóź­ niać - zauważył. - Bardzo odkrywcze. Ona już ledwo zipie. Strach pomyśleć, co będzie dalej! Mam wielką ochotę po­ wiedzieć im, aby zrezygnowali z dalszej wspinaczki. Stąd w dół prowadzi prosta droga. Ale mam prze­ czucie, że Wendy prędzej umrze, niż przyzna się, że nie daje rady.

- Ciekaw jestem, jak wybrniesz z tej sytuacji. - A ja chętnie zobaczyłabym pana na moim miej­ scu - odcięła się. - Mnie za to nie płacą - uśmiechnął się. - Ale mogę nieść jej plecak na trudniejszych odcinkach. - Jaki pan łaskawy! Czyżby na nowy obiekt zain­ teresowania wybrał pan niespełna dwudziestoletnią młodą mężatkę? - dobiła go Briony i zadowolona z siebie wstała. - Nie bądź jędzą, Briony. Nie do twarzy ci z tym. - Grant też podniósł się z murawy. Jedyne, co chcę zrobić, to pomóc biednej dziewczynie, która została namówiona na tę wycieczkę przez męża, a teraz prędzej wyzionie ducha, niż sprawi mu zawód. Briony zaczerwieniła się i odeszła z pochyloną głową i opuszczonymi ramionami, swoją postawą wyrażając skruchę. Podeszła do Wendy i Dona. - Wendy, pójdziemy razem. Będę mogła dawać ci wskazówki. Ta trasa jest trudna dla nowicjuszy. - Uśmiechnęła się ciepło do dziewczyny. - Don może iść tuż za nami. Zanim dotarli do punktu widokowego na Marions, Briony czuła się tak, jakby dźwigała Wendy na włas­ nych plecach. Prowadziła ją krok po kroku, cały czas dodając otuchy, bagatelizując brak wytrzymałości dziewczyny i jej częste zachwiania równowagi. Jej wytrwałość została nagrodzona uśmiechem i zdysza­ nymi słowami podziękowania. -Jeszcze będziesz biegać po górach jak kozica - zapewniła Briony ledwie żywą ze zmęczenia, ale szczęśliwą dziewczynę. Unikała spojrzeń Granta i Do­ na. Musiała przyznać, że ten pierwszy zachował się