Raven_Heros

  • Dokumenty474
  • Odsłony395 110
  • Obserwuję355
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań247 425

Olimpijscy Herosi 05 - Krew Olimpu - Rick Riordan

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Olimpijscy Herosi 05 - Krew Olimpu - Rick Riordan.pdf

Raven_Heros EBooki Rick Riordan Olimpijscy Herosi
Użytkownik Raven_Heros wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 322 stron)

I JASON Jason nienawidził być stary. Stawy go bolały. Nogi były niepewne. Kiedy usiłował wspiąć się na wzgórze, w płucach grzechotało mu jak w pudełku z kamykami. Na szczęście nie widział swojej twarzy, ale palce miał powykręcane i chude. Wierzch dłoni pokrywała siateczka niebieskich żył. Wokół niego roztaczał się nawet ten charakterystyczny zapach starości: kulki przeciwmolowe i rosół z kurczaka. Jak to możliwe? W ciągu sekund zmienił się z szesnastolatka w siedemdziesięciopięciolatka, ale ten zapach pojawił się natychmiast, szast-prast. Gratulacje! Śmierdzisz! – Już prawie jesteśmy na miejscu. – Piper uśmiechnęła się do niego. – Świetnie ci idzie. Łatwo jej mówić. Piper i Annabeth były przebrane za śliczne greckie służące. Mimo że miały na sobie białe sukienki bez rękawów i sandały z rzemyków, bez problemu poruszały się po skalistej ścieżce. Kasztanowe włosy Piper były upięte w spiralny kok. Jej ramiona ozdabiały srebrne bransolety. Przypominała starożytny posąg swojej mamy Afrodyty, co Jasona nieco peszyło. Chodzenie z piękną dziewczyną było wystarczająco kłopotliwe. Chodzenie z dziewczyną, której matka jest boginią miłości… cóż, Jason zawsze bał się, że zrobi coś nieromantycznego, a mama Piper popatrzy z dezaprobatą z Olimpu i zamieni go w dzikiego wieprza. Jason spojrzał w górę drogi. Szczyt wciąż znajdował się jakieś sto metrów dalej. – To był wyjątkowo głupi pomysł. – Oparł się o cedr i otarł czoło. – Magia Hazel jest zbyt dobra. Jeśli będę miał walczyć, to na nic się nie przydam. – Nie dojdzie do tego – zapewniła go Annabeth. Ona chyba nie czuła się dobrze w kostiumie służącej. Kuliła się nieustannie, usiłując zapobiec zsuwaniu się sukienki z ramion. Blond włosy, upięte wysoko, rozsypały się z tyłu i opadały teraz na plecy jak nogi pająka. Znając jej niechęć do pająków, Jason postanowił o tym nie wspominać. – Dostaniemy się do pałacu – powiedziała. – Zdobędziemy potrzebne nam informacje i wyjdziemy. Piper postawiła na ziemi amforę, wysoki ceramiczny dzban, w którym ukryty był jej miecz. – Możemy przez chwilę odpocząć. Musisz złapać oddech, Jasonie. U jej paska wisiała kornukopia – magiczny róg obfitości. A gdzieś w fałdach szaty miała ukryty sztylet o nazwie Katoptris, czyli Zwierciadło. Piper nie wyglądała groźnie, ale w razie potrzeby potrafiła walczyć dwoma ostrzami z niebiańskiego spiżu albo strzelać nieprzyjaciołom w twarz dojrzałymi owocami mango. Annabeth zdjęła amforę z ramienia. Ona też miała ukryty miecz, ale nawet bez niego wyglądała na śmiertelnie niebezpieczną. Jej szare jak gradowa chmura oczy lustrowały okolicę w poszukiwaniu zagrożeń. Jason wyobrażał sobie, że gdyby jakiś facet zaprosił Annabeth na drinka, miałby szansę zarobić kopniaka w bifurcum.

Usiłował uspokoić oddech. Pod nimi migotała zatoka Afales, której woda była tak błękitna, że sprawiała wrażenie zafarbowanej barwnikiem spożywczym. Kilkaset metrów od brzegu stał na kotwicy „Argo II”. Jego białe żagle wyglądały z tej odległości na nie większe od znaczków pocztowych, a dziewięćdziesiąt wioseł jak wykałaczki. Jason wyobraził sobie kumpli znajdujących się na pokładzie, obserwujących ich postępy, zmieniających się przy lunecie Leona, usiłujących powstrzymywać śmiech, kiedy dziadek Jason dreptał pod górę. – Głupia Itaka – wymamrotał. W sumie wyspa była dość ładna. Przez jej środek biegł grzbiet porośniętych lasem wzgórz. Kredowobiałe zbocza opadały do morza. W małych zatoczkach kryły się skaliste plaże i przystanie, gdzie na wybrzeżu przykucnęły domy o czerwonych dachach i biało tynkowane kościółki. Wzgórza były usiane makami, krokusami i dzikimi czereśniami. Wiatr niósł ze sobą zapach kwitnącego mirtu. Wszystko to byłoby bardzo przyjemne – gdyby temperatura nie wynosiła około czterdziestu stopni. Powietrze było parne jak w rzymskiej łaźni. Jason nie miałby problemów z ujarzmieniem wiatru, żeby polecieć na sam szczyt wzgórza, ale nieee. Trzeba było tam dotrzeć niepostrzeżenie, musiał więc wlec się pod górę jako śmierdzący rosołem starzec o chorych kolanach. Przypomniała mu się poprzednia wspinaczka, dwa tygodnie wcześniej, kiedy razem z Hazel zmierzyli się z bandytą Skironem na klifach Chorwacji. Wtedy przynajmniej Jason był w pełni sił. A to, z czym mieli się teraz spotkać, było znacznie gorsze od bandytów. – Jesteście pewne, że to właściwe wzgórze? – zapytał. – Jest tu dosyć… no, nie wiem… spokojnie. Piper przyglądała się wzgórzom. We włosy miała wpięte błękitne piórko harpii – wspomnienie ataku z poprzedniej nocy. Pióro nie pasowało szczególnie do jej przebrania, ale Piper zdobyła je na swojej warcie, pokonując w pojedynkę całe stado demonicznych ptasich kobiet. Z pozoru nic sobie nie robiła z tego osiągnięcia, ale Jason wiedział, że była z niego bardzo zadowolona. Pióro przypominało jej, że nie jest tą samą dziewczyną, którą była poprzedniej zimy, kiedy po raz pierwszy przybyli do Obozu Herosów. – Ruiny są tam – zapewniła go. – Widziałam je w ostrzu Zwierciadła. No i słyszałeś, co mówiła Hazel. „Nigdy jeszcze… – …nie wyczułam aż tak wielkiego zgromadzenia złych duchów”. – Jason pamiętał. – Aha, to brzmi fantastycznie. Ostatnią rzeczą, z jaką miał ochotę się zmierzyć po przedarciu się przez podziemną świątynię Hadesa, były kolejne złe duchy. Ale ważyły się losy misji. Załoga „Argo II” musiała podjąć ważną decyzję. Jeśli wybiorą źle, mogą ponieść klęskę, a cały świat ulegnie zagładzie. Sztylet Piper, magiczne zmysły Hazel i instynkt Annabeth jednogłośnie wskazywały, że odpowiedź leży tu, na Itace, w starożytnym pałacu Odyseusza, gdzie hordy złych duchów zebrały się w oczekiwaniu na rozkazy Gai. Wedle planu mieli się zakraść pomiędzy nie, sprawdzić, co się dzieje, po czym wybrać właściwy kurs. A potem się wydostać, najlepiej żywi.

Annabeth poprawiła swój złoty pas. – Mam nadzieję, że nasze przebrania wytrzymają. Zalotnicy byli paskudnymi typkami już za życia. Jeśli się dowiedzą, że jesteśmy herosami… – Magia Hazel wytrzyma – oznajmiła Piper. Jason usiłował w to wierzyć. Jason nie wierzył, że odwiedzi prawdziwy pałac Odyseusza – jednego z najsłynniejszych greckich bohaterów wszech czasów. Ale ta misja była całą serią niesamowitych wydarzeń. Annabeth wróciła właśnie z wiecznej otchłani Tartaru. Na myśl o tym Jason uznał, że może nie powinien narzekać na bycie starcem. – Cóż… – Podparł się na lasce. – Jeśli wyglądam równie staro, jak się czuję, to moje przebranie musi być doskonałe. Chodźmy dalej. Podczas wspinaczki pot zalewał mu czoło. Łydki bolały. Pomimo upału czuł dreszcze. I choćby nie wiadomo co robił, nie potrafił przestać myśleć o swoich niedawnych snach. Od czasu Domu Hadesa stały się one znacznie wyraźniejsze. Czasami Jason stał w podziemnej świątyni w Epirze, a nad nim unosił się gigant Klytios przemawiający całym chórem pozbawionych ciał głosów: „Musiało was być tylu, żeby mnie pokonać. Co zrobicie, kiedy Matka Ziemia otworzy oczy?”. Kiedy indziej Jason znajdował się na szczycie Wzgórza Herosów. Bogini Gaja unosiła się z ziemi – wirująca postać z kurzu, liści i kamieni. „Biedne dziecko”, jej głos niósł się echem po okolicy, wstrząsając skałą pod stopami Jasona. „Twój ojciec jest pierwszym wśród bogów, ale ty jesteś zawsze na drugim miejscu: po swoich rzymskich towarzyszach, po swoich greckich kumplach, nawet po swojej rodzinie. Jak zamierzasz się wykazać?” Najgorszy sen zaczynał się na dziedzińcu Wilczego Domu w Sonomie. Przed nim stała bogini Junona w srebrzystej poświacie. „Twoje życie należy do mnie”, dudnił jej głos. „Prezent na zgodę od Zeusa”. Jason wiedział, że nie powinien patrzeć, ale nie potrafił zamknąć oczu, kiedy Junona zamieniała się w supernową, pokazując się w swojej prawdziwej boskiej formie. Mózg Jasona rozdzierał ból. Jego ciało płonęło kolejnymi warstwami niczym cebula. A potem sceneria się zmieniała. Jason przebywał wciąż w Wilczym Domu, ale teraz był małym chłopcem. Przed nim klęczała kobieta, którą otaczał znajomy cytrynowy zapach. Jej rysy były rozmazane i niewyraźne, ale on znał ten głos: jasny, chłodny, niczym cieniutka warstwa lodu na rwącym strumieniu. „Wrócę po ciebie, kochanie”, mówiła. „Wkrótce się zobaczymy”. Ilekroć Jason budził się z tych koszmarów, twarz miał pokrytą potem. Oczy piekły od łez. Nico di Angelo ich ostrzegał: Dom Hadesa poruszy ich najgorsze wspomnienia, sprawi, że zobaczą i usłyszą rzeczy z przeszłości. Ich duchy poczują niepokój. Jason miał nadzieję, że ten konkretny duch będzie się trzymał z daleka, ale każdej nocy sen stawał się coraz gorszy. A teraz Jason wspinał się ku pałacowi, gdzie zebrała się armia duchów. „To nie oznacza, że ona tam będzie” – powtarzał sobie. Ale jego ręce nie przestawały drżeć. Każdy kolejny krok wydawał się trudniejszy od poprzedniego. – Już prawie jesteśmy na miejscu – powiedziała Annabeth. – Trzeba…

BUUUM! Wzgórze zadrżało. Gdzieś za grzbietem tłum ryknął z aprobatą jak widzowie w amfiteatrze. Jason poczuł, że na ten dźwięk przebiega go dreszcz. Nie tak dawno sam walczył o życie w rzymskim Koloseum przed wiwatującą widmową publicznością. Nie miał najmniejszej ochoty powtarzać tego doświadczenia. – Co to był za wybuch? – zastanawiał się. – Nie mam pojęcia – odparła Piper. – Ale brzmi to tak, jakby się nieźle bawili. Chodźmy poznać paru martwych kumpli. * Zalotnicy: setka najbardziej chciwych, najwredniejszych rzezimieszków, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi. Kiedy Odyseusz, grecki król Itaki, zaginął po wojnie trojańskiej, ten tłum książąt drugiej kategorii zawładnął jego pałacem i nie chciał odejść, wszyscy bowiem mieli nadzieję poślubić królową Penelopę i przejąć królestwo. Odyseusz zdołał w tajemnicy wrócić i pozabijał ich wszystkich – taki radosny powrót do domu. Ale jeśli wizje Piper były prawdziwe, zalotnicy zjawili się ponownie, nawiedzając miejsce swojej śmierci.

II JASON Oczywiście sytuacja okazała się gorsza, niż Jason się spodziewał. Inaczej nie byłoby zabawy. Wyjrzawszy spomiędzy oliwek na szczycie wzniesienia, dostrzegł coś, co wyglądało jak impreza zombie, która wymknęła się spod kontroli. Same ruiny nie były szczególnie imponujące: kilka kamiennych ścian, zachwaszczony centralny dziedziniec, urwana klatka schodowa wykuta w skale. Kilka kawałków dykty zakrywało dziurę, a metalowe rusztowanie podtrzymywało popękany łuk. Ale na te ruiny nałożona była inna warstwa rzeczywistości – widmowy obraz pałacu w jego najlepszym okresie. Biało tynkowane ściany z galeryjkami wznosiły się na wysokość trzech pięter. Kolumnowe portyki otaczały centralny dziedziniec z wielką fontanną i brązowymi koksownikami. Przy tuzinie wielkich stołów siedziały upiory, śmiejąc się, jedząc i przepychając. Jason spodziewał się około stu duchów, ale tu kłębiło się ich dwa razy tyle, goniąc widmowe służące, rozbijając talerze i puchary i w ogóle zachowując się okropnie. Większość z nich wyglądała jak lary z Obozu Jupiter – przezroczysto fioletowe upiory w tunikach i sandałach. Kilku imprezowiczów miało rozkładające się szare ciała o zmierzwionych kępkach włosów i paskudnych ranach. Jedni wyglądali jak zwykli żywi śmiertelnicy – niektórzy w togach, inni w nowoczesnych garniturach lub wojskowych mundurach. Jason dostrzegł nawet jednego kolesia w fioletowym podkoszulku Obozu Jupiter i w zbroi rzymskiego legionisty. W samym środku dziedzińca ghul o szarej skórze i w podartej greckiej tunice przechadzał się wśród tłumów, trzymając nad głową marmurowe popiersie niczym sportowe trofeum. Inne duchy wiwatowały i klepały go po plecach. Upiór zbliżył się. Jason zauważył, że gardło ghula jest przebite strzałą – jej pióra wystawały mu z grdyki. Ale jeszcze bardziej niepokojące było popiersie, które trzymał w rękach… czy to był Zeus? Trudno to było stwierdzić. Większość posągów greckich bogów wygląda podobnie. Ale brodata posępna twarz zdecydowanie przypominała Jasonowi ogromnego Zeusa hipisa z Domku Pierwszego w Obozie Herosów. – Następna libacja! – krzyknął upiór głosem brzęczącym z powodu strzały w gardle. – Musimy nakarmić Matkę Ziemię! Imprezowicze wrzasnęli w odpowiedzi i uderzyli kubkami w stoły. Upiór podszedł do stojącej na środku dziedzińca fontanny. Tłum się rozstąpił i Jason uświadomił sobie, że w fontannie nie ma wody. Z wysokiego na metr postumentu wytryskał w górę gejzer piasku, wyginający się w parasolowatą kurtynę białych cząsteczek, zanim opadał z powrotem do okrągłego zbiornika. Upiór cisnął marmurowe popiersie do fontanny. Gdy tylko głowa Zeusa znalazła się w strumieniu piasku, marmur rozsypał się, jakby został zmielony. Piasek połyskiwał złotem, barwą ichoru – boskiej krwi. Następnie cała góra zatrzęsła się ze stłumionym BUM, jakby odbiło jej się po posiłku. Martwe hulaki ryknęły z zadowoleniem. – Mamy więcej posągów?! – krzyknął upiór w kierunku tłumu. – Nie? W takim razie, jak sądzę, będziemy musieli zaczekać, aż zjawią nam się prawdziwi bogowie na ofiarę! Jego towarzysze zaśmiali się i bili brawo, kiedy upiór opadł na ławę przy najbliższym stole. Jason zacisnął palce na swojej lasce. – Ten koleś właśnie obrócił w proch mojego tatę. Za kogo on się uważa?

– Sądzę, że to jest Antinous – oznajmiła Annabeth – jeden z przywódców zalotników. O ile pamiętam, to Odyseusz wbił mu tę strzałę w szyję. Piper skrzywiła się. – Myślałby kto, że to faceta powstrzyma. A co z pozostałymi? Dlaczego jest ich aż tylu? – Nie mam pojęcia – odparła Annabeth. – To pewnie nowi rekruci Gai. Część z nich musiała ożyć, zanim zamknęliśmy Wrota Śmierci. Inni to po prostu duchy. – Niektórzy to ghule – dodał Jason. – Ci z otwartymi ranami i szarą skórą, jak Antinous… Zdarzało mi się już z nimi walczyć. Piper bawiła się swoim niebieskim piórkiem harpii. – Da się je zabić? Jason przypomniał sobie misję w Obozie Jupiter kilka lat temu w San Bernardino. – Nie jest to łatwe. Są silne, szybkie i inteligentne. No i żywią się ludzkim mięsem. – Cudownie – mruknęła Annabeth. – Nie widzę innego wyjścia, jak trzymać się pierwotnego planu. Rozdzielamy się, infiltrujemy, dowiadujemy się, dlaczego są tutaj. Jeśli coś pójdzie nie tak… – Wdrażamy plan rezerwowy – dokończyła Piper. Jason nienawidził planów rezerwowych. Zanim zeszli ze statku, Leo dał każdemu z nich racę ratunkową wielkości urodzinowej świeczki. Ponoć jeśli wyrzucić ją w górę, rozbłyśnie strumieniem białego fosforu, powiadamiając „Argo II”, że drużyna jest w niebezpieczeństwie. Od tej chwili Jason i dziewczyny mieliby kilka sekund na to, żeby znaleźć schronienie, zanim okręt zacznie ostrzeliwać ich pozycje, zalewając pałac greckim ogniem i wybuchami szrapneli z niebiańskiego spiżu. Nie był to najbezpieczniejszy plan, ale przynajmniej Jason czuł satysfakcję na myśl o tym, że mógłby przypuścić atak powietrzny na ten hałaśliwy tłum umarlaków, jeśli sytuacja okaże się ryzykowna. Oczywiście to przy założeniu, że i on, i jego towarzyszki zdołają się wydostać. I że wybuchowe świeczki nie eksplodują przez przypadek – wynalazkom Leona zdarzało się to od czasu do czasu – bo w takim razie zrobiłoby się naprawdę gorąco i światu groziłaby ogniowa zagłada. – Uważajcie tam na siebie – zwrócił się do Piper i Annabeth. Piper skradała się wokół lewej ostrogi grani. Annabeth skierowała się w prawo. Jason podparł się laską i pokuśtykał w kierunku ruin. Przypomniał sobie, jak ostatnim razem skoczył w tłum złych duchów w Domu Hadesa. Gdyby nie Frank Zhang i Nico di Angelo… Bogowie… Nico. Przez kilka ostatnich dni ilekroć Jason poświęcał porcję swojego posiłku Jupiterowi, modlił się do swojego taty o pomoc dla Nica.

Ten chłopak tyle przeszedł, a mimo to zgłosił się na ochotnika do najtrudniejszego zadania: przeniesienia posągu Ateny Partenos do Obozu Herosów. Jeśliby mu się nie udało, rzymscy i greccy herosi pozabijaliby się wzajemnie. A wtedy, niezależnie od tego, co wydarzy się w Grecji, „Argo II” nie będzie miał dokąd wracać. Jason wszedł w widmową bramę pałacu. W ostatniej chwili uświadomił sobie, że znajdujący się tuż przed nim kawałek mozaikowej podłogi jest iluzją przykrywającą trzymetrowy wykop. Ominął go i skierował się w głąb dziedzińca. Dwie warstwy rzeczywistości przypomniały mu fortecę tytanów na górze Othrys – mącący w głowie labirynt ścian z czarnego marmuru, które losowo rozpływały się w mrok i zestalały z powrotem. W tamtej bitwie Jason przynajmniej miał ze sobą setkę legionistów. Teraz posiadał jedynie ciało starego człowieka, laskę i dwie towarzyszki w skąpych sukienkach. Piętnaście metrów przed nim Piper przeciskała się przez tłum, uśmiechając się i napełniając winem puchary upiornych imprezowiczów. Nawet jeśli się bała, nie było tego po niej widać. Jak na razie duchy nie zwracały na nią szczególnej uwagi. Magia Hazel najwyraźniej działała. Po jego prawej Annabeth zbierała puste talerze i puchary. Nie uśmiechała się. Jasonowi przypomniała się rozmowa z Percym przed opuszczeniem okrętu. Percy został na pokładzie, żeby wyglądać niebezpieczeństw w morzu, ale nie podobało mu się, że Annabeth wybiera się na wyprawę bez niego – zwłaszcza że mieli się rozdzielić po raz pierwszy od powrotu z Tartaru. Odciągnął Jasona na bok. – Słuchaj… Annabeth by mnie zabiła, gdybym zasugerował, że potrzebuje opieki. Jason roześmiał się. – Owszem, zabiłaby cię. – Ale uważaj na nią, dobrze? Jason uścisnął rękę przyjaciela. – Zrobię wszystko, żeby bezpiecznie do ciebie wróciła. A teraz Jason zastanawiał się, jak ma dotrzymać tej obietnicy. Dotarł na skraj tłumu. Jakiś chrapliwy głos zawołał: – IROS! Antinous, ten ghul ze strzałą w gardle, wpatrywał się prosto w niego. – To ty, stary żebraku? Magia Hazel działała. Zimne powietrze owiało twarz Jasona, kiedy Mgła delikatnie zmieniła jego wygląd, pokazując zalotnikom to, co spodziewali się zobaczyć. – To ja! – przytaknął Jason. – Iros! Tuzin innych duchów zwrócił się ku niemu. Niektóre spoglądały nieufnie i chwytały za rękojeści błyszczących fioletowo mieczy. Za późno Jason zaczął się zastanawiać, czy ten Iros jest jakimś ich nieprzyjacielem, ale już zdecydował się grać tę rolę.

Niepewnym krokiem podszedł bliżej, starając się przybrać wyraz twarzy jak najlepiej pasujący do stukniętego starca. – Wygląda na to, że spóźniłem się na ucztę. Mam nadzieję, że zostawiliście mi coś do zjedzenia. Jeden z duchów zaśmiał się szyderczo i z pogardą. – Niewdzięczny stary dziad. Mam go zabić, Antinousie? Jason poczuł zimno na karku. Antinous przyglądał mu się przez krótką chwilę, po czym zaśmiał się. – Jestem dziś w dobrym humorze. Chodź, Irosie, usiądź przy moim stole. Jason nie miał wyboru. Usiadł naprzeciwko Antinousa, a wokół zbierało się więcej duchów, przepychając się, jakby się spodziewały wyjątkowo brutalnego meczu bokserskiego. Z bliska oczy Antinousa były wyraźnie żółte. Jego cienkie jak kartka usta otaczały ostre zęby. W pierwszej chwili Jason sądził, że ciemne kręcone włosy ghula rozpadają się. Potem uświadomił sobie jednak, że z czaszki Antinousa kapie strumyczek ziemi, opadając na jego ramiona. Grudki mułu wypełniały stare rany od miecza w szarej skórze ghula. Ziemia wylewała się z podstawy rany od strzały w jego szyi. „Moc Gai” – pomyślał Jason. – „To ziemia utrzymuje tego kolesia w całości”. Antinous popchnął przez stół złoty puchar i talerz wypełniony jedzeniem. – Nie spodziewałem się tu ciebie ujrzeć, Irosie. Ale sądzę, że nawet żebrak może szukać odpłaty. Jedz. Pij. W pucharze przelewał się gęsty czerwony płyn. Na talerzu leżał dymiący brązowy kawał tajemniczego mięsa. Żołądek Jasona buntował się. Nawet jeśli upiorne pożywienie go nie zabije, jego wegetariańska dziewczyna zapewne nie pocałuje go przez miesiąc. Przypomniał sobie coś, co powiedział mu Notus, Wiatr Południowy: „Wiatr, który wieje bez celu, nikomu nie służy”. Cała kariera Jasona w Obozie Jupiter była zbudowana na ostrożnych decyzjach. Mediował między herosami, wysłuchiwał wszystkich stron podczas sporów, znajdował kompromisy. Nawet kiedy ścierał się z rzymskimi tradycjami, myślał, zanim zaczynał działać. Nie był impulsywny. Notus ostrzegł go, że takie wahanie może go zabić. Jason musiał przestać się zastanawiać i zacząć brać to, czego potrzebował. Skoro jest niewdzięcznym żebrakiem, musi zachowywać się jak taki żebrak. Oddarł kawałek mięsa palcami i wepchnął go sobie do ust. Wlał do gardła nieco czerwonego płynu, który na szczęście smakował jak rozwodnione wino, a nie krew albo trucizna. Jason musiał walczyć z odruchem wymiotnym, ale na szczęście nie przewrócił się ani nie eksplodował. – Mniam! – Otarł usta. – A teraz opowiedz mi o tej… jak to nazwałeś? Odpłacie? Gdzie mogę się zapisać? Upiory wybuchnęły śmiechem. Jeden z nich klepnął go w ramię, a Jason z niepokojem stwierdził, że poczuł dotyk.

Lary z Obozu Jupiter nie miały fizycznego bytu. Te duchy najwyraźniej go miały, co oznaczało kolejnych nieprzyjaciół zdolnych bić, pchnąć nożem albo uciąć mu głowę. Antinous nachylił się ku niemu. – Powiedz mi, Irosie, co masz do zaoferowania. Nie potrzebujemy, żebyś nosił dla nas wiadomości, jak dawnymi czasy. Z pewnością żaden z ciebie wojownik. O ile pamiętam, Odyseusz złamał ci szczękę i wrzucił cię do chlewu. Połączenia neuronowe w mózgu Jasona ożyły. Iros… starzec, który nosił wieści dla zalotników w zamian za ochłapy ze stołu. Iros był dla nich kimś w rodzaju oswojonego bezdomnego. Kiedy Odyseusz powrócił w przebraniu żebraka, Iros uznał, że ten nowy facet chce mu odebrać terytorium. Zaczęli się kłócić… – Zmusiłeś Irosa… – Jason zawahał się. – Zmusiłeś mnie do walki z Odyseuszem. Robiliście zakłady o jej wynik. A nawet kiedy Odyseusz zdjął swoją koszulę i pokazał, jaki jest silny… nadal kazałeś mi z nim walczyć. Nie obchodziło cię, czy będę żył, czy zginę! Antinous wyszczerzył ostre zęby. – Oczywiście, że mnie nie obchodziło. Nadal mnie nie obchodzi! Ale skoro jesteś tutaj, to Gaja musiała mieć powód, żeby pozwolić ci wrócić do świata śmiertelników. Powiedz mi, czemu miałbyś być godny udziału w naszych łupach. – Jakich łupach? Antinous rozłożył ręce. – Cały świat, przyjacielu. Kiedy spotkaliśmy się tu po raz pierwszy, chodziło nam tylko o ziemie Odyseusza, jego majątek i jego żonę. – Zwłaszcza o jego żonę! – Łysy duch w łachmanach dał Jasonowi kuksańca pod żebro. – Ta Penelopa to niezła ślicznotka! Jason zerknął na Piper podającą napoje przy sąsiednim stole. Dyskretnie zbliżyła palce do ust w geście „Zaraz rzygnę”, po czym wróciła do flirtu z umarlakami. Antinous prychnął pogardliwie. – Ty jękliwy tchórzu, Eurymachu. Nigdy nie miałeś żadnych szans u Penelopy. Pamiętam, jak bełkotałeś, błagając Odyseusza o życie, zwalając całą winę na mnie! – Na wiele mi się to zdało. – Eurymach uniósł potarganą koszulę i pokazał szeroką na trzy centymetry widmową dziurę w środku klatki piersiowej. – Odyseusz przestrzelił mi serce tylko dlatego, że chciałem ożenić się z jego żoną!

– W każdym razie – Antinous zwrócił się do Jasona – teraz zebraliśmy się w nadziei na znacznie większy łup. Kiedy tylko Gaja zniszczy bogów, podzielimy między siebie pozostałości świata śmiertelników! – Zaklepuję Londyn! – wrzasnął ghul przy sąsiednim stole. – Montreal! – krzyknął inny. – Duluth! – ryknął trzeci, na chwilę uciszając wszelkie rozmowy, ponieważ wszystkie pozostałe upiory spoglądały na niego ze zdumieniem. W żołądku Jasona mięso i wino zamieniły się w ołów. – A co z pozostałymi z tych… gości? Naliczyłem co najmniej dwustu. Połowy z nich nie znam. Żółte oczy Antinousa rozbłysły. – Wszyscy ubiegają się o względy Gai. Wszyscy mają pretensje i zaszłości z bogami i ich ulubionymi herosami. Ten łajdak tam to Hippiasz, były tyran Aten. Został wygnany i spiskował z Persami, żeby zaatakować swoich rodaków. Zero moralności. Dla władzy zrobi wszystko. – Dziękuję! – zawołał Hippiasz. – Ten łajdak z udkiem indyka w ustach – ciągnął Antinous – to Hazdrubal z Kartaginy. On ma porachunki z Rzymem. – Ehem – odmruknął Kartagińczyk. – A Michael Varus… Jason omal się nie udławił. – Kto? Stojący przy piaskowej fontannie ciemnowłosy chłopak w fioletowej koszulce i zbroi legionisty odwrócił się ku nim. Jego postać była niewyraźna, zamglona i rozmazana, więc Jason uznał, że musi też być jakimś rodzajem ducha, ale legionowy tatuaż na jego przedramieniu nie pozostawiał wątpliwości: SPQR, głowa boga Janusa o dwóch twarzach i sześć kresek za lata służby. Na napierśniku miał odznakę urzędu pretora i emblemat Piątej Kohorty. Jason nigdy nie spotkał się z Michaelem Varusem. Niesławny pretor zginął w latach osiemdziesiątych XX wieku. Mimo to poczuł gęsią skórkę, kiedy napotkał wzrok Varusa. Jego zapadnięte oczy zdawały się przenikać przebranie Jasona. Antinous machnął pogardliwie ręką. – To rzymski heros. Utracił legionowego orła… na Alasce, zgadza się? Nieważne. Gaja pozwala mu trzymać się z nami. On twierdzi, że ma pewne informacje, jak pokonać Obóz Jupiter. Ale ty, Irosie… ty nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dlaczego miałbyś być dla nas pożądanym towarzyszem? Martwe oczy Varusa niepokoiły Jasona. Czuł, że Mgła wokół niego robi się rzadsza, reagując na jego niepewność. Nagle koło Antinousa pojawiła się Annabeth.

– Więcej wina, mój panie? Och! Rozlała zawartość srebrnego dzbana na kark Antinousa. – Aaaach! – Ghul wygiął się w tył. – Głupia dziewucha! Kto cię wypuścił z Tartaru!? – Tytan, mój panie. – Annabeth spuściła przepraszająco głowę. – Czy mam przynieść wilgotne chusteczki? Z twojej strzały kapie. – Wynocha! Annabeth zerknęła na Jasona – milczący wyraz wsparcia – po czym znikła w tłumie. Ghul otarł się, dając Jasonowi czas na zebranie myśli. Był Irosem… dawnym posłańcem zalotników. Po co miałby być tutaj? Dlaczego mieliby przyjąć go do swojego towarzystwa? Podniósł leżący najbliżej nóż do mięsa i wbił go w blat stołu, aż zebrane wokół duchy podskoczyły. – Dlaczego miałbym być dla was pożądanym towarzyszem? – warknął Jason. – Bo nadal noszę wiadomości, wy głupie ofermy! Przybyłem właśnie z Domu Hadesa, żeby zobaczyć, co planujecie! To przynajmniej było prawdą i najwyraźniej zaintrygowało Antinousa. Ghul wpatrywał się w niego ze złością, a wino wciąż spływało z drzewca strzały tkwiącej w jego gardle. – Chcesz, żebym uwierzył, że Gaja wysłała ciebie, żebraka, żebyś nas sprawdzał!? Jason roześmiał się. – Byłem wśród ostatnich, którzy opuścili Epir, zanim zatrzasnęły się Wrota Śmierci! Widziałem salę, gdzie Klytios stał na straży pod sklepieniem z nagrobków. Przeszedłem wysadzane klejnotami i kośćmi posadzki Nekromantejonu! To też było prawdą. Zgromadzone wokół stołu duchy przestępowały z nogi na nogę, mamrocząc. – A zatem, Antinousie… – Jason skierował palec na ghula. – Może to ty powinieneś mi wyjaśnić, dlaczego wy jesteście godni względów Gai. Widzę tu tylko tłum leniwych, obijających się umarlaków, zabawiających się, zamiast pomagać w wysiłkach wojennych. Co mam powiedzieć Matce Ziemi? Kątem oka dostrzegł, że Piper uśmiecha się do niego z aprobatą. Po czym powraca do mieniącego się fioletem greckiego kolesia, który usiłował posadzić ją sobie na kolanach. Antinous zacisnął palce na rękojeści noża, który Jason wbił w blat. Wyciągnął go i przyglądał się ostrzu. – Skoro przybywasz od Gai, musisz wiedzieć, że mamy rozkazy. Wydał je Porfyrion. – Antinous przesunął ostrzem noża po wnętrzu swojej dłoni. Zamiast krwi z rany wysączyła się sucha ziemia. – Oczywiście znasz Porfyriona…?

Jason usiłował powstrzymać mdłości. Pamiętał doskonale Porfyriona z bitwy pod Wilczym Domem. – Król gigantów… zielona skóra, dwanaście metrów wzrostu, białe oczy, broń wpleciona we włosy. Oczywiście, że go znam. Robi znacznie większe wrażenie niż ty. Jason postanowił nie wspominać o ostatnim spotkaniu z królem gigantów, kiedy to uderzył go w głowę błyskawicą. Wydawało się, że Antinous wreszcie zaniemówił, ale jego łysy widmowy przyjaciel Eurymach objął Jasona ramieniem. – No, no, przyjacielu! – Eurymach cuchnął jak skwaśniałe wino i nadpalone kable elektryczne. Jego widmowy dotyk sprawił, że przez klatkę piersiową Jasona przeszedł dreszcz. – Oczywiście nie zamierzaliśmy cię wypytywać o referencje! Chodzi o to, że rozumiesz, gdybyś rozmawiał z Porfyrionem w Atenach, wiedziałbyś, dlaczego tu jesteśmy. Zapewniam cię: działamy dokładnie według jego rozkazów! Jason usiłował ukryć zaskoczenie. Porfyrion w Atenach. Gaja obiecała wykorzenić bogów. Chejron, mentor Jasona w Obozie Herosów, uważał, że w tym celu giganci będą usiłowali obudzić boginię ziemi na greckim Olimpie. Ale to… – Akropolis – powiedział Jason. – Najstarsze świątynie bogów w samym środku Aten. Tam przebudzi się Gaja. – Oczywiście! – zaśmiał się Eurymach. Rana w jego piersi wydała pyknięcie podobne do odgłosu otworu oddechowego morświna. – A żeby się tam dostać, ci nieznośni herosi będą musieli podróżować po morzu, co? Wiedzą, że droga lądowa jest zbyt niebezpieczna. – Czyli na pewno miną tę wyspę – dopowiedział Jason. Eurymach przytaknął gorliwie. Cofnął rękę z ramion Jasona i zanurzył palec w winie. – Wtedy będą zmuszeni podjąć decyzję, co? Narysował na blacie linię brzegową, a czerwone wino zalśniło nienaturalnie na drewnie. Grecja miała kształt nieforemnej klepsydry – wielki kleks zwisający z północnego lądu, a potem kolejny kleks pod nim, niemal równie duży: wielki kawał ziemi znany jako Peloponez. Pomiędzy nie wcinała się wąska linia morza: Zatoka Koryncka. Jason nie potrzebował obrazka. Razem z resztą załogi spędził ostatni dzień na morzu, studiując mapy. – Najprostsza droga – ciągnął Eurymach – będzie stąd na wschód, przez Zatokę Koryncką. Ale jeśli spróbują tej drogi… – Dosyć – warknął Antinous. – Za dużo gadasz, Eurymachu. Duch zrobił obrażoną minę. – Nie zamierzałem opowiadać mu wszystkiego! Tylko powiedzieć o armii cyklopów zgromadzonej na obu brzegach. I wściekłych duchach burzy w powietrzu. I tych straszliwych morskich potworach, które Keto wysłała do morza. I oczywiście jeśli statek dopłynie na wysokość Delf… – Idiota! – Antinous rzucił się przez stół i chwycił ducha za nadgarstek. Z jego ręki wystrzeliła cienka skorupka ziemi wprost w widmowe ramię Eurymacha.

– Nie! – jęknął Eurymach. – Proszę! Ja… ja tylko chciałem… Duch wrzasnął, kiedy ziemia pokryła jego ciało skorupą, po czym popękał i została z niego jedynie sterta pyłu. Eurymach zniknął. Antinous usiadł z powrotem i otrzepał ręce. Pozostali zalotnicy przy stole wpatrywali się w niego w ostrożnym milczeniu. – Wybacz, Irosie. – Ghul uśmiechnął się lodowato. – Wystarczy, żebyś wiedział, że drogi do Aten są dobrze strzeżone, jak obiecaliśmy. Herosi będą musieli albo zaryzykować przeprawę przez zatokę, a potem cieśninę, co jest niemożliwe, albo opłynąć cały Peloponez, co nie jest wiele bezpieczniejsze. Tak czy siak, mają małe szanse przeżyć dość długo, by stanąć przed tym wyborem. Będziemy wiedzieli o ich przybyciu w okolice Itaki. Zatrzymamy ich tutaj, a Gaja zobaczy, ile jesteśmy warci. Możesz zanieść tę wiadomość do Aten. Serce Jasona waliło o jego mostek. Nigdy nie widział niczego takiego jak ta skorupa, którą Antinous przywołał, żeby zniszczyć Eurymacha. Nie miał ochoty przekonywać się, jak ta moc działa na herosów. Poza tym Antinous wydawał się pewny, że wyczują obecność „Argo II”. Magia Hazel najwyraźniej zdołała na razie ukryć statek, ale trudno było ocenić, jak długo ta zasłona wytrzyma. Jason uzyskał informacje, po które tu przybyli. Ich celem były Ateny. Bezpieczniejsza droga – a w każdym razie ta nie niemożliwa droga – prowadziła wokół południowego wybrzeża. Był dwudziesty lipca. Pozostało im raptem dwanaście dni do pierwszego sierpnia, planowanego przebudzenia Gai w starożytne Święto Nadziei. Jason i jego przyjaciele muszą stąd odpłynąć, póki mają szanse. Ale coś innego nie dawało mu spokoju – lodowate przeczucie, że jeszcze nie usłyszał najgorszych wieści. Eurymach wspomniał Delfy. Jason w głębi duszy miał nadzieję, że odwiedzi starożytną siedzibę wyroczni Apollina, może zobaczy coś dotyczącego jego osobistej przyszłości, ale jeśli to miejsce jest pełne potworów… Odepchnął od siebie talerz zimnego jedzenia. – Wygląda na to, że wszystko pod kontrolą. Liczę na to ze względu na twoje dobro, Antinousie. Ci herosi są bardzo pomysłowi. Zamknęli Wrota Śmierci. Nie chcemy, żeby ci się wymknęli i na przykład otrzymali pomoc z Delf. Antinous zarechotał. – Nie ma takiej możliwości. Delfy nie są już pod kontrolą Apollina. – Ach… rozumiem. A jeśli herosi wybiorą drogę wokół Peloponezu? – Zanadto się przejmujesz. Ta droga nigdy nie była bezpieczna dla herosów, a poza tym jest zbyt długa. No i Wiktoria szaleje w Olimpii. A dopóki to się nie zmieni, nie ma szans, żeby herosi wygrali tę wojnę. Jason nie miał pojęcia, co to miało oznaczać, ale przytaknął. – Doskonale. Przekażę te wieści królowi Porfyrionowi. Dziękuję ci za ten, hm, posiłek.

Od strony fontanny dobiegł ich głos Michaela Varusa. – Czekaj! Jason zdusił w gardle przekleństwo. Usiłował nie zwracać uwagi na martwego pretora, ale teraz Varus podszedł do nich, otoczony mglistą białą aurą, z oczami zapadniętymi jak leje krasowe. U jego boku zwieszał się złoty imperialny gladius. – Musisz tu zostać – oznajmił Varus. Antinous rzucił duchowi poirytowane spojrzenie. – O co chodzi, legionisto? Jeśli Iros chce odejść, pozwól mu. Paskudnie śmierdzi! Pozostałe duchy zachichotały nerwowo. Z drugiej strony dziedzińca Piper rzuciła Jasonowi zaniepokojone spojrzenie. Nieco dalej Annabeth obojętnym ruchem wyciągnęła nóż z najbliższego półmiska z mięsem. Varus położył dłoń na głowicy miecza. Pomimo upału jego napierśnik był pokryty lodem. – Straciłem moją kohortę na Alasce dwa razy: raz za życia, raz po śmierci przez Graecusa zwanego Percy Jackson. A mimo to przybyłem tu w odpowiedzi na wezwanie Gai. Wiesz dlaczego? Jason przełknął ślinę. – Przez upór? – To miejsce tęsknoty – wyjaśnił Varus. – Siła, która nas tu przyciąga, podtrzymywana jest nie tylko przez moc Gai, ale również nasze najmocniejsze uczucia. W przypadku Eurymacha była to chciwość. W przypadku Antinousa okrucieństwo. – Pochlebiasz mi – mruknął ghul. – U Hazdrubala była to nienawiść – ciągnął Varus. – U Hippiasza gorycz. U mnie ambicja. A u ciebie, Irosie? Co cię tu przyciągnęło? Czego najbardziej pragnie żebrak? Może domu? Jason poczuł niepokojące łaskotanie u podstawy czaszki… takie samo, jakiego doznawał, kiedy miała się rozpętać wielka burza z piorunami. – Powinienem już iść – odpowiedział. – Mam wiadomości do przekazania. Michael Varus wyciągnął miecz. – Moim ojcem jest Janus, bóg o dwóch twarzach. Umiem przenikać przez maski i oszustwa. Czy wiesz, Irosie, dlaczego mamy taką pewność, że herosi nie miną naszej wyspy niezauważeni? Jason w milczeniu przeszukiwał swój repertuar brzydkich słów łacińskich. Usiłował obliczyć, ile zajmie mu wyciągnięcie racy i odpalenie jej. Miał nadzieję, że zdoła zwlekać na tyle długo, żeby dziewczyny znalazły schronienie, zanim ten tłum umarlaków go zabije. Zwrócił się do Antinousa.

– Słuchaj, ty tu dowodzisz, prawda? Może powinieneś przywołać do porządku swojego Rzymianina. Ghul wziął głęboki oddech. Strzała zagrzechotała w jego gardle. – Ach, ależ to może być niezłą rozrywką. Mów dalej, Varusie. Martwy pretor uniósł miecz. – Nasze pragnienia nas ujawniają. Pokazują, kim naprawdę jesteśmy. Ktoś przyszedł po ciebie, Jasonie Grace. Tłum stojący za Varusem rozstąpił się. Do przodu podpłynął migotliwy duch kobiety, a Jason poczuł, że jego kości zamieniają się w pył. – Mój kochany – powiedział duch jego matki. – Wróciłeś do domu.

III JASON Skądś wiedział, że to ona. Rozpoznał jej kwiecistą, zielono-czerwoną, luźną sukienkę przypominającą świąteczną choinkę. Rozpoznał kolorowe plastikowe bransoletki na jej nadgarstkach, te, które wbiły mu się w plecy, kiedy przytuliła go na pożegnanie w Wilczym Domu. Rozpoznał jej włosy, tapirowaną koronę farbowanych blond loków, i jej zapach cytryn i lakieru do włosów. Jej oczy były równie niebieskie jak jego, ale błyszczały załamanym światłem, jakby właśnie wyszła z bunkra po wojnie jądrowej – rozpaczliwie szukając znajomych elementów w zmienionym świecie. – Kochanie. – Wyciągnęła ręce. Wzrok Jasona skupił się wyłącznie na niej. Duchy i ghule przestały istnieć. Jego przebranie z Mgły wypaliło się. Jego postawa była na powrót prosta. Stawy przestały boleć. Laska zamieniła się z powrotem w gladius z cesarskiego złota. Palące uczucie nie minęło. Czuł się tak, jakby zdzierano z niego warstwy jego życia – miesiące spędzone w Obozie Herosów, lata spędzone w Obozie Jupiter, trening z Lupą, boginią wilczycą. Był znów przerażonym, bezbronnym dwulatkiem. Nawet blizna na jego wardze, pozostałość po próbie zjedzenia zszywacza we wczesnym dzieciństwie, piekła jak świeża rana. – Mamo? – wydusił z siebie. – Tak, kochanie. – Jej obraz zamigotał. – Chodź, przytul mnie. – Ty… ty nie jesteś prawdziwa. – Oczywiście, że jest prawdziwa. – Głos Michaela Varusa zdawał się dobiegać z daleka. – Myślałeś, że Gaja pozwoli tak ważnemu duchowi pozostać w Krainie Umarłych? To twoja matka, Beryl Grace, gwiazda telewizji, kochanka króla Olimpu, który porzucił ją nie raz, ale dwa razy, zarówno w swoim greckim, jak i rzymskim aspekcie. Należy jej się sprawiedliwość podobnie jak nam wszystkim. Jason czuł się słabo. Wokół niego gromadzili się zaciekawieni zalotnicy. „Jestem dla nich rozrywką” – uświadomił sobie. Duchy zapewne uznały tę scenę za zabawniejszą niż walka dwóch żebraków na śmierć i życie. W chaos dźwięków panujący w głowie Jasona wciął się głos Piper. – Spójrz na mnie, Jasonie. Stała pięć metrów od niego, trzymając w rękach swoją ceramiczną amforę. Uśmiech znikł z jej twarzy. Jej spojrzenie było ostre i władcze – równie niemożliwe do zignorowania jak niebieskie piórko w jej włosach. – To nie jest twoja matka. Jej głos czaruje cię w jakiś sposób… jak magiczny głos, ale groźniejszy. Nie czujesz tego?

– Ona ma rację. – Annabeth wspięła się na najbliższy stół. Kopnęła na bok półmisek, aż pół tuzina zalotników podskoczyło na ławach. – Jasonie, to tylko pozostałość po twojej matce, może jak ara albo… – Pozostałość! – Duch jego matki zaszlochał. – Tak, zobacz, co ze mnie zostało. To wina Jupitera. Porzucił nas. Nie zamierzał mi pomóc! Nie chciałam zostawiać cię w Sonomie, kochany, ale Junona i Jupiter nie dali mi wyboru. Nie pozwoliliby nam zostać razem. Dlaczego miałbyś teraz za nich walczyć? Dołącz do tych zalotników. Poprowadź ich. Możemy znów być rodziną! Jason czuł na sobie spojrzenia setek oczu. „To jest historia mojego życia” – pomyślał z goryczą. Wszyscy zawsze go obserwowali, oczekując, że pokaże drogę. Od chwili kiedy przybył do Obozu Jupiter, rzymscy herosi traktowali go jak udzielnego księcia. Mimo że usiłował odwrócić przeznaczenie – wstąpił do najgorszej kohorty, próbował zmienić tradycje obozowe, wybierać najmniej prestiżowe misje i przyjaźń z najmniej popularnymi dzieciakami – i tak został pretorem. Jako syn Jupitera miał zapewnioną przyszłość. Pamiętał, co mówił mu Herkules w Cieśninie Gibraltarskiej: „Jeśli jesteś synem Jupitera, pewnie to rozumiesz. Okropna presja. Nigdy nie dość. Można dostać szału”. A teraz Jason był tutaj, napięty jak cięciwa łuku. – To ty mnie opuściłaś – powiedział do matki. – To nie Jupiter czy Junona. To byłaś ty. Beryl Grace zrobiła krok do przodu. Zmarszczki zmartwienia otaczające oczy, boleśnie zaciśnięte usta – wszystko to przypominało Jasonowi jego siostrę Thalię. – Kochanie, powiedziałam ci, że wrócę. To były moje ostatnie słowa do ciebie. Nie pamiętasz? Jason wzdrygnął się. W ruinach Wilczego Domu jego matka przytuliła go po raz ostatni. Uśmiechała się, ale jej oczy były pełne łez. „Wszystko będzie dobrze”, obiecała. Ale nawet jako małe dziecko Jason wiedział, że nic nie miało być dobrze. „Zaczekaj tutaj. Wrócę po ciebie, kochany. Wkrótce się zobaczymy”. Nie wróciła. Jason włóczył się po ruinach samotnie, płacząc, wzywając matkę i Thalię – aż przyszły po niego wilki. Niedotrzymana obietnica jego matki była w sercu tego, czym się stał. Zbudował całe swoje życie wokół gniewu na jej słowa, które były jak ziarnko piasku we wnętrzu perły. „Ludzie kłamią. Przyrzeczenia się łamie”. Dlatego właśnie, mimo że go to bolało, Jason postępował zgodnie z zasadami. Dotrzymywał obietnic. Nigdy nie chciał nikogo opuścić w taki sposób, w jaki on został opuszczony i okłamany. A teraz jego mama wróciła, wymazując jedyną pewność, jaką Jason miał na jej temat – że porzuciła go na zawsze. Po drugiej stronie stołu Antinous uniósł puchar. – Jakże mi miło cię spotkać, synu Jupitera. Posłuchaj swojej matki. Masz mnóstwo porachunków z bogami. Czemu do nas nie dołączysz? Rozumiem, że te dwie służące to twoje przyjaciółki. Oszczędzimy ich życie. Chcesz, żeby twoja matka została na świecie? Możemy to sprawić. Chcesz być królem…

– Nie. – Myśli Jasona szalały. – Nie, nie pasuję do was. Michael Varus przyglądał mu się lodowatym wzrokiem. – Jesteś tego pewny, kolego pretorze? Nawet jeśli pokonasz gigantów i Gaję, to czy powrócisz do domu jak Odyseusz? Gdzie jest teraz twój dom? Z Grekami? Z Rzymianami? Nikt cię nie przyjmie. A jeśli wrócisz, skąd wiesz, że nie zastaniesz tam ruin takich jak tutaj? Jason przebiegł wzrokiem pałacowy dziedziniec. Bez iluzji balkonów i kolumnad nie było tu nic poza stertą gruzu na nagim wzgórzu. Tylko fontanna plująca piaskiem wydawała się realna, niczym przypomnienie nieograniczonej mocy Gai. – Byłeś kiedyś oficerem legionów – zwrócił się do Varusa. – Rzymskim wodzem. – Ty także – odparował Varus. – Lojalności się zmieniają. – I uważasz, że pasuję do tego motłochu? – zapytał Jason. – Do gromady martwych oferm, czekających na darmowy obiadek od Gai, narzekających, że coś im się należy od świata. Zgromadzone na dziedzińcu duchy i ghule wstały i dobywały broni. – Uważajcie! – wrzasnęła Piper do tłumu. – Wszyscy w tym pałacu są waszymi wrogami. Każdy wbije wam sztylet w plecy przy pierwszej okazji! Przez ostatnie kilka tygodni magiczny głos Piper stał się naprawdę potężny. Mówiła prawdę, a tłum jej wierzył. Zaczęli spoglądać po sobie, zaciskając palce na rękojeściach mieczy. Matka Jasona zrobiła krok ku niemu. – Kochanie, bądź rozsądny. Daj sobie spokój z tą misją. Twój „Argo II” nigdy nie dotrze do Aten. A nawet jeśli mu się uda, pozostaje kwestia Ateny Partenos. Jason zadrżał. – O czym ty mówisz? – Nie udawaj, że nie masz o niczym pojęcia, kochanie. Gaja wie o twojej przyjaciółce Reynie i o Nicu, synu Hadesa, i o satyrze Hedge’u. Aby ich zabić, Matka Ziemia wysłała najgroźniejszego ze swoich synów – myśliwego, który nie zna spoczynku. Ale ty nie musisz umierać. Ghule i duchy zacieśniały krąg – dwie setki wpatrywały się z niecierpliwością w Jasona, jakby miał zaintonować hymn narodowy. „Myśliwy, który nie zna spoczynku”. Jason nie miał pojęcia, kto to mógłby być, ale musiał ostrzec Reynę i Nica. A to oznaczało, że musiał wydostać się stąd żywy. Spojrzał na Annabeth i Piper. Obie stały w gotowości, czekając na jego znak. Zmusił się do spojrzenia matce w oczy. Wyglądała jak ta sama kobieta, która porzuciła go w lasach Sonomy czternaście lat temu. Ale Jason nie był już małym dzieckiem. Był zaprawionym w bojach weteranem, półbogiem, który wiele razy patrzył śmierci w twarz. To, co widział przed sobą, nie było jego matką – a w każdym razie nie tym, czym powinna być jego matka – kochająca, troskliwa, opiekuńcza.

Annabeth nazwała ją pozostałością. Michael Varus powiedział mu, że duchy są podtrzymywane przez ich najmocniejsze pragnienia. Duch Beryl Grace dosłownie płonął potrzebą. Jej oczy domagały się uwagi Jasona. Jej ramiona wyciągały się do przodu, rozpaczliwie usiłując go zagarnąć. – Czego chcesz? – zapytał. – Co cię tu sprowadziło? – Chcę życia! – zawołała. – Młodości! Urody! Twój ojciec mógł dać mi nieśmiertelność. Mógł mnie zabrać na Olimp, ale on mnie porzucił. Ty możesz to wyrównać, Jasonie. Jesteś moim dumnym wojownikiem! Jej cytrynowy zapach stał się gryzący, jakby zaczęła płonąć. Jason przypomniał sobie coś, co powiedziała mu Thalia. Ich matka stawała się coraz bardziej niezrównoważona, aż w końcu rozpacz doprowadziła ją do szaleństwa. Zginęła w wypadku samochodowym, który spowodowała jazdą po pijanemu. Rozcieńczone wino paliło żołądek Jasona. Postanowił, że jeśli zdoła przeżyć ten dzień, nigdy więcej nie tknie alkoholu. – Jesteś manią – uznał w końcu, przywołując słowo znane z lat nauki w Obozie Jupiter dawno temu. – Duchem szaleństwa. Tym właśnie się stałaś. – Jestem wszystkim, co pozostało – przytaknęła Beryl Grace. Jej obraz zamigotał pełną gamą kolorów. – Przytul mnie, synku. Jestem wszystkim, co ci pozostało. Wspomnienie Południowego Wiatru przemówiło w jego myślach: „Nie masz wpływu na swoje pochodzenie, ale możesz wybrać swoje dziedzictwo”. Jason czuł, jakby ktoś zbierał go na powrót w całość, po jednej warstwie naraz. Bicie serca uspokoiło się. Zimno uciekło z kości. Skóra nagrzała się w popołudniowym słońcu. – Nie – powiedział chrapliwie. Zerknął na Annabeth i Piper. – Moja lojalność nie uległa zmianie. Tyle tylko że moja rodzina się powiększyła. Jestem dzieckiem Grecji i Rzymu. – Spojrzał po raz ostatni na swoją matkę. – Nie jestem twoim dzieckiem. Wykonał starożytny gest ochrony przed złem – trzy palce wyciągnięte od serca – i duch Beryl Grace zniknął z cichym sykiem niczym westchnienie ulgi. Ghul Antinous odrzucił swój puchar. Przyglądał się Jasonowi z leniwym obrzydzeniem. – No dobra – powiedział – w takim razie, jak mniemam, po prostu cię zabijemy. Szeregi nieprzyjaciół zaczęły się zacieśniać wokół Jasona.

IV JASON Walka szła znakomicie – dopóki nie został raniony. Jason ciął swoim gladiusem szeroko, zamieniając w pył znajdujących się najbliżej zalotników, a następnie skoczył na stół dokładnie nad głową Antinousa. W powietrzu kazał swojej broni zamienić się w oszczep – była to sztuczka, której nigdy nie próbował z tym mieczem, ale jakoś wiedział, że zadziała. Wylądował na nogach, trzymając w ręku dwumetrowe pilum. Kiedy Antinous odwrócił się ku niemu, Jason cisnął ostrze z cesarskiego złota w pierś ghula. Antinous spojrzał w dół z niedowierzaniem. – Ty… – Dobrej zabawy na Polach Kary. – Jason wyciągnął pilum i Antinous rozpadł się w proch. Jason walczył dalej, obracając oszczepem, nabijając na niego duchy, przewracając ghule. Po drugiej stronie dziedzińca Annabeth również walczyła jak demon. Jej miecz ze smoczej kości ścinał każdego z zalotników, który był na tyle głupi, żeby stanąć jej na drodze. Dalej, przy piaskowej fontannie, Piper również dobyła swojego miecza – zębatego spiżowego ostrza, które odebrała Zetesowi Boreadzie. Cięła i parowała ciosy prawą ręką, a od czasu do czasu ciskała pomidorami z rogu obfitości trzymanego w lewej, jednocześnie wrzeszcząc do zalotników: – Ratujcie się! Jestem zbyt groźna! Najwyraźniej dokładnie to chcieli usłyszeć jej wrogowie, ponieważ uciekali, po czym zamierali zmieszani kilka metrów w dół zbocza i następnie pędzili z powrotem do bitwy. Ateński tyran Hippiasz rzucił się na Piper z uniesionym sztyletem, ale ona uderzyła go prosto w pierś pysznie wyglądającą pieczenią. Zatoczył się do tyłu ku fontannie i rozpadł się z wrzaskiem. Tuż przed twarzą Jasona świsnęła strzała. Odegnał ją powiewem wiatru, po czym przebił się przez szereg uzbrojonych w miecze ghuli i zobaczył tuzin zalotników przegrupowujących się koło fontanny, żeby zaatakować Annabeth. Uniósł swój oszczep ku niebu. Z jego czubka wystrzeliła błyskawica, roztrzaskując duchy na molekuły i pozostawiając dymiący krater w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się ziemna fontanna. Przez ostatnie kilka miesięcy Jason stoczył wiele bitew, ale zapomniał, jak to jest czuć się dobrym w walce. Oczywiście nadal czuł strach, ale z jego ramion został zdjęty wielki ciężar. Po raz pierwszy od przebudzenia w Arizonie z wymazaną pamięcią Jason czuł się cały. Wiedział, kim jest. Wybrał swoją rodzinę i nie miała ona nic wspólnego z Beryl Grace ani nawet z Jupiterem. Jego rodzina obejmowała wszystkich herosów, rzymskich i greckich, nowych towarzyszy i starych, którzy walczyli u jego boku. Nie zamierzał pozwolić nikomu rozbić tej rodziny. Wezwał wiatry i zepchnął trzy ghule po zboczu jak szmaciane lalki. Nabił na oszczep czwartego, po czym rozkazał oszczepowi skurczyć się z powrotem w miecz i zabrał się za siekanie kolejnej grupy duchów. Wkrótce nie miał przed sobą więcej nieprzyjaciół. Duchy, które pozostały, zaczęły znikać z własnej woli. Annabeth cięła mieczem Kartagińczyka Hazdrubala, a Jason popełnił ten błąd, że schował miecz do pochwy. Poczuł piekący ból w krzyżu – tak ostry i zimny, że wziął go za dotyk śnieżnej bogini Chione. Tuż przy swoim uchu usłyszał szyderczy głos Michaela Varusa: – Urodziłeś się Rzymianinem, umrzyj jako Rzymianin. Czubek złotego miecza wyskoczył z przodu koszulki Jasona, tuż poniżej żeber.