Spis treści
Karta redakcyjna
Jeden
Dwa
Trzy
Cztery
Pięć
Sześć
Siedem
Osiem
Dziewięć
Dziesięć
Jedenaście
Dwanaście
Trzynaście
Przypis
Jeden
Giulio budzi Ariannę, muskając delikatnie wargami jej ucho, i
szepce:
– Pa, Ari, muszę już iść.
Ona słyszy, rozumie, ale nie ma siły zareagować.
Giulio myśli, że ona wciąż śpi, więc powtarza:
– Do widzenia, Ari, muszę...
– A która godzina? – pyta zaspanym głosem, uparcie nie
otwierając oczu.
– Wpół do ósmej.
– O Boże!
Przez chwilę nie dopuszcza do siebie żadnych myśli, okopując się za
kurtyną głębokiego mroku.
Wreszcie otwiera oczy, lekko unosi głowę.
Okiennice są uchylone do połowy, przepuszczając snop morderczego
światła.
Musi mrużyć oczy, żeby wyostrzyć obraz wnętrza pokoju.
Giulio stoi przy łóżku, pachnie kremem po goleniu. Jest całkiem
ubrany, gotowy do wyjścia.
– Jak się umawiamy? – dopytuje. – Pojedziesz sama czy mam
po ciebie przyjechać?
– A o której wychodzisz z biura?
– Nie wcześniej niż o dziesiątej, wpół do jedenastej.
– Aha, na pewno! Byłbyś tu najwcześniej na jedenastą. Nie, to za
późno. Lepiej, żebyśmy się spotkali na miejscu.
– O której kazałaś mu przyjść?
– O jedenastej. Uprzedziłeś Franca?
– Zadzwonię do niego później, około dziewiątej.
– Nie zapomnisz? Nie chciałabym się pojawić bez uprzedzenia,
kiedy on...
– Nie martw się, będę pamiętać. Pa.
– Pa. Aha, powiedz, proszę, Elenie...
– Dobrze.
Arianna znów kładzie głowę na poduszce, naciąga sobie pomięte
przykrycie na twarz, zamyka oczy.
Na krótko wstrzymuje oddech. Chce podtrzymać w wyobraźni
myśl, że oto leży martwa w trumnie snu. Ale na próżno, bo już została
bezpowrotnie przywrócona do życia.
Musi więc robić to samo co żywi.
Głęboko wciąga powietrze, napełnia płuca nocnym zapachem samej
siebie zatrzymanym przez prześcieradło.
Musiała bardzo się pocić z gorąca, a lubi swój pot.
Odkryła, że ma dwa rodzaje potu, o różnych zapachach.
Kiedy się poci z gorąca, pachnie soczystą trawą, a zapach jej
potu ma barwę zielononiebieską. Kiedy się poci z miłości, pachnie
intensywnie mchem, ciemnozielono.
Unosi rękę, podciągając pachę na wysokość nosa. Zastyga tak na
chwilę i oddycha sobą.
Już całkiem wróciła do życia.
Słyszy serce, które bije mocno i rytmicznie – TAM-TAM-TAM
– i bębni jej w uszach jak piec lokomotywy na stacji.
To zgina, to znów prostuje palce lewej stopy.
– Jak się masz, stopo?
Potem robi to samo z drugą.
– A ty?
Po chwili jej dłoń zaczyna głaskać lewą łydkę.
– Dzień dobry, łydko.
Jako nastolatka miała obsesję na punkcie łydek – że są za grube,
jak u prawie wszystkich kobiet ze wsi w jej okolicy. Co dzień, zaraz
po przebudzeniu, co najmniej przez pół godziny głaskała się po nogach w
nadziei, że uda się jej nadać im smukłą linię.
A wcześniej cierpiała na myśl, że urosną jej zbyt duże piersi. W
tajemnicy przed babcią obwiązywała się chustą tak ciasno, że ledwie
mogła oddychać. Idąc, garbiła się, żeby jak najmniej było je widać.
O tym, że ma piękne nogi, a jej piersi są jak marzenie,
przekonał ją dopiero w trzeciej klasie liceum nauczyciel filozofii o
śmiesznym imieniu Adelchi, który często przerywał korepetycje i
ustawiał ją nago przed lustrem.
Kiedy Elena zapukała delikatnie do drzwi, Arianna zdążyła już
przywitać się z ciałem aż po szyję.
– Możesz wejść.
– Czy dobrze pani spała?
Nie odpowiada.
Nie potrafi rozmawiać, zanim nie napije się kawy. Już to, że
odpowiedziała Giuliowi, niemało ją kosztowało.
Elena stawia tacę z filiżanką na szafce nocnej.
– Mam szerzej otworzyć okno?
– Nie.
– Przygotować kąpiel?
– Tak.
Kiedy tylko Elena znika za drzwiami, Arianna wraca do ceremonii
powitań.
– Witaj, brodo.
Po powitaniu z włosami unosi plecy, układa za sobą poduszki,
bierze filiżankę i zbliża do ust.
Następnie zapala pierwszego papierosa.
Zaciąga się powoli, robiąc długie przerwy i przytrzymując dym ile
się da.
– Kąpiel gotowa, proszę pani.
Gasi papierosa, wstaje z łóżka, przechodzi przez garderobę do
łazienki, w której palą się wszystkie światła.
Zdejmuje krótką, przezroczystą koszulę nocną, przegląda się w
wielkim lustrze na pół ściany.
Nieźle. Naprawdę nieźle jak na kogoś, kto przed czterema dniami
skończył trzydzieści trzy lata.
Napina mięśnie nóg, robi skręty tułowia, na przemian wypina i
cofa klatkę piersiową, ale to nie jest gimnastyka. Nigdy się nie
gimnastykowała. To coś w rodzaju przeglądu generalnego.
Jest zadowolona. Czuje się elastyczna, rozluźniona, gibka.
Mechanizm precyzyjny, dobrze skonstruowany i niezawodny, gotowy
do działania, kiedy tylko ona o to poprosi.
Siada na sedesie. Jej organizm doskonale spełnia swoje funkcje.
Nuci.
Nigdy nie potrafiła zapamiętać żadnej melodii.
I pomyśleć, że przetańczyła całe noce w rytm wciąż tej samej
muzyki.
Zna tylko jeden motyw. Słyszała go raz w radiu, mogła mieć
dwanaście lat albo niewiele mniej, i nie zapomniała już nigdy.
Podśpiewuje go sobie po cichu i w tajemnicy, kiedy jest sama.
Intonuje w rozmaitych wariantach, nawet jazzując, bo ten fragment
doskonale się do tego nadaje. Pamięta też słowa:
Dies irae, dies illa,
solvet saeclum in favilla...
Następnie wchodzi do wanny z jacuzzi. Wyciąga się z błogim
westchnieniem.
Dlaczego nie można tak leżeć godzinami? Trzymając oczy
zamknięte, kiedy woda pieści ciało, a jedyną odczuwaną rzeczą jest
życie?
Jak wtedy z Marcellem, kiedy chciał się z nią kąpać.
Weszli do wanny o dziewiątej rano, a wyszli po dwunastej w
południe.
Ich skóra stała się biała, gdzieniegdzie pomarszczona.
Kąpaliby się dłużej, gdyby Marcello się tak nie przestraszył.
Co za głupek!
Co jakiś czas musieli dolewać gorącej wody, żeby nie zmarznąć.
To nie było jacuzzi, lecz zwykła wanna, tyle że hotel w Fiesole
umeblowany był antykami i wanna też była starego typu, czyli szersza i
dłuższa od nowoczesnych.
Co za głupek z tego Marcella!
Za drugim razem powiedziała mu, że chce na nim usiąść, więc on
położył się tak, by woda sięgała mu do połowy klatki piersiowej.
Aż w najważniejszym momencie chwyciła go za ramiona i
popchnęła w dół. Marcello znalazł się cały pod wodą.
Natychmiast chciał się wynurzyć, ale ona położyła mu obie ręce na
czole i trzymała tak mocno, jak tylko potrafiła.
Wtedy Marcello zaczął wierzgać nogami, próbując ją zrzucić.
Wyśliznął się z niej, bo strach odebrał mu wigor. Ale ona ocierała się o
niego jeszcze przez chwilę.
Aż poczuła się zaspokojona.
Marcello, który w końcu zdołał wyskoczyć z wanny na posadzkę,
dyszał ciężko jak miech.
– Zwariowałaś? Ty naprawdę zwariowałaś! Chciałaś mnie utopić
czy co?!
Wchodzi do garażu.
Straciła w garderobie sporo czasu.
Najpierw założyła bluzkę, dżinsy i sandały, ale zorientowała się
szybko, że w spodniach byłoby jej za gorąco. W końcu wybrała
niebieską leciutką tuniczkę.
Giulio pojechał volvem, w garażu zostawił mercedesa i małą
toyotę.
Arianna wsiada do toyoty, rzuca na tylne siedzenia torbę i
plastikowy woreczek z wodą mineralną i kanapkami, które
przygotowała Elena. Opuszcza na nos okulary przeciwsłoneczne,
przekręca kluczyk, rusza.
Raz, jadąc do Canneto, zrobili głupstwo, biorąc mercedesa z
otwieranym dachem, prawdziwe cacko lśniące od chromu.
Kiedy wieczorem chcieli wracać, zorientowali się, że jacyś kretyni
nasikali przez okno, uchylone, żeby samochód się wietrzył.
Canneto to osobny skrawek plaży, uczęszczany na ogół przez
łobuzów i karykaturalne typy chłopców z przedmieścia.
Za pierwszym razem, kiedy tu byli, przed rokiem, Giulio, z
portfelem w ręku, natychmiast dogadał się z właścicielem małego
kąpieliska, Frankiem, którego miało się ochotę skazać na dożywocie tylko
za to, jak się porusza.
A Franco musiał natychmiast ostrzec bywalców, żeby do tych
dwojga nikt się nawet nie zbliżał, bo dostanie w łeb.
I rzeczywiście, cztery byczki, które się kręciły przy brzegu,
położyły się w bezpiecznej odległości, nawet nie patrząc w ich stronę.
Ona zaczęła czytać kryminał, który przywiozła ze sobą. Giulio leżał
obok z otwartą gazetą.
Ale Arianna co jakiś czas unosiła wzrok i po kryjomu
obserwowała czwórkę chłopaków.
W pewnej chwili jeden z nich wstał, prowokując drugiego, by
zrobił to samo. Zaczęli się bić, dla zabawy, lecz przede wszystkim w
nadziei, że zwrócą na siebie uwagę Arianny i zaimponują jej.
Po dziesięciu minutach splecione ciała lśniły od potu, przeciwnicy
wymykali się sobie z objęć jak oszalałe węgorze, żywe posągi
gladiatorów, a początkowa bijatyka z zabawy szybko zmieniała się w
coś poważniejszego. Przestali się śmiać, a z ich warg wydobywały się
postękiwania, jęki, okrzyki. Agresywne dłonie mocno zaciskały się na
opalonej skórze przeciwnika, pozostawiając białe ślady przypominające
pęknięcia czy otarcia.
I co jakiś czas, kiedy tylko pozwalała na to odległość, uderzali się
wściekle głowami jak byki, którymi przecież byli naprawdę.
Upadali na piasek i znowu wstawali albo turlali się spleceni w
uścisku, który chwilami stawał się obsceniczny jak gwałt.
Pozostali dwaj, przyglądając się walce, zagrzewali ich, szczuli na
siebie, wrzeszcząc bez wytchnienia ochrypłymi głosami.
Nagle slipki jednego z nich opadły, ukazując napęczniałe, sztywne
przyrodzenie, ale chłopak nawet tego nie spostrzegł i nie przerwał
walki.
Zorientował się natomiast przeciwnik, który chwycił go i zaczął
wykręcać mu jaja.
Wówczas Arianna oderwała od nich wzrok i zamknęła oczy,
próbując kontrolować gorączkowy oddech.
Leżący obok niej Giulio spał.
Już po raz drugi widziała w Canneto, jak jej obecność na plaży
wznieca między chłopcami walkę, kłótnię, rywalizację.
Grali w siatkówkę do utraty sił, aż padali na piasek, albo okładali
się termosami.
Żeby się pokazać, zwrócić na siebie uwagę.
Na pewno wiedzieli, po co Arianna i Giulio tu przyjeżdżają.
Może kiedyś to właśnie działo się na targowisku niewolników.
Kazano im walczyć, biegać, skakać, a potem kupowano
najsilniejszych, najbardziej muskularnych.
Choć muskuły o niczym nie świadczą...
Arianna się uśmiecha.
Po raz pierwszy zobaczyła Angela, wychodząc na brzeg, i jego
widok dosłownie ją sparaliżował, odebrał jej dech. To było jak cios pięścią
w żebra. Na plaży stał bez ruchu dwudziestopięciolatek nieziemskiej
urody, wysoki, jasnowłosy, o greckim nosie.
Pod skórą, niczym węże, tańczyły mu mięśnie. Anatomiczny model,
czarodziejsko powołany do życia.
Wróciła na miejsce, usiadła na łóżku plażowym. Nawet Giulio
patrzył na niego jak zahipnotyzowany.
Następnie, na prośbę kolegów, młodzieniec zaczął przybierać pozy
jak z kulturystycznych pokazów.
Arianna, przypatrując się jego ruchom, poczuła, że ziemia usuwa się
jej spod nóg.
– Gratulacje! – zawołał Giulio po skończonym spektaklu.
Ona zaklaskała.
Młody mężczyzna ukłonił się w geście podziękowania i powoli
ruszył w ich kierunku.
– Proszę – powiedział Giulio, wskazując swój leżak.
Ale chłopak wolał usiąść na piasku.
– Mam na imię Angelo.
Ale potem, kiedy w kabinie zdjął slipki – dramat.
To jego coś było ziarnkiem grochu, mikroskopijnym guziczkiem,
ledwie widocznym w otoczeniu tych wszystkich mięśni.
Arianna nie mogła się powstrzymać od śmiechu.
Tak dała się ponieść myślom, że nie zdawała sobie sprawy, jak
szybko jedzie, a skręt w drogę dojazdową do Canneto jest tuż przed
nią.
Skręca bez hamowania.
Z jadącego za nią auta dobiega wściekły klakson. Opony aż
piszczą, ale trzymają się jezdni, i szczęśliwie udaje się jej wjechać w
boczną drogę.
Potem coś uderza z ogromną siłą w przednią szybę.
Myśli, że to kamień.
Gwałtownie hamuje. Na szczęście nikt za nią nie jedzie. Pas
bezpieczeństwa wrzyna się w piersi, rozpina go więc, wkłada dłoń za
dekolt, masuje się lekko.
Nie, to nie kamień. Od kamienia pękłaby szyba.
Na szkle są czerwone plamki.
Otwiera drzwiczki, wysiada.
To duży czarny ptak. Kruk, może wrona – któż je rozróżni? –
uderzył w auto i teraz umiera na poboczu.
Dlaczego frunął tak nisko? Może ścigał jakąś ofiarę i źle się to dla
niego skończyło, nie zauważył na czas samochodu.
Arianna przykuca, patrzy.
Ptak leży na boku, to otwiera, to zamyka zakrwawiony dziób, jak
gdyby coś chciał jej powiedzieć, musi mieć połamane skrzydła i łapki,
ciężko dyszy, pióra na piersi poruszają się bez ustanku.
Czy zwierzęta cierpią tak jak ludzie?
I tak samo umierają?
Chciałaby zobaczyć, jak umrze, ale agonia ptaka może jeszcze
potrwać. Straciłaby za dużo czasu.
Coś jej przychodzi do głowy.
Wstaje, delikatnie przesuwa stopą ciało ptaka przed samochód.
Wsiada, cofa się o dziesięć metrów, hamuje, rusza powoli.
Następnie patrzy w lusterko wsteczne.
Na asfalcie jest teraz duża czerwonoczarna plama.
Dwa
Arianna parkuje; przyjechała za wcześnie. Jest za dwadzieścia
dziesiąta 14 czerwca, ale słońce grzeje już jak cholera, klepisko
przeznaczone na parking ma prawie całe dla siebie, stoją na nim tylko dwa
samochody i trzy motorynki, które już się smażą na słońcu.
Jest czwartek, a najazd barbarzyńców na ogół zaczyna się w
piątek i osiąga szczyt w niedzielę rano.
Bierze z tylnego siedzenia torbę i siatkę, wysiada, zamyka
drzwiczki, przechodzi pod szyldem w kształcie podkowy, na którym
widnieje napis „Plaża pod Sosną” – mylący, bo przez kilka kilometrów
nie uświadczysz tu drzewa, za żadne skarby. Wchodzi na teren kąpieliska.
Przy kasie siedzi Franco i uśmiecha się do niej.
– Dzień dobry. Dzwonił pani mąż. Dziś sama?
To pierwszy raz, zawsze przyjeżdżała z Giuliem.
– Dojedzie później.
– Numer 6, jak zawsze – mówi Franco, podając jej klucz.
Czyli ostatnia w jedynym tutaj szeregu kabin.
– Dziękuję.
– Czy chce pani od razu łóżko?
– Tak.
– W środku czy na zewnątrz?
– W środku.
– Już wnoszę.
Skazać się dziś na plażę to jak usadowić się przed otwartą komorą
pieca.
Mgiełka, którą wyzwala upał, nie pozwala odróżnić linii horyzontu
od linii morza.
Tuż przy brzegu wszystkie cztery parasole, jakimi dysponuje
kąpielisko, są już otwarte, łóżka rozłożone, ale w morzu kąpie się co
najwyżej pięć osób. Nawet nie zwracają na nią uwagi.
Tym lepiej.
Przed sąsiednią kabiną numer 5 stoi chłopak z plecakiem, ładny
siedemnastolatek o kręconych włosach, spieczony słońcem jak grzanka,
i otwiera drzwi.
Ona przechodzi obok chłopca w chwili, kiedy ten wchodzi i
zamyka się w środku.
Arianna zostawia drzwi otwarte. Wnętrze kabiny o wydłużonym
kształcie jest brzydkie i nagrzane. Ani krzesła, ani taboretu. Tylko cztery
wieszaki przybite do ściany.
Przy drzwiach, na gwoździu, wisi lusterko w plastikowej różowej
ramce. Ktoś musiał je zostawić po tym, jak w czwartek była tu z
Giuliem.
Chciałaby się rozebrać, ale nie może. Musi czekać na Franca.
Opiera się o framugę i patrzy na morze.
Jest płaskie, prawie nieruchome.
W takiej wodzie kąpiel musi być męcząca.
Ile czasu jeszcze potrzebuje chłopak z sąsiedniej kabiny, żeby się
przebrać i wyjść w slipkach?
W końcu pojawia się Franco, rozkłada leżak, życzy miłego
wypoczynku i znika.
Arianna zamyka drzwi, ale nie przekręca kluczyka. Rozbiera się
szybko. Jest naga.
Przykłada ucho do gipsowej ściany, która oddziela jej kabinę od
kabiny chłopca. Nic nie słychać.
Co on tam robi? Na jej twarzy pojawia się uśmiech.
Pochyla się do otworu, nieodzownego szczegółu każdej nadmorskiej
kabiny. Patrzy.
Chłopak wciąż jest ubrany, zdjął tylko plecak, ma koszulę rozpiętą na
piersi rzadko porośniętej jasnymi włosami, stoi oparty o ścianę i
patrzy spod kręconych włosów na buty z granatowego płótna.
Arianna otrząsa się, podnosi łóżko, które Franco skierował nogami
do drzwi. Ustawia je prostopadle do bocznych ścian. Łóżko ledwo się
mieści.
Wyciąga z torby kostium, ręcznik plażowy, pudełko papierosów,
zapalniczkę.
Kładzie się nago na łóżku, zapala papierosa, zaciąga się.
Przed sobą ma ścianę z otworem.
Rozkłada nogi, dotykając stopami ziemi po bokach leżaka.
Patrzy na zegarek. Za pięć dziesiąta.
Giulio na pewno nie przyjedzie przed jedenastą.
Nagle czuje na sobie spojrzenie chłopca, które zaczyna przenikać jej
ciało jak ostrze lasera.
Dopala spokojnie papierosa. Rzuca niedopałek na cementową
podłogę i gasi.
Następnie kiwa kilkakrotnie palcem na znak, że zaprasza chłopca do
siebie.
Po kilku sekundach słońce wdziera się na chwilę do jej kabiny i
znika.
Chłopiec wszedł.
– Zamknij na klucz – mówi Arianna.
Chłopak robi, co mu każe, ale nie odchodzi od drzwi.
– Na co czekasz?
– Nie wiem, czy...
Ona lekko się dźwiga, opiera na łokciu i patrzy na niego
zdziwiona.
Chłopak ma te same czarne slipki co poprzednim razem.
Uroczo krzywi czerwone wargi, obrzmiałe jak od botoksu.
– Co ci jest?
– Pomyślałem, że może lepiej nie.
– Co znaczy, że lepiej nie?
On milczy.
Patrzy przed siebie, omijając wzrokiem jej nagie ciało.
Arianna żąda wyjaśnień. Wszystkiego mogłaby się spodziewać, tylko
nie tego wahania. Prawdę mówiąc, przygotowała się na młodzieńczy atak,
gwałtowny i spontaniczny. Choćby krótkotrwały. Słomiany ogień
typowy dla chłopców w tym wieku.
– Wybacz, przecież ty sam w zeszły czwartek powiedziałeś, że
chciałbyś jeszcze raz ze mną, sam na sam, prócz ostatniego spotkania.
Może się mylę?
– Tak było.
– Jak widzisz, robię, o co prosiłeś.
– Tak, ale...
– Wczoraj wieczorem zadzwoniłam do ciebie w tajemnicy przed
Giuliem, żeby powiedzieć, że dziś rano możemy pobyć razem godzinkę. Ja
przyszłam, ty przyszedłeś i teraz co?
– To przez męża...
– Żal ci go? Brzydzisz się nim?
– Nie, ja się go boję.
Arianna wybucha śmiechem.
– No nie, Mario! Bać się Giulia to jak przestraszyć się małej
owieczki. Szkoda, że nie mogę nikomu o tym powiedzieć! Ludzie
zrywaliby boki ze śmiechu!
On wciąż jest naburmuszony.
– No chodź tutaj.
Arianna siada na leżaku, Mario niechętnie podchodzi, siada obok.
– Chcesz papierosa?
– Tak.
Sama wyciąga go z pudełka, wkłada do ust, zapala, zaciąga się, po
czym częstuje chłopca.
Kiedy Mario pali, ona obejmuje go w pasie, zaciska rękę i
przyciąga do siebie.
On nie stawia oporu.
Arianna zastanawia się, dlaczego zgodziła się na prośbę, którą Mario
wyszeptał jej do ucha w chwili, gdy Giulio poszedł po portfel.
Ostatnim razem chłopak nie wykazał się niczym nadzwyczajnym, ale
Arianna wyczuła, że włączyła się w nim jakaś blokada, mechanizm,
który skrywał jego ukrytą naturę.
Czy zgodziła się z ciekawości?
A może przez wspomnienie zapachu, jaki na niej zostawił?
Arianna pochyla się i kładzie mu policzek na piersi.
Boże, jak on cudnie pachnie!
Jak świeży chleb.
Jak w dzieciństwie, kiedy dostawała od babci bochenek upieczony
specjalnie dla niej, brała chleb gołymi rękami, nie bacząc, że ją parzy,
byleby tylko jej skóra na długo zachowała ten zapach.
Nie może się powstrzymać, wysuwa koniuszek języka i zaczyna
lizać chłopaka.
Następnie popycha go na łóżko.
Łapczywie liże mu całe ciało.
Mario wyrzuca papierosa, poddaje się jej.
Ma wielką ochotę go ugryźć, już chwyciła zębami jego ciało,
chrupiące jak herbatnik, ale nie może posunąć się dalej, boi się pozostawić
ślad.
Giulio mógłby zobaczyć.
Zdejmuje mu slipki; on się poddaje, trochę obojętny, trochę
bezbronny.
Wreszcie Mario odsuwa Ariannę, wysuwa się spod niej, wstaje,
bierze pudełko papierosów, zaczyna palić.
– Chcesz jeszcze się ze mną spotkać sam na sam? – pyta
chłopca.
– Chciałbym, ale...
– Ale co?
– Wiesz, że nie mogę cię już zobaczyć ani samej, ani z nim.
Twój mąż wyraził się jasno. Dwa razy i koniec. Powiedział, że taka jest
zasada.
– To prawda, ale zasadę można przecież obejść.
– Jak?
– Tak jak dzisiaj.
Mario rozmyśla.
Dąsa się.
– A potem, po mnie, będziesz z kimś innym?
Ona nie kryje zdziwienia.
– Nie mów, że jesteś zazdrosny!
– Nie.
– Więc jak, zgoda?
– Zgoda.
Arianna uśmiecha się. Teraz musi dobrze odegrać rolę, którą już
przecież dla siebie napisała. Wykrzywia usta.
– Ale zawrzyjmy umowę.
– Jaką umowę?
– Że jeśli będzie ci się chciało tak samo jak dzisiaj, to lepiej sobie
darujmy.
On zastyga pochylony, ze slipkami na jednej nodze.
– Chcieć to mi się chciało, tylko się bałem. Na szczęście mi
przeszło.
– Przeszło?
I wybucha długim, głośnym śmiechem, odchylając prowokująco
głowę.
– Z czego się śmiejesz?
– Przeszło! – powtarza Arianna, zanosząc się od śmiechu. –
Idź już sobie, odważniaku!
On się gniewa, wygina dolną wargę, zaciska na niej zęby, w
źrenicach rozpala mu się mętny płomień.
– Jak nie przestaniesz, to cię walnę.
– Masz tyle siły?
Arianna się wciąż zaśmiewa. Mówi, krztusząc się z rozbawienia.
– A niby kiedy tak nabrałeś odwagi, pieprzony bohaterze? No
kiedy, kutasie!? Kiedy cię pierdoliłam, miałeś takiego pietra, że miękłeś,
już nie miał siły ci stanąć...
Mario wydaje z siebie groźny pomruk.
Rzuca się przed siebie, zrzuca ją z leżaka, łapie, unosi w
powietrzu, trzymając za biodra.
Siłę to on ma, tylko się z nią ukrywa!
Nadziewa się na niego, zaciska nogi za jego plecami.
Przez kilka wściekłych sekund przez Ariannę przetacza się sztorm,
ślepa furia sił dzikiej przyrody.
Echo jej długiego, zbawczego krzyku rozbrzmiewa jeszcze w
kabinie, kiedy Mario, doszedłszy do końca, rzuca bezwładną Ariannę na
łóżko.
Po czym bez słowa zakłada slipki i wychodzi.
No tak, przejrzała chłopaka: sprowokowany jak trzeba, reaguje tak,
jak by chciała.
Czeka, aż jej oddech powoli się unormuje, wącha krople potu na
ramionach, które pachną mchem, po czym je zlizuje.
Nie ma siły się podnieść, słabość ogarnia ją teraz jak przybrzeżne
fale.
Wreszcie zbiera się w sobie i wstaje, wkłada bikini, bierze
telefon i łóżko, wkłada je sobie pod pachę, otwiera drzwi kabiny,
wychodzi na plażę.
Parasol nie chroni od słońca, jest jak dziurawy płaszcz, przez który
cieknie deszcz.
Po Mariu ani śladu, nawet nie wszedł do wody.
Jest piętnaście po jedenastej. Dzwoni do Giulia.
– No i jak?
– Skończyłem dziesięć minut temu. Będę za pół godziny.
Wstaje, zostawiając zegarek i telefon na łóżku. Nikt nie
odważyłby się ich ukraść, wszyscy wiedzą, że jest pod osobistą opieką
Franca. Zanurza się w morzu, woda jest ohydnie nagrzana, oby dalej od
brzegu była chłodniejsza.
Umie zagarniać wodę rytmicznie i harmonijnie, może więc długo
pływać, nie odczuwając zmęczenia.
Nagle czuje zimniejszy prąd. Nieruchomieje, odwraca się w stronę
plaży. Bardzo się oddaliła od brzegu.
Odwraca się na plecy, pozwala się nieść przez prąd. Oczy ma
zamknięte, bo oślepia ją słońce.
Ale słońce jest teraz przyjemne, jak namiętna dłoń na skórze.
„Pływać umarlakiem”, mówi się, kiedy ktoś się unosi na wodzie tak
jak ona.
A gdyby naprawdę była martwa, gdyby była trupem, czy pewniej
utrzymywałaby się na powierzchni, czy może poszłaby na dno?
Na próbę wstrzymuje oddech. Nic się nie zmienia.
Żywa czy martwa, morzu jest wszystko jedno. A więc może sobie
pozwolić na głęboki wdech.
Nieruchomieje na chwilę, potem płynie w kierunku brzegu.
Nagle czuje grunt pod stopami, staje na dnie, woda sięga jej do szyi.
Giulia jeszcze nie widać.
Na plaży jest troje ludzi. Dwie dziewczyny i chłopak, który nie
jest Mariem.
Zwleka z wyjściem na brzeg, bo choć woda jest ciepła jak zupa, to
i tak lepiej w niej pływać, niż smażyć się pod parasolem.
W pewnej chwili coś nią zachwiało. Arianna wymachuje rękami,
traci równowagę. Jest tak zaskoczona, tak się przestraszyła, że nie może
wydobyć głosu. Pod wodą dwie silne ręce rozszerzają jej nogi, coś
gwałtownie wciska się pomiędzy jej uda, czyjeś zęby ranią jej
przyrodzenie.
Po chwili jest po wszystkim.
Patrzy w wodę, ale nikogo nie widzi.
I zaraz potem ktoś wynurza się o kilka metrów od niej.
Temu idiocie Mariowi zebrało się na żarty. Skąd on się tutaj wziął?
Ale nie, to nie Mario.
To... Jak on też ma na imię? No tak, Carlo.
Pierwszy, z którym była pod koniec kwietnia. Nie zostawił po
sobie dobrego wspomnienia.
Wręcz fatalne.
Arianna czuje, że ogarnia ją wściekłość. Ten kutas popełnił wielki
błąd, pogwałcił zasady.
Tego nie można wybaczyć.
Za drugim i ostatnim razem Giulio słono im płaci, żeby zniknęli z
Canneto na resztę sezonu, który trwa do połowy października. I do tej
chwili wszyscy przestrzegali umowy.
Również dlatego, że nad wszystkim czuwa Franco.
Teraz Carlo przygląda się jej z wyzywającym uśmiechem.
– No i co, laluniu?!
Ona nie odpowiada, powoli wychodzi z wody, kieruje się w
stronę kabin. Franco widzi ją i wychodzi jej naprzeciw.
– Czy mogę w czymś pomóc?
– Zostałam obrażona.
– Przez kogo?
– Przez tamtego.
Nie rusza się z miejsca, tylko patrzy, jak Franco woła z brzegu
do Carla, by wyszedł z wody. Kiedy ten podchodzi, właściciel
kąpieliska kładzie mu dłoń na ramieniu i prowadzi do kabin, mówiąc
coś półgłosem, po przyjacielsku, z uśmiechem.
Ona odsuwa się, by zrobić im miejsce.
Trzy
Lecz kiedy tylko wchodzą do środka, Franco odwraca się i
wymierza Carlowi potężnego kopniaka w podbrzusze, a ten, wyjąc z
bólu, pada na ziemię. I zaraz kolejne uderzenie ląduje mu na twarzy,
rozkrwawia wargi.
Kopany w plecy, pozostawiając za sobą wątłą strużkę krwi, Carlo
wylatuje z kąpieliska na parking.
Arianna stawia nagie stopy we krwi, wciera ją w piasek.
Czuje zimne dreszcze na plecach i gorączkę w brzuchu.
Franco wraca, wyciera ręce o spodnie.
– Może być pani spokojna, on już tutaj nie wróci. Czy mogę prosić
o przysługę?
Arianna potakuje głową.
– Proszę nie mówić niczego mężowi. Ten kutas musiał podpłynąć
morzem z dzikiej plaży.
Wyraźnie się martwi, że przejdą mu koło nosa pieniądze, które
Giulio mu płaci za to, by wszystko szło gładko.
– Zgoda – mówi z wysiłkiem Arianna.
Chce stłumić zamęt, w który wpędził ją Carlo, więc znów wchodzi
do morza.
– Jesteś głodny?
– Nie – odpowiada Giulio. – A ty?
– Ja też nie.
Giulio jest w spodniach, na nogach ma mokasyny, które na Capri
szyją dla niego na miarę. Wyglądają jak z ludzkiej skóry, są miękkie,
układają się lepiej niż rękawiczki. Arianna czasami pochyla się, żeby ich
dotknąć.
Giulio się nigdy nie kąpie, tylko leży na słońcu.
– Mario?... – pyta.
– Pojawił się około jedenastej, pospacerował trochę wzdłuż brzegu
i poszedł sobie.
Milczą przez dłuższą chwilę; potem Arianna odzywa się cicho,
pochylając głowę i patrząc na piasek:
– Dziś rano zrobiłam coś potwornego.
– Co powiedziałaś?
Zapomniała, że on źle słyszy na prawe ucho.
To jego jedyny defekt związany z wiekiem.
Poza tym swoje sześćdziesiąt lat znosi dobrze.
– Dziś rano zrobiłam coś potwornego.
Giulio przybiera księżowską pozę.
– Wyznaj grzechy, córko.
– Nie żartuj, zrobiłam naprawdę coś złego.
Giulio poważnieje.
– Coś, co mnie rozgniewa?
– To ciebie nie dotyczy.
– Nawet pośrednio?
– Nawet.
Uspokojony, Giulio znowu wchodzi w rolę spowiednika.
– Jaki masz grzech na sumieniu, córko?
I Arianna jednym tchem wyznaje mu wszystko o rozjechanym
ptaku i o tym, jak go dobiła, przejeżdżając samochodem.
Giulio się uśmiecha.
– To wszystko?
– Mało ci?
– Często oceniasz samą siebie krzywdząco.
– Dlaczego?
– Bo wbrew temu, co myślisz, to nie był okrutny gest.
– A co?
– Jego zaprzeczenie.
– Nie rozumiem.
– To był gest nieuświadomionego miłosierdzia. Chciałaś po prostu
skrócić jego agonię. Opowiem ci prawdziwą historię. Pewnego razu
podczas wojny światowej, tej pomiędzy 1914 a 1918 rokiem, niemiecki
lekarz znalazł się w grocie z dziesiątką konających żołnierzy. Nie
miał niczego, czym mógłby ulżyć ich cierpieniom, tylko dużo morfiny. I
zabił ich błyskawicznie, wstrzykując im potężne dawki. Czy nazwałabyś
to ludobójstwem?
Ile Giulio zna opowieści!
Nagle Arianna odwraca się do męża i całuje go w usta.
Uwolnił ją od wielkiego ciężaru.
Boże, jak ona go kocha! I jak on ją dobrze rozumie!
Zupełnie inaczej niż ten idiota Vanni!
Na przykład tamtym razem, kiedy to było, no tak, trzy lata temu,
zimą, wypatrzyli z Giuliem na dancingu Ernesta – był elektrykiem,
miał dwadzieścia lat, wydawał się w porządku, a tymczasem...
Poszli do mieszkanka, które Giulio kupił właśnie w tym celu,
zresztą i tak musieli tam wpaść i zobaczyć, co się dzieje, bo ostatni
raz byli w nim w kwietniu, kran nad umywalką przeciekał, mogło
zalać podłogę, ale o czym to myślała? No tak, poszli do mieszkanka i
kiedy już było po wszystkim, Ernesto zamiast się ubrać, mówi Giuliowi, że
chce jeszcze raz, ale od tyłu. Mówi do Giulia, nie do niej.
Arianna wpada w złość.
Bo za kogo on niby ją ma? Za dziurę do wyboru?
Poza tym jest druga w nocy i czuje się trochę zmęczona. Prosi
Giulia, żeby mu zapłacił i posłał Ernesta do diabła.
I wtedy ten kutas rzuca się na nią, wkłada jej język do ust i
próbuje odwrócić na brzuch.
Ariannie krew uderza do oczu. W zasięgu jej ręki, na szafce
nocnej, leży pistolet, który Giulio, kiedy idą na jakieś spotkanie, zawsze
zabiera ze sobą, a który tym razem wyjął z kieszeni, bo mu
przeszkadzał.
Arianna chwyta za lufę i ze wszystkich sił wali Ernesta rękojeścią
w głowę.
Krew tryska z niego bardziej niż ze szlachtowanego wieprza, po
chwili całe prześcieradło jest czerwone.
Mężczyzna zaczyna wrzeszczeć ostrym, przeszywającym głosem, jest
przerażony krwią, która zalewa mu oczy.
Ona wali go znowu, tym razem w zęby.
Idiota milknie, nie może już wrzeszczeć, chwyta się za usta.
Wali go po raz trzeci, w głowę, on zaś pada ogłuszony na łóżko.
Wówczas Arianna zrywa się z pościeli, bierze poduszkę, przyciska
mu do twarzy, siada na niej.
Giulio otrząsa się w końcu z paraliżującego odrętwienia.
– Udusisz go.
Ona nie reaguje, siada mocniej.
Patrzy na nogi idioty, które wierzgają w powietrzu coraz słabiej,
aż w końcu opadają, stają się bezwładne.
– Już dość – mówi Giulio.
I ściąga ją z niego za rękę. Ona się poddaje. Unosi poduszkę.
Kutas przeżył.
– Umyj się, ubierz i wracaj do domu – mówi Giulio. – Ja
zajmę się resztą.
Arianna bierze ubranie, bieliznę, rajstopy, buty, idzie do łazienki,
przegląda się w lustrze.
Jest cała czerwona od krwi – na twarzy, na rękach, na piersiach,
na brzuchu.
Myje tylko ręce i twarz, ubiera się, wraca do domu.
Zaraz po przyjściu szybko się rozbiera.
Krew poplamiła bieliznę. Zdejmuje ją, wkłada do foliowej torebki,
upycha w garderobie. Wyrzuci na śmietnik w niedzielę rano, pod
nieobecność Eleny.
Wraca do łazienki i patrzy na swoją skórę brudną od krwi. Chce
się jej śmiać.
Choć jest blondynką, ma ciemną karnację, i z tymi czerwonymi
smugami w sumie jest jej do twarzy.
Zmywa je z siebie z żalem.
Giulio wraca po dwóch godzinach.
Tymczasem kiedy tak sączyła whisky, oglądając film w telewizji,
nagle przyszło jej do głowy, że zrobiła coś bardzo złego.
– Wszystko w porządku – mówi Giulio.
– Chciałam go zabić – odpowiada Arianna.
Giulio głaszcze ją po czole.
– Od razu zabić, głuptasie! Broniłaś się. Po prostu się broniłaś.
– Przecież prawie go udusiłam!
– Założysz się, że nie wytrzymałabyś i w ostatniej chwili z
niego wstała?
Może i tak. A nawet nie „może”. Na pewno by tak zrobiła.
Skoro on jej to mówi, jest tego pewna.
Nigdy nie spotkała mężczyzny, który rozumiałby ją do głębi tak jak
on.
Nie to, co Vanni...
– Jesteśmy sami – mówi Giulio.
Arianna rozgląda się wokół. Prawie wszyscy już poszli.
A Mario? Jakie ma zamiary? Nie zamierza przestrzegać reguł?
Chce się mścić?
Widzi, jak wychodzi z pawilonu, kieruje się do kabiny numer 5.
Patrzy na zegarek, jest dwunasta. Godzina spóźnienia.
– Jaśnie pan przyszedł.
– Dobrze, zaczynajmy – mówi Giulio. – O trzeciej muszę
znowu być w biurze.
Mówiąc delikatnie, Mario ją rozczarował. Giulio był już całkiem
ubrany.
– Idę porozmawiać z Frankiem.
Ona zakłada kostium kąpielowy, idzie pod prysznic, wyciera się,
ubiera, bierze torbę i woreczek, podchodzi do Giulia, oddaje klucz
Frankowi.
– Do zobaczenia w czwartek.
Na parkingu stoją tylko ich dwa samochody.
– Jak się umówiliście? – pyta Arianna.
– Jak zwykle. Weźmie trzech albo czterech chłopców, każe im
przemaszerować. Sama wybierzesz, ale lepiej, żebyś przyszła trochę
wcześniej, przede mną, około dziesiątej, to będziesz miała czas na
dokonanie wyboru.
To właśnie chciała usłyszeć.
– Będą korki – mówi Giulio. – Pojadę przodem, a ty swoim
rytmem, dobrze? Chcę się wykąpać, przebrać i wrócić biegiem do biura.
– No to na razie – odpowiada Arianna.
Wieczorem, jak co czwartek, pójdą do restauracji.
Elena ma wolne w czwartki od rana do północy i całe niedziele.
Giulio rusza jak strzała. Ona jedzie powoli.
Przy drodze dojazdowej zauważa kosz na śmieci.
Jest pełny, od trzech dni trwa strajk śmieciarzy. Zwalnia, wyrzuca
przez okienko woreczek z kanapkami. Wodę wypili całą.
Jedzie jeszcze kawałek, aż nagle hamuje.
Przy śmietniku chyba coś leży.
Nie jest pewna. Odwraca się, ale z takiej odległości nie jest w
stanie dostrzec.
Boże, jak by chciała, żeby to było to, o czym myśli!
Jedyne, co może, to cofnąć się i sprawdzić. Wrzuca wsteczny,
jedzie powolutku.
Wreszcie wydaje z siebie okrzyk radości.
Miała rację!
Hamuje, wysiada, otwiera bagażnik, przecina drogę, podchodzi do
śmietnika, zbiera z ziemi zwapnioną czaszkę dużego zwierzęcia, pewnie
krowy, wraca, owija w stary pled, układa ostrożnie w bagażniku,
zamyka, rusza przed siebie.
Jest tak zadowolona, że nuci tę jedyną znaną jej piosenkę.
W dzieciństwie, u babci na wsi, w tajemnicy przed wszystkimi
urządziła sobie kryjówkę. Nie zdradziła się z nią nawet przed Mariellą,
przyjaciółką od serca, bo kryjówka należała tylko do niej i już.
Nie mógł tam wchodzić nikt obcy.
W wejściu, dla bezpieczeństwa, umieściła krowi łeb.
Każdy, kto go odsuwał, by wejść, musiał umrzeć.
Każdy, kto mojego
dotknie łba krowiego,
ten dostanie sraki,
wyrosną mu kłaki,
z ust mu krew popłynie
i w męczarni zginie.
Dotarła na miejsce, w którym pomogła ptakowi umrzeć. Jest
pewna, że to tutaj, bo o metr dalej stoi słup z napisem „Za 100
metrów Kuhnia domowa”.
Zatrzymuje się, wysiada.
Nic nie widać prócz ciemniejszej barwy asfaltu.
Rozgląda się.
I widzi ptaka rozkładającego się pod chwastem na łące wzdłuż
drogi.
Podchodzi, patrzy.
Ptaka pożerają tysiące mrówek, idą tam i z powrotem, w
dwóch doskonale równych szeregach.
Wraca do samochodu, odjeżdża.
Kryjówka była dziurą w wielkim głazie, który stoczył się Bóg wie
kiedy z pobliskiej góry.
Wejście było niewidoczne, bo zakrywała je kępa irysów.
Umieściła w środku świeczkę i pudełko zapałek ukradzione
babci. Co z tego, że i tak w środku było wszystko widać, skoro przy
świecy wnętrze stawało się tajemnicze i magiczne. Schowała tam też
książkę o krasnoludkach, którą podarował jej wujek Arturo.
Pewnego razu naprawdę spotkała krasnala.
Szła sobie do kryjówki, żeby zjeść w spokoju kanapkę z kiełbasą
i podzielić się nią z pająkiem Bertoldem, jedynym obcym, który miał
przepustkę do kryjówki, choć prawdę mówiąc, Bertoldo już tam mieszkał
od dawna, spotkała go za pierwszym razem, kiedy tam weszła, i właśnie
wtedy zobaczyła krasnala.
Stał przy kępie irysów i rozpinał spodnie.
Był tego samego wzrostu co ona, która miała pięć i pół roku. Miał
pomarszczoną twarz, czerwoną koszulę, kamizelkę, spodnie wpuszczone w
zielone skarpety i wełniany berecik z pomponem.
Zatrzymała się; nie chciała, żeby krasnal dowiedział się o
kryjówce.
On jednak ją zauważył, odwrócił się do niej przodem, wyciągnął
sikawkę i zaczął siusiać przed siebie, co jakiś czas ręką obracał
sikawkę, a wtedy strumień wirował to w prawo, to w lewo, krasnal
śmiał się, aż wybuchła śmiechem i ona. Wtedy krasnal powiedział,
pokazując sikawkę:
– Chodź, też się nią możesz pobawić.
Ale ona się przestraszyła i uciekła.
Wjeżdża do garażu, samochodu Giulia w nim nie ma, pewnie już
pojechał do biura. Zarzuca torbę na ramię, otwiera bagażnik, odwija krowi
łeb z pledu, bierze go delikatnie w obie ręce, wchodzi do domu.
W mieszkaniu stawia go na stoliczku przy drzwiach, odkłada
torbę, bierze klucz od poddasza, który wisi z innymi kluczami obok
drzwi, idzie na klatkę schodową, wchodzi po kilku stopniach
prowadzących przed dwoje drzwi.
Jedne, przeszklone, wiodą na taras. Drugie, z ciemnobrązowego
drewna, na strych.
Otwiera drugie drzwi, po czym schodzi, odwiesza klucz na miejsce,
bierze krowi łeb, wchodzi, zapala światło na strychu.
Pomieszczenie jest ogromne, Giulio odziedziczył dom po ojcu, który
go odziedziczył po swoim. Pokolenia rodziny De Bellis zgromadziły tu
etażerki, szafy, kufry, fotele, sofy, krzesła, gramofony z tubą, ogromne
radioodbiorniki, wazony, stojaki do aparatów fotograficznych, stare
skorupy, archaiczne telewizory, portrety przodków.
Dwie lampy, ustawione o trzy metry od siebie, to za mało, by
oświetlić cały strych, pod ścianami tworzą się więc rozległe plamy.
Arianna zmierza do ściany w głębi, wchodzi do cienia, zatrzymuje
się przy biurku, na którym stoi lichtarz ze świeczką i pudełkiem
zapałek, zapala świecę, zbliża się do dwóch wielkich szaf, stojących nie
równolegle, lecz prostokątnie, tworząc ze ścianą trójkąt.
Ale bok jednej z szaf nie dotyka ściany, pozostawia cienką
szczelinę, przez którą może przejść tylko chudzielec.
Nawet Arianna z trudem się przez nią przeciska.
Wydawnictwo Literackie Kraków 2013
Spis treści Karta redakcyjna Jeden Dwa Trzy Cztery Pięć Sześć Siedem Osiem Dziewięć Dziesięć Jedenaście Dwanaście Trzynaście Przypis
Jeden Giulio budzi Ariannę, muskając delikatnie wargami jej ucho, i szepce: – Pa, Ari, muszę już iść. Ona słyszy, rozumie, ale nie ma siły zareagować. Giulio myśli, że ona wciąż śpi, więc powtarza: – Do widzenia, Ari, muszę... – A która godzina? – pyta zaspanym głosem, uparcie nie otwierając oczu. – Wpół do ósmej. – O Boże! Przez chwilę nie dopuszcza do siebie żadnych myśli, okopując się za kurtyną głębokiego mroku. Wreszcie otwiera oczy, lekko unosi głowę. Okiennice są uchylone do połowy, przepuszczając snop morderczego światła. Musi mrużyć oczy, żeby wyostrzyć obraz wnętrza pokoju. Giulio stoi przy łóżku, pachnie kremem po goleniu. Jest całkiem ubrany, gotowy do wyjścia. – Jak się umawiamy? – dopytuje. – Pojedziesz sama czy mam po ciebie przyjechać? – A o której wychodzisz z biura? – Nie wcześniej niż o dziesiątej, wpół do jedenastej. – Aha, na pewno! Byłbyś tu najwcześniej na jedenastą. Nie, to za późno. Lepiej, żebyśmy się spotkali na miejscu. – O której kazałaś mu przyjść? – O jedenastej. Uprzedziłeś Franca? – Zadzwonię do niego później, około dziewiątej. – Nie zapomnisz? Nie chciałabym się pojawić bez uprzedzenia, kiedy on... – Nie martw się, będę pamiętać. Pa. – Pa. Aha, powiedz, proszę, Elenie... – Dobrze. Arianna znów kładzie głowę na poduszce, naciąga sobie pomięte przykrycie na twarz, zamyka oczy. Na krótko wstrzymuje oddech. Chce podtrzymać w wyobraźni myśl, że oto leży martwa w trumnie snu. Ale na próżno, bo już została bezpowrotnie przywrócona do życia. Musi więc robić to samo co żywi.
Głęboko wciąga powietrze, napełnia płuca nocnym zapachem samej siebie zatrzymanym przez prześcieradło. Musiała bardzo się pocić z gorąca, a lubi swój pot. Odkryła, że ma dwa rodzaje potu, o różnych zapachach. Kiedy się poci z gorąca, pachnie soczystą trawą, a zapach jej potu ma barwę zielononiebieską. Kiedy się poci z miłości, pachnie intensywnie mchem, ciemnozielono. Unosi rękę, podciągając pachę na wysokość nosa. Zastyga tak na chwilę i oddycha sobą. Już całkiem wróciła do życia. Słyszy serce, które bije mocno i rytmicznie – TAM-TAM-TAM – i bębni jej w uszach jak piec lokomotywy na stacji. To zgina, to znów prostuje palce lewej stopy. – Jak się masz, stopo? Potem robi to samo z drugą. – A ty? Po chwili jej dłoń zaczyna głaskać lewą łydkę. – Dzień dobry, łydko. Jako nastolatka miała obsesję na punkcie łydek – że są za grube, jak u prawie wszystkich kobiet ze wsi w jej okolicy. Co dzień, zaraz po przebudzeniu, co najmniej przez pół godziny głaskała się po nogach w nadziei, że uda się jej nadać im smukłą linię. A wcześniej cierpiała na myśl, że urosną jej zbyt duże piersi. W tajemnicy przed babcią obwiązywała się chustą tak ciasno, że ledwie mogła oddychać. Idąc, garbiła się, żeby jak najmniej było je widać. O tym, że ma piękne nogi, a jej piersi są jak marzenie, przekonał ją dopiero w trzeciej klasie liceum nauczyciel filozofii o śmiesznym imieniu Adelchi, który często przerywał korepetycje i ustawiał ją nago przed lustrem. Kiedy Elena zapukała delikatnie do drzwi, Arianna zdążyła już przywitać się z ciałem aż po szyję. – Możesz wejść. – Czy dobrze pani spała? Nie odpowiada. Nie potrafi rozmawiać, zanim nie napije się kawy. Już to, że odpowiedziała Giuliowi, niemało ją kosztowało. Elena stawia tacę z filiżanką na szafce nocnej. – Mam szerzej otworzyć okno? – Nie.
– Przygotować kąpiel? – Tak. Kiedy tylko Elena znika za drzwiami, Arianna wraca do ceremonii powitań. – Witaj, brodo. Po powitaniu z włosami unosi plecy, układa za sobą poduszki, bierze filiżankę i zbliża do ust. Następnie zapala pierwszego papierosa. Zaciąga się powoli, robiąc długie przerwy i przytrzymując dym ile się da. – Kąpiel gotowa, proszę pani. Gasi papierosa, wstaje z łóżka, przechodzi przez garderobę do łazienki, w której palą się wszystkie światła. Zdejmuje krótką, przezroczystą koszulę nocną, przegląda się w wielkim lustrze na pół ściany. Nieźle. Naprawdę nieźle jak na kogoś, kto przed czterema dniami skończył trzydzieści trzy lata. Napina mięśnie nóg, robi skręty tułowia, na przemian wypina i cofa klatkę piersiową, ale to nie jest gimnastyka. Nigdy się nie gimnastykowała. To coś w rodzaju przeglądu generalnego. Jest zadowolona. Czuje się elastyczna, rozluźniona, gibka. Mechanizm precyzyjny, dobrze skonstruowany i niezawodny, gotowy do działania, kiedy tylko ona o to poprosi. Siada na sedesie. Jej organizm doskonale spełnia swoje funkcje. Nuci. Nigdy nie potrafiła zapamiętać żadnej melodii. I pomyśleć, że przetańczyła całe noce w rytm wciąż tej samej muzyki. Zna tylko jeden motyw. Słyszała go raz w radiu, mogła mieć dwanaście lat albo niewiele mniej, i nie zapomniała już nigdy. Podśpiewuje go sobie po cichu i w tajemnicy, kiedy jest sama. Intonuje w rozmaitych wariantach, nawet jazzując, bo ten fragment doskonale się do tego nadaje. Pamięta też słowa: Dies irae, dies illa, solvet saeclum in favilla... Następnie wchodzi do wanny z jacuzzi. Wyciąga się z błogim westchnieniem. Dlaczego nie można tak leżeć godzinami? Trzymając oczy zamknięte, kiedy woda pieści ciało, a jedyną odczuwaną rzeczą jest
życie? Jak wtedy z Marcellem, kiedy chciał się z nią kąpać. Weszli do wanny o dziewiątej rano, a wyszli po dwunastej w południe. Ich skóra stała się biała, gdzieniegdzie pomarszczona. Kąpaliby się dłużej, gdyby Marcello się tak nie przestraszył. Co za głupek! Co jakiś czas musieli dolewać gorącej wody, żeby nie zmarznąć. To nie było jacuzzi, lecz zwykła wanna, tyle że hotel w Fiesole umeblowany był antykami i wanna też była starego typu, czyli szersza i dłuższa od nowoczesnych. Co za głupek z tego Marcella! Za drugim razem powiedziała mu, że chce na nim usiąść, więc on położył się tak, by woda sięgała mu do połowy klatki piersiowej. Aż w najważniejszym momencie chwyciła go za ramiona i popchnęła w dół. Marcello znalazł się cały pod wodą. Natychmiast chciał się wynurzyć, ale ona położyła mu obie ręce na czole i trzymała tak mocno, jak tylko potrafiła. Wtedy Marcello zaczął wierzgać nogami, próbując ją zrzucić. Wyśliznął się z niej, bo strach odebrał mu wigor. Ale ona ocierała się o niego jeszcze przez chwilę. Aż poczuła się zaspokojona. Marcello, który w końcu zdołał wyskoczyć z wanny na posadzkę, dyszał ciężko jak miech. – Zwariowałaś? Ty naprawdę zwariowałaś! Chciałaś mnie utopić czy co?! Wchodzi do garażu. Straciła w garderobie sporo czasu. Najpierw założyła bluzkę, dżinsy i sandały, ale zorientowała się szybko, że w spodniach byłoby jej za gorąco. W końcu wybrała niebieską leciutką tuniczkę. Giulio pojechał volvem, w garażu zostawił mercedesa i małą toyotę. Arianna wsiada do toyoty, rzuca na tylne siedzenia torbę i plastikowy woreczek z wodą mineralną i kanapkami, które przygotowała Elena. Opuszcza na nos okulary przeciwsłoneczne, przekręca kluczyk, rusza. Raz, jadąc do Canneto, zrobili głupstwo, biorąc mercedesa z otwieranym dachem, prawdziwe cacko lśniące od chromu.
Kiedy wieczorem chcieli wracać, zorientowali się, że jacyś kretyni nasikali przez okno, uchylone, żeby samochód się wietrzył. Canneto to osobny skrawek plaży, uczęszczany na ogół przez łobuzów i karykaturalne typy chłopców z przedmieścia. Za pierwszym razem, kiedy tu byli, przed rokiem, Giulio, z portfelem w ręku, natychmiast dogadał się z właścicielem małego kąpieliska, Frankiem, którego miało się ochotę skazać na dożywocie tylko za to, jak się porusza. A Franco musiał natychmiast ostrzec bywalców, żeby do tych dwojga nikt się nawet nie zbliżał, bo dostanie w łeb. I rzeczywiście, cztery byczki, które się kręciły przy brzegu, położyły się w bezpiecznej odległości, nawet nie patrząc w ich stronę. Ona zaczęła czytać kryminał, który przywiozła ze sobą. Giulio leżał obok z otwartą gazetą. Ale Arianna co jakiś czas unosiła wzrok i po kryjomu obserwowała czwórkę chłopaków. W pewnej chwili jeden z nich wstał, prowokując drugiego, by zrobił to samo. Zaczęli się bić, dla zabawy, lecz przede wszystkim w nadziei, że zwrócą na siebie uwagę Arianny i zaimponują jej. Po dziesięciu minutach splecione ciała lśniły od potu, przeciwnicy wymykali się sobie z objęć jak oszalałe węgorze, żywe posągi gladiatorów, a początkowa bijatyka z zabawy szybko zmieniała się w coś poważniejszego. Przestali się śmiać, a z ich warg wydobywały się postękiwania, jęki, okrzyki. Agresywne dłonie mocno zaciskały się na opalonej skórze przeciwnika, pozostawiając białe ślady przypominające pęknięcia czy otarcia. I co jakiś czas, kiedy tylko pozwalała na to odległość, uderzali się wściekle głowami jak byki, którymi przecież byli naprawdę. Upadali na piasek i znowu wstawali albo turlali się spleceni w uścisku, który chwilami stawał się obsceniczny jak gwałt. Pozostali dwaj, przyglądając się walce, zagrzewali ich, szczuli na siebie, wrzeszcząc bez wytchnienia ochrypłymi głosami. Nagle slipki jednego z nich opadły, ukazując napęczniałe, sztywne przyrodzenie, ale chłopak nawet tego nie spostrzegł i nie przerwał walki. Zorientował się natomiast przeciwnik, który chwycił go i zaczął wykręcać mu jaja. Wówczas Arianna oderwała od nich wzrok i zamknęła oczy, próbując kontrolować gorączkowy oddech.
Leżący obok niej Giulio spał. Już po raz drugi widziała w Canneto, jak jej obecność na plaży wznieca między chłopcami walkę, kłótnię, rywalizację. Grali w siatkówkę do utraty sił, aż padali na piasek, albo okładali się termosami. Żeby się pokazać, zwrócić na siebie uwagę. Na pewno wiedzieli, po co Arianna i Giulio tu przyjeżdżają. Może kiedyś to właśnie działo się na targowisku niewolników. Kazano im walczyć, biegać, skakać, a potem kupowano najsilniejszych, najbardziej muskularnych. Choć muskuły o niczym nie świadczą... Arianna się uśmiecha. Po raz pierwszy zobaczyła Angela, wychodząc na brzeg, i jego widok dosłownie ją sparaliżował, odebrał jej dech. To było jak cios pięścią w żebra. Na plaży stał bez ruchu dwudziestopięciolatek nieziemskiej urody, wysoki, jasnowłosy, o greckim nosie. Pod skórą, niczym węże, tańczyły mu mięśnie. Anatomiczny model, czarodziejsko powołany do życia. Wróciła na miejsce, usiadła na łóżku plażowym. Nawet Giulio patrzył na niego jak zahipnotyzowany. Następnie, na prośbę kolegów, młodzieniec zaczął przybierać pozy jak z kulturystycznych pokazów. Arianna, przypatrując się jego ruchom, poczuła, że ziemia usuwa się jej spod nóg. – Gratulacje! – zawołał Giulio po skończonym spektaklu. Ona zaklaskała. Młody mężczyzna ukłonił się w geście podziękowania i powoli ruszył w ich kierunku. – Proszę – powiedział Giulio, wskazując swój leżak. Ale chłopak wolał usiąść na piasku. – Mam na imię Angelo. Ale potem, kiedy w kabinie zdjął slipki – dramat. To jego coś było ziarnkiem grochu, mikroskopijnym guziczkiem, ledwie widocznym w otoczeniu tych wszystkich mięśni. Arianna nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Tak dała się ponieść myślom, że nie zdawała sobie sprawy, jak szybko jedzie, a skręt w drogę dojazdową do Canneto jest tuż przed nią. Skręca bez hamowania.
Z jadącego za nią auta dobiega wściekły klakson. Opony aż piszczą, ale trzymają się jezdni, i szczęśliwie udaje się jej wjechać w boczną drogę. Potem coś uderza z ogromną siłą w przednią szybę. Myśli, że to kamień. Gwałtownie hamuje. Na szczęście nikt za nią nie jedzie. Pas bezpieczeństwa wrzyna się w piersi, rozpina go więc, wkłada dłoń za dekolt, masuje się lekko. Nie, to nie kamień. Od kamienia pękłaby szyba. Na szkle są czerwone plamki. Otwiera drzwiczki, wysiada. To duży czarny ptak. Kruk, może wrona – któż je rozróżni? – uderzył w auto i teraz umiera na poboczu. Dlaczego frunął tak nisko? Może ścigał jakąś ofiarę i źle się to dla niego skończyło, nie zauważył na czas samochodu. Arianna przykuca, patrzy. Ptak leży na boku, to otwiera, to zamyka zakrwawiony dziób, jak gdyby coś chciał jej powiedzieć, musi mieć połamane skrzydła i łapki, ciężko dyszy, pióra na piersi poruszają się bez ustanku. Czy zwierzęta cierpią tak jak ludzie? I tak samo umierają? Chciałaby zobaczyć, jak umrze, ale agonia ptaka może jeszcze potrwać. Straciłaby za dużo czasu. Coś jej przychodzi do głowy. Wstaje, delikatnie przesuwa stopą ciało ptaka przed samochód. Wsiada, cofa się o dziesięć metrów, hamuje, rusza powoli. Następnie patrzy w lusterko wsteczne. Na asfalcie jest teraz duża czerwonoczarna plama.
Dwa Arianna parkuje; przyjechała za wcześnie. Jest za dwadzieścia dziesiąta 14 czerwca, ale słońce grzeje już jak cholera, klepisko przeznaczone na parking ma prawie całe dla siebie, stoją na nim tylko dwa samochody i trzy motorynki, które już się smażą na słońcu. Jest czwartek, a najazd barbarzyńców na ogół zaczyna się w piątek i osiąga szczyt w niedzielę rano. Bierze z tylnego siedzenia torbę i siatkę, wysiada, zamyka drzwiczki, przechodzi pod szyldem w kształcie podkowy, na którym widnieje napis „Plaża pod Sosną” – mylący, bo przez kilka kilometrów nie uświadczysz tu drzewa, za żadne skarby. Wchodzi na teren kąpieliska. Przy kasie siedzi Franco i uśmiecha się do niej. – Dzień dobry. Dzwonił pani mąż. Dziś sama? To pierwszy raz, zawsze przyjeżdżała z Giuliem. – Dojedzie później. – Numer 6, jak zawsze – mówi Franco, podając jej klucz. Czyli ostatnia w jedynym tutaj szeregu kabin. – Dziękuję. – Czy chce pani od razu łóżko? – Tak. – W środku czy na zewnątrz? – W środku. – Już wnoszę. Skazać się dziś na plażę to jak usadowić się przed otwartą komorą pieca. Mgiełka, którą wyzwala upał, nie pozwala odróżnić linii horyzontu od linii morza. Tuż przy brzegu wszystkie cztery parasole, jakimi dysponuje kąpielisko, są już otwarte, łóżka rozłożone, ale w morzu kąpie się co najwyżej pięć osób. Nawet nie zwracają na nią uwagi. Tym lepiej. Przed sąsiednią kabiną numer 5 stoi chłopak z plecakiem, ładny siedemnastolatek o kręconych włosach, spieczony słońcem jak grzanka, i otwiera drzwi. Ona przechodzi obok chłopca w chwili, kiedy ten wchodzi i zamyka się w środku. Arianna zostawia drzwi otwarte. Wnętrze kabiny o wydłużonym kształcie jest brzydkie i nagrzane. Ani krzesła, ani taboretu. Tylko cztery wieszaki przybite do ściany.
Przy drzwiach, na gwoździu, wisi lusterko w plastikowej różowej ramce. Ktoś musiał je zostawić po tym, jak w czwartek była tu z Giuliem. Chciałaby się rozebrać, ale nie może. Musi czekać na Franca. Opiera się o framugę i patrzy na morze. Jest płaskie, prawie nieruchome. W takiej wodzie kąpiel musi być męcząca. Ile czasu jeszcze potrzebuje chłopak z sąsiedniej kabiny, żeby się przebrać i wyjść w slipkach? W końcu pojawia się Franco, rozkłada leżak, życzy miłego wypoczynku i znika. Arianna zamyka drzwi, ale nie przekręca kluczyka. Rozbiera się szybko. Jest naga. Przykłada ucho do gipsowej ściany, która oddziela jej kabinę od kabiny chłopca. Nic nie słychać. Co on tam robi? Na jej twarzy pojawia się uśmiech. Pochyla się do otworu, nieodzownego szczegółu każdej nadmorskiej kabiny. Patrzy. Chłopak wciąż jest ubrany, zdjął tylko plecak, ma koszulę rozpiętą na piersi rzadko porośniętej jasnymi włosami, stoi oparty o ścianę i patrzy spod kręconych włosów na buty z granatowego płótna. Arianna otrząsa się, podnosi łóżko, które Franco skierował nogami do drzwi. Ustawia je prostopadle do bocznych ścian. Łóżko ledwo się mieści. Wyciąga z torby kostium, ręcznik plażowy, pudełko papierosów, zapalniczkę. Kładzie się nago na łóżku, zapala papierosa, zaciąga się. Przed sobą ma ścianę z otworem. Rozkłada nogi, dotykając stopami ziemi po bokach leżaka. Patrzy na zegarek. Za pięć dziesiąta. Giulio na pewno nie przyjedzie przed jedenastą. Nagle czuje na sobie spojrzenie chłopca, które zaczyna przenikać jej ciało jak ostrze lasera. Dopala spokojnie papierosa. Rzuca niedopałek na cementową podłogę i gasi. Następnie kiwa kilkakrotnie palcem na znak, że zaprasza chłopca do siebie. Po kilku sekundach słońce wdziera się na chwilę do jej kabiny i znika.
Chłopiec wszedł. – Zamknij na klucz – mówi Arianna. Chłopak robi, co mu każe, ale nie odchodzi od drzwi. – Na co czekasz? – Nie wiem, czy... Ona lekko się dźwiga, opiera na łokciu i patrzy na niego zdziwiona. Chłopak ma te same czarne slipki co poprzednim razem. Uroczo krzywi czerwone wargi, obrzmiałe jak od botoksu. – Co ci jest? – Pomyślałem, że może lepiej nie. – Co znaczy, że lepiej nie? On milczy. Patrzy przed siebie, omijając wzrokiem jej nagie ciało. Arianna żąda wyjaśnień. Wszystkiego mogłaby się spodziewać, tylko nie tego wahania. Prawdę mówiąc, przygotowała się na młodzieńczy atak, gwałtowny i spontaniczny. Choćby krótkotrwały. Słomiany ogień typowy dla chłopców w tym wieku. – Wybacz, przecież ty sam w zeszły czwartek powiedziałeś, że chciałbyś jeszcze raz ze mną, sam na sam, prócz ostatniego spotkania. Może się mylę? – Tak było. – Jak widzisz, robię, o co prosiłeś. – Tak, ale... – Wczoraj wieczorem zadzwoniłam do ciebie w tajemnicy przed Giuliem, żeby powiedzieć, że dziś rano możemy pobyć razem godzinkę. Ja przyszłam, ty przyszedłeś i teraz co? – To przez męża... – Żal ci go? Brzydzisz się nim? – Nie, ja się go boję. Arianna wybucha śmiechem. – No nie, Mario! Bać się Giulia to jak przestraszyć się małej owieczki. Szkoda, że nie mogę nikomu o tym powiedzieć! Ludzie zrywaliby boki ze śmiechu! On wciąż jest naburmuszony. – No chodź tutaj. Arianna siada na leżaku, Mario niechętnie podchodzi, siada obok. – Chcesz papierosa? – Tak.
Sama wyciąga go z pudełka, wkłada do ust, zapala, zaciąga się, po czym częstuje chłopca. Kiedy Mario pali, ona obejmuje go w pasie, zaciska rękę i przyciąga do siebie. On nie stawia oporu. Arianna zastanawia się, dlaczego zgodziła się na prośbę, którą Mario wyszeptał jej do ucha w chwili, gdy Giulio poszedł po portfel. Ostatnim razem chłopak nie wykazał się niczym nadzwyczajnym, ale Arianna wyczuła, że włączyła się w nim jakaś blokada, mechanizm, który skrywał jego ukrytą naturę. Czy zgodziła się z ciekawości? A może przez wspomnienie zapachu, jaki na niej zostawił? Arianna pochyla się i kładzie mu policzek na piersi. Boże, jak on cudnie pachnie! Jak świeży chleb. Jak w dzieciństwie, kiedy dostawała od babci bochenek upieczony specjalnie dla niej, brała chleb gołymi rękami, nie bacząc, że ją parzy, byleby tylko jej skóra na długo zachowała ten zapach. Nie może się powstrzymać, wysuwa koniuszek języka i zaczyna lizać chłopaka. Następnie popycha go na łóżko. Łapczywie liże mu całe ciało. Mario wyrzuca papierosa, poddaje się jej. Ma wielką ochotę go ugryźć, już chwyciła zębami jego ciało, chrupiące jak herbatnik, ale nie może posunąć się dalej, boi się pozostawić ślad. Giulio mógłby zobaczyć. Zdejmuje mu slipki; on się poddaje, trochę obojętny, trochę bezbronny. Wreszcie Mario odsuwa Ariannę, wysuwa się spod niej, wstaje, bierze pudełko papierosów, zaczyna palić. – Chcesz jeszcze się ze mną spotkać sam na sam? – pyta chłopca. – Chciałbym, ale... – Ale co? – Wiesz, że nie mogę cię już zobaczyć ani samej, ani z nim. Twój mąż wyraził się jasno. Dwa razy i koniec. Powiedział, że taka jest zasada. – To prawda, ale zasadę można przecież obejść.
– Jak? – Tak jak dzisiaj. Mario rozmyśla. Dąsa się. – A potem, po mnie, będziesz z kimś innym? Ona nie kryje zdziwienia. – Nie mów, że jesteś zazdrosny! – Nie. – Więc jak, zgoda? – Zgoda. Arianna uśmiecha się. Teraz musi dobrze odegrać rolę, którą już przecież dla siebie napisała. Wykrzywia usta. – Ale zawrzyjmy umowę. – Jaką umowę? – Że jeśli będzie ci się chciało tak samo jak dzisiaj, to lepiej sobie darujmy. On zastyga pochylony, ze slipkami na jednej nodze. – Chcieć to mi się chciało, tylko się bałem. Na szczęście mi przeszło. – Przeszło? I wybucha długim, głośnym śmiechem, odchylając prowokująco głowę. – Z czego się śmiejesz? – Przeszło! – powtarza Arianna, zanosząc się od śmiechu. – Idź już sobie, odważniaku! On się gniewa, wygina dolną wargę, zaciska na niej zęby, w źrenicach rozpala mu się mętny płomień. – Jak nie przestaniesz, to cię walnę. – Masz tyle siły? Arianna się wciąż zaśmiewa. Mówi, krztusząc się z rozbawienia. – A niby kiedy tak nabrałeś odwagi, pieprzony bohaterze? No kiedy, kutasie!? Kiedy cię pierdoliłam, miałeś takiego pietra, że miękłeś, już nie miał siły ci stanąć... Mario wydaje z siebie groźny pomruk. Rzuca się przed siebie, zrzuca ją z leżaka, łapie, unosi w powietrzu, trzymając za biodra. Siłę to on ma, tylko się z nią ukrywa! Nadziewa się na niego, zaciska nogi za jego plecami. Przez kilka wściekłych sekund przez Ariannę przetacza się sztorm,
ślepa furia sił dzikiej przyrody. Echo jej długiego, zbawczego krzyku rozbrzmiewa jeszcze w kabinie, kiedy Mario, doszedłszy do końca, rzuca bezwładną Ariannę na łóżko. Po czym bez słowa zakłada slipki i wychodzi. No tak, przejrzała chłopaka: sprowokowany jak trzeba, reaguje tak, jak by chciała. Czeka, aż jej oddech powoli się unormuje, wącha krople potu na ramionach, które pachną mchem, po czym je zlizuje. Nie ma siły się podnieść, słabość ogarnia ją teraz jak przybrzeżne fale. Wreszcie zbiera się w sobie i wstaje, wkłada bikini, bierze telefon i łóżko, wkłada je sobie pod pachę, otwiera drzwi kabiny, wychodzi na plażę. Parasol nie chroni od słońca, jest jak dziurawy płaszcz, przez który cieknie deszcz. Po Mariu ani śladu, nawet nie wszedł do wody. Jest piętnaście po jedenastej. Dzwoni do Giulia. – No i jak? – Skończyłem dziesięć minut temu. Będę za pół godziny. Wstaje, zostawiając zegarek i telefon na łóżku. Nikt nie odważyłby się ich ukraść, wszyscy wiedzą, że jest pod osobistą opieką Franca. Zanurza się w morzu, woda jest ohydnie nagrzana, oby dalej od brzegu była chłodniejsza. Umie zagarniać wodę rytmicznie i harmonijnie, może więc długo pływać, nie odczuwając zmęczenia. Nagle czuje zimniejszy prąd. Nieruchomieje, odwraca się w stronę plaży. Bardzo się oddaliła od brzegu. Odwraca się na plecy, pozwala się nieść przez prąd. Oczy ma zamknięte, bo oślepia ją słońce. Ale słońce jest teraz przyjemne, jak namiętna dłoń na skórze. „Pływać umarlakiem”, mówi się, kiedy ktoś się unosi na wodzie tak jak ona. A gdyby naprawdę była martwa, gdyby była trupem, czy pewniej utrzymywałaby się na powierzchni, czy może poszłaby na dno? Na próbę wstrzymuje oddech. Nic się nie zmienia. Żywa czy martwa, morzu jest wszystko jedno. A więc może sobie pozwolić na głęboki wdech. Nieruchomieje na chwilę, potem płynie w kierunku brzegu.
Nagle czuje grunt pod stopami, staje na dnie, woda sięga jej do szyi. Giulia jeszcze nie widać. Na plaży jest troje ludzi. Dwie dziewczyny i chłopak, który nie jest Mariem. Zwleka z wyjściem na brzeg, bo choć woda jest ciepła jak zupa, to i tak lepiej w niej pływać, niż smażyć się pod parasolem. W pewnej chwili coś nią zachwiało. Arianna wymachuje rękami, traci równowagę. Jest tak zaskoczona, tak się przestraszyła, że nie może wydobyć głosu. Pod wodą dwie silne ręce rozszerzają jej nogi, coś gwałtownie wciska się pomiędzy jej uda, czyjeś zęby ranią jej przyrodzenie. Po chwili jest po wszystkim. Patrzy w wodę, ale nikogo nie widzi. I zaraz potem ktoś wynurza się o kilka metrów od niej. Temu idiocie Mariowi zebrało się na żarty. Skąd on się tutaj wziął? Ale nie, to nie Mario. To... Jak on też ma na imię? No tak, Carlo. Pierwszy, z którym była pod koniec kwietnia. Nie zostawił po sobie dobrego wspomnienia. Wręcz fatalne. Arianna czuje, że ogarnia ją wściekłość. Ten kutas popełnił wielki błąd, pogwałcił zasady. Tego nie można wybaczyć. Za drugim i ostatnim razem Giulio słono im płaci, żeby zniknęli z Canneto na resztę sezonu, który trwa do połowy października. I do tej chwili wszyscy przestrzegali umowy. Również dlatego, że nad wszystkim czuwa Franco. Teraz Carlo przygląda się jej z wyzywającym uśmiechem. – No i co, laluniu?! Ona nie odpowiada, powoli wychodzi z wody, kieruje się w stronę kabin. Franco widzi ją i wychodzi jej naprzeciw. – Czy mogę w czymś pomóc? – Zostałam obrażona. – Przez kogo? – Przez tamtego. Nie rusza się z miejsca, tylko patrzy, jak Franco woła z brzegu do Carla, by wyszedł z wody. Kiedy ten podchodzi, właściciel kąpieliska kładzie mu dłoń na ramieniu i prowadzi do kabin, mówiąc coś półgłosem, po przyjacielsku, z uśmiechem.
Ona odsuwa się, by zrobić im miejsce.
Trzy Lecz kiedy tylko wchodzą do środka, Franco odwraca się i wymierza Carlowi potężnego kopniaka w podbrzusze, a ten, wyjąc z bólu, pada na ziemię. I zaraz kolejne uderzenie ląduje mu na twarzy, rozkrwawia wargi. Kopany w plecy, pozostawiając za sobą wątłą strużkę krwi, Carlo wylatuje z kąpieliska na parking. Arianna stawia nagie stopy we krwi, wciera ją w piasek. Czuje zimne dreszcze na plecach i gorączkę w brzuchu. Franco wraca, wyciera ręce o spodnie. – Może być pani spokojna, on już tutaj nie wróci. Czy mogę prosić o przysługę? Arianna potakuje głową. – Proszę nie mówić niczego mężowi. Ten kutas musiał podpłynąć morzem z dzikiej plaży. Wyraźnie się martwi, że przejdą mu koło nosa pieniądze, które Giulio mu płaci za to, by wszystko szło gładko. – Zgoda – mówi z wysiłkiem Arianna. Chce stłumić zamęt, w który wpędził ją Carlo, więc znów wchodzi do morza. – Jesteś głodny? – Nie – odpowiada Giulio. – A ty? – Ja też nie. Giulio jest w spodniach, na nogach ma mokasyny, które na Capri szyją dla niego na miarę. Wyglądają jak z ludzkiej skóry, są miękkie, układają się lepiej niż rękawiczki. Arianna czasami pochyla się, żeby ich dotknąć. Giulio się nigdy nie kąpie, tylko leży na słońcu. – Mario?... – pyta. – Pojawił się około jedenastej, pospacerował trochę wzdłuż brzegu i poszedł sobie. Milczą przez dłuższą chwilę; potem Arianna odzywa się cicho, pochylając głowę i patrząc na piasek: – Dziś rano zrobiłam coś potwornego. – Co powiedziałaś? Zapomniała, że on źle słyszy na prawe ucho. To jego jedyny defekt związany z wiekiem. Poza tym swoje sześćdziesiąt lat znosi dobrze. – Dziś rano zrobiłam coś potwornego.
Giulio przybiera księżowską pozę. – Wyznaj grzechy, córko. – Nie żartuj, zrobiłam naprawdę coś złego. Giulio poważnieje. – Coś, co mnie rozgniewa? – To ciebie nie dotyczy. – Nawet pośrednio? – Nawet. Uspokojony, Giulio znowu wchodzi w rolę spowiednika. – Jaki masz grzech na sumieniu, córko? I Arianna jednym tchem wyznaje mu wszystko o rozjechanym ptaku i o tym, jak go dobiła, przejeżdżając samochodem. Giulio się uśmiecha. – To wszystko? – Mało ci? – Często oceniasz samą siebie krzywdząco. – Dlaczego? – Bo wbrew temu, co myślisz, to nie był okrutny gest. – A co? – Jego zaprzeczenie. – Nie rozumiem. – To był gest nieuświadomionego miłosierdzia. Chciałaś po prostu skrócić jego agonię. Opowiem ci prawdziwą historię. Pewnego razu podczas wojny światowej, tej pomiędzy 1914 a 1918 rokiem, niemiecki lekarz znalazł się w grocie z dziesiątką konających żołnierzy. Nie miał niczego, czym mógłby ulżyć ich cierpieniom, tylko dużo morfiny. I zabił ich błyskawicznie, wstrzykując im potężne dawki. Czy nazwałabyś to ludobójstwem? Ile Giulio zna opowieści! Nagle Arianna odwraca się do męża i całuje go w usta. Uwolnił ją od wielkiego ciężaru. Boże, jak ona go kocha! I jak on ją dobrze rozumie! Zupełnie inaczej niż ten idiota Vanni! Na przykład tamtym razem, kiedy to było, no tak, trzy lata temu, zimą, wypatrzyli z Giuliem na dancingu Ernesta – był elektrykiem, miał dwadzieścia lat, wydawał się w porządku, a tymczasem... Poszli do mieszkanka, które Giulio kupił właśnie w tym celu, zresztą i tak musieli tam wpaść i zobaczyć, co się dzieje, bo ostatni raz byli w nim w kwietniu, kran nad umywalką przeciekał, mogło
zalać podłogę, ale o czym to myślała? No tak, poszli do mieszkanka i kiedy już było po wszystkim, Ernesto zamiast się ubrać, mówi Giuliowi, że chce jeszcze raz, ale od tyłu. Mówi do Giulia, nie do niej. Arianna wpada w złość. Bo za kogo on niby ją ma? Za dziurę do wyboru? Poza tym jest druga w nocy i czuje się trochę zmęczona. Prosi Giulia, żeby mu zapłacił i posłał Ernesta do diabła. I wtedy ten kutas rzuca się na nią, wkłada jej język do ust i próbuje odwrócić na brzuch. Ariannie krew uderza do oczu. W zasięgu jej ręki, na szafce nocnej, leży pistolet, który Giulio, kiedy idą na jakieś spotkanie, zawsze zabiera ze sobą, a który tym razem wyjął z kieszeni, bo mu przeszkadzał. Arianna chwyta za lufę i ze wszystkich sił wali Ernesta rękojeścią w głowę. Krew tryska z niego bardziej niż ze szlachtowanego wieprza, po chwili całe prześcieradło jest czerwone. Mężczyzna zaczyna wrzeszczeć ostrym, przeszywającym głosem, jest przerażony krwią, która zalewa mu oczy. Ona wali go znowu, tym razem w zęby. Idiota milknie, nie może już wrzeszczeć, chwyta się za usta. Wali go po raz trzeci, w głowę, on zaś pada ogłuszony na łóżko. Wówczas Arianna zrywa się z pościeli, bierze poduszkę, przyciska mu do twarzy, siada na niej. Giulio otrząsa się w końcu z paraliżującego odrętwienia. – Udusisz go. Ona nie reaguje, siada mocniej. Patrzy na nogi idioty, które wierzgają w powietrzu coraz słabiej, aż w końcu opadają, stają się bezwładne. – Już dość – mówi Giulio. I ściąga ją z niego za rękę. Ona się poddaje. Unosi poduszkę. Kutas przeżył. – Umyj się, ubierz i wracaj do domu – mówi Giulio. – Ja zajmę się resztą. Arianna bierze ubranie, bieliznę, rajstopy, buty, idzie do łazienki, przegląda się w lustrze. Jest cała czerwona od krwi – na twarzy, na rękach, na piersiach, na brzuchu. Myje tylko ręce i twarz, ubiera się, wraca do domu.
Zaraz po przyjściu szybko się rozbiera. Krew poplamiła bieliznę. Zdejmuje ją, wkłada do foliowej torebki, upycha w garderobie. Wyrzuci na śmietnik w niedzielę rano, pod nieobecność Eleny. Wraca do łazienki i patrzy na swoją skórę brudną od krwi. Chce się jej śmiać. Choć jest blondynką, ma ciemną karnację, i z tymi czerwonymi smugami w sumie jest jej do twarzy. Zmywa je z siebie z żalem. Giulio wraca po dwóch godzinach. Tymczasem kiedy tak sączyła whisky, oglądając film w telewizji, nagle przyszło jej do głowy, że zrobiła coś bardzo złego. – Wszystko w porządku – mówi Giulio. – Chciałam go zabić – odpowiada Arianna. Giulio głaszcze ją po czole. – Od razu zabić, głuptasie! Broniłaś się. Po prostu się broniłaś. – Przecież prawie go udusiłam! – Założysz się, że nie wytrzymałabyś i w ostatniej chwili z niego wstała? Może i tak. A nawet nie „może”. Na pewno by tak zrobiła. Skoro on jej to mówi, jest tego pewna. Nigdy nie spotkała mężczyzny, który rozumiałby ją do głębi tak jak on. Nie to, co Vanni... – Jesteśmy sami – mówi Giulio. Arianna rozgląda się wokół. Prawie wszyscy już poszli. A Mario? Jakie ma zamiary? Nie zamierza przestrzegać reguł? Chce się mścić? Widzi, jak wychodzi z pawilonu, kieruje się do kabiny numer 5. Patrzy na zegarek, jest dwunasta. Godzina spóźnienia. – Jaśnie pan przyszedł. – Dobrze, zaczynajmy – mówi Giulio. – O trzeciej muszę znowu być w biurze. Mówiąc delikatnie, Mario ją rozczarował. Giulio był już całkiem ubrany. – Idę porozmawiać z Frankiem. Ona zakłada kostium kąpielowy, idzie pod prysznic, wyciera się, ubiera, bierze torbę i woreczek, podchodzi do Giulia, oddaje klucz Frankowi.
– Do zobaczenia w czwartek. Na parkingu stoją tylko ich dwa samochody. – Jak się umówiliście? – pyta Arianna. – Jak zwykle. Weźmie trzech albo czterech chłopców, każe im przemaszerować. Sama wybierzesz, ale lepiej, żebyś przyszła trochę wcześniej, przede mną, około dziesiątej, to będziesz miała czas na dokonanie wyboru. To właśnie chciała usłyszeć. – Będą korki – mówi Giulio. – Pojadę przodem, a ty swoim rytmem, dobrze? Chcę się wykąpać, przebrać i wrócić biegiem do biura. – No to na razie – odpowiada Arianna. Wieczorem, jak co czwartek, pójdą do restauracji. Elena ma wolne w czwartki od rana do północy i całe niedziele. Giulio rusza jak strzała. Ona jedzie powoli. Przy drodze dojazdowej zauważa kosz na śmieci. Jest pełny, od trzech dni trwa strajk śmieciarzy. Zwalnia, wyrzuca przez okienko woreczek z kanapkami. Wodę wypili całą. Jedzie jeszcze kawałek, aż nagle hamuje. Przy śmietniku chyba coś leży. Nie jest pewna. Odwraca się, ale z takiej odległości nie jest w stanie dostrzec. Boże, jak by chciała, żeby to było to, o czym myśli! Jedyne, co może, to cofnąć się i sprawdzić. Wrzuca wsteczny, jedzie powolutku. Wreszcie wydaje z siebie okrzyk radości. Miała rację! Hamuje, wysiada, otwiera bagażnik, przecina drogę, podchodzi do śmietnika, zbiera z ziemi zwapnioną czaszkę dużego zwierzęcia, pewnie krowy, wraca, owija w stary pled, układa ostrożnie w bagażniku, zamyka, rusza przed siebie. Jest tak zadowolona, że nuci tę jedyną znaną jej piosenkę. W dzieciństwie, u babci na wsi, w tajemnicy przed wszystkimi urządziła sobie kryjówkę. Nie zdradziła się z nią nawet przed Mariellą, przyjaciółką od serca, bo kryjówka należała tylko do niej i już. Nie mógł tam wchodzić nikt obcy. W wejściu, dla bezpieczeństwa, umieściła krowi łeb. Każdy, kto go odsuwał, by wejść, musiał umrzeć. Każdy, kto mojego dotknie łba krowiego,
ten dostanie sraki, wyrosną mu kłaki, z ust mu krew popłynie i w męczarni zginie. Dotarła na miejsce, w którym pomogła ptakowi umrzeć. Jest pewna, że to tutaj, bo o metr dalej stoi słup z napisem „Za 100 metrów Kuhnia domowa”. Zatrzymuje się, wysiada. Nic nie widać prócz ciemniejszej barwy asfaltu. Rozgląda się. I widzi ptaka rozkładającego się pod chwastem na łące wzdłuż drogi. Podchodzi, patrzy. Ptaka pożerają tysiące mrówek, idą tam i z powrotem, w dwóch doskonale równych szeregach. Wraca do samochodu, odjeżdża. Kryjówka była dziurą w wielkim głazie, który stoczył się Bóg wie kiedy z pobliskiej góry. Wejście było niewidoczne, bo zakrywała je kępa irysów. Umieściła w środku świeczkę i pudełko zapałek ukradzione babci. Co z tego, że i tak w środku było wszystko widać, skoro przy świecy wnętrze stawało się tajemnicze i magiczne. Schowała tam też książkę o krasnoludkach, którą podarował jej wujek Arturo. Pewnego razu naprawdę spotkała krasnala. Szła sobie do kryjówki, żeby zjeść w spokoju kanapkę z kiełbasą i podzielić się nią z pająkiem Bertoldem, jedynym obcym, który miał przepustkę do kryjówki, choć prawdę mówiąc, Bertoldo już tam mieszkał od dawna, spotkała go za pierwszym razem, kiedy tam weszła, i właśnie wtedy zobaczyła krasnala. Stał przy kępie irysów i rozpinał spodnie. Był tego samego wzrostu co ona, która miała pięć i pół roku. Miał pomarszczoną twarz, czerwoną koszulę, kamizelkę, spodnie wpuszczone w zielone skarpety i wełniany berecik z pomponem. Zatrzymała się; nie chciała, żeby krasnal dowiedział się o kryjówce. On jednak ją zauważył, odwrócił się do niej przodem, wyciągnął sikawkę i zaczął siusiać przed siebie, co jakiś czas ręką obracał sikawkę, a wtedy strumień wirował to w prawo, to w lewo, krasnal śmiał się, aż wybuchła śmiechem i ona. Wtedy krasnal powiedział,
pokazując sikawkę: – Chodź, też się nią możesz pobawić. Ale ona się przestraszyła i uciekła. Wjeżdża do garażu, samochodu Giulia w nim nie ma, pewnie już pojechał do biura. Zarzuca torbę na ramię, otwiera bagażnik, odwija krowi łeb z pledu, bierze go delikatnie w obie ręce, wchodzi do domu. W mieszkaniu stawia go na stoliczku przy drzwiach, odkłada torbę, bierze klucz od poddasza, który wisi z innymi kluczami obok drzwi, idzie na klatkę schodową, wchodzi po kilku stopniach prowadzących przed dwoje drzwi. Jedne, przeszklone, wiodą na taras. Drugie, z ciemnobrązowego drewna, na strych. Otwiera drugie drzwi, po czym schodzi, odwiesza klucz na miejsce, bierze krowi łeb, wchodzi, zapala światło na strychu. Pomieszczenie jest ogromne, Giulio odziedziczył dom po ojcu, który go odziedziczył po swoim. Pokolenia rodziny De Bellis zgromadziły tu etażerki, szafy, kufry, fotele, sofy, krzesła, gramofony z tubą, ogromne radioodbiorniki, wazony, stojaki do aparatów fotograficznych, stare skorupy, archaiczne telewizory, portrety przodków. Dwie lampy, ustawione o trzy metry od siebie, to za mało, by oświetlić cały strych, pod ścianami tworzą się więc rozległe plamy. Arianna zmierza do ściany w głębi, wchodzi do cienia, zatrzymuje się przy biurku, na którym stoi lichtarz ze świeczką i pudełkiem zapałek, zapala świecę, zbliża się do dwóch wielkich szaf, stojących nie równolegle, lecz prostokątnie, tworząc ze ścianą trójkąt. Ale bok jednej z szaf nie dotyka ściany, pozostawia cienką szczelinę, przez którą może przejść tylko chudzielec. Nawet Arianna z trudem się przez nią przeciska.