Raven_Heros

  • Dokumenty474
  • Odsłony396 200
  • Obserwuję356
  • Rozmiar dokumentów2.9 GB
  • Ilość pobrań247 852

Pamiętniki Półbogów - Rick Riordan

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Pamiętniki Półbogów - Rick Riordan.pdf

Raven_Heros EBooki Rick Riordan Olimpijscy Herosi
Użytkownik Raven_Heros wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 133 stron)

OLIMPIJSCY HEROSI RICK RIORDAN PAMIĘTNIKI PÓŁBOGÓW

Drogi młody półbogu, już znasz swój los. Teraz kiedy odkryłeś swoje prawdziwe pochodzenie, musisz się przygotować na trudną przyszłość. Będziesz walczył z potworami, przeżywał przygody na całym świecie i miał do czynienia z kapryśnymi greckimi i rzymskimi bogami. Nie zazdroszczę ci. Mam nadzieję, że ta książka pomoże ci w twoich wędrówkach. Długo się zastanawiałem, czy opublikować te pamiętniki, bo powierzono mi je w największym zaufaniu. Uznałem jednak, że najważniejsze jest, byś przeżył, a ta książka da ci wgląd w świat półbogów; znajdziesz w niej informacje, których znajomość może ci uratować życie. Zaczniemy od Pamiętnika Lukę a Castellana. Już od dawna wielu czytelników i mieszkańców Obozu Herosów prosiło mnie, bym opowiedział o wcześniejszych przygodach Luke’a, które przeżył z Thalią i Annabeth, zanim przybyli do obozu. Nie kwapiłem się do tego, bo zarówno Annabeth, jak i Thalia nie lubiły mówić o tych czasach. O tym, co się wówczas wydarzyło, wiem tylko z pamiętnika samego Luke’a, który dostałem od Chejrona. Uważam, że nadszedł czas, by ujawnić choć część tych zapisków. Pomagają one zrozumieć, dlaczego tak dobrze zapowiadający się młody heros skończył tak źle. Wybrany przeze mnie fragment jego pamiętnika opowiada o tym, jak on i Thalia przybyli do Richmond w stanie Wirginia, ścigając zaczarowaną kozę, jak o mało co nie zginęli w domu grozy i jak spotkali dziewczynkę o imieniu Annabeth. Zamieściłem też plan domu Halcyona Greena w Richmond. Po opisanych przez Lukea zniszczeniach dom został odbudowany, i nie jest to dobra wiadomość. Jeśli się tam znajdziesz, bądź czujny. W domu nadal mogą być skarby, ale prawie na pewno są też potwory i pułapki. Nie wątpię, że opublikowanie drugiej opowieści rozsierdzi Hermesa. opisuje przygodę dość kłopotliwą dla boga podróżników. Wykaraskał się z tej trudnej sytuacji tylko dzięki pomocy Percy ego i Annabeth. Jeśli chodzi o kolejność wypadków, działo się to między wydarzeniami opisanymi w Ostatnim Olimpijczyku i Zagubionym herosie, a więc kiedy Percy i Annabeth dopiero zaczęli ze sobą chodzić, zanim Percy zaginął. To dobry przykład sytuacji, w której normalne życie półboga nagle zostaje zakłócone przez skutki jakiegoś kryzysu na Olimpie. Nawet jeśli wybierasz się tylko na piknik do Central Parku, zawsze miej przy sobie miecz! Hermes zagroził mi, że jeśli opublikuję tę opowieść, spowolni moją pocztę internetową, ograniczy dostęp do sieci i drastycznie obniży wartość moich udziałów w funduszach inwestycyjnych. Mam nadzieję, że blefował. Dalej mamy rozmowę z Gregiem i Marthą, wężami Hermesa. Leo Valdez i pościg za Bufordem opowiada o tym, co się działo za kulisami scen w

Bunkrze 9, kiedy Leo konstruował swój najlepszy latający okręt, „Argo II” (czyli „superbombową machinę wojenną”). Dowiesz się, że na potwory można się natknąć nawet w granicach Obozu Herosów. Tym razem Leo wpada w potencjalnie katastrofalne kłopoty, mając do czynienia z bandą zwariowanych dziewczyn, chodzącymi stolikami i materiałami wybuchowymi. Choć może liczyć na pomoc Piper i Jasona, wcale nie jest pewne, czy uda mu się wyjść z tego cało. Załączam też plan Bunkra 9, ale pamiętaj, że to tylko odręczny szkic! Nikt, nawet Leo, nie odkrył jeszcze wszystkich tajnych korytarzy, tuneli i ukrytych pomieszczeń tego bunkra. Można tylko podejrzewać, jak wielka i skomplikowana jest cała ta podziemna struktura. No i wreszcie budząca największą grozę opowieść: Syn magii. Mowa w niej o sprawach tak dyskretnych i delikatnych, że sam nie byłbym w stanie czegoś takiego napisać. Nie miałem szans dotrzeć do młodego półboga Alabastera, by przeprowadzić z nim wywiad, bo uznałby mnie za agenta Obozu Herosów i natychmiast zlikwidował. Udało się to jednak mojemu synowi Haleyowi. Haley, który ma teraz szesnaście lat, a więc jest w wieku Percyego Jacksona, napisał Syna magii specjalnie do tej książki i muszę przyznać, że udało mu się odpowiedzieć na pytania, które nawet dla mnie były zagadkami. Kto włada Mgłą i w jaki sposób? Dlaczego potwory potrafią wyczuwać półbogów? Co się stało z herosami walczącymi w armii Kronosa podczas inwazji na Manhattan? Syn magii odpowiada na wszystkie te pytania i rzuca światło na nową i nadzwyczaj groźną część świata Percyego Jacksona. Mam nadzieję, że Pamiętniki półbogów przygotują cię na twoje własne przygody. Jak mówi Annabeth, wiedza to broń. Życzę ci szczęścia, młody czytelniku. Miej zbroję i broń pod ręką. Bądź czujny. I pamiętaj, nie jesteś sam! Pozdrawiam, Rick Riordan, starszy skryba Obóz Herosów, Long Island, Nowy Jork

Pamiętnik Lukea Castellana Mam na imię Luke. Naprawdę nie wiem, czy zdołam prowadzić ten pamiętnik. Moje życie jest zupełnie zwariowane. No, ale obiecałem temu staruszkowi, że spróbuję. Po tym, co się dzisiaj wydarzyło... cóż, jestem mu coś winien. Siedzę tu na straży i ręce mi się trzęsą. Wciąż mam przed oczami te okropne sceny. Dziewczyny obudzą się dopiero za parę godzin. Może gdy to wszystko opiszę, przestanie mnie to dręczyć. Chyba powinienem zacząć od zaczarowanej kozy. Od trzech dni Thalia i ja ścigaliśmy tę kozę przez całą Wirginię. Nie bardzo wiedziałem dlaczego. Dla mnie to była zwykła koza, ale Thalia dostała na jej punkcie kompletnego bzika. Była przekonana, że koza jest znakiem od jej ojca, Zeusa. Tak, jej ojcem jest grecki bóg. Moim też. Jesteśmy półbogami. Jeśli myślicie, że to brzmi ekstra, weźcie na wstrzymanie. Półbogowie przyciągają potwory. Te wszystkie starożytne greckie paskudy wciąż istnieją, a potrafią wyniuchać herosów na kilometr. I dlatego Thalia i ja wciąż musimy walczyć o życie. Nasi wszechmocni rodzice nie raczą nawet z nami rozmawiać, a co dopiero nam pomagać. Dlaczego? Gdybym spróbował to wyjaśnić, zapisałbym cały ten pamiętnik, więc na razie sobie daruję. No więc ta koza pojawiała się co jakiś czas, zawsze niespodziewanie i zawsze w pewnej odległości. Za każdym razem kiedy próbowaliśmy do niej dobiec, znikała i pojawiała się nieco dalej, jakby nas dokądś prowadziła. Jeśli chodzi o mnie, to dałbym sobie z nią spokój. Thalia nie mówiła, dlaczego dla niej jest taka ważna, ale od tak dawna włóczyliśmy się razem, przeżywając różne przygody, że nauczyłem się jej ufać. No więc szliśmy za tą kozą. Wczesnym rankiem dotarliśmy do Richmond. Przeszliśmy przez wąski most nad leniwą zieloną rzeką, a potem minęliśmy jakieś parki i cmentarze z czasów wojny secesyjnej. Zbliżając się do centrum miasta, natrafiliśmy na senne dzielnice pełne domków z czerwonej cegły, z gankami wspartymi na białych kolumnach i ogródkami. Próbowałem sobie wyobrazić te wszystkie normalne rodziny żyjące w tych schludnych domkach. Zastanawiałem się, jak to jest, kiedy ma się swój dom, wie się, że na stole zawsze będzie posiłek, i to o określonej porze, i nie trzeba codziennie martwić się o to, że zjedzą cię potwory. Z własnego domu uciekłem, kiedy miałem zaledwie dziewięć lat - pięć długich lat temu. Już prawie zapomniałem, jak to jest spać w prawdziwym łóżku. Po przejściu kolejnego kilometra poczułem, że stopy roztapiają mi się w butach.

Miałem nadzieję, że znajdziemy jakieś miejsce, w którym będzie można odpocząć, może nawet dostać coś do żarcia. Zamiast tego znaleźliśmy tę kozę. Ulica, którą szliśmy, otworzyła się na wielki, kolisty skwer otoczony dostojnymi willami z czerwonej cegły. Pośrodku skweru, na pięciometrowym postumencie z białego marmuru, siedział na koniu facet odlany z brązu. A pod posągiem pasła się koza. - Kryć się! - Thalia pociągnęła mnie za krzaki róży. - Przecież to tylko koza - powiedziałem któryś raz z rzędu. - Dlaczego... - To nie jest zwykła koza. To jedno ze świętych zwierząt mojego taty. Nazywa się Amalteja. Po raz pierwszy wymówiła imię kozy. Tylko dlaczego w jej głosie było tyle niepokoju? Thalię niełatwo przestraszyć. Ma dopiero dwanaście lat, dwa lata mniej ode mnie, ale jeśli ją zobaczycie na ulicy, Pamiętniki półbogów lepiej od razu zejdźcie jej z drogi. Nosi wysokie czarne buty, czarne dżinsy i wyświechtaną skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami. Włosy ma ciemne i rozczochrane jak dzikie zwierzę. Świdruje każdego intensywnie niebieskimi oczami, jakby się zastanawiała, w jaki sposób zrobi z niego miazgę. Skoro czegoś się przestraszyła, to musiałem to potraktować poważnie. - Więc już spotkałaś tę kozę? - zapytałem. Niechętnie pokiwała głową. - W Los Angeles, tamtej nocy, kiedy uciekłam z domu. Amalteja wyprowadziła mnie z miasta. A później... tej nocy, kiedy się spotkaliśmy... doprowadziła mnie do ciebie. Spojrzałem na nią uważnie. Do tej pory sądziłem, że nasze spotkanie było przypadkowe. Ze po prostu wpadliśmy na siebie w jaskini smoka pod Charleston i odtąd trzymaliśmy się razem, żeby łatwiej nam było przeżyć. Thalia nigdy nie wspominała o żadnej kozie. O swoim dawnym życiu w Los Angeles też nie lubiła mówić, a ja przez szacunek nie nalegałem. Wiedziałem, że jej matka zakochała się w Zeusie i że Zeus ją porzucił, co zresztą zwykle robią bogowie. Jej matka wpadła w szał, zaczęła pić i świrować - szczegółów nie znam - aż w końcu Thalia postanowiła uciec. Innymi słowy, jej przeszłość była bardzo podobna do mojej. Wzięła głęboki oddech. - Lukę, kiedy pojawia się Amalteja, ma się wydarzyć coś ważnego... coś groźnego. Ona jest jakby ostrzeżeniem ze strony Zeusa. Albo przewodnikiem. - Przewodnikiem? Do czego?

- Nie wiem... ale zobacz. - Pokazała kozę. - Tym razem nie znika. Musimy być już blisko. Blisko tego czegoś, ku czemu nas prowadzi. Thalia miała rację. Koza stała jakieś sto metrów od nas i z widocznym zadowoleniem skubała trawę u podnóża posągu. Nie jestem znawcą zwierząt hodowlanych, ale z tej odległości Amalteja rzeczywiście wydała mi się jakaś dziwna. Miała zakręcone rogi jak baran, a wymię nabrzmiałe jak młoda koza. A jej kędzierzawe szare futro... czyżby jaśniało? Wydawało mi się, że przywarły do niej smugi światła, jakby neonowa otoczka, tak że wyglądała trochę jak widmo. Wokół skweru przejechało kilka samochodów, nic jednak nie wskazywało na to, żeby ktoś spostrzegł radioaktywną kozę. To mnie nie dziwiło. Coś w rodzaju magicznego kamuflażu nie pozwala śmiertelnikom zobaczyć prawdziwego oblicza potworów i bogów. Thalia i ja nie wiedzieliśmy, jak ten czar się nazywa i w jaki sposób działa, nie mieliśmy jednak wątpliwości, że jego moc jest wielka. Patrząc na tę kozę, śmiertelnicy mogli widzieć zbłąkanego psa, mogli też nie widzieć niczego. Thalia złapała mnie za przegub. - Chodź. Spróbujemy z nią pogadać. - Najpierw się przed nią ukrywamy, a teraz chcesz z nią porozmawiać? Thalia wyciągnęła mnie zza krzaków róży i poprowadziła przez ulicę. Nie protestowałem. Kiedy Thalii wpadnie do głowy jakiś pomysł, można sobie darować protesty. I tak zrobi, co zechce. A zresztą samej bym jej przecież nie puścił. Wiele razy uratowała mi życie. To mój jedyny przyjaciel. Zanim ją spotkałem, przez lata wędrowałem samotnie i wcale nie było mi z tym dobrze. Od czasu do czasu zaprzyjaźniałem się z jakimiś śmiertelnikami, ale kiedy im wyjawiałem, kim naprawdę jestem, nic nie rozumieli. Wyznawałem, że jestem synem Hermesa, nieśmiertelnego posłańca bogów, który nosi sandały ze skrzydełkami. Tłumaczyłem, że potwory i greccy bogowie nadal istnieją. Mówili: „Ale super! Chciałbym być półbogiem!” Jakby to była jakaś gra komputerowa. No i zawsze się rozstawaliśmy. Ale Thalia rozumiała. Była do mnie podobna. Kiedy ją poznałem, postanowiłem jej nie opuszczać. Skoro chciała ścigać magiczną świecącą kozę, nie ma sprawy, ścigamy ją, nawet jeśli miałem złe przeczucie. Podeszliśmy do posągu. Koza nie zwracała na nas uwagi. Przeżuła odrobinę trawy, po czym tryknęła rogami w postument. Na spiżowej tabliczce widniał napis: „Robert E. Lee”. Nie bardzo znam się na historii, ale byłem pewny, że ten Lee to jakiś generał, który przegrał wojnę. Nie był to dobry znak.

Thalia uklękła obok kozy. - Amalteja? Koza odwróciła się. Miała smutne bursztynowe oczy i spiżową obrożę. Otaczała ją mętna biała poświata, ale naprawdę zaintrygowało mnie dopiero jej wymię. Na każdym cycuszku były greckie litery, jak tatuaż. Grekę trochę znam - to chyba naturalna zdolność każdego półboga. No więc odczytałem: Nektar, Mleko, Woda, Pepsi, Lód i Dietetyczna mountain de w. Chyba że źle odczytałem. Miałem taką nadzieję. Thalia spojrzała jej w oczy. - Amaltejo, co chcesz, żebym zrobiła? Mój ojciec cię przysłał? Koza spojrzała na mnie z urazą, jakbym przeszkadzał w prywatnej rozmowie. Cofnąłem się o krok, poskramiając chęć chwycenia za broń. Aha, moją bronią był kij golfowy. No dobra, możecie się śmiać, nie ma sprawy. Dawniej miałem miecz z niebiańskiego spiżu, zabójczego dla potworów, ale miecz rozpuścił się w kwasie (to długa opowieść). Teraz miałem tylko tę staIową dziewiątkę, którą nosiłem na plecach. Nie była to imponująca broń. Gdyby koza nas zaatakowała, miałbym kłopot. Odchrząknąłem. - Yy... Thalia, jesteś pewna, że to twój stary ją przysłał? - Jest nieśmiertelna. Kiedy Zeus był niemowlęciem, jego matka, Rea, ukryła go w jaskini... - Bo Kronos chciał go pożreć? Słyszałem gdzieś tę opowieść, o tym, jak stary król tytanów pożerał swoje dzieci. Thalia kiwnęła głową. - No więc ta koza, Amalteja, zaopiekowała się małym Zeusem. Wykarmiła go. - Dietetyczną mountain dew? Thalia zmarszczyła brwi. - Co? - Poczytaj sobie jej wymię. Ma pięć różnych smaków i dozownik lodu. - Bleeee - powiedziała Amalteja. Thalia poklepała ją po głowie. - Nie przejmuj się. Nie zamierzał cię obrazić. Dlaczego nas tutaj przyprowadziłaś, Amaltejo? Dokąd mam pójść? Koza znowu tryknęła rogami w postument posągu. Z góry dobiegł nas metaliczny zgrzyt. Spojrzałem tam i zobaczyłem, że spiżowy generał Lee uniósł prawą rękę. Mało brakowało, a schowałbym się za kozą. Thalia i ja już nieraz walczyliśmy z

ruchomymi posągami. Nazywano je automatonami i nigdy nie wróżyły nic dobrego. Jakoś nie miałem ochoty potraktować Roberta E. Lee moją stalową dziewiątką. Na szczęście posąg nas nie zaatakował. Po prostu pokazywał coś po drugiej stronie ulicy. Spojrzałem nerwowo na Thalię. - Co jest grane? Thalia kiwnęła głową w kierunku, który wskazywał posąg. Za rondem stała willa z czerwonej cegły opleciona bluszczem. Po obu stronach rosły olbrzymie dęby ociekające zielonymi draperiami oplątwy. Okna domu były pozamykane i ciemne. Frontowy ganek podtrzymywały dwie łuszczące się białe kolumny. Drzwi były pomalowane czarną jak sadza farbą. Nawet w jasne słoneczne przedpołudnie to miejsce wyglądało ponuro - jak ten nawiedzony dom z Przeminęło z wiatrem. Przyprawiało o gęsią skórkę. Trochę mi zaschło w ustach. - Koza chce, żebyśmy tam weszli? - Blee. - Amalteja pochyliła głowę, jakby przytakiwała. Thalia dotknęła jej zakrzywionych rogów. - Dzięki, Amaltejo. Ja... ja ci ufam. Nie bardzo wiedziałem dlaczego, zwłaszcza że Thalia była wyraźnie wystraszona. Ta koza budziła we mnie niepokój, i to nie tylko dlatego że oferowała produkty Pepsi. Coś mi kołatało w głowie, a nie było to przyjemne kołatanie. Chyba słyszałem jakąś inną opowieść o kozie Zeusa, coś o takim świecącym futrze... Nagle mgła zgęstniała i skłębiła się wokół Amaltei. Otoczyła ją miniaturowa chmura burzowa, w której rozbłysły błyskawice. Kiedy mgła się rozwiała, kozy już nie było. Nie zdążyłem nawet skorzystać z dozownika lodu. Spojrzałem przez ulicę na zdewastowany dom. Omszałe dęby po obu stronach wyglądały jak czekające na nas szczęki. - Jesteś pewna? - zapytałem Thalię. Odwróciła się do mnie. - Amalteja zwykle prowadzi mnie do czegoś dobrego. Kiedy mi się ukazała ostatnim razem, zaprowadziła mnie do ciebie. Podziałało to na mnie jak filiżanka gorącej czekolady. Jestem łasy na komplementy. Wystarczy, że Thalia błyśnie tymi swoimi niebieskimi oczami, powie mi jedno ciepłe słówko, a zrobię, co zechce. Dręczyło mnie tylko jedno pytanie: czy tam, w Charleston, koza

zaprowadziła ją do mnie, czy po prostu do jaskini smoka? Wypuściłem powietrze z płuc. - No dobra. Ponury domie, nadchodzimy. Mosiężna kołatka na drzwiach miała kształt twarzy Meduzy, co nie wróżyło dobrze. Drewniana podłoga ganku zatrzeszczała pod naszymi stopami. Okiennice dawno się rozpadły, ale szyby były brudne, a wewnątrz wisiały ciemne zasłony, więc nie mogliśmy zajrzeć do środka. Thalia zastukała. Nie było odpowiedzi. Szarpnęła za gałkę, bez skutku. Miałem nadzieję, że zrezygnuje, ale ona popatrzyła na mnie wyczekująco. - Możesz zrobić to twoje? - zapytała. Zacisnąłem zęby. - Nienawidzę tego. Choć nigdy nie spotkałem swojego ojca i nie mam na to najmniejszej ochoty, odziedziczyłem po nim pewne uzdolnienia. Hermes jest posłańcem bogów, ale jest też bogiem kupców - co wyjaśnia, dlaczego nieźle radzę sobie z forsą - i podróżników, co wyjaśnia, dlaczego ten drań porzucił moją matkę i nigdy już nie wrócił. Jest też bogiem złodziei. Co sam ukradł? Och, bydło Apollina, kobiety, dobre pomysły, portfele, zdrowie psychiczne mojej matki, a mnie szansę na przyzwoite życie. Wyczuliście w tym gorycz? To przepraszam. W każdym razie mój boski tatuś kradł na potęgę, a ja odziedziczyłem po nim pewne zdolności, którymi nie lubię się chwalić. Przyłożyłem dłoń do drzwi w miejscu, gdzie powinien być zamek. Skupiłem się, wyczuwając bolce przytrzymujące zatrzask. Kliknęło i zasuwka się cofnęła. Zamek gałki był jeszcze prostszy. Klepnąłem w nią, obróciłem i drzwi się otworzyły. - Super - mruknęła Thalia, chociaż już nieraz widziała mnie w podobnej akcji. Z wnętrza zaleciało kwaśnym zapachem przywodzącym na myśl oddech umierającego. Mimo to Thalia śmiało weszła do środka. Nie miałem wyboru: ruszyłem za nią. Znaleźliśmy się w sali balowej, no wiecie, takiej w dawnym stylu. Z wysokiego sklepienia zwisał wielki żyrandol z ozdóbkami z niebiańskiego spiżu - grotami strzał, kawałkami zbroi i odłamanymi rękojeściami mieczy - nasycając salę mdłą żółtą poświatą. Na lewo i na prawo otwierały się dwa korytarze. Wokół ściany na wprost wiły się schody. Ciężkie kotary przesłaniały okna.

Kiedyś ta sala mogła robić wrażenie, ale teraz była w opłakanym stanie. Posadzkę z marmurowych płytek ułożonych w szachownicę pokrywało błoto i jakieś chrzęszczące pod nogami świństwo. Miałem nadzieję, że to tylko keczup. W rogu stała wypatroszona kanapa. Były też szczątki kilku mahoniowych krzeseł. U podnóża schodów piętrzył się stos puszek, szmat i kości. Kości wyglądały na ludzkie. Thalia odpięła od pasa swoją broń. Metalowy cylinder wyglądał jak pojemnik z gazem łzawiącym, ale kiedy nim machnęła, wydłużył się, zamieniając we włócznię z grotem z niebiańskiego spiżu. Chwyciłem za swój kij golfowy, który był trochę mniej imponujący. - Może to nie jest najlepszy... - zacząłem. W tym momencie drzwi wejściowe się zatrzasnęły. Szarpnąłem za gałkę. Bez skutku. Przycisnąłem dłoń do zamka i kazałem mu się otworzyć. Tym razem nie posłuchał. - To jakaś magia - powiedziałem. - Jesteśmy w pułapce. Thalia podbiegła do najbliższego okna. Spróbowała rozsunąć kotary, ale ciężka czarna tkanina owinęła się wokół jej rąk. - Lukę! - wrzasnęła. Kurtyny zamieniły się w jęzory oleistego szlamu. Otoczyły jej ramiona i pokryły włócznię. Serce podskoczyło mi do gardła, ale podbiegłem i zdzieliłem szlam moim kijem golfowym. Szlamowate jęzory zadrgały i znów zamieniły się w tkaninę. Zdążyłem uwolnić z nich Thalię. Włócznia upadła na posadzkę. Zaledwie odciągnąłem Thalię od okna, gdy kotary znowu zamieniły się w szlam i próbowały ją schwytać. Wystrzeliły te czarne jęzory. Na szczęście chyba nie mogły się oderwać od karniszy. Po paru nieudanych próbach uspokoiły się, opadły i zamieniły z powrotem w zasłony. Thalia drżała w moich ramionach. Jej włócznia leżała opodal, dymiąc, jakby ją zanurzono w kwasie. Uniosła ręce. Parowały i pokrywały się bąblami. Twarz jej pobladła, jakby miała za chwilę zemdleć. - Trzymaj się! - Położyłem ją na posadzce i pogrzebałem w plecaku. - Trzymaj się, Thalia. Zaraz to znajdę. W końcu znalazłem butelkę z nektarem. Napój bogów leczy wszystkie rany, ale butelka była prawie pusta. Wylałem resztkę na dłonie Thalii. Para rozwiała się. Bąble poznikały.

- Nic ci nie będzie - pocieszyłem ją. - Tylko trochę odpocznij. - Już... już stąd nie... - Głos jej się łamał, ale zdołała wstać. Spojrzała na kotary z mieszaniną strachu i obrzydzenia. - Jeśli wszystkie okna są takie, a drzwi zamknięte... - Znajdziemy inne wyjście - zapewniłem ją. Uznałem, że nie jest to najlepszy moment, by jej przypomnieć, że nie znaleźlibyśmy się tutaj, gdyby nie ta głupia koza. Zacząłem się zastanawiać, co będzie lepsze: pójść schodami na górę czy którymś z tych ciemnych korytarzy. Zerknąłem w lewo. Nad posadzką jarzyły się jakieś dwa czerwone światełka. Lampki nocne? Nagle światełka poruszyły się. Zaczęły podskakiwać, opadać, powiększać się, zbliżać. Usłyszałem głuche warczenie i włosy stanęły mi dęba. Thalia wydała z siebie dziwny dźwięk. - Yy... Luke... Pokazała wylot drugiego korytarza. Druga para rozjarzonych czerwonych oczu łypnęła na nas z mroku. Z obu korytarzy dobiegło dziwne klak, klak, klak, jakby ktoś potrząsał kościanymi kastanietami. - Te schody wyglądają całkiem nieźle - powiedziałem. A na to skądś z wysoka odpowiedział mi męski głos: - Tak, tędy. Był to bardzo ponury głos, jakby ktoś kierował pochodem z trumną. - Kim jesteś? - zawołałem. - Szybko! - odezwał się głos, ale nie wyczułem w nim entuzjazmu. Z mojej prawej strony ten sam głos powtórzył: - Szybko. Klak, klak, klak. Miałem spóźniony refleks. Głos zdawał się dochodzić od tego czegoś z korytarza - tego czegoś z płonącymi czerwonymi oczami. Ale w jaki sposób jeden głos mógł dochodzić z dwóch miejsc? Wtedy ten sam głos zawołał z korytarza po lewej stronie: - Szybko! Klak, klak, klak. Trzeba wam wiedzieć, że już nieraz spotykałem się z przerażającymi okropieństwami - z ziejącymi ogniem psami, piekielnymi skorpionami, smokami - nie wspominając o czarnych kotarach pożerających ludzi. Ale w tych toczących się wokół mnie echem głosach, w tych rozjarzonych oczach, zbliżających się do mnie z dwóch stron, i w tych klekoczących odgłosach było coś, co sprawiło, że poczułem się jak jeleń otoczony przez zgraję wilków.

Miałem wszystkie mięśnie napięte. Instynkt mi podpowiadał: „W nogi”. Złapałem Thalię za rękę i pobiegłem ku schodom. - Luke... - Szybko! - Jeśli to jakaś nowa pułapka... - Nie mamy wyboru! Wbiegłem na schody, ciągnąc za sobą Thalię. Wiedziałem, że się nie mylę. Może pędziliśmy prosto w ramiona śmierci, wiedziałem jednak, że musimy uciec od tych stworów na dole. Bałem się spojrzeć za siebie, ale słyszałem, że stwory nas ścigają, warcząc jak tygrysy i tupiąc po marmurowej posadzce, jakby miały końskie kopyta. Kim one, na Hadesa, są? Na szczycie schodów wpadliśmy w jakiś korytarz. Po obu stronach były drzwi, które zdawały się tańczyć w mdłym, migającym świetle osadzonych w ścianach kinkietów. Przeskoczyłem przez stosik kości, przypadkowo kopnąwszy ludzką czaszkę. Gdzieś przed nami rozległ się ten sam głos: - Tędy! - Tym razem był bardziej naglący. - Ostatnie drzwi na lewo! Szybko! Za naszymi plecami stwory powtórzyły: - Na lewo! Szybko! Może po prostu powtarzały wszystko jak papugi? A może głos przed nami też należał do jakiegoś potwora? Ale było coś w tym głosie, co brzmiało prawdziwie. Jakby facet był bardzo samotny i w żałosnym stanie. Jakby był zakładnikiem. - Musimy mu pomóc - oświadczyła Thalia, jakby czytała w moich myślach. - Jasne - zgodziłem się. Ruszyliśmy naprzód. Im dalej, tym korytarz był coraz bardziej zdewastowany - tapety łuszczące się jak kora brzozy, kinkiety roztrzaskane na kawałki, chodnik poszarpany i zasłany kośćmi. Spod ostatnich drzwi po lewej stronie sączyło się światło. Za nami rozbrzmiewał coraz głośniejszy stukot kopyt. Dopadliśmy do tych drzwi. Naparłem na nie, ale same się otworzyły. Wylądowaliśmy twarzami na dywanie. Drzwi zatrzasnęły się za nami. Z drugiej ich strony potwory warczały i drapały ściany. Były najwyraźniej zawiedzione. - Witajcie - rozległ się znany już nam głos, tym razem o wiele bliżej. - Bardzo mi przykro.

W głowie mi się kręciło. Zdawało mi się, że głos dobiegł z mojej lewej strony, ale kiedy spojrzałem, nieznajomy stał przed nami. Miał trzewiki z wężowej skórki i garnitur w zielone i brązowe cętki, który mógł być uszyty z tego samego materiału. Był wysoki i chudy, a siwe włosy sterczały mu we wszystkie strony, zupełnie jak Thalii. Przypominał bardzo starego, schorowanego, modnie ubranego Einsteina. Opuścił ramiona. Pod smutnymi zielonymi oczami miał ciemne worki. Kiedyś mógł być przystojny, ale teraz skóra na jego twarzy wisiała, jakby częściowo spuszczono z niego powietrze. Jego pokój był urządzony jak studio. W przeciwieństwie do reszty domu nie był zniszczony. Pod ścianą naprzeciw wejścia szeroki tapczan stał przy biurku z komputerem, nad którym było okno zasłonięte taką samą kotarą jak okna na dole. Po prawej stronie regał na książki, mała kuchenka i dwoje drzwi - jedne do łazienki, drugie do dużego schowka. - Mm... Luke... - bąknęła Thalia, wskazując na lewo. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Zobaczyłem tam żelazne pręty, jak w celi więziennej, a za nimi widok mrożący krew w żyłach. Po wysypanej żwirem i zasłanej kośćmi i szczątkami pancerzy podłodze krążył niespokojnie potwór o tułowiu lwa z rdzawą sierścią. Zamiast łap miał końskie kopyta, a ogonem zamiatał jak batogiem. Jego głowa była skrzyżowaniem końskiej i wilczej - ostro zakończone uszy, wydłużony pysk i czarne wargi niepokojąco podobne do ludzkich. Zawarczał. Przez chwilę zdawało mi się, że ma w pysku bokserskie ochraniacze na zęby. Ale nie, zamiast zębów miał dwie masywne kościane płytki w kształcie podków. I kiedy kłapał szczękami, właśnie te płytki wydawały zgrzytliwe klak, klak, klak, które słyszałem na dole. Potwór utkwił we mnie rozjarzone czerwone oczy. Ślina ściekała mu z tych jego dziwnych szczęk. Chciałem uciec, ale nie miałem dokąd. Wciąż słyszałem te inne stwory - co najmniej dwa - powarkujące za drzwiami. Thalia pomogła mi wstać. Ścisnąłem jej rękę i stanąłem przed starcem. - Kim jesteś? - zapytałem. - Co siedzi w tej klatce? Starzec skrzywił się żałośnie i pomyślałem, że się rozpłacze. Otworzył usta, lecz kiedy przemówił, słowa nie wypłynęły z jego gardła. To potwór przemówił jego głosem w akcie jakiegoś przerażającego brzuchomówstwa. - Jestem Halcyon Green. Naprawdę bardzo mi przykro, ale to wy jesteście w klatce. Zostaliście tu zwabieni, żeby umrzeć.

Włócznia Thalii została na dole, więc dysponowaliśmy tylko jedną bronią - moim kijem golfowym. Zamachnąłem się nim na starca, ale ten nie zrobił żadnego niebezpiecznego ruchu. Wyglądał tak żałośnie i minę miał tak zrozpaczoną, że nie mogłem go uderzyć. - Llepiej nam to wyjaśnij - wyjąkałem. - Dlaczego... jak... co...? Sami widzicie, że mam niezłą gadkę. Potwór za kratami kłapnął szczęką. - Rozumiem wasze zaskoczenie - powiedział głosem starca. Jego sympatyczny ton kłócił się z morderczym błyskiem czerwonych ślepi. - Ten stwór, którego widzicie, to leukrota. Znakomicie naśladuje ludzkie głosy. W ten sposób zwabia swoje ofiary. Patrzyłem to na starca, to na potwora. - Ale... to twój głos? To znaczy... ten facet w garniturku z wężowej skórki... czyja słyszę, co on chce powiedzieć? - Tak właśnie jest. - Leukrota ciężko westchnęła. - Tak, to ja jestem tym facetem w ubraniu z wężowej skórki. To moje przekleństwo. Jestem Halcyon Green, syn Apollina. Thalia cofnęła się gwałtownie. - Jesteś półbogiem? Ale przecież jesteś taki... - Stary? - zapytała leukrota, a starzec przyjrzał się swoim dłoniom pokrytym plamami wątrobowymi, jakby nie mógł uwierzyć, że należą do niego. - Tak, jestem stary. Rozumiałem zaskoczenie Thalii. W naszych wędrówkach spotykaliśmy od czasu do czasu innych półbogów. Niektórzy byli przyjaźni, inni nie, ale wszyscy byli mniej więcej w naszym wieku. Życie półboga jest tak niebezpieczne, że Thalia i ja nie wyobrażaliśmy sobie, by któryś mógł dożyć wieku dorosłego. A jednak Halcyon Green był naprawdę stary, musiał mieć przynajmniej sześćdziesiąt lat. - Od jak dawna tu przebywasz? - zapytałem. Halcyon wzruszył apatycznie ramionami. Potwór przemówił za niego: - Straciłem rachubę czasu. Od dziesięcioleci? Mój ojciec jest bogiem wyroczni, więc urodziłem się z przeklętym darem widzenia przyszłości. Apollo ostrzegł mnie, żebym siedział cicho. Powiedział, że z nikim nie powinienem się dzielić wiedzą o przyszłych wydarzeniach, bo rozgniewam bogów. Ale wiele lat temu... po prostu musiałem coś powiedzieć. Spotkałem dziewczynkę, która miała zginąć w jakimś wypadku. Powiedziałem jej o tym i w ten sposób ocaliłem jej życie. Starałem się skupić uwagę na starcu, ale trudno było oderwać wzrok od paszczy potwora - od tych czarnych warg i ociekających śliną szczęk z kościanymi płytkami. - Nie bardzo rozumiem... - Zmusiłem się do spojrzenia Halcyonowi w oczy. - Zrobiłeś

coś dobrego. Dlaczego miałoby to rozgniewać bogów? - Nie lubią, gdy śmiertelnicy majstrują przy zrządzeniach losu - powiedziała leukrota. - Ojciec mnie przeklął. Zmusił do noszenia tego stroju, skóry Pytona, który kiedyś strzegł wyroczni w Delfach. Ma mi to przypominać, że nie jestem wyrocznią. Odebrał mi głos i zamknął w tej willi, gdzie mieszkałem jako chłopiec. Potem bogowie przysłali tu leukroty, żeby mnie strzegły. Zwykle leukroty tylko naśladują ludzką mowę, ale te mają łączność z moimi myślami. Mówią za mnie. Trzymają mnie przy życiu jako przynętę, żeby wabić tu innych półbogów. W ten sposób Apollo wciąż mi przypomina, że mój głos może prowadzić innych tylko do zguby. Poczułem w ustach kwaśny metaliczny posmak. Wiedziałem już, że bogowie potrafią być okrutni. Mój próżniaczy tatuś nie interesował się mną od czternastu lat. Ale to, co spotkało Halcyona Greena, było nie do przyjęcia. To było złe. - Powinieneś się postawić - powiedziałem. - Nie zasłużyłeś na to. Uciec stąd. Pozabijać te potwory. Pomożemy ci. - Dobrze mówi - poparła mnie Thalia. - A w ogóle to jest Luke. Ja jestem Thalia. Pokonaliśmy już wiele potworów. Halcyonie, przecież musi być jakieś wyjście z tej pułapki. - Mów mi Hal - powiedziała leukrota, a starzec pokręcił głową. - Nie rozumiecie. Nie jesteście pierwszymi, którzy tu się pojawili. Obawiam się, że ci wszyscy półbogowie z początku mieli taką samą nadzieję jak wy. Czasami próbowałem im pomóc. Bez skutku. Okien strzegą mordercze kotary... - Zauważyłam - mruknęła Thalia. -...a drzwi silne zaklęcia. Wpuszczą do środka, ale już nie wypuszczą. - Zajmiemy się tym. Odwróciłem się i przyłożyłem dłoń do zamka. Skupiłem się tak, że pot zaczął mi ściekać po karku, ale nic się nie wydarzyło. Mój talent nie działał. - Mówiłem - powiedziała z goryczą leukrota. - Nikt z nas nie opuści tego domu. Walka z potworami jest beznadziejna. Nie może ich zranić żaden metal znany ludziom lub bogom. Aby to udowodnić, starzec odwinął połę swojej marynarki z wężowej skóry, odsłaniając wiszący u pasa sztylet. Wyjął z pochwy groźnie wyglądającą klingę z niebiańskiego spiżu i podszedł do kraty. Leukrota zawarczała. Hal dźgnął sztyletem między kratami, celując w łeb potwora. Normalnie wystarczyłby jeden cios klingi z niebiańskiego spiżu, by potwór zamienił się w pył. Ale ostrze zwyczajnie odbiło się od pyska leukroty, nie pozostawiając na nim żadnego

śladu. Bestia kopnęła kopytami w kraty, a Hal szybko się cofnął. - Widzicie? - przemówił potwór głosem Hala. - Więc po prostu się poddałeś? - zapytała Thalia. - Pomogłeś potworom zwabić nas tutaj i będziesz czekał, aż nas zabiją? Hal schował sztylet do pochwy. - Przykro mi, moja droga, ale nie mam wyboru. Ja też jestem tu uwięziony. Jeśli nie będę współpracował z potworami, zagłodzą mnie. Mogły was pozabijać, gdy weszliście do tego domu, choć zwykle każą mi zwabić półbogów na górę. Pozwalają mi przez jakiś czas nacieszyć się ich towarzystwem, bo... bo to uśmierza trochę mój ból osamotnienia. No i... mm... potwory lubią biesiadować o zachodzie słońca. Dzisiaj słońce zajdzie trzy minuty po siódmej. - Wskazał na cyfrowy zegar na biurku, który pokazywał dziesiątą trzydzieści cztery. - A kiedy już was... nie będzie... pożywię się tym, co ze sobą przynieśliście. Zerknął łakomie na mój plecak, a mnie przebiegł dreszcz po plecach. - Jesteś tak zły jak te potwory - powiedziałem. Starzec skrzywił się. Nie obchodziło mnie, że zraniłem jego uczucia. W plecaku miałem dwa snickersy, kanapkę z szynką, manierkę z wodą i pustą butelkę po nektarze. Nie miałem ochoty zginąć za coś takiego. - Słusznie czujesz do mnie odrazę - powiedziała leukrota głosem Hala - ale nie mogę was ocalić. O zachodzie słońca te kraty się podniosą. Potwory wywleką was stąd i zabiją. Nie uciekniecie. W tylnej ścianie klatki otworzyła się klapa, której wcześniej nie zauważyłem. Musiała prowadzić do innego pomieszczenia. Do klatki wpełzły dwie kolejne leukroty. Wszystkie trzy utkwiły we mnie czerwone ślepia, kłapiąc żarłocznie szczękami. Zastanawiałem się, jak potwory mogą jeść takimi dziwnymi paszczami. Jakby w odpowiedzi jedna z leukrot porwała kawałek pancerza leżący na dnie klatki. Napierśnik z niebiańskiego spiżu wyglądał na wystarczająco gruby, by nie przebił go oszczep, ale leukrota przegryzła go z siłą gilotyny, pozostawiając w metalu dziurę w kształcie podkowy. - Jak widzisz - odezwała się inna leukrota głosem Hala - potwory są zadziwiająco silne. Nogi się pode mną ugięły jak rozgotowane spaghetti. Thalia wbiła mi paznokcie w ramię. - Odeślij je - jęknęła. - Hal, możesz sprawić, by odeszły? Starzec zmarszczył czoło. Pierwszy potwór rzekł: - Gdybym to zrobił, nie moglibyśmy rozmawiać.

Drugi potwór wtrącił tym samym głosem: - A poza tym każdy sposób ucieczki, który może wam wpaść do głowy, już został wypróbowany przez kogoś innego. Trzeci potwór rzekł: - Szkoda czasu na pogawędki. Thalia zaczęła krążyć po pokoju, równie niespokojnie jak potwory. - Czy one wiedzą, co my mówimy? To znaczy... czy tylko przemawiają ludzkim głosem, czy rozumieją słowa? Pierwsza leukrota zarżała piskliwie, a potem przemówiła głosem Thalii: - Czy rozumieją słowa? Żołądek podjechał mi do gardła. Potwór idealnie naśladował jej głos. Gdybym w ciemności usłyszał ten głos wzywający pomocy, natychmiast bym ku niemu popędził. Drugi potwór przemówił głosem Hala: - Te stworzenia mają inteligencję psów. Wyczuwają emocje i rozumieją kilka prostych zdań. Mogą zwabiać swoje ofiary, wykrzykując: „Pomocy!”, ale nie wiem, ile naprawdę rozumieją z ludzkiej mowy. To zresztą nie ma znaczenia. Nie można ich oszukać. - Odeślij je - powiedziałem. - Masz komputer. Napisz, co chcesz powiedzieć. Jeśli mamy umrzeć o zachodzie słońca, nie chcę, by te bestie gapiły się na mnie przez cały dzień. Hal zawahał się, po czym zwrócił się w stronę potworów i popatrzył na nie w milczeniu. Po chwili leukroty zawarczały i powychodziły z klatki, a czarna klapa zamknęła się za nimi. Hal spojrzał na mnie. Rozłożył ramiona, jakby się usprawiedliwiał albo o coś pytał. - Lukę - powiedziała z niepokojem Thalia - masz jakiś plan? - Jeszcze nie, ale dobrze by było coś wymyślić przed zachodem słońca. Dziwne to było uczucie: czekanie na śmierć. Zwykle kiedy Thalia i ja walczyliśmy z potworami, mieliśmy około dwóch sekund, żeby obmyślić jakiś plan. Zagrożenie było natychmiastowe. Życie albo śmierć - w jednej chwili. Teraz byliśmy uwięzieni w tym pokoju i nic nie mogliśmy zrobić, wiedząc, że o zachodzie słońca te kraty się uniosą i zostaniemy zadeptani na śmierć albo rozerwani na strzępy przez potwory, których nie da się zabić żadną bronią. A potem Halcyon Green zje sobie moje snickersy. Ten stan zawieszenia był chyba gorszy niż sam atak. Miałem ochotę zdzielić starca moim kijem golfowym i nakarmić nim jego kotary. Przynajmniej nie mógłby już więcej pomagać potworom, wabiąc tu półbogów na niechybną śmierć. Ale nie potrafiłem się na to zdobyć. Był taki słaby i żałosny. Zresztą nie zasłużył na

swój los. Był przez dziesięciolecia uwięziony w tym pokoju, na łasce potworów, którym zawdzięczał głos i przetrwanie, zmuszony do oglądania śmierci innych półbogów, a wszystko dlatego że uratował życie jakiejś dziewczynce. Gdzie w tym sprawiedliwość? Byłem wciąż na niego zły za to, że nas tu zwabił, ale potrafiłem zrozumieć, dlaczego po tylu latach utracił nadzieję. Jeśli już ktoś zasługiwał na zdzielenie kijem golfowym w łeb, to był nim Apollo - i wszyscy inni rozleniwieni bogowie Olimpu. Rozejrzeliśmy się po studiu Hala. Półki były pełne najróżniejszych książek - od starożytnej historii po powieści grozy. Możecie sobie poczytać, napisał Hal na komputerze. Bierzcie wszystko, nie ruszajcie tylko mojego dziennika. To sprawy osobiste. Położył dłoń na podniszczonym grubym notesie oprawionym w zieloną skórę, który leżał obok klawiatury. - Oczywiście - powiedziałem. Wątpiłem, by któraś z książek mogła nam pomóc, pomyślałem też, że Hal raczej nie zapisał w swoim dzienniku nic interesującego, skoro był tu uwięziony od tylu lat. Pokazał nam swoją przeglądarkę internetową. Duża sprawa. Mogliśmy zamówić sobie pizzę i patrzyć, jak potwory pożerają dostawcę. Wiele by nam to nie pomogło. Chyba moglibyśmy wysłać do kogoś email z prośbą o pomoc, tyle że nie mieliśmy do kogo, a ja jeszcze nigdy nie używałem poczty internetowej. Thalia i ja nie mieliśmy nawet telefonów komórkowych. Już się przekonaliśmy w dość bolesny sposób, że kiedy półbogowie korzystają z urządzeń technicznych, potwory zlatują się do nich jak rekiny do świeżej krwi. Weszliśmy do łazienki. Była zadziwiająco czysta, biorąc pod uwagę, jak długo mieszkał tutaj Hal. Dwa zapasowe ubrania z wężowej skóry, najwyraźniej niedawno ręcznie wyprane, wisiały na pręcie nad wanną. Na toaletce pełno było łupów - przyborów toaletowych, lekarstw, szczoteczek do zębów, zestawów pierwszej pomocy, ambrozji i nektaru. Starałem się nie myśleć, skąd to wszystko pochodzi, poszukując czegoś, co mogłoby posłużyć w walce z leukrotami. Niestety, nic takiego nie znalazłem. Thalia ze złością zatrzasnęła szufladę. - Nie rozumiem! Dlaczego Amalteja mnie tu przywiodła? I innych półbogów też tu zwabiła ta koza? Hal zmarszczył czoło. Skinął na nas, byśmy podeszli do jego komputera. Pochylił się i wystukał: Jaka koza? Nie widziałem powodu, by trzymać to w tajemnicy. Opowiedziałem mu, jak znaleźliśmy się w Richmond, ścigając świecącą i oferującą pepsi kozę, i jak pokazała nam ten

dom. Zrobił zdumioną minę. Wystukał: Słyszałem o Amaltei, ale nie wiem, dlaczego was tu przyprowadziła. Innych półbogów ściągnęły tutaj pogłoski o skarbie. Byłem przekonany, że was też. - O skarbie? - zapytała Thalia. Hal wstał i pokazał nam garderobę. Była pełna jeszcze innych rzeczy po nieszczęsnych półbogach - kurtek o wiele za małych na Hala, starych pochodni z drewna i smoły, wgniecionych i porysowanych części pancerzy i mieczy z niebiańskiego spiżu, pogiętych lub połamanych. Co za marnotrawstwo! Potrzebowałem nowego miecza. Hal zaczął przestawiać pudła z książkami, buty, przełożył kilka sztab złota i koszyk pełen diamentów, który nie wzbudził jego zainteresowania. Odkopał pokrywę wpuszczonego w podłogę metalowego sejfu wielkości pół na pół metra i wskazał na nią, jakby chciał powiedzieć: „Tada!” - Możesz ją otworzyć? - zapytałem. Potrząsnął głową. - Wiesz, co jest w środku? - zapytała Thalia. Znowu pokręcił głową. - Otwarcie może być niebezpieczne? - zapytałem. Hal pokiwał stanowczo głową, a potem przejechał palcem po gardle. Ukląkłem przy sejfie. Nie dotknąłem go, ale wyciągnąłem dłonie tuż nad szyfrowym zamkiem. Poczułem w palcach mrowienie, jakby sejf był rozgrzanym piecem. Skupiłem się, aż wyczułem konstrukcję wewnętrznych mechanizmów. Nie podobało mi się to, co wyczułem. - Parszywa sprawa - mruknąłem. - Cokolwiek tam schowano, musi być bardzo ważne. Thalia uklękła obok mnie. - Lukę, to właśnie dlatego tu jesteśmy. - Jej głos zdradzał podniecenie. - Zeus chciał, żebym to znalazła. Popatrzyłem na nią sceptycznie. Jak mogła tak ufać swojemu ojcu? Zeus nie traktował jej lepiej niż Hermes mnie. A poza tym było tu wcześniej wielu półbogów. I wszyscy są już martwi. Ale utkwiła we mnie te swoje bardzo niebieskie oczy i już wiedziałem, że i tym razem postawi na swoim. Westchnąłem. - Chcesz, żebym to otworzył, tak?

- Możesz? Przygryzłem wargę. Może następnym razem powinienem wybrać do zespołu kogoś, kogo aż tak nie polubię. Thalii po prostu nie umiałem odmówić. - Ktoś już próbował otworzyć ten sejf - ostrzegłem. - Chroni go jakieś zaklęcie. Podejrzewam, że jeśli ktoś go dotknie, zamieni się w kupkę popiołu. Spojrzałem na Hala. Twarz miał szarą jak jego włosy. Uznałem to za potwierdzenie moich słów. - Możesz obejść to zaklęcie? - zapytała Thalia. wrm - Chyba tak, ale tam jest druga pułapka i to ona mnie niepokoi. - Druga pułapka? - Jeszcze nikomu nie udało się złamać szyfru. Wiem to, bo jest tam pojemnik z trucizną, który wybuchnie, gdy tylko trafi się trzecią cyfrę. Nigdy do tego nie doszło. Sądząc po wytrzeszczonych oczach Hala, wcale o tym nie wiedział. - Mogę spróbować to rozbroić - powiedziałem - ale jeśli nawalę, całe to studio wypełni się gazem. Umrzemy. Thalia przełknęła ślinę. - Ufam ci. Tylko... nie nawal. Zwróciłem się do starca. - Schowaj się w wannie. Przykryj twarz paroma wilgotnymi ręcznikami. Może przeżyjesz. Hal poruszył się niespokojnie. Jego ubranie wzdęło się i pomarszczyło, jakby wąż wciąż żył i próbował przełknąć coś nieprzyjemnego. Emocje zagrały na jego twarzy - strach, zwątpienie, ale przede wszystkim wstyd. Chyba nie mógł znieść myśli, że schowa się w wannie, podczas gdy dwoje dzieciaków będzie ryzykować życie. A może mimo wszystko tliły się w nim jeszcze resztki ducha półboga. Wskazał na sejf, jak gdyby chciał powiedzieć: „Rób swoje”. Dotknąłem szyfrowego zamka. Skupiłem się tak mocno, jakbym zamierzał dźwignąć półtonową sztangę. Puls mi przyspieszył. Z nosa zaczął mi kapać pot. W końcu m Pamiętniki półbogów dźwigienki się poruszyły. Metal jęknął, zapadki kliknęły, zasuwki się cofnęły. Ostrożnie, starając się nie dotknąć rączki, uniosłem pokrywę końcami palców i wyjąłem fiolkę pełną zielonego płynu. Hal wypuścił powietrze z płuc. Thalia pocałowała mnie w policzek, czego chyba nie powinna była robić, kiedy trzymałem pojemnik ze śmiertelnie trującym świństwem.

- Jesteś naprawdę dobry - powiedziała. Warto było zaryzykować? O tak, warto. Zajrzałem do sejfu i mój entuzjazm przygasł. -1 to jest to? Thalia sięgnęła do wnętrza i wyciągnęła jakąś bransoletkę. Nic nadzwyczajnego, zwykły srebrny łańcuszek. Założyła ją na nadgarstek. Nic się nie stało. Spochmurniała. - Powinno się coś stać. Skoro Zeus mnie tu sprowadził... Hal zaklaskał, żeby zwrócić na siebie uwagę. Jego oczy zrobiły się tak szalone jak jego włosy. Gestykulował gorączkowo, ale nie miałem pojęcia, co próbuje powiedzieć. W końcu, zrozpaczony, tupnął nogą w trzewiku z wężowej skórki i poprowadził nas z powrotem do swojego pokoju. Usiadł przy komputerze i zaczął stukać w klawisze. Zerknąłem na zegar. Może w tym domu czas płynął szybciej, a może czas tak pomyka, kiedy czeka się na własną śmierć, ale minęło już południe. Połowę dnia mieliśmy za sobą. Hal pokazał nam swoją nowelkę: To wy, to wy! To wy dotarliście do skarbu! Nie mogę uwierzyć’!! Ten sejf był zamknięty, zanim się narodziłem!! Apollo powiedział mi, że klątwa ustąpi, kiedy skarb odzyska jego właściciel!! Jeśli to wy... Było tego więcej i jeszcze więcej wykrzykników, ale zanim skończyłem czytać, Thalia powiedziała: - Chwileczkę. Po raz pierwszy widzę tę bransoletkę. Niby jak miałabym być jej właścicielką? I skoro twoja klątwa ma teraz ustąpić, to co, potwory zniknęły? Odpowiedź natychmiast nadeszła. Klak, klak, klak z korytarza. Spojrzałem na Hala, marszcząc czoło. - Odzyskałeś głos? Otworzył usta, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Przygarbił się. - Może Apollo miał na myśli, że mamy cię uwolnić? - zapytała Thalia. Hal wystukał nowe zdanie: Albo może dzisiaj umrę. - Dzięki, panie Wesołku - powiedziałem. - Myślałem, że potrafisz przewidywać przyszłość. Nie wiesz, co się stanie? Hal wystukał: Nie mogę. To zbyt niebezpieczne. Już wiecie, co się stało, kiedy ostatnim razem próbowałem użyć swoich zdolności.

- No tak - mruknąłem. - Nie ryzykuj. Możesz spaprać sobie to rozkoszne życie, które tu prowadzisz. Wiedziałem, że to było podłe, ale oburzyło mnie jego tchórzostwo. Zbyt długo pozwalał bogom traktować się jak worek treningowy. Najwyższy czas, by zaczął walczyć, zwłaszcza zanim Thalia i ja staniemy się kolacją dla leukrot. Hal opuścił głowę. Pierś mu dygotała i zdałem sobie sprawę, że płacze. Thalia spojrzała na mnie ze złością. - W porządku, Hal. My się nie poddajemy. Ta bransoletka musi nam pomóc. Musi mieć jakąś specjalną moc. Hal westchnął spazmatycznie. Pochylił się nad klawiaturą i wystukał: To srebro. Jes’li nawet zamieni się w broń, nie zabijemy nią potworów. Thalia zwróciła się do mnie, a w jej oczach było nieme błaganie: „Wymyśl coś”. Przyjrzałem się pustemu wnętrzu klatki i metalowej klapie, przez którą wyszły potwory. Skoro drzwi pokoju nie dadzą się otworzyć, a okno jest zasłonięte żarłocznymi kotarami, to jedynym wyjściem z tej pułapki może być ta klapa. Metalowa broń była bezużyteczna. Miałem fiolkę z trującym gazem, lecz jeśli się nie myliłem, gaz natychmiast uśmierciłby wszystkich w tym pokoju. Przez głowę przemknęło mi z tuzin różnych pomysłów. Każdy szybko odrzuciłem. - Musimy znaleźć inną broń - oświadczyłem. - Hal, pożyczę sobie twój komputer. Spojrzał na mnie bez entuzjazmu, ale ustąpił mi miejsca. Popatrzyłem na ekran. No dobra, nie bardzo się znam na komputerach. Jak już mówiłem, technika przyciąga potwory. Z drugiej strony Hermes jest bogiem komunikacji, dróg i handlu. Może ma też władzę nad internetem? Może zdołam wyczarować coś przez Google? - Tylko ten raz - mruknąłem do ekranu. - Poluzuj trochę. Pokaż mi, że bycie twoim synem ma dobrą stronę. - Co, Lukę? - zapytała Thalia. - Nic - odpowiedziałem. Otworzyłem przeglądarkę i zacząłem wpisywać hasła. Zacząłem od leukrot, mając nadzieję, że odkryję jakąś ich słabość. W sieci nie było prawie nic na ich temat, poza tym że są legendarnymi stworzeniami, które zwabiają swoje ofiary, naśladując ludzki głos. Wstukałem: „grecka broń”. Znalazłem świetne obrazki mieczy, włóczni i katapult, ale wątpiłem, by można było zabić potwory plikiem JPEG o małej rozdzielczości. Wpisywałem po kolei nazwy różnych rzeczy, które były w pokoju - pochodnie, niebiański spiż, trucizna,

snickersy, kij golfowy - w nadziei że wyskoczy magiczna formuła uśmiercająca potwory. Nic takiego się nie pojawiło. Wstukałem: „Jak pokonać leukroty”. Otrzymałem propozycję rady: „Jak pokonać leukemię”. W głowie mi szumiało. Nie miałem pojęcia, jak długo się w to bawiłem, póki nie spojrzałem na zegar: czwarta. Jak to możliwe? Tymczasem Thalia próbowała uaktywnić swoją nową bransoletkę. Bez skutku. Kręciła nią, stukała w nią, potrząsała nią, założyła na nogę, cisnęła nią w ścianę i zarzuciła na głowę, krzycząc: „Zeus!”. Na próżno. Popatrzyliśmy na siebie i zrozumiałem, że żadne z nas nie ma więcej pomysłów. Pomyślałem o tym, co powiedział nam Hal Green. Z początku wszyscy półbogowie, byli dobrej myśli. Wszyscy mieli pomysły, jak stąd uciec. I żadnemu się nie udało. Nie mogłem na to pozwolić. Thalia i ja za wiele już przeżyliśmy, żeby teraz się poddać. Ale klnę się na własne życie (dosłownie), że nic mi już nie przychodziło do głowy. Hal podszedł i wskazał na klawiaturę. - Proszę bardzo - powiedziałem ponuro. Zamieniliśmy się miejscami. Czas ucieka, wystukał. Spróbuję zobaczyć przyszłość. Thalia zmarszczyła brwi. - Chyba mówiłeś, że to zbyt niebezpieczne. Nie dbam o to. Lukę ma rację. Jestem starym tchórzem, ale Apollo nie może mnie już bardziej ukarać. Może zobaczę cos’, co wam pomoże. Thalia, podaj mi ręce. Zwrócił się do niej. Thalia się zawahała. Za drzwiami leukroty warczały i drapały w ściany. Jakby były bardzo głodne. Podała mu obie ręce. Chwycił je, zamknął oczy i skupił się jak ja, kiedy pracuję nad jakimś skomplikowanym zamkiem. Skrzywił się, a potem westchnął głęboko. Popatrzył na Thalię ze współczuciem. Obrócił się do klawiatury i dopiero po dłuższej chwili zaczął pisać: Dzisiaj przeżyjesz. - To... to dobrze, prawda? - zapytała. - Dlaczego masz taką ponurą minę? Hal zagapił się na migający kursor, a potem wystukał: Pewnego dnia poświęcisz się, by uratować przyjaciół. Widzę rzeczy, które... ciężko opisać. Lata samotności. Będziesz wysoko nosić głowę... spokojna, żywa, ale uśpiona. Zmienisz się, raz, potem drugi. Czeka cię smutek i samotność. Ale kiedyś odnajdziesz swoją

rodzinę. Thalia zacisnęła pięści. Zaczęła coś mówić, potem krążyć po pokoju. W końcu uderzyła dłonią w półkę z książkami. - Nie widzę w tym żadnego sensu. Poświęcę się, ale przeżyję. Będę się zmieniała, spała? I ty to nazywasz przyszłością? Ja... ja nawet nie mam rodziny. Tylko mamę, a do niej na pewno nie wrócę. Hal zacisnął wargi. Wystukał: Przykro mi. Nie panuję nad tym, co widzę. Ale nie chodziło mi o twoją matkę. Thalia cofnęła się, o mało co nie wpadając na kotary. Zatrzymała się w porę, ale wyglądała, jakby właśnie zeszła z diabelskiego młyna. - Thalia? - odezwałem się najłagodniej, jak potrafiłem. - Wiesz, o czym on mówi? Spojrzała na mnie kątem oka. Nie miałem pojęcia, dlaczego jest tak wstrząśnięta. Wiedziałem, że nie lubi mówić o swoim dawnym życiu w Los Angeles; powiedziała mi tylko, że jest jedynaczką, i nigdy nie wspominała o żadnych krewnych. - E tam, to tylko jakieś bzdury - stwierdziła w końcu. - Zapomnij o tym. Wyszedł z wprawy z tym swoim jasnowidzeniem. Byłem pewny, że sama w to nie wierzy. Zwróciłem się do Greena. - Hal, przecież musi być coś więcej. Powiedziałeś, że Thalia przeżyje. Jak? Zobaczyłeś coś o tej bransoletce? Albo o kozie? Musimy mieć coś, co nam pomoże. Pokręcił ponuro głową. Wystukał: Nie zobaczyłem niczego o bransoletce. Przykro mi. Mało wiem o tej kozie, Amaltei, ale wątpię, by mogła wam pomóc. Opiekowała się Zeusem, kiedy był niemowlęciem. Później ją zabił, a z jej skóry zrobił sobie tarczę... Egidę. Podrapałem się po brodzie. Byłem pewny, że właśnie tę historię o koziej skórze próbowałem sobie wcześniej przypomnieć. Wydawała mi się ważna, choć nie miałem pojęcia dlaczego. - Więc Zeus zabił własną niańkę. Typowe dla boga. Thalia, wiesz coś o tej tarczy? Kiwnęła głową z wyraźną ulgą, że może zmienić temat. - Atena przyczepiła do niej z przodu głowę Meduzy i wszystko pokryła niebiańskim spiżem. Ona i Zeus na zmianę używali jej w walce. Tarcza odstraszała wrogów. Ta informacja niewiele mogła nam pomóc. Najwidoczniej Amalteja ożyła. To się zdarzało z wieloma potworami - po jakimś czasie odradzały się i wyłaziły z czeluści Tartaru. Ale dlaczego Amalteja nas tutaj przyprowadziła?