NORA ROBERTS
CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA
Dedykują Mamie
Drogowskazy
Wszędzie znaczy nigdzie.
Seneka
1
Przegrzany Chevrolet cavalier toczył się po wybojach Angels Fall. Reece Gilmore miała w
kieszeni dwieście czterdzieści trzy dolary i trochę drobniaków, co być może wystarczy na reperację
samochodu, paliwo i posiłek. O ile szczęście dopisze, a usterka wozu nie okaże się zbyt poważna,
zostanie trochę na opłacenie noclegu.
Potem, nawet przy najbardziej optymistycznych wyliczeniach, będzie bankrutką.
Smużki pary sączące się spod maski oznaczały, że na jakiś czas należy przerwać podróż i
rozejrzeć się za pracą.
Nie ma zmartwienia, żaden problem - powiedziała sobie. Mała mieścina w Wyoming
przycupnięta wokół jeziora o zimnej, niebieskiej wodzie była równie dobrym miejscem jak każde
inne. A może nawet lepszym. Miała tu tak upragnioną przestrzeń; bezmiar nieba i góry Teton
wznoszące się ku niemu niczym dostojne, obojętne bóstwa, z czapami śniegu na szczytach.
Jechała ku nim, klucząc, godzinami nie schodziła jej z myśli fotografia szczytów i równin
Ansela Adamsa. Nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie wyląduje, gdy przedwczoraj o świcie
wyruszała w drogę, ale ominęła Cody, przecięła Dubois i choć zastanawiała się, czy nie zajechać do
Jackson, skręciła na południe.
A więc coś ją ciągnęło do tego miejsca.
W ostatnich ośmiu miesiącach nabrała mocnego przekonania nie należy wierzyć
drogowskazom i ulegać impulsom. Niebezpieczne zakręty. Mokra, śliska nawierzchnia. To miłe, że
komuś chciało się wysilić i poświęcić czas na ustawianie tego rodzaju ostrzeżeń. Zdarzały się też
cudaczne tablice w kształcie promyków słońca, wskazujące boczne drogi, albo wiatrowskazy ze
strzałką wycelowaną na południe.
Jeśli spodoba się jej taki promyk albo wiatrowskaz, pojedzie w tamtym kierunku tak długo,
aż znajdzie się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Może zatrzyma się na kilka tygodni
albo - jak w Dakocie Południowej - na parę miesięcy. Poszuka jakiejś pracy, zwiedzi okolicę, a
potem pojedzie dalej, kiedy te znaki - owe impulsy - wskażą jej nowy kierunek.
Nowe podejście do życia, które w sobie wypracowała, dawało wolność. Częściej, coraz
częściej słabł teraz niepokój bezustannie czający się w myślach. Te ostatnie miesiące samotnego
życia i samodzielności skuteczniej ją wyciszyły niż cały rok terapii.
Musiała uczciwie przyznać, że dzięki terapii mogła tolerować siebie każdego kolejnego dnia
i każdej nocy. I podczas tych wszystkich godzin pomiędzy.
A teraz czekał ją kolejny nowy początek, jeszcze jedna niezapisana tabliczka w zaciśniętych
palcach gór wokół Angels Fall.
W najgorszym wypadku zatrzyma się na parę dni, żeby nacieszyć oczy widokiem jeziora i
gór oraz zarobić trochę pieniędzy na dalszą drogę. Taka miejscowość jak ta (według informacji na
drogowskazie zamieszkana przez sześćset dwadzieścia trzy osoby) na pewno żyła z turystyki,
wykorzystując walory krajobrazu i sąsiedztwo parku narodowego.
Będzie tu przynajmniej jeden hotel, prawdopodobnie kilka pensjonatów, a może i
gospodarstwo agroturystyczne kilka mil za miastem. We wszystkich takich miejscach potrzeba
kogoś do obsługi i sprzątania, szczególnie teraz, gdy wiosenna odwilż wypiera zimę.
Ponieważ samochód wysyłał desperackie sygnały dymne, plując coraz gęstszymi obłokami
pary, najważniejszą sprawą była wizyta u mechanika.
Jechała powoli drogą wijącą się wzdłuż rozległego jeziora. Płachty śniegu wyglądały w
cieniu jak szarobiałe kałuże. Drzewa nadal miały brunatną barwę, lecz na jeziorze zauważyła już
kilka łódek. Przez cień góry na wodzie sunął biały kajak z paroma mężczyznami w sztormiakach i
kapturach. Obraz był tak sugestywny, że podnosząc wzrok, spodziewała się ujrzeć jego odbicie na
chropawych zboczach.
Najwyraźniej centrum miasteczka znajdowało się na przeciwległym brzegu jeziora. Sklep z
pamiątkami, mała galeria. Bank i poczta. No i biuro szeryfa.
Odbiła od jeziora, żeby podjechać wymęczonym samochodem pod sklep wielobranżowy,
który wyglądem przypominał ogromną stodołę. Dwóch mężczyzn we flanelowych koszulach
siedziało na masywnych krzesłach przed frontem, mając w ten sposób dobry widok na jezioro.
Kiedy zgasiła silnik i wysiadła, obaj pozdrowili ją skinieniem głowy, a ten, który siedział po
prawej stronie, uniósł dłoń do daszka niebieskiej czapeczki z nazwą sklepu na denku: „Mac
Merkantile and Grocery”.
- Zdaje się mamy kłopot, młoda damo - powiedział.
- Na to wygląda. Zna pan kogoś, kto mógłby mi pomóc?
Mężczyzna oparł dłonie na udach i dźwignął się z krzesła. Był krępy i miał ogorzałą twarz z
siateczką zmarszczek biegnących od kącików pogodnych piwnych oczu. Mówiąc, śpiewnie
przeciągał samogłoski.
- A może by tak podnieść maskę i sprawdzić, co się dzieje?
- Będę bardzo zobowiązana.
Kiedy zwolniła zatrzask, podniósł pokrywę i cofnął się przed obłokiem pary. Nie wiedzieć
czemu widok smużek dymu i jego zainteresowanie bardziej Reece krępowały, niż niepokoiły.
- To się chyba zaczęło jakieś dziesięć mil stąd na wschód. Nie zwróciłam uwagi. Pochłonęły
mnie widoki.
- Nic dziwnego. Jechała pani do parku?
- Tak. Mniej więcej.
Niepewna, zawsze niepewna - pomyślała, usiłując się skupić na chwili obecnej, a nie na
przeszłości czy przyszłości.
- Samochód, zdaje się, zdecydował inaczej - dodała. Jego towarzysz zbliżył się do wozu i
teraz obaj zaglądali pod maskę w sposób, w jaki patrzą mężczyźni - z powagą w oczach i wyrazem
skupienia na twarzy. Wpatrywała się wraz z nimi, akceptując fakt, że ich jedynie naśladuje. Dla
kobiety to, co znajduje się pod maską, jest tak samo obce jak powierzchnia Plutona.
- Pękł wężyk przy chłodnicy - oznajmił mężczyzna w czapce. - Trzeba go wymienić.
Nie brzmi to najgorzej, nie jest źle. Nie powinno dużo kosztować.
- Da się naprawić gdzieś w mieście?
- U Lynta w warsztacie. Mam do niego zadzwonić?
- Wybawco! - Obdarowała go uśmiechem i wyciągnęła dłoń gestem, który łatwiej
przychodził jej wobec obcych. - Jestem Reece, Reece Gilmore.
- Mac Drubber. A ten tu to Carl Sampson.
- Pochodzi pani ze wschodu, prawda? - zapytał Carl. Wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat, a w
jego żyłach musiała płynąć domieszka indiańskiej krwi.
- Tak. Z daleka. Z okolic Bostonu. Jestem bardzo wdzięczna za pomoc.
- Ach, nic takiego, jeden telefon - powiedział Mac. - Niech pani wejdzie do środka i schroni
się przed wiatrem albo pójdzie na spacer. Może trochę potrwać, zanim Lynt tu dotrze.
- Chętnie się przejdę, o ile nie macie nic przeciwko temu. Może moglibyście mi wskazać
jakieś porządne miejsce na nocleg. Nic wyszukanego.
- Kawałek stąd jest Lakeview Hotel. A po drugiej stronie jeziora bardziej swojski Teton
House. Coś w rodzaju pensjonatu. A nad jeziorem i za miastem też są domki letniskowe do
wynajęcia na tydzień lub na miesiąc.
Od dawna nie myślała w kategorii miesięcy. Już dzień stanowił wyzwanie. A „swojski”
brzmiało zbyt poufale.
- Może pójdę rzucić okiem na hotel.
- To kawał drogi. Mogę panią podwieźć do centrum.
- Jechałam cały dzień. Chętnie rozprostuję nogi. Dzięki za wszystko, panie Drubber.
- Nie ma sprawy. - Postał jeszcze chwilę, kiedy oddalała się drewnianym chodnikiem. -
Ładną kobitka - skomentował.
- Sama skóra i kości. - Carl pokręcił głową. - Dzisiaj kobiety wiecznie się odchudzają.
Wcale się nie odchudzała, wręcz odwrotnie - robiła wszystko, żeby wrócić do wagi sprzed
paru lat. Kiedyś miała figurę jak z fitness clubu, potem zrobiła się chuda jak szczapa, a teraz udało
jej się dojść do sylwetki, którą uważała za niezgrabną. Za dużo kanciastych miejsc i wystających
kości. Za każdym razem, gdy się rozbierała, ciało wydawało się obce.
Nie zgodziłaby się z określeniem Maca: ładna kobitka. Już nie. Kiedyś uważała się za ładną,
z dobrym gustem, no i seksowną, gdy jej na tym zależało. A teraz twarz miała zbyt surowy wyraz,
kości policzkowe były zbyt wydatne, a policzki nadmiernie zapadnięte. Bezsenne noce rzadziej się
zdarzały, lecz zostawiały po sobie ciemne sińce pod oczami i ziemistą bladość cery.
Chciała znów się rozpoznawać.
Szła spacerowym krokiem, stąpając prawie bezgłośnie po drewnianym chodniku.
Wyćwiczyła powolny chód, nauczyła się nie rozpychać, nie pędzić, brać to, co przynosi dzień. I
szczerze cieszyć się każdą chwilą.
Rześki wiatr owiewał jej twarz, wplątywał się we włosy ściągnięte w koński ogon. Reece
podobał się jego dotyk i świeży, czysty zapach, a także ostre światło znad Tetonów migocące na
wodzie.
Pomiędzy nagimi konarami wierzb i topoli dostrzegła kilka domków letniskowych, o
których wspominał Mac. Ukryte za drzewami, zbudowane z bali i szkła, miały szerokie tarasy, z
których widok zapewne zapierał dech w piersi.
Miło byłoby usiąść na jednym z tych tarasów, patrzeć na jezioro i góry, obserwować ptaki i
zwierzęta ciągnące na mokradła, gdzie trzciny wyrastają prosto z bagien. Cieszyć się ciszą i
przestrzenią.
Może któregoś dnia - pomyślała. Ale nie dziś.
Zauważyła zielone pędy żonkili w uciętej beczce po whisky obok wejścia do restauracji. Co
prawda drżały leciutko wystawione na chłodny wiatr, ale kazały jej pomyśleć o wiośnie. Wszystko
odżywa o tej porze roku. Może tej wiosny ona też odżyje.
Przystanęła, żeby nacieszyć oczy delikatnymi pędami. Widok wiosny powracającej po
długiej zimie działa pokrzepiająco. Wkrótce pojawią się inne oznaki. W przewodniku wyczytała o
ciągnących się całymi milami łąkach porośniętych szałwią i polnymi kwiatami, a także licznych w
tej okolicy jeziorach i stawach.
Jest gotowa zakwitnąć - pomyślała. - Rozkwitać.
Powędrowała wzrokiem ku dużej witrynie restauracji. Raczej bistro niż restauracja - oceniła.
Posiłki zamawiane przy kontuarze, dwu - i czteroosobowe stoliki, boksy, a wszystko utrzymane w
wyblakłej czerwieni i bieli. Na wystawie zapiekanki i ciastka, kuchnia otwarta na salę. Uwijało się
tam kilka kelnerek z tacami i z dzbankami kawy.
Szczyt w porze lunchu - zorientowała się. Właśnie, powinna coś zjeść. Gdy tylko obejrzy
hotel, to...
I wtedy zauważyła znak; odręcznie napisane ogłoszenie:
POTRZEBNA KUCHARKA. PYTAĆ NA MIEJSCU.
Znaki - pomyślała kolejny raz, chociaż cofnęła się o krok, zanim się zreflektowała. Stała
nieruchomo, lustrując wnętrze przez szybę. Otwarta kuchnia - przypomniała sobie - to podstawa.
Dania barowe nawet przez sen potrafi przygotować. W każdym razie kiedyś potrafiła.
A może nadszedł czas się przekonać, zrobić kolejny krok. Sprawdzi, czy sobie radzi, a jeśli
nie, wcale nie poczuje się gorzej niż teraz.
Hotel też pewnie najmował personel przed letnim sezonem. Kto wie, czy pan Drubber nie
potrzebuje jeszcze jednej ekspedientki.
Jednak to właśnie tu natrafiła na znak. Samochód dowiózł ją do tego miasta, a nogi same
doprowadziły do miejsca, gdzie pędy żonkili wystrzeliły z ziemi z pierwszym nieśmiałym
oddechem wiosny.
Podeszła do wejścia, głęboko zaczerpnęła powietrza i pchnęła drzwi.
Ostra woń smażonej cebuli oraz grillowanego mięsa, wymieszana z zapachem mocnej kawy,
muzyka country z grającej szafy i szmer rozmów przy stolikach.
Czyste czerwone podłogi i wyszorowany biały bufet. Kilka wolnych stolików nakrytych do
lunchu. Na ścianach fotografie - dobre, jak na jej oko. Czerń, biel i szarości jeziora, jasnej wody
oraz gór o różnych porach roku.
Nie zdążyła zebrać się w sobie, zdobyć się na odwagę, gdy podbiegła do niej jedna z
kelnerek.
- Dzień dobry. Jeśli na lunch, ma pani wybór - podajemy przy bufecie albo do stolika.
- Właściwie chcę się zobaczyć z kierownikiem. Albo z właścicielem. W związku z
ogłoszeniem w oknie. W sprawie kucharki.
Kelnerka przystanęła, nadal balansując tacą.
- Jesteś kucharką?
Niegdyś na takie stwierdzenie zareagowałaby prychnięciem - dobrodusznym, niemniej
jednak prychnięciem.
- Tak.
- To się dobrze składa, bo Joanie kilka dni temu wyrzuciła kucharza. - Kelnerka zwinęła
dłoń i przyłożyła do ust w geście naśladującym picie.
- Aha.
- Zatrudniła go w lutym, gdy zajechał do miasta, rozglądając się za pracą. Mówił, że
odnalazł Jezusa i głosi słowo boże po kraju. - Przechyliła głowę i wypięła biodro. - Głosił to słowo
boże jak apostoł na haju, aż brała chęć zapchać mu usta ścierką. A potem najwyraźniej odnalazł
butelkę i tak się to skończyło. W takim razie chodź, przysiądź przy barze. Zobaczę, czy Joanie
może na chwilę wyskoczyć z kuchni. Napijesz się kawy?
- Herbaty, jeśli to nie kłopot.
- Już się robi.
Nie muszę brać tej pracy - mówiła sobie, gdy wślizgując się na chromowany stołek ze
skórzanym siedzeniem, ocierała wilgotne dłonie o nogawki dżinsów. Nawet jeśli ją zaproponują,
nie musi jej wziąć. Może sprzątać pokoje w hotelu albo pojechać dalej i poszukać tego
gospodarstwa agroturystycznego.
W grającej szafie przeskoczyła płyta i Shania Twain radośnie obwieściła, że czuje się
kobietą.
Kelnerka poklepała po ramieniu krępą, niską kobietę przy ruszcie i pochyliła się ku niej. Ta
po chwili obejrzała się przez ramię, napotkała spojrzeniem oczy Reece i skinęła głową. Dziewczyna
wróciła do kontuaru z wrzątkiem w białej filiżance i saszetką herbaty Lipton na spodeczku.
- Joanie za moment podejdzie. Masz ochotę na lunch? Specjalnością dnia jest klops.
Podajemy z ziemniakami piure i fasolką szparagową. A na dodatek bułeczka.
- Nie, dzięki, wystarczy herbata. - Nie byłaby w stanie niczego przełknąć, kiedy z nerwów
wywracały się jej wnętrzności. Mdliło ją ze strachu, a piersi przygniatał wilgotny ciężar.
Powinna stąd wyjść - pomyślała. Natychmiast wyjść i wrócić po samochód. Naprawić
wężyk i odjechać. Znaki to przekleństwo.
Joanie z nastroszonymi blond włosami, obwiązanym wokół talii białym rzeźnickim
fartuchem poplamionym tłuszczem, i w pełnych, czerwonych sportowych butach Converse wyszła
z kuchni, wycierając ręce w ścierkę do naczyń.
Mierzyła Reece zimnym spojrzeniem oczu, które wydawały się bardziej szare niż niebieskie.
- Jesteś kucharką? - Ochrypły głos paliczki nadał temu lakonicznemu pytaniu dziwnie
zmysłowe brzmienie.
- Tak.
- Z zawodu czy żeby zarobić na życie?
- Właśnie tym zajmowałam się w Bostonie zawodowo. - Zmagając się ze zdenerwowaniem,
rozerwała saszetkę z herbatą.
Joanie miała miękkie, wręcz dziecinne usta, kontrastujące z chłodnymi oczami. Reece
zauważyła starą, przybladłą bliznę, biegnącą od ucha wzdłuż linii szczęki prawie do podbródka.
- Boston. - Joanie bezwiednie zatknęła ścierkę za pasek fartucha. - Kawał drogi stąd.
- Tak.
- Nie wiem, czy potrzebna mi kucharka ze Wschodniego Wybrzeża, która nie potrafi
zamilknąć na pięć minut.
Zaskoczona Reece otworzyła usta, po czym zamknęła je, wyginając w śladowym uśmiechu.
- Jestem gadatliwa, gdy się zdenerwuję.
- Co robisz w tych stronach?
- Podróżuję. Samochód mi się zepsuł. Potrzebuję pracy.
- Masz referencje?
Poczuła skurcz serca, ukłucie bezgłośnego bólu.
- Mogę się o nie postarać - powiedziała - Joanie skrzywiła się, wskazując na kuchnię.
- Idź, włóż fartuch. Następne zamówienie to kanapka ze średnio wysmażonym stekiem, w
cebulowej bułce, ze smażoną cebulą i pieczarkami, a do tego frytki i sałatka. Jeżeli Dick nie padnie
trupem po twoim gotowaniu, prawdopodobnie masz robotę.
- Dobrze. - Zsunęła się ze stołka, po czym oddychając równo i powoli, przeszła przez
wahadłowe drzwi przy końcu bufetu.
Nie zauważyła, w przeciwieństwie do Joanie, że podczas rozmowy podarła w strzępy
torebkę od herbaty.
Kuchnia okazała się bardzo zwyczajna, a jednocześnie dość wygodna. Duży ruszt, typowa
restauracyjna kuchenka, lodówka oraz zamrażarka. Pojemniki na produkty, zlewozmywaki, blaty do
pracy, podwójna frytkownica i system wentylacyjny. Gdy zawiązała fartuch, Joanie wyłożyła
potrzebne produkty.
- Dzięki. - Reece dokładnie umyła ręce i wzięła się do pracy.
Nie zastanawiaj się - mówiła sobie w myślach - po prostu rób wszystko, jak leci. Ułożyła
stek na gorącym ruszcie, a kiedy się smażył, pokroiła cebulę i pieczarki. Wrzuciła pocięte ziemniaki
do frytkownicy i nastawiła minutnik.
Ręce nie drżały, jednak ciężar w piersi nadal zalegał, ale ani razu nie spojrzała za siebie,
żeby sprawdzić, czy przypadkiem ściana za plecami nie jest zbyt blisko.
Skoncentrowała się na muzyce z szafy grającej, skwierczeniu mięsa na grillu i ziemniaków
we frytkownicy.
Joanie wyciągnęła kartkę z następnym zamówieniem spod klipsa podkładki i położyła na
blacie.
- Zupa z trzech rodzajów fasoli z tamtego garnka, a do tego krakersy.
Reece jedynie skinęła głową, rzuciła pieczarki i cebulę na ruszt i zanim się usmażyły,
zrealizowała drugie zamówienie.
- Proszę odebrać! - zawołała Joanie i wyciągnęła następną kartkę. - Kanapka z mieloną
wołowiną na razowym chlebie z dwiema sałatkami.
Reece przygotowywała potrawy, pracując jak automat.
Miejsca mogły się różnić nastrojem i rodzajem zamówień, ale rytm pozostawał ten sam. Nie
przestawaj pracować, ruszaj się.
Ułożyła pierwsze zamówienie na talerzu i odwracając się, chciała go podać Joanie do
sprawdzenia.
. - Postaw na ladzie - usłyszała. - I bierz się do następnego. Jeśli w ciągu pół godziny nie
wezwiemy lekarza, masz tę pracę. O pieniądzach i godzinach pogadamy później.
- Muszę...
- Zrealizuj następne zamówienie - ucięła Joanie. - Idę na papierosa.
Pracowała bez przerwy przez półtorej godziny. Później ruch trochę zelżał i mogła wyjść z
gorącej kuchni, żeby wypić duszkiem butelkę wody. Kiedy wróciła, Joanie siedziała przy barze i
sączyła kawę.
- Nikt nie umarł - oznajmiła.
- Uff. Zawsze jest taki ruch?
- Sobotni szczyt obiadowy. Dobrze nam idzie. Na początek dostaniesz osiem dolarów na
godzinę. Jeśli się sprawdzisz, po dwóch tygodniach podniosę stawkę o dolara. Jest nas dwie i
dziewczyna do pomocy przy grillu na pół etatu. Masz dwa wolne dni albo dwa popołudnia w ciągu
tygodnia. Grafik układam z tygodniowym wyprzedzeniem. Otwieramy o wpół do siódmej, czyli
pierwsza zmiana przychodzi na szóstą. Zestawy śniadaniowe podajemy przez cały dzień, lunch od
jedenastej do zamknięcia, ciepłe kolacje od siedemnastej do dwudziestej drugiej. Jeżeli chcesz,
mogę cię rozpisać na czterdzieści godzin w tygodniu. Za nadgodziny nie płacę, gdybyś więc utknęła
przy grillu i pracowała dłużej, zdejmę ci to z obciążenia w następnym tygodniu. Może być?
- Tak.
- Jeżeli będziesz pić w pracy, z miejsca cię wyrzucę.
- Zrozumiałe.
- Dostajesz kawę, wodę i herbatę. Za inne napoje płacisz. Tak samo z jedzeniem. Nie mamy
darmowych posiłków. Nie sądzę, że będziesz podjadać za moimi plecami. Jesteś chuda jak patyk.
- Fakt.
- Kucharka na ostatniej zmianie szoruje ruszt oraz kuchenkę i zamyka lokal.
- Tego nie zrobię - przerwała jej Reece. - Nie chcę zamykać. Mogę otwierać i pracować na
każdej zmianie, jaką mi wyznaczysz. Kiedy trzeba, będę pracować dwa razy dłużej czy dzielić
zmiany. Mogę zostawać po godzinach, ale nie zamykać. Przykro mi.
Joanie uniosła brwi i dopiła kawę.
- Boisz się ciemności, dziewuszko?
- Tak, boję się. Jeżeli zamykanie baru należy do zakresu obowiązków, będę musiała
poszukać innej pracy.
- Coś się wymyśli. Mamy trochę urzędowych papierów do wypełnienia. Mogą poczekać.
Twój samochód jest już naprawiony, stoi u Maca. - Joanie uśmiechnęła się. - Wieści szybko się
rozchodzą, a ja mam dobry słuch. Jeśli szukasz lokum, na piętrze nad barem jest pokój, mogę ci go
wynająć. Nic specjalnego, ale jest czysty i z ładnym widokiem.
- Dzięki, na razie chyba zamieszkam w hotelu. Dajmy sobie kilka tygodni. Zobaczymy, jak
się to wszystko ułoży.
- Świerzbią cię stopy?
- Nie, to co innego.
- Twój wybór. - Joanie podniosła się, wzruszając ramionami, i z filiżanką po kawie
skierowała się ku wahadłowym drzwiom. - Idź, odbierz samochód i rozpakuj rzeczy. Przyjdź z
powrotem o czwartej.
Reece wyszła z baru nieco oszołomiona. Wróciła do kuchni i wszystko dobrze poszło. Dała
sobie radę. Teraz, po wszystkim, trochę kręciło jej się w głowie, ale to chyba normalne. Typowa
reakcja, jeśli z marszu dostaje się pracę i znowu robi to, do czego się nawykło. To samo, czego nie
była w stanie robić od niemal dwóch lat.
Wracała powoli do samochodu, układając wszystko w myślach.
Kiedy weszła do sklepu, Mac wystukiwał rachunek na kasie fiskalnej przy krótkiej ladzie
naprzeciw drzwi. Wnętrze wyglądało tak, jak się spodziewała. Szwarc, mydło i powidło -
chłodziarki załadowane produktami spożywczymi i mięsem, półki z tekstyliami, dział gospodarstwa
domowego, sprzęt rybacki i amunicja.
Potrzebujesz litra mleka albo pudełka nabojów? Dobrze trafiłeś.
Kiedy Mac skończył obsługiwać klienta, podeszła do lady.
- Teraz samochód powinien chodzić - oznajmił.
- Słyszałam. Dzięki. Jak mam zapłacić?
- Lynt zostawił rachunek. Jeżeli chcesz zapłacić kartą, zajedź po drodze do warsztatu.
Gotówkę można zostawić u mnie. Będę się z nim jeszcze widział.
- W takim razie zapłacę gotówką. - Wzięła rachunek i z ulgą stwierdziła, że naprawa
kosztowała mniej, niż się spodziewała. Z głębi sklepu doszedł ją szmer rozmowy i dzwonek drugiej
kasy fiskalnej. - Znalazłam pracę.
- Naprawdę? - zapytał, przechylając głowę, kiedy wyciągała portfel. - Piorunem to
załatwiłaś.
- W restauracji. Nawet nie wiem, jak się nazywa - zreflektowała się.
- Zapewne Anielskie Jadło. Miejscowi mówią po prostu: u Joanie.
- W takim razie u Joanie. Mam nadzieję, że zajrzy pan tam któregoś dnia. Jestem dobrą
kucharką.
- Nie wątpię. Oto reszta.
- Dzięki za wszystko. Chyba zajmę się teraz szukaniem pokoju, no, a potem wrócę do pracy.
- Jeśli nadal planujesz zamieszkać w hotelu, powiedz Brendzie w recepcji, że chcesz
zapłacić za miesiąc. No i że pracujesz u Joanie.
- Dobrze. - Miała ochotę ogłosić to w lokalnej gazecie. - Dzięki, panie Drubber.
Czteropiętrowy hotel był otynkowany na kremowo, a z okien roztaczał się widok na jezioro.
Na dole znajdował się mały sklepik, maciupkie stoisko z kawą i babeczkami oraz przytulna jadalnia
ze stołami nakrytymi lnianymi obrusami.
Jak ją poinformowano, goście mieli do dyspozycji szybkie łącze internetowe, podstawową,
darmową obsługę w pokojach od siódmej do jedenastej oraz samoobsługową pralnię w piwnicy.
Reece wynegocjowała stawkę za tydzień (to kawał czasu) w jednoosobowym pokoju na
drugim piętrze. Wszystko poniżej było zanadto dostępne, aby zapewnić spokój umysłu, a wyżej
czułaby się jak w pułapce.
Z całkowicie już pustym portfelem wtargała torbę i laptop na drugie piętro, nie chcąc
korzystać z windy.
Widok z okna był wart ceny za pokój, więc natychmiast je otworzyła i zapatrzyła się na
połyskliwą wodę, sunące po niej łódki i góry okalające niewielką dolinę.
Dzisiaj to moje miejsce - pomyślała. Dowiem się, czy będzie nim również jutro. Odwracając
się twarzą do wnętrza, zauważyła drzwi do sąsiedniego pokoju. Sprawdziła zamki, szarpnęła za
klamkę, po czym dosunęła do nich komodę.
Tak będzie lepiej.
Nie rozpakuje się do końca, wyjmie jedynie podręczne drobiazgi: latarkę, trochę
kosmetyków i ładowarkę do komórki. Łazienka była niewiele większa od szafy, więc wzięła szybki
prysznic przy otwartych drzwiach. Pod strumieniem wody powtarzała na głos tabliczkę mnożenia,
żeby zachować spokój. Pospiesznie narzuciła na siebie świeże ubranie.
Nowa praca - przypomniała sobie, więc zdobyła się na wysiłek, żeby wysuszyć włosy i
zrobić delikatny makijaż. Postanowiła, że dziś nie może być taka blada i mieć zapadniętych oczu.
Sprawdziła czas, podłączyła laptop, otworzyła plik z dziennikiem i napisała krótką notatkę.
Dzisiaj gotowałam. Dostałam pracę w małej restauracji w tym ładnym miasteczku w dolinie
nad wielkim, błękitnym jeziorem. W mojej wyobraźni strzela korek od szampana, powiewają
serpentyny i unoszą się baloniki.
Czuję się tak, jakbym zdobywała górę i wspinała się po nagich skałach, które okalają to
miejsce, jeszcze nie dotarłam na szczyt, nadal tkwię na skalnym występie. Ale on jest solidny i
szeroki, więc mogę tutaj odpocząć przez chwilę, zanim na nowo podejmę wspinaczkę.
Pracuję u kobiety o imieniu Joanie. fest niska, krępa i na swój sposób ładna. No i twarda,
ale to dobrze. Nie chcę, żeby obchodzono się ze mną jak z jajkiem. Myślę, że wówczas mogłabym
się udusić, że brakowałoby mi powietrza tak samo jak wtedy, gdy budzę się z tych moich
koszmarów. Tutaj mogę oddychać i zostanę w tym miejscu tak długo, aż nadejdzie czas znowu
ruszyć w drogę.
Zostało mi niecałe dziesięć dolarów, lecz czyja to wina? jest dobrze. Wynajęłam na tydzień
pokój z widokiem na jezioro i Tetany, mam pracę i nowy wężyk przy chłodnicy.
Dziś nie zjadłam obiadu - to krok wstecz,. Nie szkodzi. Byłam zbyt zajęta gotowaniem, żeby
o tym pomyśleć. Nadrobię później. Mam dobry dzień. Piętnasty kwietnia. Idę do pracy.
Zamknęła laptop, wrzuciła do torebki komórkę, klucze, prawo jazdy oraz trzy dolary
bilonem, który pozbierała po kieszeniach. Chwyciła kurtkę i skierowała się do drzwi.
Zanim je otworzyła, spojrzała przez judasz, omiatając wzrokiem pusty korytarz.
Wychodząc, dwukrotnie sprawdziła zamki, przeklinając się w myślach, po czym sprawdziła je
jeszcze raz i natychmiast się cofnęła, żeby oderwać kawałek taśmy klejącej z rolki, którą trzymała
w przyborniku. Nakleiła ją na drzwiach znacznie poniżej poziomu wzroku i dopiero wtedy
skierowała się ku drzwiom wiodącym na schody.
Zbiegła po nich, licząc stopnie. Po chwili namysłu zostawiła samochód na parkingu. Pójdzie
pieszo, oszczędzając na benzynie, nawet gdyby miała wracać ze zmiany o zmroku.
To tylko kilka przecznic. A jednak pomacała breloczek do kluczy z alarmowym
przyciskiem.
Może lepiej wrócić po samochód, tak na wszelki wypadek. Głupia - skarciła się w duchu.
Była już prawie na miejscu. Skup się na tym, co jest teraz, a nie na tym, co będzie. Kiedy nerwy
zaczęły jej puszczać, wyobraziła sobie, jak stoi przy ruszcie. Jasne kuchenne światło, muzyka z
grającej szafy, szmer rozmów przy stolikach. Znajome dźwięki, zapachy, czynności.
Być może dłoń lepiła jej się od potu, kiedy sięgnęła do klamki, ale otworzyła drzwi. I nawet
weszła do środka.
Dostrzegła ją ta sama kelnerka, z którą rozmawiała w porze lunchu, i przywołała skinieniem
ręki. Reece zatrzymała się przy stoliku w boksie, gdzie dziewczyna uzupełniała przyprawy w
pojemniczkach.
- Joanie jest na zapleczu. Powiedziała, że mam cię z grubsza wprowadzić, kiedy się zjawisz.
O tej porze jest spokojnie, ale niedługo zaczną się schodzić najbardziej wyrywni goście. A tak w
ogóle to jestem Linda - gail.
- Reece.
- Pierwsze ostrzeżenie. Joanie nie toleruje nieróbstwa. Jak cię złapie na obijaniu się,
wskoczy ci na kark i ugryzie w tyłek. - Mówiąc to, uśmiechnęła się tak, że w niebieskich oczach
zamigotały iskierki, a dołeczki w policzkach jeszcze się pogłębiły. Jasnoblond włosy, jak u lalki,
były starannie zaplecione we francuski warkocz.
Miała na sobie dżinsy i czerwoną koszulę z białą lamówką. Z uszu zwisały srebrne kolczyki
z turkusami. Wygląda jak mleczarka z zachodu - pomyślała Reece.
- Lubię pracować.
- Będziesz musiała polubić, uwierz mi. To sobotni wieczór, przygotuj się na duży ruch. Dziś
na zmianie pracują jeszcze dwie kelnerki - Bebe i Juanita. Pomaga im Matt, a Pete zmywa
naczynia. Ty z Joanie obstawiacie kuchnię, będzie więc mieć cię na oku. Zechcesz wyjść na
przerwę, powiedz jej, a na pewno cię puści. Kurtkę i torebkę możesz zostawić na zapleczu. Nie
masz torebki?
- Nie, nie zabrałam.
- Boże, ja bez mojej nie wyjdę za próg. W takim razie chodź, oprowadzę cię. Joanie
zostawiła w kantorku formularze, które musisz wypełnić. Chyba pracowałaś już w kuchni,
widziałam dzisiaj, jak ci szło.
- Taaak, pracowałam.
- Tu są toalety. Sprzątamy je na zmianę. Ciebie ta przyjemność spotka dopiero za kilka
tygodni.
- Już się nie mogę doczekać. Linda - gail błysnęła zębami w uśmiechu.
- Masz tu gdzieś blisko rodzinę? - spytała.
- Nie. Pochodzę ze Wschodniego Wybrzeża. - Nie miała ochoty o tym rozmawiać. Nie
chciała o tym myśleć. - Kto nalewa napoje z dystrybutorów?
- Kelnerki. W krytycznych momentach też możesz podawać. Serwujemy także wino i piwo.
Przeważnie jednak ludzie chodzą się napić do Clancy'ego. To mniej więcej tyle. Wołaj, gdybyś
chciała coś jeszcze wiedzieć. Muszę dokończyć nakrywać stoły, bo inaczej Joanie będzie
wrzeszczeć. Witaj na pokładzie.
- Dzięki.
Reece weszła do kuchni i sięgnęła po fartuch.
Dobra, szeroka i solidna półka skalna - powiedziała do siebie. Odpowiednie miejsce na
przystanek, zanim nadejdzie czas ruszyć w dalszą drogę.
2
Linda - gail miała rację, ruch był duży: miejscowi, turyści, wycieczkowicze, trochę gości z
pobliskiego kempingu, którym przyszła ochota na restauracyjny posiłek. Pracowały z Joanie w
kłębach pary z frytkownic i żarze bijącym od rusztu, rzadko się odzywając.
W pewnej chwili Joanie podetknęła Reece talerz pod nos.
- Jedz.
- Dzięki, ale...
- Masz coś przeciwko mojej zupie?
- Nie.
- Siadaj przy barze i jedz. Zrobiło się trochę luźniej, czas na przerwę. Zupę zapiszę na twój
rachunek.
- Dobra, dzięki.
Rzeczywiście, myśląc teraz o jedzeniu, a nie o gotowaniu, poczuła się strasznie głodna.
Dobry znak - uznała, siadając przy końcu bufetu. Z tego miejsca miała widok na całą salę i na
drzwi.
Linda - gail postawiła przed nią talerz z bułką i z dwiema porcjami masła.
- Joanie twierdzi, że potrzebujesz węglowodanów. Chcesz do tego herbaty?
- Jasne. Zrobię sobie.
- To moja działka. Szybka jesteś - dodała, przynosząc filiżankę. Po chwili obejrzała się
przez ramię i nachyliła, błyskając zębami w uśmiechu. - Szybsza od Joanie. I ładnie podajesz.
Niektórzy klienci chwalili.
- Och. - Nie zależało jej na pochwałach ani na uwadze. Chciała dostać wypłatę. - Nie
zamierzałam niczego zmieniać.
- Nikt nie narzeka. - Kelnerka przechyliła głowę i uśmiechnęła się, pokazując dołeczki. -
Jesteś nerwowa, nie?
- Raczej tak. - Reece skosztowała zupę, z zadowoleniem stwierdzając, że jest odpowiednio
doprawiona. - Nic dziwnego, że macie tu taki ruch. Lepszej zupy nie dostaniesz w
pięciogwiazdkowej restauracji.
Linda - gail jeszcze raz zerknęła w stronę kuchni, upewniając się, czy Joanie jest zajęta
robotą.
- Niektórzy z nas robią zakłady. Bebe uważa, że jesteś na bakier z prawem; ona ogląda
strasznie dużo takich programów w telewizji. Według Juanity uciekłaś od męża brutala. Matthew,
siedemnastolatek, sądzi, że chodzi o seks. A ja myślę, że ktoś złamał ci serce tam, na wschodzie.
Czy ktoś z nas trafił?
- Niestety, nie. - Poczuła lekkie ukłucie niepokoju na myśl, że snują domysły na jej temat,
ale przypomniała sobie, iż w restauracjach rozgrywa się mnóstwo małych dramatów i dużo się
plotkuje. - Jestem po prostu luzakiem w podróży.
- Tu chodzi o coś więcej - stwierdziła dziewczyna, kręcąc głową z niedowierzaniem. -
Myślę, że wszystko w twoim wyglądzie świadczy o zawodzie miłosnym - A skoro mowa o łamaniu
serc, właśnie nadchodzi wysoki, śniady i przystojny uwodziciel.
Rzeczywiście jest wysoki - pomyślała Reece, podążając wzrokiem za spojrzeniem Lindy -
gail. Sześć stóp wzrostu z okładem. A przez tę bujną czuprynę i oliwkową cerę wydaje się śniady.
Ale nie nazwałaby go przystojnym.
Według niej to słowo oznaczało „zadbany” i „z klasą”, a żadne z tych określeń do
mężczyzny nie pasowało. Kilkudniowy zarost, szczupła twarz i surowe, ostre rysy. A nawet,
według niej, więcej niż surowe, sądząc z linii ust i ze sposobu, w jaki omiótł wzrokiem salę.
Wytarta skórzana kurtka, wyblakłe dżinsy i znoszone wysokie buty nie miały w sobie ani krzty
elegancji.
To nie jest typ kowboja - orzekła - lecz raczej ktoś, kto dużo czasu spędza na świeżym
powietrzu. Wydawał się silny i chyba trochę cyniczny.
- Nazywa się Brody - poinformowała ją półgłosem kelnerka. - Jest pisarzem.
- Tak? - Odczuła lekką ulgę. Coś w jego sposobie bycia, czujne spojrzenie, jakim ogarniał
salę, mówiły jej, że jest policjantem. Pisarz brzmi znacznie lepiej. Przyjemniej. - Co pisze?
- Artykuły do gazet i tym podobne rzeczy. Wydał też trzy powieści. Kryminały. Pasuje to do
niego, bo jest bardzo tajemniczy.
Odgarnęła włosy do tyłu i odwróciła się nieco, żeby kątem oka obserwować Brody'ego, gdy
szedł zdecydowanym krokiem do pustego boksu.
- Podobno pracował kiedyś w Chicago dla poważnej gazety, ale go wyrzucili. Wynajmuje
domek letniskowy na drugim brzegu jeziora i raczej trzyma się na uboczu. Ale trzy razy w tygodniu
przychodzi do nas na kolację. Daje napiwek, dwadzieścia procent od rachunku.
Odwróciła się twarzą do Reece, a przy okazji do Brody'ego.
- Jak wyglądam?
- Świetnie.
- Któregoś dnia wymyślę coś, żeby go poderwać, ot tak, dla zaspokojenia ciekawości. Ale
na razie skasuję swoje dwadzieścia procent.
Linda - gail podeszła do boksu, wyciągając bloczek z kieszeni. Reece słyszała ze swego
miejsca, jak szczebiotliwie wita gościa.
- Co słychać, panie Brody? Na co mamy dzisiaj ochotę? Jedząc, obserwowała flirtującą
kelnerkę oraz Brody'ego, który złożył zamówienie, nie zaglądając do jadłospisu. Kiedy się
obejrzała, Linda - gail posłała jej przesadnie rozmarzone spojrzenie. W tej samej chwili, gdy usta
Reece zadrżały z rozbawienia, Brody przeniósł na nią wzrok i zatrzymał go na twarzy.
Pod wpływem tego zuchwałego spojrzenia żołądek podszedł jej do gardła. Czym prędzej
odwróciła oczy, lecz nadal czuła na sobie ten wzrok, butny i badawczy. Po raz pierwszy od
początku zmiany poczuła się odsłonięta i bezbronna.
Odstawiła stołek i zebrała naczynia. Walcząc z chęcią zerknięcia przez ramię, odniosłaje do
kuchni.
Brody zamówił kotlety z łosia i dla zabicia czasu czytał książkę, popijając piwo. Ktoś
wrzucił monetę do grającej szafy i po chwili rozległy się dźwięki piosenki Emmulou Harris.
Zaintrygowała go ta brunetka i dziwny wyraz jej oczu. Richard Adams w swojej powieści
użył zwrotu: „zając złapany w światła”. Ciekawe określenie - pomyślał - i bardzo pasuje do nowej
kucharki z tym jej nagłym popadnięciem w absolutny bezruch.
O ile znał właścicielkę restauracji, nie zatrudniłaby brunetki, gdyby ta nie była kompetentna.
Uważał, że u Joanie Parks pod twardą powłoką bije miękkie serce, lecz ta powłoka była gruba i
kolczasta, no i odporna na głupotę.
Naturalnie wystarczyło zagadnąć tę małą blondynkę o nową i dostałby wyczerpującą
odpowiedź. Ale momentalnie rozeszłoby się to po okolicy i wtedy inni zaczęliby pytać jego, co
myśli, co wie. Znał takie miejsca jak Angels Fall i wiedział, jak karmią się plotkami.
Sam dowie się o niej tego i owego. Choć zajmie mu to trochę więcej czasu, uniknie
komentarzy, pogłosek i spekulacji. Miał wyczulony słuch, kiedy mu na tym zależało.
Coś w jej wyglądzie mówiło o delikatnej naturze, która w jednej chwili mogła przeistoczyć
się w kruchą. Zastanawiał się czemu.
Jednocześnie ze swojego punktu obserwacyjnego widział, że nie pomylił się co do jej
fachowości. Pracowała sprawnie jak zawodowa kucharka, jak gdyby miała gdzieś ukrytą
dodatkową parę rąk.
Być może Joanie zatrudniła ją dopiero dziś, lecz gotów był się założyć, że nieznajoma nie
po raz pierwszy znalazła się w restauracyjnej kuchni. Ponieważ - przynajmniej na razie - ciekawiła
go bardziej niż książka, obserwował ją przy pracy, sącząc piwo.
Doszedł do wniosku, że nie jest związana z nikim z miasteczka. Spędził w tym miejscu
prawie rok i gdyby przywiało tu czyjąś dawno niewidzianą córkę, siostrę, bratanicę czy nawet
kuzynkę w trzeciej linii, taka wiadomość na pewno dotarłaby do niego. Nie wyglądała też na
nomadę. Raczej na kogoś, kto przed czymś ucieka - spekulował. Dostrzegł w jej oczach czujność;
gotowość, żeby w jednej chwili zerwać się z miejsca i zbiec.
Gdy wynurzyła się z kuchni, aby wystawić dania, strzeliła ku niemu oczami i natychmiast je
odwróciła. Zanim zdążyła wrócić do grilla, ktoś akurat otworzył drzwi i skierowała spojrzenie na
wejście. Uśmiech, który błyskawicznie i niespodzianie wypłynął na jej twarz, sprawił, że Brody
otworzył oczy ze zdumienia. Rysy nieznajomej uległy natychmiastowej metamorfozie; pojaśniały i
złagodniały i wtedy dojrzał w nich coś więcej niż ukryte tam kruche piękno.
Obejrzał się, żeby sprawdzić, co wywołało ten promienny uśmiech, i zobaczył Maca
Drubbera, który radośnie szczerząc zęby, pomachał do niej ręką.
Może się mylił w sprawie pokrewieństwa.
Mac wsunął się do boksu i usiadł naprzeciwko.
- Jak leci?
- Nie narzekam.
- Naszedł mnie apetyt na coś, czego sam nie musiałbym smażyć. Co dziś tu mamy dobrego?
- Odczekał chwilę i poruszył brwiami. - Oprócz nowej kucharki?
- Zamówiłem kotlety. Mac, nie widuję tu ciebie w sobotnie wieczory. Jako niewolnik
nawyków przychodzisz w środy na firmowe spaghetti.
- Nie miałem ochoty otwierać puszki, a poza tym chciałem sprawdzić, jak sobie radzi ta
dziewczyna. Zakulała się dziś do miasta z pękniętym wężykiem przy chłodnicy.
Wystarczy poczekać z pięć minut, a informacje same się posypią - pomyślał Brody.
- Coś takiego.
- A chwilę później słyszysz, że tu pracuje. Z jej miny można by sądzić, że wygrała los na
loterii. Jest ze Wschodniego Wybrzeża. Wynajęła pokój w hotelu. Nazywa się Reece Gilmore.
Zamilkł, gdy Linda - gail przyniosła talerz do stolika.
- Witam, panie Drubber. Jak sprawy? Co dzisiaj podamy?
Mac nachylił się i zajrzał do talerza Brody'ego.
- To wygląda cholernie apetycznie.
- Nowa kucharka ma dobrą rękę. Panie Brody, powie mi pan później, czy kotlety
smakowały. Podać coś jeszcze?
- Piwo.
- A co dla pana, panie Drubber?
- Wezmę coca - colę, skarbie, i to samo, co je mój przyjaciel. Te kotlety wyglądają
zachęcająco.
Rzeczywiście - pomyślał Brody - podane z ziemniakami zapiekanymi w sosie i z limeńską
fasolką. Całość artystycznie ułożona na białym talerzu, a nie jak zwykle niedbale pacnięta, gdy
serwowała Joanie.
- Któregoś dnia widziałem cię na łódce - odezwał się Mac. - Złapałeś coś?
- Nie byłem na rybach. - Odkroił kawałek kotleta i spróbował.
- Typowe dla ciebie, Brody. Wypływasz na jezioro i nie łowisz. Chodzisz do lasu, a nie
polujesz.
- Gdybym coś złapał albo upolował, musiałbym to ugotować.
- Ach, o to chodzi. I jak twoje danie?
- Dobre. - Brody odkroił następny kawałek. - Cholernie dobre.
Mac Drubber należał do garstki ludzi, z którymi Brody byłby skłonny spędzić wieczór, więc
sączył teraz powoli kawę, podczas gdy jego towarzysz pochłaniał swoją porcję.
- Fasola smakuje jakoś inaczej, wymyślniej. Powiedziałbym, że lepiej, ale jeśli powtórzysz
to przy Joanie, nazwę cię parszywym kłamcą.
- Zatrzymała się w hotelu, raczej nie planuje tu dłużej zostać.
- Zarezerwowała na tydzień. - Mac lubił wiedzieć, co się dzieje i co kto robi w jego
miasteczku. Oprócz tego, że miał sklep wielobranżowy, był jeszcze burmistrzem. Uważał, że
znajomość plotek należy do jego obowiązków.
- Prawdę mówiąc, Brody, nie sądzę, aby ta dziewczyna miała dużo pieniędzy. - Wycelował
widelec w Brody'ego, zanim nabił na niego ostatni strąk. - Podobno zapłaciła gotówką i za wężyk, i
za hotel.
Nie używa kart kredytowych - wywnioskował w myślach Brody, zastanawiając się
mimochodem, czy czasem ta tajemnicza dziewczyna nie robi wszystkiego, aby jej nie namierzono.
- Być może woli nie zostawiać za sobą śladów ze względu na kogoś czy na coś.
- Masz podejrzliwy umysł. - Mac oddzielił ostatnie włókienko mięsa od kości. - Jeżeli tak
jest, musi mieć swoje powody. Dobrze jej patrzy z oczu.
- Masz romantyczne usposobienie. A skoro już mowa o romansach - Brody wskazał ruchem
głowy na drzwi.
Do środka wszedł mężczyzna w levisach i w batystowej koszuli pod czarną sukienną kurtką.
Stroju dopełniały wysokie buty z wężowej skóry, skórzany pas i ciemnoszary stetson noszony po
kowbojsku.
Spod kapelusza wymykały się płowe, pojaśniałe od słońca loki. W gładkiej twarzy o
regularnych rysach uwagę przyciągał rowek w podbródku i jasnoniebieskie oczy, których - jak
powszechnie było wiadomo - używał, tak często jak tylko możliwe, do uwodzenia dam.
Kroczył dumnie przez salę - nie było innego określenia na celowo powolny i rozkołysany
chód - po czym usiadł na stołku przy barze.
- Lo przyszedł sprawdzić, czy nowa dziewczyna jest warta zachodu. - Mac pokręcił głową i
zgarnął resztkę ziemniaków. - Trudno nie lubić Lo. Budzi sympatię. Mam nadzieję, że ona ma swój
rozum.
Jedną z rozrywek Brody'ego w miasteczku przez ostatni rok było obserwowanie, jak Lo
zalicza jedną po drugiej miejscowe panny.
- Stawiam dziesięć dolarów, że zacznie robić do niej słodkie oczy i nie minie tydzień, jak
zaciągnie ją do łóżka.
Mac karcąco ściągnął brwi.
- Nie mówi się podobnych rzeczy o takiej miłej dziewczynie - rzekł.
- Nie znasz jej na tyle długo, żeby wiedzieć na pewno, czy jest miła.
- Według mnie jest. Przyjmuję zakład tylko po to, żeby narazić cię na koszty.
Brody uśmiechnął się nieznacznie. Mac nie pił, nie palił, a jeśli oglądał się za kobietami,
robił to bardzo dyskretnie. Według niego te nieco purytańskie zasady stanowiły swoisty urok
burmistrza.
- Mac, to tylko seks. - Uśmiechnął się szeroko, widząc, jak ten czerwieni się po uszy. -
Pamiętasz jeszcze, co to takiego?
- Jak przez mgłę.
W kuchni Joanie postawiła na stole kawałek szarlotki.
- Zrób przerwę - poleciła Reece. - I zjedz szarlotkę.
- Naprawdę nie jestem głodna. Muszę jeszcze...
- Nie pytałam cię, czy jesteś głodna, prawda? Zjedz szarlotkę. Jest za darmo. To końcówka,
jutro i tak by się już nie nadawała. Widzisz tamtego faceta, który przed chwilą usiadł przy barze?
- Tego, który wygląda, jakby dopiero zjechał ze szlaku?
- To William Butler. Wołamy go Lo. Skrót od Lotario. Nadali mu taką ksywę, kiedy był
nastolatkiem i zajmował się głównie zaciąganiem dziewczyn do łóżka z terenu w obrębie mniej
więcej stu mil.
- Uhmm.
- Teraz większość sobotnich wieczorów spędza na namiętnych randkach albo w barze
Clancy'ego z kumplami, zastanawiając się, gdzie szukać nowych przygód. Przyszedł obejrzeć
ciebie.
Reece, nie mając innego wyjścia, zajęła się szarlotką.
- Nie sądzę, aby w tym wypadku było wiele do oglądania.
- Poza tym, że jesteś tu nowa, młoda i najwyraźniej wolna. Trzeba mu oddać
sprawiedliwość, że nie poluje na mężatki. Spójrz, teraz flirtuje z Juanitą. Bzykał się z nią w zimie
przez kilka tygodni, dopóki nie zajął się turystkami, które zjechały tu na narty.
Joanie podniosła ogromny kubek z kawą, który zawsze trzymała pod ręką.
- Ma dużo uroku. Nie słyszałam, aby którakolwiek kobieta, lądując z nim w łóżku, miała mu
za złe, że potem zapiął dżinsy i odszedł.
- Mówisz mi to, bo zakładasz, że kiedyś ja wyląduję z nim w łóżku?
- Po prostu mówię, jak jest.
- Przyjęłam do wiadomości. Ale nie ma obawy, nie szukam faceta - ani na chwilę, ani na
stałe. Szczególnie takiego, który traktuje penisa jak różdżkę.
Joanie zaśmiała się gardłowo.
- Jak tam szarlotka?
- Dobra. Bardzo dobra. Nie pytałam cię jeszcze o ciasta. Sama pieczesz czy kupujesz w
miejscowej cukierni?
- Piekę sama.
- Naprawdę?
- Teraz myślisz, że lepiej mi to wychodzi niż mięso z grilla - i masz rację. A u ciebie jak z
pieczeniem?
- Nie jest moją mocną stroną, ale mogę pomóc, jeśli będziesz chciała.
- Dam ci znać. - Smyrgnęła na talerze dwa hamburgery, dorzuciła frytki oraz fasolę. Pacnęła
ogórki konserwowe i pomidory, gdy Lo akurat wmaszerował do kuchni.
- William!
- Mamo! - Nachylił się i pocałował ją w czubek głowy, a Reece poczuła ucisk w żołądku.
Mamo - powtórzyła w myślach. A ona żartowała na temat jego penisa.
- Słyszałem, że podnosisz standard tego miejsca. - Posłał Reece leniwy, pogodny uśmiech,
po czym podniósł kufel z piwem, który przyniósł ze sobą, w geście toastu. - Przyjaciele wołają
mnie Lo.
- Reece. Miło cię poznać. Joanie, ja to zaniosę. - Chwyciła talerze i ustawiła w rzędzie. Z
irytacją stwierdziła, że po raz pierwszy tego wieczora nie nadążają z zamówieniami.
- Niedługo zamykamy - poinformowała ją Joanie. - Możesz się odmeldować i wracać do
domu. Na jutro wpisałam cię na poranną zmianę, więc musisz się stawić parę minut przed szóstą.
- Dobrze. Jasne. - Zaczęła rozwiązywać troczki fartucha.
- Podrzucę cię do hotelu. - Lo odstawił w połowie wypite piwo. - Żeby mieć pewność, iż
bezpiecznie tam dotrzesz.
- Och nie, nie fatyguj się. - Reece obejrzała się na jego matkę, licząc, że przyjdzie jej w
sukurs, lecz odwrócona plecami Joanie zamykała frytkownice. - To niedaleko. Nic mi nie będzie, a
poza tym mam ochotę się przejść.
- Dobra. Odprowadzę cię. Masz płaszcz? Oponujesz, jesteś niegrzeczna - myślała. Zgadzasz
się i stąpasz po kruchym lodzie. Cóż, wejdzie na ten lód. Bez słowa włożyła dżinsową kurtkę.
- Będę o szóstej.
Wymamrotała „do widzenia” i ruszyła ku drzwiom. Czuła, jak ten pisarz Brody wwierca się
spojrzeniem w jej plecy. Właściwie co on tutaj jeszcze robi?
Lo otworzył drzwi i przepuścił ją przodem.
- Chłodna noc. Na pewno nie zmarzniesz?
- Jest w sam raz. Dobrze się ochłodzić po tej gorączce w kuchni.
- Nie wątpię. Chyba nie pozwalasz, żeby mama zarzucała cię robotą?
- Lubię pracować.
- Idę o zakład, że się dzisiaj naharowałaś. Może postawić ci drinka, żebyś się trochę
zrelaksowała? A ty mi za to opowiesz historię swego życia.
- Dzięki, lecz ta historia nie jest warta drinka, a jutro mam poranną zmianę.
- A jeśli będzie ładny dzień... - Jego głos stał się leniwy, podobnie jak tempo, w którym
szedł. - ...może podjadę po ciebie po pracy? Pokażę ci okolicę. Nie ma lepszego przewodnika w
Angels Fall, zapewniam cię. Mogę przedstawić referencje na dowód, że jestem dżentelmenem.
Musiała przyznać, że uśmiech miał czarujący, a spojrzenie równie zniewalające jak dotyk
dłoni gładzącej skórę. I był synem szefowej.
- To niesamowicie uprzejme z twojej strony, ponieważ jednak znam tu zaledwie paru ludzi, i
to niecały dzień, mógłbyś podrobić te referencje. Lepiej odpuszczę i przeznaczę jutrzejszy dzień na
urządzanie się.
- W takim razie niech pada deszcz. Drgnęła, gdy wziął ją pod ramię.
- Spokojnie - odezwał się łagodnie, zniżając głos, jakby przemawiał do spłoszonej klaczki. -
Chcę tylko, żebyś trochę zwolniła. Pędzisz, jakbyś spieszyła się na umówione spotkanie na tym
swoim Wschodzie. Zatrzymaj się na minutę, podnieś wzrok. To dopiero widok, co?
Jej serce nadal biło za szybko i trudno było o spokój. Ale spojrzała w górę. A tam, ponad
nierównym zarysem gór, wisiał biały księżyc w pełni.
Wokół niego migotały gwiazdy, jakby ktoś wypalił w niebo ze śrutówki naładowanej
diamentami. Ich blask odbijał się niesamowitą, niebieskawą poświatą od zlodowaciałego śniegu na
szczytach gór, a szczeliny i żleby tonęły w gęstym mroku.
To jest to - pomyślała - czego jej brakowało, gdy będąc kłębkiem nerwów, chodziła ze
wzrokiem wbitym w ziemię. I chociaż może wolałaby przeżyć tę chwilę w samotności, była mu
wdzięczna, że zmusił ją, aby się zatrzymała i popatrzyła.
- Piękny widok. W przewodniku, który kupiłam, nazywają te góry majestatycznymi, ale tak
o nich nie myślałam. Gdy je wcześniej zobaczyłam, nie widziałam w nich nic monumentalnego,
wydały mi się łyse i poszarpane. Ale teraz właśnie wyglądają majestatycznie.
- Są wyżej takie miejsca, które trzeba zobaczyć na własne oczy. Dosłownie zmieniają się,
gdy się na nie patrzy. O tej porze roku, gdy się wejdzie wyżej i stanie nad rzeką, słychać dudnienie
gór podczas wiosennych roztopów. Wybierz się tam na przejażdżkę. Nie ma nic lepszego od
oglądania Tetonów z siodła.
- Nie jeżdżę konno.
- Mogę cię nauczyć. Ruszyła przed siebie.
- Przewodnik po krajobrazach, instruktor jazdy - stwierdziła.
- Tym właśnie w dużej mierze się zajmuję na ranczu turystycznym Circle K, jakieś
dwadzieścia mil stąd. Mogę poprosić tamtejszą kucharkę, żeby przygotowała jakieś fajne przekąski
na piknik, i wybiorę spokojnego konia. Obiecuję dzień, który opiszesz w liście do domu.
- Nie wątpię. - Chętnie posłuchałaby dudnienia gór oraz obejrzała moreny i łąki. A w tej
chwili, pod tym niesamowitym księżycem, jego propozycja była bardzo kuszącą. - Zastanowię się.
Tutaj się zatrzymałam.
- Odprowadzę cię na górę.
- Nie trzeba. Ja...
- Moja matka wpoiła mi zasadę, że kobietę odprowadza się aż do drzwi.
Bezceremonialnie ujął ją pod ramię i otworzył drzwi do hołdu. Jak zauważyła, pachniał
bardzo pociągająco - skórą i sosną.
- Dobry wieczór, Tom! - zawołał do dyżurnego recepcjonisty.
- Dobry wieczór, Lo, dobry wieczór pani.
Reece dostrzegła cień znaczącego uśmieszku w jego oczach.
Kiedy Lo skierował się do windy, oswobodziła ramię.
- Mam pokój zaledwie na drugim piętrze. Pójdę schodami - oświadczyła.
- Należysz do tych zwariowanych na tle gimnastyki, tak? Może dlatego zachowujesz taką
figurę. - Zmienił płynnie kierunek i otworzył drzwi wiodące na schody.
- Jestem wdzięczna za twój trud. - Walczyła z lękiem, bo klatka schodowa z nim u boku
wydała się znacznie ciaśniejsza. - Najwyraźniej trafiłam do przyjaznego miasta.
- Wyoming jest przyjaznym stanem. Może nie ma nas tu zbyt dużo, ale z pewnością
jesteśmy sympatyczni. Słyszałem, że pochodzisz z Bostonu.
- Tak.
- Pierwszy raz w tych stronach?
- Zgadza się. - Jeszcze jedno piętro i otworzą się drzwi.
- Zrobiłaś sobie wolne, żeby pozwiedzać kraj?
- Taaak. Tak, właśnie.
- Trzeba odwagi, żeby jeździć samotnie.
- Naprawdę?
- Widać, że lubisz smak przygody.
Roześmiałaby się, gdyby nie ogromna ulga, która na nią spłynęła, kiedy otworzył drzwi do
holu na drugim piętrze.
- To tu. - Wyjęła kartę magnetyczną, odruchowo zerkając na framugę, żeby sprawdzić, czy
przezroczysta taśma jest na swoim miejscu.
Zanim zdążyła wsunąć kartę w czytnik, odebrał ją i zrobił to za Reece. Otworzył drzwi, po
czym oddał dziewczynie kartę.
- Zostawiłaś włączone wszystkie światła. I telewizor.
- Och, rzeczywiście. Bardzo się spieszyłam do pracy. Lo, dzięki za towarzystwo.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Wkrótce dasz się namówić na konną przejażdżkę.
Zobaczysz.
Zdobyła się na uśmiech.
- Pomyślę o tym. Jeszcze raz dzięki. Dobranoc. Weszła do pokoju i zamknęła drzwi.
Zasunęła rygiel, po czym założyła łańcuch. Podeszła do wezgłowia łóżka i usiadła w miejscu, z
którego mogła patrzeć przez okno na bezmiar przestrzeni, dopóki nie wyrównała oddechu.
Już spokojniejsza wróciła do drzwi i wyjrzała przez judasz, żeby się upewnić, czy nikogo
nie ma na korytarzu, zanim dosunęła do nich krzesło. Sprawdziła jeszcze, czy komódka solidnie
blokuje drzwi do sąsiedniego pokoju, po czym zaczęła się szykować do snu. Nastawiła radio z
alarmem na piątą i dla pewności dodatkowo nakręciła turystyczny budzik.
Uzupełniła notatki w dzienniku, a potem targowała się ze sobą, ile świateł zostawić na noc.
To pierwszy nocleg w nowym miejscu, a więc ma prawo nie gasić lampy na biurku i w łazience.
Łazienka i tak się nie liczy, tam światło się pali zarówno dla bezpieczeństwa, jak i wygody. Może
będzie musiała wstać w nocy na siusiu.
Wyjęła latarkę z plecaka i położyła przy łóżku. Może dojść do awarii prądu z powodu
pożaru. Przecież nie jest w hotelu sama. Niech ktoś zaśnie z papierosem czy jakiś dzieciak będzie
się bawić zapałkami.
Bóg jeden wie.
Przecież cały budynek może stanąć w ogniu o trzeciej nad ranem. Wtedy będzie musiała
szybko uciekać. A z latarką pod ręką jest przygotowana.
Lekki ucisk w piersi sprowadził myśl o tabletkach nasennych w kosmetyczce. One i środki
przeciwdepresyjne są dla niej czymś w rodzaju przytulanki - upomniała się. Miesiącami łykała
tabletki na sen, a dziś była na tyle zmęczona, żeby zasnąć bez nich. Poza tym, jeżeli dojdzie do
pożaru i odetną prąd, będzie otumaniona i ociężała. Spłonie żywcem albo się zaczadzi.
Pod wpływem tych myśli usiadła na skraju łóżka i kryjąc twarz w dłoniach, przeklinała
siebie za zbyt bujną, dziecinną wyobraźnię.
Reece, przestań. Skończ z tym i kładź się do łóżka. Musisz wcześnie wstać i wykonywać
proste czynności jak każdy normalny człowiek.
Zanim się położyła, jeszcze raz sprawdziła wszystkie zamki. Leżała nieruchomo,
nasłuchując dudnienia własnego serca, odgłosów z pokoju obok, z korytarza oraz dźwięków zza
okna.
- Jestem bezpieczna - powtarzała. - Zupełnie bezpieczna. Nie będzie żadnego pożaru. Nie
wybuchnie bomba. I nikt się nie włamie do pokoju, żeby mnie zamordować we śnie.
Niebo się nie zawali.
A jednak cichutko nastawiła telewizor i obejrzała stary, czarno - biały melodramat, żeby
ukołysać się do snu.
Bezlitosny ból dopadł ją tak niespodziewanie, że nie zdążyła nawet wydobyć krzyku. Spadł
czarnym kowadłem na piersi i przygwoździł. Zgniótł płuca, pozbawił oddechu, udaremnił
najmniejszy ruch. Młot walił po głowie, po piersi, opadając co chwila. Usiłowała zaczerpnąć
powietrza, lecz ból ją unieruchomił, a jeszcze bardziej sparaliżował strach.
Byli tam, na zewnątrz, w ciemnościach. Słyszała ich, słyszała dźwięk tłuczonego szkła, huk
wybuchów. I te ich krzyki.
Gorzej niż krzyki; to były śmiechy.
Ginny? Ginny?
Nie, nie, siedź cicho, nie waż się nawet pisnąć. Lepiej umrzeć tutaj, w ciemnościach, niż dać
się namierzyć. Ale oni już nadchodzą, idą po nią, a ona nie może stłumić łkania ani przestać
szczękać zębami.
Nagły, oślepiający błysk, wściekłe okrzyki i świdrujący mózg dziki skowyt.
- Mamy jedną żywą.
Bezradnie odpycha i kopie ręce, które się po nią wyciągają.
Obudziła się zlana potem, z tym dzikim skowytem uwięzłym w gardle, i czym prędzej
złapała za latarkę, dzierżąc ją niczym broń.
Czy ktoś tu jest? Za drzwiami? Pod oknem?
Usiadła drżąca i roztrzęsiona, wytężając słuch.
Godzinę później, gdy zadzwonił budzik, jeszcze siedziała na łóżku z latarką w dłoni, przy
wszystkich pozapalanych światłach.
NORA ROBERTS CIEMNA STRONA KSIĘŻYCA Dedykują Mamie
Drogowskazy Wszędzie znaczy nigdzie. Seneka
1 Przegrzany Chevrolet cavalier toczył się po wybojach Angels Fall. Reece Gilmore miała w kieszeni dwieście czterdzieści trzy dolary i trochę drobniaków, co być może wystarczy na reperację samochodu, paliwo i posiłek. O ile szczęście dopisze, a usterka wozu nie okaże się zbyt poważna, zostanie trochę na opłacenie noclegu. Potem, nawet przy najbardziej optymistycznych wyliczeniach, będzie bankrutką. Smużki pary sączące się spod maski oznaczały, że na jakiś czas należy przerwać podróż i rozejrzeć się za pracą. Nie ma zmartwienia, żaden problem - powiedziała sobie. Mała mieścina w Wyoming przycupnięta wokół jeziora o zimnej, niebieskiej wodzie była równie dobrym miejscem jak każde inne. A może nawet lepszym. Miała tu tak upragnioną przestrzeń; bezmiar nieba i góry Teton wznoszące się ku niemu niczym dostojne, obojętne bóstwa, z czapami śniegu na szczytach. Jechała ku nim, klucząc, godzinami nie schodziła jej z myśli fotografia szczytów i równin Ansela Adamsa. Nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie wyląduje, gdy przedwczoraj o świcie wyruszała w drogę, ale ominęła Cody, przecięła Dubois i choć zastanawiała się, czy nie zajechać do Jackson, skręciła na południe. A więc coś ją ciągnęło do tego miejsca. W ostatnich ośmiu miesiącach nabrała mocnego przekonania nie należy wierzyć drogowskazom i ulegać impulsom. Niebezpieczne zakręty. Mokra, śliska nawierzchnia. To miłe, że komuś chciało się wysilić i poświęcić czas na ustawianie tego rodzaju ostrzeżeń. Zdarzały się też cudaczne tablice w kształcie promyków słońca, wskazujące boczne drogi, albo wiatrowskazy ze strzałką wycelowaną na południe. Jeśli spodoba się jej taki promyk albo wiatrowskaz, pojedzie w tamtym kierunku tak długo, aż znajdzie się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Może zatrzyma się na kilka tygodni albo - jak w Dakocie Południowej - na parę miesięcy. Poszuka jakiejś pracy, zwiedzi okolicę, a potem pojedzie dalej, kiedy te znaki - owe impulsy - wskażą jej nowy kierunek. Nowe podejście do życia, które w sobie wypracowała, dawało wolność. Częściej, coraz częściej słabł teraz niepokój bezustannie czający się w myślach. Te ostatnie miesiące samotnego życia i samodzielności skuteczniej ją wyciszyły niż cały rok terapii. Musiała uczciwie przyznać, że dzięki terapii mogła tolerować siebie każdego kolejnego dnia i każdej nocy. I podczas tych wszystkich godzin pomiędzy. A teraz czekał ją kolejny nowy początek, jeszcze jedna niezapisana tabliczka w zaciśniętych palcach gór wokół Angels Fall. W najgorszym wypadku zatrzyma się na parę dni, żeby nacieszyć oczy widokiem jeziora i
gór oraz zarobić trochę pieniędzy na dalszą drogę. Taka miejscowość jak ta (według informacji na drogowskazie zamieszkana przez sześćset dwadzieścia trzy osoby) na pewno żyła z turystyki, wykorzystując walory krajobrazu i sąsiedztwo parku narodowego. Będzie tu przynajmniej jeden hotel, prawdopodobnie kilka pensjonatów, a może i gospodarstwo agroturystyczne kilka mil za miastem. We wszystkich takich miejscach potrzeba kogoś do obsługi i sprzątania, szczególnie teraz, gdy wiosenna odwilż wypiera zimę. Ponieważ samochód wysyłał desperackie sygnały dymne, plując coraz gęstszymi obłokami pary, najważniejszą sprawą była wizyta u mechanika. Jechała powoli drogą wijącą się wzdłuż rozległego jeziora. Płachty śniegu wyglądały w cieniu jak szarobiałe kałuże. Drzewa nadal miały brunatną barwę, lecz na jeziorze zauważyła już kilka łódek. Przez cień góry na wodzie sunął biały kajak z paroma mężczyznami w sztormiakach i kapturach. Obraz był tak sugestywny, że podnosząc wzrok, spodziewała się ujrzeć jego odbicie na chropawych zboczach. Najwyraźniej centrum miasteczka znajdowało się na przeciwległym brzegu jeziora. Sklep z pamiątkami, mała galeria. Bank i poczta. No i biuro szeryfa. Odbiła od jeziora, żeby podjechać wymęczonym samochodem pod sklep wielobranżowy, który wyglądem przypominał ogromną stodołę. Dwóch mężczyzn we flanelowych koszulach siedziało na masywnych krzesłach przed frontem, mając w ten sposób dobry widok na jezioro. Kiedy zgasiła silnik i wysiadła, obaj pozdrowili ją skinieniem głowy, a ten, który siedział po prawej stronie, uniósł dłoń do daszka niebieskiej czapeczki z nazwą sklepu na denku: „Mac Merkantile and Grocery”. - Zdaje się mamy kłopot, młoda damo - powiedział. - Na to wygląda. Zna pan kogoś, kto mógłby mi pomóc? Mężczyzna oparł dłonie na udach i dźwignął się z krzesła. Był krępy i miał ogorzałą twarz z siateczką zmarszczek biegnących od kącików pogodnych piwnych oczu. Mówiąc, śpiewnie przeciągał samogłoski. - A może by tak podnieść maskę i sprawdzić, co się dzieje? - Będę bardzo zobowiązana. Kiedy zwolniła zatrzask, podniósł pokrywę i cofnął się przed obłokiem pary. Nie wiedzieć czemu widok smużek dymu i jego zainteresowanie bardziej Reece krępowały, niż niepokoiły. - To się chyba zaczęło jakieś dziesięć mil stąd na wschód. Nie zwróciłam uwagi. Pochłonęły mnie widoki. - Nic dziwnego. Jechała pani do parku? - Tak. Mniej więcej. Niepewna, zawsze niepewna - pomyślała, usiłując się skupić na chwili obecnej, a nie na
przeszłości czy przyszłości. - Samochód, zdaje się, zdecydował inaczej - dodała. Jego towarzysz zbliżył się do wozu i teraz obaj zaglądali pod maskę w sposób, w jaki patrzą mężczyźni - z powagą w oczach i wyrazem skupienia na twarzy. Wpatrywała się wraz z nimi, akceptując fakt, że ich jedynie naśladuje. Dla kobiety to, co znajduje się pod maską, jest tak samo obce jak powierzchnia Plutona. - Pękł wężyk przy chłodnicy - oznajmił mężczyzna w czapce. - Trzeba go wymienić. Nie brzmi to najgorzej, nie jest źle. Nie powinno dużo kosztować. - Da się naprawić gdzieś w mieście? - U Lynta w warsztacie. Mam do niego zadzwonić? - Wybawco! - Obdarowała go uśmiechem i wyciągnęła dłoń gestem, który łatwiej przychodził jej wobec obcych. - Jestem Reece, Reece Gilmore. - Mac Drubber. A ten tu to Carl Sampson. - Pochodzi pani ze wschodu, prawda? - zapytał Carl. Wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat, a w jego żyłach musiała płynąć domieszka indiańskiej krwi. - Tak. Z daleka. Z okolic Bostonu. Jestem bardzo wdzięczna za pomoc. - Ach, nic takiego, jeden telefon - powiedział Mac. - Niech pani wejdzie do środka i schroni się przed wiatrem albo pójdzie na spacer. Może trochę potrwać, zanim Lynt tu dotrze. - Chętnie się przejdę, o ile nie macie nic przeciwko temu. Może moglibyście mi wskazać jakieś porządne miejsce na nocleg. Nic wyszukanego. - Kawałek stąd jest Lakeview Hotel. A po drugiej stronie jeziora bardziej swojski Teton House. Coś w rodzaju pensjonatu. A nad jeziorem i za miastem też są domki letniskowe do wynajęcia na tydzień lub na miesiąc. Od dawna nie myślała w kategorii miesięcy. Już dzień stanowił wyzwanie. A „swojski” brzmiało zbyt poufale. - Może pójdę rzucić okiem na hotel. - To kawał drogi. Mogę panią podwieźć do centrum. - Jechałam cały dzień. Chętnie rozprostuję nogi. Dzięki za wszystko, panie Drubber. - Nie ma sprawy. - Postał jeszcze chwilę, kiedy oddalała się drewnianym chodnikiem. - Ładną kobitka - skomentował. - Sama skóra i kości. - Carl pokręcił głową. - Dzisiaj kobiety wiecznie się odchudzają. Wcale się nie odchudzała, wręcz odwrotnie - robiła wszystko, żeby wrócić do wagi sprzed paru lat. Kiedyś miała figurę jak z fitness clubu, potem zrobiła się chuda jak szczapa, a teraz udało jej się dojść do sylwetki, którą uważała za niezgrabną. Za dużo kanciastych miejsc i wystających kości. Za każdym razem, gdy się rozbierała, ciało wydawało się obce. Nie zgodziłaby się z określeniem Maca: ładna kobitka. Już nie. Kiedyś uważała się za ładną,
z dobrym gustem, no i seksowną, gdy jej na tym zależało. A teraz twarz miała zbyt surowy wyraz, kości policzkowe były zbyt wydatne, a policzki nadmiernie zapadnięte. Bezsenne noce rzadziej się zdarzały, lecz zostawiały po sobie ciemne sińce pod oczami i ziemistą bladość cery. Chciała znów się rozpoznawać. Szła spacerowym krokiem, stąpając prawie bezgłośnie po drewnianym chodniku. Wyćwiczyła powolny chód, nauczyła się nie rozpychać, nie pędzić, brać to, co przynosi dzień. I szczerze cieszyć się każdą chwilą. Rześki wiatr owiewał jej twarz, wplątywał się we włosy ściągnięte w koński ogon. Reece podobał się jego dotyk i świeży, czysty zapach, a także ostre światło znad Tetonów migocące na wodzie. Pomiędzy nagimi konarami wierzb i topoli dostrzegła kilka domków letniskowych, o których wspominał Mac. Ukryte za drzewami, zbudowane z bali i szkła, miały szerokie tarasy, z których widok zapewne zapierał dech w piersi. Miło byłoby usiąść na jednym z tych tarasów, patrzeć na jezioro i góry, obserwować ptaki i zwierzęta ciągnące na mokradła, gdzie trzciny wyrastają prosto z bagien. Cieszyć się ciszą i przestrzenią. Może któregoś dnia - pomyślała. Ale nie dziś. Zauważyła zielone pędy żonkili w uciętej beczce po whisky obok wejścia do restauracji. Co prawda drżały leciutko wystawione na chłodny wiatr, ale kazały jej pomyśleć o wiośnie. Wszystko odżywa o tej porze roku. Może tej wiosny ona też odżyje. Przystanęła, żeby nacieszyć oczy delikatnymi pędami. Widok wiosny powracającej po długiej zimie działa pokrzepiająco. Wkrótce pojawią się inne oznaki. W przewodniku wyczytała o ciągnących się całymi milami łąkach porośniętych szałwią i polnymi kwiatami, a także licznych w tej okolicy jeziorach i stawach. Jest gotowa zakwitnąć - pomyślała. - Rozkwitać. Powędrowała wzrokiem ku dużej witrynie restauracji. Raczej bistro niż restauracja - oceniła. Posiłki zamawiane przy kontuarze, dwu - i czteroosobowe stoliki, boksy, a wszystko utrzymane w wyblakłej czerwieni i bieli. Na wystawie zapiekanki i ciastka, kuchnia otwarta na salę. Uwijało się tam kilka kelnerek z tacami i z dzbankami kawy. Szczyt w porze lunchu - zorientowała się. Właśnie, powinna coś zjeść. Gdy tylko obejrzy hotel, to... I wtedy zauważyła znak; odręcznie napisane ogłoszenie: POTRZEBNA KUCHARKA. PYTAĆ NA MIEJSCU. Znaki - pomyślała kolejny raz, chociaż cofnęła się o krok, zanim się zreflektowała. Stała nieruchomo, lustrując wnętrze przez szybę. Otwarta kuchnia - przypomniała sobie - to podstawa.
Dania barowe nawet przez sen potrafi przygotować. W każdym razie kiedyś potrafiła. A może nadszedł czas się przekonać, zrobić kolejny krok. Sprawdzi, czy sobie radzi, a jeśli nie, wcale nie poczuje się gorzej niż teraz. Hotel też pewnie najmował personel przed letnim sezonem. Kto wie, czy pan Drubber nie potrzebuje jeszcze jednej ekspedientki. Jednak to właśnie tu natrafiła na znak. Samochód dowiózł ją do tego miasta, a nogi same doprowadziły do miejsca, gdzie pędy żonkili wystrzeliły z ziemi z pierwszym nieśmiałym oddechem wiosny. Podeszła do wejścia, głęboko zaczerpnęła powietrza i pchnęła drzwi. Ostra woń smażonej cebuli oraz grillowanego mięsa, wymieszana z zapachem mocnej kawy, muzyka country z grającej szafy i szmer rozmów przy stolikach. Czyste czerwone podłogi i wyszorowany biały bufet. Kilka wolnych stolików nakrytych do lunchu. Na ścianach fotografie - dobre, jak na jej oko. Czerń, biel i szarości jeziora, jasnej wody oraz gór o różnych porach roku. Nie zdążyła zebrać się w sobie, zdobyć się na odwagę, gdy podbiegła do niej jedna z kelnerek. - Dzień dobry. Jeśli na lunch, ma pani wybór - podajemy przy bufecie albo do stolika. - Właściwie chcę się zobaczyć z kierownikiem. Albo z właścicielem. W związku z ogłoszeniem w oknie. W sprawie kucharki. Kelnerka przystanęła, nadal balansując tacą. - Jesteś kucharką? Niegdyś na takie stwierdzenie zareagowałaby prychnięciem - dobrodusznym, niemniej jednak prychnięciem. - Tak. - To się dobrze składa, bo Joanie kilka dni temu wyrzuciła kucharza. - Kelnerka zwinęła dłoń i przyłożyła do ust w geście naśladującym picie. - Aha. - Zatrudniła go w lutym, gdy zajechał do miasta, rozglądając się za pracą. Mówił, że odnalazł Jezusa i głosi słowo boże po kraju. - Przechyliła głowę i wypięła biodro. - Głosił to słowo boże jak apostoł na haju, aż brała chęć zapchać mu usta ścierką. A potem najwyraźniej odnalazł butelkę i tak się to skończyło. W takim razie chodź, przysiądź przy barze. Zobaczę, czy Joanie może na chwilę wyskoczyć z kuchni. Napijesz się kawy? - Herbaty, jeśli to nie kłopot. - Już się robi. Nie muszę brać tej pracy - mówiła sobie, gdy wślizgując się na chromowany stołek ze
skórzanym siedzeniem, ocierała wilgotne dłonie o nogawki dżinsów. Nawet jeśli ją zaproponują, nie musi jej wziąć. Może sprzątać pokoje w hotelu albo pojechać dalej i poszukać tego gospodarstwa agroturystycznego. W grającej szafie przeskoczyła płyta i Shania Twain radośnie obwieściła, że czuje się kobietą. Kelnerka poklepała po ramieniu krępą, niską kobietę przy ruszcie i pochyliła się ku niej. Ta po chwili obejrzała się przez ramię, napotkała spojrzeniem oczy Reece i skinęła głową. Dziewczyna wróciła do kontuaru z wrzątkiem w białej filiżance i saszetką herbaty Lipton na spodeczku. - Joanie za moment podejdzie. Masz ochotę na lunch? Specjalnością dnia jest klops. Podajemy z ziemniakami piure i fasolką szparagową. A na dodatek bułeczka. - Nie, dzięki, wystarczy herbata. - Nie byłaby w stanie niczego przełknąć, kiedy z nerwów wywracały się jej wnętrzności. Mdliło ją ze strachu, a piersi przygniatał wilgotny ciężar. Powinna stąd wyjść - pomyślała. Natychmiast wyjść i wrócić po samochód. Naprawić wężyk i odjechać. Znaki to przekleństwo. Joanie z nastroszonymi blond włosami, obwiązanym wokół talii białym rzeźnickim fartuchem poplamionym tłuszczem, i w pełnych, czerwonych sportowych butach Converse wyszła z kuchni, wycierając ręce w ścierkę do naczyń. Mierzyła Reece zimnym spojrzeniem oczu, które wydawały się bardziej szare niż niebieskie. - Jesteś kucharką? - Ochrypły głos paliczki nadał temu lakonicznemu pytaniu dziwnie zmysłowe brzmienie. - Tak. - Z zawodu czy żeby zarobić na życie? - Właśnie tym zajmowałam się w Bostonie zawodowo. - Zmagając się ze zdenerwowaniem, rozerwała saszetkę z herbatą. Joanie miała miękkie, wręcz dziecinne usta, kontrastujące z chłodnymi oczami. Reece zauważyła starą, przybladłą bliznę, biegnącą od ucha wzdłuż linii szczęki prawie do podbródka. - Boston. - Joanie bezwiednie zatknęła ścierkę za pasek fartucha. - Kawał drogi stąd. - Tak. - Nie wiem, czy potrzebna mi kucharka ze Wschodniego Wybrzeża, która nie potrafi zamilknąć na pięć minut. Zaskoczona Reece otworzyła usta, po czym zamknęła je, wyginając w śladowym uśmiechu. - Jestem gadatliwa, gdy się zdenerwuję. - Co robisz w tych stronach? - Podróżuję. Samochód mi się zepsuł. Potrzebuję pracy. - Masz referencje?
Poczuła skurcz serca, ukłucie bezgłośnego bólu. - Mogę się o nie postarać - powiedziała - Joanie skrzywiła się, wskazując na kuchnię. - Idź, włóż fartuch. Następne zamówienie to kanapka ze średnio wysmażonym stekiem, w cebulowej bułce, ze smażoną cebulą i pieczarkami, a do tego frytki i sałatka. Jeżeli Dick nie padnie trupem po twoim gotowaniu, prawdopodobnie masz robotę. - Dobrze. - Zsunęła się ze stołka, po czym oddychając równo i powoli, przeszła przez wahadłowe drzwi przy końcu bufetu. Nie zauważyła, w przeciwieństwie do Joanie, że podczas rozmowy podarła w strzępy torebkę od herbaty. Kuchnia okazała się bardzo zwyczajna, a jednocześnie dość wygodna. Duży ruszt, typowa restauracyjna kuchenka, lodówka oraz zamrażarka. Pojemniki na produkty, zlewozmywaki, blaty do pracy, podwójna frytkownica i system wentylacyjny. Gdy zawiązała fartuch, Joanie wyłożyła potrzebne produkty. - Dzięki. - Reece dokładnie umyła ręce i wzięła się do pracy. Nie zastanawiaj się - mówiła sobie w myślach - po prostu rób wszystko, jak leci. Ułożyła stek na gorącym ruszcie, a kiedy się smażył, pokroiła cebulę i pieczarki. Wrzuciła pocięte ziemniaki do frytkownicy i nastawiła minutnik. Ręce nie drżały, jednak ciężar w piersi nadal zalegał, ale ani razu nie spojrzała za siebie, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ściana za plecami nie jest zbyt blisko. Skoncentrowała się na muzyce z szafy grającej, skwierczeniu mięsa na grillu i ziemniaków we frytkownicy. Joanie wyciągnęła kartkę z następnym zamówieniem spod klipsa podkładki i położyła na blacie. - Zupa z trzech rodzajów fasoli z tamtego garnka, a do tego krakersy. Reece jedynie skinęła głową, rzuciła pieczarki i cebulę na ruszt i zanim się usmażyły, zrealizowała drugie zamówienie. - Proszę odebrać! - zawołała Joanie i wyciągnęła następną kartkę. - Kanapka z mieloną wołowiną na razowym chlebie z dwiema sałatkami. Reece przygotowywała potrawy, pracując jak automat. Miejsca mogły się różnić nastrojem i rodzajem zamówień, ale rytm pozostawał ten sam. Nie przestawaj pracować, ruszaj się. Ułożyła pierwsze zamówienie na talerzu i odwracając się, chciała go podać Joanie do sprawdzenia. . - Postaw na ladzie - usłyszała. - I bierz się do następnego. Jeśli w ciągu pół godziny nie wezwiemy lekarza, masz tę pracę. O pieniądzach i godzinach pogadamy później.
- Muszę... - Zrealizuj następne zamówienie - ucięła Joanie. - Idę na papierosa. Pracowała bez przerwy przez półtorej godziny. Później ruch trochę zelżał i mogła wyjść z gorącej kuchni, żeby wypić duszkiem butelkę wody. Kiedy wróciła, Joanie siedziała przy barze i sączyła kawę. - Nikt nie umarł - oznajmiła. - Uff. Zawsze jest taki ruch? - Sobotni szczyt obiadowy. Dobrze nam idzie. Na początek dostaniesz osiem dolarów na godzinę. Jeśli się sprawdzisz, po dwóch tygodniach podniosę stawkę o dolara. Jest nas dwie i dziewczyna do pomocy przy grillu na pół etatu. Masz dwa wolne dni albo dwa popołudnia w ciągu tygodnia. Grafik układam z tygodniowym wyprzedzeniem. Otwieramy o wpół do siódmej, czyli pierwsza zmiana przychodzi na szóstą. Zestawy śniadaniowe podajemy przez cały dzień, lunch od jedenastej do zamknięcia, ciepłe kolacje od siedemnastej do dwudziestej drugiej. Jeżeli chcesz, mogę cię rozpisać na czterdzieści godzin w tygodniu. Za nadgodziny nie płacę, gdybyś więc utknęła przy grillu i pracowała dłużej, zdejmę ci to z obciążenia w następnym tygodniu. Może być? - Tak. - Jeżeli będziesz pić w pracy, z miejsca cię wyrzucę. - Zrozumiałe. - Dostajesz kawę, wodę i herbatę. Za inne napoje płacisz. Tak samo z jedzeniem. Nie mamy darmowych posiłków. Nie sądzę, że będziesz podjadać za moimi plecami. Jesteś chuda jak patyk. - Fakt. - Kucharka na ostatniej zmianie szoruje ruszt oraz kuchenkę i zamyka lokal. - Tego nie zrobię - przerwała jej Reece. - Nie chcę zamykać. Mogę otwierać i pracować na każdej zmianie, jaką mi wyznaczysz. Kiedy trzeba, będę pracować dwa razy dłużej czy dzielić zmiany. Mogę zostawać po godzinach, ale nie zamykać. Przykro mi. Joanie uniosła brwi i dopiła kawę. - Boisz się ciemności, dziewuszko? - Tak, boję się. Jeżeli zamykanie baru należy do zakresu obowiązków, będę musiała poszukać innej pracy. - Coś się wymyśli. Mamy trochę urzędowych papierów do wypełnienia. Mogą poczekać. Twój samochód jest już naprawiony, stoi u Maca. - Joanie uśmiechnęła się. - Wieści szybko się rozchodzą, a ja mam dobry słuch. Jeśli szukasz lokum, na piętrze nad barem jest pokój, mogę ci go wynająć. Nic specjalnego, ale jest czysty i z ładnym widokiem. - Dzięki, na razie chyba zamieszkam w hotelu. Dajmy sobie kilka tygodni. Zobaczymy, jak się to wszystko ułoży.
- Świerzbią cię stopy? - Nie, to co innego. - Twój wybór. - Joanie podniosła się, wzruszając ramionami, i z filiżanką po kawie skierowała się ku wahadłowym drzwiom. - Idź, odbierz samochód i rozpakuj rzeczy. Przyjdź z powrotem o czwartej. Reece wyszła z baru nieco oszołomiona. Wróciła do kuchni i wszystko dobrze poszło. Dała sobie radę. Teraz, po wszystkim, trochę kręciło jej się w głowie, ale to chyba normalne. Typowa reakcja, jeśli z marszu dostaje się pracę i znowu robi to, do czego się nawykło. To samo, czego nie była w stanie robić od niemal dwóch lat. Wracała powoli do samochodu, układając wszystko w myślach. Kiedy weszła do sklepu, Mac wystukiwał rachunek na kasie fiskalnej przy krótkiej ladzie naprzeciw drzwi. Wnętrze wyglądało tak, jak się spodziewała. Szwarc, mydło i powidło - chłodziarki załadowane produktami spożywczymi i mięsem, półki z tekstyliami, dział gospodarstwa domowego, sprzęt rybacki i amunicja. Potrzebujesz litra mleka albo pudełka nabojów? Dobrze trafiłeś. Kiedy Mac skończył obsługiwać klienta, podeszła do lady. - Teraz samochód powinien chodzić - oznajmił. - Słyszałam. Dzięki. Jak mam zapłacić? - Lynt zostawił rachunek. Jeżeli chcesz zapłacić kartą, zajedź po drodze do warsztatu. Gotówkę można zostawić u mnie. Będę się z nim jeszcze widział. - W takim razie zapłacę gotówką. - Wzięła rachunek i z ulgą stwierdziła, że naprawa kosztowała mniej, niż się spodziewała. Z głębi sklepu doszedł ją szmer rozmowy i dzwonek drugiej kasy fiskalnej. - Znalazłam pracę. - Naprawdę? - zapytał, przechylając głowę, kiedy wyciągała portfel. - Piorunem to załatwiłaś. - W restauracji. Nawet nie wiem, jak się nazywa - zreflektowała się. - Zapewne Anielskie Jadło. Miejscowi mówią po prostu: u Joanie. - W takim razie u Joanie. Mam nadzieję, że zajrzy pan tam któregoś dnia. Jestem dobrą kucharką. - Nie wątpię. Oto reszta. - Dzięki za wszystko. Chyba zajmę się teraz szukaniem pokoju, no, a potem wrócę do pracy. - Jeśli nadal planujesz zamieszkać w hotelu, powiedz Brendzie w recepcji, że chcesz zapłacić za miesiąc. No i że pracujesz u Joanie. - Dobrze. - Miała ochotę ogłosić to w lokalnej gazecie. - Dzięki, panie Drubber. Czteropiętrowy hotel był otynkowany na kremowo, a z okien roztaczał się widok na jezioro.
Na dole znajdował się mały sklepik, maciupkie stoisko z kawą i babeczkami oraz przytulna jadalnia ze stołami nakrytymi lnianymi obrusami. Jak ją poinformowano, goście mieli do dyspozycji szybkie łącze internetowe, podstawową, darmową obsługę w pokojach od siódmej do jedenastej oraz samoobsługową pralnię w piwnicy. Reece wynegocjowała stawkę za tydzień (to kawał czasu) w jednoosobowym pokoju na drugim piętrze. Wszystko poniżej było zanadto dostępne, aby zapewnić spokój umysłu, a wyżej czułaby się jak w pułapce. Z całkowicie już pustym portfelem wtargała torbę i laptop na drugie piętro, nie chcąc korzystać z windy. Widok z okna był wart ceny za pokój, więc natychmiast je otworzyła i zapatrzyła się na połyskliwą wodę, sunące po niej łódki i góry okalające niewielką dolinę. Dzisiaj to moje miejsce - pomyślała. Dowiem się, czy będzie nim również jutro. Odwracając się twarzą do wnętrza, zauważyła drzwi do sąsiedniego pokoju. Sprawdziła zamki, szarpnęła za klamkę, po czym dosunęła do nich komodę. Tak będzie lepiej. Nie rozpakuje się do końca, wyjmie jedynie podręczne drobiazgi: latarkę, trochę kosmetyków i ładowarkę do komórki. Łazienka była niewiele większa od szafy, więc wzięła szybki prysznic przy otwartych drzwiach. Pod strumieniem wody powtarzała na głos tabliczkę mnożenia, żeby zachować spokój. Pospiesznie narzuciła na siebie świeże ubranie. Nowa praca - przypomniała sobie, więc zdobyła się na wysiłek, żeby wysuszyć włosy i zrobić delikatny makijaż. Postanowiła, że dziś nie może być taka blada i mieć zapadniętych oczu. Sprawdziła czas, podłączyła laptop, otworzyła plik z dziennikiem i napisała krótką notatkę. Dzisiaj gotowałam. Dostałam pracę w małej restauracji w tym ładnym miasteczku w dolinie nad wielkim, błękitnym jeziorem. W mojej wyobraźni strzela korek od szampana, powiewają serpentyny i unoszą się baloniki. Czuję się tak, jakbym zdobywała górę i wspinała się po nagich skałach, które okalają to miejsce, jeszcze nie dotarłam na szczyt, nadal tkwię na skalnym występie. Ale on jest solidny i szeroki, więc mogę tutaj odpocząć przez chwilę, zanim na nowo podejmę wspinaczkę. Pracuję u kobiety o imieniu Joanie. fest niska, krępa i na swój sposób ładna. No i twarda, ale to dobrze. Nie chcę, żeby obchodzono się ze mną jak z jajkiem. Myślę, że wówczas mogłabym się udusić, że brakowałoby mi powietrza tak samo jak wtedy, gdy budzę się z tych moich koszmarów. Tutaj mogę oddychać i zostanę w tym miejscu tak długo, aż nadejdzie czas znowu ruszyć w drogę. Zostało mi niecałe dziesięć dolarów, lecz czyja to wina? jest dobrze. Wynajęłam na tydzień pokój z widokiem na jezioro i Tetany, mam pracę i nowy wężyk przy chłodnicy.
Dziś nie zjadłam obiadu - to krok wstecz,. Nie szkodzi. Byłam zbyt zajęta gotowaniem, żeby o tym pomyśleć. Nadrobię później. Mam dobry dzień. Piętnasty kwietnia. Idę do pracy. Zamknęła laptop, wrzuciła do torebki komórkę, klucze, prawo jazdy oraz trzy dolary bilonem, który pozbierała po kieszeniach. Chwyciła kurtkę i skierowała się do drzwi. Zanim je otworzyła, spojrzała przez judasz, omiatając wzrokiem pusty korytarz. Wychodząc, dwukrotnie sprawdziła zamki, przeklinając się w myślach, po czym sprawdziła je jeszcze raz i natychmiast się cofnęła, żeby oderwać kawałek taśmy klejącej z rolki, którą trzymała w przyborniku. Nakleiła ją na drzwiach znacznie poniżej poziomu wzroku i dopiero wtedy skierowała się ku drzwiom wiodącym na schody. Zbiegła po nich, licząc stopnie. Po chwili namysłu zostawiła samochód na parkingu. Pójdzie pieszo, oszczędzając na benzynie, nawet gdyby miała wracać ze zmiany o zmroku. To tylko kilka przecznic. A jednak pomacała breloczek do kluczy z alarmowym przyciskiem. Może lepiej wrócić po samochód, tak na wszelki wypadek. Głupia - skarciła się w duchu. Była już prawie na miejscu. Skup się na tym, co jest teraz, a nie na tym, co będzie. Kiedy nerwy zaczęły jej puszczać, wyobraziła sobie, jak stoi przy ruszcie. Jasne kuchenne światło, muzyka z grającej szafy, szmer rozmów przy stolikach. Znajome dźwięki, zapachy, czynności. Być może dłoń lepiła jej się od potu, kiedy sięgnęła do klamki, ale otworzyła drzwi. I nawet weszła do środka. Dostrzegła ją ta sama kelnerka, z którą rozmawiała w porze lunchu, i przywołała skinieniem ręki. Reece zatrzymała się przy stoliku w boksie, gdzie dziewczyna uzupełniała przyprawy w pojemniczkach. - Joanie jest na zapleczu. Powiedziała, że mam cię z grubsza wprowadzić, kiedy się zjawisz. O tej porze jest spokojnie, ale niedługo zaczną się schodzić najbardziej wyrywni goście. A tak w ogóle to jestem Linda - gail. - Reece. - Pierwsze ostrzeżenie. Joanie nie toleruje nieróbstwa. Jak cię złapie na obijaniu się, wskoczy ci na kark i ugryzie w tyłek. - Mówiąc to, uśmiechnęła się tak, że w niebieskich oczach zamigotały iskierki, a dołeczki w policzkach jeszcze się pogłębiły. Jasnoblond włosy, jak u lalki, były starannie zaplecione we francuski warkocz. Miała na sobie dżinsy i czerwoną koszulę z białą lamówką. Z uszu zwisały srebrne kolczyki z turkusami. Wygląda jak mleczarka z zachodu - pomyślała Reece. - Lubię pracować. - Będziesz musiała polubić, uwierz mi. To sobotni wieczór, przygotuj się na duży ruch. Dziś na zmianie pracują jeszcze dwie kelnerki - Bebe i Juanita. Pomaga im Matt, a Pete zmywa
naczynia. Ty z Joanie obstawiacie kuchnię, będzie więc mieć cię na oku. Zechcesz wyjść na przerwę, powiedz jej, a na pewno cię puści. Kurtkę i torebkę możesz zostawić na zapleczu. Nie masz torebki? - Nie, nie zabrałam. - Boże, ja bez mojej nie wyjdę za próg. W takim razie chodź, oprowadzę cię. Joanie zostawiła w kantorku formularze, które musisz wypełnić. Chyba pracowałaś już w kuchni, widziałam dzisiaj, jak ci szło. - Taaak, pracowałam. - Tu są toalety. Sprzątamy je na zmianę. Ciebie ta przyjemność spotka dopiero za kilka tygodni. - Już się nie mogę doczekać. Linda - gail błysnęła zębami w uśmiechu. - Masz tu gdzieś blisko rodzinę? - spytała. - Nie. Pochodzę ze Wschodniego Wybrzeża. - Nie miała ochoty o tym rozmawiać. Nie chciała o tym myśleć. - Kto nalewa napoje z dystrybutorów? - Kelnerki. W krytycznych momentach też możesz podawać. Serwujemy także wino i piwo. Przeważnie jednak ludzie chodzą się napić do Clancy'ego. To mniej więcej tyle. Wołaj, gdybyś chciała coś jeszcze wiedzieć. Muszę dokończyć nakrywać stoły, bo inaczej Joanie będzie wrzeszczeć. Witaj na pokładzie. - Dzięki. Reece weszła do kuchni i sięgnęła po fartuch. Dobra, szeroka i solidna półka skalna - powiedziała do siebie. Odpowiednie miejsce na przystanek, zanim nadejdzie czas ruszyć w dalszą drogę.
2 Linda - gail miała rację, ruch był duży: miejscowi, turyści, wycieczkowicze, trochę gości z pobliskiego kempingu, którym przyszła ochota na restauracyjny posiłek. Pracowały z Joanie w kłębach pary z frytkownic i żarze bijącym od rusztu, rzadko się odzywając. W pewnej chwili Joanie podetknęła Reece talerz pod nos. - Jedz. - Dzięki, ale... - Masz coś przeciwko mojej zupie? - Nie. - Siadaj przy barze i jedz. Zrobiło się trochę luźniej, czas na przerwę. Zupę zapiszę na twój rachunek. - Dobra, dzięki. Rzeczywiście, myśląc teraz o jedzeniu, a nie o gotowaniu, poczuła się strasznie głodna. Dobry znak - uznała, siadając przy końcu bufetu. Z tego miejsca miała widok na całą salę i na drzwi. Linda - gail postawiła przed nią talerz z bułką i z dwiema porcjami masła. - Joanie twierdzi, że potrzebujesz węglowodanów. Chcesz do tego herbaty? - Jasne. Zrobię sobie. - To moja działka. Szybka jesteś - dodała, przynosząc filiżankę. Po chwili obejrzała się przez ramię i nachyliła, błyskając zębami w uśmiechu. - Szybsza od Joanie. I ładnie podajesz. Niektórzy klienci chwalili. - Och. - Nie zależało jej na pochwałach ani na uwadze. Chciała dostać wypłatę. - Nie zamierzałam niczego zmieniać. - Nikt nie narzeka. - Kelnerka przechyliła głowę i uśmiechnęła się, pokazując dołeczki. - Jesteś nerwowa, nie? - Raczej tak. - Reece skosztowała zupę, z zadowoleniem stwierdzając, że jest odpowiednio doprawiona. - Nic dziwnego, że macie tu taki ruch. Lepszej zupy nie dostaniesz w pięciogwiazdkowej restauracji. Linda - gail jeszcze raz zerknęła w stronę kuchni, upewniając się, czy Joanie jest zajęta robotą. - Niektórzy z nas robią zakłady. Bebe uważa, że jesteś na bakier z prawem; ona ogląda strasznie dużo takich programów w telewizji. Według Juanity uciekłaś od męża brutala. Matthew, siedemnastolatek, sądzi, że chodzi o seks. A ja myślę, że ktoś złamał ci serce tam, na wschodzie. Czy ktoś z nas trafił?
- Niestety, nie. - Poczuła lekkie ukłucie niepokoju na myśl, że snują domysły na jej temat, ale przypomniała sobie, iż w restauracjach rozgrywa się mnóstwo małych dramatów i dużo się plotkuje. - Jestem po prostu luzakiem w podróży. - Tu chodzi o coś więcej - stwierdziła dziewczyna, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Myślę, że wszystko w twoim wyglądzie świadczy o zawodzie miłosnym - A skoro mowa o łamaniu serc, właśnie nadchodzi wysoki, śniady i przystojny uwodziciel. Rzeczywiście jest wysoki - pomyślała Reece, podążając wzrokiem za spojrzeniem Lindy - gail. Sześć stóp wzrostu z okładem. A przez tę bujną czuprynę i oliwkową cerę wydaje się śniady. Ale nie nazwałaby go przystojnym. Według niej to słowo oznaczało „zadbany” i „z klasą”, a żadne z tych określeń do mężczyzny nie pasowało. Kilkudniowy zarost, szczupła twarz i surowe, ostre rysy. A nawet, według niej, więcej niż surowe, sądząc z linii ust i ze sposobu, w jaki omiótł wzrokiem salę. Wytarta skórzana kurtka, wyblakłe dżinsy i znoszone wysokie buty nie miały w sobie ani krzty elegancji. To nie jest typ kowboja - orzekła - lecz raczej ktoś, kto dużo czasu spędza na świeżym powietrzu. Wydawał się silny i chyba trochę cyniczny. - Nazywa się Brody - poinformowała ją półgłosem kelnerka. - Jest pisarzem. - Tak? - Odczuła lekką ulgę. Coś w jego sposobie bycia, czujne spojrzenie, jakim ogarniał salę, mówiły jej, że jest policjantem. Pisarz brzmi znacznie lepiej. Przyjemniej. - Co pisze? - Artykuły do gazet i tym podobne rzeczy. Wydał też trzy powieści. Kryminały. Pasuje to do niego, bo jest bardzo tajemniczy. Odgarnęła włosy do tyłu i odwróciła się nieco, żeby kątem oka obserwować Brody'ego, gdy szedł zdecydowanym krokiem do pustego boksu. - Podobno pracował kiedyś w Chicago dla poważnej gazety, ale go wyrzucili. Wynajmuje domek letniskowy na drugim brzegu jeziora i raczej trzyma się na uboczu. Ale trzy razy w tygodniu przychodzi do nas na kolację. Daje napiwek, dwadzieścia procent od rachunku. Odwróciła się twarzą do Reece, a przy okazji do Brody'ego. - Jak wyglądam? - Świetnie. - Któregoś dnia wymyślę coś, żeby go poderwać, ot tak, dla zaspokojenia ciekawości. Ale na razie skasuję swoje dwadzieścia procent. Linda - gail podeszła do boksu, wyciągając bloczek z kieszeni. Reece słyszała ze swego miejsca, jak szczebiotliwie wita gościa. - Co słychać, panie Brody? Na co mamy dzisiaj ochotę? Jedząc, obserwowała flirtującą kelnerkę oraz Brody'ego, który złożył zamówienie, nie zaglądając do jadłospisu. Kiedy się
obejrzała, Linda - gail posłała jej przesadnie rozmarzone spojrzenie. W tej samej chwili, gdy usta Reece zadrżały z rozbawienia, Brody przeniósł na nią wzrok i zatrzymał go na twarzy. Pod wpływem tego zuchwałego spojrzenia żołądek podszedł jej do gardła. Czym prędzej odwróciła oczy, lecz nadal czuła na sobie ten wzrok, butny i badawczy. Po raz pierwszy od początku zmiany poczuła się odsłonięta i bezbronna. Odstawiła stołek i zebrała naczynia. Walcząc z chęcią zerknięcia przez ramię, odniosłaje do kuchni. Brody zamówił kotlety z łosia i dla zabicia czasu czytał książkę, popijając piwo. Ktoś wrzucił monetę do grającej szafy i po chwili rozległy się dźwięki piosenki Emmulou Harris. Zaintrygowała go ta brunetka i dziwny wyraz jej oczu. Richard Adams w swojej powieści użył zwrotu: „zając złapany w światła”. Ciekawe określenie - pomyślał - i bardzo pasuje do nowej kucharki z tym jej nagłym popadnięciem w absolutny bezruch. O ile znał właścicielkę restauracji, nie zatrudniłaby brunetki, gdyby ta nie była kompetentna. Uważał, że u Joanie Parks pod twardą powłoką bije miękkie serce, lecz ta powłoka była gruba i kolczasta, no i odporna na głupotę. Naturalnie wystarczyło zagadnąć tę małą blondynkę o nową i dostałby wyczerpującą odpowiedź. Ale momentalnie rozeszłoby się to po okolicy i wtedy inni zaczęliby pytać jego, co myśli, co wie. Znał takie miejsca jak Angels Fall i wiedział, jak karmią się plotkami. Sam dowie się o niej tego i owego. Choć zajmie mu to trochę więcej czasu, uniknie komentarzy, pogłosek i spekulacji. Miał wyczulony słuch, kiedy mu na tym zależało. Coś w jej wyglądzie mówiło o delikatnej naturze, która w jednej chwili mogła przeistoczyć się w kruchą. Zastanawiał się czemu. Jednocześnie ze swojego punktu obserwacyjnego widział, że nie pomylił się co do jej fachowości. Pracowała sprawnie jak zawodowa kucharka, jak gdyby miała gdzieś ukrytą dodatkową parę rąk. Być może Joanie zatrudniła ją dopiero dziś, lecz gotów był się założyć, że nieznajoma nie po raz pierwszy znalazła się w restauracyjnej kuchni. Ponieważ - przynajmniej na razie - ciekawiła go bardziej niż książka, obserwował ją przy pracy, sącząc piwo. Doszedł do wniosku, że nie jest związana z nikim z miasteczka. Spędził w tym miejscu prawie rok i gdyby przywiało tu czyjąś dawno niewidzianą córkę, siostrę, bratanicę czy nawet kuzynkę w trzeciej linii, taka wiadomość na pewno dotarłaby do niego. Nie wyglądała też na nomadę. Raczej na kogoś, kto przed czymś ucieka - spekulował. Dostrzegł w jej oczach czujność; gotowość, żeby w jednej chwili zerwać się z miejsca i zbiec. Gdy wynurzyła się z kuchni, aby wystawić dania, strzeliła ku niemu oczami i natychmiast je odwróciła. Zanim zdążyła wrócić do grilla, ktoś akurat otworzył drzwi i skierowała spojrzenie na
wejście. Uśmiech, który błyskawicznie i niespodzianie wypłynął na jej twarz, sprawił, że Brody otworzył oczy ze zdumienia. Rysy nieznajomej uległy natychmiastowej metamorfozie; pojaśniały i złagodniały i wtedy dojrzał w nich coś więcej niż ukryte tam kruche piękno. Obejrzał się, żeby sprawdzić, co wywołało ten promienny uśmiech, i zobaczył Maca Drubbera, który radośnie szczerząc zęby, pomachał do niej ręką. Może się mylił w sprawie pokrewieństwa. Mac wsunął się do boksu i usiadł naprzeciwko. - Jak leci? - Nie narzekam. - Naszedł mnie apetyt na coś, czego sam nie musiałbym smażyć. Co dziś tu mamy dobrego? - Odczekał chwilę i poruszył brwiami. - Oprócz nowej kucharki? - Zamówiłem kotlety. Mac, nie widuję tu ciebie w sobotnie wieczory. Jako niewolnik nawyków przychodzisz w środy na firmowe spaghetti. - Nie miałem ochoty otwierać puszki, a poza tym chciałem sprawdzić, jak sobie radzi ta dziewczyna. Zakulała się dziś do miasta z pękniętym wężykiem przy chłodnicy. Wystarczy poczekać z pięć minut, a informacje same się posypią - pomyślał Brody. - Coś takiego. - A chwilę później słyszysz, że tu pracuje. Z jej miny można by sądzić, że wygrała los na loterii. Jest ze Wschodniego Wybrzeża. Wynajęła pokój w hotelu. Nazywa się Reece Gilmore. Zamilkł, gdy Linda - gail przyniosła talerz do stolika. - Witam, panie Drubber. Jak sprawy? Co dzisiaj podamy? Mac nachylił się i zajrzał do talerza Brody'ego. - To wygląda cholernie apetycznie. - Nowa kucharka ma dobrą rękę. Panie Brody, powie mi pan później, czy kotlety smakowały. Podać coś jeszcze? - Piwo. - A co dla pana, panie Drubber? - Wezmę coca - colę, skarbie, i to samo, co je mój przyjaciel. Te kotlety wyglądają zachęcająco. Rzeczywiście - pomyślał Brody - podane z ziemniakami zapiekanymi w sosie i z limeńską fasolką. Całość artystycznie ułożona na białym talerzu, a nie jak zwykle niedbale pacnięta, gdy serwowała Joanie. - Któregoś dnia widziałem cię na łódce - odezwał się Mac. - Złapałeś coś? - Nie byłem na rybach. - Odkroił kawałek kotleta i spróbował. - Typowe dla ciebie, Brody. Wypływasz na jezioro i nie łowisz. Chodzisz do lasu, a nie
polujesz. - Gdybym coś złapał albo upolował, musiałbym to ugotować. - Ach, o to chodzi. I jak twoje danie? - Dobre. - Brody odkroił następny kawałek. - Cholernie dobre. Mac Drubber należał do garstki ludzi, z którymi Brody byłby skłonny spędzić wieczór, więc sączył teraz powoli kawę, podczas gdy jego towarzysz pochłaniał swoją porcję. - Fasola smakuje jakoś inaczej, wymyślniej. Powiedziałbym, że lepiej, ale jeśli powtórzysz to przy Joanie, nazwę cię parszywym kłamcą. - Zatrzymała się w hotelu, raczej nie planuje tu dłużej zostać. - Zarezerwowała na tydzień. - Mac lubił wiedzieć, co się dzieje i co kto robi w jego miasteczku. Oprócz tego, że miał sklep wielobranżowy, był jeszcze burmistrzem. Uważał, że znajomość plotek należy do jego obowiązków. - Prawdę mówiąc, Brody, nie sądzę, aby ta dziewczyna miała dużo pieniędzy. - Wycelował widelec w Brody'ego, zanim nabił na niego ostatni strąk. - Podobno zapłaciła gotówką i za wężyk, i za hotel. Nie używa kart kredytowych - wywnioskował w myślach Brody, zastanawiając się mimochodem, czy czasem ta tajemnicza dziewczyna nie robi wszystkiego, aby jej nie namierzono. - Być może woli nie zostawiać za sobą śladów ze względu na kogoś czy na coś. - Masz podejrzliwy umysł. - Mac oddzielił ostatnie włókienko mięsa od kości. - Jeżeli tak jest, musi mieć swoje powody. Dobrze jej patrzy z oczu. - Masz romantyczne usposobienie. A skoro już mowa o romansach - Brody wskazał ruchem głowy na drzwi. Do środka wszedł mężczyzna w levisach i w batystowej koszuli pod czarną sukienną kurtką. Stroju dopełniały wysokie buty z wężowej skóry, skórzany pas i ciemnoszary stetson noszony po kowbojsku. Spod kapelusza wymykały się płowe, pojaśniałe od słońca loki. W gładkiej twarzy o regularnych rysach uwagę przyciągał rowek w podbródku i jasnoniebieskie oczy, których - jak powszechnie było wiadomo - używał, tak często jak tylko możliwe, do uwodzenia dam. Kroczył dumnie przez salę - nie było innego określenia na celowo powolny i rozkołysany chód - po czym usiadł na stołku przy barze. - Lo przyszedł sprawdzić, czy nowa dziewczyna jest warta zachodu. - Mac pokręcił głową i zgarnął resztkę ziemniaków. - Trudno nie lubić Lo. Budzi sympatię. Mam nadzieję, że ona ma swój rozum. Jedną z rozrywek Brody'ego w miasteczku przez ostatni rok było obserwowanie, jak Lo zalicza jedną po drugiej miejscowe panny.
- Stawiam dziesięć dolarów, że zacznie robić do niej słodkie oczy i nie minie tydzień, jak zaciągnie ją do łóżka. Mac karcąco ściągnął brwi. - Nie mówi się podobnych rzeczy o takiej miłej dziewczynie - rzekł. - Nie znasz jej na tyle długo, żeby wiedzieć na pewno, czy jest miła. - Według mnie jest. Przyjmuję zakład tylko po to, żeby narazić cię na koszty. Brody uśmiechnął się nieznacznie. Mac nie pił, nie palił, a jeśli oglądał się za kobietami, robił to bardzo dyskretnie. Według niego te nieco purytańskie zasady stanowiły swoisty urok burmistrza. - Mac, to tylko seks. - Uśmiechnął się szeroko, widząc, jak ten czerwieni się po uszy. - Pamiętasz jeszcze, co to takiego? - Jak przez mgłę. W kuchni Joanie postawiła na stole kawałek szarlotki. - Zrób przerwę - poleciła Reece. - I zjedz szarlotkę. - Naprawdę nie jestem głodna. Muszę jeszcze... - Nie pytałam cię, czy jesteś głodna, prawda? Zjedz szarlotkę. Jest za darmo. To końcówka, jutro i tak by się już nie nadawała. Widzisz tamtego faceta, który przed chwilą usiadł przy barze? - Tego, który wygląda, jakby dopiero zjechał ze szlaku? - To William Butler. Wołamy go Lo. Skrót od Lotario. Nadali mu taką ksywę, kiedy był nastolatkiem i zajmował się głównie zaciąganiem dziewczyn do łóżka z terenu w obrębie mniej więcej stu mil. - Uhmm. - Teraz większość sobotnich wieczorów spędza na namiętnych randkach albo w barze Clancy'ego z kumplami, zastanawiając się, gdzie szukać nowych przygód. Przyszedł obejrzeć ciebie. Reece, nie mając innego wyjścia, zajęła się szarlotką. - Nie sądzę, aby w tym wypadku było wiele do oglądania. - Poza tym, że jesteś tu nowa, młoda i najwyraźniej wolna. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, że nie poluje na mężatki. Spójrz, teraz flirtuje z Juanitą. Bzykał się z nią w zimie przez kilka tygodni, dopóki nie zajął się turystkami, które zjechały tu na narty. Joanie podniosła ogromny kubek z kawą, który zawsze trzymała pod ręką. - Ma dużo uroku. Nie słyszałam, aby którakolwiek kobieta, lądując z nim w łóżku, miała mu za złe, że potem zapiął dżinsy i odszedł. - Mówisz mi to, bo zakładasz, że kiedyś ja wyląduję z nim w łóżku? - Po prostu mówię, jak jest.
- Przyjęłam do wiadomości. Ale nie ma obawy, nie szukam faceta - ani na chwilę, ani na stałe. Szczególnie takiego, który traktuje penisa jak różdżkę. Joanie zaśmiała się gardłowo. - Jak tam szarlotka? - Dobra. Bardzo dobra. Nie pytałam cię jeszcze o ciasta. Sama pieczesz czy kupujesz w miejscowej cukierni? - Piekę sama. - Naprawdę? - Teraz myślisz, że lepiej mi to wychodzi niż mięso z grilla - i masz rację. A u ciebie jak z pieczeniem? - Nie jest moją mocną stroną, ale mogę pomóc, jeśli będziesz chciała. - Dam ci znać. - Smyrgnęła na talerze dwa hamburgery, dorzuciła frytki oraz fasolę. Pacnęła ogórki konserwowe i pomidory, gdy Lo akurat wmaszerował do kuchni. - William! - Mamo! - Nachylił się i pocałował ją w czubek głowy, a Reece poczuła ucisk w żołądku. Mamo - powtórzyła w myślach. A ona żartowała na temat jego penisa. - Słyszałem, że podnosisz standard tego miejsca. - Posłał Reece leniwy, pogodny uśmiech, po czym podniósł kufel z piwem, który przyniósł ze sobą, w geście toastu. - Przyjaciele wołają mnie Lo. - Reece. Miło cię poznać. Joanie, ja to zaniosę. - Chwyciła talerze i ustawiła w rzędzie. Z irytacją stwierdziła, że po raz pierwszy tego wieczora nie nadążają z zamówieniami. - Niedługo zamykamy - poinformowała ją Joanie. - Możesz się odmeldować i wracać do domu. Na jutro wpisałam cię na poranną zmianę, więc musisz się stawić parę minut przed szóstą. - Dobrze. Jasne. - Zaczęła rozwiązywać troczki fartucha. - Podrzucę cię do hotelu. - Lo odstawił w połowie wypite piwo. - Żeby mieć pewność, iż bezpiecznie tam dotrzesz. - Och nie, nie fatyguj się. - Reece obejrzała się na jego matkę, licząc, że przyjdzie jej w sukurs, lecz odwrócona plecami Joanie zamykała frytkownice. - To niedaleko. Nic mi nie będzie, a poza tym mam ochotę się przejść. - Dobra. Odprowadzę cię. Masz płaszcz? Oponujesz, jesteś niegrzeczna - myślała. Zgadzasz się i stąpasz po kruchym lodzie. Cóż, wejdzie na ten lód. Bez słowa włożyła dżinsową kurtkę. - Będę o szóstej. Wymamrotała „do widzenia” i ruszyła ku drzwiom. Czuła, jak ten pisarz Brody wwierca się spojrzeniem w jej plecy. Właściwie co on tutaj jeszcze robi? Lo otworzył drzwi i przepuścił ją przodem.
- Chłodna noc. Na pewno nie zmarzniesz? - Jest w sam raz. Dobrze się ochłodzić po tej gorączce w kuchni. - Nie wątpię. Chyba nie pozwalasz, żeby mama zarzucała cię robotą? - Lubię pracować. - Idę o zakład, że się dzisiaj naharowałaś. Może postawić ci drinka, żebyś się trochę zrelaksowała? A ty mi za to opowiesz historię swego życia. - Dzięki, lecz ta historia nie jest warta drinka, a jutro mam poranną zmianę. - A jeśli będzie ładny dzień... - Jego głos stał się leniwy, podobnie jak tempo, w którym szedł. - ...może podjadę po ciebie po pracy? Pokażę ci okolicę. Nie ma lepszego przewodnika w Angels Fall, zapewniam cię. Mogę przedstawić referencje na dowód, że jestem dżentelmenem. Musiała przyznać, że uśmiech miał czarujący, a spojrzenie równie zniewalające jak dotyk dłoni gładzącej skórę. I był synem szefowej. - To niesamowicie uprzejme z twojej strony, ponieważ jednak znam tu zaledwie paru ludzi, i to niecały dzień, mógłbyś podrobić te referencje. Lepiej odpuszczę i przeznaczę jutrzejszy dzień na urządzanie się. - W takim razie niech pada deszcz. Drgnęła, gdy wziął ją pod ramię. - Spokojnie - odezwał się łagodnie, zniżając głos, jakby przemawiał do spłoszonej klaczki. - Chcę tylko, żebyś trochę zwolniła. Pędzisz, jakbyś spieszyła się na umówione spotkanie na tym swoim Wschodzie. Zatrzymaj się na minutę, podnieś wzrok. To dopiero widok, co? Jej serce nadal biło za szybko i trudno było o spokój. Ale spojrzała w górę. A tam, ponad nierównym zarysem gór, wisiał biały księżyc w pełni. Wokół niego migotały gwiazdy, jakby ktoś wypalił w niebo ze śrutówki naładowanej diamentami. Ich blask odbijał się niesamowitą, niebieskawą poświatą od zlodowaciałego śniegu na szczytach gór, a szczeliny i żleby tonęły w gęstym mroku. To jest to - pomyślała - czego jej brakowało, gdy będąc kłębkiem nerwów, chodziła ze wzrokiem wbitym w ziemię. I chociaż może wolałaby przeżyć tę chwilę w samotności, była mu wdzięczna, że zmusił ją, aby się zatrzymała i popatrzyła. - Piękny widok. W przewodniku, który kupiłam, nazywają te góry majestatycznymi, ale tak o nich nie myślałam. Gdy je wcześniej zobaczyłam, nie widziałam w nich nic monumentalnego, wydały mi się łyse i poszarpane. Ale teraz właśnie wyglądają majestatycznie. - Są wyżej takie miejsca, które trzeba zobaczyć na własne oczy. Dosłownie zmieniają się, gdy się na nie patrzy. O tej porze roku, gdy się wejdzie wyżej i stanie nad rzeką, słychać dudnienie gór podczas wiosennych roztopów. Wybierz się tam na przejażdżkę. Nie ma nic lepszego od oglądania Tetonów z siodła. - Nie jeżdżę konno.
- Mogę cię nauczyć. Ruszyła przed siebie. - Przewodnik po krajobrazach, instruktor jazdy - stwierdziła. - Tym właśnie w dużej mierze się zajmuję na ranczu turystycznym Circle K, jakieś dwadzieścia mil stąd. Mogę poprosić tamtejszą kucharkę, żeby przygotowała jakieś fajne przekąski na piknik, i wybiorę spokojnego konia. Obiecuję dzień, który opiszesz w liście do domu. - Nie wątpię. - Chętnie posłuchałaby dudnienia gór oraz obejrzała moreny i łąki. A w tej chwili, pod tym niesamowitym księżycem, jego propozycja była bardzo kuszącą. - Zastanowię się. Tutaj się zatrzymałam. - Odprowadzę cię na górę. - Nie trzeba. Ja... - Moja matka wpoiła mi zasadę, że kobietę odprowadza się aż do drzwi. Bezceremonialnie ujął ją pod ramię i otworzył drzwi do hołdu. Jak zauważyła, pachniał bardzo pociągająco - skórą i sosną. - Dobry wieczór, Tom! - zawołał do dyżurnego recepcjonisty. - Dobry wieczór, Lo, dobry wieczór pani. Reece dostrzegła cień znaczącego uśmieszku w jego oczach. Kiedy Lo skierował się do windy, oswobodziła ramię. - Mam pokój zaledwie na drugim piętrze. Pójdę schodami - oświadczyła. - Należysz do tych zwariowanych na tle gimnastyki, tak? Może dlatego zachowujesz taką figurę. - Zmienił płynnie kierunek i otworzył drzwi wiodące na schody. - Jestem wdzięczna za twój trud. - Walczyła z lękiem, bo klatka schodowa z nim u boku wydała się znacznie ciaśniejsza. - Najwyraźniej trafiłam do przyjaznego miasta. - Wyoming jest przyjaznym stanem. Może nie ma nas tu zbyt dużo, ale z pewnością jesteśmy sympatyczni. Słyszałem, że pochodzisz z Bostonu. - Tak. - Pierwszy raz w tych stronach? - Zgadza się. - Jeszcze jedno piętro i otworzą się drzwi. - Zrobiłaś sobie wolne, żeby pozwiedzać kraj? - Taaak. Tak, właśnie. - Trzeba odwagi, żeby jeździć samotnie. - Naprawdę? - Widać, że lubisz smak przygody. Roześmiałaby się, gdyby nie ogromna ulga, która na nią spłynęła, kiedy otworzył drzwi do holu na drugim piętrze. - To tu. - Wyjęła kartę magnetyczną, odruchowo zerkając na framugę, żeby sprawdzić, czy
przezroczysta taśma jest na swoim miejscu. Zanim zdążyła wsunąć kartę w czytnik, odebrał ją i zrobił to za Reece. Otworzył drzwi, po czym oddał dziewczynie kartę. - Zostawiłaś włączone wszystkie światła. I telewizor. - Och, rzeczywiście. Bardzo się spieszyłam do pracy. Lo, dzięki za towarzystwo. - Cała przyjemność po mojej stronie. Wkrótce dasz się namówić na konną przejażdżkę. Zobaczysz. Zdobyła się na uśmiech. - Pomyślę o tym. Jeszcze raz dzięki. Dobranoc. Weszła do pokoju i zamknęła drzwi. Zasunęła rygiel, po czym założyła łańcuch. Podeszła do wezgłowia łóżka i usiadła w miejscu, z którego mogła patrzeć przez okno na bezmiar przestrzeni, dopóki nie wyrównała oddechu. Już spokojniejsza wróciła do drzwi i wyjrzała przez judasz, żeby się upewnić, czy nikogo nie ma na korytarzu, zanim dosunęła do nich krzesło. Sprawdziła jeszcze, czy komódka solidnie blokuje drzwi do sąsiedniego pokoju, po czym zaczęła się szykować do snu. Nastawiła radio z alarmem na piątą i dla pewności dodatkowo nakręciła turystyczny budzik. Uzupełniła notatki w dzienniku, a potem targowała się ze sobą, ile świateł zostawić na noc. To pierwszy nocleg w nowym miejscu, a więc ma prawo nie gasić lampy na biurku i w łazience. Łazienka i tak się nie liczy, tam światło się pali zarówno dla bezpieczeństwa, jak i wygody. Może będzie musiała wstać w nocy na siusiu. Wyjęła latarkę z plecaka i położyła przy łóżku. Może dojść do awarii prądu z powodu pożaru. Przecież nie jest w hotelu sama. Niech ktoś zaśnie z papierosem czy jakiś dzieciak będzie się bawić zapałkami. Bóg jeden wie. Przecież cały budynek może stanąć w ogniu o trzeciej nad ranem. Wtedy będzie musiała szybko uciekać. A z latarką pod ręką jest przygotowana. Lekki ucisk w piersi sprowadził myśl o tabletkach nasennych w kosmetyczce. One i środki przeciwdepresyjne są dla niej czymś w rodzaju przytulanki - upomniała się. Miesiącami łykała tabletki na sen, a dziś była na tyle zmęczona, żeby zasnąć bez nich. Poza tym, jeżeli dojdzie do pożaru i odetną prąd, będzie otumaniona i ociężała. Spłonie żywcem albo się zaczadzi. Pod wpływem tych myśli usiadła na skraju łóżka i kryjąc twarz w dłoniach, przeklinała siebie za zbyt bujną, dziecinną wyobraźnię. Reece, przestań. Skończ z tym i kładź się do łóżka. Musisz wcześnie wstać i wykonywać proste czynności jak każdy normalny człowiek. Zanim się położyła, jeszcze raz sprawdziła wszystkie zamki. Leżała nieruchomo, nasłuchując dudnienia własnego serca, odgłosów z pokoju obok, z korytarza oraz dźwięków zza
okna. - Jestem bezpieczna - powtarzała. - Zupełnie bezpieczna. Nie będzie żadnego pożaru. Nie wybuchnie bomba. I nikt się nie włamie do pokoju, żeby mnie zamordować we śnie. Niebo się nie zawali. A jednak cichutko nastawiła telewizor i obejrzała stary, czarno - biały melodramat, żeby ukołysać się do snu. Bezlitosny ból dopadł ją tak niespodziewanie, że nie zdążyła nawet wydobyć krzyku. Spadł czarnym kowadłem na piersi i przygwoździł. Zgniótł płuca, pozbawił oddechu, udaremnił najmniejszy ruch. Młot walił po głowie, po piersi, opadając co chwila. Usiłowała zaczerpnąć powietrza, lecz ból ją unieruchomił, a jeszcze bardziej sparaliżował strach. Byli tam, na zewnątrz, w ciemnościach. Słyszała ich, słyszała dźwięk tłuczonego szkła, huk wybuchów. I te ich krzyki. Gorzej niż krzyki; to były śmiechy. Ginny? Ginny? Nie, nie, siedź cicho, nie waż się nawet pisnąć. Lepiej umrzeć tutaj, w ciemnościach, niż dać się namierzyć. Ale oni już nadchodzą, idą po nią, a ona nie może stłumić łkania ani przestać szczękać zębami. Nagły, oślepiający błysk, wściekłe okrzyki i świdrujący mózg dziki skowyt. - Mamy jedną żywą. Bezradnie odpycha i kopie ręce, które się po nią wyciągają. Obudziła się zlana potem, z tym dzikim skowytem uwięzłym w gardle, i czym prędzej złapała za latarkę, dzierżąc ją niczym broń. Czy ktoś tu jest? Za drzwiami? Pod oknem? Usiadła drżąca i roztrzęsiona, wytężając słuch. Godzinę później, gdy zadzwonił budzik, jeszcze siedziała na łóżku z latarką w dłoni, przy wszystkich pozapalanych światłach.