ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Cassie, mamy jeszcze lody? - dopytywał się ktoś
szeptem.
- Sama je skończyłaś, Kirstin. Czekoladki też - odrzekła
półgłosem Cassie, po czym zaśmiała się, słysząc w
ciemnościach westchnienie Naomi. - Czy to znaczy, że
możemy zjeść resztę herbatników?
- Nie ma mowy! - zaprotestowała Kirstin. - To ja tu
jestem amatorką słodyczy! A wy możecie jeść wszystko i nie
tyjecie...
- Ciii... - syknęła Cassie, gdy zaczęły wyrywać sobie
pudełko z herbatnikami owsianymi w czekoladzie. - Cały dom
obudzisz!
Koleżanki wybuchnęły śmiechem. Dopiero po chwili
stłumiły radość. Cassie przypomniały się niezliczone podobne
sytuacje, które miały miejsce przez ostatnie trzy lata, odkąd
zamieszkały u Dot.
Te nocne uczty były stałym elementem ich przyjaźni,
która połączyła je wkrótce po tym, jak się poznały. I zawsze
przyłapywano je na gorącym uczynku! Tym razem na pewno
też tak się stanie, chociaż skończyły już osiemnaście lat i
oficjalnie są dorosłe. Choćby nie wiem jak cicho się
zachowywały, Dot zawsze wyczuwała, że coś kombinują.
- Od jakiegoś czasu w tym domu mieszkają tylko cztery
osoby, z czego trzy znajdują się w tym pokoju - zauważyła
roztropnie Naomi.
Nie tak jak dawniej, kiedy dom dosłownie pękał w
szwach, pomyślała Cassie. W ich pokoju, oświetlonym tylko
latarką, atmosferę przepełniał lęk, że stracą siebie nawzajem, i
to akurat wtedy, gdy udało im się nawiązać jakąś nić
przyjaźni.
- Myślę, że Dot się tego spodziewała. Inaczej nie
kupowałaby tego, co najbardziej lubimy - dorzuciła Kirstin.
- Te nasze nocne sabaty stały się już tradycją - przyznała
Cassie. - Dzisiaj miały być wyniki egzaminów, więc nie trzeba
być jasnowidzem, żeby się domyślić, co w tej sytuacji
zrobimy.
Przez chwilę w głębokiej ciszy rozpamiętywały swe
niedawne sukcesy. Cała trójka, ubrana w nocne „mundurki",
czyli w sporo za duże podkoszulki, leżała w malowniczych
pozach na łóżku Cassie.
Z racji wieku mogły bez przeszkód, i z
błogosławieństwem Dot, przenieść całą imprezę do salonu, ale
byłoby to niezgodne z tradycją. Stałaby się czymś zupełnie
innym, gdyby z tym tajemniczym rytuałem przy świetle latarki
nie czekały do zmroku właśnie w sypialni.
- Wznieśmy toast za to, że wspięłyśmy się na kolejny
szczebel tej drabiny - zaproponowała Kirstin, unosząc
plastikowy kubek z musującym winem, bo nie było ich stać na
szampana.
- Od samego początku twierdziłyśmy, że to się nam uda,
że jeżeli będziemy się wspierać, wszystko ułoży się po naszej
myśli - przypomniała z satysfakcją w głosie Naomi, dotykając
swoim kubkiem kubków przyjaciółek. - Pamiętacie naszą
pierwszą naradę wojenną?
- Tego nie można zapomnieć - szepnęła Cassie. -
Mieszkałyśmy tu dopiero parę tygodni, kiedy okazało się, że
Artur ma raka.
Po różnych koszmarnych przeżyciach, jakich
doświadczyły, zanim dotarły do tej rodziny zastępczej, dom
Dot i Artura przeszedł ich najśmielsze marzenia.
Wszystkie trzy spodziewały się kolejnej wersji domu
dziecka, lecz zamiast niej znalazły tu prawdziwe, rodzinne
ciepło. Wizja jego utraty w związku z chorobą Artura
dokonała w nich przemiany: samolubne indywidualistki
połączyły swe siły.
- Ciągle chce mi się śmiać na wspomnienie miny, jaką
miała ta kobieta z opieki społecznej - szepnęła Cassie,
odrzucając ruchem głowy kosmyk jasnych włosów.
Z perspektywy czasu nietrudno było zrozumieć rozterkę
tej kobiety. Bez trudu znalazła rodziny zastępcze dla
najmłodszych dzieci znajdujących się pod opieką Dot i Artura.
Bliźnięta były sierotami i przebywały tu zaledwie kilka dni. I
tak miały odejść, gdy tylko rodzina skłonna je zaadoptować
pokona wszystkie poprzeczki wymagane, aby uzyskać zgodę
na przejęcie tak cennego ciężaru.
Całkiem inną sprawą było znalezienie miejsc dla trzech
prawie dorosłych dziewcząt. Na dodatek cała trójka miała
opinię „trudnych przypadków".
Wyczuwały, że ich kuratorka długo nie mogła się
zdecydować, czy je oddać pod opiekę Dot i Artura: po co
obciążać te filary systemu rodzin zastępczych takimi trzema
potworami?
Gdy ujrzała je jakiś czas później w tak tragicznej sytuacji i
gdy usłyszała, ze kategorycznie odmawiają opuszczenia
swojego ostatniego domu zastępczego, poczuła się jak rażona
gromem.
- Dot się rozpłakała - dodała Cassie. Przypomniała sobie,
jakie wrażenie wywarły na niej te łzy, na niej, która
postanowiła już nigdy więcej nie przejmować się uczuciami
innych.
- I oświadczyła, że nie pozwoli nas rozdzielić - dorzuciła
Kirstin. - Powiedziała, że stałyśmy się jej rodziną, a rodzina
musi trzymać się razem.
Nie musiały sobie nawzajem przypominać tych bolesnych
miesięcy, kiedy, pomimo najlepszej opieki ze strony szpitala,
Artur powoli przegrywał walkę o życie. To nie przypadkiem
wszystkie trzy "jego córeczki" wybrały zawody związane z
medycyną.
- Nie udało im się nas rozdzielić wtedy, więc nie damy się
rozdzielić i teraz - oznajmiła uroczystym tonem Naomi. - Być
może Kirstin zajdzie wyżej niż my i zostanie lekarzem, ale
praktykę odbędziemy w tym samym miejscu.
Dzięki swemu uporowi Cassie i Naomi mogłyby zdawać
na medycynę, jednak postanowiły skoncentrować się na
pielęgniarstwie. Wysokie noty z dzisiejszego egzaminu dały
im przepustkę do szpitala św. Augustyna.
- Pokonywanie przeszkód sprawia ogromną satysfakcję -
zauważyła Cassie, częstując się kolejnym herbatnikiem. -
Przybliża marzenia.
Zamyśliła się na wspomnienie wieczoru, kiedy to po raz
pierwszy zwierzały się sobie ze swoich nadziei i marzeń.
Wydarzyło się to jakiś czas po zamieszkaniu u Dot i Artura i
stało się punktem zwrotnym w ich wzajemnych stosunkach:
po raz pierwszy dopuściły kogoś do swoich myśli.
- Czy zauważyłyście, ile już mamy za sobą? - zagadnęła
Kirstin. - Jestem przekonana, że kiedy nas tu skierowano, ta
kobieta z opieki społecznej była pewna, że przez najbliższe
trzy lata będzie świadkiem, jak staczamy się na samo dno, a
przy okazji doprowadzamy Dot i Artura do rozpaczy.
- Przecież nawet przepraszała Dot za to, że obarcza ją
takimi trzema „trudnymi" przypadkami naraz. Takimi, które w
żadnej rodzinie nie zagrzały miejsca - wspominała Naomi. -
Znając naszą przeszłość, była pewna, że nie wytrzymamy u
Dot dłużej niż kilka dni.
I nie byłaby to ich pierwsza ucieczka...
Wbrew postanowieniu o emocjonalnej izolacji, Cassie
wkrótce poczuła się zniewolona łagodnością i cierpliwością
Dot i Artura, które w równym stopniu ujęły jej koleżanki.
Uświadomiwszy sobie groźbę kolejnych przenosin, gdy
zachorował Artur, postanowiły zrobić wszystko, co w ich
mocy, by pozostać u Dot, nawet jeśli miało to oznaczać
wytężoną pracę i wzorowe zachowanie.
- Moje cele niewiele się zmieniły przez te trzy lata -
zadumała się Kirstin. - Już wtedy postanowiłam, że jak
najszybciej muszę znaleźć dobrą pracę, żeby zdobyć
niezależność. Żeby już nikt mnie nie zawiódł.
Cassie dobrze ją rozumiała. Wszystkie trzy doznały wielu
różnych rozczarowań, co na pewno odcisnęło się piętnem na
ich charakterach.
- Przez ten czas nauczyłaś się patrzeć nieco dalej -
stwierdziła Naomi. - Wszystkie trzy tego się nauczyłyśmy.
Moim największym marzeniem było wtedy pomieszkać dłużej
niż rok w jakimś sympatycznym miejscu. Pamiętacie?
- A o czym teraz marzysz? - zapytała Cassie. - Dzisiejszy
dzień jest przełomowy w naszym życiu. Z czystym sumieniem
możemy powiedzieć, że dziś osiągnęłyśmy nasz pierwszy
ważny cel. Otrzymałyśmy oceny, dzięki którym
rozpoczynamy nowy etap. Myślę, że jest to właściwy moment,
abyśmy odkurzyły nasze marzenia i nadały im nowego blasku.
- Dlaczego nie? Mogę być pierwsza - pospieszyła Kirstin,
odgarniając z czoła swe kasztanowe włosy. - Jak wiecie,
postanowiłam zdobyć dobrą pracę, żebym mogła być
niezależna. Teraz nie tylko do końca życia mam
zagwarantowaną posadę, ale na dodatek będę mogła pomagać
innym, co sprawia mi ogromną satysfakcję.
- Może nawet zostaniesz lekarzem - zauważyła Cassie,
pewna, że jej przyjaciółka jest w stanie dopiąć tego celu. - A
ty? - zwróciła się do Naomi. - Nie chciałabyś zajść jeszcze
wyżej? Zostać przełożoną całego szpitala, nie tylko oddziału?
- Może... - Naomi uśmiechnęła się do swoich myśli. - Ale
moje marzenia niewiele się zmieniły przez te trzy lata. Ciągle
mam nadzieję, że uda mi się założyć prawdziwą rodzinę.
- My ci nie wystarczymy? - zażartowała Cassie.
- Bardzo was kocham, ale jak siostry. I wcale nie
chciałabym mieć waszego dziecka!
- Po tym wszystkim, co przeszłaś w swojej rodzinie, masz
jeszcze odwagę próbować? - zapytała półgłosem Kirstin, dając
wyraz także obawom Cassie.
Zbyt dobrze wiedziała, jak tragiczny w skutkach dla
wszystkich członków rodziny może być kryzys w
małżeństwie.
- Tak - odparła stanowczym tonem Naomi. - Bardzo się
cieszę, że mogę studiować pielęgniarstwo, ale kiedyś
chciałabym się zakochać i mieć świadomość, że jestem dla tej
osoby najważniejsza pod słońcem.
- Niestety, faceci nie rodzą się z gwarancją - zauważyła
Cassie, wspominając nieszczęśliwe dzieciństwo. - Gdybym
miała pewność, że będę dla niego najważniejszą osobą pod
słońcem, może też zaryzykowałabym takie marzenia.
Nie musiała im przypominać o tym, jak jej rodzice
walczyli w sądach, aby nie dostać praw rodzicielskich.
Historia powtórzyła się potem w kilku kolejnych rodzinach
zastępczych. Każdy taki zawód sprawiał, że Cassie stawała się
coraz bardziej zgorzkniała i nieznośna.
Obydwie jej przyjaciółki wiedziały, że chociaż przez
ostatnie trzy lata jej pogląd na życie stał się nieco bardziej
optymistyczny, Cassie nigdy nie zgodzi się odstąpić od swoich
zasad.
- Tymczasem - zaczęła wesoło - na wypadek, gdyby
królewicz z bajki nie znalazł drogi do moich drzwi, moim
marzeniem jest opiekować się maluchami na intensywnej
terapii.
Nie upłynęło parę sekund, jak zapewne pod wpływem
takich samych myśli podjęły zgodnym chórem:
- Można mieć marzenia, lecz aby je zrealizować, trzeba
najpierw się przebudzić.
Od drzwi wtórował im czwarty głos.
- Dot!
- Znowu was przyłapałam!
Śmiejąc się, robiły miejsce drobnej kobiecie, która
podchodziła do łóżka. Żadna z nich nie miała najmniejszych
wątpliwości, że osoba ta, pełniąca rolę ich matki, a zarazem
więziennego strażnika, jest ich najserdeczniejszym
sprzymierzeńcem.
- Słucham... - zaczęła Dot, sadowiąc się wygodnie. Jej
uśmiechniętą twarz otaczała aureola srebrnych loków
podświetlonych latarką. - Która z was zechce mnie dzisiaj
przekupić? I co tam dla mnie chowacie? Już nie pamiętam,
kiedy brałam udział w takiej nocnej imprezie.
- Już dobrze, mały Jimmy - szepnęła Cassie, delikatnie
gładząc meszek na malutkiej główce.
Z duszą na ramieniu dotykała cienkiej jak bibułka skóry
chłopczyka, okrywającej kosteczki jak na kurzym skrzydełku.
Ciągle wydawał się jej niewyobrażalnie mały i kruchy, mimo
że przybierał na wadze z każdym dniem.
- Skończone, skarbie. Teraz już będziesz mógł spokojnie
sobie pospać. - Ściągnęła rękawiczki, maskę i wrzuciła je do
kubła.
- Masz jakieś wieści od Luke'a z izby przyjęć? - zapytała
półgłosem Melissa, która właśnie zmieniała mikroskopijną
pieluszkę Neeshy w łóżeczku nieopodal.
- Na razie żadnych. Z porodówki też nie dzwonili.
Zerknęła na zegarek, po czym przyjrzała się wszystkim
monitorom dokoła łóżeczka.
Luke miał być na oddziale od samego rana, lecz od razu,
ledwie przyszedł na dyżur, wezwano go gdzie indziej. Już
ponad godzinę temu przygotowały miejsce dla nowego
przybysza i czekały na sygnał, by się nim zająć.
Na odgłos otwieranych drzwi odwróciły wzrok. Państwo
Stilliard stanęli w progu, speszeni takim powitaniem, po czym
natychmiast popatrzyli w stronę łóżeczka ich synka.
- Coś się stało? - zapytała kobieta. - Czy stało się coś
Jimmy'emu? - Jej twarz o jasnej karnacji w okamgnieniu aż
poszarzała.
- Wszystko jest w porządku - zapewniła ją Cassie. -
Jesteśmy z niego bardzo dumne, bo od rana nie miał ani razu
arytmii.
Twarz pani Stilliard rozjaśniła się. Po chwili Cassie
patrzyła, jak młodzi rodzice obejmują się, obserwując śpiące
dziecko.
Odkąd Cassie postanowiła opiekować się wcześniakami,
musiała również pogodzić się z tym, że życie jej małych
podopiecznych niebezpiecznie balansuje między sukcesem a
porażką. Opiekując się nimi od jednego kryzysu do
następnego, przez dwanaście godzin na dobę, czasami przez
kilka miesięcy, nie sposób było nie przywiązać się do nich.
Ogarniała ją wielka radość, gdy taki maluch wygrywał tę
bitwę i mógł iść do domu, by wieść normalne życie, lecz ten
stan ciągłej gotowości bywał także wyczerpujący, zwłaszcza
wtedy, gdy przegrywali.
- Przepraszam za spóźnienie - usłyszała za plecami.
Spodziewała się go, lecz chociaż przez ostatnie dwa lata
próbowała nauczyć swoje głupie serce moresu, ono ciągle biło
szybciej na dźwięk jego głosu.
- Komplikacje? - zapytała spokojnym tonem, w skrytości
ducha marząc, by pytanie to zostało odczytane jako wyraz
troski o potencjalnego pacjenta.
Luke wyglądał na zmęczonego. Od tygodnia przyglądała
się coraz ciemniejszym kręgom pod jego oczami. Bardzo
chciała coś dla niego zrobić. Teraz wzruszył ramionami, lecz
ona, widząc na jego twarzy ogromny smutek, postanowiła
odrzucić fałszywą delikatność.
- Luke, jesteś pewien, że dobrze zrobiłeś, tak szybko
wracając do pracy po wypadku? Dopiero co sam wyszedłeś ze
szpitala, a tu roboty więcej niż kiedykolwiek przedtem.
Oddział pęka w szwach, a ty wyglądasz jak chodząca śmierć.
Zaśmiał się nerwowo, bez cienia radości.
- Dzięki, Cassie. Twoje słowa są jak miód dla mojego
ego! - parsknął, po czym dorzucił: - Byłoby dobrze, gdyby
problemem była praca.
Milczała w nadziei, że w końcu powie, co go dręczy.
Widziała, jak Luke z wielkim wysiłkiem kieruje myśli na tory
zawodowe.
- Wracając do tego przypadku w izbie przyjęć... -
Myślami był z powrotem w pracy. - Jak pewnie wiesz,
chodziło o ofiary wypadku drogowego. Ciężarna i
przedwczesny poród.
Cassie patrzyła na niego zdziwiona. Nowoczesna
aparatura zainstalowana w karetce szpitala Świętego
Augustyna umożliwiała załodze bezpośredni kontakt z miejsca
wypadku ze szpitalem. Luke westchnął.
- Ciąża była zbyt wczesna i nie udało się uratować
dziecka. Dwudziesty tydzień.
- Umarło? - Nic dziwnego, że jest taki przygnębiony.
Zawsze cierpiał, gdy umierało któreś z "jego" dzieci.
- Oboje nie żyją. - Ukrył twarz w dłoniach. - Matka i
dziecko.
Cassie ujrzała błysk rozpaczy w jego oczach, lecz tak
szybko zapanował nad tym uczuciem, że zaniepokoiła się, czy
jej własne emocje nie są zbyt widoczne. Czy to możliwe, by
tragiczne wydarzenia w jego życiu miały wpływ na
gwałtowność jego reakcji?
- Napijesz się kawy, zanim zajmiesz się czym innym? -
zaproponowała lekkim tonem. - Państwo Stilliard są u Jamesa.
A ponieważ mały James zachowuje się dzisiaj bardzo
przyzwoicie, mam chwilę czasu i mogę nastawić wodę.
- Dobrze mi to zrobi. Mocną, poproszę.
- Łyżeczka cukru i odrobina mleka - dodała od siebie.
- Dobrze wiem, co cię stawia na nogi.
Nadała rozmowie lżejszy ton i z ulgą obserwowała, jak
Luke powoli się odpręża. Jednocześnie nabierała coraz
większej pewności, że przyczyną jego zmartwień wcale nie
jest praca.
Ona kochała to zajęcie, o czymś takim marzyła od dawna,
ale w skrytości ducha przyznawała się, że jedną z zalet pracy
w tym akurat szpitalu jest Luke Thornton. Jego trzymiesięczna
nieobecność dłużyła się jej w nieskończoność.
Nie przyznawała się nawet przed sobą, jak bardzo
ucieszyła ją wieść, że wylizał się z ran i wraca do szpitala.
Aż wzdrygnęła się na wspomnienie chwili, gdy dotarła do
nich wiadomość o wypadku Luke'a i jego tragicznych
skutkach. Chyba do końca życia będzie miała wyrzuty
sumienia, że mniej, przejęła się śmiercią jego żony niż
obrażeniami, jakie on odniósł. Po chwili odsunęła od siebie te
puste myśli. Przecież Luke nie ma pojęcia, jak bardzo jej się
podoba. Ledwie poznał Sophie, a już oznajmili, że się
pobierają i spodziewają dziecka.
Uważała, że jeśli czasami ma żal do świata o to, że Luke
nie wybrał jej, to jest to jej wina, a gdy ożenił się z Sophie,
uznała wszelkie nadzieje z nim związane za stratę czasu.
Pamiętając swoje smutne dzieciństwo, nie miała
najmniejszego zamiaru odgrywać drugorzędnej roli ani w
życiu zawodowym, ani w prywatnym.
Naomi jednak znalazła królewicza z bajki, z którym już
planowała ślub swoich marzeń, więc chyba i ona ma szansę
spotkać mężczyznę swego życia. A jeśli się taki nie zjawi, no
cóż, ma pracę, którą kocha i która stanowi dla niej największą
wartość.
Nagle zdała sobie sprawę z ciszy, jaka wokół nich zapadła.
Spostrzegła, że Luke uważnie się jej przygląda.
- O co chodzi? - zapytała.
Może coś puściła mimo uszu? W jego spojrzeniu
wyczytała jakby rozpacz... lub zmieszanie. Żadne z tych uczuć
nie pasowało do tych, kiedyś tak wesołych, niebieskich oczu.
Lecz nim zdążyła przeanalizować to, co zobaczyła, Luke
mrugnął i wszystko znikło.
Nie zdążyli podjąć przerwanego wątku, a już zapiszczał
pager. Luke, wyraźnie niezadowolony, sięgnął do kieszeni.
Mrucząc coś pod nosem, podszedł do telefonu i
zniecierpliwionym gestem wystukał numer.
Z bólem serca patrzyła, jak utyka. Był to rezultat obrażeń,
które unieruchomiły go na oddziale ortopedycznym, gdzie
chirurdzy walczyli, by uratować jego nogę. Miał szczęście, że
wrócił do pracy już po trzech miesiącach.
- Co takiego?! - krzyknął do słuchawki, wyrywając Cassie
z zadumy. - Nie mogą tego zrobić. Nie pozwolę.
W jego głosie narastała złość. Cassie zdała sobie sprawę,
że rozmowa nie dotyczy szpitala. Wychodziła właśnie z
pokoju, by mógł mówić swobodnie, gdy usłyszała, jak rzucił
słowo „adwokat" tonem, jakiego jeszcze nie znała.
Rzucił słuchawką.
- Cholera! - Z całej siły uderzył dłonią w ścianę. - Jak tak
można? Jak oni mają czelność?!
Zatrzymał ją ten ton rozpaczy zmieszanej z wściekłością.
- Luke... - zaczęła niepewnie.
Domyślała się, że rozmowa dotyczyła sprawy sądowej w
związku z wypadkiem. Już raz pokazała mu, że jest skłonna
go wysłuchać, lecz nie skorzystał z tej możliwości. Tym
razem też nie musi. Kierowała się wyłącznie podszeptem
swojego głupiego serca.
- Czy jesteś pewien, że naprawdę nie mogę ci pomóc? -
Pomyślała, że przemawia do jego pleców i napiętych mięśni
karku. - Potrafię milczeć jak grób i uniosę każdy ciężar.
Zanim odwrócił się w jej stronę, zacisnął pięści, po czym
całym ciężarem oparł się plecami o ścianę. Gdy spojrzał jej w
oczy, poczuła ogrom jego smutku.
- Nie sądzę, żebyś mogła mi pomóc - szepnął bezradnie.
Na odgłos wysokich tonów dobiegających z sąsiedniej sali
oboje rzucili się do drzwi. Dopóki sytuacja za ścianą nie
wyjaśni się, prywatne rozmowy trzeba odłożyć na później.
- Neesha znowu zapomniała o oddychaniu - oznajmiła
Melissa. - Wystarczy, że podrapię ją w stopę, żeby sobie o
tym przypomniała, ale...
Nie musiała kończyć zdania. Wszyscy zdawali sobie
sprawę z tego, że dziewczynkę czeka jeszcze długa droga,
zanim będzie mogła oddychać bez dodatkowego tlenu i
stałego nadzoru.
- A inne wyniki? - zapytał Luke, spoglądając na monitory
nad łóżeczkiem.
- Tętno sto pięćdziesiąt, ciśnienie siedemdziesiąt na
czterdzieści, oddychanie średnio sześćdziesiąt pięć.
- W normie, chociaż czasami w górnej granicy -
skomentował Luke półgłosem.
- Pod warunkiem, że nie zapomni o oddychaniu - dodała
Melissa.
Cassie bacznie obserwowała twarz Luke'a pochylonego
nad tym okruszkiem człowieka.
Luke nie był wysoki, ale za to był solidnej budowy: miał
szeroką klatkę piersiową i muskularne nogi człowieka
wysportowanego. I chociaż wyglądał jak olbrzym w
porównaniu ze swymi podopiecznymi, był uosobieniem
delikatności i opiekuńczości, gdy opuszkiem palca gładził
paluszki miniaturowych stópek.
Do końca dyżuru towarzyszyło Cassie wrażenie, że Luke
jej unika. Był bardziej zajęty niż zazwyczaj. Na domiar złego
ponury wyraz jego twarzy nie dawał jej spokoju. Zdążyła już
niemal pogodzić się z tym, że nie pozna jego myśli, toteż była
zdumiona, gdy się jednak do niej odezwał:
- Cassie... co robisz wieczorem?
Oniemiała do tego stopnia, że nie mogła wydobyć z siebie
słowa. Czy on chce się z nią umówić?
On tymczasem źle zinterpretował jej milczenie i zaczaj się
tłumaczyć.
- Przepraszam, że tak bez uprzedzenia. Zdaję sobie
sprawę, że po pracy masz mało czasu dla siebie... ale
uświadomiłem sobie, że chyba masz rację. Że powinienem z
kimś pogadać.
Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Była
wniebowzięta, że pomimo pewnego ochłodzenia ich
stosunków, odkąd wrócił do pracy, nadal uważa ją za
przyjaciela, któremu można zaufać. Mimo to jej radość z
powodu niespodziewanej randki natychmiast zgasła.
Rzecz w tym, że chociaż logika wykluczała możliwość, by
Luke mógł zostać mężczyzną jej życia, serce podpowiadało jej
coś zupełnie innego.
Z kamiennym wyrazem twarzy zapytała:
- Która godzina ci odpowiada? Muszę kupić coś na
kolację i zrobić pranie, bo brudy już same wypełzają z
łazienki.
- Tak się składa, że ja też muszę zrobić zakupy. -
Zamyślił się. - Połączmy siły. Zrób pranie, a jak skończę
dyżur, przyjadę po ciebie i pojedziemy razem.
- No proszę, ile energii człowiek potrafi z siebie
wykrzesać, gdy zadziała odpowiedni bodziec - mruknęła
Cassie pod nosem, po raz ostatni omiatając spojrzeniem pokój.
Nie był duży, a sypialnia była jeszcze mniejsza. Mieściło
się tam łóżko, szafa i komódka. Lecz to mieszkanko należało
tylko do niej. O czymś takim marzyła przez wiele lat tułania
się po obcych kątach.
Po paru godzinach starań wszystko wyglądało czysto i
schludnie. Gdy druga porcja prania już się suszyła, Cassie
zdjęła domowy strój i przebrała się w coś lepszego.
- Komu to zaimponuje? - mruczała do siebie, starannie
układając fantazyjną bieliznę i koszule nocne tak, jak
wymagała od nich Dot. - Przecież Luke nie będzie sprawdzał,
czy nigdzie nie ma kurzu...
W tej samej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, zadzwonił dzwonek u drzwi. Nagle straciła wszelką
władzę w rękach. Szarpiąc się z zasuwką, jednocześnie starała
się ukryć pod pachą kompromitującą bieliznę. W rezultacie
upuściła wszystko na ziemię, prosto pod stopy Luke'a.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jedwabne fatałaszki.
Dopiero po jakimś czasie uśmiechnął się szeroko i podniósł
wzrok.
- Słyszałem o obsypywaniu płatkami róż, ale pierwszy raz
spotykam się z taką formą powitania - zażartował z błyskiem
w oczach.
Nie wiedziała, co robić: spoliczkować go czy rzucić mu
się w ramiona, ale jeden żart wystarczył, by przestała się
denerwować. Ten drobny incydent również jemu poprawił
nastrój.
Wyglądał dziś znacznie lepiej. Miał na sobie dżinsy i
sportową bluzę, a włosy były potargane, jakby zapomniał się
uczesać. Marzyła, by je przygładzić, lecz nie pasowałoby to
do charakteru ich spotkania. Tak jak i wymyślne szmatki
udrapowane na jego adidasach.
- Nie waż się nadepnąć na cokolwiek, bo wszystko jest
świeżo uprane - ostrzegła, zbierając bieliznę, by jak najprędzej
zanieść ją na miejsce.
Wrzuciła całe naręcze do szuflady, w duchu przyrzekając
Dot, że ułoży wszystko bardzo starannie, kiedy tylko wróci ze
sklepu. Chwilę później wyszli z domu.
Wspólna wyprawa okazała się znacznie przyjemniejsza
niż zakupy w pojedynkę. Cassie pozwoliła sobie nawet na
docinki pod adresem Luke'a z powodu ilości herbatników w
czekoladzie, które wrzucał do swojego wózka, za co musiała
znieść jego uwagi, gdy zadumała się nad chłodnią z lodami.
- Kupujesz akurat te lody tylko z powodu seksownych
reklam - rzucił, po czym sam sięgnął po dwa pudełka lodów
czekoladowych.
Pomimo swobodnej wymiany żartów wyczuwało się
między nimi pewne napięcie, które Cassie przypisała
czekającej ich rozmowie.
- Wrzuć tu też swoje mrożonki - zaproponował,
ustawiając zakupy w szafkach i w lodówce, gdy już znaleźli
się u niego. - Weźmiesz je, kiedy będę odwoził cię do domu:
Włączył czajnik, wstawił coś do kuchenki mikrofalowej,
po czym sięgnął po talerze i sztućce.
Cassie z rozpędu dokończyła rozpakowywanie jego
sprawunków. Była właśnie zajęta ustawianiem
najprzeróżniejszych puszek na półce tak, aby dało się zamknąć
szafkę, gdy włączył się sygnał kuchenki mikrofalowej.
Poczuła wówczas, że Luke stoi tuż za nią.
Odwróciła się, by ujrzeć w jego oczach rozbawienie i
zaskoczenie.
- Porządnicka... Za ile doprowadzisz to mieszkanie do
ładu? Odkąd się tu wprowadziłem, ciągle nie mam na to
czasu.
- Nigdy byś się nie wypłacił, jeśli reszta domu wygląda
podobnie - zażartowała, chowając się za maską dowcipu.
Robiła to, ilekroć chciała ukryć skrępowanie.
Gdy uprzytomniła sobie, że zamieszkał tu po śmierci
Sophie, poczuła, że jej umiłowanie porządku może być
poczytane za brak dobrego wychowania.
Wcześniej Luke i Sophie mieli o wiele większe
mieszkanie, z pięknym ogrodem, na obrzeżach miasta, lecz
jakiś czas temu wśród personelu rozeszła się wieść, że Luke je
sprzedał, jeszcze w trakcie pobytu w szpitalu. Tutaj
wprowadził się zaraz po tym, jak go opuścił.
- Jesteś okrutna! - jęknął dramatycznym tonem, wyjmując
coś z kuchenki mikrofalowej. - A ja tyle się nastałem nad
garami, żeby zrobić ci coś do jedzenia.
Zaprezentował jej parujący pojemnik.
- Jasne, prosto z wytwórni mrożonek - roześmiała się.
- Dzięki ci, łaskawco. Ale nawet takie przysmaki... Co to
jest? Lasagne? To za mało, żebyś uzyskał przywilej
otrzymania kilkunastu godzin niewolniczej pracy przy
porządkowaniu twojej siedziby.
Jedli w milczeniu. Gdy skończyli, Luke zrobił kawę, tym
razem bez kofeiny. Cassie, trzymając oburącz swój kubek, z
niepokojem czekała na dalszy ciąg.
- Od czego zacząć? - westchnął, wpatrując się we własny
palec, którym wodził po krawędzi kubka.
- Decyzja należy do ciebie, jeśli nadal masz ochotę dzielić
się tym z kimkolwiek. Możesz też przerwać, kiedy zechcesz...
- Muszę komuś o tym powiedzieć, bo oszaleję. To jest
koszmar...
ROZDZIAŁ DRUGI
Cisza, jaka zapadła po tym wyznaniu, ponownie napełniła
ją żalem za niechybnie już zerwaną nicią przyjaźni.
Nadal wprawdzie potrafili się przekomarzać na temat jego
bałaganiarstwa lub upodobania do kawy, lecz Cassie stale
wyczuwała pewną powściągliwość, która nie pozwalała jej
przekroczyć tej niewidzialnej bariery, jaka ich dzieliła.
Jeszcze zupełnie niedawno zapytałaby go wprost, co go
trapi. Teraz nie zdobyłaby się nawet na najmniejszą aluzję na
temat jego wyglądu.
- Cassie... - zaczął niespodziewanie, patrząc jej prosto w
oczy. - Czy mogę cię o coś zapytać? - Zrobiła przyzwalający
gest ręką. - Może to egocentryzm, ale wydawało mi się, że
dobrze się nam razem pracuje, że jesteśmy przyjaciółmi...
Zastanawiam się, dlaczego nie odwiedziłaś mnie, kiedy
leżałem w szpitalu.
Powstrzymał ją gestem dłoni, zanim jeszcze zdążyła
otworzyć usta.
- Nie musisz odpowiadać. To czysty egoizm z mojej
strony oczekiwać, że po dyżurze mogłabyś mieć ochotę
spędzać czas w tym samym szpitalu, w którym pracujesz. To
zrozumiałe, że wolisz spotkać się z chłopakiem.
- Z nikim się nie spotykam - żachnęła się. Do tego
wybuchu szczerości zmusił ją szczególny wyraz malujący się
na jego twarzy. - To nie takie proste. Nie wiedziałam, czy
chcesz oglądać kogoś, z kim pracujesz. Prawdę mówiąc, twój
stan wcale nie był mi obojętny. - Wręcz przeciwnie,
pomyślała. - A w ogóle - zaczęła się bronić - to byłam u
ciebie. Niedługo po tym, jak tam wylądowałeś. Nie potrafiła
nie pójść. Musiała naocznie się przekonać, że naprawdę
przeżył tę masakrę.
- Nie przypominam sobie... - Ściągnął brwi. - Kiedy to
było?
- Nie sądzę, żebyś pamiętał. Dopiero co przywieźli cię z
bloku operacyjnego i byłeś otumaniony środkami
przeciwbólowymi. Nafaszerowany jak świąteczny indyk.
- Piękna metafora. - Wykrzywił wargi. - Nic dziwnego, że
nie miałaś ochoty mnie oglądać. Dla ciebie wizyta w szpitalu
to chleb powszedni.
Nie odpowiedziała. Nie odwiedzała go, gdy odzyskał
przytomność, z obawy, że pod maską przyjaźni dostrzeże jej
prawdziwe emocje. Wstrząs, jakiego doznała na widok jego
posiniaczonego i poobijanego ciała, uświadomił jej dobitnie,
że nie wystarczy tu zwykła determinacja. Pomimo upływu
czasu oraz tego, że Luke był żonaty i miał dziecko, nie
potrafiła zdobyć się na nic więcej poza chwilowym
stłumieniem zainteresowania jego osobą.
Jego spojrzenie ją krępowało. Pamiętając, jaką wykazywał
intuicję, wyczuwając potrzeby ich wspólnych pacjentów,
obawiała się, że bez trudu pozna jej uczucia.
- Czy powiesz mi, co się stało? - Zmieniła temat. - Masz
kłopoty?
Spochmurniał, a ona, nastawiona defensywnie, pomyślała,
że nie chciał, by mieszała się w jego prywatne sprawy.
Gdyby zdobyła się na szczerość, musiałaby się przyznać,
że pilnie słuchała wszystkich plotek na temat wypadku. Cały
personel wiedział, że sprawca czołowego zderzenia, w wyniku
którego jego żona zginęła na miejscu, a on sam ledwie uszedł
z życiem, był zajęty rozmową przez telefon komórkowy. Ich
córeczka cudem nie doznała żadnych obrażeń.
- O wypadku pisano w gazetach i nie jest dla nikogo
tajemnicą, że sprawca stanie przed sądem. A dzisiaj
usłyszałam, jak przez telefon wspomniałeś o adwokatach -
wyjaśniła.
- Ta sprawa to najmniejsze zmartwienie. Prawdziwy
problem to rodzice Sophie.
- „Teściowie z piekła rodem"? - zacytowała określenie,
jakiego sam kiedyś użył, opisując tę parę.
Cassie widziała ich tylko podczas ślubu Sophie i Luke'a
oraz na chrzcie Jenny. Już wtedy dało się zauważyć, że
państwo Payne nie są zbyt sympatyczni.
- Wydawało mi się, że po narodzinach Jenny ogłosiliście
rozejm. Przecież wzięli ją do siebie na czas twojego pobytu w
szpitalu.
- W tym rzecz - przyznał ponuro. W jego oczach
malowały się rozpacz i gniew. - Ubzdurali sobie, że zastąpi im
córkę. Chcą ją zatrzymać.
- Nie pozwolisz im na to! - wybuchnęła.
Nawet nie zadała sobie trudu, by nadać temu zdaniu formę
pytania. Po prostu nie mieściło się jej w głowie, że Luke
mógłby oddać komuś swoje dziecko. Znała go od ponad
dwóch lat i wiedziała, jak bardzo kocha dzieci, a zwłaszcza
swoją córeczkę, dziecko Sophie.
Nie mogła pojąć, że teściowie, wiedząc, jaką stratę Luke
poniósł, odważyli się nawet napomknąć o czymś takim.
W jej sercu rozszalała się istna burza uczuć. Była
zazdrosna o to, co łączyło go z Sophie, oraz o jego miłość do
dziecka. Będzie o nie walczył, podczas gdy jej ojciec robił
wszystko, by się od niej uwolnić.
Najbardziej jednak była zazdrosna o sam fakt istnienia
dziecka Luke'a i nieraz wyobrażała sobie, że Jenny mogłaby
być ich wspólnym dzieckiem.
- To jasne, że będę walczył - oświadczył, wojowniczo
zaciskając zęby. - To moje dziecko i zrobię wszystko, co w
mojej mocy.
- Nie wchodź, poradzę sobie - upierała się, odbierając od
niego swoje pakunki.
Nie chciała, by nadwerężał nogę, która niedawno się
zagoiła. Bezskutecznie.
- To część naszej umowy. - Nie pozwolił odebrać sobie
toreb. - Przez cały wieczór musiałaś mnie wysłuchiwać, więc
teraz przynajmniej pozwól mi dopilnować, żebyś dotarła
bezpiecznie na miejsce.
Z wrodzonym wdziękiem otworzył drzwi, po czym ruszył
za nią po schodach. Ta scena wydała się jej nagle taka swojska
i zwyczajna, jakby byli małżeństwem, które właśnie wraca z
cotygodniowych zakupów.
- Postaw je w kącie, obok lodówki - rzuciła, układając
mrożonki w zamrażarce. - Resztę pochowam za chwilę.
- Na pewno nie chcesz, żebym ci pomógł? Ty mi
pomagałaś.
- Serdecznie dziękuję. Łatwiej będzie mi połapać się w
tym wszystkim, jak sobie pójdziesz - zażartowała, lecz aż jej
odebrało dech, gdy zdała sobie sprawę, ile miejsca zajmuje ten
człowiek.
Podciągnął rękawy bluzy. Na widok jego owłosionego
przedramienia z trudem powstrzymała się, by go nie
pogładzić. Ponieważ był dopiero początek lata, na jego
nieopalonej skórze dostrzegła ślady niezliczonych ran, które
tak nią wstrząsnęły, gdy ujrzała go zaraz po wypadku.
- Cassie... - Czy w jego głosie zabrzmiała ta szczególna
nuta? Nie było wątpliwości, że spogląda na nią wyjątkowo
ciepło. - Nie wiem, jak ci dziękować za to, że zechciałaś mnie
wysłuchać. Niczego to wprawdzie nie rozwiązuje, ale
podejrzewam, że ocaliło mnie od obłędu.
Gdy podszedł bliżej i objął ją mocno, spełniło się jedno z
jej niespełnialnych marzeń. Kontakt z jego ciałem, takim
masywnym i silnym, przepoił ją od stóp do głów
nadzwyczajnym ciepłem. Poczuła, jak tętni krew w jej żyłach.
A może było to bicie jego serca?
- Potrzebowałem tego - szepnął, muskając oddechem jej
szyję, co przyprawiło ją o gwałtowny zawrót głowy. -
Dziękuję. Jesteś wspaniałym przyjacielem.
Przyjacielem?
Naciągnęła koc na głowę i rozpłakała się. Mało
brakowało, a zrobiłaby z siebie idiotkę. Jutro znowu spotkają
się w pracy i wszystko będzie po staremu. Za nic w świecie
nie może mu pokazać, że ten spontaniczny uścisk cokolwiek
zmienił.
Prawdę mówiąc, rzeczywiście niczego nie zmienił. Nadal
jest pielęgniarką Cassie Mills, która przysięgła sobie, że
mężczyzna, któremu odda serce, odwzajemni się jej tym
samym. Przed wejściem do szpitala wzięła głęboki oddech.
Słoneczny blask, który powitał ją, gdy rano rozsunęła
zasłony, był zachętą do pójścia do pracy na piechotę. Nie
spala tej nocy zbyt dobrze, a ponadto odczuwała potrzebę
samotności, jaką daje poranny spacer.
Potrzebowała czasu, by uporządkować myśli, ponieważ w
konsekwencji tych kilku sekund w ramionach Luke'a jej
marzenia podążyły całkiem nieprzewidzianym torem. Musi
pamiętać, że niezależnie od nich, Luke traktuje ją wyłącznie
jak przyjaciela.
- Dobrze, że jesteś trochę wcześniej - powitała ją Carolyn,
z którą, jako swoją zmienniczką, kontaktowała się jedynie w
trakcie przekazywania dyżurów. - Joan już wyszła z powodu
jakichś rodzinnych komplikacji, a Farah zadzwoniła przed
chwilą, że jest przeziębiona i nie chce przywlec infekcji na
oddział. A my czekamy na pacjenta, który jest teraz w sali
operacyjnej.
Cassie pochwaliła Farah za roztropną decyzję, mimo że
oznaczało to pewne utrudnienia organizacyjne.
- Czy jest już zastępstwo?
- Zadzwonią, żeby nam powiedzieć, czy kogoś udało im
się ściągnąć. Na razie dajemy sobie radę, ale ledwo, ledwo.
- Kto jest operowany? Czy któreś z naszych dzieci? -
Cassie z przyzwyczajenia powiodła wzrokiem po łóżeczkach.
- Dzięki Bogu nie. - Wszystkie pielęgniarki szybko
przywiązywały się do swoich podopiecznych. - Ma trzy
tygodnie i wgłobienie jelita - wyjaśniła Carolyn. Przywieźli go
w nocy.
Cassie uniosła brwi. - W tym wieku? - zdumiała się. -
Zazwyczaj to się zdarza, kiedy dziecko odstawia się od piersi.
- Podobno był w bardzo złym stanie, gdy go
przywieziono. Rodzina czeka w gabinecie. Podałam im
herbatę i przydzieliłam stażystkę. Czekają, aż dziecko zostanie
przywiezione na nasz oddział.
- Jak się zachowują? Czy ktoś już im wyjaśnił, co się
stało?
- Próbowałam, ale mi się nie udało. Matka się rozpłakała i
stwierdziła, że to jej wina, a teściowa ciągle jej zwraca uwagę
i ma pretensję do całego świata.
- Czy jego dane są już w komputerze? Skoro już to
jestem, mogę z nimi porozmawiać, zanim go przywiozą.
Trzeba je przygotować do widoku tych wszystkich rurek i
aparatury.
Carolyn wylewnym gestem podziękowała jej za przysługę
i obiecała czekać cierpliwie do jej powrotu.
- Dowiedz się, czy przyjdzie ktoś na zastępstwo przed
końcem nocnej zmiany.
Znalazła dane małego Matthew Bradleya - Whyte'a i
przepisała je do notatnika, po czym zadzwoniła do sali
operacyjnej po najnowsze informacje na temat jego stanu.
Do rozpoczęcia dyżuru zostało jej jeszcze dziesięć minut.
W razie czego Carolyn wie, gdzie jej szukać.
- Pani Bradley - Whyte? - zapytała, wszedłszy do pokoju.
Gestem zwolniła stażystkę, która z wyraźną ulgą bezszelestnie
się oddaliła.
Miała przed sobą dwa krańcowo różne typy kobiet.
Starsza, obfitych kształtów, miała na sobie coś, co
przypominało kwiecisty namiot, zdecydowanie kosztowny.
Była starannie umalowana i nieskazitelnie uczesana. Jej
towarzyszka natomiast wyglądała na strasznie udręczoną, a
ciążowa sukienka wisiała na niej jak worek.
- Tak. To ja. - Starsza pani w ogóle nie zwracała uwagi na
matkę chłopca.
Cassie poczuła, że krew w niej zawrzała. To zrozumiałe,
że cała rodzina przeżywa katusze, gdy zachoruje takie
maleństwo, ale oburzyła ją pewność siebie starszej kobiety.
Natychmiast poczuła do niej niechęć.
- To pani jest matką Matthew? - zapytała przymilnym
tonem.
- Oczywiście, że nie. Jestem jego babcią. I nie rozumiem,
dlaczego nas tu trzymacie bez żadnych...
- To znaczy, że chodzi mi o tę panią Bradley - Whyte -
przerwała jej bez pardonu, przysiadając obok młodej kobiety.
Podała jej dłoń. - Siostra Cassie Mills. Jestem z zespołu
opiekującego się maluchami.
- Dzień... dzień dobry - szepnęła dziewczyna i kurczowo
zacisnęła palce na ręce Cassie. - Widziała go pani? Czy będzie
żył?
Cassie uśmiechnęła się. Na bladej twarzy młodej kobiety
dostrzegła wyraźne ślady łez.
- Dzwoniłam do sali operacyjnej. Matthew już odpoczywa
po operacji. Niedługo do nas przyjedzie.
- On wyzdrowieje? - zapytała młoda kobieta. - Nie umrze,
prawda?
- Operacja się udała. I prawdopodobnie pozostanie mu
tylko blizna jako jej wspomnienie.
- Blizna? - wtrąciła się druga kobieta, dając do
zrozumienia, że nie uroniła z rozmowy ani słowa. - Jaka
blizna? Gdzie? Będzie zeszpecony? Przecież to była
zwyczajna niestrawność! Z głodu. On jest taki chudziutki!
- Pociągnęła nosem, składając ramiona pod ogromnym
biustem.
- Przepraszam panią - rzekła Cassie spokojnym tonem,
nadal trzymając dłoń młodej kobiety. Musiała także trzymać
na wodzy swoje nerwy. - Stwierdzono, że Matthew nie miał
niestrawności, lecz wgłobienie jelita.
- Czy to bardzo poważne? - zaniepokoiła się matka.
- Był bardzo chory, kiedy go tu przywiozłyśmy. Płakał z
bólu i podciągał kolanka, a kiedy się uspokajał, był bardzo
blady i spocony. I wymiotował. A kupka była krwawa i lepka,
jak galaretka porzeczkowa.
- Lekarz przekaże pani wszystkie szczegóły. Gdyby go
pani tu nie przywiozła, mógłby umrzeć.
Uwolniła dłoń z uścisku, by sięgnąć po notes. Na czystej
kartce zaczęła coś rysować.
- Tego rodzaju komplikacje bardzo rzadko zdarzają się u
tak małych dzieci. Część jelita zaczęła się zawijać do środka,
co spowodowało blokadę... Podobnie jak przy zdejmowaniu
gumowych rękawiczek, kiedy palce wywijają się na drugą
stronę.
- Jak to można naprawić? - Cassie zauważyła, że młoda
kobieta z uwagą przygląda się jej rysunkowi. Zainteresowanie
wzięło górę nad lękiem.
- Jeżeli pacjent w porę trafi do szpitala, operacja może
okazać się niepotrzebna. W późniejszych stadiach tkanki
zaczynają obumierać i wtedy niezbędna jest interwencja
chirurga.
Josie Metcalfe Ślub moich marzeń
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Cassie, mamy jeszcze lody? - dopytywał się ktoś szeptem. - Sama je skończyłaś, Kirstin. Czekoladki też - odrzekła półgłosem Cassie, po czym zaśmiała się, słysząc w ciemnościach westchnienie Naomi. - Czy to znaczy, że możemy zjeść resztę herbatników? - Nie ma mowy! - zaprotestowała Kirstin. - To ja tu jestem amatorką słodyczy! A wy możecie jeść wszystko i nie tyjecie... - Ciii... - syknęła Cassie, gdy zaczęły wyrywać sobie pudełko z herbatnikami owsianymi w czekoladzie. - Cały dom obudzisz! Koleżanki wybuchnęły śmiechem. Dopiero po chwili stłumiły radość. Cassie przypomniały się niezliczone podobne sytuacje, które miały miejsce przez ostatnie trzy lata, odkąd zamieszkały u Dot. Te nocne uczty były stałym elementem ich przyjaźni, która połączyła je wkrótce po tym, jak się poznały. I zawsze przyłapywano je na gorącym uczynku! Tym razem na pewno też tak się stanie, chociaż skończyły już osiemnaście lat i oficjalnie są dorosłe. Choćby nie wiem jak cicho się zachowywały, Dot zawsze wyczuwała, że coś kombinują. - Od jakiegoś czasu w tym domu mieszkają tylko cztery osoby, z czego trzy znajdują się w tym pokoju - zauważyła roztropnie Naomi. Nie tak jak dawniej, kiedy dom dosłownie pękał w szwach, pomyślała Cassie. W ich pokoju, oświetlonym tylko latarką, atmosferę przepełniał lęk, że stracą siebie nawzajem, i to akurat wtedy, gdy udało im się nawiązać jakąś nić przyjaźni. - Myślę, że Dot się tego spodziewała. Inaczej nie kupowałaby tego, co najbardziej lubimy - dorzuciła Kirstin.
- Te nasze nocne sabaty stały się już tradycją - przyznała Cassie. - Dzisiaj miały być wyniki egzaminów, więc nie trzeba być jasnowidzem, żeby się domyślić, co w tej sytuacji zrobimy. Przez chwilę w głębokiej ciszy rozpamiętywały swe niedawne sukcesy. Cała trójka, ubrana w nocne „mundurki", czyli w sporo za duże podkoszulki, leżała w malowniczych pozach na łóżku Cassie. Z racji wieku mogły bez przeszkód, i z błogosławieństwem Dot, przenieść całą imprezę do salonu, ale byłoby to niezgodne z tradycją. Stałaby się czymś zupełnie innym, gdyby z tym tajemniczym rytuałem przy świetle latarki nie czekały do zmroku właśnie w sypialni. - Wznieśmy toast za to, że wspięłyśmy się na kolejny szczebel tej drabiny - zaproponowała Kirstin, unosząc plastikowy kubek z musującym winem, bo nie było ich stać na szampana. - Od samego początku twierdziłyśmy, że to się nam uda, że jeżeli będziemy się wspierać, wszystko ułoży się po naszej myśli - przypomniała z satysfakcją w głosie Naomi, dotykając swoim kubkiem kubków przyjaciółek. - Pamiętacie naszą pierwszą naradę wojenną? - Tego nie można zapomnieć - szepnęła Cassie. - Mieszkałyśmy tu dopiero parę tygodni, kiedy okazało się, że Artur ma raka. Po różnych koszmarnych przeżyciach, jakich doświadczyły, zanim dotarły do tej rodziny zastępczej, dom Dot i Artura przeszedł ich najśmielsze marzenia. Wszystkie trzy spodziewały się kolejnej wersji domu dziecka, lecz zamiast niej znalazły tu prawdziwe, rodzinne ciepło. Wizja jego utraty w związku z chorobą Artura dokonała w nich przemiany: samolubne indywidualistki połączyły swe siły.
- Ciągle chce mi się śmiać na wspomnienie miny, jaką miała ta kobieta z opieki społecznej - szepnęła Cassie, odrzucając ruchem głowy kosmyk jasnych włosów. Z perspektywy czasu nietrudno było zrozumieć rozterkę tej kobiety. Bez trudu znalazła rodziny zastępcze dla najmłodszych dzieci znajdujących się pod opieką Dot i Artura. Bliźnięta były sierotami i przebywały tu zaledwie kilka dni. I tak miały odejść, gdy tylko rodzina skłonna je zaadoptować pokona wszystkie poprzeczki wymagane, aby uzyskać zgodę na przejęcie tak cennego ciężaru. Całkiem inną sprawą było znalezienie miejsc dla trzech prawie dorosłych dziewcząt. Na dodatek cała trójka miała opinię „trudnych przypadków". Wyczuwały, że ich kuratorka długo nie mogła się zdecydować, czy je oddać pod opiekę Dot i Artura: po co obciążać te filary systemu rodzin zastępczych takimi trzema potworami? Gdy ujrzała je jakiś czas później w tak tragicznej sytuacji i gdy usłyszała, ze kategorycznie odmawiają opuszczenia swojego ostatniego domu zastępczego, poczuła się jak rażona gromem. - Dot się rozpłakała - dodała Cassie. Przypomniała sobie, jakie wrażenie wywarły na niej te łzy, na niej, która postanowiła już nigdy więcej nie przejmować się uczuciami innych. - I oświadczyła, że nie pozwoli nas rozdzielić - dorzuciła Kirstin. - Powiedziała, że stałyśmy się jej rodziną, a rodzina musi trzymać się razem. Nie musiały sobie nawzajem przypominać tych bolesnych miesięcy, kiedy, pomimo najlepszej opieki ze strony szpitala, Artur powoli przegrywał walkę o życie. To nie przypadkiem wszystkie trzy "jego córeczki" wybrały zawody związane z medycyną.
- Nie udało im się nas rozdzielić wtedy, więc nie damy się rozdzielić i teraz - oznajmiła uroczystym tonem Naomi. - Być może Kirstin zajdzie wyżej niż my i zostanie lekarzem, ale praktykę odbędziemy w tym samym miejscu. Dzięki swemu uporowi Cassie i Naomi mogłyby zdawać na medycynę, jednak postanowiły skoncentrować się na pielęgniarstwie. Wysokie noty z dzisiejszego egzaminu dały im przepustkę do szpitala św. Augustyna. - Pokonywanie przeszkód sprawia ogromną satysfakcję - zauważyła Cassie, częstując się kolejnym herbatnikiem. - Przybliża marzenia. Zamyśliła się na wspomnienie wieczoru, kiedy to po raz pierwszy zwierzały się sobie ze swoich nadziei i marzeń. Wydarzyło się to jakiś czas po zamieszkaniu u Dot i Artura i stało się punktem zwrotnym w ich wzajemnych stosunkach: po raz pierwszy dopuściły kogoś do swoich myśli. - Czy zauważyłyście, ile już mamy za sobą? - zagadnęła Kirstin. - Jestem przekonana, że kiedy nas tu skierowano, ta kobieta z opieki społecznej była pewna, że przez najbliższe trzy lata będzie świadkiem, jak staczamy się na samo dno, a przy okazji doprowadzamy Dot i Artura do rozpaczy. - Przecież nawet przepraszała Dot za to, że obarcza ją takimi trzema „trudnymi" przypadkami naraz. Takimi, które w żadnej rodzinie nie zagrzały miejsca - wspominała Naomi. - Znając naszą przeszłość, była pewna, że nie wytrzymamy u Dot dłużej niż kilka dni. I nie byłaby to ich pierwsza ucieczka... Wbrew postanowieniu o emocjonalnej izolacji, Cassie wkrótce poczuła się zniewolona łagodnością i cierpliwością Dot i Artura, które w równym stopniu ujęły jej koleżanki. Uświadomiwszy sobie groźbę kolejnych przenosin, gdy zachorował Artur, postanowiły zrobić wszystko, co w ich
mocy, by pozostać u Dot, nawet jeśli miało to oznaczać wytężoną pracę i wzorowe zachowanie. - Moje cele niewiele się zmieniły przez te trzy lata - zadumała się Kirstin. - Już wtedy postanowiłam, że jak najszybciej muszę znaleźć dobrą pracę, żeby zdobyć niezależność. Żeby już nikt mnie nie zawiódł. Cassie dobrze ją rozumiała. Wszystkie trzy doznały wielu różnych rozczarowań, co na pewno odcisnęło się piętnem na ich charakterach. - Przez ten czas nauczyłaś się patrzeć nieco dalej - stwierdziła Naomi. - Wszystkie trzy tego się nauczyłyśmy. Moim największym marzeniem było wtedy pomieszkać dłużej niż rok w jakimś sympatycznym miejscu. Pamiętacie? - A o czym teraz marzysz? - zapytała Cassie. - Dzisiejszy dzień jest przełomowy w naszym życiu. Z czystym sumieniem możemy powiedzieć, że dziś osiągnęłyśmy nasz pierwszy ważny cel. Otrzymałyśmy oceny, dzięki którym rozpoczynamy nowy etap. Myślę, że jest to właściwy moment, abyśmy odkurzyły nasze marzenia i nadały im nowego blasku. - Dlaczego nie? Mogę być pierwsza - pospieszyła Kirstin, odgarniając z czoła swe kasztanowe włosy. - Jak wiecie, postanowiłam zdobyć dobrą pracę, żebym mogła być niezależna. Teraz nie tylko do końca życia mam zagwarantowaną posadę, ale na dodatek będę mogła pomagać innym, co sprawia mi ogromną satysfakcję. - Może nawet zostaniesz lekarzem - zauważyła Cassie, pewna, że jej przyjaciółka jest w stanie dopiąć tego celu. - A ty? - zwróciła się do Naomi. - Nie chciałabyś zajść jeszcze wyżej? Zostać przełożoną całego szpitala, nie tylko oddziału? - Może... - Naomi uśmiechnęła się do swoich myśli. - Ale moje marzenia niewiele się zmieniły przez te trzy lata. Ciągle mam nadzieję, że uda mi się założyć prawdziwą rodzinę. - My ci nie wystarczymy? - zażartowała Cassie.
- Bardzo was kocham, ale jak siostry. I wcale nie chciałabym mieć waszego dziecka! - Po tym wszystkim, co przeszłaś w swojej rodzinie, masz jeszcze odwagę próbować? - zapytała półgłosem Kirstin, dając wyraz także obawom Cassie. Zbyt dobrze wiedziała, jak tragiczny w skutkach dla wszystkich członków rodziny może być kryzys w małżeństwie. - Tak - odparła stanowczym tonem Naomi. - Bardzo się cieszę, że mogę studiować pielęgniarstwo, ale kiedyś chciałabym się zakochać i mieć świadomość, że jestem dla tej osoby najważniejsza pod słońcem. - Niestety, faceci nie rodzą się z gwarancją - zauważyła Cassie, wspominając nieszczęśliwe dzieciństwo. - Gdybym miała pewność, że będę dla niego najważniejszą osobą pod słońcem, może też zaryzykowałabym takie marzenia. Nie musiała im przypominać o tym, jak jej rodzice walczyli w sądach, aby nie dostać praw rodzicielskich. Historia powtórzyła się potem w kilku kolejnych rodzinach zastępczych. Każdy taki zawód sprawiał, że Cassie stawała się coraz bardziej zgorzkniała i nieznośna. Obydwie jej przyjaciółki wiedziały, że chociaż przez ostatnie trzy lata jej pogląd na życie stał się nieco bardziej optymistyczny, Cassie nigdy nie zgodzi się odstąpić od swoich zasad. - Tymczasem - zaczęła wesoło - na wypadek, gdyby królewicz z bajki nie znalazł drogi do moich drzwi, moim marzeniem jest opiekować się maluchami na intensywnej terapii. Nie upłynęło parę sekund, jak zapewne pod wpływem takich samych myśli podjęły zgodnym chórem: - Można mieć marzenia, lecz aby je zrealizować, trzeba najpierw się przebudzić.
Od drzwi wtórował im czwarty głos. - Dot! - Znowu was przyłapałam! Śmiejąc się, robiły miejsce drobnej kobiecie, która podchodziła do łóżka. Żadna z nich nie miała najmniejszych wątpliwości, że osoba ta, pełniąca rolę ich matki, a zarazem więziennego strażnika, jest ich najserdeczniejszym sprzymierzeńcem. - Słucham... - zaczęła Dot, sadowiąc się wygodnie. Jej uśmiechniętą twarz otaczała aureola srebrnych loków podświetlonych latarką. - Która z was zechce mnie dzisiaj przekupić? I co tam dla mnie chowacie? Już nie pamiętam, kiedy brałam udział w takiej nocnej imprezie. - Już dobrze, mały Jimmy - szepnęła Cassie, delikatnie gładząc meszek na malutkiej główce. Z duszą na ramieniu dotykała cienkiej jak bibułka skóry chłopczyka, okrywającej kosteczki jak na kurzym skrzydełku. Ciągle wydawał się jej niewyobrażalnie mały i kruchy, mimo że przybierał na wadze z każdym dniem. - Skończone, skarbie. Teraz już będziesz mógł spokojnie sobie pospać. - Ściągnęła rękawiczki, maskę i wrzuciła je do kubła. - Masz jakieś wieści od Luke'a z izby przyjęć? - zapytała półgłosem Melissa, która właśnie zmieniała mikroskopijną pieluszkę Neeshy w łóżeczku nieopodal. - Na razie żadnych. Z porodówki też nie dzwonili. Zerknęła na zegarek, po czym przyjrzała się wszystkim monitorom dokoła łóżeczka. Luke miał być na oddziale od samego rana, lecz od razu, ledwie przyszedł na dyżur, wezwano go gdzie indziej. Już ponad godzinę temu przygotowały miejsce dla nowego przybysza i czekały na sygnał, by się nim zająć.
Na odgłos otwieranych drzwi odwróciły wzrok. Państwo Stilliard stanęli w progu, speszeni takim powitaniem, po czym natychmiast popatrzyli w stronę łóżeczka ich synka. - Coś się stało? - zapytała kobieta. - Czy stało się coś Jimmy'emu? - Jej twarz o jasnej karnacji w okamgnieniu aż poszarzała. - Wszystko jest w porządku - zapewniła ją Cassie. - Jesteśmy z niego bardzo dumne, bo od rana nie miał ani razu arytmii. Twarz pani Stilliard rozjaśniła się. Po chwili Cassie patrzyła, jak młodzi rodzice obejmują się, obserwując śpiące dziecko. Odkąd Cassie postanowiła opiekować się wcześniakami, musiała również pogodzić się z tym, że życie jej małych podopiecznych niebezpiecznie balansuje między sukcesem a porażką. Opiekując się nimi od jednego kryzysu do następnego, przez dwanaście godzin na dobę, czasami przez kilka miesięcy, nie sposób było nie przywiązać się do nich. Ogarniała ją wielka radość, gdy taki maluch wygrywał tę bitwę i mógł iść do domu, by wieść normalne życie, lecz ten stan ciągłej gotowości bywał także wyczerpujący, zwłaszcza wtedy, gdy przegrywali. - Przepraszam za spóźnienie - usłyszała za plecami. Spodziewała się go, lecz chociaż przez ostatnie dwa lata próbowała nauczyć swoje głupie serce moresu, ono ciągle biło szybciej na dźwięk jego głosu. - Komplikacje? - zapytała spokojnym tonem, w skrytości ducha marząc, by pytanie to zostało odczytane jako wyraz troski o potencjalnego pacjenta. Luke wyglądał na zmęczonego. Od tygodnia przyglądała się coraz ciemniejszym kręgom pod jego oczami. Bardzo chciała coś dla niego zrobić. Teraz wzruszył ramionami, lecz
ona, widząc na jego twarzy ogromny smutek, postanowiła odrzucić fałszywą delikatność. - Luke, jesteś pewien, że dobrze zrobiłeś, tak szybko wracając do pracy po wypadku? Dopiero co sam wyszedłeś ze szpitala, a tu roboty więcej niż kiedykolwiek przedtem. Oddział pęka w szwach, a ty wyglądasz jak chodząca śmierć. Zaśmiał się nerwowo, bez cienia radości. - Dzięki, Cassie. Twoje słowa są jak miód dla mojego ego! - parsknął, po czym dorzucił: - Byłoby dobrze, gdyby problemem była praca. Milczała w nadziei, że w końcu powie, co go dręczy. Widziała, jak Luke z wielkim wysiłkiem kieruje myśli na tory zawodowe. - Wracając do tego przypadku w izbie przyjęć... - Myślami był z powrotem w pracy. - Jak pewnie wiesz, chodziło o ofiary wypadku drogowego. Ciężarna i przedwczesny poród. Cassie patrzyła na niego zdziwiona. Nowoczesna aparatura zainstalowana w karetce szpitala Świętego Augustyna umożliwiała załodze bezpośredni kontakt z miejsca wypadku ze szpitalem. Luke westchnął. - Ciąża była zbyt wczesna i nie udało się uratować dziecka. Dwudziesty tydzień. - Umarło? - Nic dziwnego, że jest taki przygnębiony. Zawsze cierpiał, gdy umierało któreś z "jego" dzieci. - Oboje nie żyją. - Ukrył twarz w dłoniach. - Matka i dziecko. Cassie ujrzała błysk rozpaczy w jego oczach, lecz tak szybko zapanował nad tym uczuciem, że zaniepokoiła się, czy jej własne emocje nie są zbyt widoczne. Czy to możliwe, by tragiczne wydarzenia w jego życiu miały wpływ na gwałtowność jego reakcji?
- Napijesz się kawy, zanim zajmiesz się czym innym? - zaproponowała lekkim tonem. - Państwo Stilliard są u Jamesa. A ponieważ mały James zachowuje się dzisiaj bardzo przyzwoicie, mam chwilę czasu i mogę nastawić wodę. - Dobrze mi to zrobi. Mocną, poproszę. - Łyżeczka cukru i odrobina mleka - dodała od siebie. - Dobrze wiem, co cię stawia na nogi. Nadała rozmowie lżejszy ton i z ulgą obserwowała, jak Luke powoli się odpręża. Jednocześnie nabierała coraz większej pewności, że przyczyną jego zmartwień wcale nie jest praca. Ona kochała to zajęcie, o czymś takim marzyła od dawna, ale w skrytości ducha przyznawała się, że jedną z zalet pracy w tym akurat szpitalu jest Luke Thornton. Jego trzymiesięczna nieobecność dłużyła się jej w nieskończoność. Nie przyznawała się nawet przed sobą, jak bardzo ucieszyła ją wieść, że wylizał się z ran i wraca do szpitala. Aż wzdrygnęła się na wspomnienie chwili, gdy dotarła do nich wiadomość o wypadku Luke'a i jego tragicznych skutkach. Chyba do końca życia będzie miała wyrzuty sumienia, że mniej, przejęła się śmiercią jego żony niż obrażeniami, jakie on odniósł. Po chwili odsunęła od siebie te puste myśli. Przecież Luke nie ma pojęcia, jak bardzo jej się podoba. Ledwie poznał Sophie, a już oznajmili, że się pobierają i spodziewają dziecka. Uważała, że jeśli czasami ma żal do świata o to, że Luke nie wybrał jej, to jest to jej wina, a gdy ożenił się z Sophie, uznała wszelkie nadzieje z nim związane za stratę czasu. Pamiętając swoje smutne dzieciństwo, nie miała najmniejszego zamiaru odgrywać drugorzędnej roli ani w życiu zawodowym, ani w prywatnym. Naomi jednak znalazła królewicza z bajki, z którym już planowała ślub swoich marzeń, więc chyba i ona ma szansę
spotkać mężczyznę swego życia. A jeśli się taki nie zjawi, no cóż, ma pracę, którą kocha i która stanowi dla niej największą wartość. Nagle zdała sobie sprawę z ciszy, jaka wokół nich zapadła. Spostrzegła, że Luke uważnie się jej przygląda. - O co chodzi? - zapytała. Może coś puściła mimo uszu? W jego spojrzeniu wyczytała jakby rozpacz... lub zmieszanie. Żadne z tych uczuć nie pasowało do tych, kiedyś tak wesołych, niebieskich oczu. Lecz nim zdążyła przeanalizować to, co zobaczyła, Luke mrugnął i wszystko znikło. Nie zdążyli podjąć przerwanego wątku, a już zapiszczał pager. Luke, wyraźnie niezadowolony, sięgnął do kieszeni. Mrucząc coś pod nosem, podszedł do telefonu i zniecierpliwionym gestem wystukał numer. Z bólem serca patrzyła, jak utyka. Był to rezultat obrażeń, które unieruchomiły go na oddziale ortopedycznym, gdzie chirurdzy walczyli, by uratować jego nogę. Miał szczęście, że wrócił do pracy już po trzech miesiącach. - Co takiego?! - krzyknął do słuchawki, wyrywając Cassie z zadumy. - Nie mogą tego zrobić. Nie pozwolę. W jego głosie narastała złość. Cassie zdała sobie sprawę, że rozmowa nie dotyczy szpitala. Wychodziła właśnie z pokoju, by mógł mówić swobodnie, gdy usłyszała, jak rzucił słowo „adwokat" tonem, jakiego jeszcze nie znała. Rzucił słuchawką. - Cholera! - Z całej siły uderzył dłonią w ścianę. - Jak tak można? Jak oni mają czelność?! Zatrzymał ją ten ton rozpaczy zmieszanej z wściekłością. - Luke... - zaczęła niepewnie. Domyślała się, że rozmowa dotyczyła sprawy sądowej w związku z wypadkiem. Już raz pokazała mu, że jest skłonna go wysłuchać, lecz nie skorzystał z tej możliwości. Tym
razem też nie musi. Kierowała się wyłącznie podszeptem swojego głupiego serca. - Czy jesteś pewien, że naprawdę nie mogę ci pomóc? - Pomyślała, że przemawia do jego pleców i napiętych mięśni karku. - Potrafię milczeć jak grób i uniosę każdy ciężar. Zanim odwrócił się w jej stronę, zacisnął pięści, po czym całym ciężarem oparł się plecami o ścianę. Gdy spojrzał jej w oczy, poczuła ogrom jego smutku. - Nie sądzę, żebyś mogła mi pomóc - szepnął bezradnie. Na odgłos wysokich tonów dobiegających z sąsiedniej sali oboje rzucili się do drzwi. Dopóki sytuacja za ścianą nie wyjaśni się, prywatne rozmowy trzeba odłożyć na później. - Neesha znowu zapomniała o oddychaniu - oznajmiła Melissa. - Wystarczy, że podrapię ją w stopę, żeby sobie o tym przypomniała, ale... Nie musiała kończyć zdania. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że dziewczynkę czeka jeszcze długa droga, zanim będzie mogła oddychać bez dodatkowego tlenu i stałego nadzoru. - A inne wyniki? - zapytał Luke, spoglądając na monitory nad łóżeczkiem. - Tętno sto pięćdziesiąt, ciśnienie siedemdziesiąt na czterdzieści, oddychanie średnio sześćdziesiąt pięć. - W normie, chociaż czasami w górnej granicy - skomentował Luke półgłosem. - Pod warunkiem, że nie zapomni o oddychaniu - dodała Melissa. Cassie bacznie obserwowała twarz Luke'a pochylonego nad tym okruszkiem człowieka. Luke nie był wysoki, ale za to był solidnej budowy: miał szeroką klatkę piersiową i muskularne nogi człowieka wysportowanego. I chociaż wyglądał jak olbrzym w porównaniu ze swymi podopiecznymi, był uosobieniem
delikatności i opiekuńczości, gdy opuszkiem palca gładził paluszki miniaturowych stópek. Do końca dyżuru towarzyszyło Cassie wrażenie, że Luke jej unika. Był bardziej zajęty niż zazwyczaj. Na domiar złego ponury wyraz jego twarzy nie dawał jej spokoju. Zdążyła już niemal pogodzić się z tym, że nie pozna jego myśli, toteż była zdumiona, gdy się jednak do niej odezwał: - Cassie... co robisz wieczorem? Oniemiała do tego stopnia, że nie mogła wydobyć z siebie słowa. Czy on chce się z nią umówić? On tymczasem źle zinterpretował jej milczenie i zaczaj się tłumaczyć. - Przepraszam, że tak bez uprzedzenia. Zdaję sobie sprawę, że po pracy masz mało czasu dla siebie... ale uświadomiłem sobie, że chyba masz rację. Że powinienem z kimś pogadać. Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Była wniebowzięta, że pomimo pewnego ochłodzenia ich stosunków, odkąd wrócił do pracy, nadal uważa ją za przyjaciela, któremu można zaufać. Mimo to jej radość z powodu niespodziewanej randki natychmiast zgasła. Rzecz w tym, że chociaż logika wykluczała możliwość, by Luke mógł zostać mężczyzną jej życia, serce podpowiadało jej coś zupełnie innego. Z kamiennym wyrazem twarzy zapytała: - Która godzina ci odpowiada? Muszę kupić coś na kolację i zrobić pranie, bo brudy już same wypełzają z łazienki. - Tak się składa, że ja też muszę zrobić zakupy. - Zamyślił się. - Połączmy siły. Zrób pranie, a jak skończę dyżur, przyjadę po ciebie i pojedziemy razem.
- No proszę, ile energii człowiek potrafi z siebie wykrzesać, gdy zadziała odpowiedni bodziec - mruknęła Cassie pod nosem, po raz ostatni omiatając spojrzeniem pokój. Nie był duży, a sypialnia była jeszcze mniejsza. Mieściło się tam łóżko, szafa i komódka. Lecz to mieszkanko należało tylko do niej. O czymś takim marzyła przez wiele lat tułania się po obcych kątach. Po paru godzinach starań wszystko wyglądało czysto i schludnie. Gdy druga porcja prania już się suszyła, Cassie zdjęła domowy strój i przebrała się w coś lepszego. - Komu to zaimponuje? - mruczała do siebie, starannie układając fantazyjną bieliznę i koszule nocne tak, jak wymagała od nich Dot. - Przecież Luke nie będzie sprawdzał, czy nigdzie nie ma kurzu... W tej samej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zadzwonił dzwonek u drzwi. Nagle straciła wszelką władzę w rękach. Szarpiąc się z zasuwką, jednocześnie starała się ukryć pod pachą kompromitującą bieliznę. W rezultacie upuściła wszystko na ziemię, prosto pod stopy Luke'a. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jedwabne fatałaszki. Dopiero po jakimś czasie uśmiechnął się szeroko i podniósł wzrok. - Słyszałem o obsypywaniu płatkami róż, ale pierwszy raz spotykam się z taką formą powitania - zażartował z błyskiem w oczach. Nie wiedziała, co robić: spoliczkować go czy rzucić mu się w ramiona, ale jeden żart wystarczył, by przestała się denerwować. Ten drobny incydent również jemu poprawił nastrój. Wyglądał dziś znacznie lepiej. Miał na sobie dżinsy i sportową bluzę, a włosy były potargane, jakby zapomniał się uczesać. Marzyła, by je przygładzić, lecz nie pasowałoby to
do charakteru ich spotkania. Tak jak i wymyślne szmatki udrapowane na jego adidasach. - Nie waż się nadepnąć na cokolwiek, bo wszystko jest świeżo uprane - ostrzegła, zbierając bieliznę, by jak najprędzej zanieść ją na miejsce. Wrzuciła całe naręcze do szuflady, w duchu przyrzekając Dot, że ułoży wszystko bardzo starannie, kiedy tylko wróci ze sklepu. Chwilę później wyszli z domu. Wspólna wyprawa okazała się znacznie przyjemniejsza niż zakupy w pojedynkę. Cassie pozwoliła sobie nawet na docinki pod adresem Luke'a z powodu ilości herbatników w czekoladzie, które wrzucał do swojego wózka, za co musiała znieść jego uwagi, gdy zadumała się nad chłodnią z lodami. - Kupujesz akurat te lody tylko z powodu seksownych reklam - rzucił, po czym sam sięgnął po dwa pudełka lodów czekoladowych. Pomimo swobodnej wymiany żartów wyczuwało się między nimi pewne napięcie, które Cassie przypisała czekającej ich rozmowie. - Wrzuć tu też swoje mrożonki - zaproponował, ustawiając zakupy w szafkach i w lodówce, gdy już znaleźli się u niego. - Weźmiesz je, kiedy będę odwoził cię do domu: Włączył czajnik, wstawił coś do kuchenki mikrofalowej, po czym sięgnął po talerze i sztućce. Cassie z rozpędu dokończyła rozpakowywanie jego sprawunków. Była właśnie zajęta ustawianiem najprzeróżniejszych puszek na półce tak, aby dało się zamknąć szafkę, gdy włączył się sygnał kuchenki mikrofalowej. Poczuła wówczas, że Luke stoi tuż za nią. Odwróciła się, by ujrzeć w jego oczach rozbawienie i zaskoczenie.
- Porządnicka... Za ile doprowadzisz to mieszkanie do ładu? Odkąd się tu wprowadziłem, ciągle nie mam na to czasu. - Nigdy byś się nie wypłacił, jeśli reszta domu wygląda podobnie - zażartowała, chowając się za maską dowcipu. Robiła to, ilekroć chciała ukryć skrępowanie. Gdy uprzytomniła sobie, że zamieszkał tu po śmierci Sophie, poczuła, że jej umiłowanie porządku może być poczytane za brak dobrego wychowania. Wcześniej Luke i Sophie mieli o wiele większe mieszkanie, z pięknym ogrodem, na obrzeżach miasta, lecz jakiś czas temu wśród personelu rozeszła się wieść, że Luke je sprzedał, jeszcze w trakcie pobytu w szpitalu. Tutaj wprowadził się zaraz po tym, jak go opuścił. - Jesteś okrutna! - jęknął dramatycznym tonem, wyjmując coś z kuchenki mikrofalowej. - A ja tyle się nastałem nad garami, żeby zrobić ci coś do jedzenia. Zaprezentował jej parujący pojemnik. - Jasne, prosto z wytwórni mrożonek - roześmiała się. - Dzięki ci, łaskawco. Ale nawet takie przysmaki... Co to jest? Lasagne? To za mało, żebyś uzyskał przywilej otrzymania kilkunastu godzin niewolniczej pracy przy porządkowaniu twojej siedziby. Jedli w milczeniu. Gdy skończyli, Luke zrobił kawę, tym razem bez kofeiny. Cassie, trzymając oburącz swój kubek, z niepokojem czekała na dalszy ciąg. - Od czego zacząć? - westchnął, wpatrując się we własny palec, którym wodził po krawędzi kubka. - Decyzja należy do ciebie, jeśli nadal masz ochotę dzielić się tym z kimkolwiek. Możesz też przerwać, kiedy zechcesz... - Muszę komuś o tym powiedzieć, bo oszaleję. To jest koszmar...
ROZDZIAŁ DRUGI Cisza, jaka zapadła po tym wyznaniu, ponownie napełniła ją żalem za niechybnie już zerwaną nicią przyjaźni. Nadal wprawdzie potrafili się przekomarzać na temat jego bałaganiarstwa lub upodobania do kawy, lecz Cassie stale wyczuwała pewną powściągliwość, która nie pozwalała jej przekroczyć tej niewidzialnej bariery, jaka ich dzieliła. Jeszcze zupełnie niedawno zapytałaby go wprost, co go trapi. Teraz nie zdobyłaby się nawet na najmniejszą aluzję na temat jego wyglądu. - Cassie... - zaczął niespodziewanie, patrząc jej prosto w oczy. - Czy mogę cię o coś zapytać? - Zrobiła przyzwalający gest ręką. - Może to egocentryzm, ale wydawało mi się, że dobrze się nam razem pracuje, że jesteśmy przyjaciółmi... Zastanawiam się, dlaczego nie odwiedziłaś mnie, kiedy leżałem w szpitalu. Powstrzymał ją gestem dłoni, zanim jeszcze zdążyła otworzyć usta. - Nie musisz odpowiadać. To czysty egoizm z mojej strony oczekiwać, że po dyżurze mogłabyś mieć ochotę spędzać czas w tym samym szpitalu, w którym pracujesz. To zrozumiałe, że wolisz spotkać się z chłopakiem. - Z nikim się nie spotykam - żachnęła się. Do tego wybuchu szczerości zmusił ją szczególny wyraz malujący się na jego twarzy. - To nie takie proste. Nie wiedziałam, czy chcesz oglądać kogoś, z kim pracujesz. Prawdę mówiąc, twój stan wcale nie był mi obojętny. - Wręcz przeciwnie, pomyślała. - A w ogóle - zaczęła się bronić - to byłam u ciebie. Niedługo po tym, jak tam wylądowałeś. Nie potrafiła nie pójść. Musiała naocznie się przekonać, że naprawdę przeżył tę masakrę. - Nie przypominam sobie... - Ściągnął brwi. - Kiedy to było?
- Nie sądzę, żebyś pamiętał. Dopiero co przywieźli cię z bloku operacyjnego i byłeś otumaniony środkami przeciwbólowymi. Nafaszerowany jak świąteczny indyk. - Piękna metafora. - Wykrzywił wargi. - Nic dziwnego, że nie miałaś ochoty mnie oglądać. Dla ciebie wizyta w szpitalu to chleb powszedni. Nie odpowiedziała. Nie odwiedzała go, gdy odzyskał przytomność, z obawy, że pod maską przyjaźni dostrzeże jej prawdziwe emocje. Wstrząs, jakiego doznała na widok jego posiniaczonego i poobijanego ciała, uświadomił jej dobitnie, że nie wystarczy tu zwykła determinacja. Pomimo upływu czasu oraz tego, że Luke był żonaty i miał dziecko, nie potrafiła zdobyć się na nic więcej poza chwilowym stłumieniem zainteresowania jego osobą. Jego spojrzenie ją krępowało. Pamiętając, jaką wykazywał intuicję, wyczuwając potrzeby ich wspólnych pacjentów, obawiała się, że bez trudu pozna jej uczucia. - Czy powiesz mi, co się stało? - Zmieniła temat. - Masz kłopoty? Spochmurniał, a ona, nastawiona defensywnie, pomyślała, że nie chciał, by mieszała się w jego prywatne sprawy. Gdyby zdobyła się na szczerość, musiałaby się przyznać, że pilnie słuchała wszystkich plotek na temat wypadku. Cały personel wiedział, że sprawca czołowego zderzenia, w wyniku którego jego żona zginęła na miejscu, a on sam ledwie uszedł z życiem, był zajęty rozmową przez telefon komórkowy. Ich córeczka cudem nie doznała żadnych obrażeń. - O wypadku pisano w gazetach i nie jest dla nikogo tajemnicą, że sprawca stanie przed sądem. A dzisiaj usłyszałam, jak przez telefon wspomniałeś o adwokatach - wyjaśniła. - Ta sprawa to najmniejsze zmartwienie. Prawdziwy problem to rodzice Sophie.
- „Teściowie z piekła rodem"? - zacytowała określenie, jakiego sam kiedyś użył, opisując tę parę. Cassie widziała ich tylko podczas ślubu Sophie i Luke'a oraz na chrzcie Jenny. Już wtedy dało się zauważyć, że państwo Payne nie są zbyt sympatyczni. - Wydawało mi się, że po narodzinach Jenny ogłosiliście rozejm. Przecież wzięli ją do siebie na czas twojego pobytu w szpitalu. - W tym rzecz - przyznał ponuro. W jego oczach malowały się rozpacz i gniew. - Ubzdurali sobie, że zastąpi im córkę. Chcą ją zatrzymać. - Nie pozwolisz im na to! - wybuchnęła. Nawet nie zadała sobie trudu, by nadać temu zdaniu formę pytania. Po prostu nie mieściło się jej w głowie, że Luke mógłby oddać komuś swoje dziecko. Znała go od ponad dwóch lat i wiedziała, jak bardzo kocha dzieci, a zwłaszcza swoją córeczkę, dziecko Sophie. Nie mogła pojąć, że teściowie, wiedząc, jaką stratę Luke poniósł, odważyli się nawet napomknąć o czymś takim. W jej sercu rozszalała się istna burza uczuć. Była zazdrosna o to, co łączyło go z Sophie, oraz o jego miłość do dziecka. Będzie o nie walczył, podczas gdy jej ojciec robił wszystko, by się od niej uwolnić. Najbardziej jednak była zazdrosna o sam fakt istnienia dziecka Luke'a i nieraz wyobrażała sobie, że Jenny mogłaby być ich wspólnym dzieckiem. - To jasne, że będę walczył - oświadczył, wojowniczo zaciskając zęby. - To moje dziecko i zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Nie wchodź, poradzę sobie - upierała się, odbierając od niego swoje pakunki. Nie chciała, by nadwerężał nogę, która niedawno się zagoiła. Bezskutecznie.
- To część naszej umowy. - Nie pozwolił odebrać sobie toreb. - Przez cały wieczór musiałaś mnie wysłuchiwać, więc teraz przynajmniej pozwól mi dopilnować, żebyś dotarła bezpiecznie na miejsce. Z wrodzonym wdziękiem otworzył drzwi, po czym ruszył za nią po schodach. Ta scena wydała się jej nagle taka swojska i zwyczajna, jakby byli małżeństwem, które właśnie wraca z cotygodniowych zakupów. - Postaw je w kącie, obok lodówki - rzuciła, układając mrożonki w zamrażarce. - Resztę pochowam za chwilę. - Na pewno nie chcesz, żebym ci pomógł? Ty mi pomagałaś. - Serdecznie dziękuję. Łatwiej będzie mi połapać się w tym wszystkim, jak sobie pójdziesz - zażartowała, lecz aż jej odebrało dech, gdy zdała sobie sprawę, ile miejsca zajmuje ten człowiek. Podciągnął rękawy bluzy. Na widok jego owłosionego przedramienia z trudem powstrzymała się, by go nie pogładzić. Ponieważ był dopiero początek lata, na jego nieopalonej skórze dostrzegła ślady niezliczonych ran, które tak nią wstrząsnęły, gdy ujrzała go zaraz po wypadku. - Cassie... - Czy w jego głosie zabrzmiała ta szczególna nuta? Nie było wątpliwości, że spogląda na nią wyjątkowo ciepło. - Nie wiem, jak ci dziękować za to, że zechciałaś mnie wysłuchać. Niczego to wprawdzie nie rozwiązuje, ale podejrzewam, że ocaliło mnie od obłędu. Gdy podszedł bliżej i objął ją mocno, spełniło się jedno z jej niespełnialnych marzeń. Kontakt z jego ciałem, takim masywnym i silnym, przepoił ją od stóp do głów nadzwyczajnym ciepłem. Poczuła, jak tętni krew w jej żyłach. A może było to bicie jego serca?
- Potrzebowałem tego - szepnął, muskając oddechem jej szyję, co przyprawiło ją o gwałtowny zawrót głowy. - Dziękuję. Jesteś wspaniałym przyjacielem. Przyjacielem? Naciągnęła koc na głowę i rozpłakała się. Mało brakowało, a zrobiłaby z siebie idiotkę. Jutro znowu spotkają się w pracy i wszystko będzie po staremu. Za nic w świecie nie może mu pokazać, że ten spontaniczny uścisk cokolwiek zmienił. Prawdę mówiąc, rzeczywiście niczego nie zmienił. Nadal jest pielęgniarką Cassie Mills, która przysięgła sobie, że mężczyzna, któremu odda serce, odwzajemni się jej tym samym. Przed wejściem do szpitala wzięła głęboki oddech. Słoneczny blask, który powitał ją, gdy rano rozsunęła zasłony, był zachętą do pójścia do pracy na piechotę. Nie spala tej nocy zbyt dobrze, a ponadto odczuwała potrzebę samotności, jaką daje poranny spacer. Potrzebowała czasu, by uporządkować myśli, ponieważ w konsekwencji tych kilku sekund w ramionach Luke'a jej marzenia podążyły całkiem nieprzewidzianym torem. Musi pamiętać, że niezależnie od nich, Luke traktuje ją wyłącznie jak przyjaciela. - Dobrze, że jesteś trochę wcześniej - powitała ją Carolyn, z którą, jako swoją zmienniczką, kontaktowała się jedynie w trakcie przekazywania dyżurów. - Joan już wyszła z powodu jakichś rodzinnych komplikacji, a Farah zadzwoniła przed chwilą, że jest przeziębiona i nie chce przywlec infekcji na oddział. A my czekamy na pacjenta, który jest teraz w sali operacyjnej. Cassie pochwaliła Farah za roztropną decyzję, mimo że oznaczało to pewne utrudnienia organizacyjne. - Czy jest już zastępstwo?
- Zadzwonią, żeby nam powiedzieć, czy kogoś udało im się ściągnąć. Na razie dajemy sobie radę, ale ledwo, ledwo. - Kto jest operowany? Czy któreś z naszych dzieci? - Cassie z przyzwyczajenia powiodła wzrokiem po łóżeczkach. - Dzięki Bogu nie. - Wszystkie pielęgniarki szybko przywiązywały się do swoich podopiecznych. - Ma trzy tygodnie i wgłobienie jelita - wyjaśniła Carolyn. Przywieźli go w nocy. Cassie uniosła brwi. - W tym wieku? - zdumiała się. - Zazwyczaj to się zdarza, kiedy dziecko odstawia się od piersi. - Podobno był w bardzo złym stanie, gdy go przywieziono. Rodzina czeka w gabinecie. Podałam im herbatę i przydzieliłam stażystkę. Czekają, aż dziecko zostanie przywiezione na nasz oddział. - Jak się zachowują? Czy ktoś już im wyjaśnił, co się stało? - Próbowałam, ale mi się nie udało. Matka się rozpłakała i stwierdziła, że to jej wina, a teściowa ciągle jej zwraca uwagę i ma pretensję do całego świata. - Czy jego dane są już w komputerze? Skoro już to jestem, mogę z nimi porozmawiać, zanim go przywiozą. Trzeba je przygotować do widoku tych wszystkich rurek i aparatury. Carolyn wylewnym gestem podziękowała jej za przysługę i obiecała czekać cierpliwie do jej powrotu. - Dowiedz się, czy przyjdzie ktoś na zastępstwo przed końcem nocnej zmiany. Znalazła dane małego Matthew Bradleya - Whyte'a i przepisała je do notatnika, po czym zadzwoniła do sali operacyjnej po najnowsze informacje na temat jego stanu. Do rozpoczęcia dyżuru zostało jej jeszcze dziesięć minut. W razie czego Carolyn wie, gdzie jej szukać.
- Pani Bradley - Whyte? - zapytała, wszedłszy do pokoju. Gestem zwolniła stażystkę, która z wyraźną ulgą bezszelestnie się oddaliła. Miała przed sobą dwa krańcowo różne typy kobiet. Starsza, obfitych kształtów, miała na sobie coś, co przypominało kwiecisty namiot, zdecydowanie kosztowny. Była starannie umalowana i nieskazitelnie uczesana. Jej towarzyszka natomiast wyglądała na strasznie udręczoną, a ciążowa sukienka wisiała na niej jak worek. - Tak. To ja. - Starsza pani w ogóle nie zwracała uwagi na matkę chłopca. Cassie poczuła, że krew w niej zawrzała. To zrozumiałe, że cała rodzina przeżywa katusze, gdy zachoruje takie maleństwo, ale oburzyła ją pewność siebie starszej kobiety. Natychmiast poczuła do niej niechęć. - To pani jest matką Matthew? - zapytała przymilnym tonem. - Oczywiście, że nie. Jestem jego babcią. I nie rozumiem, dlaczego nas tu trzymacie bez żadnych... - To znaczy, że chodzi mi o tę panią Bradley - Whyte - przerwała jej bez pardonu, przysiadając obok młodej kobiety. Podała jej dłoń. - Siostra Cassie Mills. Jestem z zespołu opiekującego się maluchami. - Dzień... dzień dobry - szepnęła dziewczyna i kurczowo zacisnęła palce na ręce Cassie. - Widziała go pani? Czy będzie żył? Cassie uśmiechnęła się. Na bladej twarzy młodej kobiety dostrzegła wyraźne ślady łez. - Dzwoniłam do sali operacyjnej. Matthew już odpoczywa po operacji. Niedługo do nas przyjedzie. - On wyzdrowieje? - zapytała młoda kobieta. - Nie umrze, prawda?
- Operacja się udała. I prawdopodobnie pozostanie mu tylko blizna jako jej wspomnienie. - Blizna? - wtrąciła się druga kobieta, dając do zrozumienia, że nie uroniła z rozmowy ani słowa. - Jaka blizna? Gdzie? Będzie zeszpecony? Przecież to była zwyczajna niestrawność! Z głodu. On jest taki chudziutki! - Pociągnęła nosem, składając ramiona pod ogromnym biustem. - Przepraszam panią - rzekła Cassie spokojnym tonem, nadal trzymając dłoń młodej kobiety. Musiała także trzymać na wodzy swoje nerwy. - Stwierdzono, że Matthew nie miał niestrawności, lecz wgłobienie jelita. - Czy to bardzo poważne? - zaniepokoiła się matka. - Był bardzo chory, kiedy go tu przywiozłyśmy. Płakał z bólu i podciągał kolanka, a kiedy się uspokajał, był bardzo blady i spocony. I wymiotował. A kupka była krwawa i lepka, jak galaretka porzeczkowa. - Lekarz przekaże pani wszystkie szczegóły. Gdyby go pani tu nie przywiozła, mógłby umrzeć. Uwolniła dłoń z uścisku, by sięgnąć po notes. Na czystej kartce zaczęła coś rysować. - Tego rodzaju komplikacje bardzo rzadko zdarzają się u tak małych dzieci. Część jelita zaczęła się zawijać do środka, co spowodowało blokadę... Podobnie jak przy zdejmowaniu gumowych rękawiczek, kiedy palce wywijają się na drugą stronę. - Jak to można naprawić? - Cassie zauważyła, że młoda kobieta z uwagą przygląda się jej rysunkowi. Zainteresowanie wzięło górę nad lękiem. - Jeżeli pacjent w porę trafi do szpitala, operacja może okazać się niepotrzebna. W późniejszych stadiach tkanki zaczynają obumierać i wtedy niezbędna jest interwencja chirurga.