Raven_Heros

  • Dokumenty474
  • Odsłony390 039
  • Obserwuję346
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań245 271

Arystokratka 02 - Arystokratka W Ukropie - Evzen Bocek

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :842.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Arystokratka 02 - Arystokratka W Ukropie - Evzen Bocek.pdf

Raven_Heros EBooki Evžen Boček Arystokratka
Użytkownik Raven_Heros wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 640 osób, 349 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 2 lata temu

dziekuje,

Transkrypt ( 25 z dostępnych 114 stron)

Sytuacje i postaci w książce są wymyślone. Z wyjątkiem księcia Schwarzenberga oczywiście.

Mały słowniczek dla tych, którzy nie czytali Ostatniej arystokratki lub czytali, ale już zapomnieli Benda – adwokat i wierzyciel rodziny Kostków. Jego była żona zostawiła go z córką Deniską. Caryca – otyły kot, którego rodzina Kostków przywiozła z USA. Dean Reed – jedyny Amerykanin, który wyemigrował do NRD, żeby występować w niemieckich westernach. Był obecny na weselu Helenki Vondraczkowej na zamku Kostka. Deniska – córka Bendy, anorektyczka i była narkomanka. Benda płaci hrabiemu Kostce apanaże za jej internowanie na zamku Kostka. Słownik Deniski zawiera przede wszystkim słowa psycho i super. Ein Kessel Buntes – program telewizyjny z czasów NRD, w którym często występowała Helenka Vondraczkowa i przystojniak Dean Reed. Heinrich Himmler – jeden z głównych przywódców III Rzeszy. Kilka razy nocował na zamku Kostka. Helenka Vondraczkowa – najpopularniejsza czeska piosenkarka. Brała ślub na zamku Kostka. Hrabia Franciszek Kostka – największy biedak w historii rodu. Wszyscy chcą od niego wyciągnąć pieniądze. Ojciec Marii III. Hrabina Vivien Kostka – Amerykanka uwielbiająca księżną Dianę i duchy. Żona Franciszka Kostki i matka Marii III. Gwiazda – zamek należący do arystokratycznego rodu Launów. Józef – kasztelan na zamku Kostka. Nie cierpi zmian, hałasu i ludzi, w szczególności muflonów. Służy rodzinie Kostków podobnie jak jego ojciec, dziad i pradziad. Książę Schwarzenberg – najbardziej znany i najbogatszy czeski arystokrata. Launowie – ród szlachecki żyjący w stanie permanentnej walki o majątek rodowy. Maria III – narratorka niniejszej książki oraz książki Ostatnia arystokratka.

W przyszłości duch na zamku Kostka. Max Laun – rówieśnik Marii III. Po wielkiej rodzinnej bijatyce żyje obecnie w jednej z wielu gajówek należących do księcia Schwarzenberga. Milada – menedżerka wynajęta przez hrabiego Kostkę w celu rozreklamowania zamku Kostka. Wcześniej pracowała dla księcia Schwarzenberga oraz dla rodziny Launów. Muflon – slangowe określenie turysty. Ojciec Milady – kasztelan na zamku Gwiazda. Orlando i Leonardo alias Olek i Leoś – dogi niemieckie mieszkające na Kostce. Ich głównym zajęciem jest gryzienie zamkowych papci. Pan Spock – ogrodnik zamkowy wyglądający jak pan Spock z serialu Star Trek. Muzyk i hipochondryk obawiający się raka, zawału, cukrzycy, Alzheimera, Parkinsona i łysienia, ponieważ na te wszystkie choroby cierpiał jego ojciec. Pani Cicha – sprzątaczka, kucharka i wierna fanka Helenki Vondraczkowej. Uwielbia orzechówkę własnej produkcji. Prozak – lek przeciwdepresyjny. Hrabina Kostka przywiozła z USA całą walizkę prozaku, a pan Spock zaczął go zażywać z powodu depresji wywołanej łysieniem. Skubanie – tym słowem hrabia Kostka oznaczył w kalendarzu dzień, w którym musi wypłacić pracownikom pensje.

Nazywam się Maria Kostka z Kostki. Jestem trzecią Marią w historii rodu. Marię I pochowano w 1450 roku w rodzinnym grobowcu, nie sprawdzając, czy jest wystarczająco martwa. Kiedy parę lat później otworzono grobowiec, siedziała na schodach. Od tego czasu nasze zwłoki są chowane w zamkniętych trumnach. Zamknięta jest również trumna Marii II, która przy jednej z prób wyprodukowania kamienia filozoficznego najwyraźniej wynalazła dynamit. W trumnie zamknięto tylko część jej garderoby i perukę, ponieważ ciało zniknęło wraz z wieżą, w której mieściło się laboratorium. Obie są naszymi straszydłami. Ani jedna nie dożyła dwudziestu lat. Jeśli nie liczyć dziesiątek nieślubnych potomków, które Karol Wacław spłodził podczas swojej działalności misyjnej w równikowej Afryce, jestem jedynym członkiem rodu urodzonym poza Europą. Urodziłam się w Nowym Jorku. Byłam Amerykanką. Dla pozostałych Amerykanów byłam Mary Kostka. Mój ojciec też był Amerykaninem. Marzył o tym, by być nierzucającym się w oczy nauczycielem literatury, którym zresztą był. Koledzy i studenci zwracali się do niego Frank. Nikt z nich nie miał pojęcia, że jest on czeskim arystokratą. Zapewne nikt z nich nie miał pojęcia również o tym, że istnieją jakieś Czechy. Dziś naturalnie oboje jesteśmy Czechami. Mój ojciec to Franciszek Antoni Kostka z Kostki, obrońca Bożego Grobu, członek Zakonu Maltańskiego i patron kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny w Kostce. Mimo iż używanie tytułów szlacheckich zostało w Czechach zakazane już w 1918 roku, wszyscy zwracają się do ojca panie hrabio, per Frank mówi do niego tylko moja matka. Matka wciąż jest Amerykanką. Ma na imię Vivien. Kostka to siedziba naszego rodu. Pierwotnie był to gród, który w XIII wieku wybudował rycerz Mikołaj Kostka i nazwał go Kostka. Od tego czasu jesteśmy Kostkowie z Kostki. Dwa miesiące po ukończeniu budowy Kostkę zdobyli rycerze zakonu krzyżackiego. Potem Kostkę zdobywał praktycznie każdy, kto akurat koło niej przechodził. W XVIII wieku moi przodkowie przebudowali Kostkę na zamek barokowy. Z pierwotnej zabudowy zachowały się tylko katakumby i grobowiec. Pięć razy Kostkę traciliśmy i pięć razy dostawaliśmy ją z powrotem. Po raz pierwszy zabrał ją nam zakon krzyżacki. Po raz drugi husyci. Po raz trzeci Ferdynand II Habsburg, który podarował ją zakonowi krzyżackiemu. Po raz czwarty Kostkę zabrał nam Adolf Hitler, który podarował ją Heinrichowi Himmlerowi, który podarował ją SS. Po raz piąty Kostkę zabrali nam oczywiście komuniści w 1948 roku. W 1996 roku po raz piąty dostaliśmy ją z powrotem.

06.03. – Dzień D Już o wpół do piątej rano Józef przechadzał się po dziedzińcu i wyglądał turystów. Dźwięk jego kluczy brzmiał jak dzwon pogrzebowy. Po chwili na dworze pojawiły się również psy, które ojciec wykopał z pokoju, kiedy ściągnęły go z łóżka wraz z prześcieradłem i domagały się, by rzucać im kapcie. Wskutek przedwczorajszego spożycia prozaku przespały dwanaście godzin i najwyraźniej ich biorytm przewrócił się do góry nogami. Józef nie tylko psów nie przegonił, ale wręcz głaskał je i nazywał swoimi kumplami. Kumple dowiedzieli się, że za kilka godzin Kostkę opanują barbarzyńcy, których dzieci będą ciągać Olka i Leosia za ogon i uszy oraz obmacywać gałki oczne. Zakładam, że podobne przemówienie Józef wygłosił też kozom i owcom. Przy śniadaniu jeszcze raz próbował przekonać ojca, żeby nie wpuszczać na Kostkę żadnych turystów. Siebie odważnie nazwał strażnikiem naszego rodu i tradycyjnych wartości, po czym niemal płaczliwym głosem zaprezentował nam kolejną wariację na swój ulubiony temat: turystyka jako mutacja dżumy. Niestety w panicznym strachu przed zbliżającym się sezonem turystycznym nie zauważył, że jego rozmówca w wyniku upadku z łóżka jest dość podrażniony. Ojciec skarżył się na ból głowy i rozmazane widzenie, co pan Spock od razu zdiagnozował jako krwiak podtwardówkowy. Cokolwiek by to nie było – brzmi bardzo niepokojąco. Ponadto do naszej kolekcji upomnień wczoraj dołączyło również wezwanie do natychmiastowej zapłaty rachunku za wodę. Nie można się więc dziwić, że płomienną mowę potępiającą nowoczesnych najeźdźców ojciec przerwał rozkazem, by Józef zamknął paszczę i szorował otworzyć bramę. Lęk przez turystami zaciemnił Józefowi mózg. Po dziesięciu minutach wrócił z dziecinną wymówką, że bramy nie da się otworzyć. Rzeczywiście nie dało się jej otworzyć, Józef jednak przemilczał fakt, że zatrzasnął w zamku bramy jakąś zapadkę, o której istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Rozpoczęcie sezonu uratowała pani Cicha, która odblokowała mechanizm za pomocą śrubokrętu i młotka. Podczas tej operacji powiedziała nam, że ten sam trik przeciw turystom stosował również ojciec Józefa, którego nazywała „starym durniem”. Staremu durniowi brama blokowała się podobno co chwilę, a najwytrwalszym natrętom przystawiał drabinę, żeby mogli przejść górą. Ten sposób praktykował do czasu, kiedy pewna zasłużona działaczka Związku Przyjaźni Czechosłowacko–Sowieckiej nabawiła się przepukliny, a ze szczytu bramy musieli ją ściągać strażacy. Potem już nawet nie przystawiał drabiny i wściekły tłum przed zamkniętą bramą po prostu ignorował.

Dziś rano rolę wściekłego tłumu pełnił ojciec wrzeszczący przy zamkniętej bramie, że własnoręcznie zamuruje Józefa w katakumbach. Po części skłaniałabym się do opinii pani Cichej, która stwierdziła, że Józef nie miałby nic przeciwko temu. Wszystko wskazuje na to, że w katakumbach spędził całe dzieciństwo, uczył się tam jeździć na rowerze, a gdyby Kostka nie została oddana w nasze ręce, najprawdopodobniej wciąż ukrywałby się tam przed turystami. Piętnaście po ósmej ojciec włączył zegar zamkowy. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że po wymuszonej przerwie jego bicie jest chyba jeszcze głośniejsze. Przed dziewiątą pojawiła się pierwsza grupa najeźdźców. Byli to rodzice z małą córeczką, która już przy wejściu na dziedziniec dopytywała się, kiedy zobaczy „tę starą wiedźmę” – miała na myśli moją matkę. W ogóle wydaje się, że zdjęcie w „Błyskawicy”, na którym matka, cała umorusana i ze zmumifikowanym nietoperzem na głowie, wychodzi z kominka, zadziałało głównie na dziecięcych czytelników. Kostkę odwiedziło dziś łącznie dwieście pięćdziesięcioro ośmioro dzieci, z czego dziewięćdziesięcioro siedmioro domagało się Baby Jagi. Niektóre przyniosły ze sobą nawet wyciętą fotografię w nadziei, że dostaną autograf. Na szczęście większość z nich udało się nam spławić wymyśloną naprędce wymówką, że czarownica poleciała na wycieczkę. Jeden mały chłopiec uparł się, że na nią poczeka. Matce o jej popularności oczywiście nie powiedzieliśmy, choć wydawało jej się dziwne, dlaczego wszystkie dzieci włażą do kominka i coś tam do kogoś krzyczą. Milada też przeczuwa, że czarownica kiedyś z tej swojej wycieczki będzie musiała wrócić, więc już modeluje ze starej sukni, siana i pośmiertnej maski hrabianki Karoliny manekin, który jutro pan Spock ma powiesić w kominie. Lecz o wiele bardziej niż Baby Jagi potrzebujemy przewodników. Według rozpiski Milady miałam dziś oprowadzić sześć grup. Oprowadziłam jedenaście lub dwanaście. Ojciec, który jeszcze rano z dużą pewnością siebie twierdził, że cztery grupy machnie bez mrugnięcia okiem, zaciął się już przy drugiej. Mimo że ja zaczęłam zwiedzanie ze swoją grupą dużo wcześniej, dogonił nas w kilka minut i przekazał mi swoich turystów mówiąc, że strasznie boli go głowa i widzi coraz mniej wyraźnie. Jednak problemy ze wzrokiem nie przeszkodziły ojcu w ciągłym bieganiu do kasy i przeliczaniu pieniędzy. Według Milady był tam dziś przynajmniej sto razy. Matka jako przewodnik czeskich turystów również zawiodła. W czasie największego naporu, kiedy kilkadziesiąt rodzin domagało się natychmiastowego wpuszczenia, ponieważ owce i kozy przeżarte biszkoptami nie wydawały już nawet żadnych

dźwięków, o jakimkolwiek ruchu nie wspominając, psy spały, a pani Cicha skubiąca gęś też opatrzyła się bardzo szybko, Milada wysłała do boju matkę. Kiedy tylko matka przemówiła, po stadzie jej owieczek przebiegła fala niepokoju. Rodzice i dzieci popatrzyli po sobie z przestrachem, przestępując z nogi na nogę. Po kilku minutach zaczęli szeptem zgadywać, w jakim języku mówi hrabina. Kiedy przejmowałam tę grupę, przeważał pogląd, że po chorwacku. Następnie matka udała się do sali reprezentacyjnej, gdzie popijała kawę, przeglądała czasopisma spirytystyczne i wciąż zastanawiała się, dlaczego wszystkie dzieci włażą do kominka. Mimo że ciągle sądzę, że Deniska jest szalona i z miejsca mogłaby zostać przyjęta do scjentologów albo do ruchu Moona, dziś poczułam do niej pewne oznaki sympatii, co bez wątpienia było spowodowane między innymi tym, że oszczędzono mi przebywania w jej towarzystwie. Co jakiś czas idąc na czele swoich grup spotykałyśmy się przelotnie na dziedzińcu, a z powodu zasłyszanych urywków jej wykładu starałam się udawać, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Jej turyści po zakończeniu zwiedzania mieli wprawdzie niezwykle rozszerzone źrenice, ale Deniska w odróżnieniu od rodziców nie wymigiwała się od pracy i oprowadzała jedną grupę za drugą. Po południu z ulgą zauważyłam, że przy piątej grupie mówiła już zdecydowanie wolniej i nie robiła tych piekielnych min. Przy siódmej grupie ochrypła. Teraz śpi. Jeśli się nie mylę, dziś po raz pierwszy zasnęła wcześniej niż ja. Przy kolacji w ogóle się nie odzywała i tylko grzebała apatycznie w swojej codziennej porcji sparzonych otrębów. Określenie Józefa mianem przewodnika byłoby niedokładne. Można by powiedzieć, że po prostu brał udział w zwiedzaniu. Podczas gdy ja i Deniska serdecznie witałyśmy gości zgodnie z instrukcją Milady, Józef swoich podopiecznych zapraszał do wejścia nienawistnym „włazić”. Jeśli już coś mówił, stał przy tym tyłem do zwiedzających i wyglądał przez okno. O wpół do pierwszej natknęłam się w sali przodków na grupę turystów, którzy sprawiali wrażenie rozbitków. Siedzieli wyczerpani na podłodze i czekali, aż ktoś ich uratuje, ponieważ przewodnik zniknął w jakichś tajemniczych okolicznościach, a oni od dwudziestu minut szukają wyjścia. Józef później tłumaczył się tym, że kiedy zegar wybijał południe, strasznie rozbolała go głowa i musiał iść po tabletkę. Nie jestem zbyt dumna z tego, że po tych słowach zaczęłam na niego krzyczeć, żeby swoją bolącą główkę poszedł leczyć do pasieki. Józef przez chwilę przyglądał mi się zdziwiony, a potem spytał, czy każę go

za to przywiązać do łoża tortur, czy może zadowolę się zwykłą chłostą. Zadowoliłam się tym, że regularnie chodziłam kontrolować, czy nie porzucił kolejnej grupy. Naprawdę nie chciałabym wiedzieć, co mówił o mnie turystom. Ponieważ skarżenie na kogoś jest wysoce niearystokratyczne, nikomu nie wspomniałam o jego dezercji ani bardzo nietypowym podejściu do zwiedzających. Ale i tak chyba ktoś doniósł o tym Miladzie, ponieważ przy kolacji oświadczyła złowieszczo, że weźmie Józefa pod lupę. Poza nieobecnością czarownicy, nieprofesjonalnym traktowaniem gości przez Józefa oraz żałosnym wymawianiem się ojca na krwiak podtwardówkowy uniemożliwiający oprowadzanie, jestem miło zaskoczona przebiegiem dnia D. W odróżnieniu od zwiedzania bożonarodzeniowego tym razem nikt się nie upił, nic nie spłonęło, nikt nie został ranny i wszystko wskazuje na to, że nawet zarobiliśmy pieniądze. 07.03. Krwiak podtwardówkowy ojca przez noc się wchłonął. Do cudownego uzdrowienia doszło najwyraźniej za sprawą torebki z wczorajszym utargiem, którą ojciec schował pod poduszkę i spał na niej aż do rana. Podczas porannego prysznica odśpiewał większość szlagierów pana Spocka, a na końcu dorzucił nawet Helenkę: Świat jest wspaniały, różowy, beżowy. Jeszcze przed śniadaniem własnoręcznie przyciągnął z depozytorium do swojego pokoju esesmański sejf schowany wcześniej z powodu dziennikarzy. Na swastykę na drzwiczkach nalepił ostrzegawczą naklejkę z czaszką, skrzyżowanymi obojczykami i napisem: UWAGATRUCIZNA!, którą znalazł na strychu. Banknoty z foliowej torebki zamknął w sejfie i wszystkie trzy klucze powiesił sobie na szyi, choć na każdym jest napis Heil Hitler, a ich waga wywołuje obawy przed złamaniem karku. Jednocześnie postanowił, że zastąpi Miladę w kasie, co argumentował tym, że chce mieć bezpośredni kontakt z turystami. Obawiam się, że ojcu chodzi nie tyle o kontakt z turystami, co z ich portfelami. Dzięki temu posunięciu ojciec załatwił również inną kwestię, która przez cały wczorajszy wieczór nie dawała mu spokoju, czyli całkowite utajenie zysków. Kiedy po południu Milada spytała, ile zarobiliśmy, podał dość nieprecyzyjną informację: niezbyt wiele. A gości było według mnie więcej niż wczoraj. Milada w roli przewodnika jest nieoceniona. Nie dość, że oprowadza bardzo odpowiedzialnie, to jeszcze kontroluje Józefa i koryguje Deniskę. Chwilami miałam wrażenie, że jest w kilku miejscach jednocześnie. Dzięki jej zaangażowaniu miałam dziś tylko siedem grup

i nawet nie było tak źle. Niestety nie jestem przekonana, czy takie tempo uda się utrzymać przez cały sezon. Józef nie wytrzyma go na pewno. Wbrew napomnieniom Milady oprowadza swoje grupy coraz szybciej, a zwiedzanie odbywa się w prawie całkowitej ciszy zakłócanej jedynie szuraniem papuci. Swoją ostatnią dzisiejszą grupę załatwił w dwadzieścia minut, przy czym większość tego czasu turyści spędzili w sali przodków, gdzie krzyczeli do manekina czarownicy zawieszonego w kominie. Istnienie katakumb i rodzinnego grobowca nasz kasztelan zataił. Do jednej z jego grup dołączyła też pani Cicha, ponieważ Józefa oprowadzającego turystów widziano ostatnio piętnaście lat temu, kiedy na Kostkę przyjechał bułgarski ambasador. Wróciła z informacją, że nic się od tego czasu nie zmieniło i była wyjątkowo roztrzęsiona, bowiem na pytanie jednej małej dziewczynki, gdzie jest Baba Jaga, Józef wskazał podobno na zdjęcie Helenki Vondraczkowej, co u pani Cichej prawie wywołało zawał. Przy kolacji krzyczała, że Helenka nie jest żadną Babą Jagą. Józef uśmiechnął się smutno i powiedział, że chyba nie widziała jej bez makijażu, czym zmusił panią Cichą do pociągnięcia głębszego łyka orzechówki prosto z butelki. Milada również uważa, że nie powinniśmy zbytnio jeździć po Helence, bo mogłaby nas zaskarżyć. Poza zbezczeszczeniem imienia Helenki Milada wytyka Józefowi (i słusznie!) dużo poważniejsze grzeszki: skracanie czasu zwiedzania; omijanie pomieszczeń; ograniczanie wykładu przewodnika do poleceń organizacyjnych; bezczelność – kiedy jeden chłopczyk pogłaskał wypchanego krokodyla, usłyszał od Józefa ostrzeżenie: dotknij go jeszcze raz, a połamię ci łapy; nieustannie znudzona, a chwilami wręcz nienawistna mina; na wszelkie pytania odpowiada: nie wiem, zapytajcie w kasie. Józef trafił Miladę w jej czułe miejsce, kiedy stwierdził, że w porównaniu z jej ojcem jest niezwykle komunikatywnym i otwartym człowiekiem. Następnie dodał, że w Czechach nie ma drugiego zamku, na którym kasztelan usługiwałby muflonom. A przecież uniwersytety pełne są romantycznych frajerów, którzy w zamian za możliwość mieszkania w komnacie zamkowej będą oprowadzać turystów od rana do nocy. Nie wiem, czy naprawdę na każdego mieszkańca Czech przypadają trzy studentki historii sztuki i pięcioro przyszłych politologów, jak twierdzi Józef, i czy naprawdę chętnych do oprowadzania jest więcej niż do pracy w McDonald’s, ale według mnie

bez przewodników nie damy sobie rady. Zresztą nawet Milada delikatnie wspomniała, że hasło Wszyscy robią wszystko trzeba będzie odrobinę zmodyfikować. Bynajmniej nie tylko po to, żeby prześmiewca Helenki mógł dalej wylegiwać się na tapczanie, jak dość trafnie odczytała pani Cicha intencje Józefa. Dwa poprzednie dni pokazały, że zrealizowanie założeń Zamku totalnego nie będzie możliwe, jeśli wszyscy się nie sklonujemy. Nawet przy najlepszych chęciach nie jestem w stanie oprowadzać grupy turystów i jednocześnie przechadzać się po dziedzińcu z guwernantką i jakimś zwierzęciem, nie wspominając już o tworzeniu żywych obrazów i ustawianiu się na trasie zwiedzania w różnych malowniczych pozach i konfiguracjach. Na zmianę poglądów Milady w tej kwestii z pewnością miało wpływ również kilka wpisów do księgi gości, w których pojawia się nawet słowo oszustwo. Pewien Karol Wrona z rodziną skarży się na przykład, że zamiast rodziny hrabiowskiej i służby widzieli tylko faceta z siateczką na głowie i przygłupim uśmiechem na twarzy oraz dziwną kobietę mówiącą po chorwacku. Jednak ojciec o przyjęciu nowych sił nie chce nawet słyszeć, ponieważ nie zamierza żywić bandy darmozjadów wygadujących jakieś bzdury. Przewodniczka na Orliku podobno nie była nawet w stanie wymówić nazwiska swego chlebodawcy i zamiast Schwarzenberg uparcie mówiła Schwanzenberg, co wśród niemieckojęzycznych gości wywoływało spore zakłopotanie. Poziomu wykształcenia czeskich studentów nie znam, ale śmiem wątpić, że mógłby być jeszcze niższy niż poziom wykształcenia Deniski. Dziś słyszałam, że w bitwie pod Waterloo zwyciężył Winston Churchill. I wolę nie wiedzieć, co Deniska opowiada naszym gościom o mnie. Kilkoro dzieci z jej grupy po zakończeniu zwiedzania krzyczało na mój widok: Duch! Duch! Później W słowniku niemiecko–czeskim znalazłam znaczenie słów Schwarz i Schwanz. Jeśli uda się nam przekonać ojca i przyjmiemy jakichś przewodników, będzie trzeba kontrolować, co opowiadają podczas zwiedzania. 08.03. W poniedziałki wszystkie zabytki i muzea są zamknięte. To naprawdę wspaniała tradycja. Zarówno dlatego, że po weekendowym maratonie mówienia i nieustannym asertywnym uśmiechu zdrętwiały mi mięśnie mimiczne, więc teraz szczerzę się mimowolnie jak Jolly Joker z Batmana, jak również dlatego, że kiedy weszłam do kuchni, przywitałam się ze wszystkimi słowami: Serdecznie państwa witam na zamku Kostka.

Poza tym trzeba porządnie posprzątać. Wyplutych gum do żucia było na trasie tyle, jakby przeszli tędy wszyscy gracze NHL. Jedna była nalepiona na nosie pandy. Do grupy sprzątającej zgłosiła się nawet Deniska. Chciała spróbować poodkurzać, ponieważ jeszcze nigdy nie dotykała odkurzacza i miała wrażenie, że mogłoby to być „dobre psycho”. Ale pani Cicha odmówiła dzielenia się swoim sprzętem i wysłała Deniskę do sprzątania toalet dla turystów, twierdząc, że najlepsze psycho znajdzie właśnie tam. Miała rację. Nawet po przelotnym spojrzeniu przez okno było jasne, że w toaletach oprócz wypróżniania nasi goście też wymiotowali, smarkali, pluli i krwawili. Jako arystokratka nie powinnam brzydzić się żadnej pracy, ale nie weszłabym do środka nawet w kombinezonie. W tym miejscu muszę przyznać, że po raz pierwszy w życiu poczułam wobec Deniski coś na kształt podziwu. Uzbrojona jedynie w gumowe rękawice wkroczyła w tę przerażającą scenerię i do południa doprowadziła ją do stanu, który już nie zmuszał gości do lewitacji. Jej odwagi nie umniejsza nawet fakt, że podobne zadania wykonywała również na odwykach. Niemniej przy obiedzie oświadczyła, że „takiego syfu nie widziała nawet na detoksie”. Jako przewodniczka i guwernantka Deniska jest straszna, lecz po dzisiejszym dniu postaram się być wobec niej łagodniejsza – jeśli w dalszym ciągu będzie sprzątać toalety. 09.03. Ojciec już o wpół do ósmej rano zasiadł w kasie i wyglądał gości, mimo że Milada starała się mu cierpliwie wyjaśnić, że dziś raczej nikt nie przyjdzie. W dni robocze większość Czechów chodzi bowiem do pracy albo do szkoły, a na emerytów jest za zimno. Rozdrażniony ojciec upierał się jednak, że na Orliku były tłumy nawet przy minus dwudziestu, a średni wiek zwiedzających wynosił osiemdziesiąt lat. Według Milady byli to turyści z Bawarii, którzy po pierwsze są bardziej odporni, a po drugie Orlik mają pod nosem. Ojciec wkurzył się jeszcze bardziej i zaczął wyklinać, dlaczego Kostki też nie wybudowano przy granicy. Milada starała się go uspokoić tym, że kiedy tylko w Niemczech się rozniesie, że brała u nas ślub Helenka Vondraczkowa, biura podróży będą się o nas zabijać. Jednak Józef w to nie wierzy. Według niego Helenka była popularna tylko w komunistycznym NRD, a emeryci ze wschodnich Niemiec nawet po zjednoczeniu w porównaniu z Bawarczykami są żebrakami, którzy raczej nie będą tłuc się kilkaset kilometrów, żeby powspominać ckliwe chwile z programu Ein Kessel Buntes. Józef twierdzi, że Niemcy do nas nie

przyjadą, choćbyśmy wystawiali wypchanego Deana Reeda. Mimo to ojciec siedział w kasie aż do czwartej, chociaż według rozkładu zajęć miał trenować jazdę konną. 10.03. Ojciec oskarżył matkę, że ukradła mu z kasy widokówki. Słowa ukradła bym w tym przypadku nie użyła, niemniej rzeczywiście przeniosła do swojego pokoju kilka paczek naszych portretów, którymi najwyraźniej zamierza zasypać Stany Zjednoczone. Już napisała nie tylko do swoich koleżanek ze szkoły, byłych nauczycieli, przyjaciółek, Todda Cartera, ginekologa, dentysty, psychoanalityka i instruktorki jogi, ale też do Hillary Clinton i Cher. Wszystkich zaprasza do odwiedzenia siedziby swojego rodu i podpisuje się Vivien hrabina Kostka, co najbardziej ucieszy z pewnością jej koleżanki ze szkoły. Kiedy ojciec zobaczył kilka stosów zaadresowanych pocztówek, zaniemówił. Następnie zaczął przeglądać adresy, a po dziesięciu minutach zwrócił matce uwagę, że zapomniała o Timie – sprzedawcy hot dogów na naszej ulicy. Matka niestety nie zauważyła ironii i powiedziała, że wcale nie zapomniała, po czym z jednego ze stosików wyciągnęła widokówkę z napisem Rodzina hrabiowska przy kolacji i podała ją ojcu. Ten zaczął krzyczeć, że tylu pocztówek nie wysyłają nawet republikanie w czasie kampanii wyborczej i nazwał matkę złodziejką, która właśnie mu ukradła kilkadziesiąt tysięcy koron, bowiem tyle za widokówki zapłaciliby turyści. Obrażona matka broniła się tym, że przecież robi Kostce dobrą reklamę w Ameryce. Ojciec odparł, że taką reklamę ma w dupie. Potem jeszcze poradził matce, żeby uprzedziła Hillary Clinton, że będzie spać w apartamencie, w którym są kafelki ze swastyką, a dominantą wystroju jest portret Heinricha Himmlera. Hillary chyba i tak nie przyjedzie, ponieważ ojciec nie dał matce pieniędzy na znaczki, a wątpię, żeby Hillary przyjęła widokówkę wysłaną na koszt adresata. 11.03. Czeszczyzna matki nawet po trzech miesiącach nie poprawiła się ani trochę – jeśli w jej przypadku można w ogóle mówić o czeszczyźnie. Zawsze, kiedy stara się coś powiedzieć, musi to potem przełożyć na angielski. Józef podejrzewa, że matce udało

się niechcący odnowić język prasłowiański, którym Słowianie porozumiewali się po raz ostatni w ósmym wieku. Niezadowoleni są również turyści, co potwierdzają wpisy w księdze gości. Do przemyśleń zmusza przede wszystkim ten: I wy twierdzicie, że jesteście czeską szlachtą? Pocałujcie się gdzieś! Dlatego według Milady regularne lekcje języka są dla matki niezbędne. Warto spróbować, ale obawiam się, że oczekiwane efekty się nie pojawią, szczególnie jeśli nauczycielką zostanie Deniska. Najpierw Milada zaproponowała rolę nauczyciela ojcu, ale odmówił tłumacząc, że prędzej nauczyłby mówić po czesku zmumifikowanego Pigmeja matki. W sumie się z nim zgadzam. W Stanach uczył matkę przez prawie trzy lata, a ona wciąż nie jest w stanie odróżnić rzeczownika od czasownika – o wymowie nawet nie wspominam. Ojciec kiedyś stwierdził, że jeśli piekło istnieje, to ma postać matki odmieniającej słowo parasol. Józef też nie chce jej uczyć, ponieważ według niego bezpieczniej jest, kiedy nikt jej nie rozumie. Poza tym wątpi także, czy czeskiego może się nauczyć człowiek niepotrafiący nawet wymówić nazwy swojego tytułu szlacheckiego. Ze względu na wysoką częstotliwość mowy Deniski naprawdę trudno spodziewać się w matczynej konwersacji jakichś zasadniczych zmian. Nawet ja, choć język czeski nie sprawia mi żadnych problemów, nie mogę czasami połapać się w tym potoku słów Deniski, ponieważ brak w nim praktycznie jakiejkolwiek intonacji. A co dopiero matka – ona nie zrozumiałaby nawet człowieka po martwicy mózgu, choćby wyświetlały się pod nim napisy. 12.03. Ojciec wyszedł jeszcze przed świtem i zostawił wiadomość, że zamierza poćwiczyć jazdę konną. Jego nagły ciąg do jeżdżenia na koniu, i to poza naszym ogrodem, wyjaśnił się przy śniadaniu: pracownicy znów chcieli wypłatę. Trochę mnie to zaskoczyło u pana Spocka, który dzięki regularnemu spożywaniu prozaku bez przerwy się uśmiecha, a najchętniej rozmawia z owcami, więc wygląda jak święty Franciszek z Asyżu, któremu rzeczy materialne są obce. To wrażenie niestety dodatkowo umacnia fakt, że pan Spock od tygodnia chodzi w tym samym ubraniu. Jednak nawet on zażądał przy śniadaniu pieniędzy.

Podczas obiadu panowała już dość napięta atmosfera, ponieważ ani koń, ani ojciec wciąż nie pojawili się w domu. Zdegustowana pani Cicha odmówiła zebrania talerzy ze stołu i oświadczyła, że jeśli dziś nie dostanie wypłaty, to ma nas w dupie i idzie sprzątać do domu starców, a my możemy sobie spokojnie choćby pozdychać z głodu. Milada wprawdzie nie była aż tak bezkompromisowa, lecz również ona potrzebuje jakichś pieniędzy, zwłaszcza że od Launów nie dostała w ciągu ostatniego półrocza ani grosza i z uwagi na wojnę klanów na Gwieździe żadnej wypłaty w najbliższym czasie się stamtąd nie spodziewa. Ojciec i koń wrócili po zmroku. Pani Cicha, która przez całe popołudnie stała w oknie na czatach, najpierw wzięła tę skuloną ciemną sylwetkę z koniem za koniokrada i z wielkim krzykiem i patelnią z litu wybiegła na dziedziniec. Złodziejem koni okazał się ojciec próbujący po kryjomu wrócić na zamek. Podobieństwo do koniokrada naprawdę rzucało się w oczy. Ojciec, który o poprawnym przygotowaniu konia do jazdy nie ma najmniejszego pojęcia, po prostu owinął temu nieborakowi wokół szyi linę holowniczą z unieruchomionego hyundaia i poszedł z nim na spacer jak z psem. To tylko potwierdziło, że ćwiczenie jazdy konnej służyło wyłącznie jako wymówka do opuszczenia Kostki. Myślę, że nawet amazonka Dora nie byłaby w stanie dosiąść nieosiodłanego konia bez uzdy. Po odkryciu pomyłki wciąż wywijająca patelnią pani Cicha zaczęła domagać się wypłaty. Ojciec zrobił zaskoczoną minę, którą bez wątpienia ćwiczył przez cały dzień, i zapytał niewinnie: – To dziś już dwunasty? – A kiedy pani Cicha potwierdziła, znów tylko pokręcił głową i aksamitnym głosikiem westchnął: – Ależ nam ten miesiąc znowu zleciał. Był to mistrzowski pokaz gry aktorskiej, ponieważ w kalendarzu ma terminy wypłat zaznaczone aż do końca roku wraz z czerwonym napisem: SKUBANIE. Następnie próbował grać na zwłokę mówiąc: – Dziś już późno, zostawmy to na jutro. – Pani Cicha powiedziała, że termin wypłaty był święty nawet za komuny, a jeśli dziś nie dostanie pieniędzy, odchodzi i zabiera ze sobą wypchane zamrażarki. Tymczasem na dziedzińcu pojawił się również Józef oraz wciąż uśmiechnięty pan Spock. Ojciec zrozumiał, że skubanie go nie minie i w towarzystwie tych „krwiopijców” rozpoczął marsz ku sejfowi. Cała grupka sprawiała wrażenie plutonu egzekucyjnego prowadzącego skazańca na szubienicę. Ja zaprowadziłam umęczonego konia do stajni, gdzie następnie czyściłam go

przez dwie godziny. Którędy ojciec z nim chodził, nie wiem, ale koń zgubił podkowę, a na ogonie miał zaplątaną czerwono–białą taśmę z napisem ZAKAZ WSTĘPU. Za chwilę będzie północ, ojciec w swoim pokoju rzuca psom kapcie i coś stęka. Boję się pomyśleć, jakie myśli kotłują mu się w głowie. Po tym, jak pracownicy spustoszyli mu sejf, czytał dziennik Józefa Karola zwanego Carem. Car przez pewien okres pracował jako ambasador na dworze Iwana Groźnego, gdzie najwyraźniej zdobył sporo inspirujących doświadczeń, bowiem po jego powrocie z Rosji długość życia służących gwałtownie spadła. Do ulubionych form wypowiedzenia ze służby należało zrzucenie do niedźwiedziej fosy, zamieszkiwanej wówczas przez parę tygrysów syberyjskich przywiezionych jako suwenir z pobytu w Rosji. W ostatnim roku życia Car „zwolnił” w ten sposób trzech ogrodników, dwóch kucharzy, kasztelana, kamerdynera i kapłana. Na szczęście my żadnych tygrysów nie mamy. 13.03. Po wczorajszym skubaniu ojcu znów zaczął wracać rezon. Najpierw samowolnie podniósł cenę wstępu. Już o wpół do siódmej siedział w kasie i czarnym flamastrem zamazywał na biletach pierwotną cenę, a czerwonym pisał nową. Milada próbowała odwieść go od wprowadzania nieuzasadnionych zmian, ale ojciec odszczeknął wściekle, że gdyby nie pazerność pracowników, nie musiałby zdzierać z turystów. Najwyraźniej nie może pogodzić się z tym, że wczoraj musiał wypłacić pensje. Chyba nie powinien czytać dzienników z czasów niewolnictwa. Milada doradziła mu, żeby przynajmniej tę pierwotną cenę zamazywał dokładnie, bo prześwituje, a to może wywołać niepożądane pytania. Boję się, żeby bilety nie drożały za każdym razem, kiedy będziemy musieli komuś zapłacić. Za parę miesięcy na zwiedzanie trzeba by brać pożyczkę. Jednocześnie ojciec zlikwidował zniżki dla rencistów i emerytów. Narzekającym turystom za przykład stawia Orlik, gdzie wszyscy płacą tyle samo, a księcia Schwarzenberga widzą jedynie na zdjęciu w sali rycerskiej, podczas gdy u nas hrabia sprzedaje bilety. Pewną szczególnie natrętną panią chodzącą o kulach przekonywał, że dzięki ujednoliceniu cen umacnia się więź międzypokoleniowa. Wyjątkowo niearystokratyczne wydaje mi się natomiast pobieranie opłaty za hrabiowski autograf. O mało nie zapadłam się ze wstydu pod ziemię, kiedy po podpisaniu kilku pocztówek z moją podobizną turyści wciskali mi pieniądze.

Ponieważ nie miałam pojęcia, o co chodzi, wyjaśnili, że panu hrabiemu też płacili za jego autograf. Kiedy przyszłam do kasy, okazało się, że ojciec wprowadził specjalny cennik, który obejmuje autografy, dedykacje, wspólne zdjęcia z hrabią na dziedzińcu i kilka kolejnych wariacji, w których przed obiektywem pojawiają się również psy, Caryca lub inne zwierzęta. Najdroższą pozycją było zdjęcie z dzieckiem na rękach hrabiego. Cennik podarłam, a ojca nazwałam agresywnym żebrakiem. Na szczęście przyszła mnie wesprzeć Milada, której kilka osób skarżyło się podczas zwiedzania na dodatkowe opłaty. Wyraźnie zaskoczony ojciec bronił się tym, że chodziło o eksperyment, podczas którego chciał sprawdzić ile i za co są w stanie zapłacić turyści. To była naprawdę żałosna wymówka. Jeśli razem z Miladą nie wkroczyłybyśmy do akcji, za chwilę goście płaciliby za wdychanie naszego powietrza. Po południu opłata autografowa została zniesiona, ale wszystkie dedykacje ojciec pisał nieczytelnym pismem, a przy zdjęciach z turystami się nie uśmiechał. Wieczorem rodzice sprzeczali się o to, po kim jestem taka pyskata i despotyczna. Ojciec twierdzi, że po ciotce Jess, która o mało nie rozszarpała własnego męża. Natomiast matka stawia na prababkę Sofie Kostkę, z domu Szczerbacką. Na włościach jej rosyjskich krewnych jeszcze w dwudziestym wieku stosowano dyby, a sama Sofie na Kostce regularnie wymierzała kary cielesne pokojówkom. 14.03. Bez przewodników to nie może się udać. Przy piątej grupie zorientowałam się z przerażeniem, że pod portretem Wielkiego Świntucha nie jestem w stanie przypomnieć sobie słowa obraz i musiałam uciec się do opisu: to duże, kolorowe, co wisi na ścianie. Po chwili przyłapałam się na tym, że przez kilkadziesiąt sekund wpatruję się w zamyśleniu w szklane oczy wypchanej pandy. Turyści najwyraźniej podejrzewali, że chodzi o część jakiegoś rytuału, a kiedy już otrząsnęłam się z otępienia, wszyscy po kolei stawali przed pandą jak przed lustrem. Niestety zaczynam też być dla gości nieprzyjemna, zwłaszcza dla dzieci. Kiedy jeden natrętny chłopiec po raz pięćdziesiąty spytał, gdzie jest czarownica, puściły mi nerwy, wykrzywiłam twarz i syknęłam: ja jestem czarownicą, uaaaa. Przez resztę trasy jego ojciec musiał go nieść na rękach. Wolę sobie nie

wyobrażać, jak przy obecnym tempie zachowywałabym się za kilka miesięcy. Być może doszłoby nawet do rękoczynów. Józef także nie nadaje się do roli przewodnika. Jeśli już zaprowadzi swoją grupę do grobowca, złośliwie mówi, że każdy, kto dotknie trumien straszących Marii, w ciągu roku bardzo się wzbogaci. To wyjaśnia, dlaczego jego turyści wychodzą stamtąd z brudnymi rękami. Lecz pozostali przewodnicy trzymają się pierwotnej wersji, według której kontakt z trumną oznacza mającą nadejść w ciągu najbliższego roku pewną śmierć. Dziś niestety doszło do bardzo nieprzyjemnej sytuacji z udziałem pewnej starszej pani. Ona była w grupie Milady, ale jej mąż załapał się dopiero do grupy Józefa i oczywiście dotknął trumny. Małżonka trzęsącym się głosem domagała się od nas zapewnienia, że jej mąż przez najbliższy rok nie umrze. Natomiast sam zainteresowany powiedział, że śmierć aż tak bardzo by mu nie przeszkadzała, co na szczęście oddaliło widmo skandalu i zmieniło cały incydent w rodzinną sprzeczkę. Lecz dużo bardziej niż zgonu któregoś z gości obawiam się pozwu od Helenki Vondraczkowej. Nawet jeśli naprawdę podczas wesela powypadały jej z zębów plomby, zdecydowanie nie powinno się o tym rozpowiadać. O zwerbowaniu przewodników zaczyna ostrożnie przebąkiwać nawet ojciec. Do zmiany zdania zmusiło go pytanie emerytowanego nauczyciela historii, w którym roku hrabianka Dora postrzeliła na polowaniu Hitlera. O tym wydarzeniu dowiedział się oczywiście z wykładu Deniski. Niemniej ojciec upiera się, że przewodnicy nie dostaną żadnej wypłaty i będą musieli zadowolić się napiwkami od turystów. 15.03. Drogi Maksie, Twój list wywołał we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony oczywiście cieszę się, że Benda złożył wniosek o określenie prawowitego właściciela Gwiazdy i że dzięki jego znajomościom sprawa zostanie rozpatrzona w szybszym trybie. Wprawdzie Józef twierdzi, że do zamku wprowadzicie się nie prędzej niż za czternaście lat, bowiem tyle wynosi w Czechach średnia długość procesu sądowego, lecz ja jestem pewna, że dojdzie do tego wcześniej. Tak czy inaczej będziecie tam mieć sporo pracy. Według piątkowej „Błyskawicy” na Gwieździe wybuchł pożar, a policja podejrzewa podpalenie. Na szczęście chodziło tylko o wozownię, w której oprócz dachu spłonęły trzy auta – załączam zdjęcie. Lecz Miladę i tak bardzo to wydarzenie przestraszyło. Mimo iż nie ma ze swoim ojcem najlepszych relacji, najwyraźniej nie chciałaby, żeby Twoi krewni spalili go w jego pasiece. Na razie żyje.

Oczywiście cieszy mnie również to, że Twoja matka wciąż jest abstynentką – tego zdjęcia może lepiej jej nie pokazuj. Z drugiej strony ciągle nie chce mi się wierzyć, że byłą żonę Bendy i jej nowego męża porwali terroryści na Sri Lance. Czy to prawda, czy tylko sprawdzasz moją wytrzymałość psychiczną? Przez całe popołudnie próbuję dodzwonić się do ministerstwa spraw zagranicznych, ale ciągle włącza się tylko automatyczna sekretarka. Chciałam zadzwonić do amerykańskiej ambasady na Sri Lance, ale ojciec dla takiej „pierdoły” nie zamierza odblokowywać rozmów zagranicznych w firmie telekomunikacyjnej. ABenda ma wciąż zajęte. Staram się stosować do Twojej rady i zachowywać do wszystkiego arystokratyczny dystans, ale w przypadku Deniski to jest po prostu niemożliwe. Naprawdę chciałabym zobaczyć, jak zachowałaby się Twoja błękitna krew, gdyby w nocy po drodze do toalety wyskoczyła na Ciebie postać w czarnym płaszczu, kapturze i masce pośmiertnej któregoś z Twoich przodków. Przydarzyło mi się to dziś w nocy, a tą straszną zjawą okazała się być moja guwernantka. Ostatnio byłam tak przerażona, kiedy oglądałam w kinie Krzyk. Już nawet nie wspominam o jej pocieszającej uwadze, że w ostatnim czasie „trochę się zaokrągliłam”, przez co od dobrych trzech dni nie jem kolacji. A zresztą – nawet gdyby nie miała na sobie tej maski, wystraszyłabym się tak samo, ponieważ zaczęła malować się niebieską szminką i niebieskim lakierem do paznokci, więc wygląda jak topielica. Kiedy pomyślę, że podróż poślubna jej matki niespodziewanie przedłuży się o kilka miesięcy (a może nawet lat) w dżungli, przestaje mi się chcieć oddychać. A w starym atlasie świata, który znalazłam w biblioteczce, Sri Lanka, ówczesny Cejlon, oznaczona jest jako terytorium praktykujących ludożerców. Atlas został wydany w 1854 roku i od tego czasu na pewno dużo się zmieniło, ale i tak będę się dziś wieczorem modlić, żeby porywacze nie zjedli swoich zakładników. W kwestii naszego przyśpieszonego otwarcia sezonu – owszem, turyści są. Niestety nie mogę Ci powiedzieć, ilu ich jest, ponieważ ojciec jako samozwańczy kasjer odmawia zdradzenia jakichkolwiek danych, z których można by wywnioskować wysokość utargów. Na wszelki wypadek kazał w kasie wymienić zamki, a klucze zabiera ze sobą nawet pod prysznic. Niemniej w porównaniu z erą Józefa liczba gości jest porażająca. W poprzednich sezonach Kostka była odwiedzana równie chętnie, jak zamek księcia Drakuli w czasie, kiedy książę w nim mieszkał. Napływ turystów przynosi jednak również pewne problemy. Przede wszystkim nie nadążamy z oprowadzaniem. Wprawdzie Józef potrafi przegnać swoją grupę po zamku w takim tempie, że bardziej to przypomina ewakuację przed pożarem niż zwiedzanie, ale na dziedzińcu i tak wciąż gromadzą się niezadowoleni goście domagający się natychmiastowego wpuszczenia do zamku. Musieliśmy już nawet usunąć z trasy kilka pomieszczeń i skrócić zwiedzanie o dwadzieścia minut, żeby uniknąć na przykład

zlinczowania ojca siedzącego w kasie. Ku mojej niezmiernej uldze nie musimy już pokazywać zwiedzającym pracowni Wielkiego Świntucha, co ze względu na dużą ilość małych dzieci jest wręcz uzasadnione. Nie wchodzimy też do naszego apartamentu na drugim piętrze, więc na razie udaje się unikać kaszlania, smarkania, chrząkania i prychania w pokoju, w którym śpię. Z drugiej strony niestety nie mamy żadnej motywacji, żeby u siebie posprzątać, a ponieważ pani Cicha nie ma „w dupie śmigiełka” i ledwo nadąża ze skubaniem i pieczeniem gęsi, nasze hrabiowskie mieszkanie zaczyna przypominać portorykański przytułek. Krótko mówiąc – musimy znaleźć przewodników. Już nawet ojciec nie ma nic przeciwko „kolejnym darmozjadom”, na co najwyraźniej miało wpływ wczorajsze podarcie jego marynarki przez jednego z turystów, któremu czas oczekiwania na wpuszczenie do zamku wydawał się przesadnie długi. Ojciec jednak wciąż uparcie trzyma się wizji ochotników nieoczekujących wynagrodzenia. Czy to realne? Józef w to nie wątpi. Jeśli obiecamy mieszkanie na zamku, studentki kierunków humanistycznych podobno będą się o to biły, a jako wynagrodzenie w zupełności wystarczy im nocny spacer po Kostce z rozmarzoną miną. Milada ostrożnie przytakuje. Na Orliku przewodnicy zamiast wypłaty dostają list polecający podpisany przez księcia Schwarzenberga. Czy to prawda, że u Was na Gwieździe podczas pierwszego sezonu zaszło w ciążę siedem przewodniczek, więc w kolejnych latach woleliście rozdawać turystom drukowane foldery? Tak czy inaczej mam nadzieję, że kogoś znajdziemy – nawet jeśli miałoby to kosztować jakieś pieniądze, a ja musiałabym w tym celu włamać się do sejfu ojca. Maria III, jak na razie żywa 16.03. Rano dzwoniła asystentka Bendy z informacją, że matkę Deniski porwali na Sri Lance członkowie organizacji Tamilskie Tygrysy z Ilamu. Niestety nie wiadomo, jakie mają plany wobec niej i pozostałych zakładników. Ojciec się obawia, że będą chcieć okupu i Benda zacznie domagać się od nas zwrotu długu. Józef twierdzi, że raczej będzie chodzić o wymianę zakładników na tygrysich braci czekających w więzieniach na wykonanie kary śmierci. Na szczęście wśród zakładników jest też kilkoro Amerykanów, więc do negocjacji powinien chyba włączyć się również Biały Dom lub przynajmniej jednostki piechoty morskiej. Józef oczywiście nie odpuścił sobie uwagi na temat idiotyczności jakiegokolwiek podróżowania. Deniska na wiadomość o porwaniu własnej matki przez organizację terrorystyczną o dość przerażającej nazwie zareagowała nadspodziewanie spokojnie. Stwierdziła tylko, że to do matki podobne. Jeszcze zanim udała się na lekcję

czeskiego, doprowadziła mnie do palpitacji serca stwierdzeniem, że ze swoim ojczymem i tak nie zamieszka nigdy, ponieważ on chodzi w białych mokasynach, ma wąsik i pierścień z kamieniem wielkości kostki brukowej, co według niej należy do głównych znaków rozpoznawczych maślaków. Z taką klasyfikacją maślaków rzeczywiście trudno się nie zgodzić. Kiedy wyobrażam sobie kolejnych pięćdziesiąt lat spędzonych w towarzystwie Deniski, odczuwam nieodpartą chęć położenia się na wieczny odpoczynek w rodzinnym grobowcu. Niepokoi mnie jednak ryzyko przeistoczenia się w ducha i błądzenia po zamku z moimi dwiema imienniczkami. Marię II może bym jeszcze jakoś zniosła, ale pochowana żywcem Maria I była bez wątpienia taką samą krową jak moja guwernantka. Pozostaje mieć nadzieję, że Deniska uwiedzie jakiegoś szlachcica z własnym zamkiem. Jutro poproszę ojca, żeby zaprosił na Kostkę księcia Schwarzenberga. 17.03. Podobno wyciąg bankowy księcia Schwarzenberga jest gruby jak Moby Dick, a łączna wartość majątku po odliczeniu podatków ma prawie pół metra długości. Tak przynajmniej piszą w dzisiejszym wydaniu „Błyskawicy”. Owszem, dziennikarze z pewnością przesadzają, niemniej fotokopia paragonu za tytoń do fajki pana na Orliku wygląda dość wiarygodnie, choć ilość cyfr wzbudza podejrzenie, że książę pali zmielone studolarówki. A już w ogóle nie potrafię zrozumieć, dlaczego prywatna kolejka liniowa księcia w Schladming ma kabinę urządzoną w stylu Ludwika XIV. Trudno sobie wyobrazić człowieka w kombinezonie i butach narciarskich, rozkoszującego się jazdą w pozłacanym fotelu. Kiedy ojciec przeczytał ten artykuł, na twarz wystąpiły mu czerwone plamy, oddech zrobił się płytki i wydawało się, że przechodzi właśnie gwałtowną reakcję alergiczną. Postępujący szok anafilaktyczny ojciec zażegnał tym, że gazetę pogniótł i wrzucił do pieca. Następnie wprowadził zakaz wymawiania przy nim nazwiska Schwarzenberg pod karą uduszenia. Jeszcze zanim wyszedł z kuchni, w której zostawił niedojedzone śniadanie, boleśnie zawył w drzwiach: – To ja się tu muszę fotografować z obślinionymi dzieciakami, a on ma w kolejce linowej apartament wraz z kamerdynerem! A przecież o kamerdynerze nie było w artykule mowy. Mimo iż przy kolacji ojciec wyglądał w miarę spokojnie, co można wyjaśnić tym,

że przez cały dzień rzucał Olkowi i Leosiowi papcie dla zwiedzających, propozycję, by zaprosić do nas księcia S., na razie zostawiłam dla siebie. 18.03. Przed południem przyjechał człowiek z autoryzowanego serwisu hyundaia, żeby doprowadzić do porządku naszego inwalidę stojącego na pieńkach w garażu. Oprócz kół i przedniej szyby przywiózł również dwa kanistry benzyny. Ojciec na początku o żadnej naprawie nie chciał nawet słyszeć, twierdził wręcz, że nasze auto działa bez zarzutu. Zmienił zdanie, gdy mechanik powiedział mu, że zamówił go mecenas Benda, który również pokryje wszystkie koszty. Kiedy mechanik zobaczył naszego zabłoconego hyundaia, stwierdził, że w życiu nie widział tak zaświnionego auta i pytał, czy nie znaleźliśmy go przypadkiem przy odłowach w pobliskich stawach. Czyszczenie trwało kilkakrotnie dłużej niż sama naprawa, a ojciec nieustannie pouczał brudnego i wycieńczonego mechanika, żeby oszczędzał wodę. Podczas montażu kół wciąż dręczył go pytaniem, kiedy wreszcie skończy, więc przy osadzaniu przedniej szyby trzęsły mu się ręce. Na przekór temu, że mechanik odkurzył siedzenia i wytrzepał dywaniki, ojciec do wypucowanego auta wsadził Olka i Leosia, żeby towarzyszyły mu podczas jazdy próbnej. Chociaż jazda to nie jest właściwe słowo – umiejętności ojca, i tak dość marne, na skutek wymuszonego postu zaniknęły prawie całkowicie, więc auto skaczące po dziedzińcu sprawiało wrażenie, że kierowca przechodzi właśnie atak padaczki, a ojciec to wrażenie dodatkowo umacniał ciągłym wciskaniem klaksonu. Mechanik obserwował skaczący wóz z bolesnym grymasem na twarzy, a w chwili, gdy ojciec prawie wjechał w ścianę stajni, spytał, gdzie pan hrabia robił kurs prawa jazdy. – W Pakistanie – odpowiedział Józef, po czym mechanik wsiadł do swojego auta. Kiedy wyjeżdżał z dziedzińca, wzrok miał utkwiony w lusterko wsteczne, by upewnić się, że nikt go nie ściga. Naprawą auta Benda zapewne chciał osłodzić nam towarzystwo swojej córki, przedłużone dzięki Tamilskim Tygrysom na czas nieokreślony. Najwyraźniej nawet nie podejrzewa, że Deniska nie zamierza wrócić do matki i jej maślaka. Pieniądze mógł sobie raczej zostawić na okup.

19.03. Po usunięciu piercingu Deniska ma chyba syndrom odstawienia z braku żelaza w ciele. Nie umiem sobie inaczej wyjaśnić jej nocnego błąkania się po zamku w zbroi rycerskiej. Wyglądała jak Joanna d’Arc – z wyjątkiem miecza, którego nie dała rady podnieść i ciągnęła go za sobą jak sanki. Myślę, że powinna sobie raczej sprawić strój Batmana – ma biorytm jak nietoperz. Rano oświadczyłam ojcu, że biorę auto i jadę na wycieczkę gdzieś, gdzie nie spotkam człowieka w zbroi. Ojciec zrobił tak zdziwioną minę, że wystraszyłam się, czy podczas snu nie przydarzył mu się udar mózgu powodujący niezdolność rozumienia ludzkiej mowy. Podejrzenie jeszcze się wzmocniło, kiedy zszokowany powtarzał: – Auto? Wycieczka? – tak jakby te słowa słyszał po raz pierwszy w życiu. Na szczęście afazja się nie potwierdziła, niemniej kolejne pytania ojca dowodziły, że jego mózg rządzi się dziwaczną logiką. Najpierw jeszcze raz powtórzył: – Auto? – a zaraz potem z szeroko otwartymi oczami dosłownie wyszczekał: – Teraz, kiedy wreszcie znów jest na chodzie? Próbowałam wyjaśnić mu, że autem można jeździć tylko wtedy, gdy ma koła, natomiast w czasie, gdy stoi na pieńkach, jest to niemożliwe. Zirytowany ojciec odciął się, że z auta korzysta się tylko w wyjątkowych przypadkach, a na wycieczki to sobie może pozwolić najwyżej – chciał powiedzieć książę Schwarzenberg, ale w porę ugryzł się w język i zmienił to na – jakiś bogacz. Potem zaproponował mi przejażdżkę na koniu. Przyznaję – ta wycieczka to była tylko przykrywka, ponieważ zamierzałam odwiedzić Maksa. Tym bardziej wkurzyło mnie skąpstwo ojca. Uparcie przekonywałam go, że naprawa hyundaia jest zadośćuczynieniem za przedłużenie pobytu Deniski na Kostce, który daje się we znaki przede wszystkim mnie, więc moje prawo do korzystania z auta nie podlega żadnej dyskusji. Ojciec tylko machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnego owada, i znów powtórzył, żebym przejechała się na koniu. Kiedy wychodziłam z pokoju ojca, trzasnęłam drzwiami. Przy śniadaniu auta zaczęła domagać się również Milada. Ojciec wyskoczył z krzesła, jakby kopnął go prąd, i krzyczał, że to spisek i że on nie będzie wspierać naszych beatnikowych zachcianek i bezcelowych przejażdżek w stylu Jacka Kerouca. Milada odparła, że nie jest żadnym beatnikiem, ale musi kupić papier toaletowy dla turystów. Ojciec znów przyjął postawę nierozumiejącego kosmity: – Kupić? Papier toaletowy? Milada cierpliwie wyjaśniła mu, że papier jest w toalecie publicznej niezbędny