Rosasa

  • Dokumenty24
  • Odsłony74 299
  • Obserwuję20
  • Rozmiar dokumentów74.7 MB
  • Ilość pobrań28 482

Frederico Moccia - Mężczyzna, którego nie chciała pokochać

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :943.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Frederico Moccia - Mężczyzna, którego nie chciała pokochać.pdf

Rosasa Dokumenty
Użytkownik Rosasa wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

Moccia Federico Mężczyzna, którego nie chciała pokochać Ona jest wybitną, uznaną na całym świecie pianistką. Muzyka to jej największa miłość. Prywatnie jest związana z Andreą, dobrze zapowiadającym się architektem. Pewnego dnia Andrea ulega tragicznemu wypadkowi. Kiedy lekarze walczą o jego życie, Sofia przysięga Bogu, że jeżeli ocali Andreę, ona porzuci grę na fortepianie. Operacja się udaje, ale życie tych dwojga nie będzie już takie jak kiedyś... On jest bogatym i przystojnym mężczyzną. Ma wszystko - domy na całym świecie, samoloty, luksusowe samochody, a nawet własną wyspę. Jest zimny, cyniczny, wyrachowany. Pewnego dnia podczas porannego joggingu chowa się przed deszczem w pobliskim kościele. Zauważa tam Sofię, która przysłuchuje się próbie dziecięcego chóru, i jest nią urzeczony. Postanawia zaprosić ją na kawę, ale Sofia, trochę wbrew sobie, odmawia. On jednak ma już gotowy plan. Piękno to ekstaza, to coś prostego jak drut. Cóż o nim można by jeszcze powiedzieć? Jest jak zapach róży: można je wąchać, i to już wszystko. William Somerset Maugham (przel. W. Tatarkiewicz) Z pożądaniem walczyć trudno; sprzedaje się ono bowiem za cenę duszy. Heraklit Muzyka jest kobietą. Richard Wagner 1 O zachodzie słońca jaskółki fruwały nisko nad ziemią. Co jakiś czas przelatywały pod portykiem starej kamiennej willi o grubych i mocnych murach. Wewnątrz ogromne schody z ciemnego drewna prowadziły na piętro. Pośród wzgórz Langhe, na tle zadbanego ogrodu, willa wyglądała jak z obrazka. Trochę dalej rozciągała się winnica. Winogrona szczepu nebbiolo były ciemne, lekko zaróżowione od letniego słońca. Tancredi i jego brat ganiali się, pokrzykując rozbawieni. Ogrodnik Bruno, który skończył właśnie przycinać wielkim sekatorem żywopłot, uśmiechnął się na ich widok i wszedł do domu. Wokół unosił się zapach świeżo ściętego rozmarynu. Przed portykiem, między dwiema wierzbami płaczącymi, stał kamienny stół. Pokojówka Maria postawiła na nim dopiero co wyjęty z pieca chleb. Jego aromat rozpłynął się w powietrzu. Tancredi przystanął, ułamał kęs i wsadził sobie do buzi. - Tancredi! Tyle razy mówiłam, żebyś nie jadł przed kolacją! Później nie będziesz miał apetytu! Ale on tylko się roześmiał i ruszył biegiem przez ogród. Młody golden retriever, który wylegiwał się w cieniu pod metalowym krzesłem, podniósł się i radośnie pobiegł za chłopcem. Rzucili się na

ziemię pośród kłosów zboża, a chwilę później dołączył do nich Gianfilippo, brat Tancrediego. Z domu wyszła ich matka. - A wy dokąd? Zaraz jemy! Pokręciła głową i westchnęła. - Ci twoi bracia... - zwróciła się do Claudine, która właśnie usiadła za stołem. Mama weszła z powrotem do kuchni. Na starym drewnianym stole leżał świeży płat ciasta na makaron. W głębi, na marmurowym blacie z mnóstwem szuflad, rozsypane byty resztki mąki. Wszelkiego rodzaju miedziane patelnie wisiały na ścianie. Na żeliwnych palnikach kuchni stało kilka garnków. Matka udzieliła kucharce paru wskazówek dotyczących kolacji. Następnie przypomniała dwóm pokojówkom, że wieczorem będą mieli gości. Na zewnątrz Claudine siedziała przykładnie za stołem, obserwując bawiących się braci. Byli daleko. Słyszała odległe ujadanie psa. Jakżeby chciała być z nimi, biegać, brudzić się, ale mama zakazała jej ruszać się z miejsca. Nie wolno mi wstać od stołu. Po chwili usłyszała ten głos. - Claudine? - Zamknęła oczy. Stał nieruchomo na progu, patrząc na nią poważnie. Przyglądał się jej drobnym ramionom. Delikatna szyja wyłaniała się z koronkowego kołnierzyka sukienki i znikała w burzy kasztanowych loków. Może nie usłyszała? Zawołał ją ponownie, tym samym tonem, w ten sam sposób. - Claudine? Tym razem odwróciła się i spojrzała na niego. Milczeli przez chwilę. Uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę. - Chodź. Dziewczynka wstała od stołu, przeszła kilka kroków. Jej mała rączka zniknęła w dłoni mężczyzny. - Chodźmy, skarbie. Na progu Claudine przystanęła. Lekko odwróciła głowę. W oddali jej bracia dokazywali z psem na trawie. Spoceni, dobrze się bawili. Nagle Tancredi zatrzymał się. Jakby coś usłyszał, jakiś głos, jakiś krzyk, może swoje imię. Spojrzał w stronę domu. Za późno. Nikogo już nie było. 2 - Zobacz, jaka śliczna dziewczyna. - Kobieta. Tancredi uśmiechnął się do kolegi. Na sąsiednim korcie Roberta mocno uderzyła piłkę. Fabrizio, jej mąż, odebrał i trafił w linię. Roberta ruszyła błyskawicznie, ostatnie metry pokonała w szalonym tempie. Kiedy wydawało się, że już przegrała, w pełnym ślizgu odbiła piłkę po crossie i zakończyła mecz. - Jest! - Mały Mattia zaklaskał. - Mama jest świetna. - Tata też jest dobry - szybko odpowiedziała mu Giorgia. - Nie, mama lepsza. - Zaczęli się szturchać. - No już, uspokójcie się. - Fabrizio natychmiast ich rozdzielił. Wziął Giorgię na ręce i uniósł ją wysoko. - Bronisz mnie, mała księżniczko, ale mama jest naprawdę dobra... i tym razem to ona wygrała. Roberta, spocona, podeszła do nich. Jej długie umięśnione nogi były już lekko opalone od pierwszych promieni majowego słońca. Zmierzwiła włosy Mattii. - Dobrze powiedziałeś, skarbie, mama jest lepsza! - Spojrzała z rozbawieniem na męża i sięgnęła po butelkę gatorade. Zamknęła oczy i pociągnęła długi łyk. Otworzyła oczy. Fabrizio podszedł do żony i pocałował ją w usta. Miały słodko-słony smak. Giorgia szarpnęła tatę za koszulkę. - Tato, nie możemy zagrać rewanżu? - Możemy, księżniczko... Ale następnym razem. Dzisiaj tata ma mnóstwo pracy. Pomału rodzina De Luca opuściła kort: tata, mama i dwójka dzieci, niespełna ośmioletni chłopczyk i odrobinę młodsza dziewczynka. Skierowali się objęci do wyjścia, ale nie zmieścili się

w drzwiach. Najpierw wyszły dzieci, potem Fabrizio i na końcu Roberta, która obejrzała się jeszcze za siebie. Jej oczy napotkały wzrok Tancrediego. Rozchyliła na chwilę usta, może chciała złapać oddech. Wydawała się nieobecna, jakby coś zaprzątało jej uwagę albo jakby na coś czekała. Ale to był tylko moment. Zaraz dołączyła do dzieci. - No już, mama musi wziąć prysznic. Idealna rodzina zniknęła za rogiem budynku. Tancredi wpatrywał się w nią, ciekawy, czy odwróci się ponownie. Davide przerwał jego rozmyślania. - Ale na ciebie spojrzała, co nie? - Jak kobieta. - Owszem, jak kobieta, która bardzo cię pragnie. Co ty takiego im robisz? Tancredi popatrzył na niego z uśmiechem. - Nic. A może wszystko. Może to właśnie im się podoba, chcą nieprzewidywalnego faceta. Zobacz... - Wyjął z kieszeni telefon. - Zdobyłem jej numer i wysłałem wiadomość. Udałem, że się pomyliłem. Napisałem to zdanie: „Patrzyłbym na ciebie milion razy i nigdy nie nauczyłbym się ciebie na pamięć". - I co było potem? - Nic. Czekałem całe popołudnie. Pomyślałem, że taka kobieta w końcu mi odpowie. - Jaka kobieta? - Dobrze wychowana i prostolinijna. Jestem pewien, że kiedy przeczytała SMS-a, z jednej strony chciała odpowiedzieć, bo tak wypada, z drugiej bała się, że zrobi coś, czego nie powinna. - I co w końcu zrobiła? - Odpowiedziała. „Chyba pomylił pan numer". Natychmiast jej odpisałem: „A jeśli to los chciał, żebym się pomylił? Jeśli przeznaczenie tego chciało?". Miałem wrażenie, że słyszę jej śmiech. - Dlaczego? - Bo to był właściwy moment. Dla każdej kobiety, nawet najbardziej spełnionej, mającej dzieci, udaną rodzinę i pracę, nadchodzi taka chwila, kiedy czuje się samotna. I wtedy przypomni sobie tamten śmiech. A zwłaszcza że to ty go wywołałeś. Davide wziął do ręki telefon Tancrediego. Przyjaciel korespondował z Robertą już jakiś czas. Davide przeczytał ich SMS-y, prześledził je tydzień po tygodniu. - Stajesz się dla niej codziennością, pomału zaczynasz stanowić część jej życia. Każdego dnia jedno zdanie, coś miłego, żadnych aluzji... - Tancredi uśmiechnął się, po chwili spoważniał. - Potem nagle przestajesz to robić. Nie odzywasz się przez dwa dni. Żadnej wiadomości. Ona zaczyna odczuwać ten brak, już rozumie, że stałeś się w jej życiu kimś ważnym, wyczekiwanym, źródłem jej uśmiechu. Wtedy piszesz do niej i przepraszasz za milczenie, tłumaczysz się z niego i zadajesz proste pytanie: „Tęskniłaś za mną?". Cokolwiek odpowie, wasza relacja właśnie się zmieniła. - A jeśli nie odpowie? - To też jest odpowiedź. Oznacza, że się boi. A skoro się boi, to dlatego, że mogłaby ulec. Wtedy ty piszesz: „Ja za tobą tęskniłem". I robisz następny krok. Pokazał kolejne wiadomości, aż do ostatniej. „Chcę cię poznać". - Ale ta jest sprzed dziesięciu dni. Co się potem stało? - Poznaliśmy się. - I...? - Davide patrzył wyczekująco. - I oczywiście nie opowiem ci, jak się poznaliśmy, gdzie ani kiedy. Chciałem tylko pokazać, że czasami sprawy mają się zupełnie inaczej, niż się wydaje. Widziałeś ich? Wyglądają na szczęśliwych, mają dwójkę wspaniałych dzieci, niczego im nie brak. A jednak życie bywa właśnie takie: w jednej chwili... puff! Wszystko znika. Tancredi odszukał w telefonie kilka zdjęć. Roberta, naga, tylko w kapeluszu, pieści swoje piersi, na kolejnych, jeszcze odważniej szych, śmieje się rozbawiona. - Kiedy kobieta przekracza pewną granicę, niczego się już nie wstydzi, daje się ponieść, chce być

wolna. Davide nie odpowiedział od razu. - Całe szczęście, że nigdy nie miałeś ochoty na moją kobietę... - Ton jego głosu był twardy, ale wypowiedział te słowa z lekkim wahaniem, nie wiedząc, czy obrócić je w żart, czy nie. - A może miałeś... ale na szczęście nie jesteś w typie Sary. - Właśnie. - Tancredi wstał. Jak to czasami ludzie mało wiedzą o swoich najbliższych, pomyślał. - Chodź, zjemy razem obiad. Przeszli przez okazały park klubu Antico Tiro a Volo. Przed nimi rozpościerał się widok na północny Rzym, po prawej stronie mieli wzgórze Pariołi, u którego stóp wiadukt corso Francia ciągnął się w stronę via Flaminia i znikał wśród majaczących w tle gór. Na trawniku utrzymanym w stylu angielskim, nieopodal wielkiego basenu, ustawiono stoliki. Nad każdym rozpościerał się parasol, a delikatny wiatr poruszał brzegami materiału, wachlując jedzących obiad członków klubu. Tancredi i Davide zajęli miejsca. Chwilę później pojawiła się idealna rodzina. Usiedli przy stole. Giorgia i Mattia dokuczali sobie nawzajem. - No weź! Nie podkradaj z mojego talerza! - Nie jest twój! To jest bufet, więc dla wszystkich. Mattia wziął z talerza Giorgi i oliwkę i szybko włożył ją sobie do buzi. - To niesprawiedliwe! - Giorgia szturchnęła go w ramię. - Przestańcie się kłócić! - mama zwróciła im uwagę. Chłopczyk sięgnął po mozzarellę, pogryzł ją i z ust pociekła mu biała strużka. - Mattia, nie jedz w ten sposób! - Zdecydowanym ruchem otarła mu serwetką usta, zanim kropla spadła na koszulkę. Nagle spojrzała w dal, między stoliki, aż napotkała wzrok Tancrediego. Uśmiechnął się do niej rozbawiony. Roberta zaczerwieniła się na wspomnienie jednej ze wspólnie spędzonych chwil. Szybko wróciła do roli mamy. - Jeśli zaraz nie przestaniecie się kłócić, więcej was tu nie przyprowadzę. Do stolika Tancrediego i Davide podszedł kelner. - Dzień dobry, czy panowie się już zdecydowali? - Co zjesz? - Hm, może najpierw... - Robią tu wyśmienity makaron paccheri z pomidorami i mozzarellą - natychmiast doradził mu Tancredi. - Okay, w takim razie poproszę. - Dla mnie sałatka z mątwy na zimno. Poprosimy również dobrze schłodzone białe wino. Chablis, Grand Cru Les Cios, rocznik dwa tysiące piąty. Kelner się oddalił. - Może później zamówimy pieczone kalmary albo labraksa. Mają tu naprawdę świeże ryby. Siedzieli w milczeniu, czekając na jedzenie. Tancredi zerknął w stronę parku. Gregorio Savini stał przy wejściu do klubu, zdawał się nie patrzeć w jego kierunku. Miał krótkie włosy i letni garnitur, omiatał zgromadzonych nieodgadnionym spojrzeniem swoich czarnych oczu. Obserwował ich z pozoru nieuważnie, śledząc jednak każdy ruch. - Nie odstępuje cię na krok, prawda? - Nigdy. - Tancredi nalał przyjacielowi wody. - Wie wszystko o twojej rodzinie. Od dawna jest z wami. - Tak. Byłem jeszcze mały, kiedy się pojawił, mam wrażenie, że znam go od zawsze. Podszedł kelner, nalał wina do kieliszków i się oddalił. - Fajnie jest mieć kogoś takiego. Nie istnieje nic, o czym by nie wiedział. Trudno jest nie mieć żadnych sekretów, prawda? Tancredi upił łyk wody. Odstawił szklankę i spojrzał przed siebie. - Jasne. To niemożliwe. Davide uśmiechał się rozbawiony.

- O tej kobiecie, Robercie, też wie? - To on dał mi jej numer telefonu i dostarczył wszelkich informacji na jej temat. - Naprawdę? - Oczywiście. Zawsze mnie o wszystkim informuje. Jaką dana kobieta nosi biżuterię, jakie lubi kwiaty, do którego klubu uczęszcza... Nie dałbym rady zbliżyć się do celu w tak krótkim czasie. - A żeby dostać się do tego klubu, co musiałeś zrobić? - Daj spokój, to akurat było najprostsze. Dowiedziałem się, że zarząd czekają poważne wydatki, więc pokryłem je wszystkie, wykupując kilka kart członkowskich. W drzwiach stanął kelner. Rozejrzał się wokół i odnalazł wzrokiem osobę, której szukał. Szybkim krokiem przemierzył trawnik i wszedł między stoliki. Zauważył go Tancredi. - Patrz. Nie przegap tej sceny. Przyjaciel spojrzał na niego zaciekawiony. Nie wiedział, o co mu chodzi. Kelner przystanął przy stoliku rodziny De Luca. - Przepraszam bardzo... Fabrizio uniósł głowę znad talerza. Nikogo się nie spodziewał. Również Roberta przestała jeść. - To jest dla pani. - Wręczył jej piękny kwiat, dziką orchideę o niejednolitym ubarwieniu, zamkniętą w pudełku owiniętym celofanem, do którego dołączono bilecik. - A to dla pana, doktorze De Luca. Fabrizio wziął do ręki kopertę. Obrócił ją zaciekawiony, nie było żadnego napisu. Roberta otworzyła bilecik. „Naprawdę mnie kochasz?" Szybko podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Tancrediego. Skończył nalewać chablis, popatrzył na nią z uniesionym kieliszkiem, jakby chciał z oddali wznieść toast. Następnie skosztował wina. Miało idealną temperaturę. - Wyborne. Fabrizio De Luca nagle zbladł. Przed chwilą otworzył kopertę. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zdjęcia nie pozostawiały jednak żadnych wątpliwości. Jego żona Roberta posuwana przez innego mężczyznę w najbardziej wyuzdanych i perwersyjnych pozycjach. Jako dowód, że zdarzyło się to niedawno, na zdjęciach widniał naszyjnik, który podarował jej z okazji dziesiątej rocznicy ślubu. Więc to kwestia ostatnich kilku tygodni, zważywszy, że prezent wręczył jej zaledwie miesiąc temu. Fabrizio De Luca pokazał zdjęcia żonie i zanim ta zdążyła otrząsnąć się z szoku, wymierzył jej siarczysty policzek. Roberta spadła z krzesła. Giorgia i Mattia zamarli. Po chwili dziewczynka wybuchnęła płaczem. Chłopiec był skonsternowany, ale się trzymał. - Mamo... Mamo... Nie wiedziała, co zrobić. Dzieci pomogły jej wstać. Fabrizo De Luca zebrał zdjęcia - z pewnością przydadzą się prawnikom podczas wnoszenia pozwu o separację - i wyszedł odprowadzany spojrzeniami osłupiałych członków klubu. Roberta usiłowała uspokoić Giorgię. - No już, kochanie, nic się nie stało... - Ale dlaczego tata tak zrobił? Dlaczego cię uderzył? - Jedno ze zdjęć spadło ze stołu i Giorgia je podniosła. - Mamo... przecież to jesteś ty! Roberta wyjęła córce fotografię z ręki i schowała do tylnej kieszeni dżinsów, a łzy nadał spływały jej po twarzy. Posadziła sobie Giorgię na biodrze, wzięła Mattię za rękę i ruszyła chwiejnym krokiem. Nikt nie spuszczał z niej oczu. Na zaczerwienionym policzku widniał ślad po pięciu palcach. Zatrzymała się przy stoliku Tancrediego. Davide czuł się skrępowany. Roberta stała naprzeciwko nich, nic nie mówiąc. Nie była w stanie powstrzymać łez płynących jej po policzkach. Mattia nic nie rozumiał, pociągnął ją za rękę. - Mamo, dlaczego płaczesz? Dlaczego pokłóciłaś się z tatą? Można wiedzieć, o co chodzi? - Nie wiem, kochanie. Spojrzała na Tancrediego. - Ty mi powiedz. Tancredi milczał przez chwilę. Sięgnął po wino i upił łyczek. Otarł serwetką usta i powolnym ruchem położył ją sobie z powrotem na kolanach. - Chyba nużyło cię szczęście. Kiedy go znowu zasmakujesz, będziesz potrafiła je docenić.

3 - Kochanie, jesteś? - W chwili kiedy Sofia wypowiedziała te słowa, ścisnęło się jej serce. Jakże mogłoby być inaczej? Dokąd miałby pójść? A przede wszystkim jak? Odniosła wrażenie, że słyszy odgłos hamowania, a potem uderzenia tłukącego się szkła, miażdżonej blachy. Obrazy przesuwały się w jej głowie w zwolnionym tempie. Postawiła torbę z zakupami na stole. Dotknęła czoła, było spocone. Oparła dłonie na biodrach i rozejrzała się wokół. Omiotła wzrokiem nędzną kuchnię, naznaczone zębem czasu szklanki, zmatowiałe szkło. Spojrzała w lustro i nie rozpoznała swojego odbicia. Zmęczonej twarzy, włosów w nieładzie, pozbawionych blasku oczu. Oto czego jej brakowało: światła. Jej uroda, którą zawsze wychwalano, jakby była jej największą zaletą, nie przeminęła. Ona sama była tylko zmęczona. Sofia poprawiła włosy. Zdjęła kurtkę i położyła ją na krześle. Zaczęła rozpakowywać zakupy. Wstawiła mleko do lodówki. Od młodzieńczych lat walczyła z własną urodą, zawsze pragnęła, by postrzegano ją przez pryzmat tej wielkiej pasji, niewiarygodnego talentu, który objawił się w dzieciństwie, przez pryzmat jej miłości do muzyki. Fortepian był powodem, dla którego istniała. Nuty wypełniały jej myśli. Miała sześć lat, kiedy na pierwszych lekcjach wybrała kilka utworów klasycznych. Spytała, czy może zabrać do domu partytury, i zaaranżowała je na swój sposób, dzięki czemu stały się ścieżką dźwiękową jej życia. Bujała się na huśtawce, biegała, wskakiwała do morza, oglądała zachodzące słońce, wszystko to robiła z tymi właśnie nutami w głowie. Każdej chwili w jej życiu towarzyszył odpowiedni utwór muzyczny, najlepiej ją opisujący. Sofia taka była. Na miłosny hymn wybrała Après une lecture de Dante Franciszka Liszta. Postanowiła, że zagra go tylko swojemu mężczyźnie, temu, który spra- wi, że poczuje się szczęśliwa i zakochana. Ale to nigdy nie nastąpiło. Dopóki nie spotkała Andrei. Architekta i gracza w rugby. Ciało i umysł. Tak jak ona. Pasja i poczucie rzeczywistości. Poznali się na jakimś przyjęciu i zaczęli się spotykać. Po raz pierwszy dała się ponieść uczuciu i w końcu nadszedł ten moment. Zakochała się. Wreszcie mogła zagrać swój miłosny hymn. Zaczęła ćwiczyć, by zagrać idealnie, tak jak pragnęła, tak jak czuła, tak jak chciałaby go zagrać dla niego, tylko dla niego, dla swojego Andrei. Tamtego wieczoru była gotowa. Gdyby nie to, co się stało... Wchodząc do mieszkania, usłyszała dzwonek telefonu. Zamknęła drzwi, odłożyła torbę i pobiegła odebrać. - Halo? - No wreszcie! Gdzie się podziewałaś? - Miałam lekcje. Właśnie wróciłam. - Okay, kochanie. Wziąłem dla ciebie pizzę z pomidorkami koktajlowymi i mozzarellą... - Przecież mówiłam ci, że chcę tylko z pomidorami. Pomidory i nic więcej! - Kotku, ale dlaczego jesteś taka wściekła? - Bo nigdy mnie nie słuchasz. - Kiedy dojadę do domu, mozzarellą już wystygnie i łatwo ją zdejmiesz. Wtedy zostaną tylko pomidory i już, dokładnie tak jak chciałaś. - Nie chodzi o pizzę, tylko o to, że mnie nie słuchasz! Dotrze to wreszcie do ciebie czy nie? - Dotarło... wracam. - Nie wpuszczę cię! - Nawet jeśli zawrócę i przywiozę ci pizzę z pomidorami i mozzarellą? - Powiedziałam, tylko z pomidorami! - Wiem, wiem... Żartowałem! - Tak, jasne, wcale mnie nie słuchasz i traktujesz jak idiotkę! - Faktycznie, jak się przy czymś uprzesz, nie ma na ciebie mocnych... - Traktujesz mnie jak moja matka! Dlatego właśnie wyprowadziłam się z domu, jak tylko skończyłam osiemnaście łat... A teraz jestem z facetem, który mnie nie słucha i ciągle sobie ze mnie kpi.

Rozłączyła się, nie dając mu szansy na odpowiedź. Andrea wsadził komórkę do kieszeni kurtki, pokręcił głową, odpalił motor i z wściekłością dodał gazu. Wkurzało go, że ona za wszelką cenę musi postawić na swoim. Jedynka, dwójka. Czy ona naprawdę zawsze musi się kłócić? Do kurwy nędzy! Okay, zapomniałem, że nie chciała mozzarelli, i co z tego? Czy trzeba robić z tego powodu aferę? Trójka, czwórka, jechał coraz szybciej, coraz bardziej wkurzony w dół, z powrotem do pizzerii. Osiemdziesiąt. Sto. Sto dwadzieścia. Sto czterdzieści. Przy tej prędkości źle widział drogę, zaślepiła go wściekłość, a wiatr wyciskał mu z oczu łzy. Nie zauważył auta stojącego na rogu w głębi ulicy. Światełko kierunkowskazu zamigotało raz, potem drugi i nagle z ciemności wyłonił się samochód. Włączył się do ruchu dokładnie w tej samej chwili, w której nadjeżdżał rozpędzony Andrea. To był ułamek sekundy. Za kierownicą samochodu siedziała starsza pani. Zobaczyła zbliżające się światła, wpadła w panikę. Zatrzymała się osłupiała na środku ulicy, niezdolna wykonać jakikolwiek ruch, ani do przodu, ani do tyłu. - Boże... - Andrea pędził z szeroko otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami. Nie było czasu, żeby zwolnić albo zahamować. Miał wrażenie, że ten stojący na środku ulicy samochód zbliża się do niego z niezwykłą prędkością. Nie zdążył nawet krzyknąć, nic, ścisnął mocniej kierownicę i zamknął oczy. Nie było czasu na nic, nawet na modlitwę, tylko jedna myśl przemknęła mu przez głowę: jedna pizza z pomidorkami koktajlowymi, bez mozzarelli. Nie zapomni o tym nigdy w życiu. Już nie. Zapadła ciemność. 4 - Zastanawiam się, czy ci go przedstawić. - Dlaczego? - A nuż spodoba ci się bardziej niż ja... - To niemożliwe. - Benedetta roześmiała się, unosząc dłoń ze szklaneczką do ust. Upiła łyk oranżady i wzruszyła ramionami. Gianfilippo patrzył na nią zaciekawiony. - Dlaczego to niemożliwe? Jest młodszy ode mnie... Przystojniejszy i przede wszystkim dużo bogatszy... Benedetta nagle spoważniała. - W takim razie spodoba mi się jak cholera. - Aha. - Gianfilippo uniósł brwi. - Tak... głównie dlatego, że ty jesteś dupkiem. - Teraz była wyraźnie zirytowana. - Naprawdę myślisz, że może mnie zainteresować, bo jest bogatszy od ciebie? - Powiedziałem: dużo bogatszy. - W takim razie jesteś dużo większym dupkiem! Gianfilippo łyknął campari. Uśmiechnął się i spróbował ratować sytuację. - Ależ kochanie, nie można nawet pożartować... - Ty nie żartujesz. - Benedetta zdecydowanie wzruszyła ramionami i odwróciła się. Omiotła wzrokiem salon. Obrazy, rzeźby i w końcu gości Klubu Myśliwskiego, jednego z najbardziej ekskluzywnych przybytków tego rodzaju w mieście. Wszyscy poruszali się spokojnym, pewnym krokiem. Niektórzy pozdrawiali się z uśmiechem; znali się od zawsze, zamknięty krąg najpotężniejszych i najbogatszych ludzi w Rzymie. - No już, rozchmurz się. - Gianfilippo wziął ją za rękę. Benedetta szybko mu ją wyrwała. - Ten żart był w złym guście. Nic rozumiem, dlaczego tak bawi cię fakt, że jest bogatszy od ciebie... - Ale ja mówię serio! Naprawdę jest bogatszy... i to dużo. - Gianfilippo rozłożył ramiona. Benedetta odwróciła się i pokręciła głową. Szkoda gadać. On i tak nie zrozumie. Ta dyskusja nie miała sensu. Poza tym Gianfilippo na pewno przesadza. Był najzamożniejszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała. Gdy tylko ta myśl przyszła jej do głowy, uśmiechnęła się do niego lekko zakłopotana i szybko postanowiła zmienić temat. - No już, nie kłóćmy się. Opowiedz mi coś więcej o swoim bracie, jestem ciekawa.

Gianfilippo odetchnął z ulgą. - Zawsze lubił ryzyko. Zaliczał wypadki na motorze, uprawiał surfing i zjechał pół świata, biorąc udział w kolejnych zawodach, Hawaje, Wyspy Kanaryjskie... Potem przyszedł czas na sportowe kanoe, skoki ze spadochronem i paralotnie. Niczego nie przepuścił. Moim zdaniem spróbował absolutnie wszystkich najbardziej ekstremalnych sportów, narażając życie... W tym momencie usłyszała jego głos. - A więc, reasumując, w niczym nie jestem dobry! - Benedetta odwróciła się gwałtownie. Przed nią stał młody mężczyzna. - Z jego opowieści wynika, że przez całe życie usiłowałem się zabić, ale mi nie wyszło. Był wysoki, smukły, miał na sobie białą, idealnie uprasowaną koszulę z podwiniętymi rękawami odsłaniającymi umięśnione przedramiona, dość ciemną karnację, intensywnie niebieskie oczy, trochę podkrążone, zmęczone. Dodają mu lat, pomyślała Benedetta, nie, raczej pewności siebie, męskości, dodają... Dodają mu wszystkiego. Uśmiechnęła się. Nie wiem, czy, jak mówi Gianfilippo, jest dużo bogatszy, ale z pewnością dużo przystojniejszy. Usiadł przed nią, podał jej rękę i przedstawił się: - Tancredi. - Benedetta. Założył nogę na nogę i oparł ręce na fotelu. - Co robi taka piękna kobieta z facetem takim... takim... nic mi nie przychodzi do głowy. - Może z takim zajebistym? - uśmiechnął się do niego Gianfilippo. - Nie tego słowa szukałem. - Tancredi wykrzywił usta. - Jeśli bycie człowiekiem interesującym oznacza prowadzenie twojego trybu życia, to cieszę się, że nim nie jestem. - Dlaczego? - Tancredi spojrzał na niego zaskoczony. - Jest coś złego w tym, co robię? W rzeczywistości brat nie miał pojęcia o większości spraw, którymi się zajmował, a te nieliczne, o których wiedział, go nie interesowały. - No cóż, już sam fakt, że nadal żyjesz, jest pewnym sukcesem, powiedziałbym nawet, że to cud... - Gianfilippo spróbował odzyskać trochę pewności siebie. Benedetta sięgnęła po oliwkę, wbiła w nią wykałaczkę i zaczęła obracać na dnie szklanki, w resztkach oranżady. A potem taką trochę słodką, trochę słoną zjadła. Bracia wymienili spojrzenia, Gianfilippo się uśmiechnął, a Tancredi spuścił wzrok. Benedetta zastygła z oliwką w buzi, zaskoczona tą nagłą ciszą. Gianfilippo popatrzył na nią i nieznacznie skinął głową, jakby chciał powiedzieć: „To nic, później ci wyjaśnię". W tej samej chwili usłyszała: - Benedetta! Co ty tu robisz? W drzwiach salonu, niedaleko ich stolika, stała szykowna dziewczyna. Miała na sobie granatowy kostium i małą torebkę od Gucciego oraz związane blond włosy. Benedetta wstała z uśmiechem. - Gabriella! Przepraszam was na chwilę... - Zostawiła braci i podbiegła do koleżanki. Objęły się i zaczęły rozmawiać. Gianfilippo spojrzał na brata. Tancredi podniósł rękę, by zwrócić na siebie uwagę kelnera. - Przepraszam? - Zauważyłeś, jakie to dziwne? - Gianfilippo nie dawał za wygraną. - Owszem - odpowiedział z westchnieniem Tancredi. Wreszcie podszedł do nich kelner. - Czy mogę prosić piwo? - Oczywiście. Kelner pomyślał, że to już wszystko, i zamierzał się oddalić, ale Tancredi mówił dalej: - Jakie piwo macie? - Wszystkie rodzaje, proszę pana. - W takim razie poproszę du Demon. Kelner ponownie zebrał się do odejścia, ale zatrzymała go kolejna uwaga. - Porządnie zmrożone. Tancredi wolałby udać, że nic się nie stało, ale wiedział, że to na nic. Znowu napotkał wzrok

brata. - Niewiarygodne, prawda? - Tak. To było dosyć dziwne. - Dziwne? To najabsurdalniejsza rzecz, jaka mogła się zdarzyć! Zrobiła dokładnie tak samo jak ona... Razem wrócili do tamtego wspomnienia. Claudine obracała w szklance nadzianą na wykałaczkę oliwkę, uśmiechnęła się, wyjęła ją i w ostatniej chwili, zanim skapnęła czerwona kropelka, położyła ją sobie na języku. Oliwka zniknęła w buzi, a dziewczynka bawiła się nią trochę, aż w końcu połknęła. - Mmm, dobra. - Palcem wskazującym zrobiła kółko na policzku, patrząc kpiąco na młodszego brata Tancrediego. - No weź, zjadłaś wszystkie! Ta była dla mnie. - Jesteś powolny, zbyt powolny. - Ruszyła biegiem w stronę parku i basenu. Mknęła zwinnie jak gazela pośród krzewów róż, zielonych żywopłotów i drzew. W ułamku sekundy Tancredi rzucił się za siostrą. Co jakiś czas odwracała się ze śmiechem. - Nie dasz rady, nie dogonisz mnie... - Przyspieszyła, w biegu ściągnęła letnią sukienkę i rzuciła ją na trawnik tuż przed basenem. Zatrzymała się na jego brzegu. - Widziałeś? Byłam pierwsza. - Dała perfekcyjnego nura. Popłynęła pod wodą i wynurzyła się kawałek dalej, na środku basenu. Długie ciemne włosy odgarnęła do tyłu, odsłaniając lekko opaloną buzię, przymknęła oczy i uśmiechnęła się, gdy tymczasem Tancredi dopiero zdejmował buty. - No i co? Widzisz... jesteś powolny... zbyt powolny. Roześmiał się również Gianfilippo, który unosił się na wodzie na nadmuchiwanym przezroczystym fotelu. Nogami przytrzymywał pomarańczowy materac, na którym leżała na brzuchu jego dziewczyna. Guendalina, ładnie opalona, jedną rękę oparła na nodze Gianfilippa. Jej jasnoniebieski kostium podkreślał każdą wypukłość ciała. W końcu Tancredi wziął rozbieg i skoczył do basenu. W locie podkulił nogi i skoczył na bombę, ochlapując wszystkich wodą. - No przestań! - Zaczęli się opryskiwać. Gianfilippo, spadając z fotela, chwycił się materaca Guendaliny i pociągnął ją za sobą. Wylądowali pod wodą, ale zaraz wynurzyli się roześmiani. Guendalina natychmiast ochlapała Gianfilippa, któremu nie pozostało nic innego, jak wciągnąć ją pod wodę. Trochę ją przytrzymał, a kiedy puścił, wynurzyła się, gwałtownie łapiąc powietrze. - Zwariowałeś? Omal się nie utopiłam! - Nie przesadzaj! - Kretyn... Kretyn z ciebie. Siłowali się jeszcze przez chwilę. W końcu on ją przyblokował i spróbował pocałować. Ugryzła go. - Aua! - Masz za swoje. Gianfilippo dotknął wargi, żeby sprawdzić, czy nie leci krew, ale nic mu się nie stało. Wrócili więc do przerwanej walki i znowu się pocałowali. Tym razem Guendalina nie gryzła. To był długi, namiętny pocałunek. Tancredi zaskoczony odwrócił się do Claudine, pokręcił głową i wskazał na nich ręką, jakby chciał powiedzieć: „Widziałaś, co się dzieje? Całują się...". Ale Claudine to nie interesowało. Co więcej, jakby jej to przeszkadzało. Szybko machnęła dwa, trzy razy ramionami, podpłynęła do brzegu basenu i wyszła. Cała mokra skierowała się w stronę domu. Szczupła i zwinna biegła szybko przez trawnik, nie tłumacząc się nikomu z tej nagłej reakcji. Tancredi został sam, popływał trochę, ale po chwili miał już dość. Gianfilippo i Guendalina nadal całowali się oparci o brzeg basenu. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, więc też wyszedł i ruszył do domu. Wszedł do salonu, a potem po okazałych schodach, które prowadziły do sypialni. - Claudine? Claudine? - Zapukał do drzwi, ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Otworzył je powoli. Drzwi zaskrzypiały. Claudine siedziała w swoim wielkim fotelu, tyłem do okna, z podciągniętymi nogami. Włosy wciąż miała mokre. Opuszczone do połowy rolety wpuszczały przyćmione światło, a cienkie zasłony, poruszane wiatrem, na przemian oświetlały ją i pogrążały w

cieniu. Tancredi stanął przed siostrą. - Dlaczego mi nie odpowiedziałaś? - Bo nie miałam ochoty! Claudine jadła sorbetowego wiśniowego loda. Wykrzywiła w grymasie usta. Jej język był cały w kolorze ostrej, jaskrawej czerwieni. Jadła łapczywie, śmiejąc się jednocześnie. - Czego chcesz, braciszku? Tancredi byl zły. Nie lubił, kiedy tak go nazywała. - Też chcę loda. - Nie ma. - Nieprawda. - Prawda. Sam zobacz... - Claudine wstała i otworzyła małą lodówkę. - Widzisz, jest pusta. Ten był ostatni. - Kto ci go kupił? - Tancrediemu zrobiło się przykro. - A jak myślisz? - Nie wiem, gdybym wiedział, nie pytałbym. Claudine zanurzyła się z powrotem w fotelu, skrzyżowała nogi i pałaszowała loda. - Tata mi go dał... A wiesz dlaczego? Bo jestem jego ulubienicą... Tylko nic nie mów mamie... - Dlaczego? - Tancredi usiadł na łóżku. - Dlatego. Może któregoś dnia coś ci opowiem. - Ale dlaczego mam nic nie mówić mamie? - nalegał Tancredi. Claudine odgryzła spory kawałek loda, przytrzymała go między zębami, następnie wzięła do ręki i zaczęła się nim bawić, ssała i oblizywała, a usta barwiły się na czerwono. W końcu uśmiechnęła się i przebiegle uniosła brwi, niczym jedyna posiadaczka tej niesamowitej informacji, którą postanowiła podzielić się ze swoim braciszkiem. - Bo on chciał tylko mnie, a was nie... - Staram się o niej nie myśleć, ale zwykle mi się nie udaje. Tobie też to się zdarza? Tancredi wziął głęboki wdech. Za każdym razem jak się spotykali, Gianfilippo koniecznie musiał zahaczyć w rozmowie o Claudine. - Owszem. Zdarza mi się raz na jakiś czas. Gianfilippo spojrzał na Benedettę, która nadal rozmawiała z przyjaciółką. - Co o niej sądzisz? - Właściwie to jej nie znam. Gianfilippo przechylił na bok głowę, jakby naprawdę potrzebował przyjrzeć się dziewczynie lepiej. - Strasznie mnie kręci. - Wszystkie strasznie cię kręcą. - Nieprawda. Silvia była idealna, ale w końcu mnie znudziła. Wreszcie kelner przyniósł piwo, na które czekał Tancredi. Postawił je na stole i odszedł, nie czekając na „dziękuję", którego oczywiście i tak by nie usłyszał. Tancredi upił łyk. - Wydaje mi się, że to dotyczy wszystkich kobiet. Niewykluczone, że one w stosunku do nas czują podobnie... - Masz fantastyczne zdanie na temat życia we dwoje. Nie chciałbyś się kiedyś ożenić? Ja tak. Benedetta wydaje się idealną wybranką. Niebawem kończę czterdzieści dwa lata, ona ma trzydzieści trzy, mamy zadatki na szczęśliwą parę, dziewięć lat różnicy, wiele wspólnych pasji, podobny gust, takie samo spojrzenie na świat, umiemy dać sobie przestrzeń i wolność. - Dlaczego nie? Może nawet by się wam udało. Wierzysz, że wystarczą trafnie dobrane elementy, żeby stworzyć udany związek? - Tak myślę. Przede wszystkim, żeby stworzyć szczęśliwy związek. - Znałem jedną szczęśliwą parę, co więcej, tworzyli idealną rodzinę. Widywałem ich codziennie w klubie. Oboje piękni, bogaci, wyśmienici tenisiści, z dwójką wspaniałych dzieci... i nagle puff.

- Co się stało? - Ona go zdradziła. - Może to jakaś bzdura, nie warto słuchać plotek... - Nie, jestem tego raczej pewien. Zdradziła go ze mną. Tancredi upił kolejny łyk piwa. Gianfilippo milczał. Jego brat mówił dalej. - Uwielbiałem patrzeć, jak idealną tworzą rodzinę, jacy są szczęśliwi... A potem to zniszczyć. Nienawidzę szczęścia. Uważam, że to hipokryzja. Ci wszyscy, którzy są ciągle uśmiechnięci, sprawiają wrażenie, że wszystko idzie po ich myśli. Rozejrzyj się, popatrz na tych ludzi... Gianfilippo podążył za spojrzeniem Tancrediego, który błądził wzrokiem po salonie Klubu Myśliwskiego. Mężczyźni i kobiety, eleganccy, bogaci, wymieniali między sobą uśmiechy, jakieś słowa, witali się, podając sobie ręce lub całując się w policzki. Co jakiś czas słychać było wybuch śmiechu, może ktoś powiedział coś zabawnego, ale z pewnością w uprzejmy, stonowany sposób, ani jednego słowa za dużo i w żadnym razie zbyt głośno. - Tak wygląda sztuczny świat... Wszyscy sprawiają wrażenie dobrych, uczciwych, opanowanych, szczerych. Kto wie, ilu z nich zdradziło, okradło, skrzywdziło drugiego człowieka, sprawiło, że cierpiał... Ale udają, że są szczęśliwi. Tak jak ta kobieta od idealnej rodziny. Była taka spełniona, tyle miała, a mimo to w jednej chwili wszystko odrzuciła, wszystko straciła, ot tak... - Pstryknął palcami. - Z powodu zwykłego pożądania... - Jak dowiedział się o tym mąż? - Wysłałem mu zdjęcia. - Gianfilippo spojrzał na brata z niepokojem, Tancredi uśmiechnął się do niego. - Mnie widać od tyłu, natomiast rozkosz widoczna na jej twarzy mówi sama za siebie. W tym momencie do stolika wróciła Benedetta, prowadząc koleżankę. - Wybaczcie, że przeszkadzam... Chciałabym przedstawić wam moją przyjaciółkę Gabriellę. Sto lat się nie widziałyśmy. - Miło nam. - Tancredi i Gianfilippo wstali niemal jednocześnie. Benedetta przytuliła się do Gianfilippa, żeby nie było żadnych wątpliwości co do tego, który z mężczyzn jest jej. - Pomyślałyśmy z Gabriellą, że moglibyśmy zjeść wieczorem w Assuma Mądre. Podobno serwują tam najlepsze ryby w Rzymie. - Spojrzała na Tancrediego. - Może się przyłączysz? Tancredi wpatrywał się intensywnie w Gabriellę, aż w końcu niemal zawstydzona odwróciła wzrok. Wtedy się uśmiechnął. - Przykro mi - przeprosił. - Mam już pewne zobowiązania i nie mogę ich przełożyć. - Szkoda... - powiedziała Benedetta. - Odprowadzę brata do wyjścia. Gianfilippo oddalił się wraz z Tancredim. - Nie masz żadnych zobowiązań, prawda? - Jesteś bardzo spostrzegawczy. - Co takiego w niej zobaczyłeś, co ci się nie spodobało? To bardzo ładna dziewczyna. - Świat jest pełen ładnych dziewczyn. Ta nie jest mężatką, nie ma chłopaka, może niedawno się z kimś rozstała i chciałaby się po prostu znowu zakochać... I może nawet wpadłbym jej w oko. - No i co? Co tu nie gra? Może do tego jest również dowcipna. Kto wie, jakie zalety ma ta kobieta, jak się kocha, jak gotuje, wszystko w niej jest do odkrycia... - Owszem, ale mnie wydała się banalna. Co najwyżej potrafi robić dobrze tylko to, do czego wszystkie kobiety są stworzone. - Czyli? - Płakać. Gianfilippo pożegnał się z bratem. Przez chwilę odprowadzał go wzrokiem. Potem wrócił do stolika i usiadł między dwiema kobietami. Pogłaskał Benedettę po dłoni. - Dziwny ten twój brat... Ale podoba mi się. Szkoda, że musiał iść. - Tak, szkoda. - Właściwie to obu nam się spodobał... Mówiłam właśnie Gabrielli, że fajnie by było, gdyby nadarzyła się okazja... W sumie moglibyśmy zaprosić ich do nas na wieś... Gianfilippo w lot zrozumiał, do czego zmierza. - Tak, byłoby fajnie. Mój brat ma tylko jeden problem... Benedetta i Gabriella spojrzały na niego

zaciekawione, a po chwili zaniepokojone. - Jaki? - Nie chce być szczęśliwy. 5 Andrea ze słuchawkami na uszach i zamkniętymi oczami słuchał muzyki. W końcu otworzył oczy i spojrzał na Sofię na nagraniu wideo. Jej palce zwinnie przebiegały po klawiaturze, głowę trzymała pochyloną, a włosy opadały jej na twarz. Falowały wraz z nią, kiedy poruszała się przy fortepianie, pochłonięta swoimi nutami. Jej kasztanowe włosy miały odrobinę jaśniejszy odcień niż zwykle, jakby wyblakły. Był wrzesień, jej ostatni koncert. Andrea wpatrywał się w Sofię, kamera zatrzymała się na jej twarzy, widocznej teraz z profilu. Miała zamknięte oczy, grając finałową partię utworu. Andrea poruszał do taktu głową, kołysał się w rytmie utworu, tych ostatnich nut, tak prawdziwych, tak poruszających. Choć wcale tego nie chciał, po policzku spłynęła mu łza. Nadal rytmicznie poruszał głową i nie wiedział, czy ból, który go ogarnia, jest spowodowany wspomnieniem tego nagrania, które sam nakręcił na scenie konserwatorium, kiedy jeszcze mógł się ruszać, czy faktem, że od tamtej pory wszystko stanęło w miejscu. Sofia nigdy więcej nie zagrała, jej niewiarygodny i tak wychwalany talent został odłożony na bok, jak przedmiot porzucony i zapomniany na strychu. Niczym nigdy nieotwarty prezent, niezłożony pocałunek. Andrea słuchał tamtej burzy oklasków. Nagle poczuł, że ktoś go obserwuje, i pochylił ekran komputera. Przed nim stała Sofia. - Hej... Z kim czatujesz? Jestem zazdrosna. Andrea zdjął słuchawki. - Cześć, kochanie, nie słyszałem, jak wchodziłaś... - Uśmiechnął się do niej i spróbował przenieść komputer na komódkę obok, ale nie dał rady. Nawet ten niewielki ciężar stanowił problem, trudność nie do pokonania. Sofia natychmiast stanęła przy nim, żeby pomóc. - Nie, lepiej zostaw tutaj... Może znowu będę chciał z niego skorzystać. - Podam ci go z powrotem przed wyjściem. - Ach... - O co ci chodzi? - O nic, znowu wychodzisz... - Kochanie, może nie pamiętasz, ale jak co dzień idę uczyć. - Uważam, że to, co robisz, to absurd. Mogłabyś zarabiać sto razy więcej, występując i dając koncerty. Na całym świecie ludzie przychodzili, by cię posłuchać. A ty upierasz się przy uczeniu muzyki w szkole. - Uczę zarówno w szkole, jak i w konserwatorium, i uwielbiam to robić. Jest tylu młodych, obiecujących ludzi. - Aha, jak ten Daniele, który napisał do ciebie miłosny list... - On ma siedem lat! - I co z tego? Może wcale mu się nie spieszy i będzie trwać przy swoim marzeniu. - Jest tylko jeden mały szczegół: kiedy on będzie miał osiemnaście lat, ja dobiegnę czterdziestki! - No to co? Dzisiaj bardzo modne są związki, w których on jest dużo młodszy... - Kochanie... - Sofia uśmiechnęła się i pocałowała go w usta. - Wiesz, że ja zawsze lubię iść pod prąd, prawda? Wyszła do kuchni, otworzyła torby z zakupami i pragnąc zająć myśli czymś innym, zaczęła wkładać produkty do lodówki. Po chwili zastygła, oparła dłonie o stół i przymknęła oczy. Odetchnęła głęboko, otworzyła je i rozejrzała się wokół. Nagle wszystko wydało się jej stare, jakby zatrzymane w czasie, nieruchome od bardzo dawna. Lampa w górnym rogu, na prawo od lodówki, leżące na blacie herbatniki, deska do krojenia, stary duży nóż. Jakby jej życie zatrzymało się tamtego dnia. Spojrzała na zegarek. Niewiarygodne, ile jeszcze mu to zajmie? Jestem strasznie głodna... Już wpół do dziesiątej. Czy naprawdę tyle trzeba czasu, żeby wymienić pizzę? Gdybym wiedziała, nie prosiłabym go o to. Pizza... Sofia wybuchnęła śmiechem, nie można przecież kłócić się o pizzę. W ostatnich dniach

czuła się taka natchniona. Nic nikomu nie mówiąc, a zwłaszcza Andrei, szykowała dla niego niespodziankę. Coś, co na zawsze ich połączy: od tygodni w wielkiej tajemnicy ćwiczyła utwór Liszta Après une lecture de Vante, według niej najpiękniejszy i najtrudniejszy z całych Années de pèlerinage. To dzieło głęboko ją poruszało, wyobrażała sobie, a nawet była tego pewna, że podobne emocje towarzyszyły samemu kompozytorowi podczas jego tworzenia. Liszt był bardzo zakochany w księżnej Karolinie Sayn-Wittgenstein z domu Iwanowskiej. Sto pięćdziesiąt lat później Sofia, żadna księżniczka, dedykowała ten utwór swojemu ukochanemu, swojemu księciu. Wcale nie wstydziła się tak go nazywać. Usiadła przy fortepianie i spojrzała na klawiaturę. Ile jeszcze powinna ćwiczyć? Może dwa tygodnie, a potem... a potem podczas koncertu, po ostatnich oklaskach publiczności, powie po prostu: „Na bis chciałabym zagrać państwu utwór Franciszka Liszta, który dedykuję bardzo bliskiej mi osobie". Popatrzy na siedzącego w pierwszym rzędzie Andreę, a on odwzajemni jej spojrzenie. Zasiądzie przy klawiaturze i zacznie grać, wyobrażając sobie, jak on z każdym porywczym, przejmującym i wirtuozowskim pasażem jest coraz bardziej oszołomiony. To będzie ich utwór i nigdy, ale to nigdy nie zagra go ponownie. Zaczęła uderzać w klawiaturę i zapomniała o bożym świecie. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół niej. Ekran jej komórki rozświetlał się bezustannie, dzwonili przyjaciele i koleżanki, następnie rodzice i w końcu także ze szpitala. Ale Sofia grała dalej porwana emocjami, jakie wzbudzał w niej ten utwór. Pracowała nad nim cały rok i chciała zagrać go tylko dla niego, dla mężczyzny, którego kochała, dla tego, który miał być na całe życie. Uśmiechnęła się na wspomnienie ich głupich kłótni, swojego kapryśnego nieco charakteru i tej odrobiny niepokoju, który tlił się w zakamarkach jej duszy. Ale zaraz nabrała pewności. Zagram to dla ciebie, Andrea. Kompletnie zatraciła się w muzyce. Szybko przebiegała dłońmi po klawiaturze, spod jej palców nuty wyskakiwały jak szalone, raz uderzała w klawisze gwałtownie, to znów miękko, by z pasją zakończyć cały utwór. Wykończona nie zdążyła nawet odejść od fortepianu, kiedy usłyszała hałas. Uderzenie w drzwi, a po chwili dzwonek. Natarczywy, nieprzerwany, uparty. Jakby ktoś się do niego przykleił. Kolejne kopniaki w ciężkie drewniane drzwi, jakby po drugiej stronie stało kilka osób. Czyżbym aż tak źle grała? Szybko skierowała się do przedpokoju. Może już za późno? Spojrzała na zegarek. Wolno mi grać co najmniej do wpół do jedenastej... Otworzyła i zdumiała się. Co robią tu Giorgio i Stefania z piętra niżej? - O co chodzi?... Co się stało? Stefania spojrzała jej w oczy, nie wiedząc, co powiedzieć ani w jaki sposób. W końcu wyszeptała tylko jedno słowo: - Andrea... Sofia zakryła usta dłonią, wzięła głęboki wdech, który uwiązł jej w gardle. W jednej sekundzie budowla z hymnów, chórów, nut i utworów, cała muzyka, którą od dzieciństwa tak kochała, runęła jak domek z kart. Jak najszybciej dotarła do szpitala, zdyszana szukała izby przyjęć. Sofia nie wierzyła własnym oczom, miała wrażenie, że to jakiś koszmarny sen, że znalazła się w piekielnym kręgu. Po pomieszczeniu snuli się bladzi, poranieni ludzie, na ich twarzach malował się ból. Jedni płakali, inni wyglądali na załamanych, jeszcze inni oniemieli, jakby nie chcieli uwierzyć w to, co już się stało. - Gdzie on jest? Proszę mi powiedzieć, gdzie on jest! - zaczęła krzyczeć do pierwszego mężczyzny, który wyglądał na lekarza. Ktoś jej w końcu odpowiedział. Stanęła przed salą operacyjną. Była sama. Zawiadomiła matkę Andrei, która była w podróży i obiecała zjawić się najszybciej, jak to możliwe. Mijały niekończące się minuty, potem godziny. Wokół zapadła niepojęta cisza. Niemal słychać było upływające sekundy. Jakby pośrodku ziemi tkwił jedyny na świecie zegar, który powoli i nieubłaganie odlicza czas. Sofia była przerażona. Siedziała nieruchomo, pochylona do przodu, z twarzą ukrytą w dłoniach, z łokciami na kolanach. Wreszcie usłyszała bezlitosne słowa od jedynego lekarza, który wydawał się jej wiarygodny. - Operujemy go, ale nie ukrywam, że szanse są małe. Jeśli się uda, może to być dla niego bardzo trudne. Niewykluczone, że nigdy nie będzie chodzić. Sofia poczuła, jak ziemia usuwa się jej spod nóg. Upadłaby, gdyby lekarz jej nie podtrzymał.

Nigdy nie będzie chodzić... Te słowa jak echo odbijały się w jej głowie. Co robić? Na co mieć nadzieję? Gdyby mogła decydować, jakie rozwiązanie by wybrała? Gdyby lekarz spytał: „Co pani wybiera dla Andrei? Życie... czy śmierć?". Jakie życie, doktorze? Nieszczęśliwe? Życie człowieka niepełnosprawnego, życie inwalidy? Dla niego, który tak kochał swoją fizyczność, swoją siłę, dla chłopaka, który nie znał granic ani strachu, który uprawiał tysiące sportów, miał życie pełne przygód. Dla niego, który nigdy nie był śpiący ani zmęczony. I ten jego głód miłości, głód życia... O co mnie pan pyta, doktorze? Jaki ja mam wybór? A jeśli któregoś dnia zacznie znowu chodzić? He razy wy, lekarze, się pomyliliście... Uczepiwszy się tej ostatniej, desperackiej myśli, Sofia mogła już tylko się modlić. Boże, spraw, żeby żył... Pomału zaczęła składać wszelkie możliwe śluby, obiecała zrezygnować ze wszystkiego, co kochała, w zamian za życie Andrei. Lekarz wyszedł z sali operacyjnej o świcie. Sofia podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie. Z lękiem przymknęła na chwilę oczy. Proszę Cię, Panie Boże, przysięgam, że dotrzymam wszystkich obietnic, które Ci złożyłam w zamian za jego życie... Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła uśmiechniętego chirurga. - Będzie żył. Czeka go długa rekonwalescencja, ale będzie żył. Zaczęła płakać ze szczęścia, ale nagle poczuła ciężar swojej obietnicy: nigdy więcej nie zagra. Później pojechała na miejsce wypadku. Na skraju ulicy nadal leżał kompletnie skasowany motor, trochę potłuczonego szkła i mnóstwo mniejszych odprysków świateł, kierunkowskazów i licznika motocyklowego. Sofia przyjrzała się temu miejscu dokładniej. Na jezdni nie było śladów hamowania. Nie miał na nie czasu. Trochę dalej stał samochód tej kobiety. Drzwi od strony kierowcy były wykrzywione, szyba stłuczona, blacha pogięta. Sofia przesunęła dłonią po karoserii. Między palcami poczuła krzyk Andrei, jego ból, uderzenie o samochód, poczuła, jak jego marzenia rozpadają się na kawałeczki, jak jego myśli rozpływają się na wietrze. Cofnęła rękę przestraszona tym wszystkim, co zostało utracone. Kawałek dalej, wśród pojedynczych źdźbeł trawy przy ulicy, dokonała bolesnego odkrycia. Poczuła się winna, jakby ta tragedia dotknęła tylko jej, jakby cała wina leżała po jej stronie. Na trawniku leżało otwarte kartonowe pudełko, oświetlone pierwszymi promykami wschodzącego świtu. Ubrudzona ziemią pizza leżała wywrócona na asfalcie. Kilka mrówek zajadało się mozzarellą i dawno wystygłymi pomidorkami koktajlowymi. Sofia kucnęła i zaczęła płakać, czuła się winna jak nigdy wcześniej i brudna jak ta pizza, jeśli nie bardziej. 6 - Większość pieniędzy zarobiłeś dzięki niemu. Może właśnie dlatego tak go lubisz. Sara odkładała na miejsce odebrane z pralni koszule. Otworzyła dużą białą szafę w sypialni i wyjęła z niej wieszaki. Davide, który właśnie wrócił z Turynu, poszedł za nią. - Zawsze go lubiłem. Od czasów szkolnych, a poza tym to nieprawda, nigdy nie oceniałem ludzi po ich zarobkach. Wręcz przeciwnie... Sara odwróciła się do niego gwałtownie. - Co wręcz przeciwnie? Chcesz powiedzieć, że przy mnie nie zarobiłeś pieniędzy, a może gorzej, że przy mnie straciłeś? Davide usiadł na łóżku. - Nie mówiłem o tobie. Mówiłem o swoich przyjaciołach, czasami to ja dałem im zarobić, spójrz na przykład na Caseriniego. Pomogłem mu kupić dom, a on z pewnością nie jest z tych, co śpią na pieniądzach... Nie wziąłem od niego prowizji. To mogłoby postawić go w niezręcznej sytuacji. - Jasne... - Sara zawiesiła na wieszakach dwie jedwabne koszule i zamknęła szafę. - Ale jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności Tancredie-go lubisz bardziej niż innych. Dzięki tobie kupił domy w Miami, Lizbonie, Nowym Jorku, San Francisco i sama już nie pamiętam, gdzie jeszcze. No i pięć

albo sześć domów w najpiękniejszych miejscach we Włoszech: na Capri, w Wenecji, Florencji i Rzymie, wszystkie ogromne, położone w centrum, a jakby tego było mało, za twoim pośrednictwem kupił sobie również wyspę... - Jest najbogatszym człowiekiem, jakiego znam, i jednocześnie najbardziej anonimowym. Zawsze chce, żebym to ja pośredniczył w jego interesach, tak aby jego nazwisko nigdzie nie figurowało i by nie miał żadnych problemów. Nie rozumiem, dlaczego miałbym mu nie pomóc w wydawaniu pieniędzy. - Sara szybko poruszała się po mieszkaniu, Davide chodził za nią krok w krok. - Poza tym gdybym nie robił tego ja, robiłby ktoś inny... Tylko że on nie ufa nikomu innemu i wybrał mnie. Jaka w tym moja wina? Sara odwróciła się niespodziewanie i ruszyła w jego kierunku. Zatrzymała się kilka kroków od niego. - Twoja? Żadna, ale powinieneś być obiektywny. Lubisz go bardziej od innych, bo nabił ci kiesę, i nie dostrzegasz w nim żadnych wad dokładnie z tego samego powodu. Sara poszła do kuchni. Zaraz za nią zjawił się tam Davide. - Koniecznie chcesz się pokłócić... Sara otworzyła lodówkę i nalała sobie wody. - Wcale nie. Napijesz się? - Nie, dziękuję. - Davide usiadł naprzeciwko niej. - To nie do końca prawda, wielu rzeczy nie pochwalam. Na przykład tego, co zrobił dzisiaj. Sara dopiła wodę i zapytała z ironią w głosie: - Co takiego strasznego zrobił, że zasłużył sobie na twoją krytykę? Davide w sekundę zrozumiał, że mało brakowało, a powiedziałby za dużo. Czasami złość źle wpływa na jasność umysłu. Jeśli zrelacjonowałby Sarze historię kobiety z klubu, wspomniał o zdjęciach pokazanych przy stole w obecności dzieci, mógłby mieć problemy, by dalej spotykać się z Tancredim. Skończyłaby się przyjaźń, a tym samym kolejne szanse na dobry zarobek. Spróbował uśpić jej czujność, zmieniając temat. - A propos, pamiętasz rodzinę Quarti? Nie mają teraz dobrej passy. Są właścicielami pięknej posiadłości, choć trochę podupadłej, którą Tancredi absolutnie powinien obejrzeć. Jest warta jakieś piętnaście milionów euro, ale może uda się zbić cenę do dwunastu. - Dowiem się w końcu, co przeskrobał dzisiaj twój przyjaciel Tancredi? Nie udało mu się uśpić jej czujności. - Ach, to... - Davide się poddał i podjął przerwany wątek: - Praktycznie rzecz biorąc, skłócił ze sobą pewną parę. Chyba przyjaciół z klubu... - On jest jego przyjacielem? - Niezupełnie. Postąpił lekkomyślnie... - No to może się pogodzą. Gdyby ludzie mieli tylko takie problemy... - Masz rację. Sara poszła do salonu. Davide wzruszył ramionami. Pogodzą się... z takimi zdjęciami... Myślę, że to będzie najszybszy rozwód w historii. Sara uporządkowała rozrzucone na kanapie gazety, położyła je na niskim stoliku przed telewizorem. - Jak się zastanowić, to nie pierwszy raz skłócił ze sobą parę. Tak samo było nad morzem, w Tavolara, kiedy mieszkaliśmy na jego pięknym jachcie. - Sprzedał go. - Dobrze zrobił. Kto wie, ile kosztowało utrzymanie go w ciągu roku. - Jakieś trzynaście tysięcy euro. Ale teraz kupił sobie jeszcze większy. - Aha... Tak czy inaczej, pokłócili się przez niego. Wyglądało na to, że specjalnie po to ich zaprosił. A taka fajna była z nich para. Piękni, młodzi, zakochani w sobie, ona spodziewała się dziecka... Pamiętasz ich? - Jak przez mgłę. - Tak, jasne... Pamiętasz tylko to, co chcesz. Oboje opuścili jacht po karczemnej awanturze.

Pobili się w kajucie. - Skąd wiesz? - Mieszkaliśmy przecież obok. Kiedy schodzili na ląd, Tancredi stał na mostku. Pił coś i patrzył na nich. Przyznam, że bardzo mnie zaskoczył. - Co takiego dziwnego zrobił? - Uśmiechał się. - Niemożliwe, ty zawsze widzisz w nim wszystko, co najgorsze. - A ty nigdy nie chciałeś widzieć go takim, jaki jest naprawdę. On zachowuje się tak, jakby cieszyło go cudze nieszczęście, jakby nikogo nie kochał, jakby przeszkadzało mu, że jakaś para jest szczęśliwa... Sprawia wrażenie, jakby za wszelką cenę chciał ją zniszczyć... Czy to nie dziwne? Davide spróbował ostudzić trochę rozmowę. - No cóż, jeśli tak to widzisz... - Nie da się na to spojrzeć inaczej. A jego własne romanse nigdy nie trwają zbyt długo. To prawda, pomyślał Davide. Tancredi spotykał się ze słynnymi kobietami, aktorkami, modelkami. Któregoś razu zobaczył w telewizji enolożkę, która opowiadała o swoich winnicach w Australii. Była córką pewnego potentata, dla zabawy zajęła się produkcją wina i odniosła ogromny sukces. Dzięki Gregoriowi Saviniemu dowiedział się na jej temat wszystkiego, co mogło mu się przydać. Następnie wylądował helikopterem w pobliżu jej posiadłości. Na pobliskim wzgórzu, na którym kończyła się jej winnica, postawił stół nakryty lnianym obrusem i najrozmaitszymi specjałami kuchni włoskiej, nie wyłączając oczywiście wyśmienitych win. Kobieta trafiła w to miejsce podczas spaceru. Jej pierwszą reakcją było zaskoczenie, drugą niedowierzanie. Tancredi ją rozbawił, a potem zdobył. Następnego dnia odleciał, zostawiwszy różę i bilecik: „Twoje wina są wyborne, a ty jesteś jak marzenie...". Ale nigdy więcej się już z nią nie spotkał. Ta kobieta, zresztą jak wszystkie jego zdobycze, pomyślał Davide, była tak olśniewająco piękna, że nie dało się jej zapomnieć. Ale tego również nie mógł powiedzieć Sarze. Nalał sobie coś do picia i uśmiechnął się pod nosem. Doszedł do dziwnego wniosku na temat relacji między dwojgiem ludzi: małżeńskie szczęście zależy od tego, jak szybcy jesteśmy w podejmowaniu decyzji, co należy, a czego nie należy powiedzieć. Upił łyk whiskey Talisker. - Naprawdę zakochany był w liceum... Sara poszła do sypialni i zaczęła się rozbierać. - Faktycznie. Jak ona się nazywała? - Olimpia Diamante. Zostawiła ubrania na podłodze i naga weszła pod prysznic. - Rzeczywiście. - Mniej więcej w tym samym czasie my się poznaliśmy - kontynuował Davide z salonu. - Ciekawe, co się stało z Olimpią Diamante. Davide stanął w drzwiach łazienki. - Tancredi był w niej szaleńczo zakochany... Pamiętam to dokładnie, jakby zdarzyło się wczoraj... Sara odkręciła kurek i wsadziła głowę pod strumień wody, wolałaby nie słyszeć tych słów. Ale Davide nie dawał jej spokoju. - Wtedy nawet lubiłaś Tancrediego, prawda? Nie myślałaś o nim tak źle jak dzisiaj... Sara sięgnęła po szampon i rozprowadziła go powoli po włosach. Następnie spłukała i zaczęła rozczesywać kosmyki. - Co mówisz? Nic nie słyszę. - Okay, nie szkodzi! To nic ważnego. - Davide mówił teraz głośniej. - Jestem w salonie. - Dobra! Sara nie mówiła prawdy. Wszystko świetnie słyszała. Nie było również ani krzty prawdy w tym, że miała o Tancredim tak fatalne zdanie. 7

- Kto cię wpuścił? - Mam swoje sposoby... Sara uśmiechnęła się znacząco i prowokacyjnie. Tancredi pływał w dużym krytym basenie. Kilkoma ruchami ramion dobił do brzegu, zatrzymał się przy jacuzzi i uruchomił je. Obok stała butelka szampana Cristal i tylko jeden kieliszek. - Napijesz się? - Wiesz, że przedwczoraj miałam urodziny? - Spóźnione wszystkiego najlepszego - odparł Tancredi z uśmiechem. - Jestem pewna, że wiedziałeś, ale specjalnie nie złożyłeś mi życzeń. - Naprawdę zapomniałem, wybacz. Sara przechyliła głowę na bok, by lepiej mu się przyjrzeć i ocenić, czy mówi prawdę. - Wiesz, że na psychologii uczyli nas, jak rozpoznać, czy ktoś kłamie? - Ach tak? I jak to się robi? - Wystarczy obserwować język ciała - spojrzenie utkwione w innym miejscu, zabawa dłońmi, wiercenie się na krześle, poruszanie nogami. - Ale ja jestem w basenie! - Wypowiadanie zbyt wielu słów naraz albo agresja w głosie. - Zatem? - Kłamałeś. Wiedziałeś, że są moje urodziny, i specjalnie nie złożyłeś mi życzeń. Ale może chciałeś w ten sposób mnie tu przyciągnąć? - Saro, gdybym był taki mądry, byłbym innym człowiekiem. - Co masz na myśli? - Nic. Czasami gadam bez sensu. - Nieprawda. Za każdym zdaniem stoi jakieś dlaczego. - Tego też nauczyli cię na psychologii? - Widzisz? Kpisz sobie ze mnie. Znajdzie się dla mnie jakiś kostium? - Tak, w przebieralni. Sara ruszyła w stronę drzwi w głębi, które wskazał jej Tancredi Odwróciła się przed wejściem, spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Jak dziewczynka, a może jak modelka. Jak kobieta, która ma coś szczególnego na myśli albo która chce sprawiać takie wrażenie. Następnie zamknęła za sobą drzwi przebieralni. Tancredi wyszedł z basenu, podszedł do starej komody i wyjął drugi wysoki kieliszek do szampana. Nalał cristala i odstawił butelkę z powrotem do kubełka z lodem. Kto ją tu wpuścił? Wyjrzał przez ogromne przeszklone okna: w oddali zobaczył winnicę, niektóre tereny wokół posiadłości były oświetlone. Dopiero co skoszono trawę, również krzewy róż były idealnie przycięte. W głębi rosły dwa wielkie dęby, między nimi wiodła mała ścieżka wyłożona białymi kamyczkami, która znikała za niewielkim pagórkiem. Tam znajdowała się stróżówka. W willi pracowali kucharz, kierowca, trzy pokojówki i oczywiście Gregorio, jego człowiek do wszystkiego. Ma chyba teraz jakieś sześćdziesiąt lat. Szczupłe, wyrzeźbione ciało nie zdradzało jego prawdziwego wieku. Tancredi był pewien jednego. To nie on wpuścił Sarę. Jej wizyta go wkurzyła. I to bardzo. Tancredi pragnął żyć w całkowitej samotności. To on decydował, kiedy chce się z kimś spotkać, być wśród ludzi, urządzić przyjęcie, zabawić się albo po prostu poudawać. Dolał sobie szampana i jednym haustem opróżnił kieliszek. Ponownie go napełnił, postawił obok drugiego przy brzegu basenu, włożył butelkę do kubełka i zanurzył się w wodzie. Dokładnie w tym momencie otworzyły się drzwi i z przebieralni wyszła Sara. Związała włosy. Z odsłoniętą buzią wyglądała bardzo dziewczęco i delikatnie. Miała fiołkowe oczy Otulona cienkim, trochę za dużym szlafrokiem w kolorze indygo wydawała się filigranowa. Ciekawe, jaki kostium wybrała, pomyślał Tancredi, jednoczęściowy czy bikini? Ciemny, jasny czy kolorowy? Miał mnóstwo fasonów we wszystkich rozmiarach. Kazał zrobić specjalną szafę na damskie kostiumy i męskie kąpielówki, wszystkie nowe, jeszcze z metkami. Wybranie ich zlecił Ariannie, swojej osobistej stylistce, która czuwała nad każdym wyszukanym i wyjątkowym szczegółem jego życia, także nad organizowaniem kolacji i przyjęć, które musiały być oczywiście perfekcyjne. Arianna była prawie pięćdziesięcioletnią, bardzo elegancką kobietą. Nosiła się w oszczędnym, niemal surowym stylu, kochała swoją pracę i nie pragnęła rozgłosu. Pracowała, jak sama mówiła,

za kulisami. Tylko ciężką pracą da się osiągnąć wyśmienity efekt. Spotykała się z bardzo bogatym Anglikiem, którego widywała w nieliczne wolne weekendy lub w czasie letniego urlopu. Jednak Tancredi nie za bardzo wierzył w ten związek. Dużo łatwiej było mu uwierzyć w to, że podobały jej się młode dziewczyny. Zawsze dyskretnie i wyszukanie komentowała ubiór jego kochanek. Ale on zwrócił uwagę głównie na to, jak pięknie mówiła o ich urodzie. Niejednokrotnie przyłapał ją, jak urzeczona obserwowała dziewczyny, może nawet z pożądaniem. Jednak to również nie ona wpuściła tu nieoczekiwanego gościa. Ponownie spojrzał na Sarę. Stała nieruchomo koło basenu, przy ścianie. Znalazła kontakt i przygasiła światło. Tancredi zastanawiał się, jak jest zbudowana, czy piersi ma duże, czy małe, jaką pupę i nogi? Prawdę mówiąc, nigdy nie przyglądał się jej jakoś szczególnie uważnie. Nie dlatego, że nie była ładna - przeciwnie, miała wiele uroku. Powód był bardzo prosty. Spotykała się z jego najlepszym przyjacielem. Ale Sarze obce były wszelkie skrupuły. W jednej chwili zaspokoiła ciekawość Tancrediego. Zrzuciła szlafrok na ziemię. Była naga. - Nie znalazłam żadnego odpowiedniego kostiumu. Nie powiedziała, że żaden jej się nie podobał albo nie pasował. Żadnego odpowiedniego kostiumu. Przynajmniej jakaś oryginalna wymówka. Stała z lekko rozstawionymi nogami i rękami wzdłuż bioder. Nikłe światło podkreślało jej idealną figurę, długie zgrabne nogi, wąską talię, naturalne gruszkowate piersi. Poniżej, między udami, widniał starannie przycięty trójkąt. Tancredi złapał się na tym, że wpatruje się właśnie w to miejsce, podniósł więc wzrok. Sara wyglądała inaczej niż zwykle, bardziej kobieco. Nie ma co, wszyscy faceci są tacy sami, pomyślała. Prowokacyjnie rozstawiła szerzej nogi, ściągnęła z włosów gumkę i rzuciła ją na podłogę. Potrząsnęła głową, uśmiechnęła się i dała nura. Wstrzymała oddech i popłynęła pod wodą. Wynurzyła się obok niego. Przyciemnione światła lamp odbijały się w wodzie. Słychać było tylko ich oddechy. Milczeli. Sara wsadziła głowę pod wodę i wyjąwszy ją, odgarnęła włosy do tyłu. - I jak? - Uśmiechnęła się do niego, dumna ze swojej nagości. - Nie zaproponujesz mi szampana? Oparła łokcie o brzeg basenu. Poruszała nogami, padające z dna światło mieszało się z jej ruchami. Tancredi podpłynął i wszedł do wielkiego jacuzzi. Ledwie wyciągnął rękę, by sięgnąć po dopiero co napełniony kieliszek, a już Sara znalazła się przy nim. Leniwie poruszała się w płytkiej wodzie, po chwili usiadła obok niego i wzięła kieliszek. - Dziękuję... - Jednym haustem opróżniła jego zawartość. - Wyśmienity. Idealnie schłodzony. Mógłbyś mi jeszcze nalać? Tancredi odwrócił się i nalał szampana. Poczuł oplatające go od tyłu ręce Sary. - Jesteś świetnie zbudowany... - Jej palce przesuwały się powoli po wyrzeźbionej klatce Tancrediego, który podał jej napełniony kieliszek. - Dziękuję... Niektóre rzeczy są tak dobre, że nie sposób im się oprzeć. Uśmiechnęła się przeciągle, sącząc szampana i chowając spojrzenie za kieliszkiem. Po chwili jej prawa ręka znowu wędrowała po umięśnionym brzuchu Tancrediego, pomału zsuwając się coraz niżej. Sara cały czas wpatrywała się w niego intensywnie. Dotarła do kąpielówek. Zaczęła bawić się sznureczkiem, delikatnie go pociągnęła i rozwiązała. Przebiegła palcami po brzegu i odchyliła spodenki. Wsunęła do środka najpierw jeden, a po chwili dwa palce. Tancredi spojrzał na nią wyzywająco. - Gdzie jest Davide? Sara zastygła, zabrała rękę, opróżniła kieliszek do dna i odstawiła go na brzeg basenu. Przechyliła głowę na bok. - Wygląda na to, że zarówno dzisiaj, jak i jutro twój przyjaciel ma kolejne spotkanie w Mediolanie. Nowe budowle, nowe interesy, a więc i nowe obowiązki. Spojrzała na niego dwuznacznie. - Ale to oznacza coś jeszcze, że mogę zostać u ciebie. - Wynurzyła się odrobinę na powierzchnię, obnażając piersi. Patrzyła mu w oczy. Jej piersi były pełne i jędrne, z sutkami stwardniałymi od

chłodnej wody, ale i od nagłego podniecenia. Przybliżyła się do Tancrediego, zanurzyła się i zsunęła mu kąpielówki. Nagle poczuła, jak powstrzymują ją silne ręce, zmuszając do wynurzenia. Tancredi przepłynął na drugą stronę. - Od jak dawna jesteś z Davide? - Od dwóch lat. Ale w tobie jestem zakochana znacznie dłużej. - Kobiety kochają być zakochane. Czasami nawet bez wzajemności. Zresztą tak nawet wolą. - Dlaczego? - Bo wtedy mogą zachowywać się jak dziwki. Sara roześmiała mu się w twarz. - Nie zranisz mnie, Tancredi. Podobasz mi się, chociaż zacząłeś spotykać się w liceum z tą ładną dziewczyną. Jak ona się nazywała? - Nie pamiętam. - Nie wierzę ci, ale i tak ci powiem. Olimpia. Nienawidziłam jej i zazdrościłam. Ale nie urody, wiem, jak wyglądam i że nie mam sobie równych. Zazdrościłam jej, bo to z nią byłeś. - Nie byłem z nią. Tylko ją bzykałem. - Nigdy do żadnej nie należałeś? Tancredi milczał. Dolał sobie szampana i wypił go małymi łyczkami, potem uśmiechnął się do Sary. - Przyszłaś tu, żeby zrobić ze mną wywiad? Słyszałaś, że w holenderskiej telewizji jest dziewczyna, która zapowiada nago pogodę? Nie wymyśliłaś niczego nowego. Sara dolała sobie szampana i usiadła obok. - W takim razie odpowiedź brzmi: nie. Nigdy do żadnej nie należałeś. Nigdy nie byłeś zakochany. Te wszystkie piękne dziewczyny tylko bzykałeś. To dlaczego nie zrobisz tego samego ze mną? Kocham cię tak samo jak one, a może nawet bardziej. Wiesz, co ci powiem? Mam wrażenie, że związałam się z Davide tylko dlatego, żeby cię częściej widywać. Sara dopiła szampana i zaczęła całować Tancrediego. A on siedział bez ruchu, z zaciśniętymi wargami i ramionami opartymi o brzeg basenu. Zapał Sary pomału osłabł. Przestała go całować. Odsunęła się, spuściła głowę i wyszeptała: - Co mnie różni od innych? Tym razem Tancredi odpowiedział: - Nic. Tylko Davide. Sara spojrzała na niego po raz ostatni i wyszła z wody. Poszła naga, nie oglądając się za siebie. Tancredi odprowadził ją wzrokiem bez cienia żalu i wrócił do pływania. Dotarł do końca basenu, zrobił nawrót i popłynął z powrotem. Mniej więcej w połowie dystansu usłyszał odgłos trzaskających drzwi, ale nie zatrzymał się. Następnego dnia o dziesiątej rano Gregorio wiedział już, kto wpuścił Sarę. Odkrył nie tylko to. Przeszukując pokój Arianny, natknął się na niepozostawiające cienia wątpliwości dowody. Arianna kochała kobiety. Angielski lord pojawiający się od czasu do czasu w weekendy faktycznie istniał, ale był tylko przykrywką. - Myślałam, że to jego przyjaciółka i że chętnie się z nią spotka. - Tancredi nie ma przyjaciół. - To prawda, ale... - Kiedy nabieram wobec kogoś podejrzeń, jedynym sposobem, by nadal tu pozostał, jest udowodnienie, że się mylę. Czy pani może to udowodnić? Arianna zamilkła. Odwróciła się na pięcie, poszła do swojego pokoju i spakowała walizki. Opuściła dom kwadrans po jedenastej. Do południa Gregorio znalazł już dla Tancrediego nową osobistą stylistkę. Ludovica Biamonti miała pięćdziesiąt pięć lat, męża i dwójkę dzieci mieszkających za granicą. Wszystko to Gregorio z łatwością sprawdził wcześniej. W porze obiadu Ludovica Biamonti trzymała w ręku listę osób, które liczyły się w życiu Tancrediego, listę osób, których absolutnie należało unikać, oraz wykaz wszystkich jego posiadłości we Włoszech i na świecie. Cieszyła się z tej pracy, a wynagrodzenie przyprawiło ją o

zawrót głowy. Drugiego popołudnia dla Ludoviki Biamonti stało się jasne, że będzie potrzebować co najmniej dwóch dni na zrozumienie, na czym tak naprawdę opiera się fortuna Tancrediego Ferriego Mariani. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, kiedy dziadek zostawił mu spadek w wysokości stu milionów euro. Od tamtej pory ta kwota tylko rosła. Zaczął inwestować na całym świecie, otwierał nowe firmy handlujące drewnem, ropą, złotem, diamentami i surowcami, wszelkimi cennymi produktami, których wartość na światowych rynkach mogła wzrosnąć. Stworzył spółki, którymi kierowały starannie wybrane i zaufane osoby, i zorganizował pracę w taki sposób, że wszyscy musieli kontrolować siebie nawzajem. Od tamtej pory minęło dwanaście lat i Tancredi, oprócz kilkunastu posiadłości na całym świecie, dysponował również wszelkimi środkami transportu, od samolotu po zwykłego harleya-davidsona. Kiedy Ludovica Biamonti w środku nocy skończyła czytać ostatni plik i wyłączyła komputer, żałowała tylko jednego. Mogła zażądać znacznie więcej. 8 Sara wyszła spod prysznica i włożyła szlafrok. Owinęła ręcznik wokół głowy, usiadła naprzeciwko łazienkowego lustra i zaczęła osuszać włosy. Ile lat minęło od tamtych wydarzeń w basenie? Dwa. Nie, trzy. Miała wrażenie, że to było wczoraj, chwilę temu. Poczuła silny, gorący ucisk w brzuchu. Dreszcz pożądania. Aż do tamtego wieczoru nigdy nie zdradziła się przed Tancredim. Ale wtedy nie mogła już dłużej tego w sobie trzymać. Wszystko przed nim odsłoniła, wszystko opowiedziała. Stanęła przed nim naga nie tylko fizycznie, obnażyła również serce i duszę. Chciała, by ją wziął tamtej nocy, chciała poczuć się kochana. Być jego. Po prostu jego. Całkowicie. Mogłaby umrzeć w jego ramionach, ugasić na zawsze tę młodzieńczą miłość, która narodziła się w liceum i dojrzewała z biegiem lat, by w końcu przerodzić się w niezdrową i niespełnioną namiętność. On. Pragnęła jego i tylko jego, a wyglądało na to, że była jedyną, której on nigdy nie zechce. Z powodu Davide. Davide, za którego w końcu wyszła rok później tylko po to, żeby rozzłościć Tancrediego, dotknąć go, zachwiać tą jego zdystansowaną, zimną, wyniosłą postawą. Ze swojego ślubu uczyniła wydarzenie roku. Udawała bezgranicznie zakochaną, zadbała o każdy najmniejszy szczegół, od platynowych obrączek po wyszukane menu, od upominków dla gości z lekkiego kryształu z Murano z ukrytymi wewnątrz prawdziwymi płatkami róż po wynajem Villa Sassi na podturyńskim wzgórzu. Na weselu grała sześć-dziesięcioosobowa orkiestra, wystąpił najbardziej rozchwytywany wówczas piosenkarz. Goście bawili się w rytm utworów klasycznych i jazzowych, z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych oraz współczesnych. Jej ojciec, bardzo bogaty producent stalowych prętów na skalę światową, wydał co do centa wszystkie przeznaczone na ten cel pieniądze. Sarze nie zależało na tym, żeby uszczęśliwić albo zaskoczyć Davide, nie. Robiła to dla Tancrediego. Miała nadzieję, że, jak to bywa w bajkach albo filmach, Tancredi wpadnie do kościoła w ostatniej chwili, kiedy oni będą zbliżać się już do ołtarza. Przeprosi za tamtą noc, za tamten błąd, za to, że postąpił wtedy wbrew własnym uczuciom, że ją odrzucił. I w obecności wszystkich, również swojego przyjaciela Davide, bez obłudy, bo miłość nie zna obłudy, weźmie ją w ramiona i zabierze stamtąd, przebiegną między gośćmi, zaskoczonymi, ale i wzruszonymi nową, współczesną bajką, tą niespodziewaną miłością i nagle odkrytą namiętnością. Nic takiego się oczywiście nie stało. Kiedy prowadzona przez ojca po miękkim dywanie, wzdłuż którego ustawiono piękne kwiaty, w oszałamiającej sukni ślubnej, dotarła do ołtarza, Tancredi już tam stał. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Uśmiechał się do niej, stojąc w pierwszej ławce, tuż obok ojca pana młodego. Tancredi zapowiedział, że prawdopodobnie nie będzie mógł przyjść. Jednak po kilku dniach, o czym Sara dowiedziała się dużo później, zadzwonił do Davide i potwierdził swoją obecność. Oznajmił, że z radością wystąpi w roli świadka. - Jesteś pewny? - Oczywiście, o ile nadal tego chcesz i nie poprosiłeś kogoś innego. Mam tylko jedną prośbę.

Chciałbym, żeby to była dla wszystkich niespodzianka, również dla Sary. - Dla niej też? Dlaczego? - Chcesz, żebym przyszedł? To zrób tak, żeby nikt o tym nie wiedział. - Obiecuję. Masz moje słowo. Davide dotrzymał obietnicy. I tak dzień, który miał być najpiękniejszy w życiu Sary, przerodził się w koszmar rodem z najgorszego snu. Wypowiedziała sakramentalne tak, a mężczyzna jej życia stał tuż za nią i, wtedy była już tego pewna, właśnie straciła go na zawsze. Kiedy wyszła z kościoła, wydawało jej się, że widzi, jak Tancredi ukradkiem się uśmiecha. - Kochanie? - Tak? - Sara przestała suszyć włosy. - Nie pamiętam, czy to w tę sobotę mamy gości na kolacji? - Tak. - Kto będzie? - Oboje Saletti, Madiowie, Augusto i Sabrina... - Co ty na to, żebym zaprosił też Tancrediego z przyjaciółką? Sara milczała przez chwilę. - Dobrze... I tak pewnie nie będzie mógł przyjść. Zauważyłeś, że prawie nigdy nie spotyka się z nami obojgiem? Umawia się tylko z tobą. Davide rozważał jej słowa. - Nieprawda, ostatnio u Ranesich byliśmy wszyscy razem. - Dziękuję bardzo, przyszliśmy razem, ale potem już się nie zobaczyliśmy. Tam było dwieście osób! - Moim zdaniem masz jakąś obsesję na tym punkcie. Ale jeśli się zgadzasz, to do niego zadzwonię. - Daj spokój, będzie mi bardzo miło. Chociaż zobaczysz, że odmówi. Znajdzie jakąś wymówkę, żeby się nie pojawić. Davide nie zamierzał przyznawać jej racji. Sięgnął po telefon i wybrał prywatny numer Tancrediego. Oprócz niego znał go jeszcze tylko Gregorio. Był to dowód niezwykłego szacunku i przyjaźni. Odebrał po pierwszym sygnale. - Co tym razem kombinujesz, Davide? Jaki to interes świetny dla ciebie, a kiepski dla mnie chcesz ubić? - Okay, nie ma sprawy, zadzwonię do Paolego... - Davide podłapał żartobliwy ton. Paoli był przedsiębiorcą, z którym niejednokrotnie musieli konkurować. Tancredi, dokładając do interesu, zawsze wygrywał. I chociaż z pozoru traktował te inwestycje raczej jak wyzwanie, to jednak w końcu okazywały się one bardzo intratne i zawsze na nich dużo zarabiał. To niewiarygodne, ale wszystko, czego dotykał Tancredi, zamieniało się w dochodowe przedsięwzięcie. - Do Paolego? - Tancredi się zaśmiał. - To on ma jeszcze jakieś pieniądze? W takim razie nie może chodzić o żaden duży biznes... Pewnie coś w twoim stylu: kupuję, błyskawicznie sprzedaję i zarabiam na tym jakieś grosze... Davide również się roześmiał. W rzeczywistości ten rodzaj biznesu nie był taki zły. Musiałeś mieć tylko płynność finansową i znaleźć kogoś, kto w krótkim czasie kupi to, co mu zaoferujesz. - Nie, nie... Tym razem nie będzie cię to dużo kosztować. Co najwyżej butelkę i kwiaty dla pani domu. Chcieliśmy zaprosić cię na sobotnią kolację. Będą Saletti, Madiowie oraz Augusto z Sabriną, których, jak wiem, lubisz... Davide zamilkł. Pomyślał, że Tancredi przyniósłby butelkę szampana, może nawet dwie, biorąc pod uwagę liczbę gości. Ale to nie dlatego zależało mu na jego obecności. Naprawdę ucieszyłby go widok przyjaciela, poza tym zadałby kłam temu absurdalnemu przekonaniu Sary. Po drugiej stronie kabla Tancredi wstał zza biurka i wyjrzał przez okno. Golden Gate pławił się w słońcu, które zalewało zatokę San Francisco. Później pójdzie na obiad z Gregoriem do restauracji Francisa Forda Coppoli, żeby skosztować jego wina z najnowszego rocznika, Rubiconu. Porozmawia z nim osobiście, chciał nawiązać współpracę z jego firmą producencką Zeotrope i sfinansować następny film. Ciekawe, czy się zgodzi. Słyszał, że Coppola jest bardzo towarzyski i sympatyczny, i to wcale nie ze względu na pieniądze czy biznesy. To nawet lepiej, pomyślał Tancredi, wiele ułatwi, a on na

pewno mnie polubi. Już widział, jak wchodzi w świat filmu. W wyobraźni ujrzał pewną scenę. Zainstalowana na wózku kamera robi najazd na drzwi mieszkania. Zatrzymuje się. Widać dłoń wciskającą dzwonek. W środku Sara przerywa nakrywanie stołu do obiadu i przechodzi przez salon. - Ja otworzę. - Dociera do drzwi i otwiera, nie pytając kto tam. Przed nią wyrasta gigantyczny bukiet czerwonych róż ozdobiony drobnymi białymi polnymi kwiatuszkami. Nagle zza niego wyłania się Tancredi. „Cześć... Możemy zapomnieć o tamtym wieczorze?" Sara stoi przed nim milcząca. Na pierwszym planie zbliżenie jej twarzy. W tle muzyka. Jaka będzie odpowiedź? - Osiemnastego wieczorem, tak? - Tancredi spojrzał na leżący na biurku kalendarz. - Tak. Przesunął palcem po notesie. Czy ma jakieś zobowiązania? Wieczorne spotkanie w klubie, ale to nic ważnego. Chyba już je i tak odwołał. Wrócił myślami do sceny z bukietem. Sara nadal stoi w milczeniu. Nagle kręci głową. „Nie. Nie możemy o nim zapomnieć". Tancredi westchnął. - Przykro mi, Davide, sprawdziłem właśnie w kalendarzu, będę za granicą. Może innym razem. - Okay, szkoda. - Pozdrów Sarę i przeproś ją ode mnie. - Oczywiście. - Przerwali połączenie. - I jak, przyjdzie czy nie? - Sara stanęła za nim. - Nie, ale faktycznie wspominał wcześniej, że ma jakieś zobowiązania. - Widzisz? Nie chce widzieć nas razem. Davide przytulił żonę. - Kochanie, proszę cię, nie wyolbrzymiaj tego. Tancredi to mój najlepszy przyjaciel. - I co z tego? - To, że nigdy nie przestanie cię lubić. Sara milczała przez chwilę. - Wiesz, że tak może się kiedyś zdarzyć? Nie przewidzisz, jak rozwiną się stosunki między nami. Davide wypuścił ją z objęć i usiadł na kanapie. Sięgnął po pilota i włączył telewizor. - Wiesz, zawsze myślałem, że to ty nie lubisz Tancrediego. - Dlaczego? - Sam nie wiem. Takie odniosłem wrażenie. Z jednej strony mnie to martwiło, z drugiej się cieszyłem. - Jak to? - Pomyślałem, że wreszcie jest jakaś kobieta, której nie podoba się Tancredi i która wręcz go nie lubi. Gdyby ci się podobał, mógłby olać naszą przyjaźń i dołączyć również ciebie do swojej prywatnej kolekcji... - Spojrzał na nią z uśmiechem. - To by mnie zabiło. Sara stała bez słowa na środku salonu. Davide nadal się jej przyglądał. Musiała jakoś wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. - Nieprawda, że go nie lubię. Jest mi obojętny. Powiedzmy, że nie podoba mi się jego zachowanie w pewnych okolicznościach. Niemniej jednak jest twoim przyjacielem, a skoro tobie to nie przeszkadza, to w porządku... Powiedziawszy to, poszła do kuchni. Davide zmienił kanał. Po chwili krzyknął do Sary: - Pamiętaj, że bardzo się zmienił po historii z siostrą! Sara usiadła przy stole. Nagle poczuła pustkę w środku. To właśnie wtedy się w nim zakochała i zapragnęła ukoić jego samotność. Minęło wiele lat, ale uczucia Sary wcale się nie zmieniły. Ciekawe, czy kiedyś to nastąpi. Jedno wiedziała na pewno. Jej mąż był świetnym developerem, ale fatalnym psychologiem. 9 - Źle. Nie trzymasz tempa! Sofia wzięła głęboki wdech. Do Jacopa trzeba było mieć naprawdę dużo cierpliwości. Te lekcje były jednak ważne, a poza tym musiała zarabiać.

- Ale mnie wydaje się, że tak jest za wolno. Sofia się uśmiechnęła. - Skoro on napisał, skomponował i wyobraził ją sobie właśnie tak, to znaczy, że w tym tempie mu się podobała, nie sądzisz? Zobacz, tu jest wskazówka, sześćdziesiąt jednostek metrycznych na minutę! Dwieście lat z hakiem po tym, jak Mozart napisał Sonatę C-dur, zjawiasz się ty i grasz ją, jakbyś był na torze Formuły Jeden. Nawet wielcy pianiści grają ten utwór bardzo wolno. Wolno i starannie, Jacopo. Jacopo lubił Sofię. Była inna od jego wcześniejszych nauczycielek, milsza, młodsza, no i przede wszystkim ładniejsza. - Okaaay... - chłopak przeciągnął ostatnią sylabę. - Chociaż w dzisiejszych czasach wiele starych utworów gra się w innym tempie i moim zdaniem to można zrobić! Słyszałaś kiedykolwiek Canon zagrany przez Funtwo na gitarze elektrycznej? Nawet w mojej ostatniej grze komputerowej jest ekstra muzyka. Chcesz posłuchać? Wstał, sięgając ręką do kieszeni spodni. - Wierzę ci. - Sofia posadziła go z powrotem na krzesło. - Twoi rodzice nie byliby szczęśliwi, gdyby zobaczyli, że gram z tobą w gry komputerowe. - Wiem... Poza tym i tak byś przegrała. - No właśnie, co więcej, jest mi to kompletnie obojętne. Rodzice chcą, żebyś do Bożego Narodzenia nauczył się grać jeden utwór od początku do końca, i to bezbłędnie! Co na razie... - zmierzwiła mu czuprynę - wydaje mi się mało prawdopodobne. No już, zaczynamy od andante. - Sofia wskazała fragment na pięciolinii. - I trzymaj tempo. - Okay. - Jacopo spojrzał w miejsce, od którego miał ruszyć, i zaczął grać. Co jakiś czas prychał, wysuwając dolną wargę, żeby odgarnąć sobie włosy z twarzy. To przez Sofię, która zmierzwiła mu czuprynę, opadły na buzię. Nie znosił, kiedy ktoś dotykał jego włosów, zwłaszcza ojciec i dziadek. Ale kiedy robiła to Sofia, już mu tak nie przeszkadzało. Dziwne. Teraz musiał się skupić i zagrać najlepiej jak umie, choć nadal uważał, że Mozart jest za wolny. Ale skoro ona tak lubi, to znaczy, skoro Mozart tak chciał... szybko poprawił się w myślach. Utrzymał skupienie przez wszystkie cztery strony i ani razu się nie pomylił. - Brawo! Taki mi się podobasz! Objęła go za ramiona i przytuliła. Jacopo omal nie spadł z taboretu, ale był szczęśliwy, mogąc zanurzyć się w jej swetrze, wdychać jej zapach i przede wszystkim oprzeć się na miękkiej piersi. - Okay... - Sofia odsunęła go od siebie, kiedy zdała sobie sprawę, że posuwa się za daleko. - Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. - Dobra... - Jacopo wstał i zdjął z wieszaka swoją kurtkę. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł, który rozpalił jego wyobraźnię. Miał ochotę jeszcze z nią porozmawiać. - Sofia, jesteś na Facebooku? - Nie - odpowiedziała, ubierając się. - A na Twitterze? - Też nie. - W takim razie nigdzie nie można cię znaleźć? - Jacopo był zawiedziony. Mógłby dowiedzieć się, ile ma lat, co lubi, mógłby poznać ją lepiej, może nawet do niej napisać. - Coś ci powiem, Jacopo. Mam w domu komputer, ale prawdę mówiąc, nigdy z niego nie korzystam. Tylko Andrea z niego korzystał. To było jego jedyne okno na świat, umożliwiające mu spotkania z przyjaciółmi, utrzymywanie kontaktów, oglądanie ludzi, filmów, ciekawostek. Dzięki niemu żył. Ale oczywiście chłopcu nie mogła tego powiedzieć. - No cóż. - Jacopo wzruszył ramionami. - Szkoda. Nie wiesz, co tracisz. Tam jest inny świat, era dwa zero... - Po chwili dodał: - Już wiem, dlaczego uważasz, że tę sonatę trzeba grać w takim właśnie tempie. Bo należysz do ery analogowej... - Tak, tak... - Sofia wybuchnęla śmiechem, wychodząc z pokoju. - Pozdrów rodziców. Do środy. Lubiła tego chłopca. Miał jakieś dziesięć lat, był bystry i zabawny. Czasami zachowywał się jak mężczyzna. Chciałaby mieć takie dziecko. Takiego syna. To pragnienie wydało jej się bardzo