Wiolusia2305

  • Dokumenty176
  • Odsłony19 419
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów293.4 MB
  • Ilość pobrań9 465

Cook Glen - Imperium Grozy Tom 1 - Zapada Cień Wszystkich Nocy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Cook Glen - Imperium Grozy Tom 1 - Zapada Cień Wszystkich Nocy.pdf

Wiolusia2305 EBooki
Użytkownik Wiolusia2305 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 90 stron)

Glen Cook Zapada cień wszystkich nocy Przełożył Jan Karłowski PROLOG: Lato 994 roku Od ufundowania Imperium Ilkazaru Koniec polowania Zalane błękitnym światłem pomieszczenie wydrążone w litej skale. Czterech mężczyzn już czekało. Wszedł piąty. – Miałem rację. – Znużenie i okrywający go kurz zdradzały trudy przebytej podróży. – Gwiezdny Jeździec siedzi we wszystkim po uszy. – Rozparł się w krześle. Pozostali czekali. – Kosztowało to życie dwunastu moich ludzi, jednak opłaciło się. Przesłuchałem trzech mężczyzn, którzy towarzyszyli Adeptowi do Malik Taus. Ich świadectwo było przekonujące. Aniołem Ucznia okazał się Gwiezdny Jeździec. – W porządku – odparł ten, który podejmował decyzje. – Ale gdzie on teraz jest? I gdzie jest Jerrad? – Dwa pytania – jedna odpowiedź. Góra Grzmotu. Wobec braku reakcji nowo przybyły ciągnął dalej. – Zginęła większość moich najlepszych agentów. Ale wiadomość dotarła: małego staruszka i skrzydlatego konia widziano w pobliżu Grot Starożytnych. Jerrad zabrał ze sobą gołębie. Ptasznik przyniósł jednego z nich dokładnie w chwili, gdy wróciłem do domu. Jerrad odkrył obozowisko starego u stóp góry. Ma ze sobą Róg. – Ostatnia uwaga rozbrzmiała nutą histerycznego niemalże podniecenia. – Wyruszamy rankiem. Róg ten, Róg Gwiezdnego Jeźdźca, Windmjirnerhorn, zasłynął jako róg obfitości. Człowiek, który potrafiłby wydrzeć go z rąk właściciela i podporządkować swoim rozkazom, nie potrzebowałby troszczyć się już o nic, mógłby tworzyć bogactwa zdolne kupić cały świat. Cała piątka snuła marzenia o odbudowie dawnego imperium, zagrabionego ich przodkom. Czas pogrzebał ich imperium. Nie było już na świecie niszy, którą mogłoby wypełnić. To były marzenia, nic więcej. Większość z nich doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jednak niezmiennie trwali przy swoim, wiedzeni siłą tradycji, chęcią sprostania wyzwaniu oraz zapałem przepełniającym tych dwóch, którzy rozmawiali. * * * – Tam w dole – oznajmił Jerrad, wskazując na pogrążony w wieczornym półmroku głęboki, porośnięty zielonymi sosnami wąwóz. – Obok wodospadu. Reszta z trudem zdołała dostrzec niknący w oddali dym obozowego ogniska. – Co on zamierza? Jerrad wzruszył ramionami. – Tylko tam siedzi. Od miesiąca. Z wyjątkiem jednej nocy w ubiegłym tygodniu, kiedy to pofrunął na koniu gdzieś z powrotem na wschód. Wrócił następnego dnia przed zmierzchem. – Wiesz, jak tam zejść? – Dotąd nie podchodziłem bliżej. Nie chciałem go przestraszyć. – W porządku. Lepiej od razu zabierzmy się do tego. Wykorzystajmy resztę światła, jaka nam została. – Rozłączmy się i wpadnijmy na niego ze wszystkich stron. Jerrad, cokolwiek się stanie, nie pozwól mu dopaść Rogu. Zabij go, jeśli będzie trzeba. Było po północy, kiedy zaatakowali starca, a zaczęliby jeszcze później, gdyby nie wzeszedł księżyc. Gwiezdny Jeździec obudził się na odgłos kroków i z oszałamiającą prędkością rzucił w kierunku Rogu. Jerrad skoczył pierwszy, z nożem w dłoni. Starzec w pół drogi zmienił kierunek ruchu i wykonał zadziwiający skok na grzbiet skrzydlatego konia. Zwierzę wzbiło się w niebo wśród odgłosów przypominających łopot smoczych skrzydeł. – Wymknął się! – złorzeczył przywódca. – Przeklęty! Przeklęty! Przeklęty! – Szybkonogi stary pierdziel – zauważył któryś. – Co za różnica? – powiedział Jerrad. – Mamy to, po co przyszliśmy. Przywódca uniósł pękaty Róg. – Tak. Teraz już go mamy. Zalążek Nowego Imperium. A Wiatrołak będzie jego kamieniem węgielnym. – Chwała Imperium! – wykrzyknęła reszta, wzorem swych przodków, aczkolwiek z różnym entuzjazmem. Z wysoka dobiegł stłumiony, odległy dźwięk, który mógł być echem śmiechu. 1 Lata 583-590 OUI Wkracza na arenę świata Kiedy kaci w kapturach wznosili ozdobnie ciosany pal stosu, dziecko płakało u ich stóp. Gdy przyprowadzili kobietę, o oczach czerwonych od płaczu i rozwichrzonych włosach, chciało do niej pobiec. Kat pochwycił je delikatnie i złożył w ramionach zdumionego starego wieśniaka. Gdy mężczyźni w kapturach rozkładali wokół niej wiązki chrustu, kobieta Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 1 / 90

w niemym błaganiu patrzyła na dziecko i mężczyznę, nie widząc nic poza nimi. Kapłan udzielił jej sakramentów, ponieważ według jego religii była bez winy. Zanim powrócił na przypisane mu w czas obrzędu miejsce, potrząsnął jaskrawo pomalowanym kropidłem z końskiego włosia nad jej potarganymi włosami, obsypując ją uśmierzającym ból pyłkiem lotosu snu. Zaintonował modlitwę za jej duszę. Główny oprawca dał znak, by zaczynać. Jego pomocnicy przynieśli głownię. Kat przyłożył ją do wiązek chrustu. Kobieta spoglądała na swoje stopy, jakby nie rozumiejąc, co się dzieje. A dziecko nie przestawało płakać. Rolnik, z charakterystyczną dla wieśniaków szorstką delikatnością, pocieszał chłopca i odniósł go do miejsca, skąd nic już nie mogli usłyszeć. Wkrótce mały przestał szlochać, jakby pogodził się z okrutnymi kaprysami Przeznaczenia. Stary człowiek postawił go na ulicy wyłożonej brukowaną kostką, lecz nie wypuszczał z dłoni jego ręki. Sam znał gorycz żalu i wiedział, że strata musi doznać ukojenia, aby nie przerodziła się w zaciekłą nienawiść. Ten chłopiec pewnego dnia zostanie mężczyzną. Mężczyzna i chłopiec przeciskali się przez rozbawione tłumy – Dzień Egzekucji zawsze był w Ilkazarze świętem – malec podskakiwał, aby nadążyć za maszerującym szybko wieśniakiem. Otarł łzy wierzchem brudnej dłoni. Opuściwszy okolice Pałacu, wkroczyli w dzielnicę slumsów, a potem poszli cuchnącymi uliczkami, pod gąszczem rozwieszonego prania, aż dotarli do placu zwanego Rynkiem Wieśniaków. Stary człowiek zaprowadził chłopca na stragan, za którym wśród melonów, pomidorów, ogórków i warkoczy kukurydzy rozsiadła się starsza kobieta. – Więc – zagadnęła dźwięcznym głosem. – Cóżeś ty przyprowadził, Royal? – Ach, zobacz, Mama, jakie biedactwo – odparł. – Widzisz te smugi łez? Chodź tu, chodź, dostaniesz coś słodkiego. – Podniósł chłopca i wszedł za stragan. Kobieta przetrząsnęła małe zawiniątko i wyciągnęła cukierek. – Proszę, mały. To dla ciebie. Siądź, Royal. Za gorąco, żeby włóczyć się po mieście – spojrzała nad głową chłopca i pytająco uniosła brwi. – Gorący dzień, o tak – odparł Royal. – Ludzie Króla znów spalili czarownicę. Była młoda. Czarny kaptur kazał mi zabrać stamtąd dziecko. Stojący w cieniu starej kobiety chłopiec żałośnie spoglądał wielkimi oczami. Lewą piąstką przyciskał do ust twardy jak kamień cukierek. Prawą ocierał resztki płynących łez. Ale już ucichł. Wyglądał niczym mały bożek. – Pomyślałem sobie, że moglibyśmy go wychować – powiedział Royal miękko, niepewnie. Myśl ta zahaczała o bolesne dla obojga kwestie. – To wielka odpowiedzialność, Royal. – Tak, Mama. Ale sami nie mamy dzieci. Jednak kiedy nas zabraknie, będzie komu zostawić gospodarstwo, a i on będzie miał z czego wyżyć. – Nie powiedział tego jasno, ale zrozumiała, że oddałby gospodarstwo każdemu, byle nie królowi, który odziedziczy je, jeśli nie będą mieli potomka. – Odtąd będziesz przygarniał wszystkie sieroty, jakie znajdziesz? – Nie. Lecz wychowanie tego jest obowiązkiem, który nałożyła na nas Śmierć. Jak mielibyśmy Ją zlekceważyć? Poza tym czyż poprzez wiosny i lata, aż po jesienie, nie żyliśmy rozpaczliwą nadzieją, że drzewo kiedyś wyda owoc? Czy mam służyć tej ziemi jak niewolnik, ty zaś tu sprzedawać jej plony po to jedynie, aby zostawić po sobie trochę srebra zakopanego pod podłogą drewutni? Albo żeby starczyło na chłopski grób? – W porządku. Ale jesteś zbyt dobry jak na ten świat. Choćby dlatego, że poślubiłeś mnie, wiedząc, iż jestem bezpłodna. – Nigdy nie żałowałem. – Zatem zgadzam się. Dziecko przyjęło to wszystko w milczeniu. Kiedy staruszka skończyła, odjęło rękę od oczu i położyło w jej złożonych na podołku dłoniach. * * * Dom Royala, położony nad brzegiem Aeos, dwie ligi w górę rzeki od miasta Ilkazar, napełnił się życiem. Pomieszczenia, niegdyś pokryte patyną i kurzem, z wolna obracające się w ruinę, zajaśniały nowym blaskiem. Małżeństwo wydobyło z kryjówki monetę, za którą kupili farby, gwoździe i tkaninę na zasłony. Miesiąc po przybyciu dziecka dom wyglądał jak nowy. Pokryte dawniej skorupą brudu garnki i patelnie lśniły teraz nad paleniskiem. Wymieciono nagromadzone nieczystości, spod których ukazała się podłoga z twardego drewna. Na dachu złotym blaskiem lśniła nowa strzecha. Niewielki pokój na tyłach domu przeobraził się w baśniowy świat, z małym łóżeczkiem, szafką ręcznej roboty i jednym krzesłem dla dziecka. Zmiana była na tyle wyraźna, że nie uszła niczyjej uwagi. Przyszedł królewski poborca, aby odebrać należne podatki. Royal i staruszka właściwie nie zwrócili nań uwagi. Lecz choć ofiarowali mu całą swą miłość i serce, dziecko nigdy nie powiedziało „dziękuję”. Było dość grzeczne, nie sprawiało kłopotów i w jakiś smutny sposób kochało ich, ale ani razu się nie odezwało – choć czasem, późną nocą, Royal słyszał, jak płacze w swoim pokoju. Przyzwyczaili się do jego milczenia i z biegiem czasu nie próbowali już nakłonić go do mówienia. Doszli do wniosku, że być może nigdy nie potrafił mówić. Nieszczęścia tego rodzaju nie należały do rzadkości w mieście tak okrutnym jak Ilkazar. Zimą, gdy ziemię pokrywał śnieg, rodzina nie opuszczała domu. Royal uczył chłopca zajęć gospodarskich: strugania, obierania i łuskania kukurydzy, jak się wędzi i rozwiesza bekon oraz posługuje piłą czy młotkiem. A także gry w szachy, w których chłopiec wkrótce stał się mistrzem. Royala często zdumiewała jego bystrość, zapominał bowiem, że dzieci nie są wcale mniej bystre od dorosłych, brakuje im jedynie wiedzy. Minęła zima. Dziecko urosło i stało się mądrzejsze, lecz nie odezwało się ani słowem. Nazwali go Varth, co w ich języku znaczyło Milczek. Nadeszła wiosna i Royal zaczął pracować w polu. Varth towarzyszył mu, chodząc za pługiem, rozbijając grudki ziemi bosymi stopami. Wkrótce zakiełkowały młode pędy. Varth pomagał pielić, stawiał tyczki na pomidory Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 2 / 90

i rzucał kamieniami w ptaki, aby odstraszyć je od melonów. Staruszka uznała, że w przyszłości będzie dobrym gospodarzem. Wyglądało na to, że ma zamiłowanie do życia na roli. Latem, kiedy dojrzały melony, zaczerwieniły się pomidory, a kabaczki osiągnęły wielkość zielonych maczug, Varth pomagał w żniwach, układając i ściągając ładunek z wozu Royala. Staruszka przeciwna była temu, aby chłopiec wracał do IIkazaru, ale Royal uznał, że z pewnością już o wszystkim zapomniał. Udał się więc z nimi na rynek, gdzie spędzili udany dzień. Ich zbiory należały do najwcześniejszych, towar był wyjątkowej jakości, zaś cały Ilkazar wyległ na ulice w poszukiwaniu świeżych warzyw. Później, kiedy pomidory i dynia spowszednieją, mieszkańcy zaczną nimi gardzić, preferując mięso. Staruszka, siedząc na swoim zwykłym miejscu w cieniu, powiedziała: – Adopcja była słuszna, choćby dlatego, że przyniosła nam szczęście. Spójrz! Kiedy nie ma melonów, kupują pomidory lub dynie. – Pora jest wczesna. Kiedy stragany będą pełne i zostanie jeszcze jedzenia dla świń, sprawy nie będą wyglądać tak wesoło. Myślisz, że moglibyśmy poszukać nauczyciela dla Vartha? – Nauczyciela? Royal! Jesteśmy chłopami. – Owszem, kasty kastami, ale istnieją również sposoby, żeby obejść podziały. Srebro jest najlepszym z nich. A mamy przecież trochę srebra, którego w przeciwnym razie nigdy nie wydamy. Myślałem, że może chciałby nauczyć się liter. Szkoda byłoby marnować taki umysł do prac na roli. Lecz nie chciałbym angażować w to nikogo bardziej znaczącego. Najlepszy będzie wiejski kapłan. Mógłby się podjąć nauki w zamian za świeże warzywa i trochę grosza dla uzupełnienia zapasów wina w przerwach pomiędzy kwestami. – Widzę, że już zdecydowałeś, cóż więc mogę rzec? Powiedzmy mu zatem. Gdzie on jest? – Po drugiej stronie placu, przygląda się, jak chłopcy grają w piłkę. Przyprowadzę go. – Nie, nie, pozwól, że ja pójdę. Cała już chyba zdrętwiałam. Ty lepiej pilnuj pomidorów. Niektóre z tych młódek potrafią zawrócić w głowie. Okradnie cię, jak się zagapisz, próbując zajrzeć pod rozpiętą bluzeczkę. Te uszminkowane sutki... – Matka, Matka, za stary już jestem na te rzeczy. – Nigdy nikt nie jest dość stary, żeby się nie zapatrzyć. – Przeszła między pustymi pudłami po pomidorach, obok reszty dyń i ruszyła przez plac. Wróciła po chwili, zaniepokojona. – Tam go nie ma, Royal. Chłopcy mówią, że poszedł sobie jakąś godzinę temu. Osioł też gdzieś przepadł. Royal popatrzył w kierunku zagród. – Tak. W porządku. Coś mi się wydaje, że wiem, dokąd poszedł. Teraz ty pilnuj kuchni czarnoksiężnika przed szelmostwem młodych uczennic. Roześmiała się cicho, ale zaraz spochmurniała. – Myślisz, że wrócił tam, gdzie... – Mhm. Miałem nadzieję, że zdążył zapomnieć, bo był wtedy tak mały. Ale niełatwo zapomnieć lekcji udzielonej przez Króla. Śmierć na stosie to groza, senny koszmar na całą resztę życia. Przyszykuj jakieś cukierki na nasz powrót. Royal odnalazł Vartha tam, gdzie się należało spodziewać – siedział okrakiem na ośle przed bramą królewską. Plac był mniej ponury niż zazwyczaj, chociaż chłopiec najwyraźniej nie przyjechał tu po to, by obserwować pozostałości po egzekucjach. Taki mały i kruchy, przyglądał się pałacowym fortyfikacjom. Kiedy Royal wszedł na plac, Varth ruszył właśnie w kierunku bocznej furtki. Strażnik – burkliwy weteran w średnim wieku – zatrzymał go, dopytując się, czego tu szuka. Wciąż próbował wydusić odpowiedź, kiedy nadszedł Royal. – Przepraszam, sierżancie. Zbyt byłem zajęty pilnowaniem straganu. Zniknął mi z oczu. – Och, nic się nie stało, nic się nie stało. Dzieciaki takie są. Sam mam gromadkę. Co się dzieje na rynku? Żona napomykała, że chce tam zajrzeć. – Niech się lepiej pospieszy. Melonów już nie ma. Pomidory i dynie też za chwilę znikną. – Wyglądaj mnie dziś wieczór. Odłóż dla mnie dynię i parę pomidorów. Mam wielką ochotę na gulasz. I uważaj, gdzie włóczy się ten osioł. Nosi dzielnego chłopaka na swoim grzbiecie. – Na pożegnanie ciepło i szczerze uśmiechnął się do Vartha. Kiedy Royal odprowadzał jadącego na osiołku chłopca, Varth nie okazywał żadnych emocji. Lecz później, gdy w drodze przez kręte uliczki stary wieśniak zapytał go, czy chciałby nauczyć się sztuki pisania, chłopiec wpadł w zachwyt. Starego zdumiała gwałtowność jego reakcji. Przez moment naprawdę wydawało się, że chłopiec wreszcie przemówi. Lecz po chwili powróciła typowa dlań apatia, jedynie na twarzy znać było odbicie wewnętrznej radości. Tak więc kiedy już sprzedali ostatnią dynię, a potem wrócili we troje do domu, Royal udał się w odwiedziny do kapłana ich parafii. * * * Czas mijał, a chłopiec rósł, a w wieku dziesięciu lat był równie wysoki jak Royal i niemal tak samo silny. Staruszkowie byli uszczęśliwieni. Dbali o niego jak o cenny klejnot, dając mu wszystko, co najlepsze. W kraju, gdzie biedakom nieustannie towarzyszyły choroby, głód i niedożywienie, chłopiec miał ten przywilej, że jadał znakomicie. Wyrósł wysoki w kraju, gdzie wysocy mężczyźni należeli do rzadkości. Jego nauka pod okiem kapłana przebiegała pomyślnie. Szybko nauczył się pisać, często robił notatki, by zrekompensować brak mowy. Jego zdolności wywarły na kapłanie wielkie wrażenie. Nie chciał żadnej zapłaty z wyjątkiem okazjonalnych prezentów z darów ziemi. Upierał się, że uczenie żądnego wiedzy chłopca to wystarczająco hojna zapłata. Wkrótce nauczył Vartha wszystkiego, co sam potrafił. Ale jak to nieodmiennie być musi, pewnego dnia w domu nad rzeką w Ilkazarze zagościł smutek. Jesienią, po tym jak sprzedali na rynku ostatnią dostawę, staruszkę powalił atak apopleksji. Raz tylko krzyknęła i zapadła w śpiączkę, z której nie obudziła się już nigdy. Royal bolał nad jej stratą, jak przystało wieloletniemu mężowi, w końcu jednak pogodził się z nią Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 3 / 90

z właściwym mu stoickim spokojem. Mimo iż była bezpłodna, przeżyła długie, pełne życie, a pod koniec zaznała nawet radości płynącej z wychowywania syna. Poza tym Royala cieszyło, gdy widział, że Varth równie boleśnie przeżył jej odejście. Choć rzadko bywał wylewny i czuły, nigdy nie okazywał nieposłuszeństwa ani lekceważenia. Myślami błądził daleko, jakby przebywał w krainie cieni, gdzie życie nie mogło go dosięgnąć. Jak to rolnicy czynili od wieków i wiecznie czynić będą, Varth i Royal najpierw pogrzebali zmarłą, a potem wrócili do prac w polu. Lecz wieśniak był stary i jego pragnienie życia zgasło wraz ze śmiercią żony. Wczesną wiosną, w porze pierwszych siewów, cicho dołączył do niej w nocy. Varth myślał, że tamten śpi, póki rankiem nie potrząsnął go za ramię. Varth znów płakał, gdyż kochał Royala, jak syn powinien kochać ojca. Udał się do wioski, odszukał kapłana i przyprowadził go, aby odprawił obrządki pogrzebowe. Zajmował się gospodarstwem najlepiej, jak potrafił, aż do końca zbiorów. Często sprzedawał towar zbyt tanio, bo nie chciało mu się targować. Później, kiedy już uznał, że pracując przez całe lato, w dostatecznym stopniu uczcił pamięć swych przybranych rodziców, zlecił kapłanowi sprzedanie gospodarstwa i rozpoczął życie na własną rękę. 2 Jesień 995 roku OUI Na dół z Gór Strachu Ravenkrak był zabytkowym zamkiem wybudowanym tak głęboko w Górach Kracznodiańskich, na wysokim szczycie Candareen, że niewielu mieszkańców położonych niżej krain wiedziało o jego istnieniu. Jednakże siedmioro ludzi podążających krętym górskim szlakiem wkrótce sprawiło, że nazwa ta zaczęła gościć na wielu ustach. Sześciu z nich nazwanych zostało Królami Burzy przez tych, którzy ich nie znali. Podążali do stolicy położonego najdalej na północ kraju spośród wszystkich królestw Cis-Kracznodiańskich, miasta Iwa Skołowda. Na czele jechał Turran, Pan na Ravenkrak. Za nim jechał Ridyeh, najstarszy, posiwiały, o okrutnej twarzy, później Valther, najmłodszy brat, całkiem przystojny. Następny był Brock, powolny i spokojny, oraz jego brat bliźniak, Luxos. Luxos był wysoki i chudy jak chart, Brock niski i mocno umięśniony. Na samym końcu jechał Jerrad. Interesowało go wyłącznie polowanie, obojętnie, czy na górskiego niedźwiedzia, czy na niebezpiecznego człowieka. Razem sześciu dziwnych ludzi. Siódmą była ich siostra, Nepanthe, najmłodsza z rodzeństwa. Miała długie, czarne włosy, co było cechą rodzinną. Jechała dumnie, jak nakazywała godność, ale jej postawy w najmniejszej mierze nie można było nazwać wojowniczą czy zwycięską. Nie była to niepokalana pani Ravenkrak, ale smutna i samotna kobieta. Niezwykle piękna, zbliżała się do trzydziestej wiosny swego życia, jednakże jej serce było równie zimne jak jej górski dom. Obecna powściągliwość była efektem sprzeciwu wobec zamiarów braci. Miała już dość ich intryg i machinacji. Tydzień wcześniej, nie bacząc na groźbę wiecznego potępienia, wezwała Wiatrołaka, by przełęcze, przez które obecnie jechali, uczynił niemożliwymi do przebycia. Chciała zatrzymać braci w domu. Nie udało się, przestali jej ufać i dlatego zabrali ze sobą. Cały oddział niespokojnie podjechał do Północnej Bramy Iwa Skołowda. Zginęliby, gdyby zostali rozpoznani. Między Ravenkrak a miastem istniała nienawiść gorzka jak krew, stara jak puszcza i nieuchronna niczym śmierć. Lecz przyjazd ich nie został zauważony. Była jesień, pora, kiedy oczekiwano traperów i handlarzy z północy, przywożących kuśnierzom z Iwa Skołowda skóry upolowanych latem zwierząt. Dojechali do śródmieścia, w natłoku obcych dźwięków i zapachów, wreszcie zatrzymali się w Oberży pod Cesarskim Sokołem, gdzie przez parę dni pozostawali w ukryciu. Jedynie Turran, Valther i Ridyeh odważyli się wyjść na ulice, a i to dopiero nocą. Dnie spędzali zamknięci w swoich pokojach, snując plany. Nepanthe, opuszczona i samotna, siedziała w pokoju, zastanawiając się, co chciałaby, a czego bałaby się zrobić. Dużo spała i śniła dwa powtarzające się sny, jeden piękny, drugi zaś przerażający. Zły sen zawsze następował po dobrym. W pierwszym śnie opuszczała Góry Kracznodiańskie, jadąc na południe, przez Iwa Skołowda i Itaskię, do baśniowego Dunno Scuttari lub kolebki zachodniej kultury, Hellin Daimiel, gdzie piękna i inteligentna kobieta mogła odnaleźć swoje miejsce w świecie. Później sen przekształcał się niepostrzeżenie, aż zostawała sama w mieście o tysiącu kryształowych wież. Pragnęła mieć jedną z tych wież na własność. Czuła ogarniającą falę ciepła, zwłaszcza ilekroć jej spojrzenie zatrzymywało się na jednej z nich – zawsze szmaragdowej – która nieodparcie ją przyciągała. Gdy podchodziła bliżej, wzbierał w niej lęk, ale i pragnienie. Później, przy dwudziestym kroku, śmiała się już tylko radośnie i biegła przed siebie. Zawsze tak samo. Później z mrocznych zakamarków jej mózgu wylęgały senne koszmary. Dotknąć iglicy – to była iglica, nic więcej. A wówczas z łoskotem sypiących się klejnotów iglica kruszyła się na kawałki. Z ruin wyrastał potworny smok. Nepanthe uciekała w senny krajobraz, który ulegał przeobrażeniom. Miasto o kryształowych wieżach stało się lasem gniewnych, rażących włóczni. Wiedziała, że włócznie nie mogą wyrządzić jej krzywdy, jednakże za bardzo się ich bała, by zakwestionować prawdziwą przyczynę lęku. Później budziła się mokra od potu, przerażona, pełna poczucia winy, sama nie wiedząc dlaczego. Choć noce, przez sny jakie przynosiły, z pewnością nie były nudne, Nepanthe nudziła się w ciągu dnia. Jedyną rzeczą, o której mogła wówczas myśleć, było jej posępne życie w Ravenkrak. Znużył ją widok szarych gór, pokrytych całunem śniegu i owiniętych wstęgami lodowych rzek, oraz wyjący bez przerwy arktyczny wiatr. Zmęczyła ją samotność i poczucie odrzucenia, rola narzędzia w obłąkanych planach braci. Nie chciała być dłużej Królem Burzy, chciała wydostać się na świat i zwyczajnie żyć. W końcu nadeszła noc, ich piąta noc w Iwa Skołowda, kiedy Królowie Burzy postanowili przystąpić do działania. O północy, gdy niebo zasnuwały chmury, spomiędzy których niekiedy jaśniało światło księżyca, bracia opuścili gospodę. Byli uzbrojeni. Valther i Ridyeh pognali ku Północnej Bramie. Turran wraz z pozostałymi pojechał kłusem do Wieży Księżyca, architektonicznego monstrum z szarego kamienia, skąd sprawowano rządy nad miastem i królestwem. Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 4 / 90

W podziemiach, w ciemności schodzili się brutalni mężczyźni i ostrzyli miecze. To miała być noc wyrównania porachunków z Radą i Królem. Valther i Ridyeh podjechali do bramy, której pilnowało dwóch ospałych strażników. – Kto idzie? – warknął jeden. – Śmierć, być może – odparł Ridyeh. Zaświstał wydobywany z pochwy miecz. Czubek ostrza zatrzymał się o włos od gardła strażnika. Drugi strażnik zamachnął się zardzewiałą włócznią, lecz Valther pochylił się i uniknął ciosu, potem przytknął sztylet do jego żeber. – Na bruk – rozkazał. Mężczyzna posłuchał rozkazu, szczęknęła włócznia. Drugi szybko poszedł w jego ślady. Valther i Ridyeh związali ich i wrzucili do wartowni. Ridyeh westchnął. – Gdy zobaczyłem opadającą włócznię... – Wzruszył ramionami. – Brama – mruknął Valther, zmieszany. Stękając z wysiłku, unieśli zasuwę i pchnęli bramę. Ridyeh przyniósł z wartowni pochodnię, wyniósł ją na zewnątrz i wymachując ponad głową, dawał sygnały. Wkrótce usłyszeli odgłosy nadchodzących ukradkiem mężczyzn. Olbrzymi mężczyzna z rudą brodą wynurzył się z ciemności. Szło za nim sześćdziesięciu żołnierzy w barwach Ravenkrak. – Ach, kapitan Grimnason – zaśmiał się Ridyeh. Objął kudłatego olbrzyma. – Przybyłeś na czas. Świetnie. – Tak, mój panie. Jak się sprawy mają? – Jak dotąd znakomicie. Ale jaki będzie koniec, to się dopiero okaże – odparł Valther. – Mamy przed sobą najtrudniejszą część zadania. Chodź za mną. * * * Turran i pozostali przybyli pod Wieżę Księżyca dokładnie w chwili, gdy Valther i Ridyeh otwierali bramę do miasta i przekonali się, że drzwi pilnuje tylko jeden strażnik. – Strażniku, jesteśmy kupcami z Itaskii, handlarzami skór, prosimy o audiencję u Króla – powiedział Turran uprzejmie. – Być może jutro wieczorem. Na pewno nie dzisiejszej nocy. Trwa zebranie Rady Wojennej. I czy nie jest aby trochę za późno? – zapytał strażnik, wychylając głowę. – Rady Wojennej? – Tak. – Samotni żołnierze na posterunkach często bywają spragnieni towarzystwa. Ten strażnik nie był wyjątkiem. Pochyliwszy się do przodu, szeptem wyznał im: – Podejrzewamy Ravenkrak o podżeganie motłochu. Jeden z naszych ludzi uważa, że widział Turrana, przywódcę tych obłąkanych czarowników. To był stary Seth Byranov. Pewnie kiepskie wino zmąciło mu wzrok. Kawał z niego hulaki. Ale Król go usłuchał. Ha? Cóż, być może stary dureń wie coś, czego my nie wiemy – zachichotał, najwyraźniej uważając to za niemożliwe. – W każdym razie żadnych audiencji dzisiejszej nocy. – Nawet dla Królów Burzy we własnej osobie? – zapytał Luxos. Roześmiał się cicho, gdy stary człowiek drgnął ze zdziwienia. – Brock, Jerrad, zajmijcie się nim – rozkazał Turran. Szybko związali i zakneblowali żołnierza. – Luxos! – zawołał Turran, przybliżając do światła pochodni postrzępiony kawałek pergaminu i spoglądając nań spod przymrużonych powiek. – Które schody? Trzymał w ręku plan wieży narysowany dla Valthera przez jednego z owych mężczyzn ostrzących miecze w piwnicach. – Główne, jeśli nam się spieszy. Turran prowadził. Bez przeszkód dotarli do komnaty rady na szczycie wieży. Tam próbował zastąpić im drogę kolejny strażnik. Kiedy pochylił się, aby popatrzeć na ich twarze, dostrzegł w ich rękach obnażone miecze. – Mordercy! – krzyknął. Cofnął się, próbował zamknąć drzwi. Lecz Brock i Turran już naparli na nie ramionami, wcześniej obaliwszy na ziemię obrońcę. Jerrad podał mu wprawdzie rękę, wpierw jednak przydeptał ostrze miecza. Członkowie Rady wpadli w panikę. Tłuści mieszczanie prawie pokaleczyli się nawzajem, wydzierając sobie broń i jednocześnie wycofując się pod najdalszą ścianę. Ich nieudolny strażnik przyłączył się do nich. Sam Król nie drgnął nawet. Sparaliżował go strach. – Dobry wieczór! – powiedział Turran. – Słyszałem, że właśnie rozmawialiście o nas. Podejdźcie bliżej! Nie musicie się lękać. Nie nastajemy na wasze życie... chodzi nam tylko o wasze królestwo. Zaśmiał się. Jego wesołość szybko zgasła. Członkowie Rady nadal trzymali broń przygotowaną do walki. – Ravenkrak musi dostać to miasto. – Dlaczego? – zapytał jeden z nich. – Wskrzeszacie nienawiść tak dawną, że dziś stanowi na wpół zapomnianą legendę? Wieki upłynęły od czasu, gdy wygnano stąd waszych przodków. – To coś więcej – odparł Turran. – Budujemy Imperium. Nowe Imperium, które przyćmi wielkość Ilkazaru. – Powiedział to poważnie, choć wiedział, że dla jego braci cała historia była raczej grą wojenną, rodzajem szachów, w których pionkami byli żywi ludzie. We wszystkich planach i przygotowaniach ani on, ani bracia nie zwracali szczególnej uwagi na konsekwencje czy koszty. Brock, Luxos, Jerrad i Ridyeh rozgrywali odwieczne fantazje Ravenkrak raczej dla rozrywki niż z prawdziwym przekonaniem. Nerwowy śmiech. – Światowe Imperium? Ravenkrak? Z tą garstką ludzi? Kiedy nie powiodło się to Ilkazarowi i milionom jego mieszkańców? Jesteś obłąkany. Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 5 / 90

– Jak wściekły lis – odparł Turran, odgarniając ciemne włosy z czoła. – Jak wściekły lis. Zająłem już Iwa Skołowda. I to bez rozlewu krwi. – Jeszcze nie! – Jeden z członków Rady postąpił naprzód, gotując miecz. Turran ze smutkiem pokręcił głową. – Zajmij się tym głupcem, Luxos. Ale nie rób mu krzywdy – dodał. Luxos podszedł bliżej, z uśmiechem pełnym pewności siebie. Jego przeciwnik w widoczny sposób zadrżał. Następnie wykonał pchnięcie, które powinno być śmiertelnym ciosem. Lecz Luxos odbił ostrze i wyprowadził własny atak. Trzykrotnie stal zadźwięczała o stal. Człowiek z Iwa Skołowda popatrzył na swoje puste dłonie. Stanowiło to wystarczającą nauczkę dla pozostałych. Turran zachichotał. – Tak jak powiedziałem, zajmujemy miasto. Zrobimy to bez przelewu krwi, jeśli zdołamy. Lecz jeśli wam zależy, możemy zachować święto Mrocznej Pani. Wy tam. Spójrzcie przez okno. Ponury, tłusty człowiek posłuchał rozkazu. – Żołnierze – jęknął. – Co wy robicie? – Powiedziałem wam, zajmujemy miasto. Z gardeł Członków Rady wydobył się pomruk wściekłości. Rzucili się naprzód... – Wieża zabezpieczona, mój panie – oznajmił za drzwiami basowy głos. Rudobrody kapitan wprowadził do sali oddział żołnierzy. Potem obrzucił spojrzeniem zdumionych Członków Rady, roześmiał się i zapytał: – Co mam z nimi zrobić? – Zamknąć w ich własnym lochu, aż Nepanthe będzie bezpieczna. Gdzie jest Valther? – Potrzebujecie mnie? – Wszedł Valther, zdyszany po wspinaczce po schodach. Jego twarz zaróżowiła się od podniecenia. – Tak. Zbierz swoich rewolucjonistów. Dziś wieczór chcę rozpocząć organizowanie nowego rządu. I wyprowadzić nasze oddziały z miasta tak szybko, jak to tylko możliwe. Valther odszedł. – Ridyeh, weź oddział i przyprowadź Nepanthe. Chcę, by zamieszkała tutaj jeszcze przed wschodem słońca – ciągnął Turran. Ridyeh skinął głową i wyszedł. Kapitan Turrana poprowadził Członków Rady do ich cel. Następnie Królowie Burzy usiedli wraz z Królem Iwa Skołowda i podyktowali mu oświadczenie abdykacji. Przyszła Nepanthe. Mężczyźni przynieśli z piwnic naostrzone miecze. Została ich Księżniczką, oni zaś stanowili jej armię i policję – choć żaden z Królów Burzy nie miał do nich zaufania. Raz już okazali się zdrajcami. Nepanthe poważnie potraktowała swoją rolę i odegrała ją znacznie lepiej, niż spodziewali się bracia. Niechętna podbojowi, poważyła się na wiele, aby mu zapobiec, jednakże kiedy konieczność zmusiła ją do działania, zaangażowała się weń z pełnym przekonaniem. To było nędzne, zgniłe miasto, niepodobne do żadnego z jej snów – lękała się, że w ogóle nie istniało miasto równie piękne – lecz ostatecznie Iwa Skołowda była choćby cieniem miejsca z jej pragnień. Skorzysta więc tyle, ile tylko będzie mogła ze swoich skradzionych chwil sławy. Usunięty z tronu Król ogłosił oficjalnie swoją abdykację nazajutrz w południe, choć miasto już o tym wiedziało i nie wydawało się skłonne do stawiania oporu. Ludność jego była tak bardzo skorumpowana, że najwyraźniej uważała, iż nie istnieje nic gorszego niż właśnie obalony rząd. Ponieważ Turran nie chciał ostentacyjnie obnosić się z władzą, co mogłoby rozjątrzyć historyczne animozje, powiódł więc swych żołnierzy z powrotem do Ravenkrak, pozostawiając tylko jeden pluton pod wodzą podległego Grimnasonowi porucznika Rolfa Preshki w charakterze straży przybocznej Nepanthe. Pozostali Królowie Burzy zostali, by pomagać siostrze w tworzeniu rządu, lecz pracowali niecierpliwie, wyczekując kolejnego łatwego podboju. * * * Nepanthe stała przy oknie w ciemnej komnacie Wieży Księżyca zupełnie sama. Spoglądała na ogród zalany księżycowym blaskiem. Świtało. Jej czarne włosy, spływające na ramiona, lśniły po ostatnim szczotkowaniu. Tańczące spojrzenie ciemnych oczu badało ogród. Usta, pełne i różowe, gdy się uśmiechała (jakże rzadko), ściągnięte były w wąską, bladą kreskę, gdyż myślała o czymś nieprzyjemnym. Pomiędzy brwiami prawie zawsze znajdowała się zmarszczka oznaczająca dezaprobatę. Nagle wyrwała się z zapatrzenia, obróciła i zaczęła spacerować. Jej chód był wdzięczny, lecz pozbawiony zmysłowości. Pomimo swojego piękna nie wydawała się kobieca, być może dlatego, że zbyt długo żyła w towarzystwie twardych mężczyzn, a być może dlatego, że nie opuszczał jej strach. Złe sny nawiedzały ją teraz każdej nocy. Lecz w owej chwili prześladowały ją myśli o Ravenkrak, nie zaś wspomnienia koszmarów. Urządzają sobie, myślała, zabawę w podbój, dokładnie jak wówczas, gdy byli dziećmi. Lecz teraz już dorośli, a to był rzeczywisty świat, świat który ledwie znali. Zbyt długo żyli w na swój sposób zabawnym, martwym Ravenkrak. Spowodowało to zmiany w ich świadomości. Zamek szaleńców, myślała, w górach, na najwyższym z najwyższych szczytów, wiszący ponad krainą ostrych niczym noże górskich grzbietów i wiecznej zimy. Stał tam tylko, stopniowo kruszejąc, a jego mieszkańcy co jakiś czas napadali na Iwa Skołowda. Nieszczęsne miasto! Istniały jednak stare porachunki, które należało wyrównać. Przodkowie ich, wicekrólowie Imperium w Iwa Skołowda, po jego rozpadzie przepędzeni zostali do Kracznodianów. Od tej chwili niemal każde pokolenie ich potomków podejmowało próbę przywrócenia zwierzchnictwa feudalnego rodziny nad Cis- Kracznodiańskimi prowincjami dawnego Imperium. Marzenia głupców umierają ostatnie. Turran jak zawsze grał rolę przywódcy. Ale jakież on posiadał armie? Ha! Parę setek ludzi, wśród których jedynie odstępcy z Gildii Rudobrodego Grimnasona nadawali się do walki. Mimo to współczuła miastom na zachodzie. Staną do walki, a Turran, z pomocą Wiatrołaka, rozbije ich starożytne mury i szacowne zamki. Nigdy dotychczas w rodzinie nie doszło do tak radykalnego podporządkowania się panowaniu Mocy. W ten sposób dobiegnie końca pewien sposób życia. Kultura Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 6 / 90

mikrokosmosu. Ravenkrak upadnie, ponieważ jego mieszkańcy muszą rozegrać swoją grę. Ogarniał ją gniew, gdy przychodziło jej na myśl, co jeszcze będzie musiało umrzeć. Nie zdając sobie z tego sprawy, dokonywała tych samych butnych założeń, co jej bracia. Nienawidziła ich zuchwałej pewności siebie, niemniej nie pragnęła dla siebie niczego innego, jak zwycięstwa na magicznym polu bitewnym. – Czy te idiotyzmy nigdy się nie skończą? – zapytała w noc. Na pewno się skończą, pewnego dnia, choćby dopiero wówczas, gdy z ust wysłanników Pani Śmierci padnie jej imię. Koniec nadejdzie: oznaczać będzie zwycięstwo lub klęskę. W żadnym z nich wszakże nie znajdzie ucieczki od tego niewielkiego, ekskluzywnego towarzystwa, w jakim się wychowała. Śmierć wydawała się jedyną drogą do prawdziwej wolności. Och, tak strasznie chciała się uporać z męczącymi troskami żywota. Bracia nie mieli pojęcia, o czym ona mówi. Byli niczym maleńkie rybki, szczęśliwe na wodach swoich małych zdarzeń. Nie dostrzegali przestraszonego dziecka, zbłąkanego, pełnego entuzjazmu, ciekawego świata dziecka ukrytego w duszy Nepanthe. Lecz Nepanthe sama również go nie rozumiała – najmniej ze wszystkich tych lęków, które w ciągu dnia tłumiła jej płomienna natura, a które nocami dominowały w jej snach. Sny zmieniły się w czasie jej pobytu w Iwa Skołowda. Ich przyjemne fragmenty pozostały takie same, lecz w chwili, gdy wyciągała drżącą rękę, aby dotknąć szmaragdowej iglicy... Wieża rozpływa się, rodzi smoka, ona sama biegnie przez dziwną krainę. Przez las włóczni, lecz nie jest już dłużej sama. Z każdej strony, wdzięcznymi tysiącami, koty kluczą i wymykają się – spod ziemi sterczą włócznie i zadają im ciosy. Porażone koty przyjmują uderzenie z radością. Większość stać jedynie na symboliczne próby ucieczki. Przerażona Nepanthe ucieka. Ku jej rozczarowaniu, ucieka zawsze sama. Sama. Zawsze była sama, nawet pośrodku miasta, w sercu królestwa. Sny dręczyły ją do tego stopnia, że starała się nie spać. Teraz, myśląc o tych okropnościach, pragnęła tylko tego, by móc zapłakać. Nie potrafiła. Ravenkrak stłumił w niej wszystkie subtelniejsze emocje: nawet gniew i wściekłość przygasły. Wkrótce nie zostanie jej już nic prócz grozy samotnych nocy. Teraz zaczęła przeklinać, powoli, metodycznie. Na jej ustach zagościły wszelkie obrzydliwości i bluźnierstwa, jakie usłyszała w ciągu swego życia spędzonego w towarzystwie twardych mężczyzn. Księżyc zniknął za horyzontem na zachodzie. Gwiazdy zbladły. Zanim skończyła, nadszedł poranek. A kiedy było już po wszystkim, została z niczym. Z niczym prócz strachu. Wtedy na krótką zaledwie chwilę powróciły wspomnienia z dzieciństwa. Marzenie o księciu, który przybędzie, by uratować ją z Candareen. To wspomnienie było równie przykre jak najgorszy koszmar. Sprawiało, że pytała samą siebie, kim stało się to niewinne dziecko: niemalże ladacznicą, pozwalającą, by prostytuowali ją bracia pragnący dalej prowadzić swoją grę. W ciągu dnia musiała znosić poniżenie, jakim były nienawistne spojrzenia ludzkiego śmiecia, który bracia oddali jej we władanie. Niechaj będą przeklęci, zwłaszcza bracia, za to, że byli zbyt leniwi, by sami rządzić. Kiedy w końcu poddała się i położyła spać, wpierw wyszeptała uroczystą modlitwę: – Niech Bogowie na Górze i Bogowie w Dole, czy też wszelkie Moce tu obecne zniszczą, rozproszą i obrócą wniwecz wysłanników zniszczenia, Królów Burzy z Ravenkrak. * * * Pewnej nocy w najwyższej komnacie na Wieży Księżyca zebrało się sześcioro ludzi, czekając na przybycie Turrana. Pięciu oczekiwało go z bezinteresowną cierpliwością, lecz nie Nepanthe... – Psiakrew! – przeklęła, uderzając drobną pięścią w stół. Tym nieeleganckim gestem dała do zrozumienia, że zraniono jej miłość własną. – Czy ten próżniak nigdy tu nie przyjdzie? – Cierpliwości, Nepanthe – błagał Ridyeh. – Skąd ten pośpiech? Od czasu, gdy niepotrzebnie wezwałaś Wiatrołaka, pogoda stała się zupełnie okropna. Będziemy czekać, nieważne jak długo. Opanowała się pod wpływem wzmianki o minionym niepowodzeniu, lecz nic więcej nie powiedziała. – Jeszcze trochę – powiedział Valther. – Wkrótce tu będzie. I Turran rzeczywiście pojawił się za niespełna godzinę. Zwichrzone włosy, taksujące spojrzenie i uśmiech za całe powitanie – przystanął na chwilę w drzwiach, obejmując wszystkich badawczym wzrokiem. Był najwyższy z całej siódemki. Potężne, umięśnione ciało ważące niemal dwieście funtów. Jego włosy i oczy były jak u reszty rodzeństwa ciemne i lśniące. Było w nim coś, jakaś charyzma, która sprawiała, że ludzie, zwłaszcza kobiety, chętnie sprzyjali jego planom. Skończony fantasta, choć marzenia jego były mniej zawiłe, aczkolwiek wspanialsze znacznie niźli sny Nepanthe, pragnął stanąć na czele zwycięskich armii. Przystojny, sympatyczny, miły, potencjalnie wielki przywódca – i trochę szalony. – Jak stoją sprawy? – Doskonale – odparł Ridyeh. – Nasze zwycięstwo zostało zapisane w gwiazdach. Ziemia zatrzęsie się. – Turran zmarszczył brwi. Opanował się. Ridyeh ciągnął dalej: – Późno przybywasz. Co się stało? – Pogoda. – Turran zasiadł na jednym z wolnych krzeseł. – Nad Kracznodianami bezustannie szaleje burza. Efekt eksperymentu Nepanthe. Co więcej, z każdą chwilą się wzmaga. W drodze powrotnej przeżyłem piekło. Trzeba się tym zająć. Sarkazm jego słów nie uszedł uwagi Nepanthe. – Wy przeklęci mężczyźni! – zaczęła bełkotać w podnieceniu. – Zawsze tacy wyniośli... Dobrze, skoro jesteśmy wszyscy razem, bawmy się dalej w to błazeństwo. Jakie przywozisz wieści, Turranie? – Ach, jesteś zawsze taka sama, Nepanthe, czyż nie? Zawsze wszystko szybko, szybko. Cóż, wydaje się, że świat mógłby poświęcać mniej uwagi temu, co robimy w Iwa Skołowda. – Zmieniając temat, zapytał: – Brock, czy zostało jeszcze trochę wina? Zgłodniałem przez drogę. – To wszystko, co masz do powiedzenia po tym, jak kazałeś nam czekać tak długo? – domagała się odpowiedzi Nepanthe. – Jedynie: dajcie mi coś jeść? Odpowiedź Turrana zdradzała długo tłumiony gniew. Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 7 / 90

– Zbyt długo znosiliśmy twoje dąsy, Nepanthe. To, co zrobiłaś z Wiatrołakiem, nie powtórzy się już więcej. Raz cię ostrzegałem... potraktujemy cię tak, jak na to zasługujesz. Nie dosłyszała gniewnej pogróżki w jego głosie. – Co możecie mi zrobić? Zamknąć w Głębokich Lochach, abym nie zepsuła waszych idiotycznych projektów? Jednomyślność ich potakujących skinień sprawiła, że zamilkła. Wstrząśnięta słuchała Luxosa, który przecież często jej bronił, a teraz powiedział: – Jeśli to jedyny sposób, sam zaprowadzę cię w otchłań lochu. – I wyrzucę klucz – dodał Valther, jedyny brat, z którym była naprawdę blisko. Poczuła się przybita. Szaleństwo Turrana objęło ich wszystkich. I wiedziała, że nie wypowiadają czczych pogróżek. Zamknęła usta i postanowiła dalej milczeć. – Valther, co się tutaj działo? – zapytał Turran. Wywiad należał do obowiązków Valthera. – Mamy wieżę, symbol władzy. Jak dotąd ludzie wydają się zadowoleni. Cień Ilkazaru nie niepokoi ich tak bardzo, jak jeszcze parę pokoleń wstecz. Turran zamyślił się. – Nepanthe, czy możemy ci zaufać i zostawić cię tu samą? – zapytał w końcu. Unikając wszelkiego ryzyka, ledwie skinęła głową. W każdym razie ludzie Valthera nie spuszczą z niej oczu. Cóż mogła przedsięwziąć, by udaremnić ich grę? – Dobrze. Chcę wracać do domu, trzeba ćwiczyć wojska. Rano wyjeżdżamy, wrócimy o stosownej porze, aby zdążyć na początek wiosennej kampanii. A ty uważaj. Kiedy będzie cię ciągnęło do sabotażu, przypomnij sobie Głębokie Lochy. Pomyśl, jakby to było, gdybyś musiała zamieszkać tam do czasu, aż wszystko się skończy. Moja cierpliwość chwilowo jest na wyczerpaniu. Nepanthe zadrżała ze zgrozy. Głębokie Lochy były miejscem pełnym cuchnącego szlamu, przejmującym wstrętem, położonym głęboko pod Ravenkrak, nawiedzanym podobno przez duchy, opustoszałym od tak dawna, że właściwie nikt z żyjących do końca ich nie poznał. – Valther? – Tak? – Przygotujesz urządzenia kontrolujące burzę. Po drodze zatrzymałem się przed ambasadą Dvaru. Nie podoba mi się ich stanowisko. Nie mają zamiaru uznać naszej zwierzchności. Lepiej ukarzmy ich dla przykładu. Zawczasu okażmy naszą moc. Policzki Nepanthe zaróżowiły się z podniecenia. Nareszcie wydarzy się coś ciekawego. Czuła radość za każdym razem, gdy manipulowała Wiatrołakiem. (Wysoko położone łańcuchy gór nawiedzały żywiołaki Powietrza, moce, które szalały w burzach nad Kracznodianami, często nimi kierując. Mieszkańcy nizin, myślący o nich jak o duchach i demonach, nadali tym burzom określenie: Dziki Gon, wyobrażając sobie, że są to złe duchy, ścigające dusze, by zawlec je do własnego specjalnego Piekła. Królowie Burzy wiedzieli lepiej. Po wygnaniu w następstwie Upadku Imperium z pokolenia na pokolenie rodzina nauczyła się panować nad żywiołakami, a tym samym nad pogodą, którą sprowadzały – zwłaszcza nad wściekłym wichrem – Wiatrołakiem.) Tego wieczoru, kiedy w miastach takich jak Itaskia, Dunno Scuttari i Hellin Daimiel mieszkańcy rozkoszowali się przyjemnym zimowym wieczorem, Dvar, terytorium lenne Iwa Skołowda, jęczał pod naporem nienaturalnej burzy. Szalała całą noc, a gdy przeszła, Dvar skrywała pięciometrowa warstwa śniegu. Kiedy wściekli ludzie odkopywali miasto spod zasp, Królowie Burzy kierowali się już na północ, w stronę Ravenkrak. 3 Jesień – Wiosna 995-996 roku OUI Z ust Głupca Człowiek o imieniu Saltimbanco, gdzie indziej znany jako Szyderca, siedział na skrawku błotnistej ziemi przed Bramą Smoka w Kamieńcu Prost, zewsząd otoczony przez brudne i obdarte dzieci. Wszystkie chichotały, patrząc na niego, i domagały się sztuczek. Korpulentny pseudofilozof, fałszywy czarodziej, bezskutecznie usiłował je odegnać i przekrzyczeć ich wrzaski, ocierając jednocześnie ze smagłej twarzy strużki potu. – Hai, Wielmożny Panie! – zawołał do mijającego go podróżnika. – Pozwól, niech ci powróżę! Nie opuszczaj świetnego Kamieńca Prost, zanim nie wysłuchasz, co zgotowały ci Losy. Ta licha góra tłuszczu to słynny wielki nekromanta, który przepowie twą ukrytą przyszłość. Tylko jedna korona, Panie, a potężne osłony skryją twą osobę. Jedna korona i twoja cenna jaźń bezpieczna będzie przed mocą wszelakiego złego czaru. Podróżnik splunął w kierunku grubego mężczyzny i wyminął go, opuszczając Kamieniec Prost przez Bramę Smoka. Barwny pojazd kołysał się pod ciężarem dymiących, cuchnących koszy z kadzidłami. Minąwszy posągi skrzydlatych lwów i paskudnych chimer, przejechał pomiędzy dwoma olbrzymimi smokami z zielonego kamienia, jeden nazywał się Ognistooki, drugi Płomiennopyski. Saltimbanco, tracąc głos, przeklinał podróżnika, mamrocząc przez zęby jednej z czaszek ze swojej kolekcji. Dzieci, nie bacząc na jego język, piszczały z uciechy. Zwołały przyjaciół. Gruby mężczyzna nie przerwał i teraz sam siebie zaczął obrzucać obelgami, aby przyciągnąć więcej chuligańskiej braci. Jego wielkie brązowe oczy, rzucające wściekłe spojrzenia z ukosa, patrzyły równie złowieszczo jak Ognistooki spod bramy. – Phi! – parsknął Saltimbanco, zaciskając grube wargi w brązowej twarzy, okrągłej jak melon. – Phi! – zamruczał sam do siebie. – Wszechmocny, hojny, możny Kamieńcu Prost, bezcenny rubinie mojej matki! Od trzech zimnych, nieszczęsnych, deszczowych dni siedzę przed słynną Bramą Smoka i nie zdobyłem ani jednego szekla. Nie rzucono tej pokornej przyjacielskiej duszy ani jednego zardzewiałego miedziaka. Co za dziwne miasto? Nic się tu nie zarobi, chyba że plwociny i łajno przeliczymy na talenty i szekle. O najdroższy ślamazaro, najserdeczniejszy przyjacielu od serca, przyszedł czas wyruszyć w drogę, by poszukać rozległych, bardziej zielonych pastwisk po drugiej stronie horyzontu. Być może bardziej przesądnej krainy, gdzie Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 8 / 90

ludzie wierzą w bogów oraz w duchy i skłonni są zaufać potędze wszechmocnych nekromantów. Osobiście wyruszam do baśniowego królestwa Iwa Skołowda. – Biada! – wykrzyknął ten oszukańczy czarodziej, a jego brzuch zatrząsł się, gdy sam sobie udzielał odpowiedzi. – Tak daleko! Ta góra mięsa żadną miarą nie jest w stanie zajść tak daleko. Duży, dobrze odżywiony badacz filozofii zginie z wycieńczenia, zanim przejdzie dwadzieścia żmudnych mil. Widząc, że musi przekonać swoją leniwą naturę, jego awanturnicza połowa wytoczyła najsilniejszy i najmniej wiarygodny z argumentów. – A poza tym, tłuściochu, jakąż przerażającą przyszłość odsłoni przed niezależnym, zbuntowanym mężem żona wiedźma, gdy powróci on do niewdzięcznego Kamieńca Prost? Ognistoczerwoną zbrodnię w samym sercu plugawych uliczek! Przerwał i przez chwilę rozmyślał. Przyglądał się spode łba obserwującym go dzieciom. Zamilkły, wyczekując dalszych słów. Były gotowe. – Co więcej – mówił do siebie – człowieku o czułych stopach, nie znaczy to, że osobiście musisz pokonać wiele mil na długiej drodze do Iwa Skołowda. Czy nie możemy przypadkiem, posiadając tak rozliczne talenty oraz wsparcie tej oddanej młodej szajki, porwać jakiegoś cennego środka transportu? Jego twarz pojaśniała na samą myśl o kradzieży. – Hai! Ta góra tłuszczu zdolnaż ci do wszystkiego, gdy staje w obliczu uzbrojonej w kły konieczności. Żona? Hai! Co za potworna myśl! – przez dłuższą chwilę milczał, potem spojrzał w górę, wybrał pół tuzina młodzieńców i przywołał ich skinieniem ręki. * * * Próżniacy sprzed Bramy Smoka, którzy stanowili hałastrę zawsze gotową złupić nieostrożnych podróżnych, zostali następnego ranka uraczeni niezwykłym widowiskiem. Gruby, śniady mężczyzna w ozdobnym wyścigowym rydwanie, udekorowanym herbem potężnej szlacheckiej rodziny, umykał pospiesznie z miasta. Za rydwanem biegła gromada roześmianych, obdartych dzieci. Za nimi, zaciekle ścigając pojazd, lecz zatrzymywani przez chłopaków, podążali w liczbie dwunastu, pikinierzy ze straży miejskiej. Następna zgraja zawodowych łowców złodziei, spodziewających się sporego wynagrodzenia od właściciela rydwanu. Na samym końcu, zbyt daleko, by mogła mieć nadzieję, że będzie uczestniczyć w scenie zabijania, wlokła się starzejąca piękność, rozpaczająca niczym harpia, której właśnie wyrwano zdobycz (Szyderca również nie potrafił nie lamentować w głębi duszy, kiedy myślał o cenie, którą tamta wyznaczyła za odgrywanie roli mitycznej żony). Cała kawalkada przemknęła przez bramę i skierowała się na północ, a grubas śmiał się szaleńczo. Teraz, skoro złodziej umknął, niezadowoleni prześladowcy wracali. W oddali roześmiany, gruby łajdak pędził swoim nowym rydwanem drogą do Iwa Skołowda. * * * Gdy upewnił się, że jest już bezpieczny, Saltimbanco stał się mniej zdecydowany. Każde przydrożne źródło stanowiło okazję, by nieco zmarudzić. Pierwsza gospoda, którą napotkał, miała zaszczyt gościć jego gadatliwą osobę przez niemal tydzień – aż gospodarz zaczął podejrzewać, iż jest w diabelski iście sposób oszukiwany, i wyrzucił go. Tak naprawdę nie chciał jechać do Iwa Skołowda, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Jakiś czas później Saltimbanco zatrzymał się i przeprowadził rozmowę z właścicielem kwitnącego gospodarstwa. Gospodarz sądził, iż ma do czynienia z umysłowo ograniczonym, lecz uznał, że kiedy się z takim targować o konie, jest to okoliczność korzystna. Kupił od Saltimbanca rydwan i konie za trzy sztuki srebra, do których dorzucił wychudłego, wzruszająco komicznego osiołka. Zwierzę zdawało się Uginać się pod ogromnym cielskiem nowego właściciela, lecz z pozoru zupełnie nie zwracało na to uwagi. Posuwało się na północ, obojętny świadek oszustw swojego pana. Gospodarz, dobiwszy targu, śmiał się w kułak, lecz śmiał się także i Saltimbanco. Miał z powrotem pieniądze wydane w Kamieńcu Prost i do tego osiołka. A osiołek to połowa wszystkiego, czego potrzebował, aby jego wjazd do Iwa Skołowda jednocześnie przyciągał uwagę i stanowił pokaz nieskalanej niewinności. Przygotowując się do odegrania swej roli, zaczął budować sobie reputację szalonego, gadatliwego i nieszkodliwego błazna. Rozpoczął od udzielania dziesiątek kretyńskich odpowiedzi na pytania zadawane mu we wsiach mijanych po drodze, za które to usługi żądał następnie zapłaty. Gdy zapłata nie następowała, unosił się słusznym oburzeniem. Prości ludzie z doliny rzeki Srebrnej Wstążki ubóstwiali go. Płacili za samą rozrywkę. W miarę, jak zbliżał się do Iwa Skołowda, coraz częściej śmiał się sam do siebie. Podróż na północ postępowała tak powolnie, że sława poprzedzała jego nadejście, a o to mu przecież chodziło. Wkrótce każda wioska miała przygotowane na jego przyjście nieprawdopodobne pytania. (Zazwyczaj dotyczyły kosmogonii lub kosmologii: Pierwszej Przyczyny, kształtu Ziemi, natury Słońca, Księżyca i gwiazd. Czasami wszakże jacyś ludzie zwracali się doń z prośbą o radę w bardziej poważnych kwestiach, wówczas odpowiadał na nie bardziej niż zazwyczaj szaleńczo.) Kiedy niemal dwa miesiące po wyjeździe z Kamieńca Prost w końcu przejechał przez Południową Bramę Iwa Skołowda, miał już ustaloną opinię. Wielu uważało, że jest wariatem, za którego się podawał – a to była podstawa jego planu. Bez tego z pewnością mu się nie powiedzie i nigdy nie zobaczy wynagrodzenia za pracę, do której go najęto. Tydzień po swoim szczęśliwym, fetowanym wjeździe, gdy zajął odpowiednio dziwaczne pomieszczenia w biednej dzielnicy miasta i przekształcił je w tajemniczą świątynię, grubas przystąpił do działania. – Pora bym zaczął pracę. W pewien zimny, rześki poranek wjechał na osiołku na Plac Rynkowy, przeszukał stragany, aż odnalazł ten, który należał do gospodarza napotkanego po drodze. – Ja – powiedział do wieśniaka – pożyczyłbym pustą skrzynię. Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 9 / 90

– Skrzynię? – zapytał zdumiony wieśniak. – Tak, skrzynię na ambonę – powiedział to bez zmrużenia oka, lecz z wystarczającym napięciem, by przekonać tamtego, że ma do czynienia z człowiekiem w zaawansowanym stadium szaleństwa. Gospodarz uśmiechnął się szeroko. Saltimbanco odwzajemnił uśmiech, gratulując sobie w duchu. – Taka wystarczy? Saltimbanco przyjął i uważnie obejrzał pustą skrzynkę przeznaczoną do przechowywania płodów ziemi. – Jest dobra, ale dosyć niska. Masz jeszcze jedną? – Pod warunkiem, że oddasz. – Daję najświętsze słowo honoru jakem Saltimbanco. W jednym końcu placu stało niewielkie usypisko gruzu, pozostałości rozwalonego budynku. Tam, dość ryzykownie, Saltimbanco umieścił swoje skrzynie, wszedł na nie i zaczął wrzeszczeć. – Pokajajcie się! Grzesznicy, koniec świata, sąd ostateczny są blisko. Pokajajcie się! Przyjmijcie prawdę, która przyniesie wam wybaczenie i życie wieczne. Stojący w pobliżu zwrócili głowy w jego stronę. Znienacka przestraszony, z sercem bijącym jak młot, zmusił się, by kontynuować. – Sąd Ostateczny nadchodzi. Świat wkracza w czasy śmiertelnego ognia! O grzesznicy, poddajcie się miłości ofiarowanej wam przez Świętą Dziewicę Gudrun, Matkę Ziemię, Niepokalaną, która ocali was dla miłości! Dajcie mi waszą miłość, powiada ona, a ja dam wam życie wieczne – ciągnął dalej, opisując ze sporą domieszką nonsensu drogę prawości, której Gudrun żądała od swoich ukochanych, aby mogli zdobyć jej łaskę i zamieszkać z nią w miejscu zwanym Wiecznością. Wspomniał o ogniu piekielnym i siarce, wymienił przerażające tortury zgotowane dla tych, którym nie udało się zdobyć miłości Gudrun. W interpretacji mitu znalazła się spora doza pomysłów jego przybranego ojca, w rodzaju „kochaj mnie, bo jak nie...”, „dlaczego mnie tak ranisz”, „ty okrutny dzieciaku”. Niegdyś religia ta była bardzo rozpowszechniona na obszarze Pomniejszych Królestw, zwłaszcza w Kavelin, umarła już jednak przed wiekami. Ani Saltimbanco, ani żaden z jego słuchaczy, nie mieli najmniejszego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Jednakże odniósł sukces. Płomienna mowa i groźba zbliżającego się Sądu Ostatecznego przyciągały uwagę. Pojawili się następni słuchacze. Wkrótce zebrał się cały tłum. Saltimbanco nabierał coraz więcej otuchy i śmiałości, coraz bardziej był też ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. W ciągu pół godziny podbił bez reszty serca trzystu słuchaczy i całkowicie zapomniał o swoich obawach. Gdy złapał drugi oddech, umiejętnie grał na emocjach tłumu. Rezultat jego przemówienia był dokładnie taki, jakiego pragnął. Widział to w ich twarzach, w skrywanych dłońmi uśmiechach, w ostrożnych, potakujących skinieniach głów ludzi stojących najbliżej, którzy nie chcieli urazić jego uczuć, wyrażając jawną dezaprobatę wobec widocznego dla wszystkich szaleństwa. Własny uśmiech zadowolenia z odniesionego sukcesu zachował ostrożnie dla siebie. Uznali go za nieszkodliwego, sympatycznego pomyleńca, z rodzaju tych, którzy pragną być oglądani, jeśli przedtem nie umrą na zaziębienie, ponieważ zapomną unikać deszczu. Udało mu się także ściągnąć na siebie uwagę Władzy. W tłumie byli mężczyźni, których zdążył już poznać w innych królestwach, zbyt przeciętni, zbyt obojętni, zbyt uważni pod maską obojętności, by mogli być kimś innym niż szpiegami. Szpiedzy Królów Burzy, których z pewnością interesowało każde większe zgromadzenie. Księżniczka Nepanthe okazała się przebiegłym politykiem. Zadbała o to, żeby na wypadek jej śmierci przyboczna straż, składająca się z byłych zdrajców, nie uszła karze. Ich imiona i uczynki będą znane każdemu następnemu rządowi – a wtedy zginą w najbardziej bolesny sposób. Tak więc musieli ją popierać, interesować się wszystkim, co mogłoby być oznaką zapowiadającą kształtowanie się ruchu mającego na celu zniszczenie Księżniczki. Byli ludźmi trzymającymi się w cieniu, ostoją rządu, na którego czele Valther postawił swoją siostrę. Ściągnięcie ich uwagi leżało u źródeł planu Saltimbanca. Każdy, zwłaszcza oni i ich pani, powinien uważać go za nieszkodliwego klauna. – Co myślisz? – zapytał jeden z nich drugiego. – Błazen z nowym przedstawieniem. Wyobrażam sobie, że na koniec poprosi o pieniądze. I w tej samej chwili Saltimbanco tak właśnie uczynił, dając dowód, że interesują go nie tylko dusze słuchaczy. Uśmiechnął się do siebie, widząc, jak szpiedzy porozumiewawczo kiwają głowami. Na czas jakiś był bezpieczny. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu wygłaszał swoje idiotyczne przemówienia, krążąc po mieście, aby jak najwięcej ludzi mogło go usłyszeć. Codziennie mówił na inny temat, przywołując odwieczne filozoficzne nonsensy, by zbudować sobie opinię niewinnego szaleńca. Po jakimś czasie skupił wokół siebie młodych entuzjastów, którzy pojawiali się podczas wszystkich jego wystąpień. Tych się obawiał. Czy nie zaszkodzą jego neutralności politycznej? Ci młodzi, będąc politycznymi durniami, mogą wykorzystać jego wystąpienia jako przykrywkę dla potajemnych działań. Lecz z czasem okazało się, że jego obawy nie miały podstaw. Nie była to żadna działalność, po prostu rozrywki znudzonej młodzieży. Ponieważ osobiście sprawiało mu to olbrzymią przyjemność i zarabiał krocie na darowiznach, tygodnie mijały niepostrzeżenie szybko. Miesiąc dzielił ich od pierwszych dni wiosny, gdy uznał, że miasto dojrzało do jego opus magnum, od dawna przygotowywanego, i dla większości ludzi z ulicy bez wątpienia komicznego przemówienia na cześć Księżniczki Nepanthe. Nastroje polityczne z dnia na dzień były coraz bardziej zdradliwe, a Księżniczka stanęła w obliczu narastającego sprzeciwu ludu. Jako miejsce przemówienia odważnie wybrał schody wejściowe Wieży Księżyca. Ponieważ większość mieszkańców Iwa Skołowda sądziła, że przemówienie to kolejny odlot w życiowej karierze notorycznego idioty, Saltimbanco był pewien, że uznają go za tego, za kogo chciał być uważany. Rzeczywiście, przybyli tak tłumnie jak nigdy dotąd. Gdy podjechał do Wieży, siedząc okrakiem na osiołku, czekał już na niego olbrzymi tłum. Zaczęli wiwatować. Zaniepokojona straż Wieży, w podwojonej sile, obserwowała wszystko z niepewnością. Żołnierze uspokoili się, gdy go dostrzegli. Uznali, że odtąd należy spodziewać się jedynie gromkich wybuchów śmiechu. Saltimbanco zaś modlił się tylko, żeby nie wybuchło powstanie. Wspiął się niezgrabnie po stopniach prowadzących do drzwi Wieży, unosząc spódnice mniszego habitu jak stara kobieta, gdy próbuje przejść bród. Zanim wymówił pierwsze słowo, po głosach rozbrzmiewających wśród tłumu wiedział, że publiczność przywita go ciepło. Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 10 / 90

Zatrzymał się pięć stopni poniżej żołnierzy, odwrócił i z ust jego popłynęły strumienie kwiecistych pochwał na cześć Nepanthe. Wkrótce tłum wył z radości. * * * Nepanthe siedziała w półmroku swej odosobnionej komnaty, pogrążona w odrętwieniu. Opanował ją ponury nastrój. Zapomniała o świecie, tylko ciałem tkwiąc w rzeczywistości. Przerażające demony ze snów obecnie ścigały ją nawet za dnia. Mogła zasnąć jedynie wtedy, gdy padała z wyczerpania. Wyjazd z Ravenkrak pogorszył jeszcze jej stan, wniwecz obracając wcześniejsze nadzieje odmiany na lepsze. Dobiegły ją niewyraźne odgłosy wrzawy, jakby zza dźwiękoszczelnej zasłony. Wiatrołak? – taka była jej pierwsza, pełna przestrachu myśl. – To są ludzkie głosy – doszła po chwili do wniosku. Podeszła do okna wychodzącego na ulicę, ociężale, jakby miała po dwakroć tyle lat. Ukryta w cieniu spojrzała na zgromadzony w dole tłum i zdjął ją strach. Nigdy nie widziała tak wielu ludzi zebranych w jednym miejscu. Dreszcz przerażenia przywrócił jej pełną przytomność. Odsunęła się od okna, trzymając ręce na gardle, odwróciła i zaczęła uciekać. Uchwyciwszy sznur dzwonka, przywołała kapitana straży. Czekał na jej wezwanie i nim skończyła dzwonić, pukał już do drzwi komnaty. – Wejść! – rozkazała, usiłując ukryć swój popłoch. – Pani? Nie zwróciła uwagi na uprzejmości. – Rolf, co ci ludzie wyprawiają? – Uczyniła niezdecydowany ruch ręką w kierunku okna. – Błazen wygłasza mowę, moja pani. – Kto? – żądała wyjaśnień. Była pewna, że w jej głosie słychać przerażenie. Lecz kapitan, jeśli nawet coś zauważył, niczym tego nie okazał. Czekał, zdradzając jedynie oznaki zaciekawienia. – Posłuchajmy go – zdecydowała. Podeszli do okna i przystanęli, lecz niewiele zdołali usłyszeć przez śmiech tłumu, choć Nepanthe wydawało się, że słyszała, jak parokrotnie wymówiono jej imię. – Dlaczego oni się tak śmieją? – zapytała nieśmiało niczym mała dziewczynka. – Och, uważają go za wielkiego błazna i klauna, Pani – Rolf zachichotał, wychylając się na parapet. – Ty zdaje się również, co? – W istocie, Iwa Skołowda potrzebowała kogoś takiego już od dłuższego czasu. Była nazbyt stateczna – uśmiechnął się. – Kim on jest? Skąd pochodzi? – I tu mnie macie. Wasza Wysokość. Ponieważ ma posłuch wśród ludu, próbowaliśmy to ustalić. Wszystko, czego się dowiedzieliśmy, to że przyjechał jakiś czas temu, po wygłoszeniu kazań w wioskach leżących na południu. Istnieją dowody, że jeszcze wcześniej zatrzymał się w Kamieńcu Prost. Po przybyciu do naszego miasta spędził parę dni w samotności, a później rozpoczął wygłaszać swoje mowy. Teraz jest ludowym bohaterem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, moja pani, że jest całkowicie nieszkodliwy. Ludzie gromadzą się tylko po to, aby się z niego pośmiać. Najwyraźniej mu to nie przeszkadza. Sporo na nich zarabia. „A więc widział mój strach”, pomyślała. „I teraz próbuje rozproszyć moje obawy”. – O czym on mówi? I dlaczego tłumy są tak ogromne? – zapytała głośno. Żołnierz nagle wydał się strapiony. Próbował zachować powściągliwość. – No dalej, dalej, Rolf. Słyszałam, jak wymawiał moje imię. Co on o mnie mówi? – Jak Wasza Wysokość rozkaże – wymruczał. Najwyraźniej bał się, że utraci pozycję kapitana. – To mowa na Twoją cześć, moja pani. W oczach Nepanthe rozbłysły iskry, zarzewie ognia, który łatwo przerodzić się może w gniew. – I z tego powodu uważają go za błazna? – gniew przemienił się w furię, teraz już widoczny był nie tylko w oczach, ale również w zmarszczonych brwiach. – Dlaczego? Zachowanie Rolfa wyraźnie wskazywało na to, że zdecydowanie wolałby znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Odchrząkiwał, przestępował z nogi na nogę, spoglądał to na sufit, to na podłogę, mamrotał coś niewyraźnie. – Kapitanie! – warknęła Nepanthe. – Nie podobają mi się te niedomówienia! Kiedy po raz ostatni ukarałam żołnierza za wyrażanie własnych przekonań lub przynoszenie złych wieści? – zapytała łagodniejszym tonem. – Nie pamiętam, Pani. – Jeśli się uważniej zastanowisz – wyszeptała, patrząc w stronę okna – przypomnisz sobie, że wszystkie kary wymierzałam za naruszenia dyscypliny, nie za wykonywanie obowiązków, które mogły narazić mnie na przykrości. Teraz proszę mówić. Dlaczego ludzie śmieją się, kiedy ten człowiek mnie wychwala? – Gardzą tobą, Pani. Zdało się jej, jakby przez pokój powiał zimny wiatr. W istocie, nadciągające szybko północne chmury zapowiadały zimową burzę. – Gardzą mną? Ale dlaczego? – W jej cichym pytaniu słychać było ból. – Ponieważ jesteś tym, kim jesteś – odparł łagodnie. – Ponieważ jesteś kobietą, ponieważ masz władzę, ponieważ obaliłaś Króla. Dlaczego ludzie gardzą swoimi władcami? Z tych właśnie powodów, może jeszcze są jakieś inne, lecz przede wszystkim dlatego, bo jesteś z Ravenkrak, ich odwiecznego wroga, i ponieważ podżegają ich usunięci Członkowie Rady, których nierozsądnie uwolniłaś. – Westchnienie zimnego wiatru z Kracznodianów omiatającego swym podmuchem wieżę miało w takim samym stopniu charakter duchowy, jak rzeczywisty. Przejmowało chłodem. Czy wiecznie słychać będzie łoskot Upadku? Ilkazar legł w gruzach, lecz echa tego gwałtownego wydarzenia ciągle zewem wabią jego rozproszone po świecie wnuki. Ciemne skrzydła nienawiści nadal unoszą się nad ich życiem jak cienie krążących sępów. Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 11 / 90

Ludzie na dole w dalszym ciągu zanosili się śmiechem. – Powiedz mi Rolf, szczerze, czy ludziom nie żyje się lepiej, odkąd tu nastałam? Czy podatki nie są niższe? Czy nie dbam o biednych? Czy nie zastąpiłam przekupnego, nieudolnego, obojętnego rządu rządem nieprzekupnym, sprawnym i działającym szybko? Czy nie poskromiłam syndykatów zbrodni, które tworzyły niemal drugi rząd, zanim przybyłam? – Wzdrygnęła się na wspomnienie obciętych głów na włóczniach ponad bramami miasta. – Przypomnij sobie również daniny na rozwój handlu pomiędzy Itaskią a Kamieńcem Prost. – Wszystko prawda, ale te rzeczy nic nie znaczą dla głupców, pani. Ja się tutaj wychowałem. Wasze reformy zyskały poparcie drobnych kupców, rzemieślników, zwłaszcza kuśnierzy, członków cechów, oraz wśród bardziej rozważnych pracowników. Wszyscy oni zaliczali się do najbardziej wykorzystywanych ofiar starego rządu oraz syndykatów. Ale większość ludzi nie da się oszukać twoimi reformami. A poza tym bogaci, bossowie kryminalnego podziemia oraz usunięci Radni przez cały czas powtarzają im, o co w tym wszystkim chodzi. I ponadto, niezależnie od reform, jesteś obca, jesteś uzurpatorką. – Uśmiechnął się słabo, próbując w ten sposób jeszcze odrobinę zbagatelizować całą sprawę. Jednak chłód wciąż wypełniał pomieszczenie. Nepanthe jednym ze swych rzadkich uśmiechów sprawiła, że napięcie Rolfa nieco zelżało. – Obcy, a więc tyran, co? Nawet jeśli ich niewdzięczne brzuchy są pełne po raz pierwszy od wielu lat? Cóż, nie ma sprawy. Ich poglądy mnie nie interesują... póki będą się stosownie zachowywać. Zamyśliła się na chwilę. Rolf czekał w milczeniu, nie zwracając uwagi na przykrość, jaką sprawił jej swoimi słowami. Na koniec powiedziała: – Przypominam sobie słowa któregoś ze starożytnych mędrców, które wyczytałam w jednym z wiekowych pergaminów w domowej bibliotece. Pisał: „Człowiek staje się mędrcem dopiero wówczas, gdy zaczyna sobie uświadamiać swój brak mądrości”, a potem rozważania jego prowadziły do tezy, że masy są bandą osłów, bowiem ich ignorancja sięga przekonania, że wiedzą już wszystko, co warte jest poznania. Rolf nie odpowiedział nic, zdawał się jakoś tak niezwyczajnie zamyślony – być może dlatego, że ona nagle okazała się wyjątkowo wymowna... Wyrwała go z zamyślenia, raptownie zmieniając temat: – Czy ten człowiek zazwyczaj przemawia na mój temat? – Nie, moja pani. Każdego dnia jest to coś innego, a jeśli mogę cię prosić o wybaczenie, zawsze chodzi o jakieś idiotyzmy. O ile wiem, to pierwszy raz próbuje sił w polityce i nie wzbudza wielkich kontrowersyji. Chłodny wicher wiał, z każdą chwilą nabierając sił. – Podaj mi kilka przykładów. Znalazłszy się z powrotem na bezpiecznym gruncie, Rolf rozluźnił się, zachichotał i podzielił się z nią zasłyszanymi nonsensownymi wiadomościami. – Choćby wczoraj twierdził, że świat jest okrągły. Nepanthe, która wiedziała, natychmiast opanował stan czujnej ciekawości. – Inny przykład! Tym razem już nie chichocząc, Rolf pośpiesznie powiedział: – Innego dnia twierdził, że Słońce jest zwykłą gwiazdą, tylko znajduje się bliżej. Skaane, tutejszy filozof, wystąpił przeciwko jego tezie. Wywiązał się naprawdę piękny spór szaleńców, Skaane zaś twierdził nadto, że Ziemia krąży dookoła Słońca... – A cóż takiego powiedział wcześniej? Rolf ledwie zdołał zachować powagę. – Coś religijnego, coś na temat tego, że za każdą siódmą reinkarnacją dusza wciela się w zwierzę, którego natura najbardziej jest zbliżona do istoty jednostki. Jego osioł, jak twierdził, to Vilis, ostatni Król Ilkazaru. Cień uśmiechu pojawił się na ustach Nepanthe. – Mów dalej. Rolf uśmiechnął się. Przypomniał sobie właśnie znakomity przykład. – Cóż, od ostatniego tygodnia ziemia zmieniła kształt. Wcześniej była wielką łodzią płynącą po morzu eskalońskiego wina, statek napędzała wielka kaczka wiosłująca płetwami i przyczepiona do rufy. Tego dnia był pijany, być może więc dlatego widział cały świat jako morze wina. Kolejny z tych rzadkich uśmiechów przemknął przez oblicze Nepanthe. – Przyprowadźcie go tutaj! – Moja pani, jeżeli teraz mu przerwiemy, gotowi będą chyba szturmować wieżę! – Cóż, poczekajmy więc, aż skończy. – Tak, moja pani. Przeszła przez komnatę i znalazła się przy północnym oknie. Pokryte czapami śniegu szczyty Kracznodianów majaczyły w oddali. Północny wiatr zawodził, zwiastując śnieg. * * * Saltimbanco zrozumiał doniosłość obecności Rolfa dokładnie w tej samej chwili, kiedy tamten pojawił się w drzwiach Wieży. Pięć minut później jego mowa osiągnęła wreszcie wesołą puentę. Po kwadransie ulica przed Wieżą była już pusta, został tylko jego osioł i puszka na datki. Z puszki niemalże się wysypywało. Rolf zaprosił grubasa do Wieży. Drżąc cały w środku, Saltimbanco poszedł za nim. Do komnaty Nepanthe dotarł, dysząc ciężko i parskając niczym zdychający smok. Twarz jego poczerwieniała, po czole i policzkach spływał pot. Drzwi do komnaty Nepanthe stały otworem. Rolf wszedł, nie czekając na zaproszenie. – Oto człowiek, którego obecności sobie zażyczyłaś, moja pani. Odwróciwszy się od północnego okna, Nepanthe odpowiedziała: Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 12 / 90

– Dziękuję ci, kapitanie. Możesz teraz odejść. – Powiedziałeś, że on jest zupełnie nieszkodliwy. – Tak, ale... – Będę krzyczała tak głośno, jak tylko potrafię, gdy potrzebna mi będzie twoja pomoc. Odejdź! Poszedł. Nepanthe stanęła twarzą w twarz z gościem i zapytała: – Cóż? – Kiedy nie odezwał się ani słowem, powtórzyła swe pytanie, tym razem głośniej. Saltimbanco próbował otrząsnąć się z czaru, jaki nim zawładnął na widok tej kobiety. Była piękna – kruczoczarne włosy, hebanowe oczy i doskonały owal twarzy – czy naprawdę dostrzegł ślad samotności i strachu za tymi liniami marszczącymi czoło, których w mniejszym lub większym stopniu się spodziewał? Był zadziwiony. Kobieta w najmniejszej mierze nie przypominała tej starzejącej się harpii, jakiej widoku oczekiwał. Być może zbliżała się do trzydziestki, ale nie była stara. Podejrzewał, że może się to okazać znacznie mniej nieprzyjemnym zadaniem, niźli wyglądało na pierwszy rzut oka. Dokładnie w tym momencie z takich rozważań wyrwał go jej głos. – Tak, kobieto? – Do końca zdecydowany grać swoją rolę, nie miał zamiaru skłaniać się przed żadnym szlachectwem, uznawać niczyjej wyższości. – Nauczycielu, kim jesteś? – zapytała, tytułując go zaszczytnym przydomkiem, jaki przyznawano uczonym. – Czym jesteś? Było to dosyć niespodziewane pytanie, jednak praktyka zdobyta na ulicach pozwoliła mu udzielić na nie odpowiedzi, która nawet jeśli nie zawierała w sobie żadnej zupełnie treści, była mimo to dostatecznie obszerna. – Jam jest Saltimbanco. Najpokorniejszy, najbardziej nędzny uczeń Jedynej Wielkiej Prawdy. Wędrowny żebrak wysławiający Święte Słowo. Jam jest Jedynym Prawdziwym Prorokiem. A także Zbawcą Świata. Jam jest znużony Dostarczyciel Kosmicznej Mądrości. Jam Syn Króla Tajemnej Wiedzy... – Oraz Książę Kłamców! – zaśmiała się Nepanthe. – To tylko jedno z obliczy tysiącfasetowego klejnotu Wielkiej Prawdy! – A jaka jest ta wielka prawda? – Wielka Prawda! Hai! To cud wszelkich wieków rozkwitający przed iskierką w wielkich i pięknych oczach damy... – Krótko proszę, bez tego trajkotu kupca zachwalającego towar. – A więc. Wielka Prawda brzmi: wszystko jest kłamstwem! Wszyscy ludzie są kłamcami, wszystkie rzeczy i sprawy to kłamstwa. Wszechświat, Czas, Życie, wszystko to są kosmiczne żarty, z których upleciono dalej małe codzienne fałsze. Nawet Wielka Prawda nie jest godna zaufania. Nepanthe przyłożyła dłoń do ust, ukrywając rozbawienie. – Nie jest to szczególnie oryginalne... Ethrian z Ilkazaru, sześć wieków temu... niemniej interesujące. Czy zawsze podążasz drogą swojej wiary, a więc nie mówisz nic prócz kłamstw? – Niechybnie! – Zareagował tak, jakby zakwestionowała jego poczucie honoru. – I oto mamy kolejne z nich. – Zaśmiała się znowu, potem przyłapała się na tym, co robi. Śmiech zamarł na jej ustach, zastąpiło go zdziwienie. Jak wiele minęło czasu, kiedy miała lepszy powód do śmiechu od zwykłego rozbawienia? Czy ten gruby mężczyzna, który z pewnością nie jest takim głupcem, jakiego udawał, potrafi również doprowadzić ją do łez? – Dlaczego głosisz takie dziwne rzeczy? Saltimbanco, zupełnie przerażony za maską beztroski skrywającą jego twarz, namyślał się rozważnie, zanim odpowiedział. W tej chwili zapewne będzie stosowna jakaś półprawda, która skieruje rozmowę na inne tory. – Niezliczone są szeregi ludzi, którzy nie uważają mnie za nikogo więcej jak tylko przechwalającego się handlarza nonsensem. Hai! Ci są największymi głupcami. Przychodzą po to, bym zabawiał ich widowiskiem, co? A także, już po przedstawieniu, wielu podchodzi do biednego grubego idioty i daje mu pieniądze, aby uchronić go przed krzywdą, jaką sam sobie wyrządza. Wielka Pani, pomyśl! Wielu ludzi było dzisiaj w tej ciżbie przed Wieżą, nie? Trzy, cztery, albo i pięć tysięcy. Być może wśród nich tylko tysiąc pożałował biednego idioty. Każdy rzucił jeden grosz... choćby jeden drobny grosz, aczkolwiek niektórzy dawali i więcej... do kosza, którego strzegł bardzo smutny i wyglądający na wygłodniałego osioł, należący do skretyniałego kaznodziei. Doliczyłem się niezłego łupu. Mam obecnie dziesięć koron, a nawet więcej, z jednomiesięcznego zarobku. A więc dalej niech tak będzie, każdego dnia roku. Jako żem oszczędny, nagle jestem równie bogaty jak najbogatszy wśród śmiejących się z kaznodziei imbecyla. Hai! I wtedy ja się śmieję! Ale po cichu, milczkiem. Ludzi łatwo rozwścieczyć, tak że potem zaczynają zabijać. Saltimbanco zachichotał na myśl o tym, jak ogłupiał tych, którzy mieli go za głupca, potem jednak przyłapał się na nieostrożności. Zdradzał swoją skłonność do gromadzenia pieniędzy. Wilki przerażenia wyły w głębi jego głowy. Był zawodowcem, to prawda, ale nigdy nie nauczył się, jak całkiem tłumić emocje, gdy sytuacja stawała się napięta. Wszakże potrafił je dobrze skryć. – Czy lubisz, jak ludzie szydzą z ciebie? – Hai! Jam jest aktor, czyż nie? Rzesze śmieją się z grubasa, prawda. Żadnej radości. Ale ten znany jest z tego, że cieszy go złoto tak chytrym sposobem wydobyte z inną drogą niezdobytych sakiewek. W pojedynku między tłumem a Saltimbankiem o to, kto z kogo zrobi większego głupca, wynik jest remisowy. Nepanthe odwróciła się z powrotem do północnego okna, wpatrzyła w burzowe chmury zbierające ponad Kracznodianami. Potem gwałtownie się odwróciła, wytrącając Saltimbanca z chwilowego oszołomienia. – Czy zjesz ze mną kolację dzisiejszego wieczoru? – zapytała. Potem aż westchnęła, gdy sobie uświadomiła, co zrobiła, jak zuchwale się zachowała, niepewna właściwie do końca, co się stało i dlaczego tak postąpiła. Wiedziała tylko, że cieszy ją towarzystwo tego szczerze łotrowskiego, z pozoru wesołkowatego, wewnątrz zaś przestraszonego człowieka. Być może chodziło o przeczucie jakiegoś utajonego z nim pokrewieństwa. Kiedy tak stali, patrząc na siebie, pierwsze śnieżne podmuchy burzy zaczęły smagać Wieżę. Pobiegła zamknąć okna. Saltimbanco rzeczywiście zjadł wieczorem kolację z tą kobietą, a potem skorzystał z zaproszenia, aby schronić się przed Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 13 / 90

burzą i zostać na noc. On i ona rozmawiali ze sobą przez długi czas następnego dnia, co w końcu doprowadziło do następnej wspólnej kolacji, a potem do następnego zaproszenia na noc. Kolejnego dnia Nepanthe zaproponowała, że zostanie jego patronką. Z pozoru zupełnie pozbawiony dumy, Saltimbanco natychmiast przyjął jej propozycję i szybko się wprowadził – razem z osłem i resztą dobytku. Komnata, którą mu przydzielono, znajdowała się tuż przy apartamentach Nepanthe, co wywołało mnóstwo gadania wśród służby. Jednak, niezależnie jak się starali, nawet najbardziej zaangażowani w szpiegowanie nie potrafili odkryć niczego niewłaściwego w ich wzajemnych stosunkach. 4 lata 590-605 OUI Jakże samotne zostało miasto Kiedy odebrano mu tych, których kochał, Varth stał się zgorzkniały. Postanowił więc pójść drogą, o której od dawna już myślał. Gdy tylko plony zostały zebrane, odwiedził swego nauczyciela, kapłana, prosząc go, by pomógł mu w sprzedaży gospodarstwa. Otrzymane pieniądze wraz z tymi, jakie zostawił mu Royal, zakopał w pobliżu rzeki. Potem zapakował skromny dobytek w starą skórzaną torbę i wyruszył do Ilkazaru. Wkrótce wśród licznych miejskich żebraków pojawił się nowy, ten jednak był znacznie bardziej bystry od pozostałych, wciąż uczył się i uczył – jednak dalej nie rzucał się nikomu w oczy, ponieważ nikt nie poświęcał ulicznikowi więcej jak przygodnego spojrzenia. Stał się szczupły, dziki i szorstki, a z wiekiem był coraz mądrzejszy. Wciąż jednak pozostawał milczący jak dawniej i przez to obcy. Starsi odeń ludzie robili się niespokojni w jego obecności – chociaż nigdy nie mieli pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Być może chodziło o jego chłodne spojrzenie, być może o sposób, w jaki kąciki jego ust unosiły się, zaledwie cieniem uśmiechu odsłaniając kły, gdy tylko ktoś napomykał o planach na przyszłość. Było w jego spojrzeniu coś, co kazało dorosłym odwracać wzrok. W ich oczach wyglądać musiał jak jakaś wygłodniała istota, która właśnie zastanawia się, czy ich nie pożreć. Jednak jego obcość przyciągała doń takie same sieroty jak on. Traktowali go z szacunkiem i obawą, jakie dorośli zachowywali dla Mistrzów Czarodziejów oraz Króla – i królem też wkrótce został, władcą mrocznego imperium żebraków i złodziei, którzy jego panowanie uznawali za korzystne dla siebie. Wyglądał jak mały kościsty bożek, dwór zaś swój ustanowił na rogu Chłopskiego Rynku, trafnymi radami przysparzając swym zwolennikom wyjątkowych bogactw. Zwolennicy ci wszakże, niezależnie od tego, jak bardzo podziwiali go w roli przywódcy, uznawali jednak nocne zajęcia Vartha za mocno niepokojące. Często wędrował on bowiem do Dzielnicy Pałaców, wpatrywał się w zamek Króla albo w domostwa niektórych potężnych czarodziejów. Nigdy też nie opuścił ceremonii palenia czarownicy, chociaż jego uwagę rzadko przykuwały same potępione. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w zamaskowane czarnymi kapturami postacie oraz w czarodziejów, którzy przyszli dopatrzeć, by „sprawiedliwości” stało się zadość. Jakaż bowiem była to sprawiedliwość? W mieście, o którego wielkości stanowiła magia, które rządzone było za pomocą magii – nieważne jak bardzo Król by się tego wypierał, o jego polityce oraz o polityce Imperium decydowały machinacje czarowników – jakim prawem w ogóle odbywały się palenia czarownic? Jakąż to mocą dysponowały wiedźmy, że tak przerażała magów? Istniała starodawna wyrocznia – w Ilkazarze wszyscy, od Króla do najpodlejszego żebraka, niewzruszenie wierzyli w nekromancję – która obiecywała, że miasto i Imperium upadną z powodu działania czarownicy. Mistrzowie Czarodzieje doszli więc do wniosku, że martwa wiedźma będzie mogła niewiele wskórać, aby wypełnić proroctwo. Dlatego wykonywano doraźne egzekucje na wszystkich kobietach, na które padł choćby cień podejrzenia (albo które posiadały dobra, jakich zapragnął jeden z czarodziejów – albowiem własność czarownicy przechodziła w ręce tego, który ją wytropił i zadenuncjował). Varth chadzał do poniektórych czarodziejów i korzystając z zarobków, jakie przynosiło jego żebracze imperium, kupował wiedzę. Udając pełnego entuzjazmu chłopca niemowę, wydobył mnóstwo sekretów od wielu z nich. W ich oczach był jedynie zabawną anomalią wśród innych dzieci – jak wielu ludzi mniej mądrych, popełniali ten sam nawykowy błąd klasyfikowania dzieci razem z innymi małymi zwierzątkami jako istoty czasami zabawne, niekiedy męczące, ale nigdy, przenigdy nie zainteresowane żadnymi poważniejszymi sprawami. Byli starymi ludźmi, ci czarodzieje z Ilkazaru, i zapomnieli już dawno, jak to jest być młodym. Większość ludzi o tym zapomina. I takim sposobem w trakcie swych wizyt Varth został wtajemniczony w sekrety, które z pewnością trzymano by w ścisłej tajemnicy przed starszymi odeń mężczyznami. Od czarodziejów oraz od kapłanów, których zainteresowanie jego osobą wzbudziły doniesienia dawnego nauczyciela, Varth otrzymał niezwykłe wykształcenie. Omalże się nie roześmiał, kiedy wreszcie poznał wyrocznię, która była przyczyną śmierci jego matki. Później dowiedział się, że umarła, aby zawistny czarownik mógł zdobyć urządzony już dom, zaś Królowi jej śmierć miała zapewnić rozwiązanie problemów osobistych, politycznych oraz finansowych. Pewnej nocy ktoś znalazł go płaczącego. Od tego czasu nosił nowe imię: Varth Lokkur, Milczek, Który Żyje W Smutku. Stał się znakomitym aktorem, ten Varthlokkur. Wykorzystując litość, jaką inni żywili względem jego niemoty, naginał silnych ludzi do swej woli. Czarodzieje uczyli go. Kapłani tulili do piersi. Tak manipulował swoimi akolitami, że ci sami pragnęli przyczynić się do realizacji jego ukrytych planów. Nie znali ich nawet, pewni byli tylko tego, iż takowe posiada. Stał się jednym z najbardziej znanych dzieciaków Ilkazaru oraz jedną z jego najbardziej intrygujących tajemnic. Pewnego dnia kilku kapłanów zeszło się razem, a nie chcąc patrzeć, jak marnuje się umysł chłopca, postanowili łożyć na jego edukację. Ale kiedy udali się doń, aby go o tym poinformować, przekonali się, że zniknął. Wybrał sobie dwunastu towarzyszy i opuścił miasto. Dokąd odszedł? Dlaczego? Kapłani przez czas jakiś czuli się nieco skonfundowani, wkrótce jednak zapomnieli. Było w nim coś niepokojącego, coś, o czym woleli nie pamiętać. * * * Przełęcz Lao-Pa Sing znajduje się dwa tysiące mil na wschód od Ilkazaru i stanowi jedyną drogę umożliwiającą pokonanie podwójnego łańcucha gór, Słupów Kości i Słupów Niebios. Na zachód od niej położone są miasta-państwa, małe Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 14 / 90

królestwa oraz rozłożyste Imperium Ilkazaru. Na wschód rozciągało się Shinsan, Imperium Grozy, wzbudzające lęk z powodu czarów i wiary w zło, jaką w nim wyznawano. Wciśnięte w zachodnie stoki tych gór rozpościerały się żyzne równiny Stepów Forcene jakby stworzone dla wypasu zwierząt. Jednak próżno byłoby na nich szukać plemion nomadów. Zbyt blisko Shinsan... Z Lao-Pa Sing pewnego wiosennego dnia wiele miesięcy po tym, jak Varthlokkur opuścił Ilkazar, zjechał konno dwunastoletni chłopiec. Nie był bynajmniej mieszkańcem Shinsan. Jego biała skóra, charakterystyczna dla ludzi z zachodu, teraz zbrązowiała od słońca, ale nie miała barwy naturalnego bursztynu typowej dla mieszkańców wschodu. Na jego twarzy zmagały się przeciwstawne uczucia: przerażenie, jakie wzbudzała przeszłość, i nadzieja na lepszą przyszłość. Pokonawszy przełęcz, chłopiec zatrzymał się, aby się upewnić, iż wciąż ma przy sobie swoją przepustkę do wolności. Z torby przy siodle wyciągnął zwój pergaminu i rozwinął go, potem wpatrywał się przez chwilę w słowa, których nie potrafił odczytać: Do Króla i Czarodziejów Ilkazaru: Zapali się gniew mój i wygubię was mieczem, i żony wasze będą wdowami, a dzieci wasze sierotami. List oznaczony był pozbawioną cech szczególnych owalną pieczęcią. Przesłanie nie wzbudziło szczególnego zainteresowania w Ilkazarze. Szeptano trochę na temat bezczelności nadawcy, jednak nikt się niczego nie obawiał. Posłaniec nie wymienił nazwy kraju, z którego przybył. Rok później kolejny młodzieniec o przerażonym spojrzeniu, który pędził, jakby ścigał go diabeł, przyniósł następujące słowa: Do Króla i Czarodziejów Ilkazaru, którzy fałszywie osądzili kobietę o imieniu Smyrena: Oni wiatr sieją i zbierać będą burzę. Tym razem było to pieczętowane zarówno blankiem, jak i stylizowaną maską śmierci. Wywołało znacznie więcej domysłów niźli poprzednie przesłanie, bowiem posłaniec przyznał się, iż przybywa z Shinsan. Zbadano akta, wydobyto z nich historię sprawy Smyreny. Jej syn uniknął przeznaczenia, jakie spotkało wiedźmę! Lęk przeszył serca mieszkańców miasta, wszędzie szeptano o starożytnym proroctwie. Ale nie zdarzyło się nic i wkrótce o wszystkim zapomniano – póki nie upłynął kolejny rok i nie przybył trzeci posłaniec. Po nim zaś następni, i działo się tak rok po roku, póki Król i czarodzieje nie uwierzyli. Wynajęli więc zabójców (nawet moc Czarodziejów Iłkazaru nie była w stanie dokonać wyłomu w nekromantycznej tarczy strzegącej Shinsan), jednak skrytobójcze miecze zbłąkały się gdzieś po drodze. Nikt nie był na tyle głupi, aby udać się do Shinsan. Cóż po bogactwach w dzień gniewu. Pod dwunastą wiadomością widniało dwanaście pieczęci, każda niosła groźną obietnicę. Król i czarodzieje usilnie starali się nawzajem przekonać, że ich władzy i mocy wystarczy, aby oddalić wszelkie zagrożenie. Trzynastego roku młody mężczyzna opuścił Shinsan, jego oczy były omalże równie dzikie ze strachu jak oczy jego poprzedników. Pokonał Stepy Forcene, zatrzymał się w Necremnos nad rzeką Ro. Zarówno w mieście, jak i we wschodniej części Stepów spotykał często legiony Ilkazaru. Necremnos było „protektoratem” imperium, uznanie jego władzy zwierzchniej stanowiło alternatywę dla krwawej, z góry skazanej na porażkę wojny. Potęga Ilkazaru, oparta na kombinacji magii i militarnej perfekcji, była nie do pokonania. Pthothor Śmiały, Król Necremnos, był mądrzejszy niźli podejrzewali jego poddani. Doskonale zdawał sobie sprawę z fatum ciążącego na Ilkazarze i przewidział, że Losy uderzą jeszcze za czasów jego panowania. Z tym to Królem Varthlokkur rozmawiał na temat zmierzchu imperiów. W Shemerkhan zastał miasto na skraju ruiny, obsadzone silnym garnizonem okupacyjnym, głodujące w istocie, ponieważ jego obywatele zmuszeni byli dokładać wszelkich starań, aby sprostać wysokości kontrybucji nakładanych przez Ilkazar. Z jego Królem Varthlokkur też się spotkał, następnie wyruszył do Gog-Ahlan. Dotarł do kolejnego podbitego miasta, sytuacja w nim była jeszcze gorsza niźli w poprzednim. Za to, że nazbyt długo stawiało opór najeźdźcy, zostało odarte z wszelkiej czci i honoru. Jego niegdyś dumni mieszkańcy nie mieli obecnie prawa do żadnej części swych dochodów, prócz tego, co ich kobiety mogły zarobić, zaspokajając chucie żołnierzy okupacyjnej armii. I tym razem Varthlokkur przeprowadził rozmowę z pozbawionym realnej władzy Królem i dopiero wówczas pojechał dalej. Przebył przełęcze na zachód od Gog-Ahlan i skierował się na południe, wkraczając na tereny Jebał al Alf Dhulquarneni, martwej część świata, którą nie władał żaden Król. Na koniec wreszcie dotarł do doliny Sebil el Selib, co oznaczało Drogę Krzyżową, gdzie pierwszy Król-Imperator Ilkazaru pojmał w zasadzce i ukrzyżował tysiąc zbuntowanej szlachty. Tam stanął obozem i zabrał się do przygotowań. Kilka dni później wkroczył do miasta, któremu zawdzięczał życie i tak wiele bólu. Przy bramie wyszli mu na spotkanie czarodzieje oczekujący na doroczną wiadomość, której jednak posłaniec tym razem nie zamierzał przekazać nikomu jak tylko samemu Królowi. W posłaniu domagał się śmierci na stosie dla Yilisa oraz siedem razy po siedmiu czarodziejów Ilkazaru w charakterze pokuty za zbrodnię popełnioną na Smyrenie. Jak tego należało oczekiwać, żądanie zostało odrzucone. Wiadomość kończyła się obietnicą głodu i plagi, trzęsień ziemi i znaków na niebie, pojawienia się wrogów licznych jak gwiazdy na niebie i była pieczętowana 13. Naonczas pieczęć pozostawała wciąż jeszcze zagadką. Kiedy jednak mistyczna liczba została zauważona, czarodzieje doszli do wniosku, że wroga należy szukać we własnych szeregach. Przeszukali miasto, ale on już zniknął. Przetrząsnęli Imperium i dalej niczego nie odnaleźli. Odtąd strach stał się stałym uczestnikiem ich narad. Jednak nic się nie stało. Albo przynajmniej przez jakiś czas tak to wyglądało. * * * Upadek Ilkazaru opisany został w Czarodziejach z Ilkazaru – wątpliwej wiarygodności i bez wątpienia w wielu miejscach przesadzonym eposie opiewającym koniec Króla Vilisa – którego pierwsze wersy brzmią, jak następuje: Ach! Jakże zostało samotne miasto tak ludne! Jak gdyby wdową się stała przodująca wśród ludów! Barbarzyńcy runęli na granice Imperium. Zamieszki ogarnęły lenne państwa. Armie zostały zdziesiątkowane i zdemoralizowane przez osobliwe zarazy. Gwiazda eksplodowała i zgasła. W samym Ilkazarze widziano smoka, który Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 15 / 90

przemierzał tarczę księżyca w pełni. Zupełnie niespotykany o tej porze roku sztorm zniszczył flotę na Morzu Kotsüm. Piraci z Trolledyngii najechali na zachodnie wybrzeża. A słowa pieśni głoszą: Płacze, płacze wśród nocy, na policzkach jej łzy; a nikt jej nie pociesza spośród wszystkich przyjaciół ****** wers zagubiony ****** i stali się wrogami. Lenne państwa znalazły się w stanie otwartego buntu. Całe armie zostały zaskoczone i pokonane. Bankierzy z Ilkazaru narzekali, ponieważ pożyczki, jakich udzielili Imperium, nie zostały spłacone. Ci, którzy zysk swój czerpali z obrotu łupami, sarkali, ponieważ nie było już nowych podbojów. Ludzie szemrali, kiedy zaczynały kończyć się zapasy. Król, w zwykły, charakterystyczny dla polityków sposób, próbował powstrzymać przypływ niezadowolenia, wygłaszając kolejne mowy. Obiecał niemożliwe zupełnie rzeczy, w które jednak najwyraźniej sam wierzył... Nie potrafił jednak powstrzymać buntowników. Byli zbyt liczni, działali już w zbyt wielu miejscach, a ich szeregi z każdym dniem rosły – nadto zły los nieodmiennie dotykał armie wysłane przeciwko nim: powodzie, zgniła żywność, choroby. A wraz z każdą zwycięską rebelią, podnosiły się kolejne podbite ludy. Szepty mroczne i niepokojące krążyły po całym Ilkazarze. Miastu nie zostanie oszczędzone żadne z okrucieństw, gdy nadejdą wreszcie wraży żołnierze. Ludzie uciekali – chociaż Król ogłosił, że emigracja stanowi zbrodnię główną. Głupiec. Lepiej by zrobił, gdyby sam pozbył się jak najszybciej kolejnych gąb do wykarmienia. Tego roku nie zebrano na obszarach Ilkazaru żadnych plonów. Sporysz, robactwo, wołek zbożowy i szarańcza zniszczyły wszystko. Jedynym źródłem żywności były teraz zapasy z lat ubiegłych i kurczący się z każdym dniem strumyk danin. Chociaż trwogą napawała ich myśl o czarodziejach z Ilkazaru, zbuntowani Królowie oraz żądni łupów barbarzyńcy zebrali się i zjednoczyli przeciwko Imperium. Powiada poeta: Szczęśliwsi mieczem zabici niż ci, co pomarli z głodu, którzy ginęli bezsilni z braku płodów pola. Ręce czułych kobiet gotowały swe dzieci: były dla nich pokarmem w czas klęski Córy mojego ludu. Pod Ilkazarem stały armie, dobrze odżywione armie o wysokim morale, które osiągnęły, pokonując imperialne legiony. Ostentacyjnie przeganiali swoje tłuste stada przed oczyma obserwatorów na murach. W samym mieście zaś znalezione truchła szczurów sprzedawano za srebrnego szekla, schwytane żywcem szczury kosztowały dwa razy tyle. Ludzie obawiali się swoich zmarłych. Obecność ich ciał zwiastowała zarazę. Psy i koty zniknęły, podobnie jak wierzchowce kawalerii królewskiej oraz zwierzęta z Królewskiego Zoo. Miasto wrzało od plotek. Zniknęły dzieci. Ludzie cieszący się dobrym zdrowiem obawiali się oskarżenia o kanibalizm. Niekiedy ciała tych, którzy padli powaleni chorobą, znajdowano z wygryzionymi kawałkami mięsa, być może była to sprawa szczurów, a może nie... Oblężenie trwało nadal. Pewnego dnia z obozu otaczającego miasto wyjechał ponury młodzieniec, przerażony nieco samym miastem i czarownikami, którzy wciąż trwali za jego murami – pewności siebie dodawał mu jedynie fakt, że ich dzieła neutralizowały umiejętności pojedynczego człowieka wyćwiczonego przez tajemniczego Tervolę i Książąt Taumaturgów z Shinsan. Przywiózł zwój pergaminu. Ktoś zauważył, że stało się to dokładnie w rocznicę dostarczenia poprzednich wiadomości. Powtórzone zostały w niej wcześniejsze żądania Varthlokkura, z jednym wszakże znaczącym dodatkiem: dołączona doń została lista imion osób, które miały zostać wydalone poza mury miasta i przed którymi Król miał się ukorzyć. Vilis stał się bardziej skłonny do uległości. Pięć dni później zaobserwowano jakąś aktywność na murach miasta. Królowie i generałowie buntowników, odziani w czerń, na karych koniach, z czarnymi sztandarami powiewającymi nad głowami podjechali ku murom miasta, zatrzymując się w odległości strzału z łuku. Kiedy słońce dotarło do zenitu, na szczytach murów obronnych wzniosło się siedem grup wysokich pali, po siedem słupów w każdej. Do każdego z nich został przywiązany, a przedtem oblany naftą Mistrz Czarodziej. Sam król przyniósł pochodnię, którą podpalono ogień. Później zapadła długa cisza. Żadna chmurka nie kaziła czystego nieba. Wszystkie istoty na ziemi zdawały się zamierać, czekając w niepewności. Potem zapach dotarł do nozdrzy obserwatorów. Woń spalonego mięsa spłoszyła ich konie. Milczek nie zdradzał żadnych emocji. Jego zwycięstwo nie było jeszcze całkowite. Kiedy ogień skończył pożerać ciała, brama otworzyła się i wychudzeni, zniszczeni ludzie chwiejnym krokiem wyszli na zewnątrz. Na oczach wszystkich Król ukląkł i całował ich zakurzone stopy, gdy przechodzili obok. Była ich zaledwie garstka, wszyscy, którzy przeżyli spośród tych, co niegdyś pomogli albo okazali odrobinę uprzejmości nieszczęsnemu sierocie. Jednym z nich był mężczyzna w poszarpanych czerniach kata, innym podstarzały sierżant. Byli wśród nich także kapłani, garstka pomniejszych czarowników oraz kilka zużytych prostytutek, które niegdyś w mniejszym lub większym stopniu zastąpiły mu matkę. Bramy zamknęły się. Varthlokkur czekał. Słońce powoli wędrowało ku zachodowi. Wysłał więc jeźdźca. – Gdzie trzecia część pokuty? – dopytywał się jeździec. – Otrzymaliście wszystko, co mogę wam dać – odparł Król Vilis. – Moja władza i moje Imperium obróciły się w proch. Dosyć już tego okrucieństwa! – Pochwycił łuk, strzelił do posłańca, chybił. – A więc Ilkazar zginie! – Jeździec odjechał. Varthlokkur siedział w milczeniu przez dłuższy czas, zastanawiając się. Poczynił obietnice, co do których miał nadzieję, że nie będzie musiał ich dotrzymywać. Nie chciał w istocie nikogo prócz Vilisa. Ale przecież towarzyszyli mu Królowie, którzy zaufali jego słowu. Królowie ci czekali. Miasto czekało. Varthlokkur zdobył się wreszcie na podjęcie decyzji. Uniósł prawą rękę, potem lewą i przyzwał to, co zachował w oczekiwaniu na tę okazję, moc, jaką nie byłby zdolny władać żaden przypadkowy czarownik. Tak niedostrzegalnie, że z początku jedynie konie zdołały cokolwiek wyczuć, ziemia zaczęła drżeć. Królowie przestraszyli się, widząc moc Varthlokkura. Geniusz ziemi, Król ziemskich żywiołaków, znany z tego, że nikt prócz najznakomitszych mistrzów wschodnich czarów nie potrafił go okiełznać, przybywał na jego wezwanie. Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 16 / 90

Drżenie zmieniło się w trzęsienie ziemi. Bramy miasta runęły. Pale z przymocowanymi do nich czarodziejami spadły z murów. Iglice i minarety zadrżały. A ziemia trzęsła się coraz mocniej. Zapadały się w sobie wielkie budowle. Gruby mur obronny miasta, najbardziej masywna konstrukcja Ilkazaru, zarysowały szczeliny. Varthlokkura zaczynały już boleć ramiona, zdrętwiałe od wysiłku utrzymywania ich w górze, bez ruchu, oraz od Mocy, która przez nie płynęła. A jednak nie opuszczał rąk. Gdyby uczynił to przed czasem, geniusz ziemi porzuciłby swą pracę, nie do końca wszak jeszcze wykonaną, zaś Ilkazar pozostałby wystarczająco potężny, by uczynić szturm straszliwie kosztownym. Płomienie rozbłysły i rozniosły się po mieście. Pył wzniecany przez padające budowle mieszał się z dymem pożarów, zasnuwając niebo. Wielka budowla, stanowiąca siedzibę rządu obsunęła się do Aeos (która wpływała do Ilkazaru przez potężną, niezniszczalną kratę), spiętrzając wodę w rzece, co spowodowało zalanie części miasta. Na koniec wreszcie Varthlokkur poczuł się usatysfakcjonowany i pozwolił, by trzęsienie ziemi zamarło. Spuścił swe ludzkie psy. Wojownicy napotkali nieznaczny opór. On sam na czele Królów ruszył do Pałacu. Vilisa odnaleźli, jak siedział wśród ruin swej cytadeli, kołysząc się z boku na bok, ślina ciekła mu z ust. Przyciskał do piersi swoją koronę i śpiewał dziecięcą piosenkę. Żołnierze pośpiesznie oczyścili z gruzu róg Placu Egzekucji. Wydobyli spod nich rzeźbiony słup, osadzili go w ziemi i przywiązali doń Króla. Przyniesiono żagwie. Varthlokkur stanął przed Vilisem z pochodnią w ręku. Jego zwolennicy oczekiwali, że będzie się śmiał albo chełpił dopełnieniem zapowiedzianej pomsty, on jednak tak nie uczynił. Spodziewali się, że teraz, być może, przemówi wreszcie, po raz pierwszy od wielu dziesiątek lat i powie coś w rodzaju: „Jak znajdziesz się w Piekle, przypomnij sobie o mojej matce”, jednak nic takiego nie nastąpiło. Kiedy w końcu przerwał przedłużającą się ciszę, rzekł tylko: – Sprawiłeś, że stałem się samotny, Królewski Ilkazarze – i odrzucił pochodnię na bok. Ze schyloną głową odwrócił się i powoli wyszedł z miasta, zostawiając akty ewentualnego miłosierdzia albo jego zaniechania decyzji swych stronników. Poeta, którego z pewnością trudno nazwać bezstronnym, kończy swój poemat gorzką klątwą rzuconą na Ilkazar, potępiającą go na wieczność. Ale zanim dzieło jego dobiega końca, można w nim znaleźć krótką wskazówkę, tłumaczącą dlaczego Varthlokkur odrzucił wówczas na bok pochodnię. W owym czasie nikt nie podjął się próby zrozumienia tego, a później oprócz kilku uczonych niewielu zajmowała ta kwestia. Zniszczenie Ilkazaru oraz śmierć jego Króla sprawiły, że Varthlokkur stracił jedynego prawdziwego towarzysza swego życia, którym był przyświecający mu przez czternaście lat cel. Za maską triumfu znajdowało się tylko dojmujące poczucie porażki. 5 Wiosna 996 roku OUI Zdradzona przez wszystkich Noc w Iwa Skołowda, koniec szalejącej burzy – najpewniej ostatniej tej zimy. Góry Kracznodiańskie oraz dolina rzeki Srebrnej Wstążki leżały pogrzebane pod roziskrzonym śniegiem, temperatura powietrza bowiem prawie nie przekraczała punktu topnienia. Poziom Srebrnej Wstążki na płaskowyżu był wysoki, jeszcze stopa, a powódź zaleje wschodnie mury. Wiatr zawodził samotne requiem, omiatając swymi podmuchami Wieżę Księżyca. Była to noc, po której można oczekiwać wstrząsających światem wydarzeń, noc stworzona wręcz dla Wiatru Losu. Nepanthe sypiała znacznie lepiej od czasu przyjazdu grubego człowieka. Nie był w stanie całkowicie przegnać demonów nawiedzających jej myśli, wszak poskromił je przynajmniej nieco. Tej nocy wszakże znowu nie spała, chodząc po komnacie, chociaż powodem nie był dawny strach. Jakieś przeczucie mknęło na skrzydłach wiatru, szepczącego w szczelinach okien i zasłon. Lęk jakowyś przegnał wszelką myśl o śnie. Zdarzało się, iż od czasu do czasu zdolna była pochwycić mgnienie przyszłych wydarzeń, chociaż rzadko były to jasne wizje. Coś przerażająco złego działo się w Iwa Skołowda. Od wielu godzin już to wyczuwała, jednak nie potrafiła odkryć, co to jest. Spoglądając przez okno wychodzące na północ, w końcu znalazła widoczny powód swych zmartwień. Po niebie w stronę północnego muru obronnego wędrowała łuna. Łuna ta powoli jaśniała coraz bardziej. Wiedziała, co musi oznaczać. Pożar. Ale cóż to musiały być za płomienie! Aby wywołać tak potężną łunę, ogień musiał chyba wyrwać się spod jakiejkolwiek kontroli. Jej obawy stawały się coraz bardziej dojmujące. Podeszła do swoich ubrań przygotowanych do włożenia rankiem. Właśnie skończyła się ubierać – i przeklinała złamany paznokieć – kiedy usłyszała odgłos stukania kołatką w drzwi. – Wejść! – zawołała, pewna, że w jej głosie każdy może usłyszeć nieskrywane przerażenie. Rolf wszedł do środka z twarzą ponurą. – Więc? – Złe wieści, moja pani. – Widziałam ognie. Co się dzieje? – Zaatakowano nas. Bandyci ze wzgórz pokonali mury. Musi być ich chyba z tysiąc, zabijają, plądrują. Nepanthe zmarszczyła brwi. Co za diabeł? Rolf ciągnął dalej: – Żołnierze walczą dzielnie, biorąc pod uwagę okoliczności. – Rolf, nie chcę zarzucać ci kłamstwa, ale... cóż, oboje wiemy, że żadne z górskich plemion nie jest tak liczne. Każde z nich ledwie stać na wystawienie stu wojowników, włączając w to kaleki, starców i młodych chłopców. Walczą dobrze, biorąc pod uwagę takie okoliczności? – Być może trochę przesadzam, przysięgam jednak, że jest ich więcej niźli pięć setek. Widziałem na własne oczy przynajmniej kilkanaście plemiennych totemów. Mają też jakiegoś naczelnego wodza wojennego. Okoliczności zaś są takie: wasi wrogowie w mieście przyłączyli się do bandytów. Zaatakowali nas od tyłu. Zaś nasi zwolennicy atakują ich. To jest całkowity chaos. Nie mogę równocześnie utrzymywać porządku publicznego i bronić miasta. – Kiedy to się zaczęło? – Trzy godziny temu, moja pani. Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 17 / 90

– Dlaczego nie zostałam poinformowana? – Z początku wydawało się, że nie ma takiej potrzeby. Potem nie starczyło już czasu. Powoli, z początku ledwie słyszalne odgłosy walk i szalejącego pożaru zaczęły docierać do uszu Nepanthe. Ukradkowe cienie skradały się po ulicach pod jej oknem, niektóre uciekały, inne dążyły ku dotkniętej walkami dzielnicy. – Wódz górali, czy go widziałeś? Jak on wygląda? – Zapytała zupełnie bez powodu, gdyż wiedziała, jaka będzie odpowiedź Rolfa. – Wysoki, szczupły, ciemnoskóry, o twarzy jastrzębiej i oczach, które wyglądają, jakby można zajrzeć przez nie w ognie samych Piekieł. Nie jest góralem, najwyraźniej nie pochodzi ani z północy, ani z Iwa Skołowda, tudzież z zachodu. Sądzę, że to południowiec. Z pustyni. Słyszałem jego imię, ale nie potrafię teraz go sobie przypomnieć. Nazywają go czarodziejem. – Varthlokkur! – Nepanthe niemalże wypluła to imię, wkładając weń cały swój gniew i strach. – Moja pani? – Rolf zmarszczył czoło. Słyszał już wcześniej to imię. Gdzie? Aha. Stara pieśń, Czarodzieje z Ilkazaru. Ale to nie miało najmniejszego sensu. Tamten Varthlokkur żył setki lat temu. – Od wielu już lat trwoży mnie to imię, Rolf. – Duch w niej podupadł. Poczuła się jak zagubiona, mała, przerażona dziewczynka. – Cóż mogę teraz zrobić? Dlaczego Turran zostawił mnie tu samą? On by wiedział, co począć. – Zapłakała. Minęło już wiele czasu, odkąd zdarzyło jej się to po raz ostatni. Z każdą chwilą jej łkanie stawało się coraz bardziej histeryczne, aż w końcu zamieniło się w atak spazmów. Przerażony, zupełnie wytrącony z równowagi i niepewny, jak powinien zareagować, Rolf pobiegł do apartamentów Saltimbanca. Gruby mężczyzna obudził się z rozbudowanym, kwiecistym przekleństwem na ustach, w którym pochodzące najpewniej z nieprawego łoża dzieci Rolfa przeklęte zostały na wiele pokoleń naprzód. – Szyderco, zamknij swą przeklętą gębę i słuchaj! – Porwał tamtego za poły nocnej koszuli, gotów niemalże wymierzyć mu policzek. Saltimbanco przyjrzał się pochylonemu nad sobą ponuremu obliczu, zastanowił nad imieniem, które przed chwilą padło. – Co się dzieje? – Haroun już tu jest. Wcześnie. Przewaga liczebna jest po przeciwnej stronie, ale do tego stopnia udało mi się pomieszać im szyki, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko wygrać. – Zakładam więc, iż taki jest plan. – Tak. Ale kiedy doniosłem o ataku i opisałem Harouna, kobieta wpadła w histerię i zaczęła spazmować na temat Varthlokkurów, Fangdredów, El Kabarów. Lepiej, żebyś ją jakoś uspokoił, inaczej zniszczy całą operację... – Jam jest uznany mistrz uspokajania histeryczek. Jestem też wszak zaniepokojony tym, że ktoś wymawia sekretne imiona. Szyderca nie żyje... Kilka chwil później Saltimbanco wpadł do apartamentów Nepanthe, rozmościł się, usadzi wszy ją sobie na kolanach, i zabrał się do pocieszania. Próbował też odkryć, co stanowiło przyczynę jej załamania, ale poniósł porażkę. Nepanthe odzyskała już panowanie nad sobą. – Ja – oznajmił znienacka, podnosząc się gwałtownie i łapiąc ją na chwilę przed upadkiem na posadzkę – stawię czoło, kolczastym drzewcom włóczni barbarzyńskich hord, perorą swą podnosząc dzielne serca żołnierzy! – Zniknął, zanim zdążyła zaprotestować. Nepanthe, chociaż siedziała wciąż tam, gdzie ją posadził Saltimbanco, odzyskała wreszcie nastawienie godne Królów Burzy. Całkowicie już opanowana, zawołała: – Rolf! Wyślij człowieka do Ravenkrak z wieściami, co się tutaj wydarzyło, każ mu także przekazać imię Varthlokkur. Turran będzie wiedział, o co chodzi. Och, i poproś o posiłki. Potem skrzyknij moją gwardię i wyprowadź konie. Zajmij się przygotowaniem drogi odwrotu. I zobacz też, czy nie uda ci się znaleźć gdzieś Saltimbanca, zanim ten da się zabić. Prośba o posiłki, z czego doskonale zdawała sobie sprawę, była całkowicie daremna. Bitwa będzie już wygrana bądź przegrana, zanim Turran otrzyma jej wiadomość. Ale być może przyprowadzi dostatecznie wielu ludzi, aby odbić miasto. * * * Szybko, szybciej niźli z pozoru pozwalałby jego opasły kadłub, Saltimbanco spieszył do północnej dzielnicy. Tu i tam demoralizował kolejnych żołnierzy śmiałymi mowami patriotycznymi, obietnicami rychłego zwycięstwa i nawoływaniami do natychmiastowego a mocarnego ataku. Jego dobrze ugruntowana sława wybierania zawsze złej strony i odpowiedzi przekonywała żołnierzy, że już właściwie zostali pokonani. Walki przeniosły się tymczasem do wschodniej dzielnicy, którą zamieszkiwali głównie drobni kupcy i rzemieślnicy – przede wszystkim kuśnierze znani ze swych wyrobów daleko za granicami rodzinnych stron – będący jednocześnie najbardziej zagorzałymi stronnikami Nepanthe. Atak powoli załamywał się, w miarę jak jej stronnicy coraz bardziej zajadle bronili swych rodzinnych domów. Szkoda tylko, że nie utworzono żadnych odwodów, które można by rzucić do boju, gdy sytuacja stała się tak nieoczekiwanie korzystna. Saltimbanco pojawił się nagle przy Północnej Bramie, na posterunku dowodzenia najeźdźców. Wrzeszcząc przeraźliwie, zaalarmował swych sprzymierzeńców, zanim górale rozszczepili go włóczniami. Człowiek o imieniu Haroun wepchnął go szybko do wnętrza zdobytego domu. Saltimbanco usiadł naprzeciwko napastnika, dzielił ich tylko podrapany blat dębowego stołu. – Myślę ci ja, że Wielki Generał uderzył nazbyt wcześnie... chociaż śmiało, odnosząc wszak sukces. Szczupły ciemnoskóry mężczyzna siedzący po przeciwnej stronie stołu przez dłuższą chwilę milczał, potem zaś zasyczał: – Mam talent. Jego nabywca zapłacił dobrze. Za pieniądze oferuję towar odpowiedniej wartości. – Ja czynię tak samo. – Saltimbanco był zaniepokojony. Haroun był zimny, odległy. Czy coś poszło źle? Potem westchnął. Ten człowiek zawsze się tak zachowywał w kryzysowych momentach swoich spektakularnych, choć stosunkowo Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 18 / 90

drobnych partyzanckich wojenek. Musiał taki być. Całkowite wycofanie było konieczne. – Operacja poszła wspaniale, plan był doskonały. Krew zaleje Królów Burzy. – Zachichotał, myśląc o garncu ze złotem na końcu tej, akurat szczególnie cholernej tęczy. – A obsypany złotem starzec, co z nim? – Nic. Od ostatniego razu nie słyszałem o nim ani słowa. Nie podoba mi się to. Zapłaciłem kilku ludziom, aby mieli na niego oko. Zbiera miecze do wynajęcia w Mniejszych Królestwach. – Jam jest student filozofii potężnych mentalnych ścięgien, jednak niezdolnym jest wyrozumować cel pokrętnego planu tego pokręconego starca. Nie lubię ciemności. Żre mnie lęk, tutaj, tutaj i tutaj. – Kolejno klepnął się w czoło, serce i sakiewkę. – Za odpowiednią zapłatą jestem w stanie tolerować tajemniczość. Słuchaj, mam bitwę do stoczenia. Nie mam czasu na pogaduszki, zwłaszcza jeśli nie ma się nic do powiedzenia. Przekaż Rolfowi moje gratulacje. Uczy się szybko. Pewnego dnia może stać się pełnym partnerem. I przekaż też wyrazy szacunku Bragiemu i Elanie. Teraz już idź. Porozmawiamy sobie, kiedy upadnie Ravenkrak. – Szybko, szybko. Zawsze wszystko szybko. Ja, który posiadam bystre oko i bystrzejszy jeszcze jestem, kiedy chodzi o działania głową, znalazłem interesujące listy i niektóre skopiowałem. Szpiedzy pracujący dla Valthera. Niektóre z nich mogą się przydać. Z irytacją bin Yousif chwycił listę. Gestem wskazał drzwi. O wschodzie patrole Rolfa znalazły Saltimbanca wędrującego bez celu w pobliżu Południowej Bramy. Na próżno słońce wysilało się, próbując przebić promieniami dymy zalegające miasto. Gruby człowiek, najwyraźniej pogrążony w szoku, został bezceremonialnie przywiązany do siodła i włączony do oddziału towarzyszącego wycofującej się Nepanthe. * * * Turran posuwał się na południe wraz z awangardą swej niewielkiej armii, przejeżdżając właśnie przez jeden z tych wiecznie zielonych zagajników rosnących w głębinach wąwozu położonego w wysokiej strefie. Wiatr zawodził. Echa lawin schodzących z niebotycznych szczytów wyciem wypełniały wąwóz. Potem zaczęli przybywać posłańcy niosący wieści z południa. Najpierw pojawił się człowiek z raportem rzekomo wysłanym przez Nepanthe, w rzeczywistości pochodził on jednak od jednego ze szpiegów Valthera – Rolfa. Po chwili namysłu Turran wezwał swoich braci, ci zaś niezwłocznie przybyli. Wtedy też nadeszła druga wiadomość. – Mam tutaj dwie wiadomości od waszego człowieka, Rolfa. W jednej z nich donosi, że wygląda na to, iż Nepanthe znalazła sobie kochanka. – Czy powinniśmy go zabić! – Nie. Jeszcze nie. Być może przy nim się ustatkuje. Valther z uśmiechem podsunął sugestię: – Pomóżmy mu więc. Ona jest nieco opóźniona, nie sądzicie? Na krótką chwilę odgłosy schodzących lawin utonęły w śmiechu Turrana. – Opóźniona o jakieś piętnaście lat. – Na jego twarzy zastygł kwaśny grymas. – Wina matki. – Valther znał swoją matkę wyłącznie ze słyszenia. Umarła przy narodzinach Nepanthe, tylko rok po tym, jak jemu dała życie. „Matka”, o której mówił Turran i do której wszyscy często się odwoływali, była drugą żoną ich ojca, ponurą, nienawidzącą seksu kobietą. – Ona opowiedziała Nepanthe wszystko o mężczyznach, a nikt nie dowiódł jej, że nie miała racji... – Nie miała racji. Cóż to jest racja? – Hę? – Nie wezwałeś mnie tutaj, aby rozmawiać o życiu seksualnym Nepanthe. Albo o braku takowego. – Nie, jednak to stanowi część tej kwestii. Ten facet, w którym się zakochała. Ekscentryk swego rodzaju, zapewne nieszkodliwy, posiadający jednak umiejętność łagodzenia jej nastrojów. Nie, prawdziwym problemem jest informacja, którą twój człowiek zamieścił na samym końcu raportu. Oraz to, co napisał później. – Co? – Valther zaczynał już się trochę niecierpliwić. – Tej nocy, kiedy pierwsza wiadomość została wysłana, bandyci z gór zaatakowali Iwa Skołowda. Samo miasto, nie zaś otaczające je sioła. Zeszli w dół od Srebrnej Wstążki zupełnie nie wykryci, pokonali mury obronne, otworzyli bramę... wszystko zupełnie niepostrzeżenie. – Zdrada. Ktoś wziął zapłatę. – Rzecz jasna. Ale nie słyszałeś jeszcze najgorszego. Rolf mówi, że byli w sile pięciu, sześciu setek. – Nie. Niemożliwe. To by oznaczało, że ktoś zjednoczył plemiona. – Ale przecież wadzą się ze sobą od wieków. – Słusznie. Obserwowałem, jak się rzeczy mają. Z tej krainy nie docierały do nas żadne plotki, oprócz tego, że ostatniej jesieni jakiś czarodziej miał wybrać na miejsce swego stałego pobytu okolice Gron. Sprawdziłem go. Zielarz, znachor, żaden prawdziwy mag. – A jednak ktoś musiał zorganizować plemiona, skoro nas zaatakowały? Racja? – Tak. – A więc tym kimś musi być twój znachor, skoro jest jedynym obcym w okolicy. Przystajesz na ten wniosek? – Znowuż, tak. Żaden z wodzów nie zgodziłby się otrzymywać rozkazów od innego. Niemniej to wciąż nie ma sensu. – Nie. Żaden szarlatan nie ma umiejętności potrzebnych, aby dowodzić armią. Chyba, że był to ktoś zupełnie inny... – Wciąż nie wydaje mi się to możliwe... – Twarz Valthera pobladła. – Och, co ze mnie za głupiec! Haroun bin Yousif! – Co? – Przez cały czas miałem wszystko przed oczami. Już sześć miesięcy temu powinienem coś zrobić. Bogowie, jakimż okazałem się ślepcem. Ten znachor to był Haroun bin Yousif. – O czym ty właściwie gadasz? Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 19 / 90

– Pomyśl! Jeżeli nie stać cię na wynajęcie Gildii albo zwyczajnych najemników, a chcesz prowadzić wojnę i masz przed sobą niewielkie szansę na zwycięstwo, co wówczas czynisz? Po dłuższej chwili Turran westchnął i, pokiwał ponuro głową. – Wynajmuję Harouna bin Yousifa, Króla Bez Tronu. „Bohatera” spod Libianin i Hellin Daimiel. Kupuję to. Pasuje aż nazbyt dobrze. Co on teraz robi? Valther pokręcił głową. – Z tego, co ostatnio słyszałem, miał rzekomo pracować dla sztabu Armii Itaskiańskiej, opracowując taktykę działań milicji Straży Przybrzeżnej, która okazałaby się skuteczna przeciwko rajderom Trolledyngian. Chodziło o to, by powstrzymać ich, póki nie przybędą regularne oddziały. – Dowiedz się! – Rozkaz Turrana był chłodny i ostry niczym zimowy wicher. – Chcę wiedzieć, dlaczego porzucił taką synekurę, aby dowodzić dzikusami. Chcę znać każde słowo, jakie wypowiedział na miesiąc przed wyjazdem, z kim rozmawiał i dlaczego. Oraz każdy wykonany przezeń ruch. Chcę tego wszystkiego, i to szybko. Zalej Itaskię agentami. Ponieważ ta druga wiadomość jest dosyć paskudna. Nepanthe nie potrafiła utrzymać Iwa Skołowda. Zwolennicy starego Króla zbuntowali się dokładnie w tej samej chwili, gdy bandyci przypuścili swój atak. Ona twierdzi, że wszystko zostało z góry zaplanowane. Powinienem zostawić z nią Rudobrodego. Preshka, uczeń, to jednak nie jest to samo co Grimnason, mistrz. – Czy odbijemy miasto? – Nie... – Błysk namysłu pojawił się w oczach Turrana. – Nepanthe wycofuje się na północ z trzema setkami lojalnych mieszkańców Iwa Skołowda. Założę się, że bandyci wyprzedzają ją. A my jesteśmy tutaj... Powiedz Rudobrodemu, żeby się gotował do forsownego marszu. Chichocząc, Valther poszedł poszukać Grimnasona. Jednak stało się tak, że w pułapkę najemnika wpadł tylko bandycki motłoch. Wyczuwając w jakiś sposób zagrożenie, Haroun bin Yousif w porę porzucił swych dzikich sprzymierzeńców i zniknął. 6 Lato 996 roku OUI W sercu Gór Strachu Wysoki, zimny i samotny był Ravenkrak, masywna, górująca nad okolicą forteca zbudowana z szarego kamienia bez szczypty choćby zaprawy. Posiadał dwanaście wysokich wież, niektóre z nich były kwadratowe, inne okrągłe, oraz krenelażowane blanki przypominające masywną dolną szczękę. Na krawędziach obronnych murów lód zalegał płatami bieli. Widziane z zewnętrznego stoku, pozbawione szyb okna nieodparcie kojarzyły się z pustymi oczodołami. Wielki tunel wejścia, z wiszącą nad nim jak kły opuszczaną kratą – dopełniał całości wizerunku zamczyska, do złudzenia przypominającego czaszkę. Chłodne i pełne przeciągów zdawało się to miejsce. Chłodne i pełne przeciągów było. Nepanthe stała na blankach mieszczącej jej apartamenty wieży, zwanej Dzwonnicą, stawiając czoło podmuchom arktycznego wiatru. Drżąc na całym ciele, chłonęła ponure i srogie widoki nagich skał i śnieżnych pól. Tak, forteca wydawała się niezwyciężona, chociaż Nepanthe z pewnością nie była w tej kwestii znawcą. Została wybudowana w planie trójkąta na szczycie skalnego wypiętrzenia. Wyłącznie do jednej ściany, zresztą najwyższej, wróg mógł w ogóle uzyskać dostęp. Pozostałe stanowiły zwieńczenie stromych zboczy ograniczających wypiętrzenie. Ale widok siły Ravenkrak nie napawał jej zadowoleniem. Uważała, że wszystko to w istocie i tak na nic się nie zda, że wroga, któremu przyjdzie stawić czoło, zapewne nie zatrzymają ani mury obronne, ani najskuteczniejsza nawet broń. Moce losu pokonywały wszystkie ludzkie umocnienia obronne w tak samo łatwy sposób, w jaki człowiek wędrujący przez las odgarnia z twarzy pajęczyny – ledwie je zauważając, odczuwając jedynie przelotną irytację. Jęki wiatru zmieniły się w wycie. Jego podmuchy szperały szponami lodu pod jej ubraniem. Z otwartych niewielkich drzwi na wicher wyszła przysadzista, okutana w gruby ubiór postać: Saltimbanco. Zerkając na niego, Nepanthe wyszeptała ze smutkiem: – Chciałabym, żeby to wszystko się już skończyło. Błazen był w dobrym humorze, co ostatnio stanowiło rzadkość. – Ach, Księżniczko bez skazy! – zawołał (on oraz jej lojalni Iwa Skołowdianie nalegali, by zachowała ten tytuł). – Ujrzyj oto! W stal i srebro zbrojny rycerz zmierza wśród niebezpieczeństw przez pół świata, wdziera się na potężną górę, przenika przez mury niezdobytej fortecy, aby uratować więzioną tam dziewicę bez skazy. „Ale cóż to takiego?” – woła dzielny rycerz, okryty płaszczem własnej odwagi. – „Gdzież skrywa się krwawy smok?” I wtedy ja, którym jest wojownikiem o potężnych mięśniach, wysmagam go od bioder do goleni, tak i tak... kontra... lewy sierpowy na szczękę... dostał! Pomimo swego beznadziejnego nastroju Nepanthe zaśmiała się z tych błazeństw, zwłaszcza zaś rozbawił ją niemożliwy „lewy sierpowy na szczękę”. Śmiała się więc, potem jednak zdała sobie sprawę, że ten smok, którego on miał na myśli, to jej ponury nastrój, z rozmysłem zaśmiała się więc jeszcze głośniej. Pamiętała czasy, kiedy w ogóle nie potrafiła się śmiać, spodziewała się też, że taki czas w przyszłości nadejdzie. W najbliższej przyszłości. – Niestety, jakież to nieszczęście, panie Rycerzu – jęknęła w udawanej rozpaczy (która jednak trąciła aż nazbyt mocno prawdziwym cierpieniem) – nie ma tu żadnego smoka, który trzymałby mnie spętaną w swym jarzmie, lecz tylko ogry i trolle w liczbie sześciu, brykające po zamku pod mymi stopami. – Hai! Groźna gromadka, powiadasz więc? Biada! – lamentował Saltimbanco. – Teraz strach mnie dopadł przemożny, może bowiem tak być, żem zostawił w domu miecz na trolle. – Z pewnością nie jest to właściwy sposób wyrażania się o swoich braciach – oznajmił jowialnie trzeci głos. Saltimbanco i Nepanthe spojrzeli na Valthera, każde żywiąc własne podejrzenia, oboje też zastanawiali się, jakie też knowania może zwiastować jego obecność. Wszakże wizyta Valthera była chyba zupełnie niewinna – przynajmniej w tym momencie. Widząc, że pierwsze stwierdzenie uszło jej bezkarnie, Nepanthe warknęła: Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 20 / 90

– Nie jest to stosowny sposób mówienia o moich braciach? O was, którzy macie myśli łasic i serca sępów? Jeżeli więc nie ogry i trolle, błagam, powiedz mi, cóż takiego? – Uważaj, Nepanthe. Gniew potrafi zdradzić wszystkie skrzydlate sekrety. A ty zbliżasz się naprawdę niebezpiecznie do granicy, mówiąc w ten sposób. – Zerknął w dół, jakby tym spojrzeniem chciał jej przypomnieć o Głębokich Lochach, potem zmienił temat. – Ale nie przyszedłem tu po to, aby się kłócić, tylko po to, aby przyjrzeć się naszej lodowatej domenie w towarzystwie własnej siostrzyczki. Cała trójka stała teraz, patrząc ponad surowymi, pokrytymi lodem zboczami gór. Kurczowo zaciśnięte szpony zimy nigdy tak naprawdę nie wypuszczały Ravenkrak ze swego uścisku, latem tylko nieznacznie go rozluźniały. – Wydajesz się dzisiaj poetycko nastrojony – zauważyła Nepanthe. Valther wzruszył ramionami, wskazał przed siebie dłonią. – Czy nie jest to widok wart poematu? – Tak. Powinna być to oda do Boga Zimy, albo Ojca Mroza. Czy też być może epos przedstawiający odyseję lodu. Z pewnością nic ludzkiego, nic, w czym kryłyby się cieplejsze uczucia. – Mhm, prawdę rzekła – wymruczał Saltimbanco. Potem, przyjmując, że Valther chce porozmawiać z Nepanthe na osobności, skierował się w stronę wyjścia. – Stój! Saltimbanco, nie musisz wszak odchodzić. – Valther udał, że sama myśl napełnia go prawdziwym przerażeniem. – Nie będziemy omawiać tutaj żadnych tajemnic. A nastrój Nepanthe z pewnością pogorszy się, kiedy ją zostawisz. Jeżeli kiedykolwiek istniało panaceum na umęczone serce, eliksir pobudzający ducha, to znaleźć je można tylko w tobie. Dowód? Nepanthe. Nepanthe bez skazy, słodka Nepanthe, ongiś całkowicie zatracona w swoich fantazjach i lękach, kawałek martwego drewna, niezależnie od tego, ile okazywała serca. A komuż zasługę przypisać za tę odmianę? Nawet Turran zwrócił na to uwagę. Otóż tobie, Ociężały Królu. Nepanthe patrzyła na Valthera, rozbawiona. Saltimbanco zaś, który przyzwyczajony był do akceptowania w charakterze zapłaty najbardziej niegodziwych pochwał, tym razem był zaambarasowany tak nie pasującą do charakteru Valthera przemową – chociaż nie aż tak znowu bardzo zmieszany, by pozostać. – Daj baczenie, siostro – ciągnął Valther. – Daj baczenie. Och, wiatr jęczy niczym umierający smok. Kto ocali ducha pokonanego klanu? Kto zwróci serca pozbawionym serc? Ten człowiek, który tak mądrze odgrywa głupca! Sądzę, że wcale głupcem nie jest, lecz najbardziej bystrym łobuzem, aktorem i błaznem! Chociaż na obliczu Saltimbanca gościł błysk nieśmiałego uśmiechu, w środku cały aż pocił się ze strachu. Pytania te zasiały ziarna przerażenia na żyznej w winę glebie jego myśli. Ile Valther tak naprawdę wiedział? Czy to były jakieś zarzuty i aluzje? Czy w ten sposób ostrzegał go, iż jest podejrzany? Nepanthe przerwała strumień jego myśli, pytając: – Valt, co sprawiło, że stałeś się taki przyziemny? Czy?... – Ugryzła się w język z demonstracyjną, szyderczą złośliwością, potem przybrawszy normalny wyraz twarzy, ciągnęła dalej: – Miałam zamiar powiedzieć coś paskudnego. Przypuszczam, że nie jestem dla was najlepszym towarzystwem. Oto znaleźli się tutaj dwaj rycerscy panowie, próbujący mnie zabawiać, a ja zachowuję się niczym wyjąca harpia. Obaj mężczyźni zaprotestowali, uciszyła ich jednak gestem dłoni. – Któż lepiej ode mnie wie, czym się stałam? – Potem wybuchnęła śmiechem. Wyraz szyderczego przerażenia na twarzy Saltimbanca był niemalże skrajny. Najwyraźniej pogwałciła właśnie jakąś szaleńczą filozoficzną doktrynę. Jednak kiedy wreszcie grubas przemówił, nie miał nic filozoficznego do powiedzenia. – Biada! – zawołał. – Posłuchajcie, jak wyje stary Lodowaty Wicher! Mnie strzegą mądrze zgromadzone warstwy ochronnego tłuszczu. Moją jest droga świadomej i zaplanowanej otyłości, wciąż jednak mogę przemienić się w zamarznięty kamień nad górskim strumieniem. Błagam was więc, panie i pani! Czy moglibyśmy wszyscy razem przejść do miejsca, gdzie płoną ciepłe ognie? Jedno spojrzenie na granitowe niebo, na siekące wokół nich podmuchy śniegu, na otaczający ich zewsząd jałowy kraj, przekonało tę dwójkę o mądrości Saltimbanca. – Hai! – krzyknął Valther, przedrzeźniając Saltimbanca. – Ten człowiek znowuż ma rację! Grzany miód w Wielkiej Komnacie, co? Ciepły ogień, grzane wino, udziec jagnięcia i przyjacielskie rozmowy. Chodźmy. – Idę – oznajmiła Nepanthe i zaśmiała się lekko. – Ale chyba zrezygnuję z baraniny. Żona Rudobrodego, Astrid, powiedziała mi, że zbyt duża ilość mięsa szkodzi na cerę. Valther i Saltimbanco patrzyli na nią, tłumiąc ogarniający ich śmiech – ale udało im się powstrzymać, kiedy zdali sobie sprawę, że ona mówi poważnie. To był po prostu śmiech, jaki ogarnia człowieka, gdy usłyszy coś zupełnie nieoczekiwanego – kiedyż bowiem po raz ostatni, zdarzyło im się usłyszeć, jak Nepanthe troszczy się tak o kobiece sprawy? Potem Valther zerknął na Saltimbanca i widać było wyraźnie, jak nowy przypływ rozbawienia iskrzy się w jego oczach. Na kilkunastu potężnych kominkach otaczających dookoła Wielką Komnatę wesoło ryczał ogień. Za każdym razem, kiedy do niej wchodził, Saltimbanco zdumiewał się domowym charakterem tego pomieszczenia. Psy i małe dzieci, bez względu na ich płeć, plemię czy pozycję, bawiły się ze sobą i wadziły, wrzeszczały na siebie i ogryzały odrzucone przez dorosłych kości pośrodku zasłanej grubą warstwą słomy posadzki, wszystko z towarzyszeniem niemożliwego niemalże do zniesienia hałasu. Rzadko jednak się zdarzało, by któryś ze służących albo żołnierzy kopniakiem usunął z drogi szczeniaka albo dziecko... Żołnierze Turrana oraz Iwa Skołowdianie Nepanthe siedzieli wokół niezliczonych stołów, pijąc, śpiewając, opowiadając sobie zmyślone historie albo męcząc się w pijackich snach. Niektórzy leniwie przyglądali się własnym lub cudzym żonom. Sam Turran także znajdował się w sali, siedział przy głównym stole, zwarty w tytanicznym pojedynku na ręce z jednym z krzepkich służących Rudobrodego. Z oddalonego krańca sali docierały metaliczne szczękania, żołnierze ćwiczyli tam, posługując się stępioną i pozbawioną ostrzy bronią. Wiszące nad głowami sztandary chwiały się lekko w niemal niewyczuwalnym przeciągu, pogrążone w cichym, widmowym tańcu wśród migoczącego blasku palenisk i pochodni. Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 21 / 90

Inny taniec trwał wśród stołów – kobiety (żony i córki żołnierzy) przechadzały się z dzbanami wina i piwa ale, z wielkimi tacami, na których spiętrzono stosy pieczonej baraniny, rzadką tutaj wołowinę, czasami zaś nawet okazyjną, samotną tuszkę dzikiego ptaka. Nepanthe, Valther i Saltimbanco przeciskali się przez tę mrowiącą, hałaśliwą ciżbę, kierując się prosto do głównego stołu. Nepanthe i Saltimbanco odkłaniali się w odpowiedzi na liczne pozdrowienia ze strony zgromadzonych. Saltimbanco był lubiany przez żołnierzy ze względu na swoje błazeństwa. Nepanthe lubiano zwyczajnie z tego powodu, że jako kobieta dodawała blasku temu zniszczonemu staremu zamczysku oraz osobliwej rodzinie, która na nim władała. Wszyscy Królowie Burzy byli lubiani zapewne z tej przyczyny, iż byli najlepszymi panami, jakich ci najemnicy kiedykolwiek mieli. Żołnierz służący pod ich sztandarem doprawdy niewiele miał powodów do uskarżania się. Prawda, nienawidzić mógł ich jedynie wróg, i to tylko dlatego, że występowali przeciw niemu. Zdołali już pokazać wszystkim, iż bezlitośni są dla swych nieprzyjaciół, bezwzględni w realizacji własnych celów. O ludzi swoich zaś dbali z równą zapalczywością. Szyderca z radością przyłączyłby się do nich, gdyby jego lojalności wcześniej już nie kupiono. Dotarli wreszcie do stołu Turrana. Turran wciąż pogrążony był w zapasach z sierżantem Czarnym Kłem. Uniósł na chwilę wzrok, uśmiechnął się. Twarz poczerwieniała mu od zbyt dużej ilości wypitego wina i wysiłku, jaki wkładał w pojedynek. – Ho! Ho! Patrzcie tylko, jak zaraz rozłożę tego łobuza! Uff! – Na moment zdekoncentrował się. Czarny Kieł skorzystał z okazji. Zwyciężył. Turran zaśmiał się grzmiąco, klepnął sierżanta w ramię, zawołał na służbę. Valther wśliznął się na puste siedzisko stojące obok krzesła brata. Nepanthe i Saltimbanco rozsiedli się po przeciwnej stronie stołu. Prawie natychmiast pojawiło się kilka kobiet z nożami, talerzami i kuflami do wina oraz piwem ale. Za nimi następne niosły napoje orzeźwiające i baraninę, prócz tego inne jeszcze rozmaite potrawy, jakie składały się na jadłospis nie kończącego się posiłku w Ravenkrak. – Hai! – powiedział Valther, równocześnie szczypiąc jedną ze służących. – Kapuśniak dla mojej siostry. Tylko żeby mi w nim nie było ani kawałeczka mięsa! Gotowa jeszcze zrujnować swoją nieskazitelną cerę. Nepanthe była zaskoczona, słysząc chichot kobiety. Dlaczego tamta się tak zachowywała?... Ponieważ Valther zaczepiał wszystkie, które mu wpadły pod rękę? Spojrzała ciężko na kobiety. Ich śmiech zamarł. Ale milczały tylko do czasu, aż znalazły się w kuchniach, które wkrótce znowu rozbrzmiały ich jazgotem. Ponieważ istniał sekret powszechnie znany wśród kobiet z Ravenkrak, sekret, który zdawał im się zachwycający i który w istocie nie był żadnym sekretem dla nikogo, z wyjątkiem Nepanthe. Była to tajemnica znana równie dobrze wszystkim mężczyznom. Jak bowiem któryś z nich miałby uniknąć wtajemniczenia w miejscu, gdzie mężczyzna nie mógł uciec przed długimi językami swoich żon i córek? Był to sekret znany więc wszystkim mężczyznom, oprócz samego Saltimbanca, on zaś powoli zaczynał żywić pewne podejrzenia. Wszyscy oprócz Nepanthe wiedzieli, że Nepanthe zakochała się. Byli tacy, którzy twierdzili, że Saltimbanco podziela jej uczucia, cytując jako dowód swoich słów fakt, iż ostatnio znacznie stracił na wadze. Inni dowodzili, że spowodowane to zostało warunkami, w jakich przebiegał ich odwrót do Ravenkrak, a później ograniczeniami charakteryzującymi życie na zamku. Wszak niezależnie od tego, jaka była prawda, Saltimbanco rzeczywiście zrzucił kilka funtów. Chichotanie służących dziewek sprawiło, że policzki Nepanthe pokrył jakże dodający jej uroku rumieniec. Spojrzała chmurnie na Valthera. – Ha! – oznajmił Turran, zastanowiwszy się nad stwierdzeniem brata. – Dobrze! – Wybuchnął gromkim śmiechem. Oczy Nepanthe rozbłysły. Pomyślała o stu co najmniej paskudnych rzeczach, które mogłaby powiedzieć – ale jej bracia, dziewczyny służebne, Saltimbanco również w rzeczy samej, wszyscy nagle zamilkli. Ptasznik, opiekujący się zamkowymi sokołami i gołębiami, mężczyzna tak stary i niedołężny, że często potrzebował pomocy, aby w ogóle móc się poruszać, wbiegł pędem do Wielkiej Sali, wyjąc, jakby następowała mu na pięty osobista banshee. Cisza ogarniająca obecnych pogłębiła się do stanu właściwego chyba tylko grobowcom. Poruszały się jedynie pełgające płomienie pochodni. Setki ludzi naraz wstrzymały oddech, oczekując na przerażające wieści. Ptasznik już od miesięcy nie opuszczał swojej ptaszarni. Zaklęcie prysło, gdy któreś z dzieci zaniosło się pełnym przerażenia łkaniem. Jakby to dopełniło koniecznych egzorcyzmów, wszędzie odezwały się ludzkie głosy, niczym szum wzbierającego przypływu. Ptasznik chwiejnie pokonał ostatnich kilka kroków dzielących go od głównego stołu. – Panie! – wyskrzeczała ta starożytna karykatura mężczyzny. – Panie! – A potem raz jeszcze: – Panie! Turran, który żywił głębokie przywiązanie do starego, zdławił wzbierającą w nim niecierpliwość i zaczął przyjacielskie dociekanie. – Dobrze, już dobrze, Ptaszniku – (i tak nikt już nie pamiętał prawdziwego imienia tamtego) – o co chodzi? Cóż też spowodowało tak nadzwyczajne u człowieka w twoim wieku wzburzenie? Ptasznik natychmiast zapomniał o celu swej misji, zaczął dowodzić, że wciąż jeszcze jest całkiem krzepki. Głównym przedmiotem jego obaw była przymusowa emerytura. – Twoje wieści, Ptaszniku – przypomniał mu Turran. – Powód całego tego podniecenia. Staremu udało się na tyle przynajmniej zdławić swe lęki, by powiedzieć: – Twój brat, panie. Wiadomość od twojego brata. – Którego brata? Którego? – Cóż, oczywiście od lorda Ridyeha, panie. Nie ma żadnych wątpliwości, wiadomość jest od Ridyeha. – I o czymże donosi mój brat? – Och! Cóż, oczywiście to dlatego właśnie pokonałem tę całą drogę aż do Wielkiej Sali, nieprawdaż? Mhm... och? Tak! – Zaczął przeszukiwać kieszenie i zakamarki swego pogniecionego, od tygodnia nie zmienianego ubioru. – Aha! A tutaj jest, tutaj schował się ten diabeł. – Rozkaszlał się charkotliwie, a potem z jakiegoś zakamarka swej zatłuszczonej bluzy wyciągnął pogięty, brudny skrawek pergaminu. Turran z wdzięcznością przyjął od niego poszarpany strzęp, zaprosił jeszcze starego, aby usiadł przy stole i wypił kufel Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 22 / 90

wina, potem odchylił się do tyłu i zaczął czytać przy świetle pochodni. Oblicze jego zmieniło się w pole bitewne emocji. Ciemne oczy lśniły niezadowoleniem i rozczarowaniem. Długie, opadające wąsy zdawały się ożywać w odblasku płomieni migoczących na jego twarzy. Gniew rozbłyskiwał na niej, potem gasł, zastępowało go natomiast coś zbliżonego do smutku. Nozdrza rozdymały się, ściągały, znów rozszerzały, w miarę jak czytał wiadomość. W końcu, kiedy sam siebie przekonał O jej wiarygodności, zdusił pergamin w pięści i powstał. Jakby nieświadom setek wpatrujących się weń pytająco oczu zwrócił się do swych towarzyszy przy stole. – Valther, Nepanthe, chodźcie ze mną. Ty także, grubasie. – Teraz odwrócił się do żołnierza, z którym toczył pojedynek na ręce. – Czarny Kieł, znajdź moich braci. Przyślij ich do Niższego Arsenału. Ruszył w kierunku głównego wyjścia, krocząc niczym król i ignorując całkowicie szeptane domysły krążące po Wielkiej Sali. Jego towarzyszom z wysiłkiem udawało się dotrzymać mu kroku. * * * Niższy Arsenał położony był daleko poniżej podstaw murów obronnych Ravenkrak. Jego komnaty, oprócz samych Głębokich Lochów, stanowiły najgłębszą partię fortecy. Tu właśnie Królowie Burzy oddawali się swoim czarnoksięskim praktykom. Tutaj spoczywały w ukryciu ich najpotężniejsze teurgie. Tutaj także zgromadzono skarby Ravenkrak, klejnoty i monety, którymi płacono szpiegom, za które kupowano zdrajców, wynajmowano zabójców i nabywano broń. I nie gdzie indziej znajdował się doskonale chroniony Róg Gwiezdnego Jeźdźca. Królom Burzy udało się poskromić go jedynie do tego stopnia, że zapewniał im pożywienie, odzież, od czasu do czasu złoto i drewno na opał. Wszak nie stał się, na co mieli nadzieję, kamieniem węgielnym ich potęgi. Niższy Arsenał stanowił mroczne miejsce, brudne, cuchnące zastarzałą pleśnią, przejmująco wilgotne, nawiedzane tylko przez szczury i pająki. Stare ściany omszałe były wilgocią, warstwa śliskiej mazi zaścielającej posadzkę sprawiała, że każdy krok mógł okazać się zdradziecki. Sklepienia ginęły w mroku. W przeciwieństwie do iście domowej, ożywionej atmosfery w górnej części fortecy, te kazamaty pachniały czymś, co Saltimbancowi kojarzyło się w niejasny sposób z bluźnierstwem. Była to jego pierwsza wizyta w tak nisko położonej części zamczyska. Ślizgając się właściwie bez przerwy w bezowocnym wysiłku dotrzymania kroku Turranowi, pogrążał się jednocześnie w przerażającym nastroju, wyobrażając sobie zło czające się za każdym następnym zakrętem. W myślach gotował się już tylko na nagły a sromotny koniec. Jakoś jednakowoż udało mu się przetrwać całą podróż, która doprowadziła ostatecznie do tonącej w półmroku komnaty. Pomieszczenie było tak czyste, że poczuł się niczym umierający z pragnienia, któremu podano wreszcie wodę. Przez krótką chwilę zdumiewał się błękitnym blaskiem zalewającym komnatę oraz osobliwymi przyrządami taumaturgicznymi rozmieszczonymi pod ścianami. Ci Królowie Burzy byli nazywani czarownikami: tutaj oto miał przed oczyma dowód. Zajęli miejsca wokół okrągłego stołu, otoczonego siedmioma krzesłami, i czekali w milczeniu. Nikt nie zadawał Turranowi pytań. Przemówi, kiedy przyjdzie na to czas. Kilka minut później pojawił się Brock. Jego oczy rozszerzyły się, gdy zobaczył Saltimbanca. – A co on tutaj robi? – Nepanthe je teraz kapustę: baranina jest niedobra na jej cerę – odpowiedział Valther, takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało. I rzeczywiście tak było, choć z tej odpowiedzi ani ta, o której mówił, ani Saltimbanco niczego pojąć nie mogli. – Och! Czas mijał. Turran zaczynał się niecierpliwić. Jego palce bębniły po blacie stołu. Brocka i Valthera powoli ogarniał coraz większy niepokój. Saltimbanco, jak to mu się często zdarzało w sytuacjach wymagających cierpliwego oczekiwania, donośnie chrapał. Wtedy ktoś nerwowo zaszurał nogami u drzwi. – Tak? – warknął Turran, zirytowany. Potem zaś: – Ach, to ty – już znacznie mniej gburowato. – Wejdź, Czarny Kle. Gdzie on jest? Sierżant wszedł z ociąganiem, ostrożnie, jakby wędrował po rozżarzonych węglach. Był przerażony i zaniepokojony i na próżno próbował ukryć swoje uczucia. – Panie. Jerrad opuścił zamek. Poluje na niedźwiedzia. Może nie wrócić przed końcem tygodnia. – Najpewniej i do końca miesiąca nie wróci! – mruknął Turran. – Szkoda, że nic nikomu nie powiedział, wyjeżdżając. Dziękuję ci, sierżancie. Możesz odejść. Czarny Kieł ukłonił się, obrzucił ostatnim przestraszonym spojrzeniem komnatę i odszedł. – Nepanthe, może obudzisz swojego przyjaciela? Kuksaniec pod żebro! Od zarania czasu zmora miło śniących mężczyzn. Przeklinając szczerze i paskudnie, zgodnie ze starodawnym obyczajem, Saltimbanco powrócił do rzeczywistości. – Ridyeh przysłał wiadomość – poinformował ich Turran, marszcząc czoło. – Pisze, że nasz przyjaciel bin Yousif pojawił się dziesięć dni temu w Iwa Skołowda. Następnie w mieście doszło do kilku morderstw. On zniknął, powtórnie wypłynął w Kamieńcu Prost, a tam dokonano więcej zabójstw. Później był widziany w gospodzie Czerwony Rogacz w Itaskii, gdzie złoto przeciekało mu przez palce jak woda. Naprawdę chciałbym wiedzieć, w jaki sposób udało mu się tak szybko pozbierać. Potem znowu zniknął. Tej nocy paręnaście osób znowu pożegnało się z życiem. A każda z ofiar w Iwa Skołowda, w Kamieńcu Prost oraz w Itaskii była jednym ze szpiegów Valthera. – Co? – Valther aż podskoczył, rozwścieczony. – Jak?... – Nie mam pojęcia – warknął Turran. – Musiał od kogoś dostać listę. Dowiem się wszak, nawet gdybym miał przesłuchiwać każdego, kto przebywa w zamku. – Zapisuję sobie wszystkich – wymamrotał Valther. – Kto gdzie jest. – Aha? To nie jest szczególnie bystre, nieprawdaż? Oczekujemy od ciebie, że będziesz naszym szpiegiem... Co ty sobie, do diabła, właściwie wyobrażasz, że niby co robisz? Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 23 / 90

Valther zignorował wybuch gniewu brata. – Dlaczego miałby w tak desperacki sposób starać się, abyśmy go nie znaleźli? Przecież jest wolny. – Proste – odparła Nepanthe. – Nie jest. Kryje kogoś innego. Tego, który przekazał mu listę. – Aha... Saltimbanco zaczął się pocić. Wilki podchodziły coraz bliżej. Musiał jakoś odwrócić ich uwagę... Turran zapytał: – Valt, kto mógł mieć dostęp do twoich dokumentów? – Każdy. W dowolnej chwili. Nie zamykam drzwi. Nigdy nie sądziłem, że istnieje taka potrzeba. Każdy, kto miał choćby chwilę czasu, mógł zrobić kopię listy. – Cóż, cholera jasna, zacznij więc zamykać drzwi. – Znany motyw zamykania drzwi stajni po tym, jak koń już uciekł – zauważył Saltimbanco. – Wielcy panowie, pani, ile osób w zamku umie czytać i pisać? – Wymyślił w końcu swoją taktykę mylącą. Wyśle ich w pościg za cieniami. – Może byście zaczęli ich przesłuchiwać, co? Ale nikt niech nie wspomina o zdradzie. Być może jeśli nie zostanie przepłoszony, zdrajca popełni w końcu jakiś błąd. Może powinniśmy podłożyć na wabia nową listę. Nie wiedząc, że wszyscy go szukają, może ponownie podjąć się swego zdradzieckiego zadania. Pułapka się zatrzaskuje! Mamy go! Hai! I odbywa się wielkie wieszanie! Wszyscy się radują, dużo wina, dużo śpiewania, wasz pokorny sługa jest bohaterem jako autor planu, wszyscy są dla niego mili... – Dobry pomysł – powiedział Turran. – Ale żadnego wieszania. Mam ochotę przesłuchać tego człowieka. Brock, chcę, żebyś jutro znalazł wszystkich, którzy potrafią czytać i pisać. Powiedz, że mamy trochę papierkowej roboty do wykonania. Zaproponuj premie, tak aby każdy chciał się przyznać. Będziemy obserwować wszystkich, którzy się zgłoszą. Teraz możemy przejść do gorszej połowy wieści Ridyeha. – Chcesz powiedzieć, że to nie wszystko i że są jeszcze gorsze rzeczy? – zapytał Valther. – Tak. Iwa Skołowda i Dvar utworzyły przymierze. Teraz uformowali armię najemników, aby zaatakować Ravenkrak. Wznieśli sztandary jakieś dwa tygodnie temu i już mają pięć tysięcy ludzi. Godne uwagi, nie sądzicie? Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że większość tych najemników pochodzi z południa, aż z Libianinu, Hellin Daimiel i Pomniejszych Królestw. A wszyscy ich oficerowie są z Gildii. – Wygląda na to, że Wysoka Iglica znowu wiedziała o czymś przed czasem – powiedział Valther. – Naprawdę maszerują na Ravenkrak? W jaki sposób chcą nas znaleźć? – Znowu nasz przyjaciel Haroun. On dowodzi. Ridyeh pisze, że spotkał się z Królami, kiedy przebywał w Iwa Skołowda i w Dvarze. – Ale nie mogą przecież poważnie myśleć o zdobyciu Ravenkrak... – Oni o tym nie wiedzą. A my mamy okropne braki w ludziach. Jednak nie to martwi mnie najbardziej. Zastanawiam się, jaka jest prawdziwa przyczyna tego całego zamieszania. Pomyślcie. Haroun bin Yousif jest człowiekiem, który ma misję do spełnienia i ogromne talenty. Zajęty politykowaniem, nękaniem El Murida i doradzaniem itaskiańskiemu Głównemu Sztabowi żyje na pełnych obrotach, a jego doba ma dwadzieścia pięć godzin. Aczkolwiek pławi się w luksusie, co do tego nie ma wątpliwości. – Dlaczego więc – zadumał się Valther – człowiek miałby rezygnować z robienia dokładnie tego, na czym mu zależy, po to tylko, żeby zająć się organizacją góralskich plemion? – To właśnie próbuję wyświetlić. Co więcej, dlaczego, po tym, jak już wypędził Nepanthe z Iwa Skołowda, natychmiast prawie ich rozpuścił? – Mniej niźli pięćdziesięciu górali wpadło w pułapkę, którą Turran zastawił na bin Yousifa. – Skończył swoją robotę. – Szach. Ktoś chciał nas wygonić z Iwa Skołowda. Do tego stopnia, że był w stanie zapłacić horrendalną cenę, jakiej zapewne Yousif zażądał za wykonanie tej pracy. I nie byli to z pewnością tamtejsi rojaliści. Pamiętajcie, on czynił swoje przygotowania w górach, zanim jeszcze przejęliśmy władzę w mieście. – Przedwiedza – wymamrotał Brock. – Nekromancja. – Wyglądał, jakby właśnie ugryzł owoc dzikiej jabłoni. – Gwiezdny Jeździec chce wyrównać rachunki? – Możliwe. Ale co szczególnie dziwne – zabija szpiegów, podczas gdy jego armia rośnie w rekruta. Dlaczego? – Dzieje się coś wielkiego – skonstatował Valther. – Cudownie. I jest to coś, czego nie przewidzieliśmy, kiedy zaatakowaliśmy równiny. Coś, co zaczęło się dużo wcześniej i na co nie zwróciliśmy uwagi. Tylko co? Turran przemawiał w sposób sugerujący, że jego mowa ma charakter czysto retoryczny, póki nie dotarł do tego ostatniego „Co?” Wtedy okazało się, że on również nie ma pojęcia. – Najlepiej zrobimy, jak nie będziemy wyściubiali nosa na zewnątrz, póki się nie okaże – powiedział Valther. – Póki będziemy mieli Róg, możemy się tu utrzymać tak długo, jak będzie trzeba. – Znacznie ciszej dodał jeszcze: – To musi być on. Próbuje wyrównać rachunki. – Taki też jest mój plan. Mamy za mało ludzi, wątpię jednak, czy mimo to będą w stanie nas dostać. Jeżeli uda nam się odpierać ich ataki do zimy, wtedy wygramy. Wpadną w pułapkę pogody, nie poradzą sobie z niepewnymi szlakami zaopatrzenia. Wyobrażam sobie, że odstąpią wraz z pierwszymi śniegami i pójdą w rozsypkę w momencie, kiedy dotrą na równiny. Ani Iwa Skołowda, ani Dvar nie mogą sobie pozwolić na to, by utrzymać ich razem. Nie mają dostatecznie wysokiego kredytu. – A następnego lata znowu ujrzą nas na swoim obszarze, tym razem jednak będą słabsi – zadumał się Valther. – W każdym razie nieźle to brzmi – wymruczał Brock. – Wolałbym jednak, byście mieli lepsze pojęcie o tym, co się dzieje. – Ty – zwrócił się do niego Turran. – Mianuję cię dowódcą na czas oblężenia. Spraw, by ten stos kamieni stał się nie do zdobycia. Teraz musimy powiedzieć pozostałym. Nie róbcie takich poważnych min, niech uważają to za niezły żart. Śmiejcie się z tego, że ktoś okazał się na tyle głupi, aby wystąpić przeciwko nam. Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 24 / 90

* * * Turran i jego bracia udali się do Wielkiej Sali, gdzie oznajmili wszystkim rychłe oblężenie. Saltimbanco i Nepanthe wędrowali przez chłodne korytarze, póki nie dotarli do jej apartamentów w Dzwonnicy. Nepanthe usiadła na stołku przed krosnem i zajęła się pracą nad swoimi haftami. Saltimbanco złożył wygodnie swój tułów na wielkim, wypchanym gęsim puchem fotelu na wprost kominka. Służąca Nepanthe przyniosła korzenne wino, potem natychmiast zniknęła. Salon Nepanthe, być może najwygodniej urządzona komnata w całym Ravenkrak, pełen był typowo kobiecych przedmiotów. Porzucona letnia suknia wisiała w kącie, zapomniana; pośpiesznie odrzucona koronkowa rebosa leżała na jednym z krańców zasłanej kosmetykami toaletki, z której rzadko korzystała. Gobeliny na podłodze, pokryte draperiami ściany, same zapachy przesycające powietrze, wszystko mówiło jednoznacznie, że komnata ta należy do kobiety. Było to pomieszczenie, w którym panowała atmosfera leniwej wygody, tak ciche i przytulne, że Saltimbanco nie potrafił pohamować senności. Nie minęło jeszcze pięć minut od ich przybycia, a już rozległo się jego delikatne chrapanie. Pozwalając, by nitki haftu delikatnie muskały jej włosy, Nepanthe zapatrzyła się na swego gościa w taki sposób, że sama byłaby zdziwiona, gdyby wiedziała, co widać w jej oczach, a potem wpadła w zadumę. Wydawało jej się, że na świecie tym pojawił się już w pełni dojrzały, w jakiejś chwili tuż przed przybyciem do Iwa Skołowda. Przeszłość? Czy Saltimbanco w ogóle miał jakąś przeszłość? W rzeczy samej, chociaż niewielu mężczyzn byłoby dumnych z takiej przeszłości. Jego najwcześniejsze wspomnienia dotyczyły łotrzykowskiej młodości, spędzonej w towarzystwie ślepego sadhu, alkoholika (co stanowiło główne źródło wszystkich błędnych przekonań leżących u podstaw jego aktualnego działania – fakt, że święty człowiek był skończonym szalbierzem), wędrującego między Argon, Necremnos i Throyes, z okazjonalnymi wypadami do Matayangi. Tenże sadhu wcześnie wzbudził w nim niezłomną pogardę dla uczciwej pracy, nadto, od samego ślepca jak i też od innych, w których kompanii przychodziło im podróżować, posiadał gruntowną wiedzę na temat talentów kieszonkowca, sztuczek kuglarskich, umiejętności brzuchomówstwa oraz wszelkich innych trików iście teatralnej natury, do których się odwoływał, chcąc przekonać innych o posiadaniu magicznych mocy. Po wyrównaniu zadawnionych rachunków z tymże sadhu, zresztą w najlepszym łotrowskim stylu (stary traktował go okrutnie, niemalże jak niewolnika), i po tym, jak przez kradzież i hazard stał się człowiekiem znienawidzonym na połowie terytoriów Środkowego Wschodu, uciekł na zachód. W Altei przystał do trupy wędrownych cyrkowców, wiodących cygańskie życie na obszarach coraz to innych okcydentalnych królestw. Czasami twierdził, iż imię, jakie przybrał, Szyderca, pochodziło od postaci, którą odgrywał w sztukach pasyjnych, ale nie była to prawda. Kiedy nie znajdował się na scenie albo w swojej budce z tabliczką „Magelin Mag”, mieszał się z tłumem odwiedzających, którym odcinał sakiewki. Wszystkie te zajęcia przynosiły mu wcale pokaźne zyski. Pewnego razu jednak odciął całkowicie niewłaściwą sakiewkę i przekonał się po chwili, że jego dłonie więzi bolesny uścisk. Nagle zrozumiał, że patrzy oto w śniadą, orlą twarz, w drapieżne oczy... Zdołał się uwolnić, zadając cios wedle maniery wyuczonej na wschodzie. Potem walczyli, ale żaden nie zwyciężył. Później Haroun przyszedł, aby z nim porozmawiać, Szyderca zaś wkrótce przekonał się, że niepostrzeżenie stał się pracownikiem Yousifa – agentem mającym przeniknąć do obozu El Murida, wodza hord religijnych fanatyków oblegających Hellin Daimiel. Działając pod wpływem natchnienia, zadał decydujący cios w Wojnach El Murida, z powodzeniem wykradając córkę Adepta, Yasmid. Zamieszanie, jakie następnie powstało w obozie El Murida, dało Harounowi i jego partyzantom miesiąc konieczny do tego, by przerwać oblężenie Hellin Daimiel, przyczyniło się też do ugruntowania zasłużonej reputacji bin Yousifa. W późniejszych latach on, Haroun oraz ich wspólny „przyjaciel”, Bragi Ragnarson, spędzili kilka lat, pakując się w rozmaite oszałamiające i dzikie przygody... a potem się z nich wydostając. Później jednak sumienie Harouna zmusiło go, aby przyjął rolę Króla Bez Tronu, dowódcy rojalistów, których El Murid wypędził z Hammad al Nakir, kiedy przejął w nim władzę. Później Ragnarson, ten głupiec, ożenił się i wtedy gruby śniady mężczyzna, dobiegający już trzydziestki, przekonał się, że oto znowu dryfuje samotnie po świecie, wlokąc się za wozami cyrkowców albo przyjmując przygodne misje szpiegowskie. Wspomnienia związku, jaki łączył tych trzech ludzi, rozwiały się w pamięci innych... Potem Haroun znowu pojawił się jak spod ziemi w towarzystwie starego człowieka, szafującego obietnicami i niezmierzonym bogactwem. Szyderca, nałogowy gracz, rozpaczliwie potrzebował pieniędzy. Długa droga więc doprowadziła go do miejsca, gdzie się obecnie znajdował, niekiedy bolesna, zazwyczaj niebezpieczna, rzadko przynosząca szczęście. Tutaj, w Ravenkrak, czuł się jak u siebie w domu i to tak bardzo bliski całkowitego zadowolenia, jak chyba nigdy w życiu. Polubił tych Królów Burzy – a jednak przyjdzie przecież dzień, kiedy będzie musiał ich zdradzić... 7 Lata 605-808 OUI Nawet wróbel swój dom znajduje Upadł, upadł Ilkazar, teraz jest niczym ruina, niczym śmierć. Cóż jeszcze zostało więc, kiedy ten cel został osiągnięty? Varthlokkur odszedł, pogrążony w rozpaczy i samotny. Jego wielkie dzieło zostało ukończone. Jego zamiary uwieńczone powodzeniem. Zwycięstwo już smakowało żółcią. Zapłacił za nie dwudziestoma latami swego życia, a teraz wydawało się zupełnie bezprzedmiotowe, być może nawet stanowiło tragiczną pomyłkę. Niszcząc coś, co w jego oczach ucieleśniało niegodziwość, zniszczył równocześnie wiele tego, co było dobre. Mimo całej nikczemności, jaka tkwiła w jego sercu, ciało Imperium dawało zwykłym ludziom to, za co należała się wdzięczność: pokój na przeważających obszarach zachodu, wspólne prawo i język, Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy 25 / 90