Kasey Michaels
JAK ZOSTAĆ MARKIZĄ
Rodzina Daughtrych 02
Prolog
Zza gęstwiny drzew wyłonił się jeździec na rozpędzonym koniu. Gnał przed siebie
z taką energią, że dwa długouche zające z przerażeniem rzuciły się na łeb, na szyję do
nory, by uniknąć stratowania. Stado spłoszonych ptaków, które dotąd spokojnie siedziały
na wierzchołkach drzew, wzbiło się w powietrze. Ich czarne brzuszki upstrzyły jasnobłę-
kitne niebo, całkiem jakby ktoś zbryzgał firmament niezliczonymi kropelkami atramentu.
Podkute kopyta natrafiły na miękką, świeżo przeoraną ziemię. Klacz lekko się za-
chwiała, lecz nie straciła równowagi na niestabilnym gruncie i już po chwili galopowała
równie pewnie, jak wcześniej. Jeździec pochylił głowę, kolanami ścisnął boki konia, roz-
chylił łokcie i niemal stanął w strzemionach, na podobieństwo dżokejów, którzy ścigają
się na wiejskich jarmarkach.
Zarówno wierzchowiec, jak i dosiadający go śmiałek doskonale znali drogę. Naj-
pierw pokonali żywopłot, a po nim niską bramkę na końcu drugiego pola. Bez trudu po-
radzili sobie również z kamiennym murem, niezbyt wysokim, lecz o niebezpiecznej sze-
rokości. Tuż za nim podmokła ziemia obniżała się o dobry jard.
Po tej serii przeszkód klacz nadal dzielnie galopowała, prosto ku ledwie widocznej
w oddali, wysokiej na pięć belek bramie. Zbliżali się ku niej w błyskawicznym tempie,
jakby nie bacząc na to, że tam właśnie czeka ich ostateczny sprawdzian. Pokonanie pię-
ciu belek było najwyższym triumfem, wartym każdego ryzyka.
Koniowi nie brakowało siły i chyżości, lecz całkowitą, niepodzielną kontrolę nad
jego poczynaniami sprawował jeździec. Był świadom, że od niezachwianej pewności
siebie i pełnej władzy nad zwierzęciem może zależeć wszystko, dlatego też uważnie ob-
serwował otoczenie. Przy tym znał jednak granice wolności, swojej i rumaka.
Bez trudu pokonali kilka pomniejszych przeszkód na drodze ku ogrodzeniu i bra-
mie. Trzeba było odwagi i niepośledniego talentu, a wraz z nim umiejętności oraz wiary
we własne siły, żeby przeskoczyć ponad tak wysoką zaporą. I może jeszcze odrobiny
szczęścia, lecz to zawsze sprzyjało śmiałkowi.
Klacz potrząsnęła łbem. Mięśnie jej szyi napięły się niczym rzemienie, z chrap
buchnęła biała para, doskonale widoczna w krystalicznie czystym, chłodnym powietrzu
T L
R
poranka. Jeździec niemal wtopił się w rumaka, wyczuwając ostatnie, precyzyjnie wy-
mierzone uderzenie kopyt o ziemię, kiedy wyskoczyli w powietrze. Oboje zdawali się
frunąć, jakby wolni od siły przyciągania. Potem przednie kopyta klaczy dotknęły gruntu,
a okolicę na nowo wypełnił głuchy tętent, który idealnie współgrał z rytmem szybko bi-
jącego serca jeźdźca. Oszołomiony powodzeniem, stanął w strzemionach, po czym ścią-
gnął z głowy toczek z miękkiej wełny i potrząsnął nim niczym zwycięskim sztandarem.
Fale uwolnionych spod przykrycia kruczoczarnych włosów spłynęły na plecy
jeźdźca i rozwiały się na wietrze. Pełne wargi, jakby stworzone do uśmiechów, flirtów i
pocałunków, do ofiarowywania mężczyznom nadziei i przysparzania im zawodu, rozchy-
liły się w donośnym okrzyku triumfu. Oczy barwy fiołków, częściowo skryte za czarny-
mi rzęsami, błyszczały nad lekko zadartym nosem i wysoko sklepionymi kośćmi policz-
ków.
Ta sama bryza, która bawiła się ciemnymi lokami, owiała również jędrne, młode
piersi, wyraźnie zarysowane pod męską koszulą z cienkiej bawełny, wsuniętą za pasek
obcisłych, płowych spodni. Osiemnastoletnia lady Nicole Daughtry dobrze wiedziała, że
wielu ludzi z ręką na sercu nazwałoby ją pięknością, lecz natychmiast dodaliby oni, że
jest to piękność nader nietypowa. Mimo to lubiła siebie, delektowała się własną młodo-
ścią i odwagą, szczerym charakterem oraz nieujarzmionym temperamentem.
Dzisiaj świętowała oszałamiającą swobodę, wiedziała bowiem, że jutro przyjdzie
jej pożegnać się z dobrze sobie znanym światem i powitać nowy, pełen zagadek i niebez-
pieczeństw. Następnego dnia wyruszała do Londynu, aby zadebiutować w swoim pierw-
szym sezonie. Dążyła do tego równie dzielnie, jak przed chwilą do wysokiej na pięć be-
lek bramy.
T L
R
Rozdział pierwszy
Marzec 1816 roku
Lucas Paine, markiz Basingstoke, był niewątpliwie przystojny podług wszelkich
klasycznych standardów: blondyn o przejrzystych niebieskich oczach i szczupłej, lecz
muskularnej sylwetce. Do tego ubierał się nienagannie, takież miał maniery, kochał
owdowiałą matkę i okazywał serce swoim psom. Bywał w najlepszych klubach w stoli-
cy. Ten zawołany jeździec nie stronił od salonów bokserskich, w których gromił prze-
ciwników na ringu, choć powtarzał, iż zdecydowanie lepiej włada szpadą niż pięściami.
Nie zażywał tabaki, nie wywyższał się, wielkodusznie tańczył z dziewczętami, które nie-
odmiennie podpierały ściany na balach, komplementował wdowy, a uprawiając hazard,
nie stawiał więcej, niż nakazywał rozsądek, choć wszyscy dobrze wiedzieli, jak bardzo
jest majętny. Nawet jeśli wspomnieniom po jego zmarłym ojcu towarzyszyła aura skan-
dalu, fakt ten nie zaważył na dobrym imieniu markiza.
Jak słusznie zauważył jego przyjaciel Fletcher Sutton, wicehrabia Yalding, który w
ten marcowy, pochmurny dzień spacerował z Lucasem po Bond Street, gdyby markiz
miał władzę nad deszczem, ludzie bez wątpienia uznaliby go za półboga. Zarówno Lu-
cas, jak i Fletcher doskonale znali powód tej długotrwałej paskudnej pluchy i prze-
nikliwego chłodu, a także całkowitego braku słońca. Działo się tak za sprawą erupcji
wulkanu, do której doszło prawie rok temu na drugim końcu świata, w jakimś zapomnia-
nym przez Boga i ludzi miejscu o nazwie Tambora.
- Nie jesteś specjalnie rozmowny - zauważył Fletcher, gdy przystanęli, by rozłożyć
duże, czarne parasole. Mżawka akurat przeszła w kapuśniaczek i nie ulegało wątpliwo-
ści, że lada moment nastąpi oberwanie chmury. - Ciągle gryzie cię to, co lord Harper
powiedział wczoraj u White'a? Fakt, nie zachował się uprzejmie, gdy po twoim wystąpie-
niu oznajmił, że zdarzało mu się wysłuchiwać radośniejszych mów pogrzebowych. Poza
tym uważam, że ani on, ani jego przyjaciele nie powinni odwracać się do ciebie plecami.
Inna rzecz, że Harper do pewnego stopnia miał słuszność.
T L
R
Wicehrabia Yalding nawiązywał do zdarzenia, do którego doszło w jednym z naj-
wyżej cenionych klubów w Londynie. Lord Harper, bufon jakich mało, wygłosił złośliwy
komentarz na temat „oprychów i innych istot pośledniego sortu, które nagabują go o dat-
ki za każdym razem, gdy wychodzi na miasto". Wtedy Lucas zaskoczył nawet samego
siebie tyradą w obronie zmarzniętej, wygłodniałej i przestraszonej ludności. Posunął się
przy tym tak daleko, że ostrzegł otaczających go dżentelmenów, iż wstrzymywanie się
od podania pomocnej ręki uboższym rodakom będzie miało pożałowania godne następ-
stwa. Żarliwe przemówienie było naprawdę znakomite, by nie rzec wybitne. Co za pech,
że nikt z obecnych nie wziął go sobie do serca.
Lucas zerknął na przyjaciela i oznajmił:
- W dniu, w którym popsują mi humor osądy tego pyszałkowatego błazna, wrócę
do domu i poderżnę sobie gardło.
Fletcher skinął głową na znak, że przyjmuje to do wiadomości.
- W takim razie, skąd ta mina? - spytał. - Chodzi o pogodę? Doskonale wiesz, że
nie warto się nią trapić, w najbliższym czasie i tak nie zanosi się na zmianę. Uwierają cię
nowe buty? Wykluczone, są przecież od Hoby'ego. Zatem dręczy cię inna sprawa. Za-
chowujesz się tak, jakby właśnie porzucił cię najlepszy przyjaciel, a przecież to nie-
prawda, nadal trwam przy tobie. Co więcej, jeśli następnym razem zechcesz ponownie
zrobić z siebie widowisko, z zapałem wskoczę na krzesło i zawołam „Słuchajcie, słu-
chajcie!", by zapewnić ci stosowne wsparcie.
- Naprawdę? To miło z twojej strony, Fletcher, dziękuję. Tyle że zastanawiam się,
czy naprawdę pragniesz podnieść mnie na duchu, czy też raczej chcesz, abym ponownie
zrobił z siebie widowisko, jak to wdzięcznie ująłeś.
Wicehrabia Yalding, przystojny dwudziestopięcioletni młodzieniec, uśmiechnął się
i na jego policzkach pojawiły się dołeczki.
- W tym rzecz. Nie wiesz, co cię czeka, drogi przyjacielu.
- Jeszcze niedawno nasz zacny książę regent obmyślał plany ucieczki, a jego lojalni
poddani byli gotowi powstać, tak samo jak Francuzi zbuntowali się przeciwko własnemu
królowi. Teraz za sprawą przeklętego wulkanu borykamy się z wysokimi cenami, rolnicy
tracą ziemie, żołnierze cierpią, dzieci zapadają na zdrowiu, gdyż brakuje żywności. Nie
T L
R
przygotowujemy się na skutki takiego stanu rzeczy, a przecież prędzej czy później trzeba
będzie stawić czoło wybuchowi społecznego niezadowolenia.
- Pamiętam, co powiedziałeś, ale lepiej daj spokój. Poza tym nie całkiem masz ra-
cję. Przecież rząd podejmuje pewne kroki, choć może niekoniecznie w kierunku, który
aprobujesz... Uważaj!
Lucas popatrzył przed siebie i ujrzał młodą kobietę, która biegła ku niemu z od-
wróconą głową, wykrzykując coś do swojej towarzyszki.
Druga dama kryła się przed deszczem pod płócienną markizą i czekała, aż służąca
rozłoży parasol.
- Lydio, przecież nie jesteś z cukru. Nie rozpuścisz się! - krzyknęła biegnąca nie-
znajoma. - Powóz czeka tuż obok, zaledwie kilka... Och! - zawołała, gdy wpadła na Lu-
casa.
Chwycił ją za ramiona i mocno przytrzymał.
- Tylko spokojnie - odezwał się. - Jakkolwiek daleki jestem od wcielania się w rolę
nauczyciela, zazwyczaj dobrze jest wiedzieć nie tylko, skąd się przybywa, lecz również
dokąd się zmierza.
Dama, której ukryta pod czepkiem głowa znajdowała się na wysokości klatki pier-
siowej Lucasa, uniosła brodę i popatrzyła na niego.
Czy kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć takie oczy? Czy to możliwe, że w ogóle
istniały tęczówki o niezwykłej fiołkowej barwie? Twarz w kształcie serca otaczał wianu-
szek błyszczących ciemnych włosów. Młoda dama lekko wydymała dolną wargę, a na jej
prawym policzku pojawiał się i znikał uroczy dołeczek.
- Słusznie - przyznała, jednocześnie uważnie wpatrując się w Lucasa. - Dostrzegam
głęboki sens pańskiej wypowiedzi. Ponieważ jednak już wiem, gdzie byłam, siłą rzeczy
jestem bardziej zainteresowana tym, co mnie dalej czeka. A teraz proszę mnie puścić, z
łaski swojej.
Lucas nie przypominał sobie, kiedy ostatnio ktoś zdołał wprawić go w zakłopota-
nie. Tym razem jednak nie mógł zebrać myśli i najwyraźniej oniemiał.
Fletcher dyskretnie trącił go łokciem.
- Ta młoda dama mówi, że już możesz ją puścić.
T L
R
- Tak, oczywiście. Proszę o wybaczenie. Pragnąłem tylko zyskać niezachwianą
pewność, że nie ucierpiała pani w wyniku naszego niefortunnego zderzenia.
- Chcę wierzyć, że jakoś stanę na nogi po tej kolizji - odparła dama z nieskrywaną
ironią. - Dziękuję jednak za okazaną troskę. Ach, jak pan widzi, tam stoi moja siostra
Lydia, chmurna jak dzisiejsze niebo. Najwyraźniej nie może się doczekać udzielenia mi
surowej reprymendy. Jestem przekonana, że za moment po raz dziesiąty usłyszę, iż nie
bawimy już w Ashurst Hall i w związku z tym nie powinnam się zachowywać tak, jakby
Londyn był dobrze mi znaną wioską. Inna sprawa, że nie jest powiedziane, iż akurat tu-
taj, na Bond Street, roi się od nikczemników, a gdzie indziej nie ma ich wcale.
- Och, w życiu różnie bywa, proszę pani - zauważył Fletcher. - Nawet z nas mogli-
by być niezgorsi nikczemnicy, gdybyśmy się postarali. - Wymownie mrugnął okiem do
Lucasa, który uznał, że jego przyjaciel stanowczo zbyt dobrze się bawi.
- Ashurst Hall, powiada pani? - Choć młoda dama nie liczyła sobie wiele lat, nie
wydała się Lucasowi ani infantylna, ani niemądra, a w jej błyszczących oczach dostrzegł
żywą inteligencję. - Mam zatem prawo zakładać, że znany jest pani książę Ashurst?
- Owszem, ma pan pełne prawo tak zakładać. Rafael to nasz brat. Czy zechce pan
zdradzić swoją godność?
- Najmocniej przepraszam, że dotąd się nie przedstawiłem - powiedział pośpiesz-
nie.
W tej samej chwili dołączyła do nich piękna blondynka, siostra młodej damy. Dało
się zauważyć duże podobieństwo rysów, Lydia jednak nie miała w sobie ognia, tak cha-
rakterystycznego dla jej siostry.
- Lady Lydio... chyba dobrze usłyszałem pani imię? - Lucas skłonił głowę. - Po-
zwolę sobie przedstawić siebie i przyjaciela. Jestem Lucas Paine, markiz Basingstoke, a
to mój przyjaciel Fletcher Sutton, wicehrabia Yalding.
- Wasze lordowskie mości. - Lydia dygnęła i jednocześnie dała siostrze znać, żeby
poszła w jej ślady. - Pragnę przedstawić panom moją siostrę, lady Nicole Daughtry. Ja
nazywam się Lydia Daughtry.
Nicole, pomyślał Lucas. Był pewien, że to imię wywodzi się z greki i oznacza
zwycięzcę. Bez trudu mógł wyobrazić sobie, jak Nicole jedzie konno, na czele własnej
T L
R
armii, niczym Eleonora Akwitańska. Krążyły pogłoski, że królowa ta paradowała z ob-
nażonym biustem, by w ten wielce oryginalny i śmiały sposób zagrzewać żołnierzy do
boju.
Lucas otrząsnął się z tych niepokojących rozmyślań i złożył młodej damie niski
ukłon.
- Ogromna to dla mnie przyjemność i równie wielki zaszczyt, lady Nicole.
- Tak... - przytaknęła z chytrym uśmieszkiem, jakby całkowicie zgadzała się z Lu-
casem. Aż trudno było uwierzyć, że książę wypuścił spod kurateli pełną temperamentu
siostrę. - Milord chyba nie zauważył, że stoi w kałuży.
Fletcher wybuchnął śmiechem, a Lucas popatrzył na rynnę, z której niezmordowa-
nie spływała deszczówka, tworząc coraz pokaźniejsze rozlewisko wokół jego nowych
butów.
- Och, przeciwnie, lady Nicole - zaprzeczył Lucas. - Doskonale wiedziałem, w
czym stoję. Szczerze mówiąc, mam w zwyczaju przystawać w kałużach przy każdej
nadarzającej się sposobności. Sama pani rozumie, w nich trudno o tłok.
- Rzecz w tym, wasza lordowska mość, że i ja w niej stoję - zauważyła filuternie
Nicole.
Skoro chciała kontynuować tę grę, Lucas uznał, że nie wolno mu jej rozczarować.
- A zatem oboje stoimy we wspólnej kałuży, prawda?
- Nie jestem o tym przekonana. Jak chętnie potwierdzi obecna tu moja bliźniacza
siostra, nigdy nie czułam się zbyt dobrze, gdy musiałam dzielić się czymś z innymi. W
związku z tym najlepiej będzie, jeśli pan zechce się wycofać.
Lucas nie dowierzał własnym uszom. Czy to możliwe, czy też się przesłyszał? Ta
prowincjuszka miała czelność z niego drwić! Był markizem Basingstoke, a ona dopiero
co przyjechała do Londynu ze wsi. Jeśli ktokolwiek miał z kogoś drwić, to on z niej, a
jednak żadna cięta uwaga nie chciała przyjść mu do głowy.
Milczenie się przedłużało.
- Uhm... Tak... W rzeczy samej - odezwał się Fletcher wyraźnie skonfundowany. -
A niech mnie, właśnie coś sobie przypomniałem! Lucasie, mamy umówione spotkanie.
Spóźnimy się, a sam wiesz, jak jego lordowska mość się chmurzy, kiedy nie przycho-
T L
R
dzimy w porę. Na dodatek nie powinniśmy dłużej zatrzymywać uroczych dam, gdyż gro-
zi im przeziębienie.
- Jak najbardziej, nie powinniśmy - oświadczył Lucas, zgadzając się z naprędce
wymyśloną przez przyjaciela historyjką. Szczęśliwym trafem chwilę wcześniej przyszedł
mu do głowy znakomity plan umówienia się na ponowne spotkanie z lady Nicole. Od-
wrócił się do lady Lydii, która nie miała chyba większego wpływu na siostrę, ale przy-
najmniej mógł z nią rozmawiać spokojnie. - Z największą przyjemnością i ochotą umó-
wilibyśmy się z paniami na jutrzejszy dzień, o ile brat pań wyrazi zgodę na wspólny wy-
jazd do Richmond. Udalibyśmy się tam we czwórkę i zapewniam, że wycieczka przy-
padnie paniom do gustu. Lady Lydio, czy byłaby pani skłonna spytać księcia o pozwole-
nie?
- Jeśli Lydia wie, co dla niej dobre, to spyta - wymamrotała pod nosem Nicole,
jednocześnie zakrywając usta dłonią w rękawiczce.
Mimo to jej słowa dotarły zarówno do uszu Lucasa, jak i Fletchera, który rozba-
wiony głośno odchrząknął, by stłumić śmiech.
- Ośmielę się zasugerować, by pan osobiście zwrócił się z tą sprawą do naszego
brata - odparła lady Lydia, a jej siostra z rezygnacją pokręciła głową. - Dzisiaj wieczo-
rem jemy kolację w domu, to przy Grosvenor Square, więc jeśli panowie dysponują cza-
sem, chętnie ich ugościmy. Brat z pewnością z przyjemnością porozmawia z panami na
temat wyjazdu.
Lucas zerknął na lady Nicole, która z jawnym zdumieniem wpatrywała się w sio-
strę. Pośpiesznie przyjął zaproszenie, podziękował lady Lydii i odprowadził damy do
oczekującego powozu, na którego drzwiach widniał książęcy herb.
- To dopiero ziółko, co się zowie - podsumował Fletcher, gdy patrzyli za pojazdem,
który włączał się do popołudniowego ruchu. - Coś ty znowu wymyślił z tymi kałużami?
Nie zrozum mnie źle, rozmawialiście całkiem niewinnie, ale zaczynałem się czuć tak,
jakbym podsłuchiwał poufałą pogawędkę. Miej na względzie, że tę pannę trudno uznać
za w pełni dorosłą. Nie gustujesz w podlotkach, o ile mi wiadomo.
T L
R
- Uważasz lady Nicole za dziewczynkę? - Lucas ruszył ku powozowi. Zamierzał
jak najprędzej powrócić na Park Lane i spędzić trochę czasu w samotności, by przemy-
śleć to, co mu się przed chwilą przytrafiło. - Moim zdaniem, nasza nowa znajoma nigdy
nie była niedojrzała.
- Cóż, faktem jest, że niektóre kobiety dorastają nad podziw szybko, ale też zwykle
nie są siostrami książąt. Nie miej mi za złe, że mówię wprost, i nie obrażaj się - dodał
Fletcher na wszelki wypadek. - Jak rozumiem, oczekujesz ode mnie, że zajmę rozmową
drugą siostrę, abyście wy dwoje mogli zacieśniać znajomość i spokojnie kontynuować
pogaduszki o kałużach oraz Bóg wie czym jeszcze.
Obaj przekazali parasole cierpliwie wyczekującemu stangretowi, który miał od-
wieźć je do najbliższego sklepu, gdzie odpowiednio przyuczeni parasolnicy zajmowali
się suszeniem, ponownym składaniem i ewentualną reperacją. W tym roku sklepy para-
solnicze należały do najbardziej dochodowych przedsiębiorstw w stolicy.
- Owszem, o ile nie wiązałoby się to ze zbyt dużym wysiłkiem dla ciebie.
- Z najmniejszym - odparł Fletcher bez wahania. - Lady Lydia to piękna, młoda
kobieta, ale pod względem charakteru stanowi przeciwieństwo siostry, prawda? Potrzeba
wyjątkowego oka, żeby dostrzec jej spokojną urodę w zestawieniu z żywiołową lady Ni-
cole.
- Jak rozumiem, ty szczęśliwie masz wyjątkowe oko?
- Niespecjalnie - odparł Fletcher, kiedy usadowili się w powozie. - Jak doskonale
wiesz, ograniczają mnie względy finansowe. Zauważyłem jednak, że po spotkaniu z lady
Nicole twój nastrój znacznie się poprawił, mimo iż wcześniej upierałeś się, że nie czujesz
irytacji po incydencie w klubie.
- Wybacz, nie byłem do końca szczery - przyznał Lucas. - Zdradzę ci jednak, iż je-
stem rozczarowany postawą naszych kolegów. Wszyscy jak jeden mąż pragną słyszeć
tylko dobre wieści. Wolimy zatkać uszy, zamknąć oczy i raz za razem powtarzać te same
błędy.
- Cóż, w tym wypadku muszę się z tobą zgodzić. Istotnie, niedobrze jest po wielo-
kroć popełniać te same głupstwa. Mój ojciec powinien był wiedzieć, iż liczenie na wy-
granie pieniędzy w kasynie to idiotyzm. Wszyscy byśmy skorzystali, gdyby raczył wziąć
T L
R
sobie tę lekcję do serca. Chyba masz na myśli co innego, prawda? Złości cię to, w jaki
sposób traktujemy resztę społeczeństwa, czyż nie tak?
- W rzeczy samej. Nawet nie podejrzewałem, że ogarnie mnie taka irytacja. Na
rządzeniu żelazną ręką prędzej czy później tracą wszyscy, choć z początku może się wy-
dawać inaczej. Z kolei wyciąganie pomocnej dłoni do ludności w ostatecznym rozra-
chunku jest dobre dla każdego obywatela. Dlaczego nasi szanowni koledzy w Izbie Lor-
dów nie chcą tego dostrzec?
- Może właśnie dlatego, że zasiadają w gronie arystokracji i nie muszą z trudem
wiązać końca z końcem. Tak czy owak, chyba powinieneś zastanowić się, czy nadal cią-
gnąć ten temat. Powiedziałeś, co ci leżało na sercu, ale na nikim nie zrobiłeś wrażenia.
Lucas zastanawiał się przez moment, jednak postanowił nie informować Fletchera
o porannej wizycie złożonej mu przez lorda Nigela Frayne'a, rówieśnika jego zmarłego
ojca, która mogła się okazać niezwykle brzemienna w skutki.
- Rzeczywiście. Żałuję, że nie mogę uczynić nic więcej - podsumował.
Fletcher milczał do czasu, gdy powóz zwolnił i przystanął przed wynajętym do-
mem przy Upper Brook Street.
- Skoro jesteś zdecydowany znaleźć sposób na udzielenie pomocy potrzebującym,
to zapewne chętnie dowiesz się czegoś, o czym nie powinienem cię informować - oznaj-
mił.
Lucas, który pogrążył się w rozmyślaniach na temat zmarłego ojca, uniósł brwi.
- To brzmi złowróżbnie - mruknął.
Fletcher poprawił się na kanapie.
- Prawdę powiedziawszy, w pierwszej chwili nie przyszło mi to do głowy. Może
dlatego, że przy tobie zmiękło mi serce? Tak czy owak, w ubiegłym tygodniu w klubie
mimowolnie usłyszałem pewną interesującą informację na temat naszego drogiego przy-
jaciela, lorda Sidmoutha.
- Nasz znamienity minister spraw wewnętrznych nie jest niczyim drogim przyjacie-
lem - zauważył Lucas. - Podejrzewam, że nawet rodzona matka niespecjalnie za nim
przepadała.
T L
R
- Trudno nie przyznać ci racji. Tak mnie zaskoczyłeś swoją żarliwą obroną proste-
go człowieka, że początkowo nie zamierzałem cię informować o tym, co obiło mi się o
uszy. Nieumyślnie podsłuchałem zaledwie strzępy rozmowy.
- Mów dalej - poprosił Lucas.
- Otóż okazuje się, że lordowie Liverpool i Sidmouth osiągnęli porozumienie i są
zdecydowani wprowadzić nowe przepisy prawa karnego oraz sankcje wymierzone we
wszystkich, którym nie odpowiada polityka rządu. Jak się domyślasz, chodzi przede
wszystkim o ludzi wymienianych przez ciebie w przemówieniach i komentarzach, rów-
nie płomiennych, co wygłaszanych raczej nie w porę.
- Rozumiem. A w jaki sposób owi dżentelmeni zamierzają skłonić cały parlament
do zgody na wprowadzenie tak daleko idących zmian prawnych? Jakkolwiek patrzeć, w
tej kadencji dokonywaliśmy reform, i nie było mowy o żadnych sankcjach.
- Niestety, nic więcej nie wiem. Jak myślisz, czy powinienem być gotów na szóstą?
A może to zbyt wcześnie?
Lucas ponownie pogrążył się w rozmyślaniach.
- Słucham? - Otrząsnął się, jakby ktoś wyrwał go ze snu. - Och, oczywiście. To
zdecydowanie za wcześnie. Wątpię, by książę zasiadał do kolacji przed wybiciem ósmej.
- Zatem niech będzie siódma. Może urocza lady Nicole oderwie cię od przykrych
myśli?
- Ta młoda dama może kompletnie pomieszać mężczyźnie w głowie, a nie tylko
oderwać go od innych spraw - przyznał z uśmiechem Lucas.
Fletcher pożegnał się i wyskoczył z powozu. Uśmiechnięty Lucas po chwili spo-
ważniał, przypomniawszy sobie szczegóły zaskakującego spotkania z lady Nicole. Rze-
czywiście wytrąciła go z równowagi, i to nie tylko dosłownie, kiedy na niego wpadła.
Wręcz olśniła go nieprzeciętną urodą i brawurą, a także zbiła z tropu pewnością siebie.
Niespodziewane i nagłe zainteresowanie uroczą, pełną temperamentu młodą damą
sprawiło, że Lucas przestał myśleć o innych sprawach, a przecież musiał się zastanowić
nad słowami lorda Frayne'a oraz nieoczekiwanymi informacjami, które dotarły do niego
o poranku. Czy w takiej sytuacji mógł sobie pozwolić na dekoncentrację? - zadał sobie w
duchu pytanie i szybko na nie odpowiedział: W żadnym wypadku.
T L
R
Rozdział drugi
Nicole bez pośpiechu szczotkowała gęste włosy, starannie rozczesując pojedyncze
pukle. Najchętniej obarczyłaby tym obowiązkiem nową pokojówkę Renée, ta jednak
zdawała się wyznawać zasadę, że każda dama powinna trochę pocierpieć dla urody. Ni-
cole z rezygnacją skierowała ją do pracy przy prasowaniu brzoskwiniowej sukni, żeby
nie wdawać się w niepotrzebne utarczki.
Podczas czesania Nicole dyskretnie przyglądała się siostrze, a raczej jej odbiciu w
lustrze toaletki. Lydia, usadowiona w obitym atłasem fotelu, nie odrywała wzroku od
książki. Oddawanie się lekturze było jej ukochaną formą rozrywki. Nicole cicho wes-
tchnęła. Zupełnie nie rozumiała, jak można tkwić w pokoju i czytać, znajdując się w sa-
mym centrum najbardziej ekscytującego miasta świata. Zachowanie siostry nie zdziwiło
jej jednak, gdyż nie było niczym nowym i rodzina zdążyła przywyknąć. Nicole i tak ko-
chała bliźniaczkę bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Zresztą, ostatni rok okazał
się wyjątkowo trudny dla Lydii.
Kiedy ich brat, Rafe, powrócił z wojny, żeby przejąć tytuł wraz z książęcą posia-
dłością, przywiózł ze sobą dobrego przyjaciela i kompana z wojska, kapitana Swaina Fit-
zgeralda. Któż by pomyślał, że skromna, cicha Lydia bez pamięci zakocha się w tym
mężczyźnie, a następnie utraci go bezpowrotnie. Kapitan zginął bowiem w ostatniej bi-
twie z Napoleonem po jego ucieczce z Elby. Nawet teraz Nicole dostrzegała przebłyski
smutku w dużych, niebieskich oczach siostry.
Naturalnie, można by zauważyć, że siedemnastoletnia wtedy Lydia była stanowczo
zbyt młoda, aby wiedzieć, czego chce, a kapitan Fitzgerald zdecydowanie górował nad
nią wiekiem i doświadczeniem. Nicole nigdy jednak nie wygłosiłaby takiej opinii. Nie
miałaby serca dodatkowo przysparzać Lydii bólu, więc troszczyła się w żałobie o bliź-
niaczą siostrę, zarazem najlepszą przyjaciółkę i powiernicę.
Tego upiornego dnia, kiedy do ich londyńskiej rezydencji przybył książę Malvern z
wiadomością o śmierci kapitana Fitzgeralda, Nicole poprzysięgła sobie, że nikogo nie
pokocha, by nie narazić się na ból, który stał się udziałem Lydii. Jej zdaniem, życiem na-
leżało się cieszyć, bawić, delektować, a uzależnianie własnego szczęścia od innej osoby
T L
R
musiało niechybnie zaowocować rozchwianiem emocjonalnym i cierpieniem. Jedno i
drugie uważała za pozbawione sensu, a przy tym łatwe do uniknięcia.
Dlatego właśnie Nicole nie zamierzała dopuścić do tego, by jakiś mężczyzna za-
władnął jej umysłem i ciałem, co dobitnie oświadczyła siostrze oraz bratowej, Charlotte.
Obie obdarzyły ją pobłażliwym uśmiechem, bo co mogłaby uczynić młoda dama z za-
możnego domu, taka jak Nicole, jeśli nie poślubić kogoś. Mąż, dzieci, pani domu, go-
spodyni eleganckich przyjęć... Jako siostra księcia miała przed sobą przyszłość, która dla
wielu kobiet byłaby cudowna. W żadnym razie Nicole nie mogła liczyć na to, iż wyruszy
na wyprawę dalekomorską bądź że zasiądzie w ławach parlamentarnych. Inna sprawa, że
wcale się do tego nie paliła.
Prawdę powiedziawszy, nie była pewna, czego się spodziewa od losu i co pragnie z
nim uczynić, wiedziała za to, czego stanowczo nie chce. Przede wszystkim zależało jej
na tym, by uniknąć rozpaczy, jaką przeżywała jej matka, oraz niespełnionej miłości, któ-
ra przypadła w udziale jej siostrze. Oczekiwała, że nikt nie będzie decydował za nią, jak
ma wyglądać jej przyszłość. Sama pragnęła któregoś dnia odpowiedzieć sobie na pytanie,
co zrobić z życiem, a tymczasem nie miała nic przeciwko temu, żeby niewinnie flirtować
i bawić się na balach.
Darzyła najbliższych szczerym uczuciem i nikogo więcej nie potrzebowała. Choć
nie była równie wytrwałą uczennicą, jak Lydia, Nicole chętnie cytowała siostrze słowa
Francisa Bacona: „Ten, kto ma żonę i dzieci, ryzykuje utratę tego, co najważniejsze, al-
bowiem są one zawalidrogami na drodze ku wielkim celom, czy to przez swą cnotę, czy
też przez figlarność".
Lydia rozsądnie zauważyła na to, że przecież siostra nie jest mężczyzną (fakt ten
często drażnił Nicole, gdyż jej zdaniem panowie cieszyli się nieporównanie większą
wolnością niż panie) i że ona, Lydia, nie dostrzegła u siostry tak ogromnych aspiracji.
Nikt nie wątpił, że bliźniaczki nie mogłyby się bardziej różnić. Lydia przestrzegała reguł,
pogodziła się ze swym miejscem na ziemi, nie sprawiała nikomu najmniejszych trudno-
ści, podczas gdy Nicole lubiła kwestionować wszelkie zasady, podważać autorytety, z
ochotą odstępowała od reguł i niejednokrotnie przyprawiała siostrę o ból głowy. Natural-
nie, nie robiła tego z rozmysłem.
T L
R
Już w bardzo wczesnej młodości siostry świetnie wpasowały się w swoje role. Ni-
cole niedawno uprzytomniła sobie, że bardzo jej wygodnie ze świadomością, iż jej opie-
kuńcza, choć czasem nudna siostra jest w pobliżu i można na niej polegać. Podobała się
jej nienaganna przyzwoitość Lydii, jak również jej ze wszech miar trzeźwy umysł. To
wszystko jednak nie tłumaczyło zdarzenia, do którego doszło wcześniej tego dnia.
- Lydio?
- Za chwilę, Nicole, jeśli pozwolisz. - Lydia przewróciła kartkę, ani na moment nie
przerywając czytania. Dopiero po minucie lub dwóch zamknęła książkę, przytrzymując
jednak palcem stronicę, od której oderwała się z wyraźną niechęcią. - Właśnie zgłębiam
nader interesujący, a przy tym dość osobliwy wywód.
- Miło to słyszeć. Jak rozumiem, nie poświęcasz czasu najnowszym osiągnięciom
literackim panny Austen, zarazem błyskotliwym i niepoważnym?
- Powieść jej pióra skończyłam czytać wczoraj. Dzisiaj zajmuje mnie tekst zare-
komendowany przez kapitana Fitzgeralda, autorstwa niejakiego Thomasa Paine'a. Pozy-
cja ta nosi tytuł „Prawa człowieka" i chciałabym odczytać ci jej fragment.
- Jeżeli ta literatura jest w jakikolwiek sposób zbliżona do kazania, to daruj sobie,
proszę.
- Nie, skąd. Pragnę tylko przeczytać krótki wyimek tego, co napisał pan Paine. O,
jest. Autor stwierdza z całą stanowczością, że koniecznie powinniśmy zachowywać nie-
ustającą czujność, by zapobiec wszelkim nadużyciom ze strony władzy, a także nadmier-
nemu poszerzaniu zakresu jej wpływów. Czy chcesz wysłuchać dokładnego cytatu?
Nicole z trudem skryła uśmiech.
- Nie, chyba dość dobrze zrozumiałam sens jego wypowiedzi - zapewniła siostrę. -
Powinnam zwrócić ci uwagę, że ten pan Paine może zostać uznany za rewolucyjnego
agitatora, nawołującego do obalania rządów. Nie odnosisz takiego wrażenia, siostro?
- Wolę sądzić, że tylko ostrzega nas przed utratą czujności - odparła Lydia i po-
nownie zamknęła książkę. - Chyba jednak masz rację. Jakkolwiek patrzeć, Ameryka po-
stąpiła tak z nami, a Francja ze swoim królem.
Nicole odłożyła szczotkę.
T L
R
- Anglicy z pewnością nie powtórzą tego, co uczynili Francuzi, jeśli o to ci chodzi.
Mamy dobrego króla.
- Czyżby? Dlaczego zatem znalazłam to w kieszeni fartuszka mojej pokojówki,
kiedy szukałam guzika, który obiecała przyszyć do niebieskiej pelisy? Właśnie z tej
przyczyny czytam ostrzeżenia pana Paine'a.
Lydia wyjęła z kieszonki starannie złożony arkusz papieru i wręczyła go siostrze.
Nicole spojrzała na niewyraźnie wydrukowaną odezwę nawołującą do wstępowania w
szeregi organizacji Sprawiedliwość Obywatelska i chwycenia za broń przeciwko „rzą-
dowi ciemięzców, zdecydowanych zagłodzić nasze dzieci i wdeptać uczciwych ludzi w
ziemię!". Pośpiesznie doczytała do końca, coraz wyraźniej pojmując powody zaniepoko-
jenia siostry.
- Mówisz, że odkryłaś ten druk w fartuchu pokojówki?
Lydia skinęła głową.
- Zamierzam jutro pokazać go Rafe'owi - oznajmiła. - On może wiedzieć, co to
oznacza i co się święci. Rewolucja jest groźna nawet wtedy, gdy wybucha w słusznej
sprawie. Zapewniam cię, że nie przesadzam ani też nie dramatyzuję. Pamiętaj, że swego
czasu Anglia doświadczyła krwawej rewolucji.
- Tak, nie wszystko zapomniałam z lekcji historii. - Nicole usiłowała nie dać po
sobie poznać, że wstrząsnęła nią odezwa. - Czy naprawdę uważasz, że...
- Och, nie - przerwała jej pośpiesznie Lydia. - Chyba nie, przecież sytuacja nie jest
jeszcze aż tak poważna. W każdym razie mam świadomość, że nie interesujesz się takimi
sprawami. Szkoda, że nie ma z nami kapitana Fitzgeralda! Wiedziałby, co mi powie-
dzieć.
- A może wydaje ci się, że jestem samolubna i przejmuję się tylko własną osobą?
Twoim zdaniem nie byłabym w stanie wziąć sobie do serca losu uciemiężonych warstw
społecznych i tych, którzy wzniecają rewolucje? To nie w porządku z twojej strony.
Lydia zgodziła się z siostrą aż nazbyt pośpiesznie, co obudziło podejrzenia Nicole.
Zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem wszyscy nie uważają jej za istotę głupiutką i
bardziej zainteresowaną zabawą niż czymkolwiek innym. Czy taką cenę płacili ludzie za
wybór życia bez komplikacji? Poza tym, czy samolubność naprawdę była karygodna,
T L
R
skoro chodziło tylko o ochronę samej siebie? Po zastanowieniu doszła do wniosku, że
owszem, wielu ludzi może uznać ją za okropną egoistkę. Rzecz jasna, ta konkluzja nie
podniosła jej na duchu.
- Nicole? - odezwała się Lydia ostrożnie. - Nie dąsaj się, proszę. Uważam cię za
najlepszą siostrę na świecie, która ustępuje mi, kiedy staję się sawantką. Z pewnością
wiesz, że mama nazywa mnie tak za każdym razem, gdy zauważa książkę w moich rę-
kach. Gdyby to zależało od niej, żadna z nas nie rozmawiałaby o niczym z wyjątkiem
pogody. A skoro wszyscy jak jeden mąż życzą sobie tylko ustania deszczu i powrotu
słońca, o czym tu mówić?
Nicole odetchnęła z ulgą, że rozmowa zeszła na inne tory, i przeszła do tematu,
który już wcześniej zaprzątał jej myśli.
- Właściwie dlaczego zaprosiłaś markiza i wicehrabiego na dzisiejszą kolację? -
zapytała. - Nie zrozum mnie źle, uważam, że to wspaniale, ale tak spontaniczny pomysł
raczej nie jest w twoim stylu.
Lydia zerknęła na zegar na półce nad kominkiem i poprawiła się w fotelu.
- Sama się zdziwiłam, że jestem do tego zdolna - wyznała. - Nie mam pojęcia, co
mnie podkusiło. Może po prostu czułam, że chętnie ponownie spotkałabyś się z marki-
zem? On niewątpliwie bardzo tego pragnie. To jasne jak słońce, przecież na całym świe-
cie nie ma mężczyzny, który poznawszy cię, nie pragnąłby zacieśnić znajomości.
- Zacieśnić? - powtórzyła Nicole z chytrym uśmieszkiem, choć jej serce mocniej
zabiło. - Czyżbyś i ty zauważyła, że markiz obdarzył mnie zainteresowaniem?
- Naturalnie, że zauważyłam. Dostrzegł to także biedny, zakłopotany wicehrabia
Yalding. Moja droga, przecież to oczywiste, że z rozmysłem postanowiłaś dręczyć dopie-
ro co poznanego dżentelmena.
Nicole ani myślała się przyznać, że nie pamięta, co mówiła do markiza. Była zbyt-
nio zajęta wpatrywaniem się w niego, aby uważnie śledzić przebieg rozmowy.
- Czy zamierzasz rozpocząć sezon od złamania serca akurat temu młodzieńcowi? -
ciągnęła Lydia.
Nicole wsunęła dłonie pod włosy, uniosła je nad kark, zebrała na czubku głowy, po
czym rozpuściła je, gęste i błyszczące, na ramiona. Miała nadzieję, że dzięki temu wido-
T L
R
wisku Lydia nie zwróci uwagi na błysk niepewności w jej oczach. Przez całe popołudnie
Nicole robiła, co w jej mocy, żeby nie myśleć o przystojnym i eleganckim markizie Ba-
singstoke'u.
- Chcesz znać prawdę, Lydio? Postanowiłam, że na pierwszy ogień pójdzie książę
Malvern, od niego właśnie zacznę londyńskie podboje. Powinno pójść jak z płatka, prze-
cież Rafe przyjaźni się z księciem, a my znamy go całkiem dobrze. Poza tym nikt nie za-
przeczy, że książę jest wyjątkowo przystojny. Jak więc widzisz, znalazłam idealny obiekt
do ćwiczeń.
Lydia gwałtownie zerwała się z fotela.
- Książę Malvern? - wykrztusiła. - Tylko nie on! To najbardziej obmierzła osoba
pod słońcem! Jak mogłaś w ogóle wymyślić coś podobnego? Straciłam ochotę na roz-
mowę o twoich niemądrych planach. Idę się zdrzemnąć.
Nicole nagle zapragnęła wymierzyć sobie kilka solidnych kopniaków. Dlaczego
choćby na moment zapomniała, jak jej siostra reaguje na księcia? To on przyniósł smutną
nowinę o śmierci kapitana Fitzgeralda i samym istnieniem przypominał jej o wszystkim,
co straciła. Nicole westchnęła ciężko. Za jej rozkojarzenie z pewnością odpowiadał mar-
kiz Basingstoke, który nieustannie nachodził ją w myślach.
- Lydio, zaczekaj - poprosiła, ale jej siostra już zniknęła za drzwiami łączącymi ich
sypialnie. - Jak mogłam być tak głupia? - wymamrotała pod nosem. Podparła brodę
dłońmi, zapatrzona we własne odbicie w lustrze toaletki. Najlepiej będzie, jak zapropo-
nuję Lydii wyprawę do księgarni i w ramach pokuty spędzę kilka godzin na wysłuchiwa-
niu ochów i achów nad zebranymi tam książkami, uznała.
Podjąwszy to postanowienie, wróciła myślami do markiza Basingstoke'a. Co spra-
wiło, że na jej widok wyraźnie się speszył? Czyżby chodziło o jej oczy? Rzeczywiście
mają niezwykłą barwę. Wątpiła, aby jej nowy znajomy czuł odrazę do piegów. Matka,
która zazwyczaj prawie wcale nie zwracała uwagi na córki, zaczęła namawiać Nicole do
stosowania specjalnej maseczki z gniecionych truskawek i gęstej śmietany. Nicole szyb-
ko doszła do wniosku, że woli pogodzić się z obecnością piegów, niż rezygnować z kon-
nych przejażdżek po polach Ashurst Hall, bez kapelusza, za to z wiatrem we włosach.
T L
R
Jeśli już miała cokolwiek w sobie zmieniać, pragnęłaby wykorzenić dziecięcy zwyczaj
przygryzania dolnej wargi w każdej chwili niepewności.
Tak czy owak, markiz bez wątpienia uznał ją za atrakcyjną damę. Nie była aż taką
zacofaną prowincjuszką, aby tego nie dostrzec. Z kolei ona zauważyła, że jest bardzo
przystojny, a do tego elegancki jak na dżentelmena ze stolicy przystało. Markiz przypadł
Nicole do gustu i chętnie okręciłaby go sobie wokół małego palca. Oby tylko nie uznał
jej za próżną i głupią...
- Dość tego! - powiedziała głośno. - Nie ma znaczenia, co ten człowiek o tobie my-
śli. Jesteś tutaj po to, żeby używać życia, bo inaczej skończysz jak Lydia.
Mimo to, nim wezwała Renée i poprosiła ją o przygotowanie kąpieli, sięgnęła po
cienką broszurkę pozostawioną przez siostrę, po czym rozsiadła się wygodnie w fotelu,
by poszerzyć horyzonty myślowe.
Lucas zatrzymał się raptownie tuż za drzwiami salonu w domu przy Grosvenor
Square.
- A niech to, ależ ze mnie głupiec - rzekł pod nosem. - Powiedziała Rafael, praw-
da? Chodzi o kapitana Rafe'a Daughtry'ego. Nie do wiary, że od razu o tym nie pomyśla-
łem!
Rafael Daughtry, od minionego roku książę Ashurst, do niedawna był tylko ubo-
gim krewnym, który z braku innych perspektyw przez sześć lat służył pod rozkazami
Wellingtona. Teraz zasalutował na widok markiza.
- Witam w moich skromnych progach, panie majorze - oznajmił z uśmiechem.
- Co takiego? - zdumiał się wicehrabia Yalding i popatrzył na Lucasa. - Znacie się?
Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
- To chyba oczywiste, przyjacielu. Nie uświadomiłem sobie tego faktu - wyjaśnił
Lucas i wyciągnął dłoń do gospodarza. - Rafe Daughtry. Ileż to czasu minęło? Kiedy się
ostatnio widzieliśmy, wraz ze swym irlandzkim druhem opuszczałeś Paryż. Minęliśmy
się wówczas, gdyż ja akurat zmierzałem w przeciwnym kierunku. Jak się zwał twój to-
warzysz? Ach, już pamiętam, Fitzgerald. To był jeden z najbardziej walecznych żołnie-
rzy, jakich kiedykolwiek widziałem, nie znał strachu. Jakże się miewa?
T L
R
Rafe powoli pokręcił głową i spojrzał nad ramieniem Lucasa na damy, które wła-
śnie przekraczały próg salonu.
- Straciliśmy Fitza pod Quatre Bras - wyjaśnił ze smutkiem. - Właśnie zamierzał
oświadczyć się mojej siostrze Lydii.
Lucas poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go w splot słoneczny. Odnosił takie wra-
żenie za każdym razem, gdy dowiadywał się o śmierci kolejnego walecznego żołnierza.
Nawet teraz, choć minął prawie rok, ból powtarzał się stanowczo zbyt często.
- Moje najszczersze kondolencje, Rafe - powiedział cicho. - Nie dodam już ani
słowa.
Szybko przedstawił Rafe'owi Fletchera, po czym wszyscy trzej odwrócili się, żeby
złożyć ukłon damom: lady Lydii, lady Charlotte, ciężarnej żonie Rafe'a, oraz lady Nicole.
Lucas pochylił głowę nad dłonią młodej księżnej, a pozostałe damy obdarzył uśmiechem.
Właściwie to żywił skrytą nadzieję, że uśmiechnął się do obu młodych pań, gdyż nie
mógł oderwać oczu od Nicole.
O ile tego popołudnia wydała mu się atrakcyjna, to teraz była wprost czarująca.
Wcześniej miał ochotę ujrzeć jej włosy bez czepka, lecz nie był przygotowany na za-
chwyt, który odczuł na widok gęstwiny czarnych loków, ułożonych z niewymuszoną ele-
gancją podług najświeższej francuskiej mody. Piękna fryzura stanowiła doskonałe tło dla
ślicznej twarzy w kształcie serca i wspaniale podkreślała kolor oczu.
Nicole miała na sobie prostą brzoskwiniową suknię, w sam raz dla debiutantki, z
przykuwającym uwagę dekoltem, uroczo obsypanym piegami. Lucas mimowolnie zaczął
się zastanawiać, czy zdobią one całe ciało pięknej damy, także i miejsca, gdzie zwykle
nie dociera światło słoneczne.
Gdy podano napoje - wino dla dżentelmenów, lemoniadę dla dam - Rafe uraczył
zebranych opowieściami o tym, jak to po wielokroć spotykał się z Lucasem na Półwyspie
Iberyjskim. Książę prowadził pogawędkę w lekkim tonie, między innymi wspominając
zabawną przygodę z jucznymi mułami, które pewnego dnia przejęli. Okazało się, że
zwierzęta niosły przeznaczone dla wroga zapasy wybornej żywności, która jednak trafiła
na angielski stół.
T L
R
- Rzecz jasna, ty, mój mężu, nie przyłożyłeś ręki do tej łotrzykowskiej kradzieży? -
zauważyła z błyskiem w oku Charlotte.
Rafe przycisnął jej dłoń do ust, jakby pragnął zademonstrować całemu światu, że
jest zauroczony śliczną żoną.
- Och, w żadnym wypadku - przytaknął. - Zawsze pozostawałem niedoścignionym
wzorem przyzwoitości i kultury, nawet gdy morzył mnie głód i po kolana tkwiłem w lo-
dowatym błocie.
- Nieprawda - zaprzeczyła z uśmiechem Charlotte. - Wydaje mi się, że powinniśmy
docenić pomysłowość twoją i twoich towarzyszy, gdyż wszyscy musieliście zmagać się z
niebywałymi przeciwnościami losu.
- Dziękuję, moja droga. Śpieszę jednak nadmienić, że autorem planu napadu na
konwój dostawczy był obecny tutaj Lucas, i okazał się naprawdę doskonałym strategiem.
Poza tym udało mu się nawet porwać hiszpańskiego kucharza wojskowego, który, co
prawda, nie mówił ani słowa po angielsku, za to świetnie gotował. Od miesięcy nie jedli-
śmy takich smakołyków, jakie wychodziły z kuchni za jego rządów.
- O ile pamiętam, przetrzymywałem nieszczęśnika przez większą część tamtego la-
ta - dodał Lucas. - W końcu udało nam się porozumieć na tyle, że się dowiedziałem, iż
biedaczysko ma żonę i tuzin dzieci w wiosce za pobliskim wzgórzem. Niestety, nie było
wyjścia i go wypuściłem, choć do dziś pamiętam smak pieczonych przez niego kurcza-
ków. Gdy się rozstaliśmy, najbardziej brakowało mi drobiu, który nicpoń ukradł na od-
chodnym.
Jeszcze nim kamerdyner ogłosił, że podano do stołu, rozbawieni uczestnicy spo-
tkania zgodnie zrezygnowali z używania formalnych tytułów.
- Kurczak - zauważyła Nicole, gdy Lucas uniósł łyżkę z gorącym rosołem. - Jeśli
ma pan ochotę, może znowu powspominać z rozrzewnieniem hiszpańskiego kucharza.
- Czyżby nie rozbawiła pani nasza opowiastka? - Lucas spojrzał na nią pytająco.
- Przeciwnie, wydała mi się urocza - odparła Nicole i skupiła uwagę na swoim tale-
rzu. - Zauważyłam jednak, że w opowieściach, które snuł pan wraz z Rafe'em, ani razu
nie wystąpił kapitan Fitzgerald. Jak rozumiem, wie pan o jego śmierci?
T L
R
- Pani brat zawczasu poinformował mnie, co się stało. - Lucas zerknął na drugi ko-
niec stołu, gdzie lady Lydia zdawała się z uwagą słuchać Fletchera, który opowiadał coś
półgłosem, żywo przy tym gestykulując. - Kiedy mój przyjaciel angażuje się w jakąś
opowieść, dobrze jest odsunąć od niego kieliszki - dodał z lekkim uśmiechem. - Pewnego
dnia postanowił obrazowo zrelacjonować przebieg pojedynku bokserskiego w Epsom i
przy okazji rąbnął pięścią w świecznik, który wylądował na kolanach nieszczególnie tym
rozbawionej lady Hertford.
- Uznałabym to za bardzo śmieszne, ale proszę nie zmieniać tematu - skarciła go
Nicole. - Myślę, że brat niepotrzebnie chroni Lydię. Jej rany nigdy się nie zasklepią, sko-
ro wszyscy chuchają na nią i dmuchają i nikt słowem nie piśnie o kapitanie Fitzgeraldzie.
W rezultacie siostra niemal wyniosła go na ołtarze, ustawiła na niedosiężnym piedestale,
ze szkodą dla siebie i dla niego, gdyż w ten sposób utracił człowieczeństwo. Przecież to
oczywiste, że był zwykłym mężczyzną, z krwi i kości. Lydia zawsze będzie go kochała i
nie zapomni o nim, ale pora, żeby mogła wypowiedzieć jego Imię z uśmiechem. Fitzge-
rald musi odejść w przeszłość, gdzie jego miejsce.
Wyglądało na to, że uprzejma i błaha pogawędka przy kolacji lada chwila przero-
dzi się w dyskusję o poważnych problemach.
- Chyba ma pani rację - przyznał Lucas. - Czy jednak naprawdę gotowa jest pani
narażać siostrę na zdenerwowanie?
- Raczej nie. Chcę jednak, byśmy nie musieli pomijać tego tematu przy następnym
spotkaniu. Nie wolno nam oszukiwać Lydii, nieustannie unikając wspomnień o Fitzge-
raldzie. To złe dla niej, a kłopotliwe dla nas.
- Przy następnym spotkaniu? - powtórzył z ożywieniem Lucas. - Jak rozumiem,
uzyskała pani zgodę na jutrzejszy wyjazd do Richmond?
W policzku Nicole pojawił się dołeczek, kiedy uniosła kąciki ust w uśmiechu.
- Owszem, gdyż Rafe twierdzi, że jest pan nieszkodliwy - wyznała z rozbawieniem.
- Cóż to za uczucie, kiedy jest się uważanym za nieszkodliwego? Ciekawi mnie to, bo
nikt nigdy nie określił mnie tym mianem.
- Och, doprawdy? To po prostu zdumiewające - odparł żartobliwie Lucas, podczas
gdy służba zabierała puste talerze po zupie i podawała drugie danie.
T L
R
Nie dopisywał mu apetyt, w każdym razie nie na jedzenie. Nie mógł oderwać oczu
od Nicole, która go prowokowała. Najwyraźniej postanowiła sprawdzić, jak daleko zdoła
się posunąć, nim go zaszokuje. Szczerze mówiąc, sam był tego ciekaw.
- Lucasie? - Fletcher oparł łokcie na stole i spojrzał na przyjaciela. - Nie uwierzysz
w to, co zaraz powiem. Obecna tu panna Lydia czytała Thomasa Paine'a. Nadzwyczajne,
nie uważasz?
- Czy tak? - spytał Lucas z nieskrywanym zainteresowaniem. - Powiada się, że w
ubiegłym wieku amerykańskie kolonie powstały przeciwko nam między innymi pod
wpływem najsłynniejszego dzieła tego pisarza, „Zdrowego rozsądku". Czy fakt ten był
pani znany?
Policzki Lydii poróżowiały, ale dzielnie popatrzyła Lucasowi prosto w oczy.
- Chyba jednak zgodzi się pan, że pewne rzeczy należy mówić wprost, a zło wy-
pleniać? - Uniosła brwi. - Jak napisał pan Paine, nie możemy spocząć na laurach, lecz w
razie konieczności musimy przeciwstawić się władzy.
- Tak, pamiętam. „Głęboko zakorzeniony zwyczaj nienazywania zła po imieniu
sprawia, że z pozoru dobrem się ono wydaje".
- Nauczyłeś się tej sentencji na pamięć, Lucasie? - zagadnął go Rafe. - Tylko nie
mów, że uważasz Paine'a za członka rodziny.
- Och, bynajmniej, choć muszę przyznać, że nazwisko kilkakrotnie obligowało mo-
ją rodzinę do obrony godności tego pisarza. Szczerze podziwiam niektóre jego teksty,
niemniej sądzę, że niepotrzebnie dał upust goryczy w „Prawach człowieka". Przez pe-
wien czas posiadanie egzemplarza tej książki było uznawane w Anglii za przestępstwo,
wiedzieliście o tym?
- Lydia ma ją w swoim księgozbiorze - poinformowała zebranych Nicole. - Dzi-
siejszego popołudnia czytałam fragmenty.
Lucas wiedział, że prędzej czy później Nicole wprawi go w osłupienie, lecz przez
myśl mu nie przeszło, iż nastąpi to tak szybko.
- Doprawdy? - Popatrzył na nią. - A czy przeczytała pani dostatecznie dużo, żeby
wyrobić sobie opinię o autorze i jego przekonaniach?
Nicole przygryzła dolną wargę i po sekundzie skinęła głową.
T L
R
- Siostra może nie zgodzić się ze mną, ale doszłam do wniosku, że pan Paine two-
rzy w swych dziełach wybuchową mieszaninę trudnych do przełknięcia prawd oraz nie-
bezpiecznych mrzonek - oświadczyła.
Lucas się zaśmiał.
- Rafe, stary druhu, słyszałeś te słowa mądrości? Sam nie ująłbym tego lepiej.
- Przecież powiedziałeś niemal to samo - zauważył Fletcher i z ciekawością przyj-
rzał się Nicole. - To wręcz niesamowite.
Lucas zauważył, że Rafe i jego urocza żona wymieniają spojrzenia, jakby nie spo-
dziewali się takich opinii po Nicole. Kiedy jednak wcześniej okazało się, że Lydia czytu-
je Paine'a, nie sprawiali wrażenia zaskoczonych. Czyżby ktoś tu coś ukrywał? Lucas po-
stanowił dyskretnie wybadać grunt.
- Skoro poświęca się pani lekturze Thomasa Paine'a, to mogę sobie wyobrazić, że
zna pani także dzieła Wielanda, Gibbona, Burke'a? - zagadnął Nicole.
- Z całą pewnością może pan to sobie wyobrazić - zgodziła się pogodnie.
Lucas od razu się zorientował, że Nicole nie da się zapędzić w kozi róg. Ani trochę
niezmieszana, pokazała mu, gdzie jego miejsce.
- Przepraszam, nie chciałem pani urazić - powiedział skruszony.
Nicole delikatnie dotknęła palcami jego przedramienia i pochyliła głowę.
- A ja nie powinnam była udawać kogoś, kim nie jestem - przyznała. - Odnoszę
wrażenie, że los obdarzył Lydię wielkim rozumem, mnie nie zostawiając nic z wyjątkiem
pospolitej inteligencji. Niemniej moje słowa zabrzmiały przekonująco, prawda? Szcze-
gólnie dumna jestem ze zwrotu „wybuchowa mieszanina".
Wszystko wskazywało na to, że markiz Basingstoke znalazł się w poważnym nie-
bezpieczeństwie. Groziło mu całkowite i bezapelacyjne zauroczenie lady Nicole, i na do-
datek świetnie zdawał sobie z tego sprawę.
T L
R
Kasey Michaels JAK ZOSTAĆ MARKIZĄ Rodzina Daughtrych 02
Prolog Zza gęstwiny drzew wyłonił się jeździec na rozpędzonym koniu. Gnał przed siebie z taką energią, że dwa długouche zające z przerażeniem rzuciły się na łeb, na szyję do nory, by uniknąć stratowania. Stado spłoszonych ptaków, które dotąd spokojnie siedziały na wierzchołkach drzew, wzbiło się w powietrze. Ich czarne brzuszki upstrzyły jasnobłę- kitne niebo, całkiem jakby ktoś zbryzgał firmament niezliczonymi kropelkami atramentu. Podkute kopyta natrafiły na miękką, świeżo przeoraną ziemię. Klacz lekko się za- chwiała, lecz nie straciła równowagi na niestabilnym gruncie i już po chwili galopowała równie pewnie, jak wcześniej. Jeździec pochylił głowę, kolanami ścisnął boki konia, roz- chylił łokcie i niemal stanął w strzemionach, na podobieństwo dżokejów, którzy ścigają się na wiejskich jarmarkach. Zarówno wierzchowiec, jak i dosiadający go śmiałek doskonale znali drogę. Naj- pierw pokonali żywopłot, a po nim niską bramkę na końcu drugiego pola. Bez trudu po- radzili sobie również z kamiennym murem, niezbyt wysokim, lecz o niebezpiecznej sze- rokości. Tuż za nim podmokła ziemia obniżała się o dobry jard. Po tej serii przeszkód klacz nadal dzielnie galopowała, prosto ku ledwie widocznej w oddali, wysokiej na pięć belek bramie. Zbliżali się ku niej w błyskawicznym tempie, jakby nie bacząc na to, że tam właśnie czeka ich ostateczny sprawdzian. Pokonanie pię- ciu belek było najwyższym triumfem, wartym każdego ryzyka. Koniowi nie brakowało siły i chyżości, lecz całkowitą, niepodzielną kontrolę nad jego poczynaniami sprawował jeździec. Był świadom, że od niezachwianej pewności siebie i pełnej władzy nad zwierzęciem może zależeć wszystko, dlatego też uważnie ob- serwował otoczenie. Przy tym znał jednak granice wolności, swojej i rumaka. Bez trudu pokonali kilka pomniejszych przeszkód na drodze ku ogrodzeniu i bra- mie. Trzeba było odwagi i niepośledniego talentu, a wraz z nim umiejętności oraz wiary we własne siły, żeby przeskoczyć ponad tak wysoką zaporą. I może jeszcze odrobiny szczęścia, lecz to zawsze sprzyjało śmiałkowi. Klacz potrząsnęła łbem. Mięśnie jej szyi napięły się niczym rzemienie, z chrap buchnęła biała para, doskonale widoczna w krystalicznie czystym, chłodnym powietrzu T L R
poranka. Jeździec niemal wtopił się w rumaka, wyczuwając ostatnie, precyzyjnie wy- mierzone uderzenie kopyt o ziemię, kiedy wyskoczyli w powietrze. Oboje zdawali się frunąć, jakby wolni od siły przyciągania. Potem przednie kopyta klaczy dotknęły gruntu, a okolicę na nowo wypełnił głuchy tętent, który idealnie współgrał z rytmem szybko bi- jącego serca jeźdźca. Oszołomiony powodzeniem, stanął w strzemionach, po czym ścią- gnął z głowy toczek z miękkiej wełny i potrząsnął nim niczym zwycięskim sztandarem. Fale uwolnionych spod przykrycia kruczoczarnych włosów spłynęły na plecy jeźdźca i rozwiały się na wietrze. Pełne wargi, jakby stworzone do uśmiechów, flirtów i pocałunków, do ofiarowywania mężczyznom nadziei i przysparzania im zawodu, rozchy- liły się w donośnym okrzyku triumfu. Oczy barwy fiołków, częściowo skryte za czarny- mi rzęsami, błyszczały nad lekko zadartym nosem i wysoko sklepionymi kośćmi policz- ków. Ta sama bryza, która bawiła się ciemnymi lokami, owiała również jędrne, młode piersi, wyraźnie zarysowane pod męską koszulą z cienkiej bawełny, wsuniętą za pasek obcisłych, płowych spodni. Osiemnastoletnia lady Nicole Daughtry dobrze wiedziała, że wielu ludzi z ręką na sercu nazwałoby ją pięknością, lecz natychmiast dodaliby oni, że jest to piękność nader nietypowa. Mimo to lubiła siebie, delektowała się własną młodo- ścią i odwagą, szczerym charakterem oraz nieujarzmionym temperamentem. Dzisiaj świętowała oszałamiającą swobodę, wiedziała bowiem, że jutro przyjdzie jej pożegnać się z dobrze sobie znanym światem i powitać nowy, pełen zagadek i niebez- pieczeństw. Następnego dnia wyruszała do Londynu, aby zadebiutować w swoim pierw- szym sezonie. Dążyła do tego równie dzielnie, jak przed chwilą do wysokiej na pięć be- lek bramy. T L R
Rozdział pierwszy Marzec 1816 roku Lucas Paine, markiz Basingstoke, był niewątpliwie przystojny podług wszelkich klasycznych standardów: blondyn o przejrzystych niebieskich oczach i szczupłej, lecz muskularnej sylwetce. Do tego ubierał się nienagannie, takież miał maniery, kochał owdowiałą matkę i okazywał serce swoim psom. Bywał w najlepszych klubach w stoli- cy. Ten zawołany jeździec nie stronił od salonów bokserskich, w których gromił prze- ciwników na ringu, choć powtarzał, iż zdecydowanie lepiej włada szpadą niż pięściami. Nie zażywał tabaki, nie wywyższał się, wielkodusznie tańczył z dziewczętami, które nie- odmiennie podpierały ściany na balach, komplementował wdowy, a uprawiając hazard, nie stawiał więcej, niż nakazywał rozsądek, choć wszyscy dobrze wiedzieli, jak bardzo jest majętny. Nawet jeśli wspomnieniom po jego zmarłym ojcu towarzyszyła aura skan- dalu, fakt ten nie zaważył na dobrym imieniu markiza. Jak słusznie zauważył jego przyjaciel Fletcher Sutton, wicehrabia Yalding, który w ten marcowy, pochmurny dzień spacerował z Lucasem po Bond Street, gdyby markiz miał władzę nad deszczem, ludzie bez wątpienia uznaliby go za półboga. Zarówno Lu- cas, jak i Fletcher doskonale znali powód tej długotrwałej paskudnej pluchy i prze- nikliwego chłodu, a także całkowitego braku słońca. Działo się tak za sprawą erupcji wulkanu, do której doszło prawie rok temu na drugim końcu świata, w jakimś zapomnia- nym przez Boga i ludzi miejscu o nazwie Tambora. - Nie jesteś specjalnie rozmowny - zauważył Fletcher, gdy przystanęli, by rozłożyć duże, czarne parasole. Mżawka akurat przeszła w kapuśniaczek i nie ulegało wątpliwo- ści, że lada moment nastąpi oberwanie chmury. - Ciągle gryzie cię to, co lord Harper powiedział wczoraj u White'a? Fakt, nie zachował się uprzejmie, gdy po twoim wystąpie- niu oznajmił, że zdarzało mu się wysłuchiwać radośniejszych mów pogrzebowych. Poza tym uważam, że ani on, ani jego przyjaciele nie powinni odwracać się do ciebie plecami. Inna rzecz, że Harper do pewnego stopnia miał słuszność. T L R
Wicehrabia Yalding nawiązywał do zdarzenia, do którego doszło w jednym z naj- wyżej cenionych klubów w Londynie. Lord Harper, bufon jakich mało, wygłosił złośliwy komentarz na temat „oprychów i innych istot pośledniego sortu, które nagabują go o dat- ki za każdym razem, gdy wychodzi na miasto". Wtedy Lucas zaskoczył nawet samego siebie tyradą w obronie zmarzniętej, wygłodniałej i przestraszonej ludności. Posunął się przy tym tak daleko, że ostrzegł otaczających go dżentelmenów, iż wstrzymywanie się od podania pomocnej ręki uboższym rodakom będzie miało pożałowania godne następ- stwa. Żarliwe przemówienie było naprawdę znakomite, by nie rzec wybitne. Co za pech, że nikt z obecnych nie wziął go sobie do serca. Lucas zerknął na przyjaciela i oznajmił: - W dniu, w którym popsują mi humor osądy tego pyszałkowatego błazna, wrócę do domu i poderżnę sobie gardło. Fletcher skinął głową na znak, że przyjmuje to do wiadomości. - W takim razie, skąd ta mina? - spytał. - Chodzi o pogodę? Doskonale wiesz, że nie warto się nią trapić, w najbliższym czasie i tak nie zanosi się na zmianę. Uwierają cię nowe buty? Wykluczone, są przecież od Hoby'ego. Zatem dręczy cię inna sprawa. Za- chowujesz się tak, jakby właśnie porzucił cię najlepszy przyjaciel, a przecież to nie- prawda, nadal trwam przy tobie. Co więcej, jeśli następnym razem zechcesz ponownie zrobić z siebie widowisko, z zapałem wskoczę na krzesło i zawołam „Słuchajcie, słu- chajcie!", by zapewnić ci stosowne wsparcie. - Naprawdę? To miło z twojej strony, Fletcher, dziękuję. Tyle że zastanawiam się, czy naprawdę pragniesz podnieść mnie na duchu, czy też raczej chcesz, abym ponownie zrobił z siebie widowisko, jak to wdzięcznie ująłeś. Wicehrabia Yalding, przystojny dwudziestopięcioletni młodzieniec, uśmiechnął się i na jego policzkach pojawiły się dołeczki. - W tym rzecz. Nie wiesz, co cię czeka, drogi przyjacielu. - Jeszcze niedawno nasz zacny książę regent obmyślał plany ucieczki, a jego lojalni poddani byli gotowi powstać, tak samo jak Francuzi zbuntowali się przeciwko własnemu królowi. Teraz za sprawą przeklętego wulkanu borykamy się z wysokimi cenami, rolnicy tracą ziemie, żołnierze cierpią, dzieci zapadają na zdrowiu, gdyż brakuje żywności. Nie T L R
przygotowujemy się na skutki takiego stanu rzeczy, a przecież prędzej czy później trzeba będzie stawić czoło wybuchowi społecznego niezadowolenia. - Pamiętam, co powiedziałeś, ale lepiej daj spokój. Poza tym nie całkiem masz ra- cję. Przecież rząd podejmuje pewne kroki, choć może niekoniecznie w kierunku, który aprobujesz... Uważaj! Lucas popatrzył przed siebie i ujrzał młodą kobietę, która biegła ku niemu z od- wróconą głową, wykrzykując coś do swojej towarzyszki. Druga dama kryła się przed deszczem pod płócienną markizą i czekała, aż służąca rozłoży parasol. - Lydio, przecież nie jesteś z cukru. Nie rozpuścisz się! - krzyknęła biegnąca nie- znajoma. - Powóz czeka tuż obok, zaledwie kilka... Och! - zawołała, gdy wpadła na Lu- casa. Chwycił ją za ramiona i mocno przytrzymał. - Tylko spokojnie - odezwał się. - Jakkolwiek daleki jestem od wcielania się w rolę nauczyciela, zazwyczaj dobrze jest wiedzieć nie tylko, skąd się przybywa, lecz również dokąd się zmierza. Dama, której ukryta pod czepkiem głowa znajdowała się na wysokości klatki pier- siowej Lucasa, uniosła brodę i popatrzyła na niego. Czy kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć takie oczy? Czy to możliwe, że w ogóle istniały tęczówki o niezwykłej fiołkowej barwie? Twarz w kształcie serca otaczał wianu- szek błyszczących ciemnych włosów. Młoda dama lekko wydymała dolną wargę, a na jej prawym policzku pojawiał się i znikał uroczy dołeczek. - Słusznie - przyznała, jednocześnie uważnie wpatrując się w Lucasa. - Dostrzegam głęboki sens pańskiej wypowiedzi. Ponieważ jednak już wiem, gdzie byłam, siłą rzeczy jestem bardziej zainteresowana tym, co mnie dalej czeka. A teraz proszę mnie puścić, z łaski swojej. Lucas nie przypominał sobie, kiedy ostatnio ktoś zdołał wprawić go w zakłopota- nie. Tym razem jednak nie mógł zebrać myśli i najwyraźniej oniemiał. Fletcher dyskretnie trącił go łokciem. - Ta młoda dama mówi, że już możesz ją puścić. T L R
- Tak, oczywiście. Proszę o wybaczenie. Pragnąłem tylko zyskać niezachwianą pewność, że nie ucierpiała pani w wyniku naszego niefortunnego zderzenia. - Chcę wierzyć, że jakoś stanę na nogi po tej kolizji - odparła dama z nieskrywaną ironią. - Dziękuję jednak za okazaną troskę. Ach, jak pan widzi, tam stoi moja siostra Lydia, chmurna jak dzisiejsze niebo. Najwyraźniej nie może się doczekać udzielenia mi surowej reprymendy. Jestem przekonana, że za moment po raz dziesiąty usłyszę, iż nie bawimy już w Ashurst Hall i w związku z tym nie powinnam się zachowywać tak, jakby Londyn był dobrze mi znaną wioską. Inna sprawa, że nie jest powiedziane, iż akurat tu- taj, na Bond Street, roi się od nikczemników, a gdzie indziej nie ma ich wcale. - Och, w życiu różnie bywa, proszę pani - zauważył Fletcher. - Nawet z nas mogli- by być niezgorsi nikczemnicy, gdybyśmy się postarali. - Wymownie mrugnął okiem do Lucasa, który uznał, że jego przyjaciel stanowczo zbyt dobrze się bawi. - Ashurst Hall, powiada pani? - Choć młoda dama nie liczyła sobie wiele lat, nie wydała się Lucasowi ani infantylna, ani niemądra, a w jej błyszczących oczach dostrzegł żywą inteligencję. - Mam zatem prawo zakładać, że znany jest pani książę Ashurst? - Owszem, ma pan pełne prawo tak zakładać. Rafael to nasz brat. Czy zechce pan zdradzić swoją godność? - Najmocniej przepraszam, że dotąd się nie przedstawiłem - powiedział pośpiesz- nie. W tej samej chwili dołączyła do nich piękna blondynka, siostra młodej damy. Dało się zauważyć duże podobieństwo rysów, Lydia jednak nie miała w sobie ognia, tak cha- rakterystycznego dla jej siostry. - Lady Lydio... chyba dobrze usłyszałem pani imię? - Lucas skłonił głowę. - Po- zwolę sobie przedstawić siebie i przyjaciela. Jestem Lucas Paine, markiz Basingstoke, a to mój przyjaciel Fletcher Sutton, wicehrabia Yalding. - Wasze lordowskie mości. - Lydia dygnęła i jednocześnie dała siostrze znać, żeby poszła w jej ślady. - Pragnę przedstawić panom moją siostrę, lady Nicole Daughtry. Ja nazywam się Lydia Daughtry. Nicole, pomyślał Lucas. Był pewien, że to imię wywodzi się z greki i oznacza zwycięzcę. Bez trudu mógł wyobrazić sobie, jak Nicole jedzie konno, na czele własnej T L R
armii, niczym Eleonora Akwitańska. Krążyły pogłoski, że królowa ta paradowała z ob- nażonym biustem, by w ten wielce oryginalny i śmiały sposób zagrzewać żołnierzy do boju. Lucas otrząsnął się z tych niepokojących rozmyślań i złożył młodej damie niski ukłon. - Ogromna to dla mnie przyjemność i równie wielki zaszczyt, lady Nicole. - Tak... - przytaknęła z chytrym uśmieszkiem, jakby całkowicie zgadzała się z Lu- casem. Aż trudno było uwierzyć, że książę wypuścił spod kurateli pełną temperamentu siostrę. - Milord chyba nie zauważył, że stoi w kałuży. Fletcher wybuchnął śmiechem, a Lucas popatrzył na rynnę, z której niezmordowa- nie spływała deszczówka, tworząc coraz pokaźniejsze rozlewisko wokół jego nowych butów. - Och, przeciwnie, lady Nicole - zaprzeczył Lucas. - Doskonale wiedziałem, w czym stoję. Szczerze mówiąc, mam w zwyczaju przystawać w kałużach przy każdej nadarzającej się sposobności. Sama pani rozumie, w nich trudno o tłok. - Rzecz w tym, wasza lordowska mość, że i ja w niej stoję - zauważyła filuternie Nicole. Skoro chciała kontynuować tę grę, Lucas uznał, że nie wolno mu jej rozczarować. - A zatem oboje stoimy we wspólnej kałuży, prawda? - Nie jestem o tym przekonana. Jak chętnie potwierdzi obecna tu moja bliźniacza siostra, nigdy nie czułam się zbyt dobrze, gdy musiałam dzielić się czymś z innymi. W związku z tym najlepiej będzie, jeśli pan zechce się wycofać. Lucas nie dowierzał własnym uszom. Czy to możliwe, czy też się przesłyszał? Ta prowincjuszka miała czelność z niego drwić! Był markizem Basingstoke, a ona dopiero co przyjechała do Londynu ze wsi. Jeśli ktokolwiek miał z kogoś drwić, to on z niej, a jednak żadna cięta uwaga nie chciała przyjść mu do głowy. Milczenie się przedłużało. - Uhm... Tak... W rzeczy samej - odezwał się Fletcher wyraźnie skonfundowany. - A niech mnie, właśnie coś sobie przypomniałem! Lucasie, mamy umówione spotkanie. Spóźnimy się, a sam wiesz, jak jego lordowska mość się chmurzy, kiedy nie przycho- T L R
dzimy w porę. Na dodatek nie powinniśmy dłużej zatrzymywać uroczych dam, gdyż gro- zi im przeziębienie. - Jak najbardziej, nie powinniśmy - oświadczył Lucas, zgadzając się z naprędce wymyśloną przez przyjaciela historyjką. Szczęśliwym trafem chwilę wcześniej przyszedł mu do głowy znakomity plan umówienia się na ponowne spotkanie z lady Nicole. Od- wrócił się do lady Lydii, która nie miała chyba większego wpływu na siostrę, ale przy- najmniej mógł z nią rozmawiać spokojnie. - Z największą przyjemnością i ochotą umó- wilibyśmy się z paniami na jutrzejszy dzień, o ile brat pań wyrazi zgodę na wspólny wy- jazd do Richmond. Udalibyśmy się tam we czwórkę i zapewniam, że wycieczka przy- padnie paniom do gustu. Lady Lydio, czy byłaby pani skłonna spytać księcia o pozwole- nie? - Jeśli Lydia wie, co dla niej dobre, to spyta - wymamrotała pod nosem Nicole, jednocześnie zakrywając usta dłonią w rękawiczce. Mimo to jej słowa dotarły zarówno do uszu Lucasa, jak i Fletchera, który rozba- wiony głośno odchrząknął, by stłumić śmiech. - Ośmielę się zasugerować, by pan osobiście zwrócił się z tą sprawą do naszego brata - odparła lady Lydia, a jej siostra z rezygnacją pokręciła głową. - Dzisiaj wieczo- rem jemy kolację w domu, to przy Grosvenor Square, więc jeśli panowie dysponują cza- sem, chętnie ich ugościmy. Brat z pewnością z przyjemnością porozmawia z panami na temat wyjazdu. Lucas zerknął na lady Nicole, która z jawnym zdumieniem wpatrywała się w sio- strę. Pośpiesznie przyjął zaproszenie, podziękował lady Lydii i odprowadził damy do oczekującego powozu, na którego drzwiach widniał książęcy herb. - To dopiero ziółko, co się zowie - podsumował Fletcher, gdy patrzyli za pojazdem, który włączał się do popołudniowego ruchu. - Coś ty znowu wymyślił z tymi kałużami? Nie zrozum mnie źle, rozmawialiście całkiem niewinnie, ale zaczynałem się czuć tak, jakbym podsłuchiwał poufałą pogawędkę. Miej na względzie, że tę pannę trudno uznać za w pełni dorosłą. Nie gustujesz w podlotkach, o ile mi wiadomo. T L R
- Uważasz lady Nicole za dziewczynkę? - Lucas ruszył ku powozowi. Zamierzał jak najprędzej powrócić na Park Lane i spędzić trochę czasu w samotności, by przemy- śleć to, co mu się przed chwilą przytrafiło. - Moim zdaniem, nasza nowa znajoma nigdy nie była niedojrzała. - Cóż, faktem jest, że niektóre kobiety dorastają nad podziw szybko, ale też zwykle nie są siostrami książąt. Nie miej mi za złe, że mówię wprost, i nie obrażaj się - dodał Fletcher na wszelki wypadek. - Jak rozumiem, oczekujesz ode mnie, że zajmę rozmową drugą siostrę, abyście wy dwoje mogli zacieśniać znajomość i spokojnie kontynuować pogaduszki o kałużach oraz Bóg wie czym jeszcze. Obaj przekazali parasole cierpliwie wyczekującemu stangretowi, który miał od- wieźć je do najbliższego sklepu, gdzie odpowiednio przyuczeni parasolnicy zajmowali się suszeniem, ponownym składaniem i ewentualną reperacją. W tym roku sklepy para- solnicze należały do najbardziej dochodowych przedsiębiorstw w stolicy. - Owszem, o ile nie wiązałoby się to ze zbyt dużym wysiłkiem dla ciebie. - Z najmniejszym - odparł Fletcher bez wahania. - Lady Lydia to piękna, młoda kobieta, ale pod względem charakteru stanowi przeciwieństwo siostry, prawda? Potrzeba wyjątkowego oka, żeby dostrzec jej spokojną urodę w zestawieniu z żywiołową lady Ni- cole. - Jak rozumiem, ty szczęśliwie masz wyjątkowe oko? - Niespecjalnie - odparł Fletcher, kiedy usadowili się w powozie. - Jak doskonale wiesz, ograniczają mnie względy finansowe. Zauważyłem jednak, że po spotkaniu z lady Nicole twój nastrój znacznie się poprawił, mimo iż wcześniej upierałeś się, że nie czujesz irytacji po incydencie w klubie. - Wybacz, nie byłem do końca szczery - przyznał Lucas. - Zdradzę ci jednak, iż je- stem rozczarowany postawą naszych kolegów. Wszyscy jak jeden mąż pragną słyszeć tylko dobre wieści. Wolimy zatkać uszy, zamknąć oczy i raz za razem powtarzać te same błędy. - Cóż, w tym wypadku muszę się z tobą zgodzić. Istotnie, niedobrze jest po wielo- kroć popełniać te same głupstwa. Mój ojciec powinien był wiedzieć, iż liczenie na wy- granie pieniędzy w kasynie to idiotyzm. Wszyscy byśmy skorzystali, gdyby raczył wziąć T L R
sobie tę lekcję do serca. Chyba masz na myśli co innego, prawda? Złości cię to, w jaki sposób traktujemy resztę społeczeństwa, czyż nie tak? - W rzeczy samej. Nawet nie podejrzewałem, że ogarnie mnie taka irytacja. Na rządzeniu żelazną ręką prędzej czy później tracą wszyscy, choć z początku może się wy- dawać inaczej. Z kolei wyciąganie pomocnej dłoni do ludności w ostatecznym rozra- chunku jest dobre dla każdego obywatela. Dlaczego nasi szanowni koledzy w Izbie Lor- dów nie chcą tego dostrzec? - Może właśnie dlatego, że zasiadają w gronie arystokracji i nie muszą z trudem wiązać końca z końcem. Tak czy owak, chyba powinieneś zastanowić się, czy nadal cią- gnąć ten temat. Powiedziałeś, co ci leżało na sercu, ale na nikim nie zrobiłeś wrażenia. Lucas zastanawiał się przez moment, jednak postanowił nie informować Fletchera o porannej wizycie złożonej mu przez lorda Nigela Frayne'a, rówieśnika jego zmarłego ojca, która mogła się okazać niezwykle brzemienna w skutki. - Rzeczywiście. Żałuję, że nie mogę uczynić nic więcej - podsumował. Fletcher milczał do czasu, gdy powóz zwolnił i przystanął przed wynajętym do- mem przy Upper Brook Street. - Skoro jesteś zdecydowany znaleźć sposób na udzielenie pomocy potrzebującym, to zapewne chętnie dowiesz się czegoś, o czym nie powinienem cię informować - oznaj- mił. Lucas, który pogrążył się w rozmyślaniach na temat zmarłego ojca, uniósł brwi. - To brzmi złowróżbnie - mruknął. Fletcher poprawił się na kanapie. - Prawdę powiedziawszy, w pierwszej chwili nie przyszło mi to do głowy. Może dlatego, że przy tobie zmiękło mi serce? Tak czy owak, w ubiegłym tygodniu w klubie mimowolnie usłyszałem pewną interesującą informację na temat naszego drogiego przy- jaciela, lorda Sidmoutha. - Nasz znamienity minister spraw wewnętrznych nie jest niczyim drogim przyjacie- lem - zauważył Lucas. - Podejrzewam, że nawet rodzona matka niespecjalnie za nim przepadała. T L R
- Trudno nie przyznać ci racji. Tak mnie zaskoczyłeś swoją żarliwą obroną proste- go człowieka, że początkowo nie zamierzałem cię informować o tym, co obiło mi się o uszy. Nieumyślnie podsłuchałem zaledwie strzępy rozmowy. - Mów dalej - poprosił Lucas. - Otóż okazuje się, że lordowie Liverpool i Sidmouth osiągnęli porozumienie i są zdecydowani wprowadzić nowe przepisy prawa karnego oraz sankcje wymierzone we wszystkich, którym nie odpowiada polityka rządu. Jak się domyślasz, chodzi przede wszystkim o ludzi wymienianych przez ciebie w przemówieniach i komentarzach, rów- nie płomiennych, co wygłaszanych raczej nie w porę. - Rozumiem. A w jaki sposób owi dżentelmeni zamierzają skłonić cały parlament do zgody na wprowadzenie tak daleko idących zmian prawnych? Jakkolwiek patrzeć, w tej kadencji dokonywaliśmy reform, i nie było mowy o żadnych sankcjach. - Niestety, nic więcej nie wiem. Jak myślisz, czy powinienem być gotów na szóstą? A może to zbyt wcześnie? Lucas ponownie pogrążył się w rozmyślaniach. - Słucham? - Otrząsnął się, jakby ktoś wyrwał go ze snu. - Och, oczywiście. To zdecydowanie za wcześnie. Wątpię, by książę zasiadał do kolacji przed wybiciem ósmej. - Zatem niech będzie siódma. Może urocza lady Nicole oderwie cię od przykrych myśli? - Ta młoda dama może kompletnie pomieszać mężczyźnie w głowie, a nie tylko oderwać go od innych spraw - przyznał z uśmiechem Lucas. Fletcher pożegnał się i wyskoczył z powozu. Uśmiechnięty Lucas po chwili spo- ważniał, przypomniawszy sobie szczegóły zaskakującego spotkania z lady Nicole. Rze- czywiście wytrąciła go z równowagi, i to nie tylko dosłownie, kiedy na niego wpadła. Wręcz olśniła go nieprzeciętną urodą i brawurą, a także zbiła z tropu pewnością siebie. Niespodziewane i nagłe zainteresowanie uroczą, pełną temperamentu młodą damą sprawiło, że Lucas przestał myśleć o innych sprawach, a przecież musiał się zastanowić nad słowami lorda Frayne'a oraz nieoczekiwanymi informacjami, które dotarły do niego o poranku. Czy w takiej sytuacji mógł sobie pozwolić na dekoncentrację? - zadał sobie w duchu pytanie i szybko na nie odpowiedział: W żadnym wypadku. T L R
Rozdział drugi Nicole bez pośpiechu szczotkowała gęste włosy, starannie rozczesując pojedyncze pukle. Najchętniej obarczyłaby tym obowiązkiem nową pokojówkę Renée, ta jednak zdawała się wyznawać zasadę, że każda dama powinna trochę pocierpieć dla urody. Ni- cole z rezygnacją skierowała ją do pracy przy prasowaniu brzoskwiniowej sukni, żeby nie wdawać się w niepotrzebne utarczki. Podczas czesania Nicole dyskretnie przyglądała się siostrze, a raczej jej odbiciu w lustrze toaletki. Lydia, usadowiona w obitym atłasem fotelu, nie odrywała wzroku od książki. Oddawanie się lekturze było jej ukochaną formą rozrywki. Nicole cicho wes- tchnęła. Zupełnie nie rozumiała, jak można tkwić w pokoju i czytać, znajdując się w sa- mym centrum najbardziej ekscytującego miasta świata. Zachowanie siostry nie zdziwiło jej jednak, gdyż nie było niczym nowym i rodzina zdążyła przywyknąć. Nicole i tak ko- chała bliźniaczkę bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Zresztą, ostatni rok okazał się wyjątkowo trudny dla Lydii. Kiedy ich brat, Rafe, powrócił z wojny, żeby przejąć tytuł wraz z książęcą posia- dłością, przywiózł ze sobą dobrego przyjaciela i kompana z wojska, kapitana Swaina Fit- zgeralda. Któż by pomyślał, że skromna, cicha Lydia bez pamięci zakocha się w tym mężczyźnie, a następnie utraci go bezpowrotnie. Kapitan zginął bowiem w ostatniej bi- twie z Napoleonem po jego ucieczce z Elby. Nawet teraz Nicole dostrzegała przebłyski smutku w dużych, niebieskich oczach siostry. Naturalnie, można by zauważyć, że siedemnastoletnia wtedy Lydia była stanowczo zbyt młoda, aby wiedzieć, czego chce, a kapitan Fitzgerald zdecydowanie górował nad nią wiekiem i doświadczeniem. Nicole nigdy jednak nie wygłosiłaby takiej opinii. Nie miałaby serca dodatkowo przysparzać Lydii bólu, więc troszczyła się w żałobie o bliź- niaczą siostrę, zarazem najlepszą przyjaciółkę i powiernicę. Tego upiornego dnia, kiedy do ich londyńskiej rezydencji przybył książę Malvern z wiadomością o śmierci kapitana Fitzgeralda, Nicole poprzysięgła sobie, że nikogo nie pokocha, by nie narazić się na ból, który stał się udziałem Lydii. Jej zdaniem, życiem na- leżało się cieszyć, bawić, delektować, a uzależnianie własnego szczęścia od innej osoby T L R
musiało niechybnie zaowocować rozchwianiem emocjonalnym i cierpieniem. Jedno i drugie uważała za pozbawione sensu, a przy tym łatwe do uniknięcia. Dlatego właśnie Nicole nie zamierzała dopuścić do tego, by jakiś mężczyzna za- władnął jej umysłem i ciałem, co dobitnie oświadczyła siostrze oraz bratowej, Charlotte. Obie obdarzyły ją pobłażliwym uśmiechem, bo co mogłaby uczynić młoda dama z za- możnego domu, taka jak Nicole, jeśli nie poślubić kogoś. Mąż, dzieci, pani domu, go- spodyni eleganckich przyjęć... Jako siostra księcia miała przed sobą przyszłość, która dla wielu kobiet byłaby cudowna. W żadnym razie Nicole nie mogła liczyć na to, iż wyruszy na wyprawę dalekomorską bądź że zasiądzie w ławach parlamentarnych. Inna sprawa, że wcale się do tego nie paliła. Prawdę powiedziawszy, nie była pewna, czego się spodziewa od losu i co pragnie z nim uczynić, wiedziała za to, czego stanowczo nie chce. Przede wszystkim zależało jej na tym, by uniknąć rozpaczy, jaką przeżywała jej matka, oraz niespełnionej miłości, któ- ra przypadła w udziale jej siostrze. Oczekiwała, że nikt nie będzie decydował za nią, jak ma wyglądać jej przyszłość. Sama pragnęła któregoś dnia odpowiedzieć sobie na pytanie, co zrobić z życiem, a tymczasem nie miała nic przeciwko temu, żeby niewinnie flirtować i bawić się na balach. Darzyła najbliższych szczerym uczuciem i nikogo więcej nie potrzebowała. Choć nie była równie wytrwałą uczennicą, jak Lydia, Nicole chętnie cytowała siostrze słowa Francisa Bacona: „Ten, kto ma żonę i dzieci, ryzykuje utratę tego, co najważniejsze, al- bowiem są one zawalidrogami na drodze ku wielkim celom, czy to przez swą cnotę, czy też przez figlarność". Lydia rozsądnie zauważyła na to, że przecież siostra nie jest mężczyzną (fakt ten często drażnił Nicole, gdyż jej zdaniem panowie cieszyli się nieporównanie większą wolnością niż panie) i że ona, Lydia, nie dostrzegła u siostry tak ogromnych aspiracji. Nikt nie wątpił, że bliźniaczki nie mogłyby się bardziej różnić. Lydia przestrzegała reguł, pogodziła się ze swym miejscem na ziemi, nie sprawiała nikomu najmniejszych trudno- ści, podczas gdy Nicole lubiła kwestionować wszelkie zasady, podważać autorytety, z ochotą odstępowała od reguł i niejednokrotnie przyprawiała siostrę o ból głowy. Natural- nie, nie robiła tego z rozmysłem. T L R
Już w bardzo wczesnej młodości siostry świetnie wpasowały się w swoje role. Ni- cole niedawno uprzytomniła sobie, że bardzo jej wygodnie ze świadomością, iż jej opie- kuńcza, choć czasem nudna siostra jest w pobliżu i można na niej polegać. Podobała się jej nienaganna przyzwoitość Lydii, jak również jej ze wszech miar trzeźwy umysł. To wszystko jednak nie tłumaczyło zdarzenia, do którego doszło wcześniej tego dnia. - Lydio? - Za chwilę, Nicole, jeśli pozwolisz. - Lydia przewróciła kartkę, ani na moment nie przerywając czytania. Dopiero po minucie lub dwóch zamknęła książkę, przytrzymując jednak palcem stronicę, od której oderwała się z wyraźną niechęcią. - Właśnie zgłębiam nader interesujący, a przy tym dość osobliwy wywód. - Miło to słyszeć. Jak rozumiem, nie poświęcasz czasu najnowszym osiągnięciom literackim panny Austen, zarazem błyskotliwym i niepoważnym? - Powieść jej pióra skończyłam czytać wczoraj. Dzisiaj zajmuje mnie tekst zare- komendowany przez kapitana Fitzgeralda, autorstwa niejakiego Thomasa Paine'a. Pozy- cja ta nosi tytuł „Prawa człowieka" i chciałabym odczytać ci jej fragment. - Jeżeli ta literatura jest w jakikolwiek sposób zbliżona do kazania, to daruj sobie, proszę. - Nie, skąd. Pragnę tylko przeczytać krótki wyimek tego, co napisał pan Paine. O, jest. Autor stwierdza z całą stanowczością, że koniecznie powinniśmy zachowywać nie- ustającą czujność, by zapobiec wszelkim nadużyciom ze strony władzy, a także nadmier- nemu poszerzaniu zakresu jej wpływów. Czy chcesz wysłuchać dokładnego cytatu? Nicole z trudem skryła uśmiech. - Nie, chyba dość dobrze zrozumiałam sens jego wypowiedzi - zapewniła siostrę. - Powinnam zwrócić ci uwagę, że ten pan Paine może zostać uznany za rewolucyjnego agitatora, nawołującego do obalania rządów. Nie odnosisz takiego wrażenia, siostro? - Wolę sądzić, że tylko ostrzega nas przed utratą czujności - odparła Lydia i po- nownie zamknęła książkę. - Chyba jednak masz rację. Jakkolwiek patrzeć, Ameryka po- stąpiła tak z nami, a Francja ze swoim królem. Nicole odłożyła szczotkę. T L R
- Anglicy z pewnością nie powtórzą tego, co uczynili Francuzi, jeśli o to ci chodzi. Mamy dobrego króla. - Czyżby? Dlaczego zatem znalazłam to w kieszeni fartuszka mojej pokojówki, kiedy szukałam guzika, który obiecała przyszyć do niebieskiej pelisy? Właśnie z tej przyczyny czytam ostrzeżenia pana Paine'a. Lydia wyjęła z kieszonki starannie złożony arkusz papieru i wręczyła go siostrze. Nicole spojrzała na niewyraźnie wydrukowaną odezwę nawołującą do wstępowania w szeregi organizacji Sprawiedliwość Obywatelska i chwycenia za broń przeciwko „rzą- dowi ciemięzców, zdecydowanych zagłodzić nasze dzieci i wdeptać uczciwych ludzi w ziemię!". Pośpiesznie doczytała do końca, coraz wyraźniej pojmując powody zaniepoko- jenia siostry. - Mówisz, że odkryłaś ten druk w fartuchu pokojówki? Lydia skinęła głową. - Zamierzam jutro pokazać go Rafe'owi - oznajmiła. - On może wiedzieć, co to oznacza i co się święci. Rewolucja jest groźna nawet wtedy, gdy wybucha w słusznej sprawie. Zapewniam cię, że nie przesadzam ani też nie dramatyzuję. Pamiętaj, że swego czasu Anglia doświadczyła krwawej rewolucji. - Tak, nie wszystko zapomniałam z lekcji historii. - Nicole usiłowała nie dać po sobie poznać, że wstrząsnęła nią odezwa. - Czy naprawdę uważasz, że... - Och, nie - przerwała jej pośpiesznie Lydia. - Chyba nie, przecież sytuacja nie jest jeszcze aż tak poważna. W każdym razie mam świadomość, że nie interesujesz się takimi sprawami. Szkoda, że nie ma z nami kapitana Fitzgeralda! Wiedziałby, co mi powie- dzieć. - A może wydaje ci się, że jestem samolubna i przejmuję się tylko własną osobą? Twoim zdaniem nie byłabym w stanie wziąć sobie do serca losu uciemiężonych warstw społecznych i tych, którzy wzniecają rewolucje? To nie w porządku z twojej strony. Lydia zgodziła się z siostrą aż nazbyt pośpiesznie, co obudziło podejrzenia Nicole. Zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem wszyscy nie uważają jej za istotę głupiutką i bardziej zainteresowaną zabawą niż czymkolwiek innym. Czy taką cenę płacili ludzie za wybór życia bez komplikacji? Poza tym, czy samolubność naprawdę była karygodna, T L R
skoro chodziło tylko o ochronę samej siebie? Po zastanowieniu doszła do wniosku, że owszem, wielu ludzi może uznać ją za okropną egoistkę. Rzecz jasna, ta konkluzja nie podniosła jej na duchu. - Nicole? - odezwała się Lydia ostrożnie. - Nie dąsaj się, proszę. Uważam cię za najlepszą siostrę na świecie, która ustępuje mi, kiedy staję się sawantką. Z pewnością wiesz, że mama nazywa mnie tak za każdym razem, gdy zauważa książkę w moich rę- kach. Gdyby to zależało od niej, żadna z nas nie rozmawiałaby o niczym z wyjątkiem pogody. A skoro wszyscy jak jeden mąż życzą sobie tylko ustania deszczu i powrotu słońca, o czym tu mówić? Nicole odetchnęła z ulgą, że rozmowa zeszła na inne tory, i przeszła do tematu, który już wcześniej zaprzątał jej myśli. - Właściwie dlaczego zaprosiłaś markiza i wicehrabiego na dzisiejszą kolację? - zapytała. - Nie zrozum mnie źle, uważam, że to wspaniale, ale tak spontaniczny pomysł raczej nie jest w twoim stylu. Lydia zerknęła na zegar na półce nad kominkiem i poprawiła się w fotelu. - Sama się zdziwiłam, że jestem do tego zdolna - wyznała. - Nie mam pojęcia, co mnie podkusiło. Może po prostu czułam, że chętnie ponownie spotkałabyś się z marki- zem? On niewątpliwie bardzo tego pragnie. To jasne jak słońce, przecież na całym świe- cie nie ma mężczyzny, który poznawszy cię, nie pragnąłby zacieśnić znajomości. - Zacieśnić? - powtórzyła Nicole z chytrym uśmieszkiem, choć jej serce mocniej zabiło. - Czyżbyś i ty zauważyła, że markiz obdarzył mnie zainteresowaniem? - Naturalnie, że zauważyłam. Dostrzegł to także biedny, zakłopotany wicehrabia Yalding. Moja droga, przecież to oczywiste, że z rozmysłem postanowiłaś dręczyć dopie- ro co poznanego dżentelmena. Nicole ani myślała się przyznać, że nie pamięta, co mówiła do markiza. Była zbyt- nio zajęta wpatrywaniem się w niego, aby uważnie śledzić przebieg rozmowy. - Czy zamierzasz rozpocząć sezon od złamania serca akurat temu młodzieńcowi? - ciągnęła Lydia. Nicole wsunęła dłonie pod włosy, uniosła je nad kark, zebrała na czubku głowy, po czym rozpuściła je, gęste i błyszczące, na ramiona. Miała nadzieję, że dzięki temu wido- T L R
wisku Lydia nie zwróci uwagi na błysk niepewności w jej oczach. Przez całe popołudnie Nicole robiła, co w jej mocy, żeby nie myśleć o przystojnym i eleganckim markizie Ba- singstoke'u. - Chcesz znać prawdę, Lydio? Postanowiłam, że na pierwszy ogień pójdzie książę Malvern, od niego właśnie zacznę londyńskie podboje. Powinno pójść jak z płatka, prze- cież Rafe przyjaźni się z księciem, a my znamy go całkiem dobrze. Poza tym nikt nie za- przeczy, że książę jest wyjątkowo przystojny. Jak więc widzisz, znalazłam idealny obiekt do ćwiczeń. Lydia gwałtownie zerwała się z fotela. - Książę Malvern? - wykrztusiła. - Tylko nie on! To najbardziej obmierzła osoba pod słońcem! Jak mogłaś w ogóle wymyślić coś podobnego? Straciłam ochotę na roz- mowę o twoich niemądrych planach. Idę się zdrzemnąć. Nicole nagle zapragnęła wymierzyć sobie kilka solidnych kopniaków. Dlaczego choćby na moment zapomniała, jak jej siostra reaguje na księcia? To on przyniósł smutną nowinę o śmierci kapitana Fitzgeralda i samym istnieniem przypominał jej o wszystkim, co straciła. Nicole westchnęła ciężko. Za jej rozkojarzenie z pewnością odpowiadał mar- kiz Basingstoke, który nieustannie nachodził ją w myślach. - Lydio, zaczekaj - poprosiła, ale jej siostra już zniknęła za drzwiami łączącymi ich sypialnie. - Jak mogłam być tak głupia? - wymamrotała pod nosem. Podparła brodę dłońmi, zapatrzona we własne odbicie w lustrze toaletki. Najlepiej będzie, jak zapropo- nuję Lydii wyprawę do księgarni i w ramach pokuty spędzę kilka godzin na wysłuchiwa- niu ochów i achów nad zebranymi tam książkami, uznała. Podjąwszy to postanowienie, wróciła myślami do markiza Basingstoke'a. Co spra- wiło, że na jej widok wyraźnie się speszył? Czyżby chodziło o jej oczy? Rzeczywiście mają niezwykłą barwę. Wątpiła, aby jej nowy znajomy czuł odrazę do piegów. Matka, która zazwyczaj prawie wcale nie zwracała uwagi na córki, zaczęła namawiać Nicole do stosowania specjalnej maseczki z gniecionych truskawek i gęstej śmietany. Nicole szyb- ko doszła do wniosku, że woli pogodzić się z obecnością piegów, niż rezygnować z kon- nych przejażdżek po polach Ashurst Hall, bez kapelusza, za to z wiatrem we włosach. T L R
Jeśli już miała cokolwiek w sobie zmieniać, pragnęłaby wykorzenić dziecięcy zwyczaj przygryzania dolnej wargi w każdej chwili niepewności. Tak czy owak, markiz bez wątpienia uznał ją za atrakcyjną damę. Nie była aż taką zacofaną prowincjuszką, aby tego nie dostrzec. Z kolei ona zauważyła, że jest bardzo przystojny, a do tego elegancki jak na dżentelmena ze stolicy przystało. Markiz przypadł Nicole do gustu i chętnie okręciłaby go sobie wokół małego palca. Oby tylko nie uznał jej za próżną i głupią... - Dość tego! - powiedziała głośno. - Nie ma znaczenia, co ten człowiek o tobie my- śli. Jesteś tutaj po to, żeby używać życia, bo inaczej skończysz jak Lydia. Mimo to, nim wezwała Renée i poprosiła ją o przygotowanie kąpieli, sięgnęła po cienką broszurkę pozostawioną przez siostrę, po czym rozsiadła się wygodnie w fotelu, by poszerzyć horyzonty myślowe. Lucas zatrzymał się raptownie tuż za drzwiami salonu w domu przy Grosvenor Square. - A niech to, ależ ze mnie głupiec - rzekł pod nosem. - Powiedziała Rafael, praw- da? Chodzi o kapitana Rafe'a Daughtry'ego. Nie do wiary, że od razu o tym nie pomyśla- łem! Rafael Daughtry, od minionego roku książę Ashurst, do niedawna był tylko ubo- gim krewnym, który z braku innych perspektyw przez sześć lat służył pod rozkazami Wellingtona. Teraz zasalutował na widok markiza. - Witam w moich skromnych progach, panie majorze - oznajmił z uśmiechem. - Co takiego? - zdumiał się wicehrabia Yalding i popatrzył na Lucasa. - Znacie się? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - To chyba oczywiste, przyjacielu. Nie uświadomiłem sobie tego faktu - wyjaśnił Lucas i wyciągnął dłoń do gospodarza. - Rafe Daughtry. Ileż to czasu minęło? Kiedy się ostatnio widzieliśmy, wraz ze swym irlandzkim druhem opuszczałeś Paryż. Minęliśmy się wówczas, gdyż ja akurat zmierzałem w przeciwnym kierunku. Jak się zwał twój to- warzysz? Ach, już pamiętam, Fitzgerald. To był jeden z najbardziej walecznych żołnie- rzy, jakich kiedykolwiek widziałem, nie znał strachu. Jakże się miewa? T L R
Rafe powoli pokręcił głową i spojrzał nad ramieniem Lucasa na damy, które wła- śnie przekraczały próg salonu. - Straciliśmy Fitza pod Quatre Bras - wyjaśnił ze smutkiem. - Właśnie zamierzał oświadczyć się mojej siostrze Lydii. Lucas poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go w splot słoneczny. Odnosił takie wra- żenie za każdym razem, gdy dowiadywał się o śmierci kolejnego walecznego żołnierza. Nawet teraz, choć minął prawie rok, ból powtarzał się stanowczo zbyt często. - Moje najszczersze kondolencje, Rafe - powiedział cicho. - Nie dodam już ani słowa. Szybko przedstawił Rafe'owi Fletchera, po czym wszyscy trzej odwrócili się, żeby złożyć ukłon damom: lady Lydii, lady Charlotte, ciężarnej żonie Rafe'a, oraz lady Nicole. Lucas pochylił głowę nad dłonią młodej księżnej, a pozostałe damy obdarzył uśmiechem. Właściwie to żywił skrytą nadzieję, że uśmiechnął się do obu młodych pań, gdyż nie mógł oderwać oczu od Nicole. O ile tego popołudnia wydała mu się atrakcyjna, to teraz była wprost czarująca. Wcześniej miał ochotę ujrzeć jej włosy bez czepka, lecz nie był przygotowany na za- chwyt, który odczuł na widok gęstwiny czarnych loków, ułożonych z niewymuszoną ele- gancją podług najświeższej francuskiej mody. Piękna fryzura stanowiła doskonałe tło dla ślicznej twarzy w kształcie serca i wspaniale podkreślała kolor oczu. Nicole miała na sobie prostą brzoskwiniową suknię, w sam raz dla debiutantki, z przykuwającym uwagę dekoltem, uroczo obsypanym piegami. Lucas mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy zdobią one całe ciało pięknej damy, także i miejsca, gdzie zwykle nie dociera światło słoneczne. Gdy podano napoje - wino dla dżentelmenów, lemoniadę dla dam - Rafe uraczył zebranych opowieściami o tym, jak to po wielokroć spotykał się z Lucasem na Półwyspie Iberyjskim. Książę prowadził pogawędkę w lekkim tonie, między innymi wspominając zabawną przygodę z jucznymi mułami, które pewnego dnia przejęli. Okazało się, że zwierzęta niosły przeznaczone dla wroga zapasy wybornej żywności, która jednak trafiła na angielski stół. T L R
- Rzecz jasna, ty, mój mężu, nie przyłożyłeś ręki do tej łotrzykowskiej kradzieży? - zauważyła z błyskiem w oku Charlotte. Rafe przycisnął jej dłoń do ust, jakby pragnął zademonstrować całemu światu, że jest zauroczony śliczną żoną. - Och, w żadnym wypadku - przytaknął. - Zawsze pozostawałem niedoścignionym wzorem przyzwoitości i kultury, nawet gdy morzył mnie głód i po kolana tkwiłem w lo- dowatym błocie. - Nieprawda - zaprzeczyła z uśmiechem Charlotte. - Wydaje mi się, że powinniśmy docenić pomysłowość twoją i twoich towarzyszy, gdyż wszyscy musieliście zmagać się z niebywałymi przeciwnościami losu. - Dziękuję, moja droga. Śpieszę jednak nadmienić, że autorem planu napadu na konwój dostawczy był obecny tutaj Lucas, i okazał się naprawdę doskonałym strategiem. Poza tym udało mu się nawet porwać hiszpańskiego kucharza wojskowego, który, co prawda, nie mówił ani słowa po angielsku, za to świetnie gotował. Od miesięcy nie jedli- śmy takich smakołyków, jakie wychodziły z kuchni za jego rządów. - O ile pamiętam, przetrzymywałem nieszczęśnika przez większą część tamtego la- ta - dodał Lucas. - W końcu udało nam się porozumieć na tyle, że się dowiedziałem, iż biedaczysko ma żonę i tuzin dzieci w wiosce za pobliskim wzgórzem. Niestety, nie było wyjścia i go wypuściłem, choć do dziś pamiętam smak pieczonych przez niego kurcza- ków. Gdy się rozstaliśmy, najbardziej brakowało mi drobiu, który nicpoń ukradł na od- chodnym. Jeszcze nim kamerdyner ogłosił, że podano do stołu, rozbawieni uczestnicy spo- tkania zgodnie zrezygnowali z używania formalnych tytułów. - Kurczak - zauważyła Nicole, gdy Lucas uniósł łyżkę z gorącym rosołem. - Jeśli ma pan ochotę, może znowu powspominać z rozrzewnieniem hiszpańskiego kucharza. - Czyżby nie rozbawiła pani nasza opowiastka? - Lucas spojrzał na nią pytająco. - Przeciwnie, wydała mi się urocza - odparła Nicole i skupiła uwagę na swoim tale- rzu. - Zauważyłam jednak, że w opowieściach, które snuł pan wraz z Rafe'em, ani razu nie wystąpił kapitan Fitzgerald. Jak rozumiem, wie pan o jego śmierci? T L R
- Pani brat zawczasu poinformował mnie, co się stało. - Lucas zerknął na drugi ko- niec stołu, gdzie lady Lydia zdawała się z uwagą słuchać Fletchera, który opowiadał coś półgłosem, żywo przy tym gestykulując. - Kiedy mój przyjaciel angażuje się w jakąś opowieść, dobrze jest odsunąć od niego kieliszki - dodał z lekkim uśmiechem. - Pewnego dnia postanowił obrazowo zrelacjonować przebieg pojedynku bokserskiego w Epsom i przy okazji rąbnął pięścią w świecznik, który wylądował na kolanach nieszczególnie tym rozbawionej lady Hertford. - Uznałabym to za bardzo śmieszne, ale proszę nie zmieniać tematu - skarciła go Nicole. - Myślę, że brat niepotrzebnie chroni Lydię. Jej rany nigdy się nie zasklepią, sko- ro wszyscy chuchają na nią i dmuchają i nikt słowem nie piśnie o kapitanie Fitzgeraldzie. W rezultacie siostra niemal wyniosła go na ołtarze, ustawiła na niedosiężnym piedestale, ze szkodą dla siebie i dla niego, gdyż w ten sposób utracił człowieczeństwo. Przecież to oczywiste, że był zwykłym mężczyzną, z krwi i kości. Lydia zawsze będzie go kochała i nie zapomni o nim, ale pora, żeby mogła wypowiedzieć jego Imię z uśmiechem. Fitzge- rald musi odejść w przeszłość, gdzie jego miejsce. Wyglądało na to, że uprzejma i błaha pogawędka przy kolacji lada chwila przero- dzi się w dyskusję o poważnych problemach. - Chyba ma pani rację - przyznał Lucas. - Czy jednak naprawdę gotowa jest pani narażać siostrę na zdenerwowanie? - Raczej nie. Chcę jednak, byśmy nie musieli pomijać tego tematu przy następnym spotkaniu. Nie wolno nam oszukiwać Lydii, nieustannie unikając wspomnień o Fitzge- raldzie. To złe dla niej, a kłopotliwe dla nas. - Przy następnym spotkaniu? - powtórzył z ożywieniem Lucas. - Jak rozumiem, uzyskała pani zgodę na jutrzejszy wyjazd do Richmond? W policzku Nicole pojawił się dołeczek, kiedy uniosła kąciki ust w uśmiechu. - Owszem, gdyż Rafe twierdzi, że jest pan nieszkodliwy - wyznała z rozbawieniem. - Cóż to za uczucie, kiedy jest się uważanym za nieszkodliwego? Ciekawi mnie to, bo nikt nigdy nie określił mnie tym mianem. - Och, doprawdy? To po prostu zdumiewające - odparł żartobliwie Lucas, podczas gdy służba zabierała puste talerze po zupie i podawała drugie danie. T L R
Nie dopisywał mu apetyt, w każdym razie nie na jedzenie. Nie mógł oderwać oczu od Nicole, która go prowokowała. Najwyraźniej postanowiła sprawdzić, jak daleko zdoła się posunąć, nim go zaszokuje. Szczerze mówiąc, sam był tego ciekaw. - Lucasie? - Fletcher oparł łokcie na stole i spojrzał na przyjaciela. - Nie uwierzysz w to, co zaraz powiem. Obecna tu panna Lydia czytała Thomasa Paine'a. Nadzwyczajne, nie uważasz? - Czy tak? - spytał Lucas z nieskrywanym zainteresowaniem. - Powiada się, że w ubiegłym wieku amerykańskie kolonie powstały przeciwko nam między innymi pod wpływem najsłynniejszego dzieła tego pisarza, „Zdrowego rozsądku". Czy fakt ten był pani znany? Policzki Lydii poróżowiały, ale dzielnie popatrzyła Lucasowi prosto w oczy. - Chyba jednak zgodzi się pan, że pewne rzeczy należy mówić wprost, a zło wy- pleniać? - Uniosła brwi. - Jak napisał pan Paine, nie możemy spocząć na laurach, lecz w razie konieczności musimy przeciwstawić się władzy. - Tak, pamiętam. „Głęboko zakorzeniony zwyczaj nienazywania zła po imieniu sprawia, że z pozoru dobrem się ono wydaje". - Nauczyłeś się tej sentencji na pamięć, Lucasie? - zagadnął go Rafe. - Tylko nie mów, że uważasz Paine'a za członka rodziny. - Och, bynajmniej, choć muszę przyznać, że nazwisko kilkakrotnie obligowało mo- ją rodzinę do obrony godności tego pisarza. Szczerze podziwiam niektóre jego teksty, niemniej sądzę, że niepotrzebnie dał upust goryczy w „Prawach człowieka". Przez pe- wien czas posiadanie egzemplarza tej książki było uznawane w Anglii za przestępstwo, wiedzieliście o tym? - Lydia ma ją w swoim księgozbiorze - poinformowała zebranych Nicole. - Dzi- siejszego popołudnia czytałam fragmenty. Lucas wiedział, że prędzej czy później Nicole wprawi go w osłupienie, lecz przez myśl mu nie przeszło, iż nastąpi to tak szybko. - Doprawdy? - Popatrzył na nią. - A czy przeczytała pani dostatecznie dużo, żeby wyrobić sobie opinię o autorze i jego przekonaniach? Nicole przygryzła dolną wargę i po sekundzie skinęła głową. T L R
- Siostra może nie zgodzić się ze mną, ale doszłam do wniosku, że pan Paine two- rzy w swych dziełach wybuchową mieszaninę trudnych do przełknięcia prawd oraz nie- bezpiecznych mrzonek - oświadczyła. Lucas się zaśmiał. - Rafe, stary druhu, słyszałeś te słowa mądrości? Sam nie ująłbym tego lepiej. - Przecież powiedziałeś niemal to samo - zauważył Fletcher i z ciekawością przyj- rzał się Nicole. - To wręcz niesamowite. Lucas zauważył, że Rafe i jego urocza żona wymieniają spojrzenia, jakby nie spo- dziewali się takich opinii po Nicole. Kiedy jednak wcześniej okazało się, że Lydia czytu- je Paine'a, nie sprawiali wrażenia zaskoczonych. Czyżby ktoś tu coś ukrywał? Lucas po- stanowił dyskretnie wybadać grunt. - Skoro poświęca się pani lekturze Thomasa Paine'a, to mogę sobie wyobrazić, że zna pani także dzieła Wielanda, Gibbona, Burke'a? - zagadnął Nicole. - Z całą pewnością może pan to sobie wyobrazić - zgodziła się pogodnie. Lucas od razu się zorientował, że Nicole nie da się zapędzić w kozi róg. Ani trochę niezmieszana, pokazała mu, gdzie jego miejsce. - Przepraszam, nie chciałem pani urazić - powiedział skruszony. Nicole delikatnie dotknęła palcami jego przedramienia i pochyliła głowę. - A ja nie powinnam była udawać kogoś, kim nie jestem - przyznała. - Odnoszę wrażenie, że los obdarzył Lydię wielkim rozumem, mnie nie zostawiając nic z wyjątkiem pospolitej inteligencji. Niemniej moje słowa zabrzmiały przekonująco, prawda? Szcze- gólnie dumna jestem ze zwrotu „wybuchowa mieszanina". Wszystko wskazywało na to, że markiz Basingstoke znalazł się w poważnym nie- bezpieczeństwie. Groziło mu całkowite i bezapelacyjne zauroczenie lady Nicole, i na do- datek świetnie zdawał sobie z tego sprawę. T L R