Wiolusia2305

  • Dokumenty176
  • Odsłony18 772
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów293.4 MB
  • Ilość pobrań9 173

Cook Glen - Imperium Grozy Tom 2 - Październikowe Dziecko

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Cook Glen - Imperium Grozy Tom 2 - Październikowe Dziecko.pdf

Wiolusia2305 EBooki
Użytkownik Wiolusia2305 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 88 stron)

Glen Cook Październikowe dziecko Jan Karłowski 1 Lata 994-995 OUI Na świat przychodzi dziecko I. Sprawił, że osłoniła go ciemność Skrzydlaty człowiek niczym szepczący duch opadł z bezksiężycowego nieboskłonu zimowej nocy – tylko cień na tle gwiazd – a kiedy zatrzymywał się, lądując na parapecie wysokiego, pozbawionego szyb okna wieży zamku Krief, jego wielkie skrzydła załopotały, wydając krótki ostry trzask! Złożył je, zwinnym, ledwie dostrzegalnym ruchem, otulając się w nie niczym w ciemny żywy płaszcz. Kiedy wpatrywał się w ciemność wnętrza wieży oczy płonęły mu zimnym szkarłatem. Nasłuchując, przekrzywiał z boku na bok głowę podobną do psiego łba. Nie wychwycił jednak najlżejszego odgłosu, nie wypatrzył nawet drgnienia i wcale mu się to nie spodobało, oznaczało bowiem, że trzeba będzie podjąć dalsze kroki. Ostrożnie, pełen obaw – miejsca zamieszkane przez ludzi zawsze budziły w nim trwogę – opadł na zimną posadzkę. Panujące w środku ciemności, nieprzeniknione nawet dla jego przystosowanych do widzenia w mroku oczu stanowiły znakomitą pożywkę dla lęku przed ludźmi właściwego rasie, do której należał. Jakież człowiecze zło, otulone płaszczem nocy, może czyhać na niego w środku? A jednak zebrał się na odwagę i ruszył, drżącymi palcami wciąż muskając kryształowy sztylet u boku, a w drugiej dłoni ściskając maleńką sakiewkę. Niemy strach nabrzmiewał jękiem w gardle. Nie należał do istot cechujących się szczególną odwagą. Nigdy też nie znalazłby się w tym przerażającym miejscu, gdyby nie złożone z mieszaniny grozy i miłości uczucie, jakim darzył swego pana. Kierując się najlżejszymi echami szeptów, które tylko on był w stanie wychwycić, odnalazł wreszcie drzwi. Strach zaczął się już powoli rozwiewać, kiedy odkrył, że wszystko jest tak spokojne, jak obiecał jego pan, lecz nagle powrócił – dalszą drogę blokowało bowiem zaklęcie ostrzegawcze z gatunku tych, które potrafią podnieść wielkie larum, sprowadzając natychmiast uzbrojonych w stal ludzi. Jednak nie był zupełnie bezbronny. Wizyta w tym miejscu stanowiła główny manewr operacji, za którą stały niesamowicie drobiazgowe przygotowania. Z sakiewki wyjął purpurowy klejnot i cisnął nim w głąb korytarza. Klejnot potoczył się z głośnym stukotem. Wstrzymał oddech. Jego wyczulony słuch odebrał dźwięk niby łoskot grzmotu. Rozbłysło jaskrawe czerwone światło. Zaklęcie ostrzegawcze usunęło się z drogi, przenosząc na jedną z płaszczyzn przestrzeni, które tworzą kąt prosty z trzema wymiarami wyznaczającymi rzeczywistość. Zerknął przez szparę między długimi kościstymi palcami, za którymi skrył przerażone oczy. Wszystko w porządku. Podszedł do drzwi i bezgłośnie je otworzył. Pomieszczenie oświetlała pojedyncza świeca, właściwie już ogarek. Po przeciwnej stronie komnaty, w szerokim łożu z czterema słupkami podtrzymującymi jedwabny baldachim, spał cel jego misji. Była młoda, śliczna i delikatna, jednak wszystkie te cechy nie miały dlań najmniejszego znaczenia. Należał do stworzeń pozbawionych płci. Nie dręczyły go żadne ludzkie tęsknoty – przynajmniej te z gatunku cielesnych. Tęsknił wyłącznie za poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawała rodzinna jaskinia i towarzystwo braci. Leżąca przed nim istota w jego oczach była tylko przedmiotem poszukiwań wzbudzającym strach i litość, jedynie naczyniem, które może się przydać. Kobieta (ledwie wyrosła z wieku dziecięcego – jej ciało dopiero zaczynało nabierać kobiecych krągłości) poruszyła się, wymamrotała coś przez sen. Serce skrzydlatego człowieka na moment zamarło. Dobrze wiedział, jaka jest moc snów. Pośpiesznie zaczął gmerać w sakiewce. Wyszperał owinięty w skórę kłębek wilgotnej bawełny i podsunął jej pod nos. Czekał, póki opary dekoktu znowu nie sprowadziły spokojnego snu. Zadowolony, ściągnął z niej pościel i rozwiązał tasiemki nocnej koszuli. Z sakiewki wydobył swój ostatni skarb. Magiczny przyrząd pokrywały zaklęcia, których celem było niedopuszczenie do tego, aby zawartość obumarła, co z kolei stanowiło gwarancję powodzenia nocnej misji. Gardził samym sobą za zimną krew, z jaką wykonywał zadanie, jednak doprowadził całą operację do końca. Przywrócił kobietę i łoże do poprzedniego stanu i cicho wyszedł z komnaty. Odzyskał purpurowy klejnot, rozdeptał go i skruszył na proch, aby ostrzegawcze zaklęcie mogło powrócić na swoje miejsce. Wszystko powinno wyglądać dokładnie tak jak przed jego wizytą. Zanim rozłożył skrzydła, delikatnie musnął dłonią rękojeść kryształowego sztyletu. Poczuł zadowolenie, gdy uświadomił sobie, że nie musiał go użyć. Nienawidził przemocy. II. Patrzy oczyma wroga Dziewięć miesięcy i kilka dni później. Październik – znakomity miesiąc na mroczne i dziwne czyny, kiedy czerwone i złote liście opadają, łudząc umysł barwnymi cudami. Kiedy chłodny wiatr o sosnowej woni niesie ze sobą z wysokich partii Kapenrungu obietnicę zimy, nocami świecą wielkie pomarańczowe księżyce, a na tle tego wszystkiego nabrzmiewają i dyszą rozmaite strachy. Miesiąc zaczął się wciąż jeszcze jasnym wspomnieniem wcale nie tak odległego lata, opóźnionym kęsem sierpnia, spychającym w niepamięć kobiecy, zmienny, wciśnięty pomiędzy dwie odsłony jasności wrzesień. Kolejne dni miesiąca stopniowo nabierały rozpędu, tocząc się ze wzgórza czasu, póki z końcowym pluskiem nie zatonęły wszystkie w czarnej studni, z której pozostała część roku wydawać się będzie tylko wysiłkiem mozolnego wspinania się ku szczytowi góry w pościgu za światłem gwiazd. Na jego koniec przypadała noc poświęcona wszystkiemu, co bezbożne – noc bluźnierczych czynów. Miasto Kriefa – Vorgreberg było niewielkie, co jednak nie było niezwykłe, biorąc pod uwagę to, że ma się do czynienia ze stolicą jednego z Pomniejszych Królestw. Jego ulic praktycznie nikt nie sprzątał: bogaci nie mieli zamiaru trwonić swoich zysków na zamiataczy, a biednych nękały inne zmartwienia. Trzy czwarte stanowiły starożytne slumsy, a resztę – bogate rezydencje albo budowle przekazane na domy handlowe kupców, którzy przez przełęcz Savernake przybywali do miasta ze Glen Cook - Październikowe dziecko 1 / 88

Wschodu. Rezydencje szlachty zaludniały się jedynie na czas trwania sesji Zgromadzenia. Pozostałą część roku ci ponurzy starzy krętacze spędzali w zamkach i posiadłościach wiejskich, batogami wydzierając dalsze bogactwa ze swoich niewolników. Przestępczość w mieście była właściwie niewielka, a podatki wysokie. Każdego dnia ludzie umierali z głodu albo od jednej z setek grasujących w nim chorób, korupcja w rządzie była powszechna, mniejszości etniczne zaś nienawidziły się wzajemnie z zajadłością, mogącą w każdej chwili wybuchnąć orgią gwałtów. A więc było to normalne miasto w sercu niewielkiej krainy zamieszkanej przez ludzi zazwyczaj słabych. O jego wyjątkowości stanowił tylko fakt, że król utrzymywał tutaj dwór, oraz to, iż było końcowym etapem karawan przybywających ze Wschodu. Z niego właśnie płynęły na Zachód orientalne bogactwa; a docierały do niego najlepsze towary produkowane w państwach wybrzeża. Jednak pewnego dnia w końcu października, kiedy przebudziło się zło, oto cóż można w nim było zobaczyć: Niedzielny poranek po deszczu i starego człowieka w obszarpanym grubym płaszczu, któremu bardzo przydałaby się kąpiel i golenie. Odchodził właśnie od tylnych drzwi domu bogacza, a na podniebieniu wciąż jeszcze czuł smak bekonu. Lekko zrobiło mu się na duszy, gdy pomyślał o miedziakach w sakiewce. Zachichotał. Potem jednak dobry humor rozwiał się, jakby go nigdy nie było. Przystanął, spojrzał w głąb uliczki i ruszył w przeciwnym kierunku. Za plecami usłyszał grzechoczące donośnie w ciszy poranka turkotanie stalowych obręczy po ceglanym bruku. Włóczęga zatrzymał się na moment, podrapał w kroku, wykonał dłonią znak mający odpędzić zły omen i ruszył biegiem. W ustach czuł kwaśny teraz smak niedawno spożytego śniadania. Człowiek z ręcznym wózkiem skręcił właśnie za róg i powoli wędrował w kierunku, w którym zniknął włóczęga. Drobny stary mężczyzna z posiwiałą postrzępioną brodą. Ociężały chód sprawiał wrażenie, jakby z najwyższym trudem pchał wózek po mokrym bruku. Oczy zaćmione błoną katarakty mrugały, gdy bacznie przyglądał się tylnym wejściom do domów. Po każdym spojrzeniu kręcił głową. Mamrocząc coś pod nosem, wyszedł z uliczki i ruszył w stronę terenów publicznych otaczających pałac Kriefa. Bezlistne drzewa posadzone rzędami majaczyły niczym szeregi ponurych szkieletów w mokrym, zalanym szarą poświatą poranku. Zamek wyglądał, jakby oblegały go zastępy szarych drewnianych strachów. Właściciel wózka zatrzymał się. – Pałac królewski. Wykrzywił się. Zamek Krief mógł przez sześć stuleci opierać się najeźdźcom i ulec jedynie Ilkazarowi, jednak nie był przecież niezdobyty. Działająca od wewnątrz moc była w stanie go zniszczyć. Pomyślał o wygodach, o bogactwach kryjących się za tymi murami i o nędzy własnego życia. Przeklął oczekiwanie. Miał przed sobą pracę do wykonania. Przykrą pracę. Zamki i królestwa nie upadają od pstryknięcia palcami. Obszedł cały zamek, przyglądając się śpiącym wartownikom, wiekowemu bluszczowi na południowej ścianie, wielkim bramom wychodzącym na zachód, na wschód oraz licznym poternom. Chociaż drobnej szlachty wadzącej się z sobą było w Kavelinie tyle co pcheł na psie, żaden konflikt nigdy nie zagroził Vorgrebergowi. Wojny były dla baronów, którzy ścierali się ze sobą na lennych posiadłościach. Koronie z ich strony raczej nic nie zagrażało, bowiem zarezerwowała sobie pozycję bezinteresownego sędziego w ich sporach. Niekiedy jednak któreś z sąsiednich królestw zazdrosnych o zyskowny handel ze Wschodem próbowało podboju, co szybko jednoczyło zwaśnione domy. Poranek powoli tracił swą świeżość. Przy zachodniej bramie pałacu gromadzili się ludzie. Starzec otworzył wózek, rozpalił węgle i wkrótce sprzedawał już kiełbaski oraz ciepłe pierożki. Koło południa brama się otworzyła. Tłum zamilkł. Kompania królewskich wymaszerowała przy wtórze ryczących trąb, posłańcy na koniach wypadli z bramy z łoskotem kopyt, kierując się ku najdalszym krańcom Kavelina i cały czas wrzeszcząc: „Król ma syna!” Tłum zaczął wiwatować: całe lata czekano na tę wiadomość. Drobny starzec uśmiechnął się do kiełbasek. Królowi urodził się syn, który zapewni ciągłość dynastii tyrana, a ci idioci wiwatowali, jakby właśnie nastał dzień zbawienia. Biedne, głupie istoty. Nigdy się nie nauczą. Nadzieje na lepszą przyszłość nigdy nie zgasną w ich sercach. Dlaczegóż mieliby oczekiwać, że dzieciak będzie mniej okrutnym królem niż jego przodkowie? Opinia starca na temat własnego gatunku była raczej kiepska. Niektórzy w innym miejscu i w innym czasie słyszeli, jak powiadał, iż biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, wolałby raczej urodzić się kaczką. Ostatni królewscy wyszli wreszcie z bramy. Tłum ruszył naprzód, chcąc skorzystać z nastroju świątecznej chwili. Plebs rzadko miał okazję przekraczać te portale. Starzec ruszył razem z tłuszczą. Pozwolił, by duszę przepełniła mu ich żądza. Jednak nie w głowie były mu przysmaki z wystawionych na dziedzińcu stołów. Pragnął wiedzy. I to takiej, która uradowałaby włamywacza. Szedł więc, dokądkolwiek mu pozwolono wejść, zobaczył wszystko, co wolno było oglądać, i słuchał; szczególną uwagę zwracając na obrośniętą bluszczem ścianę i wieżę królowej. Wreszcie, usatysfakcjonowany, popróbował nawet królewskiej szczodrości – kilkoma pierożkami przegnał smak taniego wina – potem wrócił do swego wózka i zniknął z oczu w sieci uliczek. III. Wraca na miejsce swej zbrodni I znowu skrzydlaty człowiek opuścił się z nocnego nieba niczym migotliwy cień mknący na promieniach październikowego księżyca. Przypadała właśnie Noc Allernmas, dziewięć miesięcy po jego pierwszej wizycie. Zanurkował w rozszeptanym powietrzu, przemknął obok wież, grzebiąc równocześnie w swej niemrawej pamięci. Znalazł właściwe okno, poszybował w jego stronę i zniknął w ciemnościach. Czerwonooki cień w płaszczu ze skrzydeł patrzył teraz na dziedziniec, który jeszcze niedawno był miejscem świątecznej zabawy. Czekał. Bał się – druga wizyta to już kuszenie Losu. Coś może pójść źle. Czarny kleks na chwilę wypełnił szczelinę w krenelażach blank. Ruszył wzdłuż muru, potem na dół, na dziedziniec. Skrzydlaty człowiek odwinął lekką linkę, którą przewiązany był w pasie. Jeden z jej końców przywiązał do belki ponad głową i w ten sposób wykonał swoje zadanie. Pierwotnie miał zaraz po tym wznieść się w powietrze, jednak postanowił zaczekać na przyjaciela. Burla, wyglądający niczym uosobienie wszystkich nieszczęść, karłowaty stwór z przytroczonym do pleców tobołkiem, wspiął się ku niemu zręcznie niczym małpa, do której w istocie był podobny. Skrzydlaty człowiek odwrócił się bokiem, aby przyjaciel mógł przecisnąć się obok niego. – Lecisz już? – zapytał Burla. Glen Cook - Październikowe dziecko 2 / 88

– Nie. Patrzę. – Delikatnie dotknął jego ramienia, uronił zębaty uśmiech. On również się bał, w każdej chwili mogła spaść na nich śmierć. – Zaczynam. – Zakręcił się, wymamrotał coś i ściągnął plecak z grzbietu. Ruszyli korytarzem, z którego skrzydlaty człowiek korzystał poprzednim razem. Burla otrzymanymi instrumentami zlikwidował zaklęcia ochronne, potem sforsował nowy zamek w drzwiach królowej... Zadane sennym głosem pytanie. Burla i skrzydlaty człowiek wymienili spojrzenia – jak się okazało, ich obawy były usprawiedliwione, chociaż Mistrz zapewniał, że będzie inaczej. Jednak mimo to, uzbroił Burlę i na taką ewentualność. Karzeł podał skrzydlatemu tobołek, wyciągnął z sakiewki kruchą fiolkę, uchylił odrobinę drzwi i wrzucił ją do wnętrza. Następne pytanie – wyraźniejsze, głośniejsze, bardziej lękliwe. Burla wyciągnął z sakwy ciężką, nasączoną wodą materię, znowu wyjął tobołek z rąk skrzydlatego, podczas gdy tamten na skrzywionych ustach i nosie zawiązywał płótno. Jeszcze jedno pytanie za drzwiami. Kiedy Burla wszedł do środka, rozległ się krzyk, który rozbrzmiał echem w głębi korytarza. Skrzydlaty człowiek wyciągnął sztylet. – Szybciej! – powiedział. W ich kierunku zbliżały się echa podnieconych, przejętych głosów, którym towarzyszył szczęk metalu. Żołnierze. Z każdą chwilą ogarniało go coraz większe przerażenie, chciałby już odlecieć. Ale nie mógł przecież porzucić przyjaciela. Świadomie stanął tak, aby oznaczające drogę ucieczki okno mieć za plecami. Ostrze sztyletu rozjarzyło się. Skrzydlaty człowiek trzymał go wysoko ponad głową, tak że w ciemności widać było tylko ostrze i odblask padający na jego odrażające oblicze. Ludzie również mieli swoje strachy. Trzej żołnierze weszli po schodach, zobaczyli go i zawahali się. Skrzydlaty człowiek przysunął klingę do twarzy, rozpostarł skrzydła. Sztylet kąpał go w swej poświacie i wyglądało, jakby wciąż rósł, całkowicie wypełniając sobą korytarz. Jeden z żołnierzy skrzeknął coś zdjęty trwogą, potem umknął w dół po schodach. Pozostali mruczeli zaklęcia. Burla wrócił z dzieckiem. – Idziemy już. W jednej chwili był za oknem, a zejście po linie zabrało mu dosłownie kilka sekund. Skrzydlaty człowiek pomknął za nimi i już w locie schwycił linę. Potem wzbił się, kierując się ku tarczy księżyca w nadziei, że odciągnie uwagę od karła. W dole wrzawa rozchodząca się niczym fale po powierzchni stawu dotarła już do najdalej położonych komnat pałacu. IV. Prowadza się ze stworami ciemności W lesie Gudbrandsdal, królewskim rezerwacie, tuż za granicami Siedliska Vorgrebergu, kilkanaście mil od zamku Krief, pokrzywiony starzec patrzył w niechętnie pełgające płomyki ogniska i chichotał. – Udało im się! Udało. Odtąd już tylko z górki. Odziana w ciężką szatę zakapturzona postać po przeciwnej stronie ognia lekko skinęła głową. Starzec, sprzedawca kiełbasek, był niegodziwy – w osobliwie czysty i bezosobowy, chciałoby się rzec, figlarny sposób – ale tamten drugi był złem – złośliwym, okrutnym czarnym złem. Skrzydlaty człowiek, Burla ani ich przyjaciele nie mieli pojęcia, że Mistrz wszedł z nim w konszachty. V. Śmiały w służbie swego Pana Eanred Tarlson, wessoński kapitan królewskich, był żołnierzem o wielkiej sławie. Jego dokonania podczas wojen El Murida stały się głośne wzdłuż i wszerz Pomniejszych Królestw. Los postawił wessońskiego chłopa, służącego w kompanii piechoty, tuż obok jego króla w momencie, gdy tamten otrzymał idiotyczną paskudną ranę od rykoszetującej strzały. Eanred przywdział zbroję swego pana i przez wiele dni powstrzymywał fanatyków. W wyniku tych działań zdobył sobie przyjaciela w koronie. Gdyby był nordmenem, pasowano by go na rycerza. Jednak w takiej sytuacji wszystkim, co król mógł dla niego zrobić, był awans. Ostrogi rycerskie przyszły wiele lat później. Był pierwszym wessończykiem, który zasilił stan rycerski od czasów Przesiedlenia. Eanred był królewskim rycerzem, szanowanym nawet przez wrogów. Powszechnie znano jego uczciwość, lojalność i rozum. Cieszył się sławą człowieka, który nie potrzebuje uciekać się do zdrady i nawet w obecności króla nie zawaha się obstawać przy swoim. Niewzruszenie trzymał się swych zasad. Wśród ludu znany był ze zwycięstw w sądach bożych, które kończyły spory z sąsiednimi księstwami. Wessońskie chłopstwo widziało w nim rzecznika swoich praw. Chociaż Eanred zabijał dla swego króla, nie był bezwzględny ani okrutny. Był jedynie żołnierzem, bynajmniej nie wyniesionym ponad innych, którego jedyną ambicją była obrona swojego króla. Był to więc człowiek szlachetny, jakich niewielu w Pomniejszych Królestwach. Kiedy wybuchło zamieszanie, Tarlson przypadkowo znajdował się na dziedzińcu. Pod wieżę królowej dotarł akurat w porę, by na tle tarczy księżyca dostrzec cień skrzydlatego potwora ciągnącego za sobą cienką linkę, jakby łowił niewidzialne latające ryby. Bacznie obserwował tor lotu – stwór kierował się ku Gudbrandsdalowi. – Gjerdrum! – zagrzmiał na swojego syna i giermka, który mu towarzyszył. – Konia! Po kilku minutach galopował już przez Bramę Wschodnią. Zgodnie z wydanym rozkazem jego kompania miała natychmiast ruszać za nim. Być może tylko ścigam wiatr, pomyślał, ale przynajmniej coś robię. Pozostali mieszkańcy pałacu piszczeli jak stare baby przyłapane z zadartymi spódnicami. Ci nordmeńscy dworacy! Ich przodkowie może byli twardzi, jednak dzisiejsze pokolenia składały się wyłącznie ze skretyniałych dandysów. Dla galopującego konia droga do Gudbrandsdalu była krótka. Eanred zanurzył się w gąszcz, przywiązawszy najpierw wierzchowca w miejscu, gdzie inni bez trudu go odnajdą. Niemal natychmiast zobaczył ognisko. Wyciągnął miecz i zaczął podkradać się w kierunku pełzających płomieni. Po chwili obserwował ukryty w cieniu, skrzydlatego stwora rozmawiającego z otulonym w koce starcem. Nie dostrzegł żadnej broni bardziej niebezpiecznej niźli sztylet skrzydlatego. Sztylet... Jego ostrze delikatnie się jarzyło. Ruszył w kierunku ognia. – Gdzie jest książę? – Klinga miecza pomknęła do gardła starca. Jego pojawienie się najwyraźniej wcale nie zaskoczyło tamtych dwóch, chociaż trochę zrzedły im miny. Żaden nie Glen Cook - Październikowe dziecko 3 / 88

odpowiedział. Skrzydlaty człowiek wyciągnął sztylet. Tak, naprawdę lśnił. Magia! Eanred zmienił ułożenie klingi, osłaniając się. Monstrualna czerwonawa istota z ostrzem białego ognia mogła być bardziej niebezpieczna, niźli się z pozoru wydawała. W ciemnościach za Tarlsonem coś się poruszyło. Okutane w czarną materię ramię sięgnęło w jego kierunku. Wyczuł grożące mu niebezpieczeństwo i odwrócił się z kocią zręcznością, równocześnie tnąc ostrzem z góry. Klinga przecięła powietrze... a potem ciało i kość. Dłoń upadła obok ognia, wzniecając małe obłoczki popiołu, a palce wciąż kurczowo zaciskały się i rozprostowywały niczym nogi umierającego pająka. Wrzask bólu i wściekłości poniósł się po lesie. Ale cios Eanreda był spóźniony – wcześniej palce musnęły jego gardło. Cały świat nagle ogarnęło arktyczne zimno. Skłonił się powoli jak podcięte drzewo i poczuł, że traci zmysły. Padając, odwrócił się jeszcze; zobaczył najpierw ciemny zarys sylwetki istoty, która go powaliła, zaskoczone twarze tamtych, potem odciętą dłoń. Plastyczna, potworna, pełzła z powrotem ku swemu właścicielowi... Świat ogarnął mrok. Ale zatonął w ciemnościach, śmiejąc się bezgłośnie. Los nie poskąpił mu przynajmniej jednego drobnego triumfu – zdołał jeszcze przebić mieczem dłoń i wepchnąć ją w ogień. VI. Ciężko mu na sercu, ale nie ustaje Burla z dzieckiem w tobołku na plecach dotarł do ogniska swego Mistrza, gdy dogasały już ostatnie głownie i zdradziecki świt powoli wypełzał sponad gór Kapenrung. Przeklął światło, a jego ruchy stały się jeszcze ostrożniejsze. Od czasu, kiedy opuścił miasto, wszędzie galopowali jeźdźcy. By im umknąć, trzeba było wszystkich jego umiejętności poruszania się wśród nocy. Przy ognisku zobaczył żołnierzy. Wcześniej się bili. Ktoś został ranny. Koce Mistrza leżały rozrzucone, to był znak, że wszystko w porządku, ale musi uciekać. Bezmiar nieszczęścia Burli był obecnie niczym w porównaniu z lękiem, że nie uda mu się wypełnić nałożonego nań zadania. Jego dzieło, które powinno właśnie dobiec końca, w istocie dopiero się rozpoczynało. Zerknął w kierunku jutrzenki, która barwiła niebo. Tak wiele mil do przebycia z dzieckiem przez niespokojny kraj. Jak uniknąć mieczy dużych ludzi? Musi spróbować. Za dnia trochę sypiał, wędrował tylko wtedy, kiedy było całkowicie bezpiecznie. Nocami natomiast gnał na złamanie karku, poruszając się tak szybko, jak tylko nogi były zdolne go nieść, z rzadka zatrzymując przy jakiejś wessońskiej farmie, by ukraść coś do zjedzenia lub mleko dla dziecka. Spodziewał się, że maleństwo może mu w każdej chwili umrzeć, okazało się jednak nadnaturalnie wytrzymałe. Dużym ludziom nie udało się go złapać. Wiedzieli, że się gdzieś w pobliżu kręci i że musiał mieć coś wspólnego z napaścią na wieżę królowej. Przetrząsnęli cały kraj, płosząc tysiące rozmaitych stworzeń z ich kryjówek. Aż nadszedł wreszcie czas, kiedy śmiertelnie znużony wkroczył do jaskini wysoko w górach, w której zgodnie z poleceniem Mistrza mieli się spotkać, gdyby coś ich rozdzieliło. VII. Kiwają głowami, a ich usta wypluwają kłamstwa Godzinę po porwaniu komuś w końcu przyszło do głowy, by sprawdzić, czy z Jej Wysokością wszystko w porządku. Nordmeni najwyraźniej niezbyt dbali o swoją królową. Była obca, w wieku ledwie umożliwiającym macierzyństwo, i tak skromna, że właściwie nikt nie poświęcał jej większej uwagi. Królową i niańkę znaleziono pogrążone w głębokim, nienaturalnym śnie. A przy piersi kobiety spało dziecko. Po raz kolejny na zamku Krief zawrzało. To, co z początku wyglądało, krótko mówiąc, na próbę przerwania sukcesji, najwyraźniej okazało się znacznie mniej – lub bardziej – złowieszczym przedsięwzięciem. Po przedyskutowaniu sprawy z samym królem, wydano wreszcie oświadczenie, iż książę spał dobrze, a całe podniecenie wywołane zostało igraszkami wyobraźni strażników. Niewielu uwierzyło. Nie było łatwo uznać, iż w istocie nic się nie stało. Szczególnie zainteresowane stronnictwa wszczęły poszukiwanie lekarza i akuszerki, którzy byli świadkami narodzin, jednak z początku nigdzie ich nie można było znaleźć – nastąpiło to dopiero znacznie później. W uliczce slumsów odkryto tak zmasakrowane ciała, że ledwie możliwe do rozpoznania. Wciąż szerzyły się plotki zadające kłam oświadczeniom króla, który spotykał się z doradcami, dociekając ewentualnego celu napaści, zastanawiając się nad krokami, jakie należało podjąć, oraz sposobami wyciszenia całej sprawy. Czas mijał, a tajemnica się pogłębiała. Oczywiste stało się dla wszystkich, że nie zdobędą żadnych wyjaśnień, póki nie złapią skrzydlatego człowieka albo karła, którego strażnicy widzieli wspinającego się niczym małpa po porośniętej bluszczem ścianie, albo jednego z obcych, którzy najwyraźniej obozowali w Gudbrandsdalu. Karzeł przedzierał się na wschód w kierunku gór. Po żadnym z pozostałych nie znaleziono śladu. Armia skoncentrowała się więc na poszukiwaniach karła. Podobnie uczynili ci, którzy by dobrze wiedzieli jak wykorzystać osobę księcia korony, gdyby wpadł im w ręce. Zbieg umknął pogoni, a potem już nie wydarzyło się nic osobliwego. Król potwierdził, że dziecko, które ma z królową, pozostaje jego potomkiem, przynajmniej jeśli chodzi o kwestię dziedzictwa. Baronowie przestali nękać dziwnych obcych i zajęli na powrót swoimi waśniami. Wessończycy powrócili do swych knowań, a kupcy do kantorów. Przez rok o całej sprawie najwyraźniej zapomniano, chociaż niezliczone oczy śledziły uważnie stan zdrowia króla. 2 Rok 1002 OUI Dom i serce I. Bragi Ragnarson i Elana Michone Elana Ragnarson cierpiała w milczeniu i czesząc miedziane włosy, wysłuchiwała narzekań męża. – Rachunki za fracht, faktury sprzedaży, konta debetowe, konta aktywów, ubezpieczenia, podatki! Co to za życie? Jestem żołnierzem, a nie cholernym kupcem. Nie zostałem stworzony na to, by liczyć monety... – Zawsze możesz wynająć księgowego. Zbyt dobrze go znała, żeby dodać, iż fachowiec lepiej by poprowadził księgi. W każdym razie i tak jego narzekania nie miały potrwać długo. Powodem była wiosna – doroczna choroba mężczyzny, który zdążył już zapomnieć o trudach awanturniczego życia. Wystarczy tydzień lub dwa, żeby sobie przypomniał ciosy miecza mijające cel o włos, samotne posłania w lodowatym błocie, głód i fizyczną udrękę forsownych marszów – z pewnością wtedy spokornieje. Nigdy jednak nie Glen Cook - Październikowe dziecko 4 / 88

przezwycięży całkowicie nawyków wpojonych przez trolledyngjańską młodość. Po północnej stronie Gór Kracznodiańskich, gdy tylko lody puściły w zatokach, wszyscy mężczyźni wyruszali na wojnę. – Gdzie się podziała moja młodość? – skarżył się, równocześnie zaczynając ubierać. – Kiedy byłem jeszcze młodzikiem, świeżo z Trolledyngji, wiodłem żołnierzy przeciwko El Muridowi... Wynająć? Czy powiedziałaś: wynająć, kobieto? – Twarda twarz o grubych rysach, otoczona kudłatą blond czupryną i brodą, na moment pojawiła się w lustrze obok jej oblicza. – Ściągnąć na siebie jakiegoś złodzieja, który za plecami będzie mnie okradał za pomocą liczb na papierze? Kiedy z Szydercą i Harounem darliśmy skórę z itaskiańskich kupców, nawet mi się nie śniło, że sam obrosnę w tłuszcz, podobnie zresztą jak utyła moja sakiewka. To były czasy. Wciąż jeszcze nie jestem za stary. Co to jest trzydzieści jeden lat? Ojciec mojego ojca walczył pod Ringerike, kiedy miał osiemdziesiątkę... – I tam też został zabity. – No, tak. – Grzmiącym głosem dalej wychwalał czyny krewnych. Ale każdy z nich, czego Elana nie omieszkała mu wytknąć, zginął daleko od domu. Żaden nie umarł ze starości. – To wina Harouna. Gdzie on się podziewał przez ostatnie trzy lata? Jeśli się pokaże, będziemy jeszcze mogli wyruszyć na niezłą przygodę. Elana upuściła grzebień. Poczuła na grzbiecie skrobanie chłodnych mysich łapek strachu. To już było niedobrze. Skoro zaczynał tęsknić za tym łotrem bin Yousifem, znaczy, że gorączka osiągnęła punkt krytyczny. Gdyby jakimś kaprysem losu tamten jednak się pokazał, Bragi mógłby dać się wciągnąć w jakiś kolejną szaleńczą, misterną intrygę. – Zapomnij o tym rzeźniku. Czy on coś kiedyś dla ciebie zrobił? Od czasu, jak się poznaliście, tylko pakował cię w kłopoty. – Odwróciła się. Bragi zamarł z naciągniętą jedną nogawką workowatych spodni, drugą stopę trzymał uniesioną nad podłogą. Powiedziała rzecz zupełnie niewłaściwą. Przeklęty Haroun! Jak udało mu się zapanować nad mężczyzną upartym niczym osioł i niezależnym? Podejrzewała, że stało się tak dlatego, iż bin Yousif miał swoją sprawę – trwającą już od dziesięcioleci wendetę przeciwko El Muridowi, która kładła się cieniem na każdej jego myśli i działaniu. Tego rodzaju poświęcenie zemście do głębi poruszało kogoś takiego jak Bragi. Na koniec, chrząknąwszy, Ragnarson dokończył ubierania się. – Pomyślałem sobie, że dzisiaj pojadę do Szydercy. Powspominać. Westchnęła. Przeszłość była najgorsza. Może dzień spędzony w lesie osłabi trochę jego pragnienie włóczęgi. Może następnym razem powinna zostać w domu, gdy on pojedzie do Itaskii. Samotna noc na Południowej Ulicy Nabrzeżnej mogła stanowić właściwe lekarstwo na jego chorobę. – Tato? Jesteś ubrany?! – zawołał przez otwarte drzwi sypialni ich najstarszy syn, Ragnar. – Tak. Czego chcesz? – Przyszedł jakiś człowiek. – Tak wcześnie? Włóczęga szuka jałmużny? Powiedz mu, że w następnym domu na północ mają miękkie serca. – Zachichotał. Następny dom na północ należał do jego przyjaciela Szydercy, a znajdował się w odległości dwudziestu mil. – Bragi! Jednego spojrzenie wystarczyło. Ostatni człowiek, którego odesłał na północ, był handlarzem drewna, mającym w kieszeni poważny kontrakt z marynarką. – Tak, moja droga? Ragnar? Powiedz mu, że za minutę do niego zejdę. – Pocałował żonę i wyszedł, zostawiając ją pogrążoną w niewesołych myślach. Przygody. Sama poznała ich smak. Ale już dosyć, zamieniła żywot najemnego żołnierza na dom i dzieci. Tylko głupiec porzuciłby to, co posiadali, aby w dalekim świecie krzyżować ostrza z żądnymi krwi młodzieńcami i magami wojownikami. Potem uśmiechnęła się. Jej również było odrobinę żal dawnych czasów. II. Dziwny gość Ragnarson zwlókł się po schodach do jadalni i rozejrzał po mrocznych kątach. Pomieszczenie było doprawdy ogromne. Dom stanowił równocześnie schronienie i fortecę. W ciężkich czasach mieszkała w nim niekiedy i setka ludzi. Zadrżał. Nikt nie zadbał o rozpalenie porannego ognia. – Ragnar! Gdzie on się podział? Syn wyskoczył z wąskiego, łatwego do obrony korytarza wiodącego do frontowych drzwi. – Jest na zewnątrz. Nie chciał wejść do środka. – Co? Dlaczego? Chłopak wzruszył ramionami. – Cóż, nie chciał, to nie chciał. Idąc do drzwi, Ragnarson złapał ze stojaka na broń wysadzaną żelazem maczugę. Przed drzwiami w bladym mglistym świetle wczesnego poranka czekał stary, naprawdę stary człowiek. Opierał się na kosturze i z namysłem wpatrywał w ziemię u swych stóp. Nie była to postawa żebraka. Ragnarson rozejrzał się za koniem, lecz nie znalazł. Wiekowy starzec nie miał również żadnego bagażu ani choćby jucznego zwierzęcia. – No dobrze, cóż mogę dla ciebie zrobić? Po twarzy, która wydawała się stara jak świat, przemknął błysk uśmiechu. – Wysłuchać. – Hę? – Bragi zaczynał się robić niespokojny. Było coś w tym człowieku, w jego sposobie bycia... – Wysłuchaj mnie. Słuchaj, a potem działaj wedle tego, co usłyszysz. Bój się dziecięcia, co będzie zachowywać się jak kobieta. Strzeż się zewu kobiecych palców. Niecała magia spoczywa w dłoniach czarowników. Ragnarson chciał mu już przerwać, lecz przekonał się, że nie może wykrztusić słowa. – Nie pożądaj korony bez klejnotów. Niebezpiecznie nosić ją na głowie. Wiedzie do miejsca, gdzie z miecza nie ma żadnego pożytku. – Wygłosiwszy tę tajemniczą kwestię, starzec zawrócił na trakt wiodący ku Drodze Północnej, gościńcowi Glen Cook - Październikowe dziecko 5 / 88

łączącemu Itaskię z Iwą Skołowdą. Ragnarson zmarszczył czoło. To nie był jakiś byle staruszek niespełna rozumu. Jednak nie przywykł do radzenia sobie ze starcami, którzy wygłaszali tajemnicze słowa, i to na dodatek o tak wczesnych, leniwych godzinach poranka. – Kim, u diabła, jesteś? – zagrzmiał. Spośród drzew nadeszła słaba odpowiedź: Stary niczym góra, Żyje na gwieździe, Głęboki jak prądy oceanu. Ragnarson przeczesał brodę. Zagadka. No, cóż, szaleniec, nie ma wątpliwości. Wzruszył ramionami, odpędzając te myśli. Należało jeszcze zjeść śniadanie, a potem odbyć podróż do Szydercy. Nie było czasu na jakieś wariactwa. III. Rzeczy, które kocha i których się lęka Elana, która wszystko słyszała, nie potrafiła tak łatwo zapomnieć całego wydarzenia. Z lękiem dostrzegła w nim zapowiedź tego, że Bragi być może znowu opuści dom w pogoni za jakąś szaleńczą przygodą. Z wysokiego okna patrzyła na ziemie i lasy, które wspólnie dla siebie wywalczyli. Pamiętała, jak późną jesienią przybyli na nadaną im ziemię, tak odległą od wszystkich szlaków, że musieli wycinać ścieżkę w gąszczu. Pierwsza zima była ciężka i mroźna. Wiatry i śnieżyce walące znad Gór Kracznodiańskich zdawały się brać pomstę za katastrofę, jaką poprzedniej zimy, podczas ostatniej kampanii Bragiego, przynieśli ze sobą w te góry. Krew dzieci i wilków ochrzciła dziewiczą ziemię. Następnego roku na nowo wybuchł spór dotyczący starożytnej granicy między Kamieńcem Prost a Itaskią. Bandyci, szybko wyposażeni przez markiza Kamieńca Prost w uwierzytelniające listy, przeprawili się przez Srebrną Wstążkę. Wielu z nich nie wróciło do domów, ale ziemia napiła się także krwi swych obrońców. Trzeci rok był czasem niezmąconego szczęścia. Ich przyjaciele, Szyderca i Nepanthe, zdołali wreszcie załatwić swoje sprawy i przyjąć własną koncesję gruntową. Rzeczy znowu przybrały zły obrót późną jesienią czwartego roku, kiedy to susza na wschodnim brzegu Srebrnej Wstążki zmieniła ludzi z Kamieńca Prost w bandy rozbójników, które rząd całkowicie ignorował, póki grasowały tylko na jednym brzegu rzeki. Niedaleko tylnego wejścia do domu, pośród wypalonych ruin stał spichlerz. Pół mili dalej ludzie odbudowywali tartak. Mieli kontrakty na drewno do odbudowy stoczni i Itaskii. Tym należało zająć się najpierw. Licząc żony i dzieci, pionierów razem było dwudziestu dwóch. Większość obecnie nie żyła, spoczywali na zaszczytnych miejscach obok głównego budynku. Ona i Bragi mieli szczęście, stracili tylko córkę, która urodziła się martwa. Zbyt wiele grobów jest na cmentarzu. Razem pięćdziesiąt jeden. Przez całe lata dawni towarzysze Bragiego oraz jej przyjaciele napływali do posiadłości, niektórzy zostawali tylko dzień lub dwa, traktując to jako przerwę w podróży na następną wojnę, inni osiedlali się i umierali. Zboże kiełkowało, dzieci rosły, bydło obrastało tłuszczem. Posadziła drzewa, które jeszcze za jej życia mogły wydać owoce. Miała dom niemal tak przestronny i wygodny jak ten, który Bragi obiecywał jej przez te lata spędzone pod bronią. I wszystko to nagle znalazło się w niebezpieczeństwie. Czuła je w kościach. Coś się miało wydarzyć, coś strasznego. Spojrzeniem powędrowała ku cmentarzowi. Stary Jack Pochodnia leżał w rogu obok Dzikiego Willa, który zapłacił strzaskaniem czaszki za wyciąganie Ragnara spomiędzy ogiera i klaczy w rui. Co by sobie pomyśleli, gdyby Bragi teraz wszystko porzucił? Jorgen Miklassen, zabity przez odyńca. Gudrun Ormsdatter, zmarła w dzieciństwie. Rudy Lars, rozszarpany przez wilki. Jan i Mihr Krushka. Rafnir Dziurawe Trzewiki, Zezowaty Marjo, Tandy Kulawiec. Krew i łzy. Nic już ich nie wróci. Dlaczego więc pogrążać się w żałobnych myślach? Rozklejasz się, kobieto. Czas płynie, a zawsze jest praca do wykonania. Co mężczyzna sprawił, kobieta musi znosić. Maksymy w niewielkim stopniu poprawiły jej nastrój. Cały dzień ciężko pracowała, dążąc do tego, by wyczerpanie przytłumiło jej obawy. Wieczorem, kiedy pastele zachodu rozpływały się w błękitach, ze wschodu nadleciała wielka sowa, trzykrotnie okrążyła dom w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, nurkując i igrając z sowami mieszkającymi pod okapem domu. Wkrótce pofrunęła w stronę posiadłości Szydercy. – Następny zły znak. – Westchnęła. IV. Szyderca i Nepanthe z Ravenkraku Siedziba Szydercy graniczyła bezpośrednio z posiadłością Ragnarsona. Status prawny obu regulowała Itaskiańska Karta Królewska. Każdy na swoim terenie cieszył się władzą i odpowiedzialnością barona – jednak bez jego przywilejów. Chociaż byli sąsiadami, obaj uznawali odległość dzielącą ich domy za nadzwyczaj dogodną. Przyjaźnili się od końcowego etapu wojen El Murida, jednak żaden z nich nie potrafił dłużej znieść towarzystwa drugiego. Odmienność wartości, jakimi kierowali się w życiu, utrzymywała stosunki między nimi na skraju wrzenia. Wizyta za dnia, czasem wieczór spędzony na wspomnieniach, jak to było kiedyś – dalej się nie posuwali. Żaden z nich nie odznaczał się szczególną cierpliwością ani tolerancją. Ragnarson przebył odległość jeszcze przed obiadem, udając przed samym sobą, że oto znowu ściga El Murida z Hellin Daimiel do Libiannina. Na jego widok, Szyderca nie okazał zaskoczenia. Zdziwienie, byłoby właściwszym określeniem stanu duszy starego grubego potępieńca. Ragnarson ściągnął wodze tuż obok niskiego smagłego człowieka klęczącego w błocie. Zmarszczki mimiczne znaczyły jego okrągłą jak księżyc w pełni śniadą twarz. – Hai! – zawołał. – Wielki człowiek-niedźwiedź! Pomocy! Mieszkańcy wysypali się z domu, chwytając po drodze broń. Grubas powstał i zakręcił się jak szaleniec, przewrócił dziko oczami. Chłopak w wieku Ragnara wybiegł z najbliższej wędzarni, dziecięcy łuk trzymał napięty. – Och, to tylko wujek Niedźwiedź. – Tylko? – warknął Bragi, zsiadając z konia. – Tylko? Może i tak, Ethrian, ale dość zły, by oberwać szczeniaczkowi uszy. – Chwycił chłopaka i wrzeszczącego podrzucił w powietrze. Z domu wyszła kobieta, wycierając dłonie w fartuch. Nepanthe zawsze wyglądała tak, jakby właśnie wycierała dłonie. Gdziekolwiek Szyderca postawił nogę, zostawiał po sobie mnóstwo pracy. – Bragi. Akurat w czas na obiad. Przyjechałeś sam? Nie widziałam Elany od... – Jej uśmiech zblakł. Od czasu napaści bandytów zeszłej jesieni, kiedy ludzie Szydercy musieli się schronić w lepiej przygotowanym do obrony domu Ragnarsona. Glen Cook - Październikowe dziecko 6 / 88

– Widzę, że śliczna jak zawsze – powiedział Ragnarson. Podał wodze Ethrianowi, który popatrzył spode łba, podejrzewając, że chcą się go pozbyć. Nepanthe zarumieniła się. W rzeczy samej była bardzo atrakcyjną kobietą, choć już nie tak śliczną jak niegdyś. Lata spędzone w lesie zatarły jej arystokratyczną subtelność, choć wciąż wyglądała na dużo młodszą niż na trzydziestoczteroletnią kobietę. – Nie, nie mogłem zabrać rodziny. – Interesy? – Prowadziła większość oficjalnych negocjacji Szydercy. On sam nigdy nie opanował języka Itaskii. Jego próżność była tak wielka, że kiedy tylko mógł, w ogóle unikał mówienia. Ragnarson nie był zresztą pewien, czy ta nieudolność nie jest symulowana. Zmieniała się bowiem wedle reguł znanych tylko samemu Szydercy. – Nie. Wybrałem się na przejażdżkę. Wiosenna gorączka. – Przeszedł na nekremneński, wschodni język, z którym Szyderca był znacznie lepiej obeznany, i ciągnął: – Dziwna rzecz zdarzyła się tego ranka. Jakby znikąd pojawił się jakiś starzec. Mamrotał jakieś głupoty o dziewczynkach, które zachowują się jak kobiety. Na żadne pytanie nie chciał odpowiedzieć wprost, tylko zagadkami. A najdziwniejsze ze wszystkiego jest to, że nie mogłem znaleźć jego śladów na drodze. Należało się spodziewać choćby świeżego łajna. Nepanthe zmarszczyła czoło. Nie rozumiała języka. – Będziesz jadł? – Rozdrażniona, odgarnęła z czoła kosmyk długich kruczoczarnych włosów. Wiatr z południa przyniósł ciepły podmuch. – Oczywiście. Po to właśnie przyjechałem. – Próbował rozbroić ją uśmiechem. – Sam człowiek – odparł Szyderca, dowodząc, że potrafi kaleczyć nawet język wyuczony w dzieciństwie – mnie zakłopotał. Zdjęty przemożnym pragnieniem porannego sikania, wstałżem wcześnie, by pozbyć się nadmiernych ilości piwa spożytych poprzedniego wieczoru, spotkałżem go przed świtem na schodach ganku. – Niemożliwe. Pokazał się u moich drzwi ledwie wzeszło słońce... – Dla niego jest to możliwe. Spotkałżem istnego przedtem, wiem. Może zrobić wszystko. – Starzec z gór? – Nie. – Varthlokkur? Stali już w drzwiach domu Szydercy. Kiedy Ragnarson wypowiedział to imię, Nepanthe obrzuciła go groźnym spojrzeniem. – Nie wchodzisz mu znowu w drogę, co? Szyderco... – Gołębiopiersia. Diamentowooka. Światłości życia znanego próżniaka, słynnego z lękliwości, czyż mógłbym, usatysfakcjonowany tytułem Najbardziej Leniwego Człowieka Świata, opiewany od południa, spoza samych krańców najdalej sięgającej mapy, po północ, gdzie Trolledyngja, od zachodu we Freylandii na wschód, aż do Matayangi dla swego zajęczego serca i nieprzezwyciężonej tchórzliwości... – Tak, właśnie byś mógł. Jak to się niby stało, że znają cię w tych wszystkich miejscach? Szyderca ciągnął w nekremneńskim: – To był słynny Gwiezdny Jeździec. – Dlaczego? – zapytał Ragnarson. – Dlaczego co? – Och, nieważne. Dlatego, nie byłeś zaskoczony, widząc mnie? Grubas wzruszył ramionami. – Kiedy Gwiezdny Jeździec składa niespodziewaną wizytę staremu grubasowi ukrytemu w sercu nieprzebytych borów, nic już nie może mnie zaskoczyć. Teraz trzeba tylko spodziewać się, że z południa przybędzie Haroun z gotowym planem podboju świata w ręku. Planem jeszcze bardziej szaleńczym niż zawsze – oznajmił głosem nieco kwaśnym, jakby naprawdę dopuszczał tę możliwość. – Jeżeli wy dwaj jesteście w stanie choćby na minutę przerwać gdakanie, moglibyśmy zjeść – oznajmiła Nepanthe. – Przepraszam, Nepanthe – zmitygował się Ragnarson. – Są rzeczy... Westchnęła. – Póki nie chodzi o inną kobietę. – Nie, nie chodzi. Tylko maleńki sekret. V. Kolejny dziwny gość Tajemnica wkrótce stała się większa. Ethrian wrócił ze stajni i po tym, jak został skarcony, że jest powolny niczym mały chłopiec, powiedział: – Zbliża się człowiek. Śmieszny człowiek na koniku. Nie wydaje mi się, żebym go lubił. – Po oznajmieniu tego zabrał się do pochłaniania obiadu. Szyderca wstał od stołu, podszedł do frontowego okna i wrócił skonfundowany. – Marco. Chwilę zajęło, zanim Ragnarson przypomniał sobie, że w ogóle zna kogokolwiek o tym imieniu. – Uczeń Visigodreda? Visigodred był czarodziejem, ich starym współpracownikiem. – Ten sam. – Szyderca wyglądał na zmartwionego. Bragi zaniepokoił się. Usłyszeli stuk kopyt i skrzyp uprzęży u wejścia. – Już jest. – Mhm. – Obaj mężczyźni spojrzeli na Nepanthe. Przez chwilę patrzyła na nich bez słowa, tylko zbladła nieco, potem poszła powitać gościa. – Akurat, cholera, na czas – usłyszeli z sąsiedniego pomieszczenia, a potem: – Och, wybacz mi, moja droga pani. Mąż w domu? Mam nadzieję, że nie. Hańbą byłoby, gdyby takie piękne przypadkowe spotkanie miało pójść na marne. Glen Cook - Październikowe dziecko 7 / 88

– Z tyłu. Marco, karzeł o ego olbrzyma, dumnie wkroczył do kuchni, zupełnie nie speszony tym, że mogli go usłyszeć. – Czas dokładnie, jak widzę, odmierzyłem sobie. – Przyciągnął sobie krzesło, chwycił wielką pajdę chleba i posmarował grubo masłem. Póki się nie napchał, nie zwracał uwagi na badawcze spojrzenia. – Przypuszczam, że zastanawiacie się, co tutaj właściwie robię, oprócz napychania sobie buzi. Ja też się zastanawiam. Cóż, zawsze to samo... zastępuję staremu człowiekowi nogi. Mam dla was wiadomość. – O, żesz! – warknął Szyderca. – Nie mam czasu. Zajętym głębokimi skrupułami... sprawozdaniami? spekulacjami?... filozoficznej natury. Jak wsadzić soczewicę do ziemi, nie babrząc równocześnie w brudzie i błocie swojej potężnej chłopskiej postury. Nie dość, żem zbyt mądry, by wdawać się w problemy i spekulacje starego zapracowanego człowieka, który mógłby zechcieć przerwać moje rozważania. – Spojrzał na Nepanthe, jakby poszukując u niej aprobaty. Ragnarson zirytował się. Czy Nepanthe do tego stopnia wzięła Szydercę pod pantofel? Niegdyś był piekielnikiem o zdziczałych oczach, gotowym do realizacji każdego szaleńczego planu, jaki upichcił Haroun. Bragi popatrzył ponad stołem w oczy Nepanthe. Z czego tu się śmiać? Jednak w tej samej chwili zrozumiał, że ona wie, o czym pomyślał. – Szef kazał mi tylko powiedzieć wam, co następuje: „W krainie wielu królów nie ufaj żadnej dłoni prócz własnej ani nie pozwól, by nie wiedziała prawica, co robi lewica. Ludzie sojuszników zmieniają tam częściej niż bieliznę. Strzeżcie się wszystkich kobiet i trzymajcie się z dala od miejsca, imienia i płaszcza Mgły”. Co to wszystko miałoby, do cholery, znaczyć, nie mam pojęcia. Zazwyczaj nie tak trudno zrozumieć, o co mu chodzi. Ale tym razem chyba ma w tym własny interes. Myślę, że jego dziewczyna jest w to zaangażowana. Cóż, muszę już jechać. Dziękuję za pyszny posiłek, moja pani. – Czekaj – warknął Ragnarson. – Co, do diabła? Hej? Co się dzieje? – Ja tylko pracuję dla faceta, nie czytam jego myśli. Chcesz wiedzieć więcej, sam zapytaj. Tylko że on nie chce cię widzieć. Kazał, żebym ci to powiedział. Zapomniałem. Powiedział, że nie ma sposobu, żeby tym razem wam pomóc. Zrobił wszystko, co mógł, wysyłając mnie. Teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, będę już ruszał w drogę. Są dwie, trzy małe ptaszyny w domu, które mogą mi umknąć, jeśli szybko do nich nie wrócę. – Stanowczo odmawiając odpowiedzi na wszystkie dalsze pytania, wrócił do kuca. Ostatni raz go widzieli, jak żwawym kłusem znikał pod osłoną drzew, w ślad za nim biegły słowa sprośnej piosenki. – Pomyśleć by można, że człowiek taki jak Visigodred mógłby znaleźć sobie ucznia nieco bardziej subtelnego – oznajmił Ragnarson. – A więc co myślicie? – Jam czuję się wykiwany. Oszołomiony jałowizną sensu. – Wzrok Szydercy pomknął ku Nepanthe. Jedna z pulchnych śniadych dłoni wykonała znak w mowie głuchoniemych: „Bądź ostrożny”. Ragnarson uśmiechnął się z zadowoleniem, dostrzegając iskierkę buntu. Kiedy Szyderca go odwiedzał, nie przyszło mu do głowy, że u siebie w domu będzie się wydawał do tego stopnia zdominowany przez swoją kobietę. Ragnarson nie był szczególnie empatyczną osobą. – Słyszałem to i owo od jednego ze swoich informatorów, Andy’ego Włóczęgi – ciągnął Szyderca, wracając na nekremneński. – Wieści z Itaskii. Andy jest nieuleczalnym żebrakiem, siedzącym zawsze przy wejściu do Czerwonego Jelenia. Swoją inteligencję skrywał za zasłoną wszechobecnego brudu i pcheł. Czasami przypomina sobie o starym współpracowniku, znaczy się o mnie, i wysyła mi listy na temat tego, co się gada na Południowej Ulicy Nabrzeżnej. Szyderca mówił jak najprościej. Musiało to być coś ważnego. – W zeszłym miesiącu, może dalej, licząc czas potrzebny, by list pokonał morderczą drogę od nadawcy do odbiorcy, Haroun odwiedził Itaskię. Nepanthe zdołała wychwycić imię tamtego. – Haroun? Haroun bin Yousif? Szyderco trzymaj się z dala od tego łajdaka, mordercy... Ragnarson zmagał się z ogarniającym go gniewem. – To nieprzyzwoicie, Nepanthe. Jesteś coś winna temu człowiekowi. – Nie chcę, żeby Szyderca się z nim zadawał. Skończy się na tym, że wszyscy zostaniemy wciągnięci w jego intrygi. – Dzięki jednej z nich w ogóle się zeszliście się. – Elana... – Wiem, co myśli Elana. Ma swoje powody. Elana była pierwszą prawdziwą przyjaciółką Nepanthe, która starała się dbać o tę przyjaźń. Ale w żałosny, rozpaczliwy sposób czyniąc z siebie lustrzane odbicie tamtej. Nawet Szyderca nie miał na nią takiego wpływu jak małżonka Ragnarsona. Jego szorstkość rozdrażniła Nepanthe. Zazwyczaj zachowywał się wobec niej delikatnie ponad wszelkie wyobrażenie. W cichości ducha obawiał się kobiet. Nepanthe sposępniała. – A więc co z nim? – Pchał paluchy w najgorsze miejsca, wyciągał brudne. Rozmawiał z szumowinami z Południowej Ulicy Nabrzeżnej. Z Bradem Czerwoną Ręką, Kerthem Sztyletem, Derranem Jednookim, Borobą Thringiem. Z pomiotem znanym z tego, że każdemu chętnie wsadzi sztylet w plecy. Robił to w wielkiej tajemnicy. Odjechał, nie odwiedziwszy przyjaciół. Andy odkrył to przypadkowo. Zaprzyjaźniona kurwa, będąca przyjaciółką Kertha, opowiedziała mu tę historię. – Ciekawe. Ludzie, których używał już wcześniej, kiedy chciał kogoś zamordować. Myślisz, że jednak coś planuje? – Hai! Zawsze. Kiedyż to Haroun, mistrz intrygi, czegoś nie knuł? To jest pytanie retoryczne. Czy niedźwiedź nie sra w lesie? – Tak. Pytanie jednak brzmi, czy Haroun w swoich planach przewidział jakąś rolę dla nas? Sam nie da sobie rady. Zastanawiam się dlaczego? Zawsze był tak bardzo samowystarczalny. – Mając możliwość zaspokojenia żądzy przygód, Ragnarsona zrezygnował. – Andy miał jeszcze coś do powiedzenia? – Mężczyzna, o którym mowa, zniknął, nie zostawił ani słowa do przyjaciół ani kochanek. Widziano go, jak nerwowo i w pośpiechu przekraczał Wielki Most. Oczekuję, że wkrótce nadejdą wiadomości od starego piaskowego diabła. Dlaczego? Haroun jest narodem złożonym z jednego człowieka, który musi jakoś usprawiedliwić przed samym sobą swą łotrowską działalność. Musi mieć wspólników, ludzi o szacownej moralności. Jakichś królów. Musi dostać mandat, licencję od ludzi Glen Cook - Październikowe dziecko 8 / 88

wartościowych, zdolnych do wzbudzania szacunku i których on szanuje. Rozumiesz? Itaskiańscy nożownicy stanowią jedynie narzędzia, w jego oczach nie są to ludzie. Uważa ich za pył pod stopami, a na ich moralność może tylko napluć. Włochaty Trolledyngjanin i tłusty stary łotr ze Wschodu, mianowicie ja, nie są wcale wiele lepsi, lecz w oczach Harouna wyglądają na ludzi honorowych, ludzi godnych szacunku. Pojmujesz? – Jest w tym jakiś pokrętny sens. Myślę, że intuicja jest słuszna. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego nigdy nie nasłał na któregoś z nas jakiegoś nożownika. Tak... Szyderca zrobił rzecz najbardziej do niego niepodobną. Odsunął krzesło od stołu, mimo iż na blacie było jeszcze jedzenie. Ragnarson ruszył za nim na front domu. – Nie wdawaj się w nic z Harounem – powiedziała Nepanthe. – Proszę. Uważnie przyjrzał się jej. Była przestraszona. – Co mogę zrobić? Kiedy sobie coś postanowi, jest nie do powstrzymania, niczym lodowiec. – Wiem. – Zagryzła wargi. – Ale my niczego nie planujemy, naprawdę. Haroun będzie się musiał wznieść na wyżyny swej wymowy, żeby nas w coś wciągnąć. Nie jesteśmy już tak głodni, jak bywaliśmy niegdyś. – Może. A może nie. – Zaczęła sprzątać ze stołu. – Szyderca nie skarży się, ale nie do tego został stworzony. – Gestem objęła posiadłość. – Mieszka tutaj i próbuje się ustatkować ze względu na mnie, ale bardziej szczęśliwy był, siedząc bez grosza gdzieś na deszczu i próbując przekonać stare baby, że jest jasnowidzem. Dlatego też jest taki jak Haroun. Bezpieczeństwo nic dla niego nie znaczy. Pojedynek inteligencji jest wszystkim. Ragnarson wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, co miałby powiedzieć. Jej opinia całkowicie zgadzała się z jego zdaniem. – Przeze mnie staje się coraz bardziej godny pożałowania, Bragi. Ile już czasu minęło, od kiedy ostatni raz widziałeś go błaznującego jak zwykle? Jak dawno już nie pogonił nagle za jakąś dziką myślą i nie stwierdził, że świat jest okrągły albo że jest łodzią ciągniętą przez kaczki na morzu wina, czy też nie stworzył jakiejś ekscentrycznej koncepcji, którymi zwykle zadziwiał? Bragi, ja go zabijam. Kocham go, ale, bogowie pomóżcie! dławię go równocześnie. I nie mogę nic na to poradzić. – Jesteśmy, kim jesteśmy, będziemy, kim musimy się stać. Jeżeli wybierze dawny sposób życia, zachowaj cierpliwość. Jedna rzecz jest pewna. Jesteś jego boginią i wróci, aby zostać. Rzeczy nabierają romantycznej aury, kiedy osuwają się we wspomnienia. Dawka rzeczywistości może się okazać lekarstwem. – Tak też sądzę. Cóż, idźcie porozmawiać. Ja posprzątam. – Wyglądała, jakby miała ochotę porządnie sobie popłakać. VI. Sowa od Zindahjiry Zapadł zmrok, a Ragnarson i Szyderca wciąż siedzieli na frontowym stopniu. Obaj zatonęli w baryłce piwa. Niewiele się odzywali, gdyż nastrój, który ich opanował, nie zachęcał do wspomnień. Bragi wciąż myślał o posiadłości Szydercy. Ten człowiek naprawdę ciężko pracował, jednak wszystko wokół wyglądało na mocno zaniedbane. Brakowało cierpliwości i perfekcji budowniczego, który prawdziwie dba o swoje dzieło. Dom Szydercy być może przeżyje, ale z pewnością nie przetrwa stulecia, jak siedziba Ragnarsona. Bragi zerknął z ukosa. Przyjaciel wyglądał nędznie, postarzał się. Wysiłek zostania kimś, kim nie był, zabijał go. Nepanthe również szarpała się wewnętrznie. Jak kiepsko było już między nimi? Nepanthe łatwiej było się przystosować. Kiedy ich drogi skrzyżowały się pierwszy raz, była dwudziestoośmioletnim podlotkiem pełnym lęku przed mężczyznami. Obecnie nie miała nic wspólnego z introwertyczną romantyczką. Przypominała Bragiemu przyziemną, pragmatyczną, zabieganą chłopską żonę ze zdradzieckich, zalewanych powodzią równin Srebrnej Wstążki. Wyrwanie się z takiego życia jej również mogło wyjść na dobre. Szyderca zawsze był chimeryczny, wszędzie czuł się jak w domu. Jego wnętrze było jak skała, do której mógł się zakotwiczyć. Oczom innych ukazywał jedynie barwy ochronne. W każdym środowisku, w którym trzeba było być jedynie sobą, musiał czuć się strasznie słaby. Brak jakiegokolwiek bezpośredniego zagrożenia, po całym życiu spędzonym na przyzwyczajaniu się do jego nieustannej obecności, musiał doprowadzić na skraj załamania każdego mężczyznę. Ragnarson nie potrafił przenikać do wnętrza fasady ludzkich osobowości. W takiej sytuacji czuł się nadzwyczaj niewygodnie. Parsknął, wychylił pintę ciepłego piwa. Do diabła z tym. Co było, to było. Będzie, co będzie. Nagły przeszywający krzyk sprawił, że zakrztusił się i opryskał piwem. Kiedy otarł już łzy z oczu, zobaczył przechadzającą się przed nim wielką sowę. Wcześniej już ją widział. Służyła jako posłaniec Zindahjiry Milczącego, czarodzieja znacznie mniej przyjemnego w obcowaniu niźli Visigodred, który zatrudniał Marca. – Rozpacz i zniszczenie – jęknął Szyderca. – Gratulacje ze Szczeliny Zagłady. Myślę, że wielki pierzasty rozmówca być może winien zostać zmieniony w sowi gulasz, a przyczepionych do łapek wieści można by użyć na rozpałkę. – Karzeł byłby teraz bardzo użyteczny – powiedział Ragnarson. Obaj zignorowali wiadomość. – Czemu niby? – Potrafi rozmawiać z sowami. W ich języku. – Brednie. – O szylinga? – Czyż winienem ja, skąpy aż do bólu, nadto biedny, że właściwie na skraju nędzy, przyjąć zakład, kiedy przyjaciel Niedźwiedź niesławny jest tym, iż zakłada się wówczas jedynie, gdy ma pewność wygranej? Odbierz wiadomość. – Dlaczego ty tego nie zrobisz? – Jam jest tylko delikatny farmer, zaprzysięgły analfabeta, i wycofałem się z awanturniczych gier, nie jestem zainteresowany. – Ja również nie. – Wobec tego zarżnijmy sowę. – Chyba nie jest to najlepszy pomysł. Zindahjira zrobiłby z nas gulasz, odmawiając nam przywileju wcześniejszego rżnięcia. Glen Cook - Październikowe dziecko 9 / 88

– Co nieuchronne, nieuchronnie się staje... Na nią! – Ostatnie słowa Szyderca wykrzyczał. Sowa podskoczyła, ale nie miała zamiaru uciekać. – Daj jej piwa – powiedział Ragnarson. – Co? – Byłoby to grzecznie i gościnnie, nieprawdaż? – Sam wypił już za dużo. W takich okolicznościach budziło się w nim dziecinne poczucie humoru. Istniało stare powiedzenie: „Pijany jak pohukująca sowa”, którego sens znienacka bardzo go zaciekawił. Szyderca postawił swój kufel przed ptakiem. Sowa wypiła. – Dobra, lepiej zobaczymy, czego chce stary Czarny Pysk. – Bragi wziął wiadomość. – Ho! Ho! Czy uwierzysz? Napisane jest, że przebacza nam wszystkie długi i wykroczenia... jakby takowe w ogóle istniały... jeśli tylko zaraz złapiemy dla niego kobietę zwaną Mgła. Ten stary bękart nigdy się nie poddaje. Od jak dawna zasadza się na Visigodreda? To nie jest w porządku, próbować skrzywdzić mężczyznę poprzez jego kobietę. Szyderca nachmurzył się. – Groźby? – Jak zwykle. Nic poważnego. Jakieś aluzje do czegoś, w co obawia się mieszać, tak samo jak u Visigodreda. Szyderca parsknął. – Tchórzliwy szczur w podziemnych grobowcach, troglodyczny miłośnik ciemności, dość! Niech biedny, stary, tłusty głupiec sczeźnie w spokoju. – Powoli zaczynał robić się coraz bardziej smutny, litował się nad samym sobą. Z jednego wielkiego ciemnego oka spłynęła łza. Sięgnął i położył dłoń na ramieniu Ragnarsona. – Matka ma, od wielu już lat nieboszczka, zwykła śpiewać piękną pieśń o motylach i babim lecie. Zaśpiewam ją dla ciebie. – Zaczął nucić, próbując przypomnieć sobie melodię. Ragnarson zmarszczył brwi. Szyderca był sierotą, nie znał ojca ani matki, tylko starego włóczęgę, z którym podróżował, aż podrósł na tyle, by uciec. Bragi słyszał tę opowieść setki razy. Jednak pijany, kłamał bardziej niż zwykle, głównie na tematy osobiste. Trzeba było go rozśmieszyć albo zaryzykować walkę. Sowa, której przypadła rola krytyka, wrzasnęła w tym momencie z obrzydzeniem, zatrzepotała, wzniosła się w powietrze i zataczając koła, pofrunęła na wschód. Szyderca wysłał w ślad za nią przekleństwo. Jakiś czas później Nepanthe wyszła z domu i zaprowadziła do łóżek dwóch markotnych dżentelmenów, którzy nie bardzo dbali i o to, co przyszłość przyniesie. 3 Rok 1002 OUI Długie zbrojne ramię Adepta I. Tajemniczy przyrząd, tajemniczy admirator Elana wstała z łóżka, zastanawiając się, czy Bragi bezpiecznie dotarł do Szydercy. Kiedy można się go spodziewać w domu? Las stanowił schronienie dla zbiegów z Itaskii. Kilka band krążyło po Drodze Północnej. Niektórzy mieli zadawnione urazy do Bragiego, który swoje nadanie traktował serio, zwalczając bandytów. Niektórzy z pewnością chętnie wezmą odwet. Podeszła do skrzyni z ubraniami i wyjęła hebanową szkatułkę rozmiarów bochna chleba. Jakiś skrupulatny rzemieślnik spędził całe miesiące, rzeźbiąc zawiłe wzory. Praca była tak delikatna, że właściwie można by jej nie zauważyć, gdyby nie srebrna inkrustacja. Nie wiedziała, co przedstawiają rzeźbienia. Nic w każdym razie, co poruszałoby jakąkolwiek strunę w jej pamięci, tylko wiry i kłęby czerni i srebra, które, jeśli się w nie dłużej wpatrywać, sprawiały, iż kręciło się w głowie. Jej imię i nazwisko rodowe osadzone zostały w wieku pochyłą literą inkrustacji z kości słoniowej. Nie pochodziły z żadnego alfabetu, który by znała. Szyderca podejrzewał, że może to być eskaloniański, język wschodniej krainy, tak odległej, że o jej istnieniu wnoszono jedynie z plotek. Nie miała pojęcia, skąd pochodzi szkatułka, wiedziała tylko tyle, że rok temu kurier królewski, wożący pocztę dyplomatyczną między Itaskią a Iwą Skołowdą, przywiózł ją ze stolicy. Otrzymał ją od przyjaciela, który z kolei dostarczał pocztę dyplomatyczną do Libiannina, tamten zaś dostał ją od kupca z Vorgrebergu w Pomniejszych Królestwach. Do jego rąk przesyłka dotarła wraz z karawaną ze Wschodu. Dołączony został do niej nie podpisany list z wyjaśnieniami. Nie potrafiła rozpoznać charakteru pisma. Nepanthe sądziła, że autorem mógł być jej brat, Turran, który raz wystawił cnotę Elany na próbę. Nigdy nie powiedziała o tym Bragiemu. Przesunęła po literach opuszkiem wskazującego palca. Wieczko odskoczyło. Wewnątrz, na wyściółce z lazurowego jedwabiu, spoczywała wielka kropla rubinu. Niekiedy, gdy którykolwiek z członków jej rodziny znajdował się w niebezpieczeństwie, klejnot stawał się mleczny, a w mętnej bieli igrały światła. Intensywność poświaty wskazywała na stopień grozy jego położenia. Często przyglądała się klejnotowi, szczególnie gdy Bragi wyjeżdżał. W samym sercu rubinowej łzy zawsze lśniła mała plamka. Z życia nie sposób było całkowicie wyeliminować niebezpieczeństwa. Dziś jednak mętna poświata wyraźnie stawała się coraz silniejsza. – Bragi! – Schwyciła swoje rzeczy. Bandyci? Powinna wysłać kogoś do Szydercy. Nie, lepiej poczekać. Lepiej rozstawić wszędzie dookoła posterunki. Nie było żadnych plotek, jednak kłopoty potrafiły pokonać Srebrną Wstążkę równie szybko jak wiosenny tajfun. Albo przybyć zza mokradeł Driscoll czy też z zachodu. Zresztą mógł to być nawet prawdziwy tajfun. Pora roku była odpowiednia, klejnot zaś wskazywał wszystkie niebezpieczeństwa, nie tylko grożące ze strony ludzi. – Ragnar! – krzyknęła. – Chodź tutaj! – Mógł przecież coś sobie wykombinować, a potem wpakować się w sytuację bez wyjścia. Zawsze był pierwszy do sprawiania kłopotów. – Co, mamo? – Chodź tutaj! – Ubierała się w pośpiechu. – Co? – Biegnij do tartaku i powiedz Bevoldowi, że chcę go widzieć. I jak mówię biegiem, to biegiem. Glen Cook - Październikowe dziecko 10 / 88

– Ale... – Zrób, co mówię! Zniknął. Ten ton nie pozwalał na jakiekolwiek dyskusje. Bevold Lif pochodził z Freylandii. Był rządcą Ragnarsona. Spał w tartaku, aby nie tracić czasu na pokonywanie pastwisk. Był gryrnaśnym, zrzędliwym człowieczkiem, całkowicie uzależnionym od swej pracy. Chociaż wcześniej przez całe lata służył jako żołnierz, w istocie zupełnie nie nadawał się do wojaczki. Był rzemieślnikiem, budowniczym, człowiekiem czynu, a we wszystkim, co robił, zawsze zachowywał mistrzowski poziom. Co Bragi sobie wymyślił, Bevold zamieniał w rzeczywistość. Niesamowity wręcz rozwój posiadłości był w równej mierze jego dziełem jak Ragnarsona. Elana nie lubiła Bevolda. Zbyt wiele sobie wyobrażał. Jednak nie mogła odmówić mu użyteczności. I szanowała jego trzeźwą ocenę i solidność. Lif przybył, gdy wychodziła z domu. – Pani? – Jedną chwilę, Bevold. Ragnar, zajmij się swoimi obowiązkami. – Och, mamo, ja... – Idź już. Odszedł. Nie tolerowała najdrobniejszego nieposłuszeństwa. Bragi pobłażał dzieciom w stopniu, który uznać można było za błąd wychowawczy. – Bevold, nadchodzą jakieś kłopoty. Każ ludziom się uzbroić i wystaw warty. Poślij kogoś do Szydercy. Reszta może pracować, ale niech się trzymają blisko domu. Kobiety i dzieci przyprowadź tu natychmiast. – Pani? Jesteś pewna? – Lif miał blade wąskie usta, które wiły się niczym robaki. – Tego ranka zaplanowałem sobie ustawienie koła w tartaku, a po południu otwarcie kanału wodnego. – Jestem pewna, Bevold. Przygotuj się, ale nie wzbudzaj paniki. – Jak sobie chcesz. – Jego ton sugerował, że żadna, nawet najpoważniejsza sytuacja nie usprawiedliwia porzucenia harmonogramu robót. Zawrócił wierzchowca i pognał go kłusem ku tartakowi. Patrząc, jak odjeżdża, Elana nasłuchiwała. Ptaki ciągle śpiewały. Słyszała, że cichną, gdy zbliża się tajfun. Chmury – właściwie tylko kilka poszarpanych galeonów ociężale pełznących na północ – nie zwiastowały pogorszenia pogody. Tajfuny nadciągały wraz ze srogimi czarnymi pancernikami cumulonimbusów, które żeglowały na wiosłach błyskawic. Pokręciła głową. Bevold był dobrym człowiekiem, lojalnym. Dlaczego nie potrafiła go polubić? Kiedy zawróciła do drzwi, kątem oka dostrzegła małą kudłatą główkę Ragnara, wystającą zza krzaków. Podsłuchiwał! Kiedy przyniesie jajka, czeka go lanie. II. Powrót przyjaciela Elana zamknęła się ze swoją rubinową łzą na pozostałą część poranka. Przez drzwi odbyła kilka rozmów z Bevoldem. Ostatnia, w czasie której zażądała, by na obiad wydano polowe racje, wywołała gorący sprzeciw. Sprzeczkę wygrała, jednak mogła oczekiwać, że tamten poskarży się Bragiemu za stracony dzień pracy. Klejnot z każdą godziną stawał się coraz bardziej mętny. A dyscyplina coraz bardziej słabła. Mając do wyboru wyjaśnienie im wszystkiego lub odwołanie się do autorytetu, czuła się zmuszona wybrać tę drugą możliwość. Czy była to część magii kamienia? Czy też całkiem osobiste opory przed zdradzeniem Bragiemu faktu, że wpadła Turranowi w oko? Koło południa mleczna poświata ogarnęła całe wnętrze przezroczystego klejnotu. Płonące wewnątrz światło nabrało intensywności. Spojrzała na niebo. Wciąż tylko pojedyncze rozproszone chmury. Wsadziła szkatułkę do skrzyni z ubiorami i zeszła. Bevold włóczył się po frontowym podwórzu, po raz dwudziesty sprawdzał broń i narzekał. – Bevold, już prawie czas. Przygotuj się. Wyraz jego twarzy, postawa i ton głosu wyrażały całkowite niedowierzanie. – Tak, pani. – Nadjadą z południa. – Poświata klejnotu nabierała intensywności, kiedy kierowała jego smuklejszy kraniec w stronę Itaskii. – Główny oddział wyślij w tę stronę. Na dół od kurhanu. – Naprawdę... Nigdy się już nie dowiedziała, co Lif chciał powiedzieć. W lesie, na południe od domu, rozległ się ostrzegawczy skowyt wilka. Usta Bevolda otworzyły się i zamknęły. Zawrócił, wskoczył na konia i krzyknął na ludzi: – Jedziemy! – Dahlu Haas! – warknęła Elana na piętnastolatka, któremu jakoś udało się wśliznąć do szeregu. – Złaź z konia! Chcesz się bawić w żołnierza, to weź łuk, Ragnara i idźcie do wieży czato w. – Ale... – Chcesz, żebym zawołała twoją matkę? – Och, w porządku. – Gerda Haas była prawdziwym smokiem. Elana zagnała Dahla do środka, gdzie zatrzymał się przy stojaku na broń, wybierając łuk. Najsilniejszy, jaki mógł naciągnąć, należał do niej. – Weź go – powiedziała. Sama wybrała rapier i sztylet – broń, która wcześniej dobrze jej służyła. W swoim czasie odnosiła pewne sukcesy jako awanturnica i miecz do wynajęcia. Dołożyła do tego lekką kuszę i wróciła do konia, z którego zsiadł Dahl. Dogoniła mężczyzn przy kurhanie, w pobliżu skraju lasu, niedaleko od drogi, którą dowożono bale na Drogę Północną. W kwestiach militarnych Bevold był zupełnie beznadziejny. On i pozostali kłębili się obok wzgórza, zupełnie się nie kryjąc, całkowicie niezdolni do jakiegokolwiek działania. Glen Cook - Październikowe dziecko 11 / 88

– Bevold! – warknęła. – Czy do ciebie nie dociera, że mówię poważnie? Co byś zrobił, gdyby z lasu wyjechało pięćdziesięciu ludzi? – Hmm... – Uciekalibyście, to wszystko. Postaw sześciu łuczników na kurhanie. Gdzie jest Uthe Haas? Ty dowodzisz. Reszta niech się skryje za kurhanem, tak żeby ich nie było widać. – Hmm... – Twarz Bevolda powoli robiła się czerwona. – Zamknij się! – Nasłuchiwała, z oddali dochodził słaby odgłos końskich kopyt. – Słyszysz? Ruszać się. Uthe, ty i ty na górę. I nikt nie strzela, póki nie powiem. Nie wiemy jeszcze, kto to jest. – Wdrapała się na pagórek śladem Haasa. Leżała ukryta w trawie, obserwując drogę i zastanawiając się, cóż za prehistoryczny lud mógł wznieść te kurhany. Leżały w pewnej odległości od siebie, wzdłuż brzegów, na całej długości Srebrnej Wstążki. Tupot końskich kopyt był coraz bliżej. Dlaczego nie została w domu? Nie była już przecież młoda i głupia. Zabijanie i umieranie powinna zostawić tym, którzy sądzili, że jest to ich naturalne prawo. Teraz było już za późno, by zmienić zdanie. Przetoczyła się na plecy, przygotowała kuszę. Popatrzyła na chmury. Od wielu lat nie zdarzało jej się wypatrywać w nich zamków i smoków. Falą powróciły wspomnienia z dzieciństwa, tylko po to, by przerwało je znienacka pojawienie się jeźdźca, który wypadł z lasu. Przewróciła się na brzuch i popatrzyła na niego ponad leżem kuszy. Był ranny. Złamane drzewce strzały sterczało mu z pleców. Słabo czepiał się grzbietu konia, któremu ciężkimi płatami z pyska leciała piana. Żadne z dwojga nie wydawało się zdolne dożyć wieczoru. Pokrywał ich gruby całun pyłu – najwyraźniej od dawna już jechali ostrym tempem. Pochwa przy pasie mężczyzny była pusta, nie miał żadnej broni. Dostrzegła jego twarz, kiedy przemknął obok. – Rolf! – jęknęła. – Rolf Preshka! – Potem poleciła: – Uthe, przygotuj się. Kiedy łucznicy wtykali strzały w ziemię, gdzie były na podorędziu, machnęła dłonią na Bevolda. Zbliżała się liczna grupa jeźdźców. Nie miała pojęcia, kim mogą być, jednak wrogowie Preshki byli jej wrogami. Rolf był jej mężczyzną, jeszcze zanim poznała Bragiego, chociaż Ragnarson nie zdawał sobie sprawy z głębi łączącego ich związku. Wciąż jeszcze czuła się winna, kiedy przypominała sobie, jak bardzo go skrzywdziła. Ale jego miłość, rzadkość w obecnych czasach, a szczególnie rzadkość jak na Iwiańczyka była całkowicie wyzbyta zazdrości. Miłość z rodzaju tych, że kiedy w końcu zdradziła mu, kto wypełnia jej serce, sam pomógł jej usidlić Ragnarsona. Preshka, podobnie jak Bragi, był najemnikiem. Po małżeństwie Elany przystał do Ragnarsona jako jego zastępca. Kiedy Bragi wycofał się z interesu, Preshka przyłączył się do oddziału, który musiał wyciąć sobie drogę do posiadłości. Jednak, jak się potem okazało, nie był w stanie oderwać się od własnych korzeni. Dwa lata później, kiedy odwiedzili ich Haaken Czarny Kieł – mleczny brat Bragiego, i Reskird Smokbójca, Rolf odszedł z nimi, zostawiając żonę i dziecko w całkowitym zdumieniu i poczuciu dojmującej krzywdy. Na swój sposób Elana troszczyła się o Preshkę równie mocno jak o męża. Chociaż od czasu jej małżeństwa ich stosunki były jak najbardziej poprawne, tęskniła za nim. Był z nią tak długo, że stał się jednym z filarów, na których wspierał się jej świat. A teraz wrócił do domu. I ktoś go ścigał, chcąc zabić. III. Synowie Adepta Jeźdźcy w burnusach wypadli falą spośród drzew. Elana w pierwszej chwili zdumiona była tym widokiem w miejscu tak odległym od Hammad al Nakiru. Kolejną myśl stanowiła szybka próba oszacowania ich liczby – musiało ich być czterdziestu lub pięćdziesięciu – a potem przyszedł czas na bój. – Już! – wrzasnęła. Łucznicy poderwali się, wypuścili chmurę strzał, która sprawiła, że ścigający pospadali z końskich grzbietów, wywołując zamieszanie w szyku jadących za nimi. Usłyszeli wrzaski i zobaczyli konie gubiące krok. Oddział Bevolda wypadł zza kurhanu. Wystrzelili z łuków, odrzucili je i dobyli mieczy. Runęli na przedni szereg wrogów, zanim jeszcze tamci zdążyli uporządkować szyki. Przez pierwszych kilka chwil wyglądało, jakby sami zdolni byli pokonać całą zgraję. – Jeźdźcy! – krzyknął Uthe Haas. – Celować w jeźdźców. – Nie dziel skóry na niedźwiedziu, Uthe! – odkrzyknęła Elana, wciąż skryta w trawie. Niewiele mogła tu zdziałać swoją kuszą. – Strzelajcie do wszystkiego, do czego się da. Haas, czując już zwycięstwo, jeszcze wszak dalekie, myślał o wierzchowcach jako o dodatkowej nagrodzie. Niemal im się udało. Połowa siodeł wrogów była pusta, zanim wreszcie zaprowadzili porządek. Dzicy jeźdźcy z Hammad al Nakiru nigdy się nie nauczyli, jak postępować z itaskiańskimi regimentami łuczników, choć ponosili klęskę za klęską. W kilkunastu większych bitwach na terenie całego Libiannina, Hellin Daimiel, Cardine oraz Pomniejszych Królestw niezliczeni fanatycy pędzili prosto w chmurę długich na jard strzał, ale tylko nieliczni pokonywali sześćset jardów śmierci, by zetknąć się z osłaniającymi łuczników tarczownikami. Jednak dowódca tego oddziału nie czuł stosownej grozy. Szybko pokonał teren między ludźmi Lifa i kurhanem, obezwładniając tym samym ochronę, jaką Bevold mógł zapewnić, a potem wysłał wszystkich, którzy stracili konie, aby dopadli łuczników. – To są żołnierze, nie bandyci – wymamrotała Elana. – Ludzie El Murida. Rojalistyczni uciekinierzy z Hammad al Nakiru rozsiani byli po całych zachodnich królestwach, jednak wszyscy byli zwolennikami Harouna. Nie ścigaliby Preshki. Przynajmniej zakładając, że Rolf wciąż był przyjacielem bin Yousifa. Otrzymała wreszcie swoją szansę walki. Dwa szybkie strzały z kuszy i napastnicy już byli przy nich. Pierwszy miał haczykowaty nos i głęboko osadzone ciemne oczy. Rozszerzył je, gdy zobaczył, że musi walczyć z kobietą. Zawahał się. Rapier gładko przeszedł przez jego zasłonę. Zdobyła chwilę oddechu, zanim przyszło jej się zmierzyć z następnym. Był w średnim wieku i bez wątpienia musiał zaznać wojen. Jeżeli wszyscy byli weteranami, to należeli do najlepszych ludzi El Murida. Po co tyle kłopotu, by schwytać jednego człowieka i to prawie tysiąc mil od domu? Następny przeciwnik nie był dżentelmenem. Wyrafinowanym szermierzem również nie. Dobrze wiedział, jakie są ograniczenia i dobre strony rapiera, spróbował wykorzystać więc ciężar i siłę swej szabli, aby przebić się przez jej zasłonę. Kiedy spychał ją do tyłu, spojrzała mu w oczy ponad ścierającymi się klingami. Mógłby być bliźniakiem tego, którego zabiła Glen Cook - Październikowe dziecko 12 / 88

przed chwilą. W oczach płonęły mu ognie fanatyzmu, ale najwyraźniej wojny, które widział, musiały je nieco ostudzić. Nie wierzył już dłużej, że zbawienie wedle El Murida można niewiernym wpoić ciosami młota. Wybrani, nawet jeśli sprzyjała im łaska i potęga Boga, musieli propagować swą wiarę z przebiegłością i subtelnością. Bałwochwalców było zbyt wielu i nazbyt byli wprawieni w wojaczce. Ten żołnierz nie tyle chciał ją zabić, ile wytrącić z pozycji. Bez tarczy, uzbrojona tylko w rapier i słabsza fizycznie, stanowiła najsłabszy punkt w obronnym czworoboku, który uformowali. Należało więc wykorzystać jego wysiłki i obrócić je na własną korzyść – to była jej jedyna szansa. Sparowała fintę, wykonała krótkie pchnięcie nisko, na jego pachwinę, cofnęła się o krok, zanim jeszcze ciął mocno, próbując ją zmusić do tego właśnie manewru. Nie próbowała sparować. Klinga przemknęła ułamek cala od jej klatki piersiowej. Mając przewagę pół tempa, mogła znowu wyprowadzić pchnięcie na jego pachwinę, zanim zdążył przyjąć niską zasłonę. Trafiła. Blokujący cios trafił z całą siłą w klingę w pobliżu rękojeści, wygiął ją niebezpiecznie i szarpnięciem oderwał czubek ostrza od rany. Cios posłał ją na kolana – wykorzystała to, by pchnąć w odsłonięte udo kolejnego napastnika, stojącego z lewej strony jej przeciwnika, po czym błyskawicznie uniosła rapier, by zablokować jego słabą ripostę. Tymczasem pierwszy z atakujących zamiast wykorzystać przewagę wysokości i zasypać ją gradem ciosów zdecydował się użyć siły i zmusić do opuszczenia broni, równocześnie starając się kopnąć ją kolanem w twarz. Lewą ręką wydobyła sztylet i pod skrzyżowanymi ostrzami spróbowała trafić go najpierw w tętnicę udową, potem w ścięgna pod kolanem. Żaden z ciosów nie okazał się skuteczny, jednak zdołała go zranić. Wycofał się, ustępując miejsca kolejnemu napastnikowi. Tymczasem padł pchnięty w udo, z czego skorzystał Uthe, by wepchnąć ją do wnętrza formacji. Nie było to uprzejme, ale rozsądne – zrozumiała, że stała się bardziej zawadą niż pomocą. Pomiędzy i ponad głowami walczących starała się dostrzec, jak idzie Bevoldowi. Niezbyt dobrze. Próbował dotrzeć do kurhanu, ale w szeregi jego ludzi powoli wkradał się chaos, wydawało się nieprawdopodobne, by udało im się przedrzeć. W każdym razie połowa siodeł oddziału była pusta. Na jej oczach sam Bevold przyjął cios na hełm. A żołnierze pustyni po jednym, po dwóch wciąż wyjeżdżali spod osłony lasu. Wkrótce będą już zdolni wysłać pościg za Rolfem. Zerknęła w stronę domu, by zobaczyć, jak idzie tamtemu. Ani śladu Preshki, jednak dojrzała coś, co dodało jej ducha – jeźdźców w oddali, obecnie nie większych niż kropki, lecz zbliżających się galopem przez pola. – Bragi! – krzyknęła. – Bragi jest tutaj! Dla Uthego i pozostałych musiało to zabrzmieć niczym okrzyk bojowy, na moment z rozpaczliwą wściekłością natarli na wroga. Elana poczuła coś pod stopą. Spojrzała w dół. Jest kusza, a wciąż jeszcze miała bełty. Porwała broń, naciągnęła, nasadziła grot i rozejrzała się za celem. Dokładnie w tej samej chwili jeden z ludzi po lewej stronie Uthego w nadmiarze entuzjazmu przerwał mur broniących. Wróg natychmiast skorzystał z okazji. Tamten zapłacił za swoją głupotę, a obrońca po jego lewej upadł chwilę później. Dziura w szeregach obrońców, szeroka na dwu ludzi, chociaż istniała tylko przez kilka sekund, złowieszczo zamajaczyła jej przed oczami. Elana wystrzeliła i bełt wbił się w żołnierza próbującego ją poszerzyć, następnego niczym maczugą uderzyła leżem kuszy i zdobyła dość czasu, by szczelina się zasklepiła. Jednak wówczas czworobok z zamkniętą wewnątrz Elaną stał się zbyt ciasny, aby cokolwiek mogła przedsięwziąć, jak tylko kłuć sztyletem. Dlaczego Bragiemu zabiera to tak dużo czasu? Od kiedy wypatrzyła jeźdźców, minęła tylko minuta, ale zdawała się trwać cały wiek. Cóż za korzyść z pomocy, która nadciąga zbyt późno? IV. Podróż wstecz czasu Tym razem przejażdżce Ragnarsona nie towarzyszył brak motywacji. Nie musiał udawać, że ściga El Murida. Kiedy spotkał na drodze posłańca od Elany, tylko chwilę zabrało mu wysłanie go do Szydercy po posiłki. Sam ruszył galopem. Koń był świeży, nie potrafił jednak długo nieść tak ciężkiego jeźdźca. Padł o milę przed najdalej na północ wysuniętymi posterunkami wart. Nawet nie próbował go poderwać, zabrał tylko broń i pobiegł. Nogi miał sztywne, uda zaś zupełnie poobcierane po dwóch dniach spędzonych w siodle. Nie przyszło mu nawet do głowy, że Elana mogła wysłać swą wiadomość, zanim niebezpieczeństwo naprawdę się pojawiło. Oczekiwał, że dotrze na miejsce zbyt późno, by zrobić cokolwiek prócz policzenia poległych. Jednak biegł. Kiedy wreszcie dotarł do posterunku wart, był niemal równie wyczerpany jak koń, którego porzucił. Całkowicie wyszedłem z formy, myślał, kiedy chwiejnie pokonywał ostatnie kilkaset jardów, a w płucach szalał mu ogień. Wartownik trwał na swym posterunku. Podbiegł do Ragnarsona. – Bragi, co się stało? – Zajechałem konia – wydyszał. – Co się dzieje, Chotty? – Twoja żona się zdenerwowała. Wystawiła warty i posłała Bicza po ciebie. Ale nic się nie działo, aż dopiero przed chwilą... – Co? – Czuł, że żołądek przewraca mu się w środku. Tyle wysiłku po nocy spędzonej przy piwie. – Zawołanie z południa. Wilk. – Mhm. Jeszcze coś? Dotarli do kryjówki tamtego. Miał tylko jednego konia. – Nie. – Jakieś pomysły? – Nie. Sam żywił niejasne podejrzenia, oparte na wnioskach wyciągniętych z wczorajszych wydarzeń. – Masz róg? Wskakuj za mną. Da radę ponieść nas do domu. Kiedy jechali, Ragnarson na przemian dął w róg swoje wezwanie i sygnał oznaczający dom. Wszyscy, którzy jeszcze nie uczestniczyli w walce, mieli się z nim tam spotkać. Kilku mężczyzn już na niego czekało, zobaczył, że jeszcze kilku się zbliża. Glen Cook - Październikowe dziecko 13 / 88

Dobrze. A teraz gdzie jest Elana? Z domu wybiegła Gerda Haas. – Gdzie jest Elana? – Ożeniłeś się z szaloną wariatką, Ragnarson. Sama mówiłam Uthemu na waszym ślubie, że będziesz miał z nią kłopoty. – Gerda. – Ach, no więc pojechała z Uthem, Bevoldem i z innymi na południe. Wzięła konia mojego Dahla, jak jakaś... – Ilu wzięła ludzi? – Licząc z miłościwą panią i wartownikami, którzy już tam byli, sądzę, że razem będzie ich dziewiętnastu. A więc całą pomoc, jaką mógłby zgromadzić, miał wokół siebie. Ragnar spróbował prześliznąć się obok Gerdy, ale stara smoczyca była szybka. Złapała go za kołnierz, zanim zdążył jej uciec. – Zostaniesz w środku, jak ci kazano. – Tato? – Do środka, Ragnar. Jeżeli będzie ci sprawiał kłopoty, daj mu klapsa. A ja spuszczę mu dodatkowe lanie, kiedy wrócę. Gdzie Dahl? – W wieży. – Przygarnęła Ragnara i otarła mu łzy z oczu. Chłopak nie przywykł do tak ostrego traktowania ze strony ojca. – Toke – zarządził Ragnarson. – Znajdź konia dla mnie i dla Chotty’ego. Dahl! Dahl! Haas! – wrzeszczał do ludzi na wieży. – Co widzicie?! – Hę? – No dalej, chłopcze. Widzisz coś? – Mnóstwo kurzu przy kurhanie. Pewnie jakaś wielka bitwa. Nie mogę zobaczyć. Za daleko. Kurhan znajdował się na końcu pasa wykarczowanej ziemi, który kształtem przypominał długi palec wskazujący na południe. Kręte linie papilarne tego palca stanowiły strumień zasilający tartak i drogę, którą wywożono drzewo. Karczował las w tym właśnie kierunku, bowiem dzięki temu ścięte pnie można było spławiać do tartaku. Od domu do kurhanu były dwie mile. – Konni?! – zawołał Bragi. – Może tak. Mówiłem, mnóstwo kurzu. – Od kiedy? – Dopiero kilka minut. – Mhm. – Źle. Musi to być coś poważniejszego niż banda rozbójników. Jego ludzie potrafiliby sobie z nimi poradzić za pomocą strzał. Toke przyprowadził konie z drugiej strony domu. Kobiety zaczęły je siodłać, kiedy tylko on i Chotty pojawili się w polu widzenia. – W porządku. Wszyscy, którzy potrafią się nimi posługiwać, niech biorą kopie. Gerda, przynieś tarcze. – Kolczugę już miał na sobie, jak zwykle zresztą, gdy wybierał się w podróż, dlatego nie musiał marnować czasu na jej wdziewanie. – I na miłość boską, coś do picia. Czekając, rozglądał się dookoła. Elana dobrze sobie poradziła. Żywy inwentarz zapędzony do komórek, okna zasłonięte ciężkimi okiennicami, budynek aż pęczniał od wody przygotowanej na wypadek pożaru, a nikt, kto nie musiał, nie znajdował się na zewnątrz. Dziewczyna w wieku Dahla przyniosła mu kwartę mleka. Nie był to czas na domaganie się piwa. Od piwa się pocił, pot zalewał mu czoło, a tym razem nie chciał, żeby coś przeszkadzało mu podczas walki. – Zamknij za nami – napomniał na koniec Gerdę, wskoczył na siodło, od jednej z kobiet przyjął tarczę, topór i kopie. – Hełm? Gdzie jest mój przeklęty hełm? – Zostawił go przy padłym koniu. – Niech ktoś znajdzie mi hełm! – zawołał i znowu zwrócił się do Gerdy: – Jeżeli nie wrócimy, nie poddawaj się. Szyderca ze swoimi ludźmi jest już w drodze. Dziewczyna, która przyniosła mu mleko, wróciła z hełmem. Ragnarson jęknął. Hełm ten złupił gdzieś przed laty. Wysadzany srebrem i złotem, z wysokimi rozłożystymi srebrnymi skrzydełkami po bokach, stosowny dla paradnej zbroi szlachcica. Jednak dziewczyna miała rację. Było to jedyne nakrycie głowy w całej okolicy, które mogło pasować. Gdyby nie był taki skąpy, zadbałby o zapasowy hełm. Włożył go, potoczył złym wzrokiem dookoła, prowokując, by ktoś się roześmiał. Nikt tego nie zrobił. Sytuacja była zbyt ponura. – Dahl, co się dzieje? – To samo co przedtem. Wszyscy siedzieli już na koniach, uzbrojeni i gotowi. – Jedziemy. Nie było czasu do stracenia. Ruszył prosto w kierunku kurhanu, tratując kiełkującą pszenicę. V. Czasami ty gryziesz niedźwiedzia, czasami on ciebie Już z daleka Ragnarson widział, że sprawa jest ciężka. Na szczycie kurhanu była otoczona czwórka lub piątka pieszych. Mniej więcej tylu konnych, mocno naciskanych, znajdowało się u jego stóp. Ludzie z obu stron, bez koni walczyli na ziemi. Atakujących było więcej, a ponadto najwyraźniej wyglądali na zawodowców. Nie mógł dostrzec Elany. Strach chwycił go za gardło. Nie obawiał się walki – przynajmniej nie bardzo, gdyż człowiek całkowicie pozbawiony strachu był głupcem i ginął młodo – ale bał się stracić Elanę. Ich małżeństwo było dziwne. Obcy myśleli czasami, że między nimi nie ma miłości, ale ich wzajemna zależność sięgała znacznie dalej niż miłość. Jedno bez drugiego nie stanowiłoby pełnej osoby. Zwolnił na chwilę kroku i dał znak swoim kopijnikom, by ustawili się w linii. Ci, którzy nie radzili sobie z kopią, mieli się trzymać z tyłu i użyć łuków. Niezła szarża kawaleryjska, pomyślał Ragnarson, pół setki chłopa. W Libianninie lord Szarego Płaskowyżu dowodził Glen Cook - Październikowe dziecko 14 / 88

kiedyś czternastoma tysiącami konnych i dziesięcioma tysiącami łuczników, nie licząc włóczników i najemników. Ale każda bitwa jest wielka dla tych, co biorą w niej udział. Jej skala i zasięg nie mają znaczenia, kiedy na szali spoczywa twoje życie. Wszystko sprowadza się do tego, że jesteś ty i człowiek, którego musisz zabić, zanim on zabije ciebie. Obcy najwyraźniej nie spodziewali się, że będą mieli większe towarzystwo. Majątek tej wielkości powinien przecież mieć nawet mniej ludzi, jednak ziemia Ragnarsona nie była posiadłością dziedziczną (została mu przecież nadana, poza tym winien był koronie służbę wojskową), a w dodatku wielu jego ludzi nie było żonatych. Atakujący dopiero wówczas dostrzegli, że się zbliża, gdy dzieliło ich nie więcej jak ćwierć mili. Ledwie zdążyli się częściowo przeformować, kiedy uderzył. Ragnarson pochylił kopię i poprawił tarczę na lewej ręce. Tarcza była okrągła, na wzór trolledyngjańskiej – zupełnie niestosowna dla jeźdźca, co natychmiast odczuł. Kiedy grot jego kopii zagłębił się w piersi pierwszego wroga, zdradziecki cios szabli rozciął nie chronione tarczą lewe udo. Niespodziewany ból rozproszył jego uwagę. Stracił kopię, wbitą w pierś spadającego z konia przeciwnika. Wtedy jego wierzchowiec wpadł na dwa inne, na chwilę pozbawiając go swobody ruchów. Nie był w stanie wyciągnąć miecza, sięgnął więc po trolledyngjański topór przewieszony przez plecy, tarczą jednocześnie blokując spadające nań ciosy. Z toporem w dłoni zaczął rąbać na oślep. Przed sobą zobaczył szereg smagłych twarzy, ludzi w swoim wieku, z głęboko osadzonymi ciemnymi oczyma i wielkimi orlimi nosami, niczym obraz z parady wojsk bin Yousifa. Ludzie pustyni, ale nie rojaliści Harouna. Co oni robią tak daleko od Hammad al Nakiru? Potężnymi ciosami na odlew powalił trzech przeciwników, nim poczuł, jak koń pod nim pada. Ktoś przeciął mu ścięgna. Musiał odrzucić tarczę i topór, kiedy skakał, aby uniknąć przygniecenia. Trafił twarzą prosto na czyjś but i strzemię. Cios miecza dowiódł jednoznacznie niewielkiej wartości bojowej jego hełmu. Jedno ze skrzydeł odleciało. Wgniecenie w hełmie, na tyle głębokie, że wygięty metal uciskał czaszkę, sprawiło, że prawie stracił przytomność. Na czworakach, wśród kopyt depczących wokół ziemię, uniósł przyłbicę hełmu i zwrócił dopiero co wypite mleko. Z ustami pełnymi żółci, z myślą kołaczącą się w głowie, że jednak lepiej było się porzygać i skończyć z dziurawym hełmem niźli z obciętym uchem, powstał pośród zgiełku bitwy niczym niedźwiedź osaczony przez ogary i rzucił się z gołymi rękoma na najbliższego wroga, który nie patrzył w jego stronę. Otaczając przedramieniem jego szyję i używając go niczym tarczy, wydostał się z największego ścisku. Po zaduszeniu wroga rozejrzał się dookoła. Niewielu jeźdźców, którzy pozostali w siodłach, przesuwało się w stronę lasu. Pomimo przewagi liczebnej przeciwnika jego ludzie brali górę. Zresztą znajdowali się w swoim żywiole, większość z nich bowiem niegdyś służyła w piechocie. Tu i tam już łączyli się w grupy po dwóch, trzech. Wkrótce zdolni będą utworzyć zwarty szyk. Na szczycie kurhanu sprawy nie miały się tak dobrze. Teraz mógł już zobaczyć Elanę. Wraz z Uthem Haasem i jeszcze jakimś mężczyzną próbowali stawiać czoło trzykrotnie liczniejszemu wrogowi i udawało im się tak dobrze, że tamci nie dostrzegli, iż ich towarzysze się wycofują. Nie miał kogo wysłać na kurhan. Z niego zaś nie będzie żadnego pożytku, jeśli zechce zaszarżować w to zamieszanie. Stanie się jedynie pastwą dla Żniwiarza. Łucznik mógłby pomóc i gdzieś musi być jakiś łuk. Wszyscy jego ludzie ich używali. Przebiegł przez pole zaścielone ciałami rannych i umierających pośród zniszczonej, porzuconej i zgubionej broni. Znalazł kuszę, z rodzaju tych, które cenili sobie ludzie El Murida, ale bez cięciwy była bezużyteczna. Zresztą i tak nigdy się nie nauczył dobrze posługiwać tą bronią. Potem w jego ręce wpadł krótki łuk w pustynnym stylu, dobry dla jeźdźca, ten jednak najwyraźniej w niezbyt delikatny sposób zdążyły już popieścić końskie kopyta. W końcu, kiedy już gotów był złapać miecz i nie dbając o nic, wrzeszcząc, ruszyć na kurhan, znalazł swoją okaleczoną klacz, u której siodła wciąż wisiał łuk i kołczan pełen strzał. Wziął się do roboty. To była walka, jaką sobie cenił. Trzymać się z boku i niech tamci mają za swoje. Strzelanie do tarczy, pomyślał. Czwarty, którego trafił, upadł. Tak było znacznie łatwiej niźli walczyć piersią w pierś i czuć zgniły oddech przeciwnika, jego strach i pot. I nie trzeba patrzeć im w oczy, kiedy zaczyna do nich docierać, że muszą umrzeć. Dla Ragnarsona była to najgorsza część wszystkiego. Zabijanie było strasznie frustrujące, kiedy trzeba było stanąć twarzą w twarz z faktem, że oto musi zakończyć ludzkie życie. Wraz z szóstym trafieniem oblężenie przerwano. Ci, co przeżyli, uciekli za swoimi towarzyszami pod osłonę drzew. Już w biegu Ragnarson posłał za nimi kilka strzał na oślep, aby nie pomyśleli przypadkiem o powrocie, równocześnie zaś krzyczał do Elany i Uthego: – Niech uciekają! Mają dość. Koniec zabijania. Zwyciężyliśmy. Elana zerknęła w stronę lasu, potem rzuciła się w ramiona męża. – Tak się cieszę, że cię widzę! – Co ty sobie właściwie wyobrażasz, że co robisz, kobieto? Razem z nimi tutaj, nawet bez hełmu. Dlaczego, do diabła, nie zostałaś w domu? Miałem już zamiar... Cholera! Zrobię to. – Uklęknął na jednym kolanie, przełożył ją przez drugie i zamachnął się, by dać jej klapsa. Potem zobaczył zbierających się dookoła ludzi. Szczerzyli zęby w uśmiechach, przynajmniej ci, którym jeszcze zostało dość sił. – No, tak – warknął. – Wiecie, co robić. Sprzątnąć ten bałagan. – Wstał i postawił pokonaną Elanę na ziemi. – Kobieto, jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, mam zamiar stłuc ci tyłek i nie dbam o to, kto będzie patrzył. – Potem uścisnął ją tak mocno, że aż pisnęła. Jak to się często zdarza podczas dzikiej walki, poległych było znacznie mniej, niźli wydawało się w ogniu bitwy. Ale każdy z jego ludzi był ranny. Część rannych wróg zabrał ze sobą, jednak zostawiono najciężej rannych. Bevold Lif, wciąż jeszcze trochę ogłupiały, podszedł chwiejnie, by zameldować, że czwórka jego ludzi nie żyje. Liczba ofiar po stronie wroga była jeszcze nie znana. Jego ludzie wciąż oddzielali poległych od rannych. – Cholera! – nagle oznajmiła Elana. – Co z Rolfem? – Jakim Rolfem? – Rolfem Preshką. Nie widziałeś go? Oni go ścigali. Był ciężko ranny. – Nie. Preshka? Co u diabła? Skąd on się tu wziął? Bevold! Przejmij dowodzenie. Za chwilę wracam. – Do Elany zaś rzucił: – Złap kilka koni. Tych nie brakowało. Najeźdźcy zostawili większość swoich wierzchowców, a zwierzęta, kiedy już bezpiecznie wydostały się z walki, zaczęły się spokojnie paść na kiełkach pszenicy. Należało je wygnać ze szkody, w przeciwnym razie Glen Cook - Październikowe dziecko 15 / 88

zniszczenia szybko przekroczą wartość łupu, jaki same stanowiły. A dobre konie pustynne ceniono wysoko. – W którą stronę pojechał? – zapytał Ragnarson Elanę. – W kierunku domu. – Nie dotarł do niego. – Myślisz, że go złapali? – Żadnego z nich również nie widziałem pod drodze. Nie mam pojęcia, co się mogło stać. Przejechali jakąś milę, kiedy Elana powiedziała: – Tam. Obok strumienia napędzającego tartak pasł się koń bez jeźdźca. Preshkę znaleźli niedaleko, ledwo żył. Strzała przebiła płuco. Trzeba było cudu, żeby go uratować, albo być może Nepanthe, jeśli na czas uda się ją sprowadzić z domu Szydercy. Za młodu studiowała medycynę, mając za nauczyciela czarodzieja Varthlokkura dysponowała również magią swoich przodków. – Chodź – powiedział Ragnarson. – Lepiej zrobimy nosze. Wyciągnął miecz i zabrał się do ścinania małych drzewek zostawionych przez karczowników, by ocieniały strumień. – Tego roku ryby mogą dobrze brać – zauważył, wskazując na leniwego karpia. – Może uda nam się zostawić trochę na zimę. Elana odsunęła poły kaftana Preshki, żeby obejrzeć ranę, i zmarszczyła brwi. – Dlaczego po prostu nie nałapiesz trochę teraz, jeśli masz ochotę? Reszta będzie na ciebie czekać na miejscu. – Mhm. Masz rację. – Ściął już dwie długie tyczki i okorowywał je. – Takie wydarzenia jak dzisiejsze sprawiają, że myślę o czasach, gdy nie było żadnych powrotów. A jeśli już mowa o rybach, co myślisz o tym, by położyć na strumieniu tamę, tam gdzie są te wysokie brzegi? – Po co? – Zbyt niepokoiła się o Rolfa, by dbać o takie rzeczy. – Cóż, jak już kiedyś mówiłem Bevoldowi, mielibyśmy wodę suchą porą. – Ostatniego lata woda była. Źródła wciąż biły. – Tak, cóż. – Przyciągnął tyczki. – Myślałem tylko o tym, żeby nałapać parę ryb. Jak, u diabła, mamy wykończyć tę rzecz? – Idź złapać jego konia, głupcze! – Jego bezsensowne czynności były doprawdy denerwujące. – Musimy mieć koce. Pospiesz się! Pobiegł. A jej natychmiast zrobiło się przykro, że nakrzyczała na niego. Widać było wyraźnie, że chodzenie przysparza mu mnóstwo bólu. Twierdził, że rana jest tylko draśnięciem. Nie lubił sprawiać innym kłopotów. – Postanowiłem – powiedział, wróciwszy. – Co postanowiłeś? – Nie mam zamiaru puścić tego płazem. To znaczy kiedy przyjęliśmy koncesję, przyrzekliśmy, że będziemy walczyć. Walczyć w obronie prawa i porządku. – Wykrzywieniem ust podkreślił, co myśli o tym sformułowaniu. – Ale obiecaliśmy sobie, że już nie będziemy toczyć własnych wojen. Dotrzymaliśmy słowa. Nie marudziłem, że nie otrzymaliśmy żadnej pomocy ostatnim razem, jak najeźdźcy przyjechali z Kamieńca Prost, nawet jeśli w istocie powinna tu być armia. Ale, do cholery, zmuszanie mnie do tego, bym walczył z zawodowym wojskiem El Murida na moich polach pszenicy, setki mil na północ... na północ!... od Itaskii, to jest już za wiele. W każdym razie i tak miałem jechać w sprawie kontraktu na drewno, a oprócz tego załatwić jeszcze parę rzeczy, więc po prostu przyjadę wcześniej i wytargam kilka par uszu. Jeżeli te dupki w ministerstwie wojny nie potrafią sprawić, żeby takie rzeczy się nie zdarzały, to przynajmniej będą musieli mi powiedzieć, dlaczego tak jest. Tak naprawdę mam zamiar wybrać się do samego ministra. Jest mi to winien. Być może on zdoła obudzić paru ludzi z drzemki. – Ale, kochany, nie rób niczego, czego byś potem żałował. Jego przyjaźń z ministrem wojny była raczej wątpliwa, opierając się na kilku sekretnych nielegalnych przysługach wyświadczonych mu wiele lat temu. Ludzie zaś na takich stanowiskach notorycznie cierpieli na zaniki pamięci. – Nie dbam o to. Jeżeli obywatel nie może być bezpieczny we własnym domu, to na co idą nasze podatki? – Jeżeli nie dbasz, wówczas z pewnością szybko doczekasz się tu żołnierzy – odparła. Przymocowali nosze między swoimi końmi położyli na nich Preshkę. – Cóż, i tak jadę. Jutro. 4 Rok 1002 OUI Ścieżka coraz węższa I. Powrót Adepta Ragnarson nie wyjechał następnego ranka do Itaskii. Obudził się i zastał swój dom pogrążony w całkowitym chaosie. Wszyscy jego ludzie spędzili noc w domu, na próżno czekając na Szydercę. Ragnarson zakładał, że Nepanthe, nie chcąc spuszczać męża z oka, przybędzie razem z nim i może weźmie się do leczenia. Poszedł zobaczyć, co się stało. Szczęście go nie opuściło, ale objawiło się w pokrętny sposób. Bevold Lif mimo kontuzjowanej głowy wstał wcześnie, aby udać się do tartaku. Wyszedł pieszo i niemalże równie szybko wrócił. Ludzie El Murida przyszli pod dom, czekali na świt. Ragnarson w całkowitej ciszy próbował zagnać zwierzęta z powrotem do komórek, dom został zamknięty na głucho, a broń trzymano w pogotowiu. Jeżeli mieli tyle odwagi, aby powrócić, z pewnością otrzymali posiłki. Kiedy przedświt zaróżowił niebo, policzył ich konie. Dom otaczało niemal trzydziestu jeźdźców. Trzymali się w oddali, okazując respekt przed itaskiańskimi łucznikami. – Myślisz, że zaatakują? – zapytał Bevold. Glen Cook - Październikowe dziecko 16 / 88

– Ja na ich miejscu bym tego nie zrobił – odparł Ragnarson. – Ale z tymi ludźmi nigdy nic nie wiadomo. Są zupełnie szaleni. Dlatego właśnie tak dobrze wiedzie im się na wojnach. A w dodatku każdy dorosły mężczyzna potrafi walczyć. Iwa Skołowda i Kamieniec Prost mają te same problemy na granicy z Sharą. Nomadzi nie muszą zostawać w domach, aby zebrać plony, ani nie wykorzystują zbyt wielu narzędzi, których mężczyzna sam nie byłby w stanie zrobić, tak więc ich kawaleria nie potrzebuje dużego zaplecza w chłopstwie... – To na pewno doda wszystkim ducha – sarkastycznie zauważyła Elana. Bragi, w miarę jak się starzał, rozwijał w sobie skłonność mentorskie. – Uthe i Dahl są w wieży. Uthe powiedział, żeby cię poinformować, że mają ze sobą shaghuna. – O! – jęknął. – To niedobrze. – Czemu? – Shaghuni są rycerzami kapłanami. Stanowią zakon rycerski, jak Gildia Rycerzy Obrońców. Jeden w tak niewielkiej grupie to niezwykłe. – I co? – Są również czarownikami. Może niezbyt potężnymi, ale zawsze jest to jakaś magia. – Sądziłam, że El Murid pozabijał wszystkich magów... – Jasne! – przerwał jej Ragnarson, szczerząc zęby. – Wszystkich, którzy nie przyjęli religii. Słyszałaś kiedyś o księdzu, który nie dobiłby targu z diabłem, aby dostać to, czego chce? El Murid jest taki sam. Przede wszystkim jest politykiem jak oni wszyscy. Różnica polega na tym, że na początku miał prawdziwe ideały. Po tym jak rzeczywistość kilkukrotnie skopała mu dupę, nauczył się iść na kompromis. System shaghunów działał również pod władzą rojalistów... Przypuszcza się, że Haroun jest jednym z nich, ale nie zdążył zdobyć szczególnych umiejętności, zanim musiał uciekać... A więc dlaczego nie mieliby pracować dla niego? Bragi był cynikiem, który nie uznawał żadnej formy organizacji, powołanej dla celów innych niźli prowadzenie wojny. Jego opinia na temat rządów była równie bezwzględna jak ta dotycząca kapłaństwa. – Co możemy zrobić? – zapytała Elana. – W związku z czym? – Z tym cwaniakiem czarodziejem, ty ośle! – Rankami oboje zamieniali się w rozdrażnione niedźwiedzie. – Aha. Będę musiał go zabić. Albo poddać się i zobaczyć, czego chce. Co z Rolfem? – Wciąż jest, w śpiączce. Nie przypuszczam, żeby się ocknął. – Przykre. Gdzie jest Szyderca? I gdzie jest shaghun? Jeżeli mam iść po niego, chcę wiedzieć dokąd. – Posłał kogoś, by ściągnął Uthego z wieży. Elana chciała już zapytać, dlaczego właśnie on będzie musiał to zrobić, ale się powstrzymała. Wiedziała. Tak właśnie postępował: im bardziej niebezpieczne zadanie, tym mniej prawdopodobne, że zleci je komuś innemu. – Chodźmy do gabinetu – oznajmił Bragi. Przy głównej sali miał pokój, w którym zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami miał przyjmować interesantów. Teraz jednak bardziej przypominał pełne pamiątek muzeum albo bibliotekę. – Mam nadzieję, że przeżyje dość długo, by mi powiedzieć, dlaczego konie El Murida tratują moją pszenicę. – Ja wolałabym, żeby pożył jeszcze odrobinę dłużej. – Jej głos zdradzał zbyt wiele emocji. Bragi zmarszczył w namyśle brwi, miał już o coś zapytać, kiedy pojawił się Uthe. Mężczyźni podeszli do czterech map zawieszonych na ścianie. Jedna była polityczną mapą Zachodu; druga – królestwa itaskiańskiego; trzecia przedstawiała posiadłość – atramentem zaznaczono na niej zasoby i osobliwości rzeźby terenu. Na ostatniej widać było obszar bezpośrednio otaczający dom, wielkie czarne granice oznaczały teren, gdzie wciąż stał las. Do niej właśnie podeszli Bragi i Uthe. Haas pokazał miejsce, gdzie zajął pozycję shaghun, potem otaczających go jeźdźców. Bragi palcem wskazującym nakreślił trasę podejścia. – Widziałeś jego barwy? – zapytał Ragnarson. – Rozpoznałeś je? – Tak. Nie. – Przypuszczam, że i tak niewiele nam by powiedziały. Wolałbym, żeby nie było z nim dużo roboty. Większość z nich zginęła, zanim El Murid zrezygnował i wrócił do domu. Cóż, nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić. Żałuję, że nie wiedziałem o jego obecności, póki jeszcze było ciemno. Przytulił Elanę, pocałował ją szybko i mocno. – Uthe, jeśli się nie uda, ty przejmujesz wszystko. Poczekaj na Szydercę. Na pewno przybędzie... Chociaż nie wiem, na co niby miałby się przydać. – Jeszcze raz pocałował Elanę. II. Przybywa jego oddział Ziemia była zimna. Bolała go noga. Rosa osiadła na źdźbłach trawy przesączała się przez spodnie i kaftan. Lekki wiatr wiejący z południa nieszczególnie przyczyniał się do poprawy nastroju. Przemarznięte dłonie drżały. Miał nadzieję, że nie zawiodą go w decydującym momencie – małe szansę, że uda się oddać drugi strzał. Shaghun zapewne ma na podorędziu zaklęcie ochronne. Zanim odważy się na strzał, musi pokonać jeszcze co najmniej sto jardów. I to najtrudniejszych od chwili, gdy wyśliznął się z tunelu prowadzącego do piwnic. Żadnej osłony prócz ogrodzenia. Gdzie jest Szyderca? – zastanawiał się. Jardy ziemi powoli pełzły pod jego brzuchem. W każdej chwili spodziewał się, że ktoś podniesie larum albo że usłyszy krzyk shaghuna nakazującego atak. Było już dosyć jasno, żeby uderzyć na dom. Na co oni czekają? Od miejsca, gdzie płot się kończył, od rowu dzieliło go pięć jardów zupełnie nie osłoniętej ziemi. Musiał zaufać swemu szczęściu. Tam na pewno go dopadną. Zaskoczył go nagły okrzyk, a potem poruszenie wśród koni. Omalże nie rzucił się do ucieczki, zanim zrozumiał, że jeźdźcy odjeżdżają. Uniósł głowę. Przybył Szyderca. I to w jaki sposób! Kolumna konnych i pieszych, wychylająca z lasu była największą, jaką Ragnarson widział od czasu Glen Cook - Październikowe dziecko 17 / 88

zatargów z Kamieńcem Prost. Na jej czele jechał Szyderca, gruby odziany w brązy, dosiadając okrakiem swego żałosnego wychudzonego osiołka. Nie były to oddziały rojalistów, chociaż najwyraźniej składały się z żołnierza dobrze zdyscyplinowanego i wyekwipowanego. Powiewały nad nimi sztandary Gildii Najemników. Ragnarson dobrze wiedział, że tylko niewiele z ich imion można by znaleźć w spisach gildii. To byli Trolledyngjanie. Jeźdźcy pustyni, chociaż z początku ruszyli w kierunku nadciągającej kolumny, ostatecznie wycofali się. Nawet obecność shaghuna nie stanowiła dostatecznego wsparcia, by wystąpić przeciwko takiej liczbie. Droga ucieczki wiodła w pobliżu miejsca, gdzie ukrywał się Ragnarson. Shaghun, w burnusie ciemnym jak noc, stanowił łatwy cel. Pojedyncza strzała, wypuszczona z łuku, który niewielu mężczyzn potrafiło naciągnąć, pomknęła tak szybko, że jej lot był niemalże niewidzialny. Przebiła na wylot czaszkę shaghuna. Przez długą chwilę Bragi obserwował, jak jeźdźcy galopem odjeżdżają. Nie minie godzina, a ślad po nich zaginie. Pojawiali się i odchodzili niczym burze piaskowe na ich rodzinnej ziemi, całkowicie nieprzewidywalne i niszczące. – Hai! – zawołał Szyderca, kiedy Bragi podbiegł do niego. – Jak zawsze należało wierzyć, że stary pompatyczny gruby głupiec, ja mianowicie, przybędę na czas, aby uratować dupsko przyjaciela o wielkiej militarnej reputacji, aczkolwiek, jak to się zwykle zdarza, który równocześnie jest członkiem najbliższej kongregacji paralityków. Myślę takoż, że ów przyjaciel winien przyznać przed całym zgromadzonym zebraniem zastępu... – Jeśli już o nich mowa – wtrącił Ragnarson. – Skąd wytrzasnąłeś tę zbieraninę? – Drogą magicznego wstawiennictwa. – Uśmiechnął się grubas. – Ja, znany jako potężny czarownik, lękiem swej sławy przejmujący świat, wyszedłem po nocy do lasu, odtańczyłem w kierunku przeciwnym do ruchu słońca taniec wokół cisowego drzewa, nago, spaliłem diabelskie kadzidło, wezwałem legiony demonów... – Nigdy się nie zmieni, co? W jego przechwałkach słychać mocarne uderzenia zimowego wichru – powiedział mężczyzna potężniej zbudowany niźli Ragnarson, dosiadający gigantycznego siwka. Na ramiona spływała mu długa zmierzwiona czupryna, wśród brody szczerzyły się poczerniałe zębiska. – Haaken! Jak, u diabła, się miewasz? Co ty tu robisz? – Haaken Czarny Kieł był mlecznym bratem Ragnarsona. – Szukałem rekruta. Teraz ciągnę na południe. – Na trzeźwo Czarny Kieł był równie milczący jak Szyderca elokwentny. – Sądziłem, że tam właśnie jesteś. Razem z Reskirdem i Rolfem. Jeśli już mowa o Rolfie, pokazał się wczoraj, trzy ćwierci od śmierci, a za nim przyjechała ta banda. – Hmm – chrząknął Czarny Kieł. – Niedobrze. Nie spodziewałem się, że tak szybko zaczną się wkurzać. Myślałem, że dopiero w przyszłym roku. – O czym ty gadasz? – Niech Rolf wyjaśni. – Nie może. Może nawet już nigdy niczego nie wyjaśni. Szyderca, przyprowadziłeś Nepanthe? Potrzebujemy pomocy medycznej. Zanim grubas zdążył odpowiedzieć, Czarny Kieł wtrącił: – Nie przyjechała. Pożyczę ci swojego chirurga. Ragnarson zmarszczył brwi. – Jest dobry. Młodzik z przypadkiem żądzy wędrówki. No dobra, gdzie mamy rozbić obóz? Wygląda na to, że twoje pola pszenicy mają już dość. – Mhm. Wschodnie pastwisko przy tartaku. Chciałbym, żeby moje zwierzęta pozostawały blisko domu, póki to wszystko się nie przetoczy. – Nie miał jednak pewności, czy dla wszystkich wystarczy miejsca. Tabory Czarnego Kła wciąż wytaczały się z lasu, wóz za wozem. Wyglądało to niczym wędrówka ludów. – Haaken, coś ty tu przyprowadził? Całą armię? – Cztery setki konia i tyleż pieszych. – Ale kobiety i dzieci... – Może do ciebie nie dotarło. Mamy kłopoty w Trolledyngji. Wygląda na wojnę domową. Władza pretendenta słabnie. Opuszczają go fałszywi poplecznicy. Nocne napaści na zewnętrznych granicach. Wielu, jak ci ludzie, niezależnie od tego, czy popierają jego, czy Stary Dom, nie chce się w to mieszać. Podobne pragnienie, po tym jak ich rodzina została zdziesiątkowana podczas wojny domowej, która przyniosła pretendentowi tron Trolledyngji, całe lata temu kazało Ragnarsonowi i Czarnemu Kłu pokonać Góry Kracznodiańskie. – Jakiś czas temu otrzymałem list od ministra wojny – powiedział Ragnarson. – Chciał wiedzieć, dlaczego tej wiosny nie było żadnych najazdów. Podejrzewał, że być może tworzy się coś w rodzaju Ringerike. Teraz już rozumiem. Wszyscy zostali w domach, żeby mieć oko na sąsiadów. – Jakoś tak. Niektórzy postanowili spróbować szczęścia z nami. – Co z gildią? Nie spodoba im się, że wędrujecie w jej barwach. A Itaskia nie będzie miała najmniejszej ochoty, by Trolledyngjanie włóczyli się po jej terytorium. – O wszystko zadbałem. Zapłaciłem... Kupiłem przejazd. Każdy mężczyzna jest członkiem gildii. Przynajmniej honorowym. Wszystko dzieje się zgodnie z przepisami. Nie możemy zostawić za sobą żadnych wrogów. – Może wyjaśnisz to? – Później, jeśli Rolf tego nie zrobi. Czy nie powinniśmy posłać do niego doktora? – Racja. Szyderca! Zabierz go do domu. Pomogę Haakenowi rozlokować tę zgraję. Jechaliście całą noc? – Musieliśmy dotrzeć na czas. Myślałem, żeby wysłać konie przodem, ale i tak nie dotarły na miejsce przed zmierzchem, zresztą nie wydawało mi się, by do ranka coś miało się wydarzyć. – Prawda, prawda. To był wspaniały widok. III. List od przyjaciela Rolf odzyskał na chwilę świadomość, kiedy chirurg, który zresztą wątpił, by zostało wiele nadziei, wyciągał strzałę. Jazda była zbyt długa i wyczerpująca, a w jej trakcie wbity grot szarpał trzewia. Preshka zobaczył zaniepokojone twarze. Słaby uśmiech wykrzywił mu wargi. Glen Cook - Październikowe dziecko 18 / 88

– Nie powinienem... wyjeżdżać – szepnął. – Głupi... Nie mogłem się powstrzymać... żeby jeszcze raz nie spróbować... – Bądź cicho! – przykazała Elana zdenerwowanym głosem, równocześnie poprawiając mu poduszki. – Bragi... W jukach... List... Haroun... – Zemdlał znowu. – Zaczynam pojmować – zagrzmiał Ragnarson. – Skoro tyle się dzieje, nie może chodzić o nikogo innego. Haaken, zdecydujesz się wreszcie na jakieś wyjaśnienia? – Najpierw przeczytaj list. – W porządku. Cholera! – Nie lubił, jak sekretów było coraz więcej, a najwyraźniej nikt tutaj nie chciał mu niczego wyjaśnić. – Poszukam tego listu. Zaczekajcie na mnie w gabinecie. „Kraj”, zaczynał się list Harouna, „to Kavelin w Pomniejszych Królestwach, położony na ich wschodnim skraju, tuż pod górami Kapenrung, w miejscu gdzie ich pasmo wygina się na południowy zachód od gór M’Hand i gdzie graniczy z Hammad al Nakirem. Od południowego zachodu Kavelin sąsiaduje z Tamerice, od zachodu z Alteą, od północnego zachodu zaś i północy z Anstokinem oraz Volstokinem. (Zbieram właśnie komplet map wojskowych i wyślę ci je, kiedy tylko będę mógł.) Wrogiem jest oczywiście El Murid, chociaż od czasu wojen, z których Kavelin wyszedł właściwie bez szwanku, nie podjął żadnych poważniejszych działań. Altea jest tradycyjnie sprzymierzeńcem, Anstokin zasadniczo zachowuje neutralność. Z Tamerice i Volstokinem zdarzają się utarczki. Ostatnia wojna była właśnie z Volstokinem. Ustrój to parlamentarny feudalizm, a władza podzielona jest między koronę a baronów. Siłą swych wojsk ci drudzy przewyższają koronę, jednak intrygi, jakie knują, niwelują tę przewagę. Pod władzą obecnego, pośledniego raczej króla korona nie jest niczym więcej jak arbitrem w sporach baronów. Chociaż w przeciwieństwie do Itaskii Kavelin nie ma bogatej tradycji intryg koronnych, obserwować można, jak powoli zaczyna się tu wojna o sukcesję. Oficjalnie uznany książę korony nie jest bowiem synem króla. Przykładając ucho do właściwych drzwi, można się dowiedzieć, że prawdziwy książę został porwany w dniu swych narodzin i zastąpiony podrzutkiem. Historycznie i etnicznie Kavelin jest w większym stopniu pogrążony w nieładzie, niż bywa to w narodach Pomniejszych Królestw. Jego pierwotni mieszkańcy, marena dimura, są spokrewnieni z mieszkańcami południowych królestw przybrzeżnych: Libianninem, Cardine, Hellin Daimiel oraz Dunno Scuttari. Stanowią klasę najniższą, pariasów. Tylko najbardziej szczęśliwi (względnie, rzecz jasna) mają okazję zostać służącymi, niewolnikami, chłopami pańszczyźnianymi. Większość żyje dziko w lasach, w nędzy i plugastwie, jakich powstydziłaby się świnia. Między 510 a 520 rokiem wedle datowania Imperium wojska Ilkazaru okupowały ten obszar, a wraz z nimi przyszli imperialni koloniści. Ich potomkowie, siluro, tworzą dzisiaj klasę społeczną, która zajmuje się codziennym zarządzaniem i interesami. Są wykształceni, gorliwi i pewni własnej ważności, nadto intryganci pierwszej wody, a przez ich ręce przepływa większość bogactw królestwa, z czego spora część w formie łapówek wpada w ich łapy. W ostatnim dziesięcioleciu ery Imperium, koło roku 608, kiedy tereny Ilkazaru rozciągały się poza Srebrną Wstążkę na północy i Roe na wschodzie, całe wioski Itaskian zostały przeniesione do Kavelina w procesie, który został określony jako Przesiedlenie. Ci ludzie, wessończycy (większość pochodziła z Zachodniej Gminy), wciąż mówią dającym się zrozumieć itaskiańskim i tworzą zarówno rdzeń populacji jako takiej, jak i klasy chłopskiej, rzemieślniczo-kupieckiej oraz kasty wojskowej. Podobnie jak w wypadku Itaskian, są to ludzie solidni, pozbawieni wyobraźni, niechętni do gniewu, ale również nieskłonni przebaczyć uczynionego im zła. Ich przywódcy wciąż mają pretensje o Przesiedlenie oraz Podbój i intrygują, aby odwrócić skutki tych procesów. Ostatnią grupę ludności stanowią nordmeni, klasa rządząca posiadająca wszelkie przywileje. Ich przodkami byli Prototrolledyngjanie, którzy podczas ostatecznej rozprawy z Ilkazarem przyszli na południe z Janem Żelazną Ręką. Ostatecznie doszli do wniosku, że żywot szlachty w południowym klimacie odpowiada im znacznie bardziej niźli powrót do domów, w których znowu staliby się pospólstwem na lodowatym Północnym Pustkowiu. Czy można ich za to winić? W każdym razie wszyscy tak czynią. Minęły wieki od czasu Podboju, a trzy niższe stany wciąż knują, jak pogrążyć nordmenów. Dodaj do działań towarzyszących tym knowaniom stan ciągłej waśni między baronami oraz problem sukcesji (o którą rywalizuje już kilku kandydatów), a sam zrozumiesz, że mamy tu do czynienia z niezwykle interesującą sytuacją polityczną. Rodzimy przemysł obejmuje górnictwo (złoto, srebro, miedź, żelazo, szmaragdy), przetwórstwo mleczne (ser z Kavelina słynny jest na południe od Porthune) oraz prowadzony na średnią skalę handel futrami. Ekonomicznie rzecz biorąc, główną zaletą Kavelina jest jego usytuowanie – dokładnie w poprzek tras handlowych łączących Wschód i Zachód. Upadek Ilkazaru i wynikające zeń drastyczne zmiany klimatyczne w Hammad al Nakirze spowodowały przesunięcie szlaków handlowych na północ. Kavelin stał się głównym beneficjentem tego procesu, dzięki temu, że kontroluje przełęcz Savernake, jedyną drogę przez góry Kapenrung łączącą się ze starym imperialnym traktem do Gogu-Ahlangu, który z kolei stanowi jedyną na południe od morza Seydar zdatną do przebycia trasę przez góry M’Hand. Szyderca orientuje się dobrze w kwestiach handlu ze Wschodem, może ci wszystko wyjaśnić znacznie lepiej niż ja. Był zarówno w Kavelinie, jak i na Wschodzie jeszcze przed wojnami. Czy dostrzegasz możliwości? Oto jest królestwo, bogate choć niewielkie, nadto względnie słabe, zewsząd otoczone przez wrogów, na krawędzi wojny domowej. Gdyby król umarł dzisiaj, w pole może wyruszyć nie mniej jak dwadzieścia zbrojnych partii, każda wierna innej sprawie. Większość z nich zapewne stanowić będą pretendenci, jednak królowa z pewnością podejmie próbę obrony swej regencji, natomiast niezależne oddziały siluro, wessończyków, a nawet marena dimura, zebrane pod sztandarami rozmaitych watażków, mogą sprzymierzyć się z ludźmi, którzy obiecają im poprawę społecznego położenia. Co więcej, nikt nie ośmieli się wyruszyć z pełnią swych sił ze względu na chciwość sąsiadów. W szczególności Volstokin może wesprzeć swymi wojskami i bronią faworyzowanego kandydata. Teraz umieść pośrodku tego wszystkiego mnie, Harouna bin Yousifa, wraz z moim doświadczeniem. (El Murid, niezależnie od tego, jak bardzo by chciał, nie ośmieli się bezpośrednio wtrącić w wewnętrzne sprawy Kavelina. Nie jest jeszcze gotów do następnych wojen, a taki byłby nieunikniony rezultat próby interwencji w państwie Zachodu.) Dodaj do tego jeszcze Bragi Ragnarsona na czele znacznych sił najemników. Będą bitwy, zdrady, odsiew pretendentów. Właściwie wykorzystując sytuację, możemy nie tylko stać się bogatymi ludźmi, ale też przekonać się, że oto znienacka wpadło nam w ręce królestwo. W rzeczy samej, żywię niekłamaną wiarę, że i sam tron może być w twoim zasięgu”. Glen Cook - Październikowe dziecko 19 / 88

* * * Ragnarson uniósł wzrok, rozparł się w fotelu i zaczął gładzić brodę. List nie wspominał nawet o tym, co Haroun rzeczywiście myślał i co sobie zaplanował. Nie wyjaśnił nawet, dlaczego proponuje tron, nie zdradził, co on sam ma nadzieję osiągnąć. Ale z pewnością miało to coś wspólnego z El Muridem. Bragi podniósł się i podszedł do mapy Zachodu, szukając Kavelina. – Ach, tak. – Zachichotał. Samo położenie Kavelina zdradzało cele planów bin Yousifa. Królestwo stanowiło idealną bazę dla operacji partyzantki przeciwko Hammad al Nakirowi. Od granicy do stolicy El Murida Al Rhemish było mniej niż sto mil. Szybka kawaleria była w stanie dotrzeć do miasta na długo, zanim jednostki obronne zostaną wycofane z bardziej odległych granic. Kraj ten, dzikie, pozbawione wody złe ziemie, na których niewielkie oddziały jeźdźców były właściwie nie do wykrycia, idealnie odpowiadał sposobowi walki Harouna. Był to ten sam teren, który do ostatka trzymali rojaliści już po dojściu El Murida do władzy. Cel Harouna był więc oczywisty. Potrzebna mu była odskocznia do rojalistycznej restauracji. Co z kolei wyjaśniało obecność jeźdźców El Murida na jego terenie. Chcieli zdławić cały plan w zarodku. Państwa zachodnie, od dawna już dręczone przez El Murida i zmęczone utrzymywaniem awanturniczych kolonii rojalistycznych uchodźców, z pewnością, jeśli Harounowi wszystko się powiedzie, chętnie udzielą poparcia zamachowi stanu. List Harouna na tym się nie kończył, Bragi przeczytał go w całości, czując się zobowiązany wobec Rolfa, ale już wcześniej podjął decyzję. Tym razem bin Yousif nie wciągnie go w swoje intrygi. Wczorajsza walka i zraniona noga wyczerpywały limit przygód, na jakie miał ochotę. Haroun może sobie znaleźć innego chłopca do bicia. Zawsze pięknie przemawiał i obiecywał złote góry, rzadko jednak choćby zbliżał się do wywiązania ze swych przyrzeczeń. Jedyną koroną, jaką zapewne udałoby mu się zdobyć, gdyby zdecydował się na wyprawę do Kavelina, byłaby zapewne korona guzów od ciosów maczugą. IV. Przypadkowe ciosy noży Świt następnego dnia. Za ich plecami trolledyngjańskie kobiety rozbijały obóz. Bragi, Szyderca, Haaken i sztab Czarnego Kła już byli w drodze. Uthe Haas i Dahl pojechali z Bragim pozornie po to, by pomóc mu załatwić interesy w Itaskii, w istocie zaś, jak podejrzewał, w charakterze szpiegów Elany. Nie miał sił się z nią kłócić. Rana oraz kolejny wieczór spędzony na piciu pozbawiły go resztek ducha. – Dlaczego po prostu nie pojedziesz z nami, póki nie spotkamy się z Reskirdem? – zapytał Czarny Kieł. – On również chętnie wymieniłby z tobą kilka bujd. Minęły lata od chwili, kiedy ostatnio byliśmy razem. Reskird Smokbójca znajdował się wśród wzgórz, gdzieś na południe od Srebrnej Wstążki, w pobliżu Octylii, szkoląc łuczników do służby w Kavelinie. Itaskia przeżywała obecnie czas prosperity. Smokbójca zdołał zwerbować jedynie kilku weteranów. Natomiast wszyscy młodzi, jacy chcieli się do niego zaciągnąć, byli zupełnie surowi, nadto cechowała ich zwyczajowa, tępa itaskiańska skłonność do wykorzystywania posiadanej broni na własną modłę. Bragi nie zazdrościł Reskirdowi jego zajęcia. – Pomyślę o tym. – Chciał już powiedzieć „nie”, ale wówczas przez całą drogę do Itaskii nie byłoby końca gadaniu. A gdyby pofolgował swoim uczuciom i przystał na ich propozycję, wówczas dostałoby mu się od Uthego. – Powinniśmy uważać po drodze. Możemy wpaść w zasadzkę. W zasadzkę wpadli wszakże dopiero wówczas, gdy wreszcie zmęczyli się zachowywaniem stałej czujności. Najmniej prawdopodobnym miejscem na jej urządzenie, myślał, mogła być chyba tylko sama Itaskia. Przecież tam ludzie El Murida wyróżnialiby się z tłumu mieszkańców. Żeby nie wzbudzać podejrzeń, pominął milczeniem okres narodowej prosperity. Opowiadał właśnie Dahlowi jakąś zupełnie niewiarygodną historię, kiedy razem z Uthem, Szydercą, Haakenem i dwoma jeszcze innymi przekraczali Północną Bramę Itaskii. Straż miejska nalegała, by główny oddział zatrzymał się na zewnątrz – Trolledyngjan i alkohol należało trzymać z dala od siebie. – To tutaj właśnie zaczął się ten interes ze szczurami – powiedział Ragnarson. – Kiedy lord Szarego Płaskowyżu próbował przejąć władzę. Ja stałem tam, Szyderca był na szczycie Muru tutaj, a Haroun na dachu, o tam... Ktoś stał dokładnie w tym miejscu, gdzie wówczas stał Haroun; smagłoskóry mężczyzna, który zniknął w tym samym momencie, gdy Bragi go wskazał. – Rozglądajcie się – powiedział Ragnarson. – Nasi przyjaciele są tutaj. – Możemy polegać na królewskich – odparł Haaken. – Cholerne reguły. Prawa – warknął Ragnarson. – Nie jestem pewien, czy naprawdę chcę się spotkać z ministrem. – Poklepał się po udzie, gdzie do czasu, aż wypatrzyli go strażnicy przy bramie, wisiał jego miecz. Jedyną bronią osobistą, na jakiej noszenie zezwalano, były ostrza nie dłuższe od ośmiu cali. – Nie tak bywało za dawnych czasów. – Wtedy również było więcej zabijania – zauważył Uthe. – Błąd rozumowania – wtrącił Szyderca. – Liczba trupów taka sama w rynsztokach o poranku, zarówno wtedy, jak i dzisiaj. Tylko dziury w nich mniejsze. Ja przecie, gdybym zdecydował, że człowiek życie złożyć musi, pozbyłbym się go w taki czy inny sposób. Zabić wszak można gołymi rękoma, sznurem zadusić, kamieniem zatłuc lub pałką... – Może i tak – zareplikował Uthe. – Jednak to niewygodne, znacznie łatwiej chwycić miecz i zadźgać. Pokonali Wall Street i wjechali na zatłoczoną arterię królewską, szerokim łukiem wiodącą wprost do centrum miasta i królestwa, noszących identyczne nazwy. Bragi przekonał swoich towarzyszy, że powinni wynająć pokoje w pobliżu pałacu królewskiego, gdzie miał do załatwienia swoje interesy. Na nowym placu Haymarket, w dzielnicy Nowe Miasto, jedynie kilkaset jardów od Północnej Bramy, doszło do wymiany ciosów. Dwaj mężczyźni, śniadzi, o jastrzębich nosach, wypadli z tłumu obserwującego przedstawienie teatrzyku kukiełkowego, runęli na Ragnarsona i Szydercę z wrzaskiem i wyciągniętymi sztyletami. Sztylet wymierzony w Ragnarsona ześliznął się po rękawie kolczugi, gdy ten poderwał ramię do zasłony. Cięcie poszło przez pierś i szczękę. Tylko broda uchroniła go przed głębszą raną. Zamachnął się prawą dłonią, by oddać cios. Jego koń jednak, przerażony, przysiadł na zadzie i zarżał przeraźliwie, strącając go na ziemię. Padając, zobaczył, jak Szyderca idzie w jego ślady. Usłyszał równocześnie wrzaski Glen Cook - Październikowe dziecko 20 / 88

i piski zdjętych paniką widzów i wtedy jego głowa zderzyła się z kamieniami bruku. Szyderca miał ułamek sekundy więcej, by stosownie zareagować. Sam zeskoczył z osiołka wśród łopotania szat. Napastnik wbił ostrze sztyletu w puste już siodło. Kiedy odskakiwał, Dahl Haas kopnął go w skroń. Szyderca podniósł się z chodnika, wrzeszcząc: – Morderca! Straż! Pomocy! Pomocy! – Potem rzucił się całym, znacznym wszak swoim ciężarem na człowieka kopniętego przez Dahla i zaczął go dusić. – Morderca! Wstrętny tchórzliwy szczur atakuje biednego starego żebraka w środku dnia, na samym środku ulicy... Cóż to za miasto, gdzie nawet biedny podróżnik może paść ofiarą zabójców? Pomocy! – Co skłoniło przygodnych widzów do jeszcze szybszego salwowania się ucieczką, zanim sami nie zostaną zarżnięci lub wtrąceni do ciemnicy w charakterze świadków zajścia. Kilku strażników miejskich pojawiło się z zadziwiającą wręcz szybkością – jak wszędzie, można było się ich spodziewać dopiero wówczas, gdy kurz już osiadł i im samym nie groziło niebezpieczeństwo – jednak nie byli w stanie przedrzeć się przez pierzchający tłum. Haaken, Uthe i ochroniarze Czarnego Kła razem rzucili się na człowieka, który zaatakował Ragnarsona. Dahl próbował opanować konie, jednocześnie pomstując na bolącą nogę. Straż w końcu zaprowadziła porządek. Jakieś pól tuzina śmiałych widzów, którzy zostali natychmiast przesłuchani, potwierdziło wersję Czarnego Kła. Mimo wyraźnego pragnienia, by zaaresztować wszystkich, strażnicy musieli poprzestać na dwóch sponiewieranych niedoszłych zabójcach i obietnicy Haakena, że pojawi się złożyć skargę. Następnie Szyderca i Dahl zajęli się Ragnarsonem. – Cholera! – jęczał Bragi. – Chyba będę musiał zacząć sypiać w hełmie, w przeciwnym razie do reszty rozbiją mi głowę. – Z wysiłkiem podniósł się na nogi, przeklinając bolącą czaszkę. Dahl i Szyderca pomogli mu się wspiąć na konia. – Jeśli już o tym mowa, mam zamiar spotkać się z ministrem, póki głowa mnie dalej boli. Dzięki temu będę miał dość paskudny nastrój, żeby zawarczeć go na śmierć. – Albo doprowadzić do tego, że natychmiast cię wyrzuci – zauważył Haaken. – Ale nie zaszkodzi, bym i ja tam się udał. Z góry przygotuję sobie stosowne usprawiedliwienia. Przeprowadzenie tej mojej bandy jest drażliwą sprawą. Nie mogę pozwolić, żeby cofnęli nam zezwolenie na przejazd, a gildia w niczym nie pomoże. – Dobra myśl. Szyderca! Ty również musisz tu coś załatwić? Grubas wzruszył ramionami. – Jeśli o mnie chodzi, zawsze mam interes do ministerstwa wojny. Ministerstwo cechuje się kiepskimi obyczajami. Zalega z płatnościami za kontrakty. Żadnego interesu, żadnej kary. Winne mi gwinei sześćset dwanaście za soloną wieprzowinę dostarczoną podczas zimowych manewrów na granicy z Iwą Skołowdą. Ale niech tylko biedny stary hodowca świń spóźni się choć godzinę z dostarczeniem swego towaru. Hai! Myślałbym, że niebo się wali być może, kiedy zjawia się agent i grozi wydziedziczeniem biednej duszy. – Zaśmiał się. – Tegoż samego mogę spróbować. Już są zadłużeni do sześciu diabłów. Wniosę sprawę do sądu wierzycieli, pociągnę do odpowiedzialności najbardziej złajdaczonych łajdaków z państwowych poborców! Zobaczymy, kto wygra sprawę. – Wykonał obsceniczny gest w stronę królewskiego pałacu. V. Sekretny pan, cichy wspólnik Minister wojny był siwym człowieczkiem, który sprawiał wiekowe wrażenie, już wtedy, gdy Bragi spotkał go po raz pierwszy, wiele lat temu. Obecnie, zagubiony w pluszowych odmętach prywatnego gabinetu, wydawał się tak mały i stary, że prawie nieludzki. – A więc – powiedział Ragnarson. – Serce pajęczyny. Wygodne. Przyjemnie się przekonać, że pieniądze z moich podatków zostały właściwie wydane. – Minęły czasy dawnej świetności. – Ranga i przywileje, jak to mawiają. – Stary człowiek wyciągnął dłoń. Ragnarson zmarszczył podejrzliwie brwi. Wszystko przebiegało nazbyt gładko, nikt nie kazał mu bez końca wyczekiwać. – Można by pomyśleć, że mieliśmy umówione spotkanie. – W pewnym sensie. Rozgość się. Brandy? – Ehe. – Ragnarson zatonął w fotelu tak głębokim, że prawie go całkiem pochłonął. Nie był człowiekiem ubogim, jednak brandy zazwyczaj pozostawała poza jego zasięgiem. – Wygląda na to, że tobie również coś chodzi po głowie. – Prawda. Ale najpierw twoje interesy. I wybacz mi, że pominę zwyczajowe grzeczności. Czas nagli. Ragnarson streścił niedawne wydarzenia. – O, żesz – powiedział minister, kręcąc głową. – Gorzej, niż myślałem. Znacznie gorzej. I z pewnością będzie jeszcze gorzej. Nieszczęsny ja, nieszczęsny. Ale oni nie słuchali. Powiedzieli mi, żebym przebaczył i zapomniał, żebym nie chował urazy. – O czym ty mówisz? – Książę Szarego Płaskowyżu. Sprowadzili go z powrotem. Ministerstwo spraw wewnętrznych. Nie chcieli mnie słuchać. Nawet oddali urząd celny pod jego kontrolę. – Co? Nie! Nie wierzę. Książę Szarego Płaskowyżu, wzorzec arcyzdrajcy, jakiego drugiego próżno szukać w itaskiańskiej historii, znowu przywrócony do łask? Zdumiewające. Ale książę Szarego Płaskowyżu był mataczem. Podczas wojen, będąc jednocześnie dowódcą sił ekspedycyjnych Itaskii i głównym kandydatem na dowódcę sił sprzymierzonych, równocześnie nawiązał kontakt z El Muridem i knuł zdradę. Tylko zadziwiające zwycięstwa, odniesione przez rojalistyczną partyzantkę Harouna wspomaganą przez trolledyngjańskich najemników i lokalne siły pomocnicze Libiannina oraz Hellin Daimiel, zmusiły go do dochowania lojalności. Później zawiązał się spisek w celu zagarnięcia itaskiańskiej korony. Szary Płaskowyż miał niegdyś swoje miejsce w sukcesji. Haroun, Szyderca i Ragnarson udaremnili jego knowania. Taka była jedna z przysług oddanych ministrowi wojny. Książę Szarego Płaskowyżu zrezygnował ze swego miejsca w linii sukcesji, aby uniknąć kłopotliwego procesu o zdradę. – Politycy! – parsknął Bragi z ustami zanurzonymi w koniakówce. Książę wciąż komplikował jego życie oraz życie Itaskii. Zaczynało go już to męczyć. Jak wiele razy jeszcze ten człowiek sięgał będzie po tron? – Nasz pan książę wskoczył znowu na stanowisko – powiedział minister. – Moi ludzie w ministerstwie spraw Glen Cook - Październikowe dziecko 21 / 88

wewnętrznych sądzą, że nawiązał kontakt ze swoim starym wspólnikiem. Dobili diabelskiego targu: El Murid ma wesprzeć następny zamach stanu księcia. Natomiast książę zadba o to, by Itaskia trzymała się z boku podczas następnej wojny i nie zgodzi się na przemarsz żołnierzy z sąsiadujących od północy królestw. Wiesz, co to oznacza. Hellin Daimiel, Cardine i Libiannin wciąż jeszcze nie odzyskały pełni sił. Dunno Scuttari i Pomniejsze Królestwa nigdy nie dysponowały znaczną potęgą. Sacuescu nie potrafiłoby powstrzymać bandy podstarzałych damulek przed złupieniem wybrzeża Auszura. W ciągu miesiąca El Murid stanie pod Porthune i u bram Octylii. Jeżeli wszystko pójdzie po myśli Szarego Płaskowyżu, czeka nas całkowita katastrofa. A tak się zapewne stanie. Przez lata udoskonalił swe złotouste zdolności. Król nie słucha już dłużej jego krytyków. – A więc moje dni są policzone – powiedział Ragnarson. Jego marzenia obrócą się w popiół, jeśli książę Szarego Płaskowyżu powróci. Ministerstwo spraw wewnętrznych przymykało oczy na zarządzanie królewskimi koncesjami, kiedy odbywało się ono pod auspicjami ministerstwa wojny. Książę Szarego Płaskowyżu z pewnością znajdzie jakiś powód, aby unieważnić jego kartę. – Prawda – powiedział minister. – Już nad tym pracuje. Dowodzi tego ostatnia napaść. Ona bowiem, co dotarło do mnie dopiero wczoraj, miała stanowić próbę równoczesnego pozbycia się dokuczliwego gza księcia i potencjalnego ciernia w boku El Murida. – Polityka mnie nie interesuje – oznajmił Ragnarson. – To jest powszechnie wiadoma sprawa. Wszystko, czego kiedykolwiek chciałem od polityków, to żeby zostawili mnie w spokoju. – Ale pozostaje jeszcze twój przyjaciel, rojalista, oraz twój talent do wojaczki. Ten przyjaciel jest nieustannym zagrożeniem dla El Murida. To czyni również z ciebie jego wroga. – Jestem tylko samotnym człowiekiem... – I nie aż tak ważnym z miejsca, w którym siedzę. Ale dla pewnych umysłów jesteś ważny. A rzeczywistość tkwi w głowach. Nie jest rzeczą obiektywną. Stanowisz niebezpieczeństwo, nawet jeśli tylko dlatego, że tak im się wydaje. Jesteś człowiekiem, który będzie się bronił. – Owszem. Jakie jest twoje stanowisko? – Zawsze w opozycji do księcia Szarego Płaskowyżu. A tym razem za twoim przyjacielem. To, co powiem, nie może opuścić tego pomieszczenia. Ministerstwo przekazało mi do wykorzystania pewną pomoc. Fundusze, z których nikt nas nie rozlicza, i broń. W każdej jednak chwili może się to skończyć. Jednak wciąż będę popierał twojego przyjaciela. Jego sukces może odwlec wojnę, a nawet powstrzymać jej wybuch... Pojawił się sekretarz ministra. – Wasza lordowska mość, jest tutaj pewien pan, który chce się widzieć z tym oto panem. – Zmarszczył nos. Ragnarson zerknął w dół, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zapomniał strząsnąć końskiego łajna z butów. Czarny Kieł wparował do środka. – Bragi! Jeden z moich chłopców mówi, że znowu napadli na twoją posiadłość. Moi ludzie ich złapali. Przynajmniej większość. Co chcesz zrobić? Przez dłuższą chwilę Ragnarson nic nie mówił. Strażnicy wpadli, by wyciągnąć Czarnego Kła z pomieszczenia, jednak minister ich wykopał. Na koniec Bragi rzekł: – Za chwilę cię powiadomię. Poczekaj na zewnątrz. – Kiedy Czarny Kieł i sekretarz wyszli, zapytał: – Co by się stało, gdyby książę Szarego Płaskowyżu został zamordowany? Minister zmarszczył w namyśle czoło, skryte za splecionymi dłońmi. – Chcieliby czyjejś głowy. Twojej, jeśli udowodniliby ci związek ze sprawą. Jego miejsce zająłby syn. – Gdyby obaj zginęli? – Ma czterech synów. Paciorki tego samego różańca. Ale w ten sposób zyskałbyś kilka miesięcy i wywrócił królestwo do góry nogami. Ilu ludzi masz w majątku? Lepiej pomyśl o nich. – Myślę. – Coś dałoby się zorganizować... Może mógłbym ich odesłać w bezpieczne miejsce...? – Miałbyś trupa. Nienawidzę samej myśli, że mam opuścić to miejsce, ale wygląda na to, że niezależnie od wszystkiego, jestem na to skazany. – Można zatroszczyć się, by ktoś o nie zadbał. Twoje nadanie sięga aż do rzeki, dzięki temu posiadłość znajduje się w strefie zmilitaryzowanej. Mogę ją przejąć do czasu, aż wszystko się skończy. Tak czy siak, muszę posłać żołnierzy, jeśli ty i twój przyjaciel zostawicie nie strzeżoną wyrwę długości czterdziestu mil. Jeżeli tego nie zrobię, będę miał w północnych lasach istne zatrzęsienie bandytów z Kamieńca Prost i handel z Iwą Skołowdą umrze. Jednak zdjęcie ciebie i twego orientalnego przyjaciela z haka, będzie wymagało poważnych zabiegów. Równie dobrze możesz przez całe lata trzymać się z dala. – Tak myślę – powiedział Ragnarson. – W każdym razie i tak będę musiał to zrobić. Zdobyć pomoc, by dopaść księcia. Prawie podjął decyzję. Wiedział, gdzie może kupić nóż, jednak ceną był udział w grze Harouna w Kavelinem. – Spotkamy się więc jutro. Gdzie się zatrzymałeś? – W Królewskim Krzyżu, ale być może przeniosę się gdzie indziej. Mieliśmy trochę kłopotów w nowym Haymarket. Książę może podjąć próbę aresztowania nas. – Mhm. Zarzuty mogą być całkowicie bezzasadne, ale okaże się to dopiero wówczas, gdy spotka cię w lochach pożałowania godny wypadek. On jest cwany. W porządku. Nowy kościół Wansettle, dziesiąta rano. Wiesz gdzie to jest? – Znajdę. – Wobec tego powodzenia. Ragnarson podniósł się, uścisnął dłoń ministra i dołączył do Czarnego Kła w poczekalni. Przez resztę dnia nie sposób było się z nim porozumieć. Glen Cook - Październikowe dziecko 22 / 88

5 Lata 995-1001 OUI Ich niegodziwość kazi ziemię I. Ale zło nie wie, co to radość W końcu kres długiej wyczerpującej podróży. Burla obejrzał się za siebie, sprawdzając, czy przypadkiem nie dogoniono go w ostatniej chwili. Westchnął, wśliznął się do jaskini. Jego przyjaciel Shoptaw, skrzydlaty człowiek, powitał go pełnymi niepokoju pytaniami. – Teraz już dobrze – odparł Burla z szerokim uśmiechem, obnażającym garnitur kłów. – Ale zmęczony. A Pan? – Przyszedł – odparł skrzydlaty człowiek. Starzec był zatroskany, usprawiedliwiał się: – Przykro mi, że musiałeś przejść przez to wszystko. Ale Burla... jestem z ciebie dumny. Naprawdę dumny. Jak dziecko? – Dobrze, Panie. Jest głodne. Smutne. – odrzekł Burla, aż puchnąc od pochwał Pana. – Tak, jasne. Nie byłeś przygotowany, by nieść je tak daleko. Obawiałem się... Burla położył dziecko przed Panem. Starzec rozwinął pieluszki. – Co to jest? Dziewczynka? – Jego czoło skaził mars niczym burzowa chmura. – Burla... – Panie...? – Czy w swej nieświadomości postąpił źle? Starzec pohamował jednak temperament. Cokolwiek się przydarzyło, nie była to wina Burli. Karzeł nie był przecież intelektualistą. – Ale jak...? – zapytał, zastanawiając się, jak też spreparowano to kontrposunięcie. Potem przyjrzał się. Dziedziczne znamię było na swoim miejscu. Król skłamał. Aby wesprzeć chwiejący się tron, ogłosił narodziny syna, podczas gdy w istocie na świat przyszła córka. Głupiec! Nie było sposobu, żeby potem mógł się z tego wycofać... Wtedy dopiero uświadomił sobie wszelkie implikacje tego faktu. Był to ciężki cios dla jego planów. Oto tulił w objęciach czarnego konia. Chcąc nie chcąc, odziedziczył konsekwencje intrygi Kriefa. – O cholera! Jasna cholera... Dwa dni minęły, nim był w stanie do tego stopnia zaufać swym emocjom, by spotkać się z mrocznym sprzymierzeńcem. Porażka była wynikiem błędu człowieka ze Wschodu. Powinien użyć zaklęć, by upewnić się co do płci dziecka. Starzec zrobiłby to sam, gdyby w najśmielszych snach choć podejrzewał zaniedbanie tamtego. Ale nikt nie ośmieliłby się oskarżyć Księcia Demona o niekompetencję. Żaden czarownik nie był bardziej potężny i bardziej drażliwy niźli Yo Hsi; żaden nie miał więcej czasu na doskonalenie swej niegodziwości. Był złem wcielonym, które cieniem kładło się na niezliczonych wiekach. Tylko jeden człowiek ośmielił się otwarcie stawić czoło Księciu Demonowi, a był to jego współwładca i arcywróg w Shinsanie, Książę Smok, Nu Li Hsi. Oraz być może Gwiezdny Jeździec, pomyślał stary, on jednak zupełnie się nie liczył w tym równaniu. Starzec, który wcześniej zadał sobie tyle trudu, by zachować anonimowość, był szlachcicem z Kavelina, Captalem Savernake. Dziedzicznym strażnikiem przełęczy Savernake. Jego zamek Maisak położony w najwyższej i najwęższej części przełęczy był świadkiem niezliczonych bitew, toczonych u jego murów. Raz, tylko jeden raz, został prawie zdobyty, gdy hordy El Murida niemal go zalały. Uchronił go przed klęską wessończyk, Eanred Tarlson. Cudem tylko uniknięta porażka skłoniła Captala do wprowadzenia czarów w arsenał środków obronnych fortecy. Obecnie na przełęczy Savernake gościły potężne czary. Magia wprost z Shinsanu. Kiedy emisariusze Księcia Demona przybyli do Captala, znaleźli zgorzkniałego ambitnego człowieka, zniecierpliwionego i rozczarowanego traktowaniem, którego jako jedyny nienordmen wśród szlachty Kavelina doznawał w Vorgrebergu. Kusili go koroną Kavelina w zamian za służbę u Yo Hsi oraz ewentualne otwarcie drogi na zachód legionom Shinsanu. Yo Hsi bowiem gotów był wreszcie do ostatecznego rozstrzygnięcia zadawnionego sporu z Księciem Smokiem. Zjednoczone zaś Shinsan natychmiast przystąpi do realizacji przyświecającego mu od wieków celu, jakim była dominacja nad całym światem. Captal ze swej podniebnej fortecy niewiele widział, oprócz tego, co wiozły karawany przemierzające Maisak. Od czasu upadku Ilkazaru Zachód był słaby i podzielony. Główne potęgi, Itaskia oraz teokracja El Murida, były śmiertelnymi wrogami, których siły na dodatek były wyrównane. Żadna ze stron nie wykazywała większej ochoty by wykorzystać czary do celów militarnych. Natomiast Shinsan całą swoją strategię wsparło na magii. Siły militarne w tradycyjnym rozumieniu, były tylko uzupełnieniem, realizowały zadania okupacji podbitych terenów i drugorzędne cele taktyczne. Szeptano o straszliwych magicznych istotach, jakie zostały tam spętane i czekały tylko na to, by Imperium osiągnęło jedność, a ktoś je wyzwolił. Captal wybrał więc stronę, która w jego mniemaniu musiała zwyciężyć. Zachodnie czary i żołnierze nie mieli żadnych szans przeciwko Imperium Grozy. Yo Hsi ustanowił łącze teleportacyjne między Maisak a jednym z granicznych zamków na obszarze Shinsanu, znajdującym się pod jego kontrolą. Starzec w tej chwili właśnie z niego korzystał. W ramionach miał dziecko. Miejsce, do którego wszedł, było ciemne i mgliste. Gdzieś na granicy pola widzenia wiły się migotliwe oznaki zła – znacznie bardziej okropnego niźli to, które sam stworzył w jaskiniach pod Mai sakiem. Oddział podobnych posągom żołnierzy w czarnych zbrojach otaczał portal, przez który wszedł. Poza nimi nie dostrzegał niczego. Równie dobrze on sam i żołnierze mogli stanowić cały wszechświat. Czy Yo Hsi spodziewał się kłopotów? Nigdy dotąd nie spotkał się z takim przyjęciem. – Chcę się widzieć z Księciem Demonem. Jestem Captal z Savernake... Broń nawet nie drgnęła w ich dłoniach, żaden z żołnierzy się nie poruszył. Ich dyscyplina była prawdziwie przerażająca. Z ciemności, ciemniejszych jeszcze niźli otaczające go w tej chwili, zmaterializował się Yo Hsi. Strach chwycił Captala za gardło. Ten człowiek nie był sobą od czasu, jak stracił rękę – chociaż, być może, przemiana zaczęła się znacznie wcześniej, wraz z porażką, jaką oznaczała zła identyfikacja płci dziecka. Spójność niedopatrzenia zdawała się sugerować, że Yo Hsi rozbudował w sobie, podobny bogu, wizerunek samego siebie, na tle którego wszyscy go otaczający wydawali się bezgranicznie mierni. – Czego chcesz? Odciągasz mnie od czarów najwyższego i najtrudniejszego z rodzaju. Twarz oświetlił promień światła, które zdawało się docierać jakby znikąd. Była ściągnięta i wymizerowana do ostatka. Glen Cook - Październikowe dziecko 23 / 88

Oczy podkrążone ze zmęczenia. Captal poczuł nowe ukłucie strachu. Uczynił sobie sprzymierzeńca z człowieka niezdolnego do przeprowadzenia prostej intrygi? – Mamy problem. – Nie mam czasu na zgadywanki, starcze. – Co? – Captal panował nad sobą. Właśnie się dowiedział jaki jest jego status w oczach człowieka ze Wschodu. – Dziecko. Wasz książęcy podrzutek. To jest dziewczynka. Captal zgodził się z entuzjazmem, kiedy Yo Hsi po raz pierwszy zaproponował podmianę. Nie mogło się nie udać, z oboma książętami i z ich stworami... Książę Demon wpadł w furię. Oczywiście wszystko było winą Captala. Albo zdradzili go jego słudzy, albo... Po kilku minutach wysłuchiwania miotanych pod swoimi adresem przekleństw starzec dłużej nie potrafił już tego znieść. Księcia Demona opuściły chyba resztki rozumu. Pomysł przymierza nie wydawał się już tak dobry. Czas wycofać się i zadbać teraz o minimalizację własnych strat. Z nieznacznym ukłonem Captal przerwał tamtemu i rzekł: – Rozumiem, że nie znajdę żadnej pociechy u źródła naszych kłopotów. Nasze przymierze możesz uważać za rozwiązane. – Wymówił słowo, które miało sprawić, że natychmiast powróci do własnych lochów. Kiedy znikał tamtemu z oczu, uśmiechnął się. Trzeba było widzieć wyraz twarzy Yo Hsi! W chwili, gdy zmaterializował się w Maisaku, zaintonował zaklęcie rozwiązujące, które zamknie strumień teleportacyjny. Aby kontynuować dyskusję, Yo Hsi będzie musiał przyjść do niego pieszo z najbliżej położonej siedziby któregoś ze swych tajemnych sprzymierzeńców. II. Dźwiga ciężar lojalności Eanred Tarlson był jedynym człowiekiem, który nigdy, nawet na moment, nie przestał się zastanawiać nad tajemniczą podmianą. Po niefortunnym spotkaniu w Gudbrandsdalu w jego życiu nastąpił okres, z którego nie przechowały się żadne wspomnienia. Żona Handtego mówiła mu potem, że przez miesiąc znajdował się na granicy śmierci. Jednak stopniowo zaczął przychodzić do siebie. Sześć miesięcy minęło, zanim był zdolny wstać o własnych siłach. W Kavelinie czas ten upłynął pod znakiem presji ze strony sąsiednich królestw. W domu, w tawernach ze swymi ludźmi czy podczas manewrów polowych Tarlson nigdy nie przestał łamać sobie głowy. Jakaś myśl błąkająca się po zakamarkach umysłu wciąż nie dawała mu spokoju. Wskazówka, którą tylko on posiadł. Wspomnienie z wcześniejszego spotkania z tamtym starcem, dawno temu. Ale jego zmagania ze śmiercią sprawiły, że nie do końca mógł polegać na własnym umyśle. – Być może jest to wspomnienie z poprzedniego życia – zauważyła pewnego wieczoru jego żona, rok po podmianie. Była jedyną osobą, której o wszystkim powiedział. – Czytałam jedną z książek Gjerdruma. Żyje w Rebsamenie pewien człowiek, Godat Kothe, który powiada, że niewyraźne wspomnienia, które czasami nas dręczą, pochodzą z poprzednich żywotów. Dzięki uprzejmości Kriefa Gjerdrum skończył właśnie rok w Hellin Daimiel. Handte Tarlson, ze swoim głodem wiedzy i niewielką sposobnością do jego zaspokojenia, od niedawna zaczęła pożerać książki syna. Eanred zmarszczył brwi. Przypomniało mu to o problemie, z którym wkrótce należało się uporać. Nordmeni burzyli się, że pospolity wessończyk został, w dodatku za państwowe pieniądze, wysłany na uniwersytet, co uważano za przywilej szlachty. Wszystko zaczęło się bez wiedzy Tarlsona, w czasie gdy leżał nieprzytomny. Już wówczas istniała silna opozycja względem tego projektu, która z czasem stała się jeszcze silniejsza. Gjerdrum okazał się lepszy od swoich szkolnych kolegów. Chociaż Tarlson był bezgranicznie dumny, obawiał się jednak, że będzie musiał poprosić chłopaka, aby zrezygnował. Zaskoczyła go własna irytacja. Nienawiść klasowa, będąca przecież wynikiem przypadkowych okoliczności narodzin, pozostawała w całkowitej niezgodzie z jego charakterem. Przecież żadną miarą nie mogą go oskarżyć o wygórowane ambicje: nigdy nie prosił o żadne tytuły ani zaszczyty, tylko o to, by móc służyć. – Może. Ale ja jestem pewien, że to wspomnienie pochodzi z tego życia. Któregoś dnia wreszcie sobie przypomnę. – Po dłuższej przerwie dodał: – Muszę. Jestem jedynym, który widział ich razem. – Eanred, powiedz królowi. Nie bierz wszystkiego na swoje barki. – Może to i dobry pomysł. – Zadumał się. Minęły tygodnie, zanim zdecydował się porozmawiać z Kriefem. Okazją było wprowadzenie w poczet Zakonu Królewskiej Gwiazdy rycerzy z najbliższego otoczenia korony. Tytuł był dziedziczny i wiązała się z nim niewielka pensja. Nordmeni nie kryli swej goryczy, jednak ich sprzeciw został zignorowany. Ceremonia odbyła się w Vorgrebergu, gdzie nic nie mogło zagrozić popularności Tarlsona. Przywoła się go do porządku, kiedy szalony król wreszcie umrze. Po wszystkim w swoich prywatnych komnatach audiencyjnych Krief zapytał: – Eanred, jak się czujesz? Słyszałem, że naciskają na siebie. – Świetnie się czuję, sir. Nigdy nie czułem się lepiej. – Nie wierzę. Dzisiaj wyraźnie się denerwowałeś. – Sir? – Eanred, jesteś jedynym lojalnym poddanym, jakiego mam. Jako mój rycerza jesteś niezastąpiony, ale jako symbol wart jesteś znacznie więcej. Jak myślisz, dlaczego baronowie cię nienawidzą? Samym swoim istnieniem czynisz ich zdrady bardziej widocznymi. Sprzeciwiają się najdrobniejszym honorom, na jakie zasłużyłeś, ponieważ im wyżej się wznosisz, tym bardziej jaskrawy przykład dla klas niższych stanowi twoja lojalność. I właśnie dlatego zabraniam ci odbierać Gjerdruma z Rebsamenu. Tarlson był zaskoczony. Król zachichotał. – Przyszło mi do głowy, że mogłeś sobie o czymś takim pomyśleć. Że byłoby to zgodne z twoim charakterem. Nie zechciałbyś przynieść mi brandy? – Kiedy Tarlson nalewał trunek, król ciągnął: – Eanred, nie zostało mi wiele czasu. Trzy, może cztery lata. Jeżeli będę robił rzeczy w twoich oczach dziwaczne, nie przejmuj się. Realizuję wielki plan. Chodzi o to, żeby walka o sukcesję nie zniszczyła całego Kavelina. Dziękuję. Nalej też dla siebie. – Przez kilka chwil popijał w milczeniu, podczas gdy Tarlson czekał. – Eanred, czy poprzesz królową, kiedy odejdę? – Czy musi pan w ogóle o to pytać, sir? Glen Cook - Październikowe dziecko 24 / 88

– Nie, jednak nie zazdroszczę ci tego zadania. Najdalszy z moich kuzynów będzie się starał zdobyć koronę. Nie będziesz miał żadnego wsparcia. – Mimo to... – Przypomniał sobie sugestię żony. – Może jeśli uda nam się odnaleźć prawdziwego księcia... – Ach. Więc wiesz. Sądzę, że wszyscy wiedzą. Ale to nie jest takie proste. Są rzeczy, o których wiemy tylko królowa i ja. Oraz porywacze. Eanred, książę był dziewczynką. Okazałem się kompletnym głupcem, sądząc, iż możemy udawać, że jest inaczej... Tarlson opadł na krzesło. – Sir, jestem prostym człowiekiem. To jest odrobinę zbyt skomplikowane... Ale jest coś, o czym muszę panu powiedzieć. – Opisał, co dokładnie widział w noc porwania. – Captal – powiedział Krief, kiedy Eanred skończył. – Tak podejrzewałem. Te stwory w wieży, rozumiesz. Ale nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na dręczące mnie pytanie, cóż takiego mógłby w ten sposób osiągnąć? Teraz zastanawiam się, czy był świadomym wspólnikiem, czy może tylko działał pod przymusem? Nie mam pojęcia, kim mógł być ten, który cię zaatakował. Z pewnością jakaś Moc... – Nie prowadzono żadnego śledztwa? – Oto uzyskał odpowiedź na swoją zagadkę. Starzec naprawdę był Captalem z Savernake. Eanred widział go przez krótką chwilę podczas wojen. – Miałem swoje powody. Obecnie mam syna, chociaż nigdy nie zostanie królem. Tymczasem nie przestaję żywić nadziei, że znajdzie się jakiś możliwy do zaakceptowania dziedzic... – Przez krótką chwilę na jego twarzy widać było głęboką udrękę. – Dziewczynka w nie większym stopniu była z mojej krwi niźli podrzutek. – Sir? – Nie mam pojęcia, jak to się stało. Ale nie byłem ojcem dziecka. Od czasu wojen nie mam takich możliwości. Nie powinieneś być tak wstrząśnięty, Eanredzie. Jakoś mogę z tym żyć. Podobnie jak królowa, chociaż do niedawna o niczym nie wiedziała... W końcu jednak wreszcie zabrakło mi wymówek. Poza tym był już najwyższy czas, żeby się dowiedziała. Być może znajdzie sposób, żeby dać mi potomka, zanim będzie za późno. – Uśmiechnął się, ale wymuszonym, pełnym bólu uśmiechem. – Wątpię w to, sir. Królowa... – Wiem. Jest młoda i idealistycznie nastawiona... Jednak mężczyzna musi żyć wedle swych skazanych na zatratę wykoślawionych nadziei. Tarlson powoli pokręcił głową. Wyznania Kriefa stanowiły dlań prawdziwy zaszczyt, znacznie ważniejszy od rycerskiego tytułu, zdradzały bowiem głębię szacunku, jakim go tamten darzył. Żałował, że nie istnieje nic, co mógłby zrobić... Wrócił do domu, w ponurym, gorzkim nastroju, w duchu przeklinając los, lecz jednak umocniony w swym szacunku dla człowieka, który był jego panem i przyjacielem. Niech nordmeni nazywają go słabeuszem. Król dysponował siłą, jakiej nigdy nie pojmą. III. Przyszła w ciemnościach Po trzykroć emisariusze Księcia Demona przybywali do Maisaku. Za każdym razem Captal odsyłał ich do domu z grzeczną, aczkolwiek stanowczą odmową. Potem przez dłuższy czas nie było od tamtego żadnych wieści. Zastanawiał się nad udaniem do Kriefa i wyznaniem wszystkiego. Jednak pokusa wzywała. Jeszcze może się w coś wpakować... Wieści wciąż nadciągały, szepcząc na demonicznych skrzydłach o wielkiej taumaturgicznej katastrofie. Wzbudzały strach i zgrozę wśród czarowników na całym Zachodzie. Yo Hsi i Księcia Smoka spotkała równoczesna zagłada. W swej ukrytej fortecy, głęboko pośród Smoczych Zębisk, czarodziej Varthlokkur, zguba Ilkazaru, przebudził się, skoncentrował i uderzył z mocą, o którą nikt go nie podejrzewał. Captal, jak wszyscy pozostali czarownicy, w tym czasie wycofał się do swej najmocniej zabezpieczonej warowni, aby dokonać inwokacji wyroczni, a potem skupił czujne spojrzenie wewnętrznego oka na manifestacji Mocy w północnych górach. Możliwości były wręcz niewyobrażalne. Niszczyciel Imperium znowu włączył się w sprawy tego świata. Cóż uczyni w następnej kolejności? I co z Shinsanem? Prawomocny spadkobierca Nu Li Hsi był kaleką, niezdolnym do utrzymania się na Tronie Smoka. Córka Yo Hsi była postulantką pustelniczego zakonu, całkowicie nie zainteresowaną pozycją i potęgą ojca... Czy Varthlokkur sięgnie po Shinsan, zanim tervola będą w stanie wybrać imperatora? Jak Zachód długi i szeroki czarownicy gromadzili siły, doglądali defensywnych arsenałów. I nic się nie wydarzyło. Moc zgromadzona w Smoczych Zębiskach powoli się rozproszyła. Wzierniki Captala rejestrowały jedynie cierpliwe wyczekiwanie, nie zaś ambicję ani dalsze nagromadzenie czarów. W Shinsanie nie nastąpiły żadne taumaturgiczne zamieszki. Obie sukcesje przebiegały bez zakłóceń. Powrócił do swych eksperymentów. * * * Pojawiła się nocą przy pełni księżyca, trzy lata po tym, jak dokonano podmiany dziecka. Jej śladem ciągnęły impy, bazyliszki, gryfy, niebo patrolował smok. Dosiadała białego jak mleko jednorożca. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek w życiu zdarzyło mu się widzieć. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia. Z drzemki obudził go Shoptaw, który przyniósł wieści. – Czy ogłoszono alarm? – zapytał Captal. – Tak, Panie. – O co chodzi? – Wielka magia. Straszliwa moc. Wiele dziwnych bestii. Ludzie bez dusz. – Przyjrzałeś się im? – Poleciałem z pięcioma... – I? – Ukłucie niepokoju. – Komuś coś się stało? – Kochał swoje stwory, jak mężczyzna kocha swoje dzieci. – Nie. Ale wszyscy bardzo się przelękli. Nie zbliżaliśmy się. Wielki skrzydlaty potwór, oczy i jęzor ogniste, wielki jak mnóstwo koni... Glen Cook - Październikowe dziecko 25 / 88