Rosasa

  • Dokumenty24
  • Odsłony73 943
  • Obserwuję20
  • Rozmiar dokumentów74.7 MB
  • Ilość pobrań28 407

Jose Mauro de Vasconcelos - Moje drzewko pomarańczowe

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :548.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Jose Mauro de Vasconcelos - Moje drzewko pomarańczowe.pdf

Rosasa Dokumenty
Użytkownik Rosasa wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 22 miesiące temu

dziękuję za książkę

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Jose Mauro de Vasconcelos Moje drzewko pomarańczowe Historia małego chłopca, który poznał cierpienie Z portugalskiego tłumaczyła Helena Czajka KSIĄŻKA i WIEDZA • WARSZAWA 1976

Tytuł oryginału O Meu Pe de Laranja Lima Okładkę, obwolutę i strony tytułowe Projektowała Elżbieta Sikorska Redaktor Halina Ruszkiewicz Redaktor techniczny Ewa Leśniak Korektor Irena Kula 1968 Comp. Melhoramentos de Sau Paulo Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa—Książka—Ruch" Wydawnictwo „Książka i Wiedza", Warszawa, styczeń 1976 r. Wyd. I. Nakład 19 650 + 350 egz. Obj. ark. wyd. 6,7. Obj, ark. druk. 13,5 (9,6) Papier druk. mat. kl. V, 70 g, 92 X 114 cm Oddano do składu 2 VI 1975 r. Podpisano do druku w listopadzie 1975 r. Druk ukończono w styczniu 1976 r. Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego", Warszawa ul. Miedziana 13. Zam. nr 39B5/a/75. B-55. Cena zł 15.—. Dziewięć tysięcy dwieście pięćdziesiąta publikacja „KiW"

CZĘŚĆ PIERWSZA Czasami w Boże Narodzenie rodzi się diabełek

ROZDZIAŁ PIERWSZY Odkrywca Trzymaliśmy się za ręce i wcale się nie śpiesząc szliśmy ulicą. Totoca uczył mnie żyć. A ja byłem szczęśliwy, bo starszy brat trzymał mnie za rękę i uczył mnie różnych rzeczy. Ale nie tych domowych. Bo w domu ja sam wszystko odkrywałem i sam robiłem, a że robiłem źle, to w końcu zawsze wlepiali mi parę klapsów. Jeszcze nie tak dawno nikt mnie nie bił. Ale od jakiegoś czasu wszystko wychodziło na jaw i zaczęli mnie sztorcować. Wymyślali mi ciągle od psów, od czortów, od parszywych rudych kotów. Nie przejmowałem się tym. Jak nie byłem na ulicy, zaczynałem śpiewać. Śpiewanie to piękna rzecz. Totoca umiał nie tylko śpiewać, ale i gwizdać. A mnie, żebym go nie wiem jak naśladował, nic nie wychodziło. Totoca pocieszał mnie, mówił, że tak musi być, bo ja jeszcze nie mam ust gwizdacza. A jak nie mogłem śpiewać na głos, śpiewałem do środka. To było z początku trochę dziwne, ale potem zrobiło się bardzo przyjemne. Przypomniała mi się jedna piosenka, którą mama śpiewała, jak byłem jeszcze maleńki. Mama stała przy balii z głową obwiązaną chustką dla ochrony, przed słońcem. Na brzuchu miała fartuch i tak stała godzinami, ręce wkładała do wody i z mydła robiło się mnóstwo piany. Potem wyżymała bieliznę i szła do sznura. Rozwieszała wszystko na sznurze i podpierała sznur kijem bambusowym. Z każdą bielizną tak robiła. Mama brała do prania bieliznę od dra Faulhabera, aby zarobić na wydatki domowe. Mama była wysoka, chuda, ale bardzo ładna. Miała śniadą cerę i czarne gładkie włosy. Jak rozpuszczała włosy, to sięgały jej do pasa. Fajnie było, kiedy ona śpiewała, a ja stałem koło niej i uczyłem się tej piosenki:

Marynarzu, marynarzu, Marynarzu mój miły, Przez ciebie, marynarzu, Zejdę do mogiły. Wzburzone morskie fale Uderzają o skały. Porzucił mnie marynarz, Którego tak kochałam... Bo miłość marynarza Nietrwała jest i płocha. Jutro ciebie zapomni Ten, co dzisiaj cię kocha... Do dzisiaj robi mi się smutno, gdy słyszę tę piosenkę, sam nie wiem, dlaczego. Totoca szturchnął mnie. Ocknąłem się. — Co ci jest, Zezé? — Nic. Śpiewałem. — Śpiewałeś? — No. — To ja chyba jestem głuchy. Czy on nie wie, że można śpiewać do środka? Milczałem. Jak nie wie, to mu nie powiem. Doszliśmy do szosy Rio—Sao Paulo. Czego tam nie było! Ciężarówki, fury, samochody, rowery! — Słuchaj, Zezé, to ważne. Najpierw dobrze się rozejrzeć. Popatrzeć w tę stronę i w tamtą. No, teraz! Pędem przebiegliśmy jezdnię. — Miałeś pietra? Pewnie, że miałem, ale pokręciłem głową, że nie.

— Jeszcze raz przejdziemy razem na drugą stronę. A później zobaczę, czyś się nauczył. Wróciliśmy. — Teraz ty sam. I nie bój się, przecież jesteś mężczyzną. Serce waliło mi jak młotem. — No, teraz. Leć! Popędziłem prawie bez tchu. Na drugiej stronie poczekałem chwilę, aż mi dał znak żebym wrócił. — Jak na pierwszy raz — doskonale. Ale zapomniałeś o jednej rzeczy. Trzeba się rozglądać w obie strony, czy jaki wóz nie nadjeżdża. Ja tu nie będę zawsze stał, żeby dawać ci znaki. Potrenujemy jeszcze, jak będziemy wracać. A teraz chodźmy, bo chcę ci coś pokazać. Wziął mnie za rękę i ruszyliśmy pomaleńku. A ja myślałem o jednej rozmowie. — Totoca. — Co? — Czy wiek dojrzały się odczuwa? — Co to znowu za głupoty? — Bo wuj Edmundo tak mówił. Powiedział, że jestem „nad wiek" rozwinięty i że wkrótce wejdę w wiek dojrzały. A ja nie czuję żadnej różnicy. — Wuj Edmundo jest głupi. Zawraca ci głowę różnymi bzdurami. — On nie jest głupi. On jest uczony. Jak dorosnę, to też chcę być uczony i chcę być poetą, i nosić krawat-kokardę. I wtedy dam się sfotografować w krawacie-kokardzie. — Dlaczego w krawacie-kokardzie? — Bo nie można być poetą i nie mieć krawata-kokardy. Wuj Edmundo pokazuje mi w tygodniku ilustrowanym fotografie poetów, każdy ma krawat-kokardę. — Zezé, nie wierz wszystkiemu, co on ci mówi. Wuj Edmundo jest trochę stuknięty. On jest trochę kłamca. — To znaczy, że on jest sukinsyn?

— Nie używaj takich słów, bo znowu oberwiesz. Powiedziałem tylko, że wuj Edmundo jest trochę stuknięty. No, że ma lekkiego hyzia. — Powiedziałeś, że jest kłamcą. __ Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. — Właśnie, że ma. Przedwczoraj tato rozmawiał z panem Severino, tym, z którym gra w manilhę, i on tak powiedział o panu Labonne: „Ten stary sukinsyn kłamie jak najęty". I wcale nie dostał po gębie. — Dorosły może mówić, co chce, to nie ma znaczenia. Przerwaliśmy rozmowę. — Wuj Edmundo nie jest... Totoca, co to znaczy stuknięty? Totoca zakreślił palcem kółko na czole. — O, nie, wcale nie. On jest dobry, on mnie uczy różnych rzeczy i tylko jeden raz mnie sprał, i to nie bardzo mocno. Totoca aż podskoczył. — On ciebie sprał? Kiedy to było? — Jak byłem niegrzeczny i Gloria posłała mnie do Dindinhi. On chciał czytać gazetę i nie mógł znaleźć okularów. Szukał i szukał. Pytał Dindinhę i nic. Razem przewrócili dom do góry nogami. To ja powiedziałem, że wiem, gdzie są, i jak mi da dziesięć centavos na szklane kulki, to powiem. Sięgnął do kamizelki i wyjął jednego tostao. „Jak znajdziesz, to ci dam". Podszedłem do kosza z brudną bielizną i wyjąłem okulary. Wtedy mnie zbeształ: „Ty łobuzie, sam je tam włożyłeś!" Dał mi raz po tyłku i nie dał tostao. Totoca roześmiał się. — Biegniesz do niego, żeby w domu nie oberwać, i tam dostajesz. Chodźmy prędzej, bo nigdy nie dojdziemy. — A ja wciąż myślałem o wuju Edmundzie. — Totoca, czy dziecko jest rencistą? — Że co? — Wuj Edmundo nic nie robi, a bierze pieniądze. Nie pracuje, a magistrat co miesiąc mu płaci. — No to co? — Dziecko też nic nie robi, je, śpi i bierze pieniądze od rodziców.

— Rencista to co innego, Zezé. Rencista to ten, co się już dosyć napracował i ma siwe włosy, i chodzi pomalutku, jak wuj Edmundo. Ale nie myślmy o trudnych rzeczach. Idź do niego, jak chcesz, żeby cię uczył. Ja cię uczył nie będę. Ze mną masz być taki jak inni chłopcy. Możesz nawet mówić brzydkie słowa, tylko nie napychaj sobie głowy trudnymi rzeczami. Bo więcej nie wezmę cię ze sobą. Trochę się naburmuszyłem i już nie chciałem z nim rozmawiać. Nie chciało mi się też śpiewać. Mój mały ptaszek, co śpiewał do środka, odfrunął gdzieś w dal. Zatrzymaliśmy się i Totoca pokazał mi dom. — To ten. Podoba ci się? Dom był całkiem zwyczajny. Biały z błękitnymi ramami okien. Zamknięty i cichutki. — Owszem. Ale dlaczego mamy się tu przenieść? — Bo dobrze jest zmieniać mieszkanie. Przez parkan zobaczyliśmy drzewa. Mangowiec z jednej strony, a tamaryszek z drugiej. — Ty byś chciał wszystko wiedzieć, a nie widzisz, co się tam w domu dzieje. Tato jest bez pracy, prawda? Już sześć miesięcy, jak się pokłócił z mister Scottfieldem, i wyrzucili go. Nie wiesz, że Lala zaczęła pracować w fabryce? Nie wiesz, że mama chodzi do pracy, do Angielskiego Młyna? No, widzisz, ty głuptasie. A wszystko po to, aby zebrać trochę pieniędzy i zapłacić komorne za ten nowy dom. W tamtym tato jest winien za osiem miesięcy. Jesteś jeszcze za mały, żeby wiedzieć o takich smutnych rzeczach. A ja chyba w końcu przestanę służyć do mszy w kościele, bo muszę pomóc w domu. Umilkliśmy. — Totoca, jak myślisz, czy zabierze się czarną panterę i obydwa lwy? — Pewnie, że się zabierze. I mój mały niewolnik będzie musiał rozebrać kurnik. Spojrzał na mnie jakoś łagodnie i ze współczuciem.

— Nie martw się. Zdemontuję nasz ogród zoologiczny i tutaj urządzę go na nowo. Zdjął mi kamień z serca. Bo inaczej musiałbym wymyślić coś nowego do zabawy z najmłodszym braciszkiem Luisem. — No, widzisz, Zezé, że trzymam z tobą sztamę. A teraz musisz mi opowiedzieć, jak to było z tym. — Daję słowo, Totoca, że nie wiem. Naprawdę nie wiem. . — Kłamiesz. Ktoś cię nauczył. — Nie, nie uczyłem się. Nikt mnie nie nauczył. Chyba ten diabeł, co to Jandira mówi, że jest moim ojcem chrzestnym, nauczył mnie we śnie. Totoca był zdumiony. Z początku nawet mnie szczypał, żeby mnie skłonić do mówienia. Ale nie potrafiłem. — Takich rzeczy nikt się sam nie uczy. Ale mnie naprawdę nikt nie uczył. To była zagadka. Przypomniało mi się coś, co się zdarzyło tydzień temu. Zadziwiłem całą rodzinę. Zaczęło się u Dindinhi, kiedy siadłem koło wuja Edmunda, który czytał gazetę. — Wujku? — Co, synku? Zsunął okulary na koniec nosa, jak to robią wszyscy starsi ludzie. — Kiedy wujek nauczył się czytać? — Jak miałem sześć czy siedem lat. — A jak się ma pięć lat, to można czytać? — Móc, można. Ale komu się chce uczyć takie małe dziecko. — A jak się wujek nauczył czytać? — Tak jak wszyscy. Z elementarza B i A to razem BA. — Czy wszyscy uczą się tak samo? — Wszyscy, o ile mi wiadomo. — Naprawdę wszyscy? Spojrzał na mnie z ciekawością. — Dlaczego o to pytasz? Każdy musi zacząć w ten sposób. Pozwól mi teraz poczytać gazetę. Idź do ogródka, zobacz, czy są guajawy.

Podniósł okulary do oczu i usiłował czytać w skupieniu. Ale nie ustąpiłem. — Jaka szkoda! Okrzyk był tak szczery, że wuj znowu zsunął okulary na koniec nosa. — Nie ma na ciebie rady, jak ci się czegoś zachce... —Bo ja tylko po to przyszedłem, żeby wujkowi coś opowiedzieć. I na próżno przyszedłem. — No więc mów. —Nie. Tak nie. Najpierw muszę wiedzieć, kiedy wujek ma otrzymać rentę. Pojutrze. Uśmiechnął się patrząc na mnie badawczo. — A kiedy to będzie pojutrze? — W piątek. — No to w piątek wujek mi przyniesie z miasta Promyk Księżyca, prawda? — Chwileczkę, Zezé. Co to jest ten Promyk Księżyca? — To taki biały konik. Widziałem go w kinie. Jego pan nazywa się Fred Thompson. To jest tresowany koń. — Chcesz, żebym ci przyniósł konika na kółkach? — Nie, proszę wujka. Chcę takiego, co ma drewnianą głowę z umocowanymi do niej lejcami. Przyczepię tylko kij i hajda, pojadę. Muszę trenować, bo kiedyś będę pracował w kinie. — Rozumiem — powiedział wuj ze śmiechem. — A co ja dostanę, jak ci przyniosę konika? — Coś dla wujka zrobię. — Dasz mi całusa? — Nie lubię całusów. — Popieścisz mnie? Strasznie mi się zrobiło żal wuja Edmunda. Mój ptaszek tam w środku coś mi powiedział. I przypomniałem sobie, że już to nieraz słyszałem... Wuj Edmundo żył w separacji, a miał pięcioro dzieci... Żył samotnie i chodził powoli, powolutku... Może dlatego tak powoli

chodził, że tęsknił za swoimi dziećmi? A te dzieci nigdy do niego nie przychodziły. Wdrapałem mu się na kolana i mocno objąłem za szyję. Poczułem na twarzy muśnięcie jego białych włosów. — To nie za konika. Za konika będzie coś innego. Będzie czytanie. — Umiesz czytać, Zezé? To niemożliwe. Kto cię nauczy!? — Nikt. — Ej, blagujesz. Zsunąłem się z jego kolan i już od drzwi zawołałem: — Przyniesie mi wujek w piątek konika, to się okaże, czy umiem czytać... Potem, kiedy już był wieczór i Jandira zapaliła lampę, bo elektrownia miejska wyłączyła światło z powodu niezapłaconego rachunku, stanąłem na palcach, żeby zobaczyć „gwiazdę". To była gwiazda narysowana na papierze, a pod nią modlitwa o opiekę nad domem. — Jandira, weź mnie na ręce, chcę to przeczytać. — Nie nudź, Zezé. Widzisz, że jestem zajęta. — No, podnieś mnie, Jandira. Przekonasz się, że umiem czytać. — Ale jak mi zrobisz jakiś kawał, Zezé, to zobaczysz... Wzięła mnie na ręce i przy drzwiach podniosła do góry. — No, czytaj. Chcę to widzieć. Zacząłem czytać. Czytałem modlitwę, prośbę, aby niebiosa chroniły nasz dom i wypędziły złe duchy. Jandira postawiła mnie na ziemi. Spuściła nos na kwintę. — Mówiłeś to z pamięci, Zezé. Oszukujesz mnie. — Mogę przysiąc, Jandira. Wszystko potrafię przeczytać. — Nikt nie umie czytać, jeżeli się nie uczył. Kto cię nauczył? Wuj Edmundo? Dindinha? — Nikt. Wzięła kawałek gazety i kazała mi czytać. Czytałem. Czytałem płynnie. Jandira krzyknęła i zawołała Glorię. Gloria się zdenerwowała i poszła po Alaidę. Po dziesięciu minutach zebrała się kupa ludzi. Sąsiedzi chcieli zobaczyć ten cud.

To było to, o co dopytywał Totoca. — On ci obiecał konika, jeśli się nauczysz czytać. — Nie, wcale nie. — Zapytam go. — Możesz pytać. Naprawdę nie wiem, jak to się stało, Totoca. Gdybym wiedział, powiedziałbym ci z całą pewnością. — No, chodźmy. Ale spróbuj tylko poprosić mnie o coś... Obrażony chwycił moją rękę i pociągnął!mnie z powrotem do domu. Myślał, jak by się zemścić. — To świetnie! Tak wcześnie nauczyłeś się czytać, głuptasie! W lutym będziesz musiał pójść do szkoły. To Jandira wpadła na ten pomysł. W domu całe przedpołudnie będzie spokój, a ja się oduczę moich kawałów. — Potrenujemy przechodzenie przez Rio—Sao Paulo. Bo nie myśl sobie, że jak pójdziesz do szkoły, będę twoją służącą i stale będę cię prowadził za rękę. Jak jesteś taki mądry, to i tego się prędko nauczysz. — Masz tu Promyk Księżyca. Ą teraz pokaż, co potrafisz. Wuj Edmundo rozłożył gazetę i wskazał mi reklamę jakiegoś lekarstwa. — „Ten produkt można kupić w każdej aptece lub d r o g e r i i". Wuj Edmundo wyszedł do ogródka, zawołał Dindinhę. — Mamo! Nawet słowo drogerii dobrze przeczytał! Zaczęli mi podawać różne rzeczy do czytania, a ja wszystko czytałem. Babcia kiwała głową i mruczała, że świat się kończy. Dostałem konika i jeszcze raz uścisnąłem wuja Edmunda. Ujął mnie pod brodę i powiedział ze wzruszeniem: — Daleko zajdziesz, urwisie. Nie na darmo nazywasz się Jose. Ty będziesz słońcem i gwiazdy będą błyszczeć wokół ciebie. Patrzyłem nic nie rozumiejąc i pomyślałem sobie, że wuj naprawdę jest stuknięty. — Nie rozumiesz tego. To jest historia Józefa z Egiptu. Jak jeszcze trochę urośniesz, to ci ją opowiem. Przepadałem za historiami. Im trudniejsze, tym bardziej je lubiłem.

Długo głaskałem mego konika, a potem podniosłem oczy i spytałem wuja Edmunda: — A jak wujek myśli, czy w przyszłym tygodniu będę już trochę urośnięty?...

ROZDZIAŁ DRUGI O pewnym drzewku pomarańczy Tam w domu każde starsze dziecko wychowywało młodsze. Jandira opiekowała się Glorią i drugą siostrą, którą oddano na Północ, żeby wyszła na ludzi. Antonio był jej ulubieńcem. Mną jeszcze do niedawna opiekowała się. Lala. Nawet mnie lubiła, ale później chyba jej się znudziłem albo się zanadto zakochała w swoim chłopcu, który był elegantem zupełnie jak ten z piosenki: miał szerokie spodnie i króciutką marynarkę. Jak w niedzielę szliśmy na dworzec „poszwendać się" (jej chłopiec tak mówił), to mi kupował pyszne cukierki. Żebym w domu o niczym nie powiedział. Nawet wuja Edmunda nie mogłem zapytać, co to znaczy „szwendać się", boby się dowiedzieli... Jeden mój braciszek i siostrzyczka zmarli w maleńkości, znalem ich tylko ze słyszenia. Mówiono o nich, że to byli mali Indianie Pinages. Smagli, o czarnych i gładkich włosach. Dlatego dziewczynka nazywała się Aracy, a chłopczyk Jurandyr. Po nich przyszedł na świat mój braciszek Luis. Opiekowała się nim głównie Gloria, a później także ja. Nie sprawiał żadnego kłopotu, bo był to chłopczyk grzeczny, dobry i taki spokojny, że nie wiem. Wystarczyło, żeby Luis tą swoją śliczną bezbłędną mową poprosił o coś, musiałem mu ustąpić, nawet kiedy chciałem pójść się bawić na ulicy. — Zezé, pójdziesz ze mną do ZOO? Dzisiaj przecież deszcz nie grozi, nieprawdaż? To było zabawne, jak on umiał mówić. Ten malec na pewno wyjdzie na ludzi. Daleko zajdzie. Dzień był piękny, niebo całe w błękicie. Nie miałem serca kłamać. Bo czasami, jak nie miałem ochoty na zabawę, mówiłem:

— Głupiś, Luis. Zaraz będzie lało. Tym razem wziąłem go za rączkę i wyszliśmy do ogródka na poszukiwanie przygód. W ogródku mieliśmy trzy zabawy. ZOO i pod porządnym parkanem koło domu pana Julinho — Europa. Dlaczego Europa? Nawet mój ptaszek tego nie wiedział. Tam bawiliśmy się w. tramwaje na Pao de Acucar. Brałem pudełko z guzikami i nawlekałem wszystkie guziki na sznurek. Potem przywiązywałem jeden koniec sznurka do parkanu, a drugi do palców Luisa. Przesuwałem wszystkie guziki w górę i puszczałem pomaleńku jeden po drugim. W każdym tramwaju siedzieli znajomi. Jeden guzik był czarny, to był tramwaj Murzyna Biriquinho. Czasem odzywał się głos z sąsiedniego ogródka — Nie zniszczysz mi parkanu, Zezé? — Nie, dona Dimerinda. Proszę popatrzeć... — Tak to lubię. Baw się grzecznie z braciszkiem. Czy tak nie jest lepiej? Może i lepiej, ale jak mnie ten mój ojciec chrzestny, ten czort zaczynał podjudzać, to już nie mogło być nic przyjemniejszego, niż zrobić jakiś kawał... — Senhora da mi na Boże Narodzenie kalendarz, jak w ubiegłym roku? — A co zrobiłeś z tym, co ci dałam? — Może pani wejść i zobaczyć, dona Dimerinda. Wisi nad workiem na chleb. Uśmiechnęła się i przyrzekła. Jej mąż pracował w sklepie u Chico Franco. Trzecią zabawą był Luciano. Luis z początku strasznie się go bał i ciągnął mnie za spodnie, żebym się cofnął. Ale Luciano to był mój przyjaciel. Zawsze, kiedy mnie ujrzał, wydawał głośny pisk. Gloria także go nie lubiła, mówiła, że nietoperz to wampir i że wysysa z dzieci krew.

- Nieprawda, Godoia. Luciano to nie żaden wampir. To mój przyjaciel. On mnie zna, - Masz bzika z tymi zwierzakami i z tym gadaniem do siebie... Trudno było ją przekonać, że Luciano nie jest zwierzakiem. Luciano był samolotem i latał nad Campo dos Afonsos. — Patrz, Luis! Luciano, szczęśliwy, krążył dookoła nas, jak gdyby rozumiał, o czym się mówi. Bo naprawdę rozumiał. — To jest samolot. On robi... Zająknąłem się. Muszę poprosić wuja Edmunda, żeby mi powtórzył to słowo. Nie wiem, akorbacja, akrobacja czy arkobacja. Jedno z nich. Tylko że nie powinienem się mylić przy braciszku. A teraz Luis chce do ZOO. Podchodzimy do starego kurnika. W kurniku dziobią dwie młode jasne kurki i stara czarna kura, taka oswojona, że można ją nawet podrapać w głowę. — Najpierw trzeba kupić bilety wstępu. Daj mi rękę, bo dziecko może się zagubić w tym tłumie. Dziś niedziela, widzisz, jaki tłok? i Luis rozgląda się na wszystkie strony i wszędzie widzi ludzi. Mocniej ściska moją rękę. Przy kasie wypinam brzuch i chrząkam dla dodania sobie powagi. Wkładam rękę do kieszeni i pytam kasjerkę: — Do ilu lat dzieci nie płacą? — Do pięciu. — To poproszę o jeden dorosły. Listek drzewa pomarańczowego jest biletem. Wchodzimy. __ Najpierw, synku, zobaczysz wspaniałe ptaki. Papugi kakadu i ara we wszystkich kolorach. Te najbardziej kolorowe nazywają się ara — tęczowe. Luis wytrzeszcza oczy w zachwycie.

Przechadzamy się powoli, oglądając wszystko po kolei. Widać tu mnóstwo różnych rzeczy, widzę nawet, że Gloria i Lala siedzą na taborecie i obierają pomarańcze. Lala patrzy na mnie jakoś tak... Może już wiedzą? Jeżeli wiedzą, to ta wycieczka do ZOO skończy się tym, że na czyimś tyłku wyląduje pantofel. A ten tyłek będzie mój, — A co teraz zobaczymy, Zezé? Znowu chrząknięcie i odpowiednia poza. — Teraz przejdziemy do klatek z małpami. Kupujemy parę" bananów i rzucamy je zwierzętom. Wiemy, że nie wolno tego robić, ale w tym tłumie strażnicy nie upilnują. — Nie zbliżaj się zanadto, dziecino, bo małpy obrzucą cię skórkami od bananów — Teraz chcę do lwów. — Zaraz pójdziemy. Pokazuję palcem dwie żółte lwice, na pewno afrykańskie. Luis chce pogłaskać czarną panterę... - Coś ty! Ta czarna pantera to postrach ZOO. Dali ją tutaj, bo wyrwała poskramiaczom osiemnaście ramion i zjadła je. Luis robi przerażoną minę i cofa rękę. — Przysłali ją z cyrku? — Z cyrku. — Z jakiego cyrku, Zezé? Nigdy mi o tym nie mówiłeś. Myślę i myślę. Kto ze znajomych ma nazwisko dobre do cyrku? Mam! — Z cyrku Rozemberga. — Ale przecież Rozemberg ma piekarnię. Ten mały nie da się już oszukać. Zaczyna być zanadto mądry. To inny Rozemberg. Lepiej siądźmy na chwilę i zjedzmy drugie śniadanie. Siadamy i udajemy, że jemy. Nadstawiam uszu, żeby usłyszeć rozmowę sióstr. Powinniśmy się u niego uczyć, Lala. popatrz tylko, ile ma cierpliwości i jak grzecznie bawi się z braciszkiem.

Tak, ale nikt nie robi takich rzeczy. T o już nie jest kawał. To jest złośliwość. To prawda, Zezé to diabeł wcielony, ale mimo to jest uroczy. Nie można się na niego gniewać, żeby nie wiem co zrobił... — To mu na sucho nie ujdzie. Musi dostać nauczkę. W oczach Glorii szukam błysku litości. Zawsze mnie żałuje, a ja zawsze jej przyrzekam, że już nigdy więcej... — Ale nie teraz. Później. Tak grzecznie się bawią... Ona już wie. Wie, że przeszedłem przez rynsztok i dostałem się do ogródka dony Celiny. Urzekła mnie bielizna rozwieszona na sznurze: mnóstwo kołyszących się na wietrze ramion i nóg. Diabeł mnie podkusił i kazał tę całą bieliznę strącić na ziemię. Posłuchałem, bo to bardzo śmieszne. Znalazłem w rynsztoku ostry odłamek szkła, wdrapałem się na pomarańczę i zacząłem cierpliwie przecinać sznur. Wszystko spadło na dół, a ja omal nie rymnąłem z drzewa. Rozległ się krzyk i zrobiło się zbiegowisko. — Ludzie, na pomoc, sznur się urwał! Ktoś, nie wiadomo skąd, zawołał jeszcze głośniej: — To ta cholera, ten dzieciak seu Paula Sama widziałam, jak właził na pomarańczę z kawałkiem szkła... — Zezé! — Co, Luis? — Opowiedz mi, skąd ty wiesz to wszystko o ZOO. — Widziałem już w życiu niejedno ZOO To było kłamstwo, wszystko, co wiedziałem, opowiedział mi wuj Edmundo, obiecał nawet, że kiedyś mnie z sobą zabierze. Ale on tak powoli chodzi, że zanim byśmy doszli, nic już tam nie będzie. Totoca był raz w ZOO z tatą. — Najlepiej lubię ulicę Barao de Drumond w Vila Isabel. Nie wiesz, kto to był Barao de Drummond? Pewnie, że nie wiesz. Jesteś jeszcze za mały, żeby wiedzieć takie rzeczy. Ten baron to był chyba przyjaciel Pana Boga. Bo to on pomógł Panu Bogu stworzyć loterię zwierząt i ZOO. Jak trochę podrośniesz...

Tamte dwie wciąż trajkocą. — Jak trochę podrosnę, to co? — Och, nie nudź mnie. Jak będziesz większy, to cię nauczę grać na loterii zwierząt, poznasz ich numery. Aż do dwudziestu. Od dwudziestu do dwudziestu pięciu to wiem, że jest krowa, byk, niedźwiedź, jeleń i tygrys. Tylko nie wiem, które ma jaki numer, ale się nauczę, żebym ci nie skłamał. Luis zaczyna być zmęczony zabawą. — Zezé, zaśpiewaj mi „Chatkę maleńką". — Tu, w ZOO? Za dużo ludzi. — Nie, ludzie już sobie poszli... — To strasznie długa piosenka. Zaśpiewam kawałek, ten, co tak lubisz, z cykadami: Ty wiesz, skąd do ciebie przychodzę, Z chatki, co stoi przy drodze, A obok chatki jest sad... Chatka maleńka na wzgórzu, Kwitną tam białe róże, A droga prowadzi w świat... Przeskoczyłem kilka zwrotek. Wszystkie śpiewają cykady, Gdy księżyc wschodzi blady Nad wierzchołkami palm. I cichy szmer strumyka, I tkliwy śpiew słowika, Co w sercu budzi żal. Przerywam. One tam uparcie czekają na mnie. Wpadam na pomysł: będę śpiewał aż do wieczora. Skończą gadać i zrezygnują.

Gdzie tam. Zaśpiewałem całą „Chatkę” dwa razy, potem „Niewierną miłość" i nawet „Ramonę". Dwie zwrotki z „Ramony", te, które umiałem... i nic. Wściekła rozpacz mnie bierze. Lepiej już z tym skończyć. Podchodzę. — Lala, jak chcesz, to możesz mnie sprać Odwracam się plecami i nadstawiam, co trzeba. Zaciskam zęby, bo w pantoflu Lal jest piekielna siła. To był pomysł mamy. — Pójdziemy dziś wszyscy obejrzeć dom Totoca odwołał mnie na bok i powiedział szeptem: — Jak się wygadasz, żeśmy już tam byli to tak dostaniesz, że popamiętasz. Ani mi to było w głowie. Cała kompania wysypała się na ulicę. Gloria trzymała mnie za rękę, miała polecenie nie puszczać mnie ani na chwilę. Ja prowadziłem za rękę Luisa. - Mamo, kiedy się przeprowadzimy? Mama odpowiedziała Glorii z pewnym smutkiem!: — W dwa dni po świętach musimy zacząć pakować manatki. Mówiła zmęczonym, bardzo zmęczonym głosem. Strasznie mi jej było żal. Mama pracuje od urodzenia. Od szóstego roku życia, jak wybudowano fabrykę, oddali ją do pracy. Posadzili mamę na stole i musiała czyścić i wycierać żelazka. Była taka maleńka, że robiła siusiu na stole, bo nie mogła zejść sama... Dlatego nie chodziła nigdy do szkoły i nie nauczyła się czytać. Jak usłyszałem tę jej historię, tak mi się zrobiło smutno, że przyrzekłem, że jak będę poetą i uczonym, to będę jej czytał moje poezje... W sklepach i magazynach czuło się już bliskość Bożego Narodzenia. Gdzie tylko była jakaś szyba, wymalowano na niej świętego Mikołaja.

Ludzie kupowali pocztówki, aby później w ostatniej chwili nie cisnąć się do sklepu. Miałem cichą nadzieję, że tym razem Dzieciątko Jezus urodzi się także dla mnie. W końcu, jak osiągnę wiek dojrzały, to może się trochę poprawię. — To tutaj. Wszyscy byli zachwyceni. Dom był trochę mniejszy. Mama z pomocą Totoki zerwała z furtki drut kolczasty i weszliśmy całą hurmą. Gloria puściła moją rękę i zapomniała, że już jest prawie dorosłą panną. Puściła się biegiem i ramionami objęła mangowiec. — Mangowiec będzie mój. Ja byłam pierwsza. Antonio zrobił to samo z tamaryszkiem. Dla mnie nic nie zostało. Niemal z płaczem spojrzałem na Glorię. — A ja, Godoia? — Leć na tyły domu! Na pewno są tam drzewa! Pobiegłem, ale znalazłem tylko zachwaszczony trawnik i kilka drzew pomarańczy, starych i kolczastych. Nad rynsztokiem rosło jeszcze małe drzewko pomarańczy lima. Byłem rozczarowany. Wszyscy poszli oglądać pomieszczenia i wyznaczać, który pokoik do kogo będzie należał. Pociągnąłem Glorię za spódnicę. — Nie ma więcej drzew. — Bo nie umiesz szukać. Poczekaj, już coś dla ciebie znajdę. Wkrótce potem poszliśmy razem. Obejrzała pomarańcze. — A ta ci się nie podoba? Przecież to piękna pomarańcza. Żadna mi się nie podobała. Ani ta ani tamta. W ogóle żadna. Wszystkie miały dużo kolców. — Jak mam wybrać takie paskudztwo, to już wolę pomarańczę lima. — Gdzie? Poszliśmy. — Jakie piękne drzewko! Popatrz, nie ma ani jednego kolca. Z daleka już poznać, że to lima. Gdybym była taka mała jak ty, to bym tę wybrała. — Ale ja chciałbym mieć wielkie drzewo.

— Zastanów się, Zezé. Ono jest jeszcze młode. Kiedyś to będzie wspaniała pomarańcza. I będzie sobie rosła razem z tobą. Ty i to drzewko będziecie jak dwaj bracia. Spójrz na tę gałąź, wprawdzie jest jedyna, ale wygląda jak konik, w sam raz dla ciebie. Czułem się najnieszczęśliwszy w świecie. Przypomniałem sobie flaszkę po wódce, na etykietce były obrazki ze szkockimi aniołkami. Lala powiedziała, że ten jeden to ona. Gloria pokazała drugiego, który był nią. Trzeci był Totoką. A ja? Ja miałem być tą główką z tyłu, prawie bez skrzydeł. Ten czwarty szkocki anioł to był tylko kawałek anioła... Ja zawsze muszę być ostatni. Niech no tylko dorosnę, wtedy im pokażę! Kupię sobie dżunglę nad Amazonką i wszystkie drzewa, co rosną aż do nieba, będą moje. Kupię sklep z flaszkami z aniołami i nikt nie dostanie ani kawałka skrzydła. Naburmuszony siadłem na ziemi i oparłem się o pień pomarańczy lima. Gloria oddaliła się uśmiechnięta. — Twój gniew nie potrwa długo, Zezé. W końcu przyznasz, że ja miałam rację. Pogrzebałem patykiem w ziemi i gniew zaczął powoli mijać. Koło mego serca, nie wiadomo skąd, odezwał się jakiś głos: __ Myślę, że twoja siostra ma rację. — Wszyscy zawsze mają rację! A ja nigdy. — To nieprawda. Przypatrz mi się dobrze, a przekonasz się. Wstałem przestraszony i spojrzałem na drzewko. To było dziwne, bo ja rozmawiałem z każdą rzeczą, ale zawsze myślałem, że to mój ptaszek we mnie urządza te rozmowy. — To ty mówisz? — Przecież słyszysz. Drzewko roześmiało się cichutko. Podniosłem wrzask i już miałem odejść, ale ciekawość trzymała mnie na miejscu. — Czym ty mówisz? — Drzewo mówi wszystkim. Liśćmi, gałęziami, korzeniami. Chcesz posłuchać?

Przyłóż ucho tu do pnia i posłuchaj, jak mi serce bije. Nie mogłem się zdecydować, ale drzewko było takie małe, że przestałem się bać. Przytknąłem ucho i usłyszałem: tik... tik... — Słyszysz? — Powiedz mi coś. Czy wszyscy wiedza, że ty mówisz? — Nie. Tylko ty. — Naprawdę? — Mogę przysiąc. Dobra wróżka mi powiedziała, że jak jeden chłopczyk, taki jak ty, zostanie moim przyjacielem, to będę mówić i będę bardzo szczęśliwe. — A poczekasz? — Na co? — Aż się tu przeprowadzę. Bo to jeszcze potrwa dłużej niż tydzień. Chyba nie zapomnisz przez ten czas mówić? — Nigdy. To znaczy tylko do ciebie. Chodź, sprawdź, jak tu miękko. — Jak co?... — Wleź na gałąź. Usłuchałem. — A teraz zamknij oczy i pohuśtaj się. No, jak? Czy miałeś kiedyś lepszego konika? — Nie miałem. To coś cudownego. Teraz mogę podarować Promyk Księżyca memu młodszemu bratu. On ci się na pewno spodoba, wiesz? Pełen zachwytu zlazłem z mojej pomarańczy. — Wiesz, co zrobię? Zanim się przeniesiemy, będę tu wpadał na pogawędkę, kiedy tylko będę mógł... A teraz muszę już odejść, oni już wychodzą, tamtędy od frontu. — Tak się żegnasz z przyjacielem? — Pss! Ona idzie! Akurat w chwili, kiedy obejmowałem drzewko, nadeszła Gloria. — Bądź zdrów, przyjacielu. Jesteś najśliczniejszy na świecie. — No i co? Nie mówiłam? — Mówiłaś. Teraz bym już nie wziął ani mangowca, ani tamaryszka za moje drzewko.

Gloria pogłaskała mnie czule po włosach. — Co ty jeszcze wymyślisz! Wyszliśmy na drogę, trzymając się za ręce. — Godoia, prawda, że ten mangowiec jest trochę głupkowaty? — Jeszcze go dobrze nie znam, ale chyba jest. — A ten tamaryszek Totoki? — Także jest jakiś niewydarzony. A dlaczego? — Nie wiem, czy mogę ci to powiedzieć. Ale kiedyś opowiem ci o cudzie, Godoia.

ROZDZIAŁ TRZECI Chude palce ubóstwa Przedstawiłem mój problem wujowi Edmundowi. Wysłuchał mnie z powagą. — I to cię tak martwi? — Martwi mnie, wujku. Boję się, że Luciano nie pójdzie z nami do nowego domu. — Myślisz, że nietoperz cię lubi? — Pewnie, że mnie lubi. — Że tak bardzo cię lubi? — No. — Więc możesz być spokojny, że pójdzie. Być może, potrwa trochę, zanim się pokaże, ale kiedyś cię odnajdzie. — Już mu powiedziałem, na jakiej ulicy będziemy mieszkać i pod którym numerem. — To mu pomoże trafić. Jeżeli sam nie będzie mógł pójść za tobą, bo mu coś przeszkodzi, pośle brata, kuzyna czy jakiegoś innego krewnego, nawet tego nie poznasz. Ciągle jeszcze byłem niespokojny. I co z tego, że podałem ulicę i numer, przecież Luciano nie umie czytać. Zapyta może ptaszków albo motyli. — Nie bój się, Zezé, nietoperze mają zmysł orientacyjny. — Co mają, wujku? Wytłumaczył mi, co to jest zmysł orientacyjny, a ja coraz bardziej podziwiałem jego mądrość. Kiedy mój problem został rozwiązany, wyszedłem na ulicę opowiedzieć wszystkim, że czeka nas przeprowadzka. Dorosłych na ogół ucieszyła ta wiadomość. Okazując radość mówili: — Przeprowadzacie się, Zezé? To świetnie!... Znakomicie!... Co za ulga!...