Wiolusia2305

  • Dokumenty176
  • Odsłony19 202
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów293.4 MB
  • Ilość pobrań9 391

Kornew Paweł - Przygranicze Tom 2 - Śliski Część 1. Miejskie Spotkania

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :823.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Kornew Paweł - Przygranicze Tom 2 - Śliski Część 1. Miejskie Spotkania.pdf

Wiolusia2305 EBooki
Użytkownik Wiolusia2305 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 139 stron)

Paweł Kornew Sliski

TOMl Przełożył Rafał Dębski fabrykasłów 2009 Pamięci Aleksandra Anatoliewicza Izmajlowa Mogę nazwać cię lodem Ale nie otowszak chodzi Które z nas bardziej chłodzi „Piknik" Drugie moje imię pustkę przypomina A zwą mnie troska Onojest jak gołoledź Jak pięciodniowy deszcz Jak lufa przy skroni „Fort Royal" Prolog W nocypadał śnieg. Awłaściwie nie tyle śnieg, cotaki tamsobie śnieżek, któregoleciutkie płatki pokryłyziemię uroczym, cieniutkimkożuszkiem. Jednak kiedytylkowzeszło słońce, całe topięknodiabli wzięli wszystkomomentalnie rozkisło, więc świat tylkoprzez kilka godzinmiał okazję podziwiać coś tak oślepiającoczyściutkiego. Ukrywające się do tej poryporóżnychzacienionychzaułkachbrudne zaspyniczegobowiemupiększyć nie byływ stanie. Można byrzec – wyglądałyniczymprzerośnięte, obrzydliwe „przebiśniegi". 0 tej porze – w końcumaja i na początkuczerwca – zwyczajną rzeczą są wyłaniające się spodśniegutrupy. Właśnie one wraz z puszkami konserw, plastikowymi torbami i innymi takimi śmieciami, zagrzebane w śnieguprzez całą zimę, nieodmiennie wyglądają na bożyświat, kiedytylkomagia nadchodzącegolata zaczyna przezwyciężać podłe czary chłodu. Wyrwane z lodowej niewoli rzeczyraczej nie przykuwałyniczyjej uwagi. Nic dziwnego, bonajczęściej był topoprostunajzupełniej nieprzydatnychłam, a niektórzy zapłacilibynaprawdę sporo, żebytylkonie oglądać tychobmierzłychpozostałości zimy. Wysoka zaspa, zalegająca przygankuna wpół zrujnowanej szkoły, jak dotądpraktycznie nie ucierpiała odciepłychpromieni. Osłonięta ścianami z trzechstron, dopieroteraz zaczęła odrobinę topnieć. Asterczące z niej białe palce osinychpaznokciachjasnowskazywały, iż kupa śnieguskrywa coś więcej niż tylkoniepotrzebne nikomuśmieci. Ale coz tego?Trupw tę, trupwe w tę. Kogotow ogóle mogłoobchodzić? Część pierwsza Miejskie Spotkania Prawoulic zmiata praw wczorajszychszczątki Amulety-pistolety czynią tuporządki „Piknik" Rozdział 1 Ból narastał powoli. Powoli i ostrożnie, jakbybał się spłoszyć ledwie tlejącą świadomość, postępował na podobieństwonocnegozwiadowcyobawiającegosię ściągnąć uwagę wartownika nieostrożnymgestem. Najpierw polizał ostrożnie jedenpalec, potemleciutkoukłuł drugi. Wreszcie rozzuchwalił się na tyle, żebyzacząć wykręcać stawyoraz rwać żyływ całej prawej ręce. W końcujegodziałanie rozbiłokruchą taflę loduzamroczenia. Jeszcze nie dokońca przytomny, szarpnąłemsię, próbując zrzucić duszącą, potwornie ciężką pierzynę zaspy. Ręce uwolniłysię dość łatwoze śnieżnej niewoli, ale potemtrzeba byłozebrać wszystkie siły, żebywypełznąć na ożywcze, ciepłe promienie słońca. Niczegonie pojmując, kręciłemgłową i starałemsię uporać z lawiną natrętnychpytań:dlaczego jest lato?gdzie jestem, a przede wszystkim, kimwłaściwie jestem? Kimjestem?!Postawienie tej kwestii sprawiło, że zaczęłysię poruszać zastałe trybyw mózgu. Sopel. JestemSopel. Tosłowospowodowało, że całe ciałoprzeszył lodowaty dreszcz, z którymchłódzaspynie miał nic wspólnego. Sopel. Tenwyraz odcisnął się w mojej duszy, wmarzł w nią, stając się tak samonieodłączną i istotną jej częścią, jak imię, które nadanomi pourodzeniu. Amoże ksywka była nawet ważniejsza odimienia…Nie powiem, żebymi się tospecjalnie spodobało, bowiempodwpływemrefleksji pamięć wyrzuciła z otchłani urywki przerażającychwspomnień. Sopel – świadomość znów pogrążyła się w mroczne podziemia, na samodnoodwiecznegomorza zimna. Spazmatycznie wciągnąłempowietrze przez zaciśnięte zęby, zrzuciłemz siebie całe chłodne diabelstwo. Starczyjuż!Dosyć!Przemrożona, całkiemzesztywniała kufajka upadła na ziemię, ale bez niej zrobiłomi się odziwo– cieplej. Słoneczne promienie gorącymi palcami gładziłytwarz. Na granatowym, poznaczonymstrzępami chmur niebie, krążył biały punkcik. Ptak. Wspaniale. Żyj i ciesz się. Byłotylkojedno„ale":jak się tutaj znalazłem? –Szlagjasny!– wysyczałem, zmrużyłemoczyi spróbowałemrozejrzeć się pookolicy. Gdzie też mnie zaniosło?Wzrok zatrzymał się na pustympodwyższeniupośrodkuszkolnegopodwórza. O, żeż twoja mać!Oczywiście, kiedyś budowali budynki szkolne na jednokopyto, ale dałbymsobie uciąć nie palec nawet, lecz całą rękę, iż totensamkompleks, doktóregopolazłemjak jakiś kretynw czarne południe!Tylkoże gmachbył w tej chwili zupełną ruiną. Cotusię zdarzyło?Jak tomożliwe, że teraz jest lato?Przecież nie mogłemprzeleżeć w zaspie ponadpół roku!Amoże jednak?Przyłożyłemdoczoła dłoń. Była chłodna, i owszem, ale przecież nie lodowata, tymbardziej więc nie mogła należeć dokogoś, ktoprzebywał w śniegusześć miesięcy. Amoże mamamnezję?Dostałemw łebcegłą albo przesadziłemz gorzałą i dlategopojawiłysię dziuryw pamięci. Podczas kiedyszare komórki biedziłysię nadrozwiązaniemtej diabelskiej łamigłówki, ręce same zaczęłydoprowadzać doporządkuubranie i wyposażenie. Splunąłem. Wyposażenie, też coś!Zbroni został jedenjedynymarnynóż domiotania i tyle. Ale byłoteż coś, cocieszyło– miałempieniądze i krzyżyk na łańcuszku. 0, i nie zgubiłemnawet piramidki. Nie byłemtylkopewien, czymamsię z tegocieszyć. Odzież w zasadzie cała, tylkoprzemrożona. Nie szkodzi, niedługoodtaje. Amoże zamieniłemsię w lodowegopiechura?Rodząca się w zmęczonymmózgumyśl przeraziła mnie. Miałbymzostać martwiakiem?Wziąłemkilka szybkichoddechów, próbując przekonać samegosiebie, że toniemożliwe. Martwiaki nie oddychają, nie biją imteż serca. Aconajważniejsze, nie zawracają sobie głowytakimi idiotycznymi rozważaniami. Atoznaczyło, że jestemżywy! Jasne – i przeleżałempół rokuw zaspie…Dosyć!Toamnezja i kropka!

Dusząc w sobie resztki idiotycznychwątpliwości, narzuciłemna ramiona kufajkę i zacząłembrnąć przez pustać, abywyjść na trasę prowadzącą doFortu. Butyz mlaskaniem grzęzływ błocie, przebijając jegocienką, przeschniętą skorupkę, tak że pochwili całe byłypokryte grubą warstwą rudej gliny. Miałemwrażenie, że dokażdej nogi przywiązanomi pudowe odważniki. Gdytylkodotarłemdodrogi, odrazuwlazłemw kałużę, żebyspróbować pozbyć się tłustej mazi. Ale gdzie tam!Tyle jedynie zyskałem, że przemoczyłemnogi. Ale przynajmniej nie zrobiłomi się odtegozimniej. Westchnąłemciężko, zerknąłemna słońce – zbliżała się pora obiadu– a potem, podrzucając nóż, powlokłemsię drogą. Byle tylkoprzebrnąć przez rozwalone garaże, dalej już powinnobyć łatwiej. DoFortupowinienemwejść bez problemów – dokumentywłożyłemdoplastikowegoetui, więc ocalały. Ale pozostawał jedenmały problem– musiałemjeszcze jakoś dotrzeć na miejsce. Zjednymnożemsłużącymza całą brońmogłosię tookazać wcale nie takie proste. Oczywiście, wiele groźnychstworzeń zapadłow letni senalbowyemigrowałona północ, a hordyŚnieżników wyniosłysię dalekoaż do następnej zimy, ale nie brakuje drapieżników, dla którychwłaśnie teraz nastał sezonpolowań. Różnegodiabelstwa zresztą nigdynie brakuje. Chociaż, z drugiej strony, przynajmniej w pełni letniegodnia nie trzeba się goobawiać. Nadczymtuzresztą deliberować – trzeba się przedrzeć. Przemoczone nogi zupełnie nie marzły, w ogóle jakoś nie odczuwałemzimna. Toteż byłodziwne. Może i nastał czerwiec, ale tak czyinaczej na dworze powinnobyć jednak zimnawo. Pytanie. Kolejne pytanie. Ależ się ichnamnożyło. Tochyba niezbyt dobrze. Jak tosię stało, że ocknąłemsię w zaspie?Jeśli przeleżałemw niej zimę, dlaczegonie zamarzłem?Ajeśli wpadłemw śniegniedawno, dlaczegonic nie pamiętam?Nie da się wyjaśnić półrocznej amnezji zwykłymprzepiciem. I najważniejsze:dobra, dojdę doFortu, a copotem?„Witajcie, wróciłem…„Akomuja tamw ogóle jestempotrzebny?Robotynie ma, a w obiecanej mi przez Gelmana Północnej Strefie Przemysłowej nie miałemochotysię znaleźć. Forsymamtyle, cokot napłakał. Póki nie znajdę chłopaków i nie załatwię spraw, nijak się gdzie ruszyć. Ajeszcze na dodatek walkirie!Zapomniałyomnie, czynie?Raczej wątpię, bote ścierwa nigdynie wybaczają. Wychodzi na to, że znowuprzyjdzie udać się doJana, posłuchać nowinek. Apotem…Potemtrzeba będzie wyrywać z Fortu. Stanąłemnagle porażonymyślą, która wpadła mi dogłowy. Uciekać z Fortu?Acotomoże zmienić?Jak już się porządnie zabierać dorzeczy, trzeba odrazuwalić z Przygranicza w ogóle. Pogłoski oszczęśliwcach, któryzdołali przedostać się donormalnegoświata, oddawna chodzą międzyludźmi. Ajak wiadomo, nie ma dymubez ognia. W każdymrazie taką miałemnadzieję. Awreszcie, cóż mnie kosztuje spróbować wrócić dodomu? Dodomu!Jeszcze raz obróciłemtosłowow ustach, popróbowałemjegowspaniałegosmakui spojrzałemw niebo, rozkoszując się jegospokojemi ciepłem. Właśnie dodomu, jak najbardziej dodomu. Przez całe trzylata Fort nie potrafił mi gow żadensposóbzastąpić, więc czyjest jakiś sens próbować się tamjeszcze zaczepić?Przedtemkręciłemsię jak wiewiórka w pułapce, próbując przeżyć. Ale teraz pojaką mi oncholerę?Najwyższa pora podjąć wysiłek wyrwania się z tej bezmyślnej kołomyjki. Przeskoczyłemrwący międzygarażami potok i przyspieszyłemkroku. Zrobiłomi się na duszytak lekko, że zaczęłomi sprawiać wielką przyjemność przeskakiwanie z jednej suchej wysepki na drugą. Nie potrafiłyzepsuć mi nastrojunawet pryskające spodnógbryzgi zimnej wodyi błota. Słusznie ludzie powiadają, że nie wartoza dużotrzepać jęzorem– los tegostrasznie nie lubi. Zajętyprzeskakiwaniemprzez błoto, nie zwróciłemuwagi na błyskawicznie stygnące powietrze, ale wlazłemjuż za garaże i byłoza późno, żebycoś zrobić. Niski huk przykrymświdremwkręcił się w uszy, a podnosząca się znadruinlodowato- przezroczysta sylwetka piramidysprawiła, że moje serce zamarło. Ogarnęłomnie dzikie, zwierzęce przerażenie, lecz nie miałemdokąduciec:z tyłuwszystkozasłoniła gęsta mgła, a w jej głębi coś się poruszało, bezustannie zmieniając kształty. Kręciłemsię w panice, usiłując znaleźć drogę odwrotu. Na próżno. Jednoz przejść całkiemzawaliłykawałybetonuze zburzonychgaraży, zaś w dwóchpozostałychmgła pojawiła się tak samonagle, jak za moimi plecami. Corobić?! Rzuciłemokiemna wiszącą w powietrzupiramidę. Odsamegopatrzenia przeszyłomnie lodowate ostrze. Wydawałomi się, że krawędzie konstrukcji stawałysię coraz bardziej przezroczyste, a w kilkumiejscachzamigotałybarwami tęczy, zupełnie jak na bańkachmydlanychtuż przedpęknięciem. Ciągłe zmianykolorów okropnie działałyna psychikę i sprawiały, że świat rozmazywał się w oczach. W tej chwili mgła wzburzyła się, zawirowała i skupiła się w trzyczłekokształtne figury. Aż mnie zamurowało. Nogi miałemmiękkie jak z waty, palce prawej ręki wyprostowałysię wbrew woli, wypuszczając nóż, którychlupnął i natychmiast utonął w mętnej wodzie. Sylwetki okrzepłyi ruszyłykumnie, pchając przedsobą falę powietrza straszliwie zimnego, przesyconegoprzerażeniemi wspomnieniami agonii ludzkichdusz, pogrążonychw nieprzeniknionymmroku. Zkażdą chwilą diabelskie nasiona zimna stawałysię coraz bardziej materialne. Skręcone pasma mgływysysałyz otoczenia chłód, wszelkie cienie i odłamki lodu. Pochwili płynące w powietrzupostacie zamieniłysię w zgęstki ciemności i mrozu. Zacząłemdosłownie namacalnie odczuwać magnetyczne, przenikliwe spojrzenia pustychoczu. Wypełniająca stworysiła burzyła się, gotowa w każdej chwili zerwać się z łańcucha, abyroznieść moje ciałona malutkie, lodowe kawałeczki. Czyżbyprzybyłypo moją duszę? Cotoma być?Śnieżni Ludzie?Latem?!Ścisnąłempalcami skronie, zmrużyłemoczy, próbując zebrać w jedną całość okruchypozostałej mi jeszcze energii magicznej. Jasne, że nie zdołamsię stądwyrwać, ale może przynajmniej potrafię sprawić, że przeklęta piramida zniknie, zanimpotworysię domnie dobiorą. Niestety, próba zupełnie się nie powiodła, a wewnętrzna moc nie zareagowała na moje usiłowania. Czułemją, drzemała gdzieś w środku, lecz nie potrafiłemjej ukierunkować!Jakbymnigdynie przeszedł szkolenia w Gimnazjonie, jakbymutracił zdolności magiczne!Nadpływające z trzechstronfale chłodurunęłynagle, uderzając niczymkowalskie młoty. Oddechwyrwał się z płuc z przeciągłym świstem, zamienionyz miejsca w kryształki lodu. W jednej chwili zamarznięta woda uwięziła podeszwybutów. Odnieznośnegozimna pociemniałomi w oczach, ale w tymwłaśnie momencie dotarłodomnie, że przecież wciąż jestemżywy, w dalszymciąguoddycham. Płynąca z zewnątrz siła ogarnęła mnie, zamroziła wszystkodookoła, poczymodsunęła się, nie czyniąc mi najmniejszej krzywdy. Lecz Śnieżni Ludzie nie zamierzali rezygnować, uderzyli znowu. I znowu, znowu, znowu…Zkażdą następną falą coś się we mnie łamało, a wkrótce w obolałą głowę zaczęłysię wbijać igłycudzej woli. Przenikliwe głosymonotonnie powtarzałyjedną frazę w nieznanymjęzyku. Uświadomiwszysobie z całą ostrością, że jeszcze trochę, a będzie ze mną koniec, z chrzęstemuwolniłemtrzewiki z zamarzniętej kałuży, pognałemw stronę wolnegoodmgły stosugruzów. Następna fala zimna dopadła mnie, uniosła bez trudui całą siłą rzuciła wprost na betonowe odłamki. Na chwilę pociemniałomi w oczach, a kiedyodzyskałem ostrość widzenia, lodowa piramida zniknęła. Razemz nią przepadli także Śnieżni Ludzie. W samą porę. Usiadłemna krawędzi betonowej płyty, wychyliłemsię dalekodoprzodu, żebykrew nie pobrudziła spodni. Jasnoczerwone kropelki odrywałysię odkoniuszka nosa, znacząc ziemię maleńkimi kleksami. Noproszę, krew we mnie jednak ciepła, płynna, nie zamieniła się w jakiś lodowyproszek. Posiedziałemtrochę, poczekałemaż minie szumw głowie, a potemwstałemi kulejąc, dotarłemdoskrzyżowania. Bolałomnie ostroprawe kolano. Jasnygwint!Kałuże nie zamierzałyodtajać, zatemnie byłemw stanie wydobyć utraconegonoża. Poza rozkwaszonympodczas upadkunosemi opuchniętymkolanemnic więcej mi nie dolegało. W głowie, coprawda, nadal dzwoniło, ale todrobiazg. Cotusię właściwie zdarzyło?Topytanie nie dawałomi spokojuprzez całyczas, kiedyprzebijałemsię przez ruinygarażów. Nawet jeśli pojawienie się ŚnieżnychLudzi w lecie uznamyza normę, jak wytłumaczyć moją kompletną obojętność na zimno?I gdzie przepadłyzdolności magiczne?Ana dobitkę ta cholerna piramida! Nauczonygorzkimdoświadczeniem, nie pozwoliłemsię zupełnie opanować ciężkimmyślom, porwać kołowrotowi pytańbez odpowiedzi, ale rozglądałemsię czujnie pookolicy. I nie na darmo:parę razynapotkałemna drodze bardzogłębokie kałuże, na betonowychścianachmiejscami rozpanoszył się odurzającymech-strachogon, udającyzwyczajne płaty szronu, a dostrzeżona w porę wyrwa, wypełniona groźnymrozkosz-dymem, znajdowała się zupełnie nie tam, gdzie mogłobysię wydawać. Udałomi się także zlokalizować i ominąć dwóchukrytychw cieniumartwiaków-podśnieżników. Nie ma cogadać, owiele raźniej wracać doForturazemz większymoddziałem. Całyi nietknięty, choć bardzozmęczony, pojakichś czterdziestuminutachdotarłempodmuryFortu. Dokądteraz?Dobramypołudniowo-wschodniej czyzachodniej?Do południowo-wschodniej jeszcze kawał drogi, a zachodnią miałemdosłownie podbokiem. Ale tammoże nikogonie być na posterunku– jeśli bowiemakurat nie czekają na patrolowychalbokończące kontrolę murów brygadyremontowe, zaraz ściągają wartowników. W takimwypadkuza skarbynie dostanę się dośrodka. Noi cozrobić?Znadzieją w sercupodążyłemjednak dowrót zachodnich, botoi bliżej, i doJana Karłowicza rzut kamieniem.

Jeśli nawet pocałuję klamkę, nie stracę aż tak wiele czasu. Czujnie zerkając na wieże strażnicze i strzelnicze otwory, skierowałemsię na północ. Jeszcze ktoś gotów wypalić z garłacza nie patrząc dokogo, garnizonowcomtakie numerysię zdarzają. Zejście dopodziemnegoprzejścia nie zmieniłosię zupełnie odczasumojej ostatniej wizyty, jedynie stopniał śniegpokrywającyschody, a warstwa loduna dole ukryła się podpłytką kałużą. Rzecz jasna, przemoczone już butysuchsze się odtegonie zrobiły. Poraz pierwszyod chwili odzyskania przytomności poczułemcoś w rodzajubardzoodległegoukłucia chłodu. Czyżbymzaczynał tajać?Podeszwa buta pojechała pooblodzonej podłodze, zacząłem machać gwałtownie rękami, żebyuniknąć zetknięcia z zimną wodą. Uff, utrzymałemjakoś równowagę. Miałemochotę strzelić kogoś w pysk. Światła w przejściunie paliłysię, musiałemwięc leźć w zupełnychciemnościach. Na szczęście panel domofonupołyskiwał marnymświatełkiem– tuprzynajmniej nie odłączyli zasilania. Tylkociekawe, jakie może być teraz hasłonumeryczne? Nacisnąłemtrzyrazytrójkę, ale odpowiedział mi tylkokrótki elektronicznypisk, a cyfrymignęłyi zgasły. Czyżbyzmienili?Skorotak, położyłempalec na siódemce, trzykrotnie nadusiłemguzik. Rozległ się długi sygnał. Jest ktoś na posterunkuczynie? –Ktotam?– zachrypiał głośnik. –Końw palcie!Otwierajcie prędzej!– ryknąłem, całkowicie zdając się na los szczęścia. –Powtarzampytanie:coza mądrala tamsię dobija?– Wartownik nie dał się nabrać na ulubione powiedzonkoKrzyża. –Sopel, z Patrolu– westchnąłem, przeczuwając już kolejne trudności. – I jak, otworzymy? –Właź – odezwał się wartownik z jakimś dziwnymzakłopotaniem… Domofonszczeknął i ucichł, a płyta zagradzająca przejście ze zgrzytemodsunęła się niecona bok. Nie tracąc czasu, wśliznąłemsię dośrodka. Stalowa przegroda natychmiast zatrzasnęła się za moimi plecami. W ciemnej celi nie byłonic ciekawego. Wciąż te same zabezpieczone runami ściany, ta sama zabrudzona błotempodłoga z wyrysowanym pentagramem. Amoże runyi pentagramnie posiadają w istocie rzeczyżadnegoszczególnegoznaczenia?Może poprostujakiś patrolowyz nudów towszystkonabazgrał?Z nudów można wykonać nie takie rysunki. Minutyoczekiwania ciągnęłysię niczymgodziny. Pojakimś czasie zacząłemodczuwać poważnyniepokój:standardowa procedura sprawdzania zajmuje równopięć minut, ni mniej, ni więcej. Amnie przetrzymywali już kołokwadransa. Cosię dzieje?Kilka razyuderzyłemw ścianę z całej siły, roztarłemobolałe palce i zakląłempaskudnie. Zapomnieli o mnie, czyco?Albodostałemsię na jakąś czarną listę i zaraz wpadnie tutaj grupa specjalna? Dreptałempociasnej, zimnej klitce jeszcze przynajmniej z dziesięć minut. Akiedywłaz śluzyotworzył się gwałtownie i downętrza wtargnęłooślepiające światłolamp halogenowych, jedynym, copozostałomi dozrobienia byłozmrużyć oczyi zakryć je dłonią. –Wyłaź!Brońna podłogę, ręce za głowę – rozkazał niewidocznyzza świetlistej zasłonywartownik. –Coza cholera?– zaskrzeczałem, próbując przetrzeć załzawione oczy. Nie zamierzałemjeszcze wychodzić. Wyjdziesz pochopnie, dadzą ponerkachi tyle. Jasne, garnizonowi i tak nie mają lepszychzajęć, ale nie miałemochoty, żebyrozrywali się na mój rachunek. –Brońna podłogę – znów wrzasnął strażnik. Ho, ho, ależ uparciuch! –Nie mam, kurna, żadnej broni!– krzyknąłemw odpowiedzi. Oczynie przywykły jeszcze doblaskulamp, więc mogłemdostrzec jedynie niewyraźne zarysypostaci. –Ech, ty… –Wadim, poczekaj. Pomiarybiometryczne w normie?– zapytał ktoś stojącyw higienicznej odległości. Znajomygłos. Pietrowicz, czyjak? –Tak, ale na wykazach… –Sopel, wychodź – Smirnow nie słuchał podwładnego. Przynajmniej jedennormalnyczłowiek w tympieprzonymgarnizonie. Inni potrafią tylkowrzeszczeć i wymachiwać bronią. Powoli wyszedłemprzez śluzę, obejrzałemsobie wreszcie ludzi zgromadzonychw pokoju. Trzechżołnierzycelowałodomnie z automatów, a moja sylwetka odbijała się krzywo w lustrzanychprzyłbicachichhełmów. OdkomenderowanydoGarnizonuczarownik zmrużył oczy, w zadumie obracając w prawej dłoni pociemniałe odpotudębowe kulki naładowane jakimiś śmiercionośnymi zaklęciami. Smirnow stał w najdalszymkącie i nie wyrywał się doserdecznychpowitań. –Pietrowicz, czegosię wcinasz?Pocow ogóle cię wezwali?– Naczelnik posterunku, któregodotej poryjeszcze nie zauważyłem, schował nagana dokaburyi zmniejszył moc dającychsię wszystkimwe znaki lamp. – Zobaczyłeś, cochciałeś, więc możesz już sobie pójść. Nie przeszkadzaj, muszę przesłuchać tegotypka. –Skorotak…Spróbuj nojeszcze przyleźć domnie ponaboje – mruknął Smirnow, chwytając za klamkę. –Nodobra, a właściwie czegochcesz?– Dowódca wartyzorientował się, że przegiął pałę. – Mamswoje instrukcje… –Ja też…maminstrukcje. – Pietrowicz otworzył drzwi. – Ajeszcze są rozliczenia i kontrole… –Skorotak, możesz gosobie zabierać – splunął dowódca warty. – Ale robisz tona własną odpowiedzialność. –Chodź, Sopel. – Smirnow wskazał drzwi i przeprowadził mnie doswojej pakamery. Usiadł na skrzynce z amunicją karabinową, poszperał podstołem, wydobył napoczętą butelkę wódki. Spocząłemna taborecie. Gospodarz w milczeniunalał gorzały, podał mi szklankę. Wypiliśmy, nie trącając się. Ciepła wódka popłynęła w dół przełyku, chciała jeszcze się cofnąć, ale praktyka wzięła górę i czterdziestoprocentowa trucizna pozostała w żołądku. No, udałosię. –Gdzie się podziewałeś?– Smirnow z żalemschował flaszkę z powrotempodstół. –E, nawet nie pytaj. – Odprowadziłemwzrokiembutelkę i machnąłemręką. –Więc jak tamz tym?– Pietrowicz poprawił nowiutką kurtkę w barwachochronnych, której nie zdążył jeszcze upaprać olejemmaszynowym. –Dodupy– nie dokońca zrozumiałempytanie, ale, jak mi się zdaje, powiedziałemczystą prawdę. –Znaczy, zupełnie jak unas. – Szef arsenałuspojrzał najpierw w zadumie na zegar z kukułką, a potempodstół.

–Auwas conowego?– postanowiłemniecorozpoznać położenie. –Tutaj tyle nowości, że można bysiedzieć dowieczora i dziwić się bez ustanku– pokiwał głową, wstał. – Wpadnij wieczorem. Posiedzimy, pogadamy. Ateraz, wybacz, powinni mi przywieźć amunicję dogranatników. –Jasne, że wpadnę. – Także się podniosłem. Ktoś mnie szukał? –Szukać nie szukali. – Spojrzał na mnie uważnie, najwyraźniej rozważając, czyw pytaniunie kryje się jakieś drugie dno. – Mówili, że wyruszyłeś z karawaną do Siewieroreczeńska. –Rozumiem. – Pożegnałemsię z Pietrowiczemi wyszedłemz pomieszczenia, zanimzaczął zadawać niewygodne pytania. – Jeszcze przyjdę. Wódka sprawiła, że w żołądkuzaczął narastać płomień, couświadomiłomi dopieroteraz, jak bardzojestemgłodny. Zjadłbymkonia z kopytami. Alboprosiaka z uszami, ryjemi racicami. Anajlepiej dwa. Postanowiłemnie zaglądać nawet dozbrojowni – moja szafka jak nic została wypatroszona – wyszedłemna portiernię i wykłóciwszysię wpierw porządnie z sierżantem, którynie miał ochotywypuszczać mnie bez przepustki, poszedłemna górę. Nie można powiedzieć, żebyw Forcie zostałojakoś specjalnie więcej śnieguniż za murami, ale zaspystojące w cieniudomów także jeszcze porządnie nie tajały. Chodniki, tam gdzie kończył się żwir i asfalt, zdawałysię niemożliwą doprzebycia błotną tonią. Mnie toraczej nie przerażało– moje butyi spodnie i tak pokrywała aż dokolangruba warstwa brudu, mocniej się już, wychlapać nie mogłem. Skierowałemsię w stronę stojącej niedalekobeżowej piętrówki. Kumojemuzdziwieniu, miedziane literyzaśniedziały nieczyszczone, a tynk miejscami odpadał, odkrywając surowymur. DlaczegoJanprzestał dbać obudynek? Niepewnie uchyliłemdrzwi, wśliznąłemsię dośrodka ostrożnie, boczkiem. Niechtowszyscydiabli!0 rozścieloną podprogiemwycieraczkę nijak nie dałoradydokładnie oczyścić butów, a jak na złość podłoga wyglądała na świeżoumytą. Półek i stelażybyłow sklepie jeszcze więcej niż przedtem, wisząca podsufitemstuwatówka jak zwykle nie świeciła w dzień. Oczywiście, tensam, cozawsze Beniaminsiedział za ladą coś tamkonsumując. –Czołem!– powitałemgoi uznając, że butów już lepiej nie damradywytrzeć, wszedłem dopomieszczenia. Sprzedawca oderwał się odtalerza z zupą, popatrzył na mnie z roztargnieniem, a potemnagle wyrwał spodblatuobrzyn. –Atyczego?– Oblizałemspierzchnięte wargi, rozłożyłemszerokoręce. Cotoza żarty?Taaak…oile można w ogóle mówić ożartachw obliczukalibrudwanaście!Apoza tymWienia absolutnie nie wyglądał na dowcipnisia. Widać było, że jak tylko mrugnę, wypali. Może coś musię poprzestawiałow mózgu?Jakiś taki chudysię zrobił i pobladł bardzo. Nie odezwał się ani słowem, trzymając mnie podlufą aż dochwili, gdyJan Karłowicz wychylił się z gabinetui ofuknął go. Wtedyekspedient schował wprawdzie brońpodladę, ale rąk z niej nie zdejmował. –Wejdź. – W głosie gospodarza nie dosłyszałemradosnychtonów. Może dlatego, że wcale ichtamnie było. Ale coz Beniaminem? Właśnie topytanie zadałem, kiedyprzeszedłemdogabinetui zwaliłemsię na stojącyprzystole fotel. –Nie zwracaj na touwagi. Chłopak z kimś cię pomylił i tyle – odparł kupiec podłuższej chwili. –Hm…– Rzuciłomi się w oczy, że pomieszczenie oświetla nie, jak przedtem, magiczna kula, ale zwykła lampa stojąca w kącie. Pomylił mnie z kimś?AodkiedytoWienia ma problemyze wzrokiemi słuchem?Miałemw tej chwili ochotę zadać Janowi parę kłopotliwychpytań. Nie byłobyjednak zbyt rozsądnie rozdrażniać go. – Ledwie pół rokumnie nie było, a już przestali poznawać… –Daj spokój. Coporabiałeś? –Różnie, coś tamzałatwiałem. Aprzyszedłemz małympytaniem, bonie jestemw kursie:jak skończyłosię zamieszanie z moimnożem?Bochyba przegapiłemnajciekawsze. –Jak tonie jesteś w kursie?Jesteś, jak najbardziej. Niczymsię towszystkonie skończyło. Tegosamegodnia, kiedybyłeś umnie ostatni raz, przedwieczorem, wszystkie szychyz Drużynyi Gimnazjonupoleciałyoglądać jakieś ruiny. Mówili coś oniesłychanie mocnymwyładowaniuenergetycznymw tamtymrejonie. Doszli w końcudowniosku, że ktoś się bawił potężnymi mocami, ale nie starczyłomusił dopełnegoichopanowania. Atwojego noża nie znaleźli. Ale też i nie bardzoszukali, prawdę mówiąc. –Ktoś się mną interesował? –Przychodził taki jedenz Drużyny, rozpytywał. Myśleliśmy, że uciekłeś jak najdalej odFortu, ale – jak widzę – okazałeś się na toza głupi. – Kupiec uśmiechnął się krzywo. – Teraz nikt już tutaj nie wspomina przeszłości. Za dużomamycałkiemnowychproblemów. –Janie Karłowiczu, jest taka sprawa – postanowiłemnie męczyć się, tylkopostawić kwestię jasno. – Za cholerę nie pamiętamostatniegopół roku. Jakbyktonożemuciął. –Nic nie pamiętasz?– Gospodarz, jak zawsze w chwilachzamyślenia, zdjął okularyi zaczął je przecierać kawałkiemzamszu. –Zupełnie. Już w zasadzie zacząłembyć przekonany, że przeleżałemtenczas w zaspie, ale dziwna reakcja Wieni wzbudziła wątpliwości. –Ciekawe. – Janz powrotemzałożył okulary. TydzieńtemuBeniaminspotkał cię w „Kiszce". Spojrzałeś na niegotylkoi poszedłeś dalej, a nimdodzisiaj trzepie. –Cotoza bzdury?Poprostuspojrzałem? –Poprostuspojrzałeś. –Nic nie rozumiem. Tona pewnobyłemja?– Nie mogłemzebrać rozbieganychmyśli. Czyli jednak amnezja?I sześć miesięcyżycia poszłosię paść?Ale przecież mamna sobie te same ciuchy, copół rokutemu!Przeleżałemw końcutenczas w zaspie czynie?Ajeśli tak, tokogowidział Wienia?Odbiłomuczytylkosię pomylił?– Powinienemz nim pogadać -mruknąłem. –Pogadasz – powiedział Janz dziwnymprzygnębieniem. – Później. Ana razie mamdociebie sprawę. Anawet nie tyle sprawę, coprośbę.

–Janie Karłowiczu, przecież wiecie, że dla was zrobię wszystko. – Poraz pierwszyodwejścia dogabinetuuważnie przyjrzałemsię gospodarzowi. Posunął się bardzo:żółtawa skóra twarzynabrała niezdrowego, szaregoodcienia, zaznaczyła się fałda nadnasadą nosa i głębokie zmarszczki na czole. W ciemnychwłosachdałysię dostrzec siwe pasma. – Tak czysiak, mamuwas długżycia. –Długtojedno, a prośba drugie – Janprzestał się krygować. –Kogo?– spytałemwprost. –Giorgadze wcisnął mi swoichbratanków dointeresu. – Kupiec nerwowozabębnił palcami postole. Bardzomi przeszkadzają. –Coznaczy„wcisnął"?– zdziwiłemsię. –0 aktualnymrozkładzie sił i wpływów w ZwiązkuHandlowympoinformuję cię kiedyindziej. Teraz powiemjedno:bez wiedzyGiorgadzegonawet podetrzeć się nie mogę. Trzeba coś z tymzrobić i toszybko. – Kilka razywysunął i zamknął górną szufladę biurka. – Podejmiesz się? –Czemunie?– Nie wahałemsię ani chwili. Pewnychdługów nie da radyoddać w innysposób. – Kiedyi gdzie? –Powinni się dzisiaj umnie zjawić. – JanKarłowicz znów wysunął szufladę, położył przede mną dwa sztylety. Wąskie klingi zdawałysię prawie świecić drzemiącą w nich zabójczą magią. – Tośledczypowinni znaleźć w ichciałach. –Mamna nichpoczekać?– Wziąłemsztyletyi obejrzałemje uważnie. Zaostrzone jak brzytwy, żadnychzdobień, jedynie na głowicachwygrawerowane jednakowe hieroglify. Widok broni sprawił, że zagrała we mnie krew. W sumie, klingi prędzej jednak nazwałbymwąskimi kindżałami niż zwykłymi sztyletami. –Tojuż jak zechcesz. – Kupiec wzruszył ramionami. – Ajutroprzyjdź kołoobiadudomagazynuna PlacuPoległych, wtedypogadamy. –Notowszystkojasne. – Kiwnąłemobojętnie głową. Obojętnie. Aprzecież pierwszyraz przyjąłemzlecenie na zabicie człowieka. Noi czort z tym. Ateraz może wyjaśnimysobie z Beniaminemtoi owow związkuz naszymspotkaniem, bostrasznie jest nerwowy. Gotów mnie ustrzelić. –Oczywiście – obiecał Jan, wydobywając z barkubutelkę. – Jesteś głodny?Może coś zamówić? –Znacie mnie, nie odmówię. – Starałemsię nie patrzeć na drżącą rękę nalewającegokoniak mężczyzny. Cotusię właściwie stało? –Dobry!– Drzwi otworzyłysię bezszelestnie, dogabinetuzajrzał ciemnowłosygość parę lat młodszyode mnie. –Nie widzisz?Zajętyjestem– nachmurzył się Jani spojrzał na mnie znacząco. Samjuż się zdążyłemdomyślić, że towłaśnie jedenz krewniaków Giorgadzego. –Chcielibyśmyzamienić kilka słów z waszymgościem. – Przybysz ewidentnie nie przejął się chłodnymprzyjęciem. – Mogę goporwać na minutkę? –Nie ma sprawy. – Zaskoczenie nie przeszkodziłomi schować nieznacznie sztyletów dokieszeni kufajki. Dopieropotemwstałem. – W takimrazie dojutra, Janie Karłowiczu. –Dojutra. Jeszcze jedenciemnowłosyosiłek pilnował przejścia międzydwoma rzędami stelaży. Pojaką nagłą byłemimpotrzebny? –Tyjesteś Sopel, tak?– Ten, którypomnie zajrzał, nie czekał, aż odezwę się pierwszy. – 1 coz tego?– Nie zamierzałemsię wypierać. –Chodźmy, chcemyz tobą pogadać. –Przyjdźcie kiedyś domnie, pogaworzymy. – Nie zwracałemuwagi na tegodrugiego, któryprzestał blokować przejście. Pierwszyzasapał gniewnie za moimi plecami. Zrobiłosię cokolwiek małosympatycznie. –Stryj kazał cię przyprowadzić. – Osiłek wykonał zapraszającygest ręką. – Wiesz, kimjest? –Jak znajdę trochę czasu, na pewnoprzyjdę. –Słuchaj, przecież i tak nie byłocię pół roku, a stryj nie będzie dłużej czekał! Natknęliśmysię na ciebie szczęśliwie, a tygadasz jak ktogłupi „przyjdę"!Idziemy! –Dobra, chodźmy. – Nie pozostawałomi nic innego, jak się podporządkować. Przechodząc obok Beniamina, nie mogłemsię powstrzymać, żebynie porwać pierożka położonegona gazecie. Wienia aż zaniemówił na taki objaw bezczelności. Pierożek miał ziemniaczane nadzienie. Smaczny, ale stanowczozbyt mały. Bracia wyszli ze skleputuż za mną, a na ulicyzajęli pozycje pobokach. Ten, któryszedł z prawej, wrzucił doust listek gumydożucia, a papierek cisnął w błoto. Tenz lewej zapalił. Taka mi się właśnie trafiła urocza przechadzka rekreacyjna, niczympomolow ciepłydzionek. Miałemtylkonadzieję, że na końcutegomola nie zostanę wrzuconyw spienione wodyoceanu. Zerknąłemprzelotnie na braci i zamyśliłemsię. Doczegopotrzebował mnie Giorgadze?Może ktoś gopoprosił, żebymnie namierzył?Ale dlaczegodokładnie pół rokutemu?Czy znów chodzi otenferalnynóż?W każdymrazie topytanie pozostanie na razie bez odpowiedzi. W najbliższymczasie nie zamierzałemspotkać się z człowiekiem, który najwyraźniej podporządkował sobie Związek Handlowy. I miałemdowypełnienia pewne zobowiązanie. Nie przypuszczam, żebybyłotow tej chwili bardzoskomplikowane. Bracia, z tego, comogłemzauważyć, polegali przede wszystkimna autorytecie potężnegokrewniaka, czuli się zupełnie bezpieczni. Byłowidać na pierwszyrzut oka, że podskórzanymi kurtkami nie noszą kolczug, nie dałosię odczuć aktywnegotła amuletów ochronnych. Uzbrojeni też byli jak cię mogę:przypasachdyndałyimtylkokrótkie kindżałyzdobione srebrem. Przestałemzwracać uwagę na eskortę, za torozglądałemsię pilnie na boki. Mimoże jeszcze nie zapadł zmrok, nie widziałemnikogow pobliżu– teren, przez który szliśmy, był zupełnie zaniedbany. Toi lepiej, świadkowie mi niepotrzebni, a ludzie Jana potrafią trzymać język za zębami, mogłemsię otymnieraz przekonać. 0, już, zupełnie bezludne miejsce. Opustoszałe piętrowe i dwupiętrowe domyoddawna niszczałybeznadziejnie. Zprzodumignęła ruina – z budynkuzostałytylkozakopcone ściany. Kiedybudowanomurymiejskie, rozbieranonajbliższe domyz zewnątrz, zostawiając wewnętrzne zabudowania w spokoju. Zostawianoje na później. Tylkokomusą teraz potrzebne?Tutaj nawet szczurysię nie ostały, bozupełnie nie byłocożreć. I tak sobie straszą pocałymstarymmieście podobne mikrodzielnice, w którychnie mieszka nawet jedna martwa dusza. Szczególnie ichsię namnożyłow północnej i zachodniej części Fortu. –Dokądidziemy?– Postanowiłemprzetestować nastroje braci, kiedyodeszliśmyjuż sporykawałek odsklepuJana. Jeszcze z pięć minut, a wyjdziemyprostona Czerwony

Prospekt. –Tu, niedaleko– burknął osiłek i wyrzucił peta. –Idź, idź. Dojdziemy, samzobaczysz – poparł gobrat, poprawił kołnierz kurtki, przygładził czarne kędzierzawe włosy. –Jak chcecie. – Wbiłemręce w kieszenie, przyspieszyłemkroku. Nie odpowiedziałem teraz tak, jak na tozasłużyli. Pocozbytecznie prowokować tych, którychi tak zamierza się zabić?Zkimś takimnależyutrzymywać aż dosamegokońca możliwie najlepsze stosunki, nie ma potrzebyprzysparzać sobie dodatkowychproblemów. Bracia zostali niecoz tyłu, musieli lekkopodbiec, przez co, kiedynagle stanąłem, siłą bezwładuszli jeszcze chwilę, wyprzedzając mnie. W tymmomencie wydobyłemsztyletyi wsadziłemostrza w plecykrewniaków Giorgadzego. Ten, którypilnował mnie z prawej, bez jękuupadł na drogę, twarzą w dół. Tenz lewej próbował jeszcze odwrócić się, wyjąć kindżał, ale już z ust buchnęła mukrew, nogi ugięłysię, upadł na bok. Tak…Lewą rękę zawsze miałemniecosłabszą, Dając kolejnydowódcynizmu, przykucnąłemprzyciałach, żebyobszukać kieszenie. Nożynie ruszałem, ale zawartość portfeli przesypałemw swoje kieszenie aż doostatniej monety. Można powiedzieć – trofea wojenne. Wszystko. Trzeba się stądjak najszybciej zabierać. Podziesięciuminutachwyszedłemna CzerwonyProspekt i skierowałemsię dokostnicy. Nie powinienemmieć wyrzutów sumienia. Prawoprzetrwania jest jasne:albotyich, albooni ciebie. Aprzyokazji zwróciłemJanowi starydługze sporymnaddatkiem. Tylkodlaczegotak mi się zrobiłosmutnona duszy? Splunąłem, poszedłemdalej. Zapachniałoszaszłykami, doleciał apetycznyaromat dymu. Przełknąłemślinę – tenmarnypierożek tobyłostanowczoza mało. Spojrzałemtęsknie na kramz szaszłykami, pobrzęczałemmonetami w kieszeniach, ale minąłemstoisko. Samustawionyprzydrodze ruszt i rozłożone w pobliżuplastikowe stoliki nie byłyjakoś specjalnie podejrzane, ale morda sprzedawcynie wzbudzała zaufania za grosz. Noi zjedzenie szaszłyka w takimnieznanymmiejscumogłobyć zabawą zbytnioprzypominającą rosyjską ruletkę, w dodatkutaką, w której bębenek zawiera więcej niż jedennabój. Jak za złość, na CzerwonymProspekcie nie byłoprzyzwoitychbarów aż dosamego„Barłogu". Nic nie poradzę, trzeba będzie posłuchać przez pewienczas koncertującychkiszek. Pogadamtylkoz Hadesemw sprawie kwatery, a zaraz potempolecę nabić porządnie kałdun. Jakieś dwieście metrów za szaszłykami moją uwagę przykuł śladbieżnika oponyw przydrożnymbłocku. Atoskądsię tutaj wzięło?Ktoś zdołał cudemzdobyć paliwo, albo przyjechał w gości z Miasta. Zdrugiej strony, mogli też założyć samochodową oponę na kołozwykłej fury. Przyumiejscowionymopodal dystrybutorze z wodą pitną stała spora kolejka, wszyscywyposażeni w wiadra, kanistryi torbywypełnione plastikowymi butelkami. Jakiś chłop przytargał wózek z pięćdziesięciolitrową bańką, więc stojącyza nimludzie patrzyli na zuchwalca z nieukrywaną niechęcią. Nie wyrzucili goz kolejki tylkodlatego, że paru drużynników pilnowałoporządku. Tak, zawsze wraz z ciepłą porą przychodzą problemyze zdobyciemwodypitnej. Za tozimą nie ma sprawybierze się śniegdorozmrożenia, a tegoprzecież zawsze jest więcej niż poddostatkiem. Nie spiesząc się, szedłemprospektem, odczytując z nadzieją szyldy. Jednak niczegonawet mętnie przypominającegoporządną jadłodajnię nie mogłemdostrzec. Może gdzieś w podwórkach, ale jak tutaj szukać na chybił trafił?Ciekawe, czydalej też nie będzie nic ciekawego?Nie widać jakoś. Na progusklepużelaznegosiedział dobrze ubranyfacet ze wzrokiemutkwionymw jedenpunkt. Miał całkowicie szklane spojrzenie. Ależ się musiał nawalić! Okna salonu„Homeopata" zasłaniałyżaluzje, chociaż drzwi wejściowe zostałyszerokootwarte. Wszystkojedno, nie potrzebowałemprzecież tutejszychproszków i mikstur. Przywejściudopiwnicy, w której mieścił się sklep„Myśliwyi wędkarz", jakiś staruch machał drugiemuprzedoczami długim, teleskopowymwędziskiem. Też miał się czymchwalić, pieniek zmurszały! Przedzajmującymgórną kondygnację piętrówki zakładembukmacherskim, któregofasadę zasłaniałyrusztowania, trzechludzi spierałosię gorącow jakiejś kwestii. Jednooki malarz porzucił pędzel, chciwie chłonąc każde słowokłótni. Też mi pracuś za dychę! Zprzoduzobaczyłemkawałek otwartej przestrzeni. Stojącytuwcześniej dommieszkalnywyburzono, a na jegomiejscuurządzonozagrodę dla koni. 0, kołodziesięciu statecznychmężczyznprzechadzałosię wzdłuż płotui dyskutowałoozaletachpewnegomłodegoogiera. Wraz z powiewemwiatrudoleciał zapachnawozu, końskiegopotui moczu. Poraził mnie widok następnegokwartału. Naprzeciwkogmachubyłegotechnikumprzemysłulekkiegowyrósł szafot z trzema szubienicami, na szczęście pustymi. Atocoza nowinka?Przedtemwykonywali egzekucje obok krematoriummiejskiego. Dziwne. Minąłemjuż domhandlowyJachontowa, szkołę walki wręcz „Berserker" i strzelnicę, kiedyobok okien, sklepuz artefaktami ochronnymi ujrzałemnapis:„Śmierć Chińczykom!". Hasłobyłodla mnie zupełną zagadką, Chińczycyw Forcie przecież nie mieszkali. W dodatkuktoś nie pożałował farby. Chociaż…czegotonie wypisują na ścianach. Jednego wszakże nie mogłempojąć:propagandzista nie obawiał się zamalować emblematuBractwa -skrzyżowanychmiecza i topora na czarnej tarczy– znakudla różnej maści złodziejaszków, że firma znajduje się podpewną ochroną. Atonie przelewki – gdybybracia schwytali szkodnika, ręce bymuodrąbali. Atak w ogóle przybyłoróżnychgraffiti na murach. Trudnobytobyłowyjaśnić zwyczajnymwiosennymzapałem, boniefrasobliwe, ładniutkie grafiki przenikałysię z symbolami bandulicznych. Reklamteż byłoznacznie więcej. Zastanowiłomnie idiotyczne na pierwszyrzut oka zdanie:„Alchemia jest złem". Czyżbyświat już całkiemoszalał?Alboja samnie jestemw stanie ogarnąć umysłemrzeczywistości? Willa należąca dozjednoczenia kowali i zbrojmistrzów schowała się za wysokimżeliwnymogrodzeniem. Nadwejściemwisiała tablica:„Kujemydla Was". Gdzieś za domem kłębił się gęstydym, dolatywał stamtądmetalicznybrzęk. Ciekawe, na jakimtowarze robią teraz interesy?Jakąś tamzwykłą odkuwką fortunynie zarobisz, a pałace unich przecież, że proszę siadać. Pochwili doszedłemdomałej dzielnicybiurowej. Budynki byłytutaj upstrzone dziesiątkami tabliczek i ogłoszeń. Czteropiętrówki upatrzyli sobie wróżbici, uzdrowiciele oraz pozostali szarlatani i oszuści, którzystłoczyli się tutaj w nieprawdopodobnej wprost ilości. „Kryształowa kula", „Łowca szczęścia", „Sprzedaż hurtowa", „SaunyNeptuna", „Księżycowe zioła", „Bojowe zaklęcia pierwszej kategorii", „Gabinet stomatologiczny»Hrabia D.«„, „Agencja ochrony»Cisza«„i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej…Czegotunie było! Poczynając odwenerologów i trumniarzy, kończąc na domumód„Carskie ubiory". Świetna lokalizacja – za domami można spokojnie urządzić sobie magazyn, i bezpiecznie tutaj, bobyle jaka banda nie odważysię podchodzić. Dalej zaczynałysię domymieszkalne. Wśródnichcoraz częściej ciemnymi plamami sterczałybezpańskie rudery, którymi nikt się nie zajmował. Uff, prawie dotarłemna miejsce. Trzeba się rozejrzeć uważniej:wprawdzie północne terenydopierosię zaczynają, ale już tutaj należyzachować podstawową ostrożność, inaczej rozbiorą człowieka i zarżną w mgnieniuoka. Nie przypuszczałem, żebymi coś podobnegogroziło, ale i tak wolałemuważać. Nóż w bokujeszcze nikomuna zdrowie nie wyszedł. Prawie podsamą kostnicą, na roguCzerwonegoProspektui Krzywej zebrał się sporydum. Zamierzałemobejść toniezwykłe zgromadzenie, ale zauważyłemprzechadzających się leniwie drużynników, postanowiłemwięc popatrzeć, cosię stało. Oczywiście, z regułyobecność psów porządkowychnie jest wcale czymś pożądanymi może przysporzyć kłopotów, ale zaciekawiłomnie, ocotenzgiełk. Sądząc pookrzykach, kobiecymzawodzeniui głośnychzachętach, kogoś tambili. Złapali złodziejaszka?Raczej nie. W takich przypadkachDrużyna nigdynie pozwalała na samosądy. Sama potrafi schwytanemunieźle żeber nadłamać. Przecisnąłemsię doprzodu. Ze zdziwieniemzobaczyłembiałe stroje ganguCzystych. Trzechzbójów stałozwróconychdonie śmiejącej podejść bliżej ludzkiej ciżby, a dwóch żelaznymi prętami oprawiałoprzewróconegona ziemię chłopaka. Krótka skórzana kurtka i błotodookoła ofiarybyłyjuż zalane krwią, ale drągi wciąż wznosiłysię i opadały. Chłopiec nie próbował już nawet zasłaniać się rękami, tylkodrgał lekko, kiedyżelazogrzęzłow jegociele. Amoże tobyła poprostuagonia?

I cotoma znowubyć?Zupełnie nie wyglądałona zwyczajne porachunki międzybandami, choć przykurtce bitegowisiała aluminiowa odznaka „NocnychŁowców". Zresztą, gdybychodziłooporachunki, drużynnicynie stalibybezczynnie. Nie życzą sobie takichbezczelności – czekanie potemna wóz z kostnicytożadna przyjemność. –Cotusię dzieje?– Szturchnąłempodskakującegoobok robotnika w kombinezonie wypaćkanymcementem. Nie mógł się pochwalić wysokimwzrostem, a podejść bliżej nie dawali stojącyramię przyramieniudekarze, którzyz radością porzucili pracę na rzecz widowiska. Idioci, przecież z dachumielibylepszywidok. –Złapali dilera. Handlował, ścierwo, „radością" objaśnił robotnik, a wtedyze wszystkich stronposypałysię dalsze informacje. –Nie „radością" tylko„szczęściem". –Dobrze, że goCzyści zdybali. Imsię nie wywiniesz. –Dobrze mówię, „radość" sprzedawał! –Pewnyjesteś?Aco, możeś odniegokupił?– Ja ci zaraz… Oddaliłemsię odagresywnegojuż cokolwiek tłumu, zszedłemz prospektui poczłapałemdokostnicy. Jakaś „radość", jakieś „szczęście"…Pojawiłysię nowe narkotyki?Ale w takimrazie skądsię przypałętali dosprawyCzyści?Ktobymógł mi towyjaśnić?Może zapytamHadesa?Tyle że onna takichsprawachnigdysię specjalnie nie wyznawał. Aniech ichdiabli, mamprzecież własne problemy. Przypłocie mogłemstwierdzić, że z kostnicą jest coś nie tak. Całybudynek był otoczonyrusztowaniami, jednoskrzydłozostałojuż otynkowane i lśniłonowowstawionymi szybami. Coteż Hadesowi strzeliłodołba?Nie miałemwątpliwości, że toonjest wciąż właścicielemkostnicy, gdyż otaczała ją ledwie widoczna, ale przez towcale nie mniej skuteczna siłowa półsfera. Kilka razymrugnąłem, ale nie zamierzała zniknąć. Niepokojące, dawniej w ogóle nie można byłojej dostrzec. Cholera, jak tusię dostać dośrodka? Amulet Hadesa przecież zgubiłem. Nie musiałemna szczęście niczegowymyślać:AaronDawidowicz w długim, ciepłymszlafrokui wysokichdokostek kapciachwyszedł na ganek i zaczął wrzeszczeć na gapiącegosię w niebobrygadzistę tynkarzy. Widać był toprzyjętytutaj sposóbkomunikowania się z magiem, borobotnik natychmiast machnął ręką na podwładnych: –Dopracy. –Dzieńdobry, Aaronie Dawidowiczu!– Wbiegłemna ganek. Musiałemdogonić Hadesa zanimwejdzie dośrodka. –Przyszedłeś. – Spojrzał na mnie z dezaprobatą, odwrócił się. – Chodźmy. Niezbyt miłe przyjęcie. I dlaczegoniby?Złości się opółroczną zaległość za kwaterę?Etam, na pewnojuż dawnowynajął komuś mój pokój. Zpewną obawą wkroczyłemw energetyczną zaporę, powyremontowanychschodachzszedłemdopiwnicy. Staryotworzył już pierwsze z lewej drzwi, wszedł dośrodka i zaczął grzebać we wzmocnionymżelaznymi taśmami masywnymkufrze. –Zabieraj to. – Wyjął pękatą plastikową torbę, rzucił ją na podłogę. –Cotojest?– Oparłemsię ofutrynę, ostentacyjnie rozglądając się popokoju. Wszystkobyłotutaj postaremu, tylkow kącie z sufituzwieszała się migocząca nić światłowodu. –Twoje rzeczy. – Hades potarł haczykowatynos, poczymskrzyżował ręce na piersi. – Zabieraj toi zmiataj. –Tak w ogóle chciałbymuwas wynająć pokój, Aaronie Dawidowiczu– wymamrotałemoszołomiony, próbując zrozumieć, costaregougryzło. –Nie ma miejsc – uciął. –Agdybymzapłacił podwójną stawkę? –Odtegokwater nie przybędzie – odpowiedział natychmiast. Nie byłosensudalej naciskać. Jeśli starymagrezygnuje z takiegoczynszu, toznaczy, że z jakiegoś powodunie chce mieć ze mną doczynienia. Chętnie bymzapłacił i trzyrazy tyle, żebytylkodowiedzieć się, dlaczegoumieścił mnie na czarnej liście. Tylkokomumiałbymzapłacić za informacje?Nic nie poradzę, trzeba będzie coś wykombinować. Wszedłemdopokoju, jedną ręką chwyciłemnieoczekiwanie lekką torbę i dopieroteraz spostrzegłem, że z sufituzwiesza się nie światłowód, ale jakbysamopowietrze. Nie namyślając się wyciągnąłemdłoń… …i ocknąłemsię w przeciwległymkącie pomieszczenia. Siedzącyna taborecie Hades przyglądał mi się z pewnymzdziwieniem. –Coza…– wykrztusiłem. W oczachwszystkosię rozpływało, wyraźnie widziałemtylkokołyszącysię miarowoświecącypasek. –Tolinia siłowa. – Starywstał. – I małotego, że nie powinieneś jej zobaczyć i dotykać, tona pewnopowinieneś teraz już nie żyć. Nawet magmojej rangi nie przeżyłbypodobnego doświadczenia. –Tojak z tympracujecie?– Wstałemz przeciągłymjękiem, przełożyłemdoprawej ręki torbę, która nagle stała się dziwnie ciężka. –Chłopcze, chciałbyś w pięć minut zyskać wiedzę, której inni poświęcają całe życie?– AaronDawidowicz podszedł dodrzwi, zatrzymał się. – Bądź tak dobryi uwolnij mnie od swojegotowarzystwa. Mamsporospraw dozałatwienia. –Jak chcecie. – Chwiejnie wyszedłemna korytarz i bez pożegnania zacząłemwchodzić poschodach. Nie wartowypytywać maga, cosię stało. I tak nie powie. Anaciskać nie wolno, bostrasznie tegonie lubi, zaś ojegometodachpozbywania się natrętów w Forcie krążyłyprawdziwe legendy. Nie miałemochotywypróbowywać, czysą mocno przesadzone. Wyszedłszyna ganek, przystanąłem, zamyśliłemsię. Gdzie mamteraz pójść?Znaleźć kogoś znajomegoi zwalić musię na chatę?Ani Denis Sielin, ani Duńczyk nie odmówią, ale jak pokazać się komuś w tymstanie?…Cuchnęłoode mnie, jakbympół rokuna śmietnikuprzeleżał. Jak bysię głębiej zastanowić, towłaściwie tak było. Czyli najpierw należy doprowadzić się doporządku. Alepszegomiejsca niż zakładTimura w pobliżuznaleźć nie można, chociaż tamzasadniczochodzi się dla zupełnie innychrozrywek niż zwyczajne ablucje. Zarzuciłemtorbę na ramię, wyszedłemza płot, przeszedłemprzez ulicę, żebyskręcić w gąszcz podwórek. Brzuchcoraz mocniej doskwierał, ale za tow głowie trochę się przejaśniło. Przyćmiona energetycznymwyładowaniemświadomość wracała donormy. I pocobyłopchać łapy, gdzie nie potrzeba?Ale, z drugiej strony, Hades rzeczywiście był przestraszony. Jak tosię stało, że nie usmażyłomnie ma miejscu?Niepojęte. Podwieczór zrobiłosię cieplej, ale błota i bruduwciąż przybywało. Międzydomami rozprzestrzeniałysię prawdziwe grzęzawiska, a przejście umożliwiałyścieżki z desek, cegieł i

kartonowychpudeł. Nie przejmując się stanemobuwia, parłemna przełaj, więc szybkodoszedłemdokompleksułaźni. Nie dałemradypozbyć się na kracie przedwejściemcałego brudu, ale trzewiki i tak zrobiłysię wyraźnie lżejsze. Otworzyłemdrzwi, wszedłemdośrodka. Pomocnik Timura, Marat Głuchów, siedział za biurkiemobok kadzi, z której sterczała sztuczna palma z pożółkłymi, wypłowiałymi liśćmi i czytał czasopismomotoryzacyjne. Na dźwięk otwieranychdrzwi oderwał się odlektury, podniósł głowę, zmrużył i bez tegodostatecznie małe już oczka. –0 cochodzi?– Cisnął gazetę na stół. –Aoconibyma chodzić?Przyszedłemsię wykąpać. – Podszedłembliżej, zostawiając na posadzce brudne ślady. Przez uchylone drzwi wartowni wyjrzał ochroniarz, spojrzał na mnie, poczymschował się z powrotem. –Tak się toteraz nazywa?– Mrugnął porozumiewawczoMarat z chytrymuśmieszkiem. – Ktoma umyć, brunetka czyblondynka? –Cholera, Marat, może nie uwierzysz, ale naprawdę przyszedłemsię umyć. –Aczemumiałbymnie uwierzyć?– Głuchów zatkał nos. – Wierzę, i owszem, nawet bardzochętnie…Powiemci, że cuchniesz jak… –Dobra, dobra, nie przesadzaj – przerwałemurażonymtonem. –Przesadzam?Ja?Jak zdejmiesz buty, smródtwoichskarpet wytłucze namtutaj wszystkie karaluchy. –Jeśli zdechną, wystawię rachunek za dezynsekcję. –Pilnuj tylko, żebynie oberwał ktoś z personelu. Marat z pretensją popatrzył na brudne kafle podłogi. – Jakieś życzenia? –Niewiele. Chcę się tylkoumyć, a potemcoś przekąsić. –Faktycznie nic wielkiego. Aile czasuchcesz zostać? –Dojutra, dojedenastej. – Porównałemtutejsze cenyz zawartością portmonetki i stwierdziłem, że powinnowystarczyć. –Numerek trzy. – Marat wyjął z górnej szufladyklucz przymocowanydozawieszki ze szkła. Wodynagrzeją za jakieś dwadzieścia minut. Coś z alkoholi? –Nie. –W takimrazie obiadjest w cenie pokoju. – Podsumował coś na kalkulatorze, kiwnął z zadowoleniemgłową. – Ajakąś dziewuchę i tak ci przyślę. –Podwarunkiem, że na koszt firmy– teraz ja pokiwałemgłową, sięgając popieniądze. –Niechjuż będzie – machnął ręką. – Schowaj teraz forsę, jutrosię rozliczysz. Aha, podtrójką nie ma światła, weź lampę. Zabrałemżelazną latarenkę, zapałki i poszedłemdopokoju. Pewnie dał mi diabli wiedzą co. Ale na miejscuokazałosię, że wszystkojest w porządku. Na samymśrodkustała blaszana wanna, polewej stół z trzema krzesłami. Ścianyna pół metra zostałypokryte glazurą, wyżej pomalowanoje na jasnozielono, podścianą stałożelazne łóżkobez materaca i pościeli, a naprzeciwkodrzwi wisiałolustro. Zrzuciłemkufajkę na podłogę, rozpiąłembluzę i usiadłemprzystole. Wkrótce pojawili się łaziebni z wiadrami gorącej wody, napełnili błyskawicznie wannę, nadktórą pojawiła się gęsta para. Mogłemjuż rozpocząć mycie, ale najpierw chciałemchociaż trochę zaspokoić głód. Kiedydadzą mi jakieś żarcie? Ztymteż nie zwlekali, tak że pochwili wcinałemsolankę, ryż z kotletami i zapijałemtowszystkoprawdziwą czarną herbatą. W stronę dziewczyny, która przyniosła bieliznę pościelową i ręczniki, nawet nie spojrzałem. Nie pora na to. Dojadłszyryż, zamknąłemzasuwę, zrzuciłemubranie i nie bez obaw podszedłemdolustra. Notak, wyglądałemokropnie – łysy, wychudły, oczyi policzki zapadnięte, sterczące żebra. Koszmar. Ale przynajmniej wszystkomiałemna miejscu, niczegonie brakowało. Stare bliznypobielały, wyglądałyjak należy. I tylkoprawe ramię pokrywałyczarne wzory oraz symbole uzdrowicielskie. Ale tonic, nie widać żadnychoznak stanów zapalnych. Minęła chyba także zimna febra. Czytylkofebra?Skoncentrowałemsię, zacząłemskupiać wewnętrzną energię w dłoniach, próbując zapalić maleńki ogienek. Nic z tego. Uchwycić tętnomocyjeszcze mogłem, ale skierować jej w pożądaną stronę już nie bardzo. Prościutkie zaklęcie złudnegoognia też nie wyszło, chociaż dokładnie wykonałemwszystkie procedury. Splunąłemze złości. Zdaje się, że na jakiś czas trzeba zapomnieć oczarowaniu. Miałemtylkonadzieję, że nie na zawsze. Wszedłemdowanny, zacząłemzaciekle zmywać brud, szybkomięknącyw gorącej wodzie. Schodził całymi płatami. Poumyciuodprężyłemsię, chciałempoprostupoleżeć w cieple. Och, jak dobrze! Odzmęczenia, napełnionegożołądka i ciepłej wody, zaczął mnie morzyć sen. Nie ryzykowałemzaśnięcia w wannie. Wyszedłem, wytarłemsię dosucha, a potemzwaliłemsię na łóżko. Cudownie!Czysta bielizna przyjemnie grzała skórę, łóżkookazałosię bardzowygodne. Odegnawszymyśl, żebysprawdzić otrzymaną odHadesa torbę, w jednej chwili pogrążyłemsię w objęciachMorfeusza. Inne sprawymogą zaczekać. Rozdział 2 Jak tojednak wspaniale obudzić się ranow ciepłej pościeli!Na pewnoowiele przyjemniej niż w zaspie. Przeciągnąłemsię z błogością, poprawiłemskołtunioną kołdrę. Dawno się tak nie wyspałem. Bardzodawno. Jak to– dawno?Przecież ostatnie pół rokuponiewierałemsię w zaspie?! Nieprzyjemna myśl wypłynęła na powierzchnię świadomości i zaraz przepadła, ale dobrynastrój diabli wzięli. Coteż się ze mną naprawdę działoodtamtegoferalnegodnia?Jeśli leżałemw śniegu, dlaczegonie zamarzłemi nie umarłemz głodu?Ajeśli nie leżałem, dlaczegozupełnie nic nie mogłemsobie przypomnieć? Trochę nadtymrozmyślałem, aż wreszcie postanowiłemnie zaśmiecać sobie głowybzdurami. Najważniejsze, że byłemżywyi zdrowy. Wszystkoinne może się wyjaśni z czasem. Wyskoczyłemz łóżka, poczłapałempochłodnej podłodze dostołu, żebyzapalić lampę. Pora się zbierać, bojeszcze nie zdążę na spotkanie z Janem. Wypiłemparę łyków wodyz żelaznegokubka, jeszcze raz obejrzałemprawe przedramię. Ależ ze mnie elegant!Choćbyzaraz ściągaj skórę i oddawaj domuzeumtatuażu. Ciekawe, czytocałe malowanie faktycznie coś znaczyłoi czyJean, niechmuziemia lekką będzie, nie mógł tegozrobić bez takichwodotrysków?Zresztą, Bógz nim, mnie tamczarne wzorynie przeszkadzały, a jedenznak szczególnywięcej, jedenmniej, todla dżentelmena luźne szelki. W pęknięte lustropatrzyłemjuż wczoraj i nie miałemnajmniejszej ochotyznów tegorobić. Nie, żebymbył przesadnie wrażliwy, ale to, cotammogłemzobaczyć, trudnobybyło zaliczyć dopięknychzjawisk. Będę musiał koniecznie trochę się odkarmić, bowyglądszkieletujakoś mi nie odpowiadał. W dodatkute siniaki podoczami, zupełnie jakbymz rok nie spał. Okropność.

Nie ubierając się jeszcze, sięgnąłempodłóżko, wydobyłemplastikową torbę, zacząłemwyjmować rzeczy, które upchnął w niej Hades. Skórzana kurtka, dżinsy, dwie koszule, domowe gacie, podarte skarpetyi dwa walonki, z którychjedenmiał urwaną piętę. Niebogato. Ale przynajmniej nie musiałemłamać głowy, cowłożyć, bokufajka, zimowe portki i czapka rozłaziłysię już w szwach. Apoza tymnie pasowałydobieżącegosezonu- byłobyw nichstanowczoza gorąco. Ubrałemsię szybko, wepchnąłembyle jak pozostałe rzeczydotorby, zwiniętą kufajkę wsadziłempodpachę i opuściłempokój. Zmiana Marata skończyła się już, na jegomiejscusiedział brat Timura, Rustam, któregoznałemraczej słabo. Tenz kolei odmagazynusamochodowegowolał rozsypującysię zbiorek anegdot. –Którypokój?– Otworzył brulion. – Trzy– rzuciłemklucz na stół. Bez słowa popchnął kumnie zeszyt, palcempokazał sumę. Także nie odzywając się, odliczyłempieniądze, położyłemna biurku. Właśnie pozbyłemsię połowygotówki. Łupiskóry, niechtoszlag. –Przyjdź jeszcze kiedy. – Rustamzamknął brulion, znów wziął doręki postrzępioną książeczkę. –Nie omieszkam– uśmiechnąłemsię, wskazałemna zegar ścienny. – Dobrze chodzi? –Jak dotej porynikt nie narzekał. – Brat Timura udzielił odpowiedzi, nie odrywając się odczytania. No, jeśli nikt nigdynie narzekał, mieliśmywpół dodwunastej. Najwyższa pora udać się na spotkanie z Janem. Zanimdojdę doPlacuPoległych, jak raz wybije południe. Ledwie wyszedłemna ulicę, pozbyłemsię starej odzieży– wrzuciłemtorbę i kufajkę dookopconego, śmierdzącegospalenizną pojemnika na śmieci. Naprzeciwkołaźni, ustawieni wzdłuż wyrysowanej na ziemi linii, chłopcyrzucali kijami dopogniecionej puszki pokonserwach. Międzycelema linią byłoprzeprowadzonychjeszcze pięć oznaczeń. Wszystkojasne – grali w popularną puszkę. Za rogiemzawarczał motor, chłopcyuciekli na pobocze przednadjeżdżającymłazikiem. Ze zdziwienia omal zapomniałemodskoczyć przedpryskającymspodkół błotem. Samochódzmiażdżył puszkę, cowydobyłoz gardeł dzieciarni wrzask dezaprobaty, a jakiś krewki młodziancisnął za terenówką kamieniem. Wprawdzie nie trafił, ale maszyna zatrzymała się, a malcyrzucili się doucieczki. Siedzącyz tyłudrużynnik otworzył drzwi i pogroził impięścią. Atoheca!Skądw Forcie pojazdbenzynowy?CzyżbyMiastozaczęłoprzysyłać pomoc humanitarną w postaci paliwa?Ale dlaczego?Dawniej nie chcieli sprzedawać benzyny nawet za spore pieniądze. Bredzili wciąż ozapasachstrategicznychi różnychtakich. Trzeba będzie wypytać Jana Karłowicza. Wciąż jeszcze mocnozdziwionywyszedłemna CzerwonyProspekt, a tamodrazu wlazłemw końskie gówno. Cóż, jak widać czworonożni spożywcyowsa nigdzie się jeszcze nie zapodziali. Słońce przygrzewałojuż porządnie, ale chłodnywiatr i ciągnące odziemi zimnonie pozwalałyzapomnieć, że totylkomarnyerzac lata – małyodpoczynek międzybeznadziejnie długimi i jeszcze beznadziejniej zimnymi miesiącami jesienno-zimowo-wczesnowiosennej pory. Przyczymchłódmi specjalnie nie przeszkadzał. Zprzyjemnymzdziwieniem stwierdziłem, że zimne powiewynie przenikają mnie dokości. Coś nadzwyczajnego, nie mogłemtylkoodgadnąć, czytoefekt zimnej febry, czyteż ubocznyskutek leczenia przez czarownika. Na Plac Poległychdotarłemw samczas:zegar, umieszczonyw fasadzie górującegonadplacembudynku, dopieroskończył wybijać dwunastą. Oczywiście, jeśli tenochrypły dźwięk można byłonazwać biciem– czasomierz wstawili wcale nie tak dawno, ale kurantami nikt się specjalnie nie przejmował. Ominąwszypomnik, podszedłemdomagazynu Jana Karłowicza, zastukałem. Przez maleńkie okienkowyjrzał strażnik, uważnie mnie obejrzał, zatrzasnął klapkę, a chwilę później otworzył drzwi. Wystrojonyw długi płaszcz, prawie zamiatając połami deski podłogi, ze skórzaną czapką w rękuJanKarłowicz chodził międzyrzędami zastawionychpudłami półek. –Kontrola – wyjaśnił, prowadząc mnie dopokoikuoddzielonegoodgłównego pomieszczenia cienką ścianką z desek. – Przynieś nam, Siemionycz, z łaski swojej, herbatyi jakichś ciastek. Siemionycz wyszedł, zostawiając drzwi otwarte, a Janzwalił się na przysuniętą dościanysfatygowaną kanapę. Rozejrzałemsię, wyciągnąłemspodstołupomalowanyna żółto taboret, usiadłem. –Dziękuję – powiedział nagle kupiec. –Nie ma za co. – Domyśliwszysię, w czymrzecz, wzruszyłemramionami i małonie skrzywiłemwargw przykrymgrymasie. Rzeczywiście, nie byłoza co. Poprostuspłaciłem starydług. – Wszystkow porządku?Nikt was nie niepokoił? –Jest bardzodobrze. – JanKarłowicz wyjął z opartej ołóżkoplastikowej czarnej torbykrótką, lekkozakrzywioną szablę w wytartej pochwie. – Pieniędzynie proponuję, bonie uchodzi, ale weź to. Tak w ogóle, oddawna ją dla ciebie trzymam, ale dotej porynie byłookazji. –Ależ nie trzeba – zaprotestowałemdla formalności, ale szablę odrazuwyjąłem, żebyobejrzeć ostrze. Klinga zaginała się dopierow górnej jednej trzeciej, przysztychu, z obu stronszłyzbroczą. Zaostrzona była doskonale, z piórem– toznaczypowierzchnią tnącą nie tylko na zewnątrz krzywizny, ale sięgającą aż dojednej czwartej wewnętrznej części głowni. – Nie byłotrzeba… –Jeszcze jak byłotrzeba – kupiec roześmiał się, pogroził mi palcem. – Jeśli chodzi obroń, orientuję się otyle oile, mogę najwyżej wycenić przedmiot, ale powiedzieli mi, że to bardzodobrykawałek żelaza. Zresztą znasz przecież Tolę Połozowa, nie muszę wyjaśniać, ktozacz, a onocenił, że robota jest doskonała. Ekskalibur?Chyba jakiś. –Janie Karłowiczu, jakie właściwie macie problemy?– przerwałemzagadującemumnie kupcowi, przeciągnąłemrzemyki pochwyprzez pas dżinsów. –Problemy?Oddwóchmnie właśnie uwolniłeś. Awiesz, okazałosię, że miałeś wtedyrację:drewnofaktycznie nie podrożało– zmienił nagle temat, poczekał, aż magazynier postawi tacę na rozsychającymsię stoliku, a kiedytylkoSiemionycz wyszedł, wrócił dorozmowy. – Został jeszcze jedenkłopot, ale temutak łatwosię nie zaradzi. –Wynajmijcie Leszego. –Nie chcę wplątywać w toobcych. Apoza tym, gadają, że Leszyostatniozanadtoobrósł w piórka. Nie przyjął propozycji nawet odRadyHandlowej. –Cowas poróżniłoz Giorgadze?– zapytałem. –Poróżniło?Nic nie poróżniło. – Januśmiechnął się krzywo. – poprostupostanowił przejąć kontrolę nadwszystkimi finansowymi sprawami rady. Nawet nieźle muwyszło. Doprowadził dotego, że musiałemsię przednimtłumaczyć z zawieranychkontraktów. –Interesy. –Nawet nie to. Nie wiempoprostu, w coŻorik postanowił grać i ile włożył dopuli -mówił kupiec ze wzburzeniem– ale na pewnopostawił na złegokonia. Chciał wepchnąć Cech doRadyMiejskiej!Tylkopomyśl! –Chyba przesadził. Wszystkouniegow porządkuz mózgownicą?– zdumiałemsię. – Za coś takiegomożna łatwodostać połbie.

–W tymcała rzecz, że klepki ma w zupełnymporządku. – Jannalał sobie herbaty, podał mi imbryk. Bractwodałosobie spokój z własnymi planami, drugiej takiej szansyCech mógłbynie otrzymać. –Atak w ogóle, coz Bractwem?– Podmuchałemw gorącą herbatę. –Przenoszą się doMglistego. Sprzedali, cobyłomożna, zapożyczyli się, gdzie tylkodali radę i robią wielką przeprowadzkę. Teraz kontrolują jedynie rejonPentagonu. Tak wyszło – w Mglistymjeszcze dobrze się nie zainstalowali, a tutaj już…– Kupiec zamilkł, wyjął łyżeczkę z filiżanki, odłożył ją na spodek. – Swoją szkołę sprzedali Chińczykom. Cechsię wtedypoprostuwściekł. Triada imw Forcie potrzebna jak zadra w tyłku. –Jak rozumiem, niebawemBractwozostanie wywalone z rady?– dorzuciłem. –Na pewnobędą próby, ale nie wierzę, żebysię udało. Bracia też nie są w ciemię bici. Zostawili w Forcie garnizon, nie bój się, a Pentagonunikt nie odważysię atakować. –Nikt oprócz Drużyny. Chociaż nie, ci na tonie pójdą – zgodziłemsię. Pentagontozamienionyw twierdzę dziewięciopiętrowydom, któregościanytworzyłycharakterystyczny wzór. Ani Liga, ani tymbardziej Cechnie byływ stanie wziąć goszturmem. Większe szanse miałabyDrużyna przywsparciuGimnazjonu, ale kosztowałobytomnóstwokrwi. –Drużyna ma dosyć kłopotów z Miastem, wojewodzie niepotrzebnydodatkowywrzódna dupie. –Atak przyokazji, Miastozaczęłonamdostarczać benzynę?– Przypomniałemsobie łazik. – Zaczęło– uśmiechnął się Jan… –Jak tosię stało? –Wiesz, że rangersi zajęli Łudino?Kiwnąłemgłową. –Awiesz, poco? –Pojęcia nie mam– wzruszyłemramionami. Tak właściwie, tofaktycznie, poco?Nic byimtonie dało. Wręcz przeciwnie, teraz nie mystrzegliśmyichodnapaści Śnieżnych Ludzi, ale oni nas. Wprawdzie tenkawałek Granicyz Północą nie jest najbardziej zagrożony, ale pocoimŁudino?Całkiemniezrozumiałe. –Widzisz, oni właśnie tam, na pograniczuz Mglistym, znaleźli ropę naftową. – Janupił łyk herbaty, postawił filiżankę na podłokietnik kanapyi kontynuował:– Zmontowali mały zakładpetrochemiczny. –Anasi dotej porynie odebrali imtegoterenu?zdziwiłemsię. Przecież za taki łakomykąsek wojewoda każdemugotów przegryźć gardło. –Tamwszystkojest zaminowane, a dooczyszczenia terytoriumnie mamyani odpowiednichspecjalistów, ani sprzętu. – Gospodarz poczekał, aż dopiję herbatę, wstał. – Miastona Granicywzmocniłosiły, a toteż stanowi niezłyargument przeciw agresji. W pewnymmomencie wytworzyła się dziwna sytuacja:benzyna jest, a nie ma możliwości jej eksportować, bowszystkie drogi zostałyzamknięte. Miasto, chociaż wojska podciągnęłoku Granicy, nie odważysię jednak siłą przełamać blokady. Trzeba się więc byłozacząć dogadywać. Teraz z każdychtrzechlitrów paliwa wywożonegodoMiasta jedendostaje się nam. –Czyżbyw Mieście wyschłypodziemne składy, skoroodważyli się na taką awanturę?– W śladza kupcemwyszedłemdogłównegopomieszczenia magazynu. –Myślę, że chcieli przywrócić szlaki transportowe przez Mgliste, ale tamjuż zdążyłowleźć Bractwo, a z nimjakoś nie potrafili się dogadać. –Rozumiem. Albonie porozumieli się w sprawie cen, alboDrużyna dała Bractwuwięcej…W każdymrazie sytuacja wyjaśniła się. –Atak przyokazji, Sopel, pogadałemna twój temat z pewnymi ludźmi…– JanKarłowicz zdjął z półki pierwszyz brzegukartonpapierosów, otworzył go, przeliczył paczki i położył z powrotem. – Chcielibysię z tobą spotkać. –Zjakiej okazji?– zjeżyłemsię, dostrzegając małą, ledwie uchwytną pauzę, jaką kupiec zrobił międzyzdaniami. –Sądzę, że będą mieli dla ciebie jakąś robotę. JanKarłowicz nie odwrócił spojrzenia. –Cotoza ludzie?– spytałem. Nie to, żebympotrzebował na gwałt pracy, ale gdybydali dobre warunki, ktowie?DoPatrolubyłobyteraz wracać głupio, boGelmannie żartował w sprawie zesłania mnie doPółnocnej StrefyPrzemysłowej. –NiosącyŚwiatłość – oświecił mnie, nomenomen, Jan. – Mają dommodlitwyniedaleko„Srebrnej Podkowy". –Wiemdoskonale, gdzie się modlą – odparłemdość ostro. Miałbymzwiązać się z sekciarzami?Pojaką nagłą?Coś Janostatnioza mocnokombinuje. Żebysię tylkosamnie przechytrzył. –Naprawdę uważasz, że prowadziłbyminteresyz niepoważnymi ludźmi?– Gospodarz prawidłowoodczytał przyczynę mojegonieprzyjemnegotonu. –Nie. – Musiałemtoprzyznać bezstronnie. –Samwidzisz. Tak tojuż bywa. Ludzie mówią oinnychróżne rzeczy, ale czytozaraz musi być prawda?– Wsunął mi doręki dwustugramowykartonik soku. – Czasemtrzeba przybrać barwyochronne. Ate bywają różne, czyż nie? –W porządku, w takimrazie pójdę donichna pewno. – Wyszliśmyna ulicę. Palącyz bokumagazynier na nasz widok poderwał się jak oparzonyi wpadł dośrodka. – Acomówią oKrisie? –Comają mówić?– JanKarłowicz spojrzał tak, jakbychciał wywiercić we mnie dziurę. – Przepadł pół rokutemunibykamieńw wodę. I nie sam, ale z połową pracowników. Pamiętasz jegopomocnika, Artura?Znaleźli gomartwegow „Barłogu". Apotemjeszcze kilkuludzi przywieźli z tamtej stronymurów. Zastrzelonych. –Aonsam? –Mówię przecież, przepadł. Czekaj, a może tywiesz coś więcej? –Nie, cowy– skłamałemnatychmiast. Jannie jest gadułą, ale niektórychrzeczynie powinienwiedzieć nawet on. – Ajak tamwyszłoz Beniaminem?Zkimmnie pomylił? –Jest najzupełniej i dogłębi duszyprzekonany, że w „Kiszce" spotkał właśnie ciebie. – Nie przerywałemzbędnymi pytaniami, słuchałemuważnie. – Oczy, powiada, miałeś jakieś

takie szkliste i dotegociemnoniebieskie. Nie używałeś przypadkiemszkieł kontaktowych? –Dzięki Bogunie mamproblemów ze wzrokiem. Aczemuaż tak się mnie wtedyprzestraszył? –Samtegonie potrafi rozsądnie wytłumaczyć. Poczuł, jak mówi, przypływ paniki i tyle. Bał się nawet odetchnąć, małonie sfajdał się ze strachu. –Toznaczy, że się aż tak bardzonie przeląkł, skorojednak utrzymał ładunek w kichach-roześmiałemsię. – Wytrzymał tylkodlatego, jak sądzę, że się aż tak mocnoprzeraził. –Etam– machnąłemręką. – Zajdę jeszcze dowas kiedyś. –Zapraszam. Zebrałemsię i poszedłemw stronę stojącegopośrodkuplacupomnika. Obrębek powinienjuż być tam, gdzie zwykle. Kogomógł zobaczyć Beniamin?Mnie?Dlaczegonic nie pamiętałem?Ajeśli nie mnie, tokogo?Czyktoś sporządził sobie maskę na podstawie mojej fizjonomii i włóczył się poForcie?Zaraz!Adlaczegow czasie przeszłym– „włóczył się". Może wciąż jeszcze się włóczy?Jak znajdę, zabiję. Na PlacuPoległychbyłosporoludzi. Wśródwystawionychpojednej stronie kramów chodzili kupujący, sprzedawcyzachwalali towar, pracownicymagazynów biegali z pudełkami odskładów dostoisk. Dziewczęta próbowałyzachęcić ludzi doodwiedzenia kawiarni, sklepów, salonów gier i innychpodejrzanychinstytucji mieszczącychsię w „Kiszce". Dzieńtargowyw pełnymrozkwicie. Tylkoparuwynajętychprzez Związek Handlowyochroniarzystałow kręgu, paliłopapierosy, oczymś rozprawiło, i ogólnie starałosię sprawiać wrażenie, że pilnują porządku. Obrębek rzeczywiście był na swoimmiejscu. Sprzedającynoże kaleka siedział na podwyższeniuprzedrozesłaną na asfalcie ceratą, na której rozłożył towar i mrucząc coś niewyraźnie podnosem, kołysał się na boki. Coz nim?Zębygobolą? –Cześć!– Stanąłemprzynimi zacząłemoglądać ostrza. Przedtemdoświadczeni ludzie zamawiali uObrębka porządne klingi, ale tymtutaj chłamemziemniaka nawet bynie obrał. Chociaż nie, znalazł się jakiś niezłysztylet i niczegosobie nóż dorzucania. Ale kindżałyto zupełnybubel, tylkostal na nie zmarnowano. Tak, z kaleką coś byłonie w porządku. Jakoś tak niewyraźnie wyglądał – nieuczesany, oczyczerwone jak ukrólika, zupełnie jakbymiałylada chwila zamienić się w owrzodzone bąble. Chude ręce sterczałypołokcie z rękawów wystrzępionej, pokrytej białymi plamami „Alaski". –Śliski!– Obrębek powitał mnie z zaskakującą radością i wyciągnął się, chwytając za nogawkę dżinsów. – Chcesz kupić „Magistra"? –Nie, nie. Dzięki, że mi wtedypomogłeś, ale więcej nie potrzebuję. –Nie?Tokupnoże, taniosprzedam!Dla ciebie specjalnyrabat!– zaskuczał gorączkowo, trzymając mnie wciąż za nogawkę, jakbyobawiał się, że zaraz sobie pójdę. – Kupisz, co? –Popatrzę – zawahałemsię. Nic z tegonie rozumiałem. Coz nim?– Ale chyba kiedyś miałeś lepszytowar. –Noże tonie wszystko. – Obrębek rozejrzał się nerwowo. – Copowiesz na działkę „szczęścia"? –Czego?– z początkunie zrozumiałem, dopieropochwili domnie dotarło:a więc totak, zaczął handlować prochami!– Nie, narkotyków nie potrzebuję. –Poczekaj jeszcze – zaszlochał i przetarł wolną ręką ślimaczące się oczy. – Chcę dać ci tylkona próbę, w prezencie. Weźmiesz, samzrozumiesz. Tojest szczęście, Sopel, prawdziwe szczęście!Byłeś kiedyś szczęśliwy?Atutaj je masz i tojakie wielkie! –Nie interesuje mnie to. – Wyrwałemnogawkę z zaciśniętychpalców kaleki. –A„radość"?Albo„pamięć"?Weź „pamięć" Sopel – zachęcał, jąkając się. – Stare wspomnienia wydają się najprawdziwszą jawą!Możesz powrócić dodowolnegomomentuw swoimżyciu!Dowolnego, rozumiesz?Nawet dotakiego, któregojuż nie pamiętasz! –Słuchaj, wezmę tennóż i jeszcze ten. – Wskazałemnajpierw jedną klingę dorzucania, potemdrugą. Nieprędkobędą mi potrzebne, ale opewnychobietnicachlepiej nie zapominać. Pierwsza wyciągnięta na chybił trafił moneta okazała się srebrną trzyrublówką. Wystarczy? –Wystarczy. – Obrębek wzdrygnął się, zacisnął krążek w dłoni. Popokrytych zmarszczkami policzkachpopłynęłyłzy. – Wystarczy, wystarczy… Nie wytrzymałemjuż tego, odszedłemodpodwyższenia, rozpiąłemkurtkę i wsunąłemnoże w naszyte podspodempętelki. Codalej ze sobą zrobić? Coza pytanie?Najwyższyczas coś przekąsić. Znajdzie się w pobliżujakiś przyzwoitylokal?Najbliżej byłobychyba do„ZachodniegoBieguna". Przecież tak czysiak powinienem tamzajrzeć, zorientować się, cow knajpie porabiał mój sobowtór. Amoże nawet ja sam? –Ej, daj zapalić! W zamyśleniunie zauważyłem, kiedyprzytoczył się domnie kulawymizerak w obszarpanej wiatrówce. Jeszcze pięciuoberwańców, z którychnajstarszemuprzyogromnym wysiłkudobrej woli dałbymz osiemnaście lat, przekomarzałosię nibytonaturalnie przy najbliższymwyjściuz placu. Aha, chuchraka wysłali na żebryi czekają?Pewnie tak. Szczeniaki niedowarzone. Włożyłemręce dokieszeni. –Nie mam. –Nie rozumiem. Czemutak nieuprzejmie?– Małolat podszedł bliżej. – Dlaczegotak na chama, wujek?Ogoliłeś się na łysoi myślisz, że wszystkoci wolno? Cholera, dawnonie znalazłemsię w podobnej sytuacji, zupełnie zapomniałem, jak się coś takiegozałatwia. Zarżnąć niedorostka czytylkomunadłamać parę żeber?Otoco znaczywypaść z życia na sześć miesięcy. Przestali mnie rozpoznawać na ulicach. Chociaż temudziwić się akurat nie powinienem:kiedypopatrzyłemw lustro, samsiebie nie mogłempoznać. Dawniej też nie byłemprzytuszy, ale teraz wyglądałemniczymwięzieńobozukoncentracyjnego. Dmuchniesz na takiego, a upadnie – tylkokorzystać z przewagi. Ale tonie tłumaczyłopostępowania małoletnichbandytów, nie rozgrzeszałoich. Wręcz przeciwnie. Pogładziłemdłonią gładką skórę głowy. Ciekawe, czywłosymi kiedyś odrosną?Chwyciłemoberwańca za kołnierz, przyciągnąłemdosiebie, wyciąłemgada z główki w nasadę nosa. Gówniarz zwisł bezwładnie, ale dla pewności kopnąłemgojeszcze międzynogi. Ostrożności nigdyza wiele. Chłopak padł na kolana, ściskając dłońmi pachwinę. Jegokumple ruszyli domnie, wydobywając z kieszeni kurtek noże oraz krótkie stalowe łańcuchy. No, no…Uśmiechnąłemsię, a potemwyjąłemszablę, pobiegłemim naprzeciwko. Przechadzającysię poplaculudzie zaczęli pierzchać, schodząc namz drogi. Nikt jednak nie wzywał porządkowych. Zadziwiające. Trzeba będzie radzić sobie

samemu, boprzecież nawet gdybymchciał uniknąć walki, dalekoszczylomnie ucieknę. Cóż, chcą mieć dzieciaki kłopoty, nie ma sprawy. Jeśli są przyćpani albocałkiemna haju, będzie wesołojak diabli. Trzeba bić mocno, nie dać imdojść dosiebie, bojeśli zdołają zbić mnie z nóg, podnieść się już nie pozwolą. Szlag, znowumi się przytrafiłocoś podobnego. Chyba miałemspore problemyz karmą. Chłopcyokazali się najzupełniej trzeźwi i poczytalni. Amoże poprostunie wytrzymali nerwowo, alboherszt uznał, że nie stoi skórka za wyprawkę, bopochowali brońpo kieszeniach, a potemrozbiegli się w różnychkierunkach. Wyglądało, jakbyprzestraszyli się ochroniarzy. Pomarzyć można – tamci stali i palili jak przedtem. I za cobiorą pieniądze?Rozpuścili się jak dziadowskie bicze. Schowałemszablę i nie zwracając uwagi na jęczącegona ziemi nieboraka, poszedłemw stronę „Kiszki". Nie ma cokusić losu. Będzie jeszcze okazja wypróbować podarunek Jana. Na pierwszyrzut oka nic się w kompleksie handlowymnie zmieniło. Te same automaty dogry, lśniące graffiti na ścianach, rzędystoisk, na którychmożna kupić, cosię tylkozamarzy, byle tylkoportfel odpowiadał grubością fantazji. Tyle że ludzi byłoniecomniej niż zwykle. Ale tozrozumiałe:na dworze ciepło. W mroźnydzieńtrudnobytubyłowetknąć szpilkę. Chociaż nawet teraz panował niejaki ścisk. Różne typymożna tubyłozobaczyć, różnychludzi. Wałęsającychsię bez celu, próbującychcoś znaleźć, wciskającychtympierwszymi drugimpotrzebne i niepotrzebne towary, a przede wszystkimtakich, copatrzyli, jakbytucoś ściągnąć, kiedysię pierwsi, drudzyi trzeci zagapią. Jak zawsze. Szum, krzyki, światła reklam, nawet na chwilę niemilknącygwar tłumu, zapachjedzenia, dymu papierosowego, spalenizny, a przede wszystkimprzenikającywszystkoodór spoconychciał. W kątachpodziemnegokompleksugrałokilkumuzykantów, a iluzjonistów, chiromantów i zwykłe wróżki można byłospotkać na każdymkroku. Ktoś niedoświadczonyłatwomógł zabłądzić w tymzamęcie, a gdybyw dodatkuskręcił nie tam, gdzie trzeba… Szkoda gadać. Bobyłotutaj owiele bardziej niebezpiecznie niż mogłosię wydawać na pierwszyrzut oka. Nie każdy, ktoschodził do„Kiszki", miał okazję z niej wyjść. Nie zatrzymywałemsię ani nie rozglądałem, ale odrazuwszedłemw wąski ciemnykorytarz, na któregościanachpomarańczowymi językami płomieni kwitła reklama „Alchemia jest stylemżycia". Trafiłemdonastępnej hali, skądbliskojuż byłodo„ZachodniegoBieguna". W tymlokalustale kręciłysię różne dziwaczne indywidua, przystolikachsiedziałygrupki zapoznanychgeniuszyoraz ludzi ozdolnościachparanormalnych. „Zachodni Biegun" stanowił swoistyosadnik dla tych, którzypotrafili wprawdzie jakoś sobie poradzić w tymniegościnnymświecie, ale mieli trudności z ostatecznym przystosowaniemsię dojegorytmu. Nie, nie byłotozwyczajne zbiorowiskonieudaczników, prędzej klubludzi odstającychodtutejszej rzeczywistości. Drzwi otworzyłysię gwałtownie, z lokaluwyszedł człowiek z twarzą rozjaśnioną uśmiechemkogoś, ktowygrał milion;z rozpędubyłbypodeptał rozłożone wprost na ziemi karty. Gracze – dwóchmłodychchłopaków, jedenstaruszek i kobieta kołoczterdziestki nawet na niegonie spojrzeli. Podichskupionymi spojrzeniami kartynieustannie się przemieszczały, wszystkie koszulkami dogóry. Czyżbytychtutaj wyrzucili nawet z „ZachodniegoBieguna", w którymtolerowanonajróżniejsze dziwactwa?Cóż, podobne typynie będą się przecież odrywałyodgrydla takichdrobiazgów jak zamówienie napitków albozapłacenie rachunku. Dla knajpyżadenz nichpożytek. Otworzyłemdrzwi ozdobione szklanymokiemw kształcie pionowej gadziej źrenicy, wszedłemdośrodka. Ustawione podnajróżniejszymi kątami lampyalchemiczne i nieco pofałdowane powierzchnie ścianoraz podłogi sprawiaływrażenie, jakbyprzestrzeńw lokaluzostała zniekształcona. Całości dopełniałymieniące się na ścianachciemne i perłowe fale wraz z dużymi, zielonymi gwiazdami, którymi ozdobionopodłogę. Aluminiowe nogi większości krzeseł i stołów byłyfantazyjnie powyginane, ale przynajmniej z blatami nikt nie odważył się eksperymentować. W przeciwległej ścianie czerniała pokaźna nisza. Stojące na zainstalowanymw niej pomoście perkusja oraz mikrofonzdawałysię wisieć w powietrzu. 0 tej porze klientów byłoniedużo, zajmowali czterystołypodścianą, jedenpodoknem, przykontuarze barusiedziałokilkuludzi. Jedenz nichspojrzał na zegarek, a potemsię rozpłynął. Coza szaleństwo!Ominąłemstojące pośrodkusali drzwi, które prowadziłydonikąd, uchyliłemsię przedzmierzającymw moją stronę obłoczkiem, którymigotał zielonym poblaskiem, podszedłemdobarui usiadłemna wysokimstołku. Oczywiście, mogłemprzysiąść się dostołuznajomka, Stasa Kalinnika, nie wiedziałemjednak, czytenucieszysię na mój widok. Samteż nie chciałemsię afiszować z takimi podejrzanymi znajomościami. W dodatkureputacja współbiesiadników Kalinnika budziła ogromne wątpliwości. Jeśli samStaś zajmował się pozyskiwaniemwszystkiego, za cojegokontrahenci byli gotowi płacić w złocie i nie miewał konfliktów z prawem, togoście, z którymi teraz rozmawiał, uprawiali dokładnie przeciwną stronę tegopola kapusty. Wysoki, przygarbiony, ociemnych, przerzedzonychwłosach, FilipGorodowski mógł pochwalić się pokaźnymnosem, czarnymi sennymi oczami, a przede wszystkim umiejętnością egzekwowania oddowolnegoczłowieka, dowolnego, nawet bardzowątpliwegodługu. Achudykurdupelek Borys Jary, z tego, cosłyszałem, przyjmował zlecenia na zabójstwa. W pewnychkręgachmówiłosię otymdość dużo, ale Drużyna nie podejmowała dochodzeńw jegosprawach, a toznaczyło, że gość ma bardzomocne plecy. Odłożyłemna bok menupodane przez barmana i zapatrzyłemsię z ciekawością na zdobiącą bar kryształową sferę, z zainstalowaną wewnątrz żarówką, która zmieniała kolor z niebieskiegona zielony. W kuli pływałymaleńkie rybki, połyskując srebrnymi łuseczkami. –Comożna przekąsić?– rzuciłemdobarmana, stojącegoz notesemw dłoni, gotowegoprzyjąć zamówienie. –Zdostępnychnatychmiast dańmogę polecić firmowykotlet ze świni polarnej, marynowane łapki lodowychsalamander orz ragout „Serce zawiei". –Acoś bardziej…hm…tradycyjnego?Ostatniotak się uwas najadłem, że ledwie doszedłemdodomu. Nie miałemochotywbijać w żołądek jakichś egzotycznychdraństw. – Może makaronpomarynarskualbosmażone ziemniaczki. –Ztymbędzie trudniej – barmanwzruszył obojętnie ramionami, wsunął resztkę ołówka za prawe ucho. – Sampanrozumie, specyfika firmy. –Toznaczy? –Nasi klienci preferują potrawyprzygotowywane z naturalnychproduktów, pochodzącychz północy. –Czyżby?– zdziwiłemsię. –Podobnotakie pożywienie zwiększa możliwość wykorzystywania ukrytychmocy-wyjaśnił barmanniezbyt komunikatywnie. – Ale jeśli panchce, mogę zobaczyć w kuchni, czy jest coś bardziej…tradycyjnego. –Dzięki. – Pozostawiłembez komentarza wyraźną drwinę, z jaką wypowiedział ostatnie zdanie. Podłygad, jaką tozrobił znaczącą przerwę!Zjednej strony, nie miałemsię do czegoprzyczepić, z drugiej, dał jasnodozrozumienia, coomnie myśli. W zasadzie mogłemjuż sobie pójść. Sprawdziłem, cochciałem. Barmanmnie nie poznał, ochrona nie zaczepiała, a żebyustalić coś więcej, powinienemprzyjść wieczorem, kiedyzaczną przychodzić stali bywalcy. –Dwie „Hiroszimy". – Doladypodeszła sympatyczna kelnerka w obcisłej bluzeczce bez rękawów i długiej, czarnej spódnicyz rozcięciemdobiodra. Znienacka powiew wiatru uniósł spódnicę trochę powyżej kolan, a, dziewczyna z oburzeniemzwróciła się dośmiejącegosię w kułak mężczyzny, siedzącegoobok mnie. – Nie wstydtakie rzeczyrobić? –Ani trochę – odparł natychmiast. – Botogrzechukrywać takie nóżki. Kelnerka w odpowiedzi tylkoprychnęła. Drugi barmannalał połowę szklanki soku, dodał likieru, poostrzunoża cieniutką strużką wlał koniak, wyjął z lodówki matową, nieprzezroczystą butelkę, strząsnął w koktajl kroplę mętnobiałegopłynu. Zabulgotałokrótko, kropla zamieniła się w niewyraźnygrzyb, któryzamigotał ledwie dostrzegalnym zielonkawymblaskiem. Machnięcie ręki i nadszklanką zapłonął błękitnawyogień. Chwilę później gotowybył drugi napój. Szklanki uniosłysię w powietrze i jak pieski na smyczypodążyłyza dziewczyną. Ciekawe, czycałypersonel był obdarzonypodobnymi zdolnościami? –Znalazłemtylkoto. – Barmanwrócił z kuchni, z przepraszającą miną postawił przede mną głęboki talerz pilawuoraz zawinięte w serwetkę nóż i widelec.

–Wspaniale – ucieszyłemsię, przysunąłempotrawę. – Acoś dopicia? –Nasi klienci zazwyczaj zamawiają koktajle. – Odwrócił się w stronę rzędów butelek. – Jest wódka, gruzińskie winoi koniak. Piwa oddawna nie podajemy. –Atoprzypadkiemnie jest mrożucha?– Wskazałemwidelcemwydobytą dla jakiegoś klienta karafkę z ciemnorubinową zawartością. Wina nie lubię, na wódkę za wcześnie, na koniak nie byłomnie stać, a taki płynbyłbyjak znalazł dla pokrzepienia skołatanej duszy. –Tak, tomrożucha – kiwnął głową barman. –Sto…Nie, dwieście gram. – Szybkorozprawiłemsię z pilawemi spojrzałemw kierunkusceny, gdzie kilkuludzi podłączałoaparaturę muzyczną. Ktoś miał występować, czypo prosturobili próbę dźwięku? –Pańskie zamówienie. – Barmanostrożnie postawił na kartonowej podkładce zwyczajną, graniastą szklankę. Na zapoconychściankachzgromadziłysię urocze kropelki rosy. W mdłymoświetleniupłynwydawał się zupełnie czarny. Podniosłemszklankę – obaj barmani wlepili we mnie wzrok z ciekawością – i wlałemw gardłolodowatytrunek. Ciecz spłynęła w dół, na mgnienie oka zamroziła wnętrzności, żebyzaraz rozpalić się gwałtownympłomieniem. Gdybymmiał na głowie włosy, z całą pewnością w tej chwili stanęłybyna baczność. Uchhh, jak dobrze!Aż zadzwoniłopodciemieniem. Niecorozczarowani, mężczyźni za baremwrócili doswoichspraw. W tej chwili zagrała muzyka, na scenę, przerzucając mikrofonz jednej ręki dodrugiej, wszedł długowłosypiosenkarz w czarnej koszulce piłkarskiej, wojskowychspodniachw barwachmaskującychi wysokosznurowanychbutach. Otarłemz oczułzy, ale nie dostrzegłeminnychmuzyków:albotak miałobyć, albojeszcze nie zapalili świateł. Przy stolikachrozległysię oklaski i gwizdy. Odrazubyłowidać, że przyszli tutaj fani artysty. Muzyka przycichła, a wykonawca na jednymoddechuwygłosił recytatyw: Rozliczyłemsię z długów ostatnią monetą Spadamna dno-pieśńmoja dawnojuż przebrzmiała. Przede mną mrok już tylkopiwnic lodowatych, Gorycz wódki…i odlot w kuszącą nirwanę. Początkowosłowa płynęłyz szybkością serii karabinowej, ale podkoniec rytmzmienił się, a głoski wybrzmiałyz niezrozumiałą dla mnie goryczą. Ta właśnie gorycz sprawiała, że tekst wyzbytybył patosu. Rozległysię dźwięki przygrywki. Rytmiczna elektroniczna muzyka działała na nerwy. –Ile jestemwinien?– zwróciłemsię dobarmana. –Trzydzieści pięć plus dziesięć procent napiwku– odparł, zerkając w zapiski. Ceny, cholera, mieli niczegosobie!Wytrząsnąłemna barową ladę monety, odliczyłemnależność, a resztę wsypałemz powrotemdokieszeni. Piosenkarz wytarł spoconą twarz koszulką, poczekał na właściwymoment, poczympodjął: Zbyt wielujuż naszychofiarą jest myśli, Tenponoć żyć umie, ktoszybkotorobi, Plunąłbymw twarze bogomheroiny, Plunąłbymżywym…lecz dokoła trupy. Poszedłemdowyjścia. Jakoś nie miałemochotydoczekać dokońca występu. Nie wciągnął mnie, tymbardziej że już gdzieś słyszałemcoś podobnego. Alkohol nie spowodował rozluźnienia, a tylkododał mi energii. Trzeba teraz pozałatwiać wszystkie sprawy, zanimzacznie się właściwa reakcja. Rozłożywszyna stole ćwiartkę gazetowej stronyz górką ziela pośrodku, Gorodowski nabił lufkę, rozpalił ją i podał Stasowi. Tenpokręcił głową, sięgnął pobutelkę z wodą mineralną. Kac gomęczy? Przeszedłemobok, udając, że ichnie zauważyłemi już dotarłemdowyjścia, kiedyśpiewak wykrzyczał kolejną zwrotkę: Krzyczą domnie, zdychaj, bobędzie za późno, Młodość towynalazek diabła, trzeba przerwać obłęd, Już lecę, pewnie! Chcę chwycić życie zębami, Żyję i jestemżywy! A kto przeciw, tego… Drzwi zatrzasnęłysię za plecami, ucinając końcówkę strofy. Niezłe mieli wytłumienie. Starając się nie podeptać rozłożonychna ziemi kart, ruszyłemprzedsiebie. Nikt mnie nie poznał w „ZachodnimBiegunie". Tymbardziej nie mogłemzrozumieć zachowania Beniamina. Azresztą, niechgoLeszyporwie. Pójdę poszukać chłopaków i pohulamy. Kiedyuświadomiłemsobie, że naszła mnie ochota napić się doutratyświadomości, uśmiechnąłemsię. Cobynie gadać, mrożucha tomocna rzecz. Posławszydodiabła sprzedawcę samoładującychsię amuletów, któryprzyczepił się jak rzep, wyszedłemna górę i stanąłemniezdecydowany, zastanawiając się, dokądpójść najpierw. Poszukać w siedzibie PatroluSzurika Jermołowa i Kota?Amoże zajść doSielina?Hamlet też mieszkał całkiemniedaleko, ale jegozastać w domuza dnia stanowiłood zawsze zadanie niewykonalne. –Hej, Śliski, coza spotkanie! Aż się wzdrygnąłemz zaskoczenia i małobrakowało, a byłbymspadł ze schodów. Szurik!Nie kłamie porzekadło, że pewne substancje zawsze wypływają. –Cześć!Cosłychać?– Wymieniliśmymocnyuścisk dłoni. –Jakoś leci. – Jermołow przyjrzał mi się uważnie i zmarszczył brwi. – Postanowiłeś zmienić image? –Przyganiał kocioł garnkowi – nie pozostałemdłużny. –Nawet mi nie mów. – Szurik zapiął skórzaną kurtkę, którą założył prostona niebiesko-białypodkoszulek. – Wyobraź sobie, wróciliśmywczoraj z chutoruDolnego, a umnie z letniej odzieżytylkokoszulka i sandały. A!Powiedzieli mi, że wystąpiłeś z Patrolu. Dlaczego? –Długobyopowiadać. Aty, cholera, coraz lepiej wyglądasz – zmieniłemtemat. Rzeczywiście, i tak nigdyniecierpiącyna dystrofię dwumetrowySzurik jeszcze poszerzał w ramionachi pozbył się brzuszka. I gęba musię zrobiła bardziej kanciasta. – Dlaczegojeszcze jesteś trzeźwy? –Zdążę się napić, nie ma strachu. Acodowyglądu, masz rację. W chutorze jakie nibymasz rozrywki?Bimber pędzić i kiwać się w przódi w tył. Tylkoże przez całymiesiąc nie byłonawet z czegozacieruzrobić. –Tona coczekamy?Może za pomyślność spraw zrobimypomaluchu?– Pstryknąłemw grdykę i spojrzałemwyczekującona Szurika. –Jeszcze pytasz?!– zarżał radośnie. – Posiedzimy, wypijemyza spotkanie. Opowiem, jak byłow chutorze, tonormalnie ocipiejesz. Tylkoże już umówiłemsię z chłopakami, czekają na mnie w „Rewersie". –Acoza różnica, gdzie się rozłożymy?– „Rewers" mieścił się bliskokwater Patrolu, zawsze byłotampełnoodpoczywającychmiędzyrajdami chłopaków. Obcybędącyprzy

zdrowychzmysłachstarali się tamnie zaglądać. Mnie nigdysię tamspecjalnie nie podobało, ale przecież todopieropoczątek wieczoru. – Acowłaściwie stałosię w chutorze? –Dużobyopowiadać – przedrzeźnił mnie Szurik. – Usiądziemy, toopowiem, ale i tak nie damradyoddać wszystkiego. Słuchaj, a gdzie Dronprzepadł?Nie jesteś w kursie? –Nie. – Zjeżyłemsię trochę. – Odzeszłegorokunie ma mnie w Patrolu, mogę mieć Drona głęboko… –Rozmawiałemotymz Krzyżempoprzyjeździe. Tak w ogóle jest teraz dowódcą kompanii dalekiegozwiadu. Dronpół rokutemuprzepadł i dotej porynie wypłynął. –Noi szlagz nim. Mnie tozwisa – starałemsię nie okazywać ulgi, jaką sprawiła mi ta nowina. Przynajmniej tegoniedorobionegoczarownika nie musiałemsię obawiać. Ajakby jeszcze odkrył, cosię przytrafiłojegobratu, postarałbysię mnie wykończyć na amen. –Mnie w sumie też – przyłączył się Szurik. Awiesz, comi zaproponowali? –Na razie jeszcze nie. –Toposłuchaj. Chcą zorganizować nową formację, coś w rodzajuwojsk pogranicza. Wiesz, kogochcą zrobić naczelnikiem?Witkę Mołochowa, pomocnika Michajłowa. Rozmawiałemz nim, chce, żebymzostał uniegochorążym. –Aczymsię będziecie zajmować? –Mówiłemprzecież. Wojskoochronypogranicza. NiechtylkoMiastowytknie mordę, zaraz ją obijemy! –Zgodziłeś się? –Myślę jeszcze. Rozumiesz, botoi podgąsienicami można w razie czegozginąć, i rajdynie tygodniowe, ale trzeba gnić na granicypotrzymiesiące. –Bryndza. –Właśnie. Ale obiecują przyzwoicie płacić. Atutaj chodzą słuchy, że niedługoPatrol z Garnizonemprzejdą poddowodzenie Drużyny, a naszymi oficerami zostaną przydupasy wojewody. Na plaster mi taki kataklizm?Żebywydawał mi rozkazyjakiś gówniarz drużynnik?Toteż tak sobie myślę. –Tomyśl. – Przez chwilę trawiłemnowe informację. – Atak w ogóle, pocoprzyszedłeś na bazar?– Poarbuzy. –Co?Arbuzy?Któregodzisiaj mamy? –Dziewiątego. –Otóż to!Jakie arbuzydziewiątegoczerwca?! –Chłopaki widzieli, że już sprzedają. W tymtygodniuprzywieźli caływóz. –Szurka, daj spokój, przecież w tymścierwie połowa masytoazotany. –Niechbynawet i trzyczwarte – uparł się Jermołow. – Jak sobie wyobrażę zimną wódeczkę podarbuza…Aż mi szczęki drętwieją. –Pieniądze tylkostracisz. – Poszedłemza nim. –Pieniądze?Jakie pieniądze?Ranowypłacili mi pensję za sześć miesięcy. Tymi lepiej nic nie mów opieniądzach!– Szurik z uwagą oglądał stoiska z żywnością w nadziei, że gdzieś zobaczyzielone kule arbuzów. – Aha, dopóki pamiętam, cotamunas słychać ze „smoczymi jajami"? –Unas?Umnie wszystkow porządku, a swoje samzabieraj odIgora Szewca. – Nie miałemochotywięcej robić interesów z komunardami. –Dobra. Patrz, Sopel, tusobie leżą, moje cudeńka! –Widzę. Szurik rzucił się doarbuzów, zaczął je obracać w rękach, potrząsać, ugniatać i postukiwać. Łysysprzedawca w milczeniupatrzył na te bezeceństwa, ale cena za kilogramna pewnozwiększała się z każdą sekundą. Nic to, potargujemysię. –Skądtowar?– spytałem. –ZAstrachania. –Czyżby?Sammoże przywiozłeś?– W astrachańskicharbuzachpasypowinnybyć bardziej wyraziste. Apoza tymjeszcze się nie zaczął ichsezon. –Może i nie sam, ale widziałemlistyprzewozowe – odpowiedział sprzedawca z powagą. –Acertyfikat weterynaryjnymasz?– Postanowiłemgotrochę pomęczyć. –Och, Sopel, daj już spokój – roześmiał się Jermołow, w zarodkudławiąc moją chęć targowania. Zapłacił, nawet nie próbując zbijać ceny. Całkiemmuw Dolnymmózgrozmiękczyło? –Pieniądze są najmniej ważne. – Szurik zarzucił sobie arbuz na ramię, zignorował zupełnie moje niedwuznaczne uwagi na temat swojej sprawności umysłowej. Oczywiście, dopóki są. Tytak nie uważasz, Sopel? –Twoja forsa, twoja sprawa. – Skurczyłemsię nagle odprzeszywającychmnie dreszczy. Miałemwrażenie, jakbymznów leżał w zaspie. –Atobie co?Choryjesteś?– Jermołow zauważył, że coś się ze mną dzieje. –Nie mogę dojść z niczymdoładu– zamyśliłemsię i nie zdążyłemw porę powstrzymać języka. – Jakaś fiksacja psychiczna, czyco? –Weź tytakie mądre słowa zostaw dla innych. Amnie poprostupowiedz, cojest? –Mrówki mi zaczęłychodzić poskórze na dźwięk przezwiska. –0 które przezwiskochodzi?Sopel czyŚliski? –Sopel. –Tomoże nie chcesz, żebycię tak nazywać?– Szurik zmrużył oczy.

–No, chyba raczej nie – zdecydowałempochwili namysłu. –Ajak tosobie wyobrażasz?Witajcie, ja teraz nie jestemSopel tylkoWasia Puszkin?– zakpił mój towarzysz. – Wiesz, coludzie pomyślą?Alboże zawsze byłeś przygłupi, tylko potrafiłeś todotej poryjakoś ukryć, alboże mózgci wypłukało. W obuprzypadkachnikt już z tobą interesów robił nie będzie. Atak w ogóle, gdzie teraz doginasz? –Jestemwolnyjak wiatr. –Kręcisz coś, przyjacielu. –Prawdę mówię. –Amnie się zdaje, że kit wciskasz. –Szlagjasny, Szura, nie mamroboty. Wolnyjestem. –Ajak zarabiasz na życie? –Nijak. Zamierzamsię stądurwać. –Gdzie?DoSiewieroreczeńska? –Dodomu, doRosji. –Nieeee, tyfaktycznie masz szmergla – zrobił palcemkółkona czole. – Tak przyokazji, jeśli mowa oRosji, tode iure wszyscyznajdujemysię na terenie Federacji. –Nie awanturuj się. Aleś pojechał…De iure. Mnie bardziej interesuje de facto. –Jak sobie chcesz. Nie zamierzamcię przekonywać na siłę. – Przerzucił arbuz z jednegoramienia na drugie. – Powiedz mi lepiej, cozamierzasz tamrobić. Rzecz jasna, czysto teoretycznie. –Znajdę jakąś pracę. –Akomutamjesteś potrzebny? –Coznaczy„komu"?Mamdyplom. –I będziesz w biurze odósmej dopiątej wygniatał spodnie na tyłku?Weź mnie nie rozśmieszaj, przecież zdechniesz z nudów. –Aco, lepiej tutaj wyciągnąć kopyta?– wnerwiłemsię. –0!Totychcesz może doczekać starości?– Szurik pokazał palcemstaruszka, którytaszczył prawie pustą siatkę na zakupy. – Chcesz być taki, jak on?Tysię nie odwracaj, ty patrz! –Chcę poprostużyć. Żyć zwyczajnie, a nie starać się przetrwać – odpowiedziałemi zauważywszylezącegoza staruszkiemgówniarza, wydarłemsię:– Ej, ty!Spieprzaj, ale już! Oberwaniec popatrzył na nas z przestrachem. Szurik skrzywił się paskudnie i szczeniak zniknął w jednej chwili. –Nie mogę pojąć, dlaczegohandlowcymają tutaj taki burdel. Nie mogą wynająć normalnychochroniarzy?– Jermołow wręczył mi arbuz. – Nieś, twoja kolej. –Jeszcze czego!Twój arbuz, samgosobie noś. Usiłowałemoddać muciężką kulę. –Atynie zamierzasz jeść?– Sprytnie zneutralizował mnie tymargumentem, a potemszedł obok mnie, wymachując rękami. – Powiemci jedno, stary:najlepszymlekarstwemna jakieś tamfiksacje, nerwowe reakcje i bolesności duszyjest zimna wódka. Ciepła też pomaga, ale mniej. W szczególnie ciężkichprzypadkachzaleca się zapijać wódeczkę piwkiem. Następnegodnia… Bistropodnazwą „Rewers" mieściłosię na parterze dwupiętrowegodomunaprzeciwko kwater Patrolu. Sambudynek niszczał sukcesywnie, ale parter właściciele przedsiębiorstwa gastronomicznegoutrzymywali w jakotakoprzyzwoitymstanie. Awymagałoto sporegowysiłku, botowarzystwogromadziłosię tutaj najróżniejsze i nadpodziw bujne. Jedynie w środkumiesiąca można byłoodetchnąć swobodniej, bośrodków płatniczych starczałoklientomgdzieś dodziesiątego, a podczas posuchyfinansowej byli zmuszeni chodzić do„Wiosny", gdzie sprzedawanoalkohol na kredyt. Nie wiem, cow zamierzeniumiała znaczyć nazwa kawiarni, ale międzypatrolowymi chodził taki żart „Jeśli zalegasz w»Rewersie«, toznaczy, że Fortuna odwróciła się dociebie tyłkiem". Coś w tymbyło. Tak ogólnie nie miałemnic specjalnie przeciw tej spelunie. I chociaż ozaletachtutejszegojedzenia niewiele można byłopowiedzieć wobec brakukuchni serwowałosię tutaj półprodukty– tospirytualia mieli w porządku, cobyłozrozumiałe, bogdybysię któryś z patrolowychzatruł lewą wódką, dowództwozaraz zlikwidowałobyinteres. Adobra jakościowowódka toniewątpliwyplus. Odpodłegożarcia nikt za mojej pamięci jeszcze nie umarł, zaś podła berbelucha wyprawiła na tamtenświat legiony. Wreszcie udałomi się wtrynić arbuz z powrotemSzurikowi. Otworzyłemdrzwi i wepchnąłemoburzonegokumpla przodem. I ktonibymiał tutaj czekać na Jermołowa? Patrolowychwidziałemniewielu. Zajęte byłytylkotrzystoły, a dwóchchłopaków już zdejmowałokurtki z wieszaków. Kiedyoczyprzywykłytrochę dopółmroku, poznałem Adwokata i Antona Wołkowa. –Witajcie. –0, witaj, Sopel. – Adwokat zdziwił się. – Gdzie cię nosiło? –Miałemparę spraw dozałatwienia. –Echty, cholera, pracusiu. – Wołków wyciągnął rękę na pożegnanie i wyszedł za Adwokatem. –Byłeś z nimi przecież w chutorze Dolnym, prawda?– spytałemSzurika, którynie zwrócił uwagi na mężczyzn. – Czemusię nie przywitałeś? –Wierz albonie, ale oni wszyscyprzez pół rokutumi stanęli – znaczącopokazał palcami gardło, a potemdodał:– Ja imzresztą też… –Widzę, że wesołotamuwas było. –Aha. Jak opowiem, ze śmiechuzdechniesz. – Szurik podniósł arbuz, triumfalnie gopokazując przyglądającymsię namdwómgościom, którzysiedzieli przystolikuw kącie. – Czyli Maksa, jak powiadają, zastrzelili? –Ehe – potwierdziłem. –Szkoda, fajnybył z niegofacet. – Jermołow podszedł dumnymkrokiemdomężczyznpatrzącychna nas bez większegoentuzjazmu, położył kulę na środkustołu. – No, Tatarzynie, w twoje ręce, wiesz, copowinieneś zrobić. Samzacząłeś się spierać, nikt cię za jęzor nie ciągnął.

–Nie jestemTataremtylkoNagajbakiem. – Adik, czarnowłosy, niewysoki gość w nieokreślonymbliżej wiekunie zwrócił uwagi na przymówkę względembutelki. Poprawił kołnierz białej koszuli, z kieszeni skórzanej kamizelki wyjął zapalniczkę. – Coś dawnocię nie widziałem, Sopel. –Adik, nawet mi nie mów. Witaj, Wala – usiadłszyprzystole, pozdrowiłemWalentina Gorbunowa, którypstryknięciemposłał poblacie w stronę Adika paczkę „Biełomorów". –Czołem. – Walentinpostukał zgiętymi palcami w arbuz. – Niesłodki. –Cotysobie myślisz?!– zawołał oburzonydogłębi Szurik. – Jak jesteś taki mądry, samidź i wybierz! –Kiedynie potrafię – zaśmiał się Gorbunow, zsunął na tył głowykraciastą czapkę. Ta czapka trochę się gryzła z zielono-granatowo-białą kurtką i dresowymi spodniami, ozdobionymi szerokimi, czerwonymi lampasami. Ale Wala pluł na toz trzeciegopiętra. Ana zdanie innychoswojej prezencji pluł nawet dwa razy. Niewyróżniającysię wielką siłą czybojowymwyglądemchłopak potrafił każdemudać w zęby, cow połączeniuz bezczelnością i nieprawdopodobną wprost pewnością siebie dawałooszałamiające rezultaty. –Nie pal tutaj tychśmierdziuchów. – Szurik zabrał Adikowi paczkę, rzucił na stół i wyjął paczkę „LM-ów". – Na cholerę nibyzostawiłemci pieniądze? –Ama tosens kupować takie?Palisz, a jakbyś zwyczajnympowietrzemoddychał -wykrzywił gębę Adik, ale papierosa wziął. –Czekaliśmytylkona ciebie. – Wala wstał. – Komucodożarcia? –Mnie weź cokolwiek – poprosiłem. –Weź przede wszystkimwódki. – Jermołow wyjął z kieszeni składanynóż, z uwagą nańpopatrzył, poczymwyciągnął rękę doAdika. – Daj pałasz, Tatarzynie. Tamtenw milczeniuwypuścił w jegokierunkukłąbdymu. –Adik, nie denerwuj mnie, dawaj nóż!Arbuz trzeba podzielić. –Patrz, Sopel ma szablę, weź odniego. –Jasne, już lecę – poprawiłempochwę, – Będę ją potemczyścił z soku? –Nie gadaj głupot!Tą bandurą sobie jeszcze coś odrąbię. Albotobie. Adik chrząknął, podał Szurikowi rękojeścią doprzodudługaśnynóż. Jermołow jednymuderzeniemrozpłatał arbuz na pół. –Czerwony– stwierdził z zadowoleniem, wycinając środek. –1 nawet nieźle pachnie. – Pociągnąłemnosem. –Ale niezbyt słodki – Gorbunow, którywłaśnie wrócił, nie mógł sobie darować złośliwości. –Ococi chodzi?Jaki słodki?Gdzie teraz słodki znajdziesz?– poderwał się fundator. –Ktoposzedł wybrać owoc, ja czyty?– Walentinwyjął z kieszeni spodni pobutelce wódki. – Askorojuż polazłeś, twoją sprawą byłoznaleźć słodki. –Cotak mało?– Jermołow odwrócił butelki etykietami w swoją stronę. – Zostawiłemci forsyna pięć flaszek „Złotej". –Azagrycha za co?– Wala wzruszył ramionami. – I Gosza jeszcze zaczął biadolić, że jesteśmymuwinni za wczoraj. Musiałemoddać trzyruble. –Lepiej byś mudał połbie, żebynie skuczał – zdenerwował się Szurik. –Jemudać łatwo. Ale na jegomordoplastyków już bymi raczej sił nie starczyło. –Naprawdę braliśmywczoraj na krechę?– westchnął Jermołow. –Nie pamiętam– przyznał się Gorbunow, spoglądając w zadumie w stronę baru. –Braliśmy– uspokoił ichAdik. – Trzywódki i dwa portwajnydla dziewuch. –Todobrze. – Szura odbił korek. – Więc jak, panowie, za powrót Śliskiego! Wypiliśmy. Aż mnie dreszcz przeszedł w oczekiwaniuna efekt, ale wódka okazała się lepsza odtej, którą mnie wczoraj poczęstował Pietrowicz. Amoże była poprostuzimniejsza?Arbuz był całkiemsmaczny. Taki owoc doskonale pasuje dowódki. Tyle że ręce się ma potemlepkie. –Gdzie cię nosiło?– zaciekawił się Wala, odbierając zakąski odkelnera, pracującego– wnosząc z postury– także jakowykidajło. Na tacyparowałypierożki z mięsemi makaronbłyskawiczny. Nie można byłopowiedzieć, żebykucharz się przyłożył. Kiedytuwreszcie zaczną normalnie karmić?Pewnie nigdy, boludzie nie na żarcie tutaj przychodzą, a w roli zakąsek mogą występować nawet takie świństwa z torebki, byle się dałyjakoś przełknąć. –Zupełnie nie pamiętam. – Nie zamierzałemniczegoukrywać. –Na zdrowie – zarechotał Wala. – Ale jak sobie przypomnisz, copiłeś, powiedz. Też chciałbymspróbować. –Za spotkanie – zaproponował Adik, nalewając. Szybciutkodojadłemmakaron, a zanimwypiłem, wziąłemwidelec i nadziałempierożek. 0, druga szklaneczka weszła już jak należy. –Ha, coza ludzie!– Kot, którywyszedł z drugiej sali miał już się skierować dowyjścia, kiedynas zobaczył. Podszedł dostołu. – Pijecie? –Pijemy– uśmiechnąłemsię i zaproponowałem:– Też chcesz? –Nie, dzięki. –Jeszcze mi powiedz, żeś abstynent. – Szurik spojrzał na niegonieprzyjaźnie. – Bierz szklankę. –Dlaczegozaraz abstynent?Piję normalnie. – Kot włożył skórzaną czapkę i zmrużył oczy. – Pijammało, ale za torzadko. I moje małoza moje rzadkonie każdyda radę wypić. –Oj, nie chrzań. Walnij lufkę. – Gorbunow wyjął z kieszeni garść banknotów. – Jak stoicie z kapustą?Mnie zostałysame śmieci. –Nie przejmuj się. – Jermołow schował pustą butelkę podstół. – Pieniądze tonie problem, a i wódka jeszcze jest. –Nic nie rozumiem. Alboświat ocipiał, alboze mną coś jest nie tak. – Przyglądałemsię napływającymdolokalupatrolowym. Przyszli nawet ci z dalekiegozwiadu, biali. –

Dlaczegojuż wszyscyzaczęli się tutaj spotykać? –Agdzie mielibyjeszcze?– Adik wytarł oobrus lepki odsokunóż, schował godopochewki. – W „Wiośnie" za drogo. –Aw „Barłogu"? –Aleś powiedział. – Wala wydął dolną wargę. – Jak Kris zaginął, czyli z pół rokujuż będzie, Siódema gozagarnęła. –Naprawdę?– zdumiałemsię. –Przecież ci nie wkręcamyśrubek. – Adik nie wy– trzymał, zapalił jednak „Biełomora". – Tamteraz zbiera się złota młodzież. Trawka, grzybki… –Aha, byłemtami samzgłupiałem– potwierdził Szurik. – Pewnie o„Czapli" też nie słyszałeś? –Az nią co? –Chińczycyją wykupili. Podstawisz?– Jermołow otworzył drugą butelkę, spojrzał z wyrzutemna Walę. Nie rozumiemzupełnie, dlaczegonie wziąłeś popitki?– Aarbuz toco? –Bierz. – Wyciągnąłemz kieszeni kartonik soku. – Coz tymi Chińczykami? –Wala, idź przynieś sokupomidorowego– zaproponował Szurik, odkładając kartonik na bok. – Arbuza zostałoledwie parę kęsów. –Samsobie idź – odparł Gorbunow. –PodobnoBractwocałyswój rewir odstąpiłoTriadzie. –Gównoprawda. – Szurik wstał. –Naprawdę sprzedali. –No, nie wiem. – Adik nabił pierożek na widelec. – Starcia międzyBractwema Triadą są poważne. Dlaczegomielibysię nagle dogadać? –Acomytutaj przyszliśmygadać opolityce?Dawajcie, wypijemypóki czas. – Gorbunow podniósł szklankę. – Nie daj wódce zagrzać się, pierogomostygnąć, a ciału wyschnąć. Zdrowie! –Ech, tyswołocz!Ja ci wypiję beze mnie!– przyłączył się Szurik, którywłaśnie nadszedł z sokiempomidorowymi następną flaszką. – Zaraz przyniosą jeszcze pierożków. Druga butelka poszła szybciej niż pierwsza. Atoznaczyło, że wódka jest dobra. Amoże i nie znaczyło…Będzie wiadomodopierona drugi dzień. Atak w ogóle, togdzie niby przywitamtennastępnydzień?Trzeba bysię komuś na kwaterę wcisnąć. Alkohol zaczął mroczyć mózg, odchyliłemsię na oparcie. Cudownie!Byłemsyty, pijanyi w ciepłympomieszczeniu. Czegojeszcze potrzebuje człowiek dopełni szczęścia?Baby, czyżebyjutronie byłokaca?Anajlepiej jednegoi drugiego. Szurik zaczął opowiadać jakąś długaśną historię, jak tow chutorze próbowali złowić ni tona wilkołaka, ni przemieńca. Powysłuchaniuopowieści dokońca nadal nie wiedziałem, cotak właściwie chwycili. –Wypijmy! Wzdrygnąłemsię, odkleiłemplecyodoparcia i ująłempełną szklankę. Ale narzucili tempo!Żebymodtegonie wykitował. Następną kolejkę sobie daruję. –Ależ się tuuwas dzieje – pokręciłemgłową, nalałemsobie soku. – Lepiej nie wychodzić z domu. –Kurczę, przecież nawet jeszcze połowynie usłyszałeś – roześmiał się Wala. –Notonawijajcie dalej. – Bardzomnie ciekawiło, cojeszcze mogłosię wydarzyć podmoją nieobecność. – Miastozaczęłonamdostarczać benzynę – zaczął Adik, zaginając palec. –Towiem. –Oalchemikachteż wiesz?– Tatar pogładził się popotylicy, spojrzał na dłońz zagiętympalcem. –Nie – przyznałem. –Właśnie!– ucieszył się Wala. – Teraz w każdymkramie pełnoalchemicznego badziewia, a przemyt kwitnie. Gimnazjongryzie paluchyze złości, a Drużyna nie może nic poradzić. –Ale też i nie za bardzosię starają. Pewnie są ukontrabandzistów na procencie – rzekł Adik. – Na północnej granicymamyteraz niezłą bryndzę. Jak Cechz Siódemą wlazł na terytoriumBractwa, zaczęła się totalna samowola. Zpiwnic powyłaziłoróżne draństwo. –Aż dobyłej bazytransportowej wszystkojest jeszcze normalnie, ale dalej lepiej się nie zapuszczać. Wala wziął butelkę, już chciał mi nalać, jednak zdążyłemprzykryć szklankę dłonią. –Słyszałem, że w CzarnymKwadracie pojawiła banda odmieńców – dorzucił Szurik. Tennie zamierzał odmawiać poczęstunku. –W Getcie?Tobrednie – pokręcił głową Gorbunow – Pluńw gębę temu, coopowiada takie pierdoły. –Tobie zaraz mogę w gębę splunąć. – Jermołow zawisł groźnie nadstołem. – Powiedz tylkojeszcze słowo! –Szurik!– Dostołunagle ktoś podszedł, objął zdenerwowanegoolbrzyma, poklepał gopoplecach. Kopę lat!Sopel i tytutaj? –Czołem– wyciągnąłemrękę doDruida, wysokiego, niezgrabnegomężczyznyz mojegooddziału. Toznaczy, mojegobyłegooddziału. Zaraz za nimdostołuzbliżył się Sienią Klimienczuk wraz z dwoma ładniutkimi niewiastami nieokreślonegowiekui średniegostopnia zużycia. Jedną przedstawił jakoAlonę, a drugą jakoDaszę. Druidposzedł zorganizować coś dopicia, a Sienią wybrał się pokrzesła. Pomyślałem, że będzie chyba musiał stoczyć onie regularną bitwę, bosala była już pełna.

–Anajbardziej gówniane gówno, jakie się pojawiło, tomózgotrzepy. Nowyrodzaj narkotyków. – Obrzuciwszydziewczynyprzelotnymspojrzeniem, Adik uznał, że nie łączą ich jakieś wyraźnie bliższe stosunki z Sienią alboDruidem. Podzielałemtenpogląd, a Szurikowi i Wali też rozgorzałyoczy. –Aco, byłotegogówna jeszcze za mało?– Nie rozumiałem, w czymproblemz tymi prochami. –Zrozum, człowieku. – Adik pochylił się kumnie. – Takichdrągów jeszcze nie było. Zapodaj sobie „radość", a całydzieńbędziesz łaził wesoły. Masz ochotę na „szczęście" - proszę bardzo, już sobie bulgocze w probóweczce. Aprzytymnic potemnie boli, nie masz kaca. –Cowięc w nichtakiegozłego? –Złego?Zpół miasta już chodzi na tychmózgotrzepach!Akosztują, cholery, straszne pieniądze. I bez dawki „radości" radość tonie radość, a życie zupełnie traci smak. Widziałeś w ogóle, cosię dzieje na ulicach?Nie zwróciłeś uwagi, iluludzi łazi ze szklanymi oczami?– Tatar wypił wódkę, ze świstemwypuścił powietrze. – Zmiesiąc temu pojawiła się jeszcze „pamięć". Pozwala wkręcić się w dowolne wspomnienie, jakbyś je właśnie naprawdę przeżywał. –Taki syf jest dobrydla jakichś pedalskichestetów. Prawdziwe chłopywybierają „animusz". – Szurik ewidentnie powtórzył zasłyszany gdzieś pogląd, poczymzłapał Alonę i posadził ją sobie na kolanach. Dziewczyna przez chwilę protestowała dla przyzwoitości, ale szybkouspokoiła się, zapaliła papierosa. Szurik w oczachma rentgen. Zmiejsca widzi, którą panienkę można poderwać na pewniaka. I chociaż figura Alonynie była tak pyszna jak Daszy, ale ogólnie wyglądała…jak byto określić…bardziej świeżo?Tak, chyba otochodziło. –Oj, próbowałyśmytej „radości" – zagdakała Dasza, rozpięła bluzeczkę ukazując szczytywcale pokaźnychpiersi, opiętychciasnosportową koszulką. – Pieniądze tylko wyrzuciłyśmyw błoto. Nie zrobiłomi się nawet odrobinę lepiej. –Botyzawsze jesteś wesoła. – Druidprzyniósł dwie butelki, wziął odpowracającegoz łupemSieni krzesło, usiadł. Daszeńka natychmiast zajęła jegokolana. – ALowę sutenera te prochyzaprowadziłyprościutkona szubienicę. –Aco, wziął się za dilerkę?– zdziwił się Wala. –Niezupełnie. Głupek wszystkie swoje dziewczynytrzymał na „szczęściu". – Druidobjął dziewczynę. Noi klienci w efekcie też dotegoprzywykli. Niektórzypodobnoprzylatywali nawet trzyrazydziennie. Poniedługimczasie Lowka spał na forsie. –Acoz prezerwatywami?– Szurik wątpił w prawdziwość historii. – Po„szczęściu" nie myśli się otakichbzdurachjak zabezpieczenie. –Jakie prezerwatywyprzytakichbabkach?– Sienią postukał się w głowę, próbując przejąć Alonę, ale ta wolała usiąść na wolnymkrześle. – Lowa zatrudniał przecież donich dwóchuzdrowicieli. –Amoże tydzięki mnie czujesz się, jakbyś przyćpał?– Dasza wierciła się na kolanachDruida. – Taki byłeś zadowolony. –Byłemzadowolonyz innegopowodu– odparł mężczyzna obojętnie. –Lowa sutener…Czekaj, czekaj…– Coś mi się kotłowałow głowie, coś zgrzytałoz wysiłkiem, ale nie potrafiłemtegoubrać w słowa. – Jasne!Jegoprzecież chronił Cech, dla nichpracował!Mówisz, że mimotogopowiesili? –Gdybynie pożałował pieniędzy, pewnie bygowybronili. Ale ktobędzie nadstawiał karkuza darmochę? –Racja. Wypiliśmyza znajomość. Za spotkanie. Azaraz potemza tych, cona morzu. Wystarczyjuż, trzeba zrobić małą przerwę. –Idę odetchnąć świeżympowietrzem. – Rozkaszlałemsię odpapierosowegodymu, poszedłemdoubikacji. –Nie utopsię, dawnonie wywozili szamba – zarżał Szura, przesuwając krzesłow pobliże Alony. Idąc dotoaletyi z powrotem, musiałemsię przywitać przynajmniej z połową obecnychw lokalupatrolowych. Toprzyjednymstole mignęła znajoma twarz, tow przeciwnym kącie sali. Zjednymchodziłemna rajdy, z drugimpijałemwódkę, innegonie mogłemsobie przypomnieć, ale wiedziałem, że gdzieś się spotkaliśmy. Tak, że dotowarzystwa wróciłempokilkudziesięciuminutach. Nie zawsze potrafiłemsię też wykpić odwypicia ze znajomkami, więc trzeźwości dzięki tej wyprawie nie odzyskałemani na włos. Anawet wręcz przeciwnie. –„Jestempijaną świnią, poprostuspitymwieprzem" – śpiewał Sienią z zamkniętymi oczami, kiwając się na krześle. Nie zwracał najmniejszej uwagi na Alonę obściskującą się z Szurikiem. – „Zaległemw ciemnej jamie, lecz tymnie z niej nie ciągnij, nie ciągnij mnie na chama, botojest moja jama". –Aja byłemw tymParyżu. Dziura jak dziura oświadczył niespodziewanie Adik i splunął na podłogę. Opisująca z pasją swoją podróż dostolicyFrancji, zdumiona Alona zamilkła. –Ty?– Szurik nieznacznie położył dłońna talii dziewczyny. – Toż ty, Tatarzynie, w życiunie wyjeżdżałeś ze swojej Kołupajewki!Powiedz, nieprawdę mówię? –Tonie tak. Byłemw Paryżu, w Berlinie, w Lipsku, rok mieszkałemw Fere-Champenoise – Adik nie zamierzał się wykłócać z Jermołowem. – Ale w Warnie, nie będę łgał, nie byłem, chociaż miałemmożliwość. –Awidziałeś wieżę Eiffla?– Alona wzięła słowa Adika za dobrą monetę. – Zniej jest taki widok. –Ja tamnie wiem, czyona Eiffla, czykogoinnego, ale faktycznie sterczałow tymParyżutakie żelazne ustrejsrwo. – Adik wziął się za rozlewanie wódki doszklanek. –Tysłyszysz samsiebie, Tatarzynie?– nie wytrzymał Szurik. – Pieprzysz jak poparzony. –Przysięgamna życie mojej matki! –Czekaj, Adik. Przecież ty, cholera, pracowałeś jakozwyczajnyekspedytor, zgadza się?– Wala przyłożył pełną szklankę doczoła. – Kiedynibymiałeś czas zwiedzać? –Porobocie, wszystkoporobocie – Adik czerpał szczerą radość z tej wymianyzdań, upajał się chwilą. Popracy, wyobraź sobie, całyobwódobjeździłem. –Jaki, docholery, obwód?!– rozdarł się Szurik. –Czelabiński, a nibyjaki?– udał zdziwienie Tatar. –Tomoże wyjaśnisz mnie, tępakowi niepoprawnemu, kiedytoeuropejskie miasta Paryż, Berlin, Ferszampenuaz czyWarna wyemigrowałyna Ural?– zapytał Jermołow bardzo spokojnie. Zbyt spokojnie. Jeszcze chwila, a ktoś porządnie dostanie pogębie.

–Zaraz tammiasta. Toznaczy, Warna byjeszcze obleciała, ale Paryż i Berlintozwyczajne wiochy. Toteż przecież mówiłem– dziura. –Ja ci zaraz!– poderwał się Szura, ale na jednymramieniuzawisł muGorbunow, a na drugimAlona. –Poczekaj, Szurik – wkroczył doakcji Druid, spojrzał na Adika. – Znaczy, chcesz powiedzieć, że w twoimobwodzie są wioski Paryż i Berlin? –Są. Parsknąłemcichymśmiechem. Cóż, skorow StanachZjednoczonychmoże być miasteczkoSankt Petersburg, dlaczegomymielibyśmybyć gorsi?Był tylkojedenszczegół, któryczynił opowieść Tatara niewiarygodną. –Awieża Eiffla skądsię nibywzięła?– Druidchytrze zmarszczył brwi. –Właśnie, skąd?– Szura nie zamierzał już bić rozmówcy. Wolał z powrotemzabrać się za obłapianie Alony. –Aczyja powiedziałem, że ona jakiegoś tamEiffla?– twarz Adika rozpłynęła się w uśmiechu. – Podobna jest, ani słowa. Operator sieci komórkowej postawił stację bazową, dokładną kopię tej wieży, tyle że sześć razymniejszą. –1 dobra, i niechją szlagtrafi!– Szura podniósł szklankę. – Zdrowie pięknychpań!Wypiliśmy, posiedzieli, pogadali. Jeszcze wypiliśmy. Sieńka skuł się zupełnie, wódka była na wykończeniu. Wygrzebaliśmyz kieszeni cotamktomiał. Mało. –Kurde, gdzie bytuskombinować trochę szmalu?– zastanawiał się Wala z ponurą miną, rzucając na stół trzywymięte sturublówki. – Jeszcze… –Zaróbmoże – zaproponował Druidszyderczymtonem. –Tak poprostu, teraz?– Gorbunow spojrzał na kumpla mętnymwzrokiem. –Pożycz – wymamrotał Szurik przeliczającyna – gromadzoną drobnicę. –Odkogo?Wszyscyprzecież są goli. –Alombard?– podpowiedziała Dasza. –Ha!Ale trzeba bymieć coś w zastaw… –Chinole…gadyjedne…pożyczają bez zastawu…– Sienią odkleił się odstołu, dopił pozostałą mupoostatnimtoaście wódkę i znów złożył głowę na rękach. –Toidź i pożyczaj, mądralo. – SzperającypokieszeniachDruidwyjął kilka maleńkichzłotychmonet onieznanychmi tłoczeniach. – Nie wrócisz na czas, tobędzie z tobą, jak w tymwierszyku:„Wyszedł zając na ganeczek…„. Nawet nie zauważysz, kiedytwoje jajka pójdą w zastaw. Słuchaj, Sopel, znasz Wietrickiego?Dla żółtków poszedł pracować, suczysyn. –I kij muw oko. – Rozmowa opieniądzachnasunęła mi pewną myśl. – Powiedzcie mi, jak skończyła się walka omistrzostwow boksie?Ktowygrał, ArabczyMahometów?Wie ktoś? –Arab. – Wala odebrał butelkę odwracającegoz bufetuJermołowa, zdjął nakrętkę. Kiwnąłemz zadowoleniemgłową, ująłempełną szklankę. Uchhh, trucizna…Ta kolejka czterdziestoprocentówki tobyłojuż za wiele. Zacząłemsię osuwać w objęcia nieświadomości. Zdarzenia przebiegałyobok mnie w rwanymrytmie, w pamięć wbijałysię pojedyncze epizody. Pamiętam, śpiewamy, a raczej wykrzykujemypieśni, a potemprzerwa. Szurik i Druidsiłują się na ręce. Przerwa. Adik oczymś mi opowiada, ale nie potrafię zrozumieć słów. Przerwa. Wala chwycił kogoś za ubranie na piersi i trzęsie nimbez litości. Urywek myśli:„Trzeba spadać…„, Przerwa. Ktoś przyniósł jeszcze wódki. Przerwa. Druidi Dasza znikli. Przerwa. Trochę się przecknąłem, kiedyjuż większość patrolowychwybyła z knajpyi zostali tylkonajbardziej wytrwali. Gdzie moi?Adik i Wala kłócili się z kimś w drugimkońcusali. Sienią spał, rozłożonyna trzechzsuniętychkrzesłach. Szurika nie widziałem, Alonyzresztą też. Togadz Jermołowa!Poderwał panienkę, a gdzie ja mamsię nibypodziać? Chciałemprzecież doniegowprosić się na noc. Wstałemz trudemi poszedłemszukać Szurika. Świat falował, podłoga chwiała się podnogami, a stołyi stołki z uporemwłaziłymi w drogę. Dymz papierochów gryzł oczy. Jermołowa nie znalazłem. Tylkosię zastrzelić…Co miałemnibypocząć?Pieniędzyzero… Wyszedłemna ulicę. Rześko, chłodno. Trzeba bysię odlać. Podszedłemdosąsiedniej klatki schodowej i wtedyusłyszałemz tyłuszybkie kroki. Zareagowałemodruchowo:z półobrotuwyprowadziłemcios nogą. Mężczyznę, którynadział się na obcas odrzuciłow tył. Nie udałomi się utrzymać równowagi, przewróciłemsię na ziemię, chwytając rękojeść szabli. Zbokudostrzegłemjakiś cień, w tej samej chwili oberwałemw skroń. Rozdział 3 Boli. Boli. Boli… Ocknąłemsię w zupełnychciemnościach, odrazuzacząłemmacać wokół rękami. Cegły. Beton. Żelazo. Leżałemna podłodze. Gdzie jestem?Palce trafiłyna żelazne sztabyi poczułemsię nieswojo. Nie wyglądałotona celę. Ograbili mnie i rzucili dojakiegoś kanału?Nie, to, czegodotykałem, tona pewnobyłydrzwi. Zamknięte drzwi. Ostrożnie przejechałempalcami potwarzyi zajęczałemz bólu. W skroniachłupało, na głowie wykwitła wielka śliwa, wargi miałemrozbite, a lewe okozupełnie spuchnięte. Nos też. Tak, nieźle mnie załatwili. Pamiętałemtylkochwilę, kiedyoberwałemw głowę. Oparłemsię ręką ościanę, spróbowałemwstać, ale podprawą łopatką chrupnęło, w plecachodezwał się ostryból. Wnętrzności zawiązałysię w wielki supeł, ostryspazm ścisnął żebra i wzięłomnie na wymioty. Jakbyczekając na tę chwilę, dopieroco, zauważalne tykanie w głowie zamieniłosię w setki ostrychigieł, które wbiłysię w potylicę i eksplodowałygorącem. Skulonyna podłodze, dyszałemszybko, próbując przeczekać atak. W źle nasmarowanymzamkuzazgrzytało, przekręcił się klucz, drzwi zaczęłysię powoli uchylać, na chwilę utknęły, żebyzaraz otworzyć się gwałtownie. Dośrodka wtargnął snopświatła, poraził oczy, sprawiając, że znów osunąłemsię w nicość. Drugi raz przywiódł mnie doprzytomności chłód. Betonowa podłoga ziębiła tył głowyi ból, przyczaiwszysię tamna chwilę, przepłynął międzyłuki brwiowe. Przekręciłemsię na brzuch, znów wyrwałoze mnie żółć wraz z jakimiś krwawymi strzępkami. Nieźle. Czyżbymmiał uszkodzone wnętrzności?Podniosłemgłowę i dostrzegłem, że znajduję się w innympomieszczeniu. Cotoza katakumby?Na ścianachspęczniały, odpadającytynk, goła cementowa posadzka, w kącie piec zbudowanyz cegieł, blaszanyprzewódkominowyodchodzącydodziury w suficie. W piecykunie palił się ogień, a pokój wypełniał przenikliwychłód. Przyzamkniętychdrzwiachna grubociosanymstolikupaliła się jedna świeczka, lecz drżącyjęzyczek

ogienka nie miał najmniejszychambicji, abyrozproszyć zalegającypokątachmrok. Uniosłemniecogłowę i nie zważając na tańczące przedoczami jaskrawe plamy, przyjrzałemsię przebywającymw pomieszczeniuludziom. Niemłodyjuż mężczyzna siedział na taborecie przystole, a dwóchbyczków kręciłosię przydrzwiach, spoglądając kosona zamarłą przypiecykupostać. Człowiek tenokutał się szczelnie w długi płaszcz, głowę ukrył w głębokimkapturze. Ciekawe, czyw ogóle był w stanie coś spodniegozobaczyć? Próbując powstrzymać podchodzącą dogardła falę mdłości, zacząłemszybkodyszeć i poczułemdziwnyzapach. Czyżbysmródrozkładu? –Mocniej już gonie mogliście pobić?– spokojnie zapytał siedzącyza stołemmężczyzna w beżowej, zamszowej kurtce. Znajoma twarz – szerokie czoło, pokaźne zakola na skroniach, jasne włosy. Dużymięsistynos doskonale współgrał z wystającą masywną szczęką. Gdzie ja gowidziałem? Cholera, kiedywreszcie skończydwoić mi się przedoczami?Może zakryję lewe?Wszystkojedno, i tak nic nie mogłemzobaczyć przez opuchliznę. Tak, na pewnospotkałemjuż tegotypa. Ale gdzie?Żebychociaż świeczka dawała więcej światła. Niechbymsobie przypomniał, odrazustałobysię jasne, czegote gadzinymogą ode mnie chcieć. Mężczyzna skończył notować, rzucił długopis, odwrócił się kudrzwiomi potarł płatek ucha krótkimi, tłustymi palcami. –Pytałemocoś. –Acomieliśmyrobić?– Byczek z lewej wciągnął w ramiona kwadratowyłeb. – Zaczął wierzgać, prawie załatwił mi wątrobę. –Ocknął się już przecież – odezwał się drugi łysol, kiwając w moją stronę wielką latarką. Tennie próbował nawet wciągać głowy, bopoprostuw ogóle nie posiadał szyi. Poniżej uszuzaczynałymusię ramiona, a przykażdymruchunowiutka skórzana marynarka prawie rozłaziła się na nimw szwach. –Gdybynie odzyskał przytomności, nie wątrobę byś teraz stracił, kretynie, ale inną cenną część ciała. –Uderzyłemgomoże ze dwa razy– zełgał kwadratogłowy, poprawiając rapcie mojej szabli, którą przytroczył sobie dopasa. –Zejdźcie mi z oczu. – Mężczyzna zostawił w spokojupłatek ucha i w tej chwili gorozpoznałem. Sztoc. Jaków Naumowicz Sztoc. Ale jakie konszachtykomendant Patrolumógł mieć z takimi przestępcami?I coja mamdotego? –Poczekamyna górze – burknął kwadraciak i wyszedł za kumplem, z całej siły zatrzaskując drzwi. –Atywstawaj, Sopel. Podłoga zimna, przeziębisz się – poradził dobrotliwie Sztoc. Na pozór był bardzospokojny, tylkojegopalce skubałynieduży, ciemnoniebieski medalionna złotymłańcuszku. Skądmnie zna?Notak, powinienprzecież chyba wiedzieć kogokazał przytargać swoimzbójom. Tylkona plaster jestemmupotrzebny?Poco?! –Dziękuję, Jakowie Naumowiczu, lepiej tak zostanę – Przycisnąłemsię plecami dościany, podciągnąłemnogi dopiersi. 0 rrrrany…Coza ból!Żebra, moje żebra… –Ależ pocotak oficjalnie. – Sztoc nic a nic nie zdziwił się, że gopoznałem. – Ja przecież z Patrolu…uciekłem, nie widzę zatemprzeszkód, abyśmyprzeszli na ty. Masz coś naprzeciwko? –Absolutnie. – Szczęka bolała poprostuniemożliwie, zbadałemzębyjęzykiem. Bez zdziwienia skonstatowałem, że mamwybitykieł, a sąsiednie zębyruszają się. Gady! Najchętniej bymichpozabijał. –Czasumamniewiele, dlategopytania będę zadawał tylkoraz – Sztoc odrazuprzeszedł dorzeczy. Nerwowe palce wypuściłymedalion, ujęłydługopis i zaczęłyrysować w zeszycie bezsensowne gryzmoły. Symptomjakichś zaburzeń? Bardzopowoli skinąłemgłową. –Gdzie Kruk?– Jaków nagle pochylił się doprzodu. –Kruk?– Pytanie dosłownie mnie ogłuszyło. Acotengość mógłbymieć dotego wszystkiego?Tak byłemzdumiony, że wypaliłembez zastanowienia:Nie wiem. –Zła odpowiedź. – Ręka Sztoca drgnęła, rozległ się odgłos rozdzieranej kartki. – Sioma… Człowiek w czarnympłaszczuruszył kumnie. Nieprzyjemnyzapachnatychmiast się wzmógł. Gangrena, czyco? –Ostatni raz widziałemgow grudniutamtegorokuw Łudinie – jak najszybciej naprawiłempomyłkę – kiedydostał postrzał w brzuch. Nie wiem, czyprzeżył. –Ktostrzelał?– Sztoc powstrzymał sługusa ruchemręki. –Rangersi. –Potemgojuż nie widziałeś?– Nie. –Aostatniow Forcie?– Nie. –Gdzie towar? –Jaki towar?– Wiedząc, że taka odpowiedź nie zadowoli Sztoca, napiąłemmięśnie w oczekiwaniugwałtownej reakcji. –Jaki?!– Mój prześladowca poderwał się, bryznął z wściekłości śliną. – Gdzie „szafirowy szron"?Gdzie tenłajdak goukrył?! –Pierwsze słyszę – wymamrotałem, ale myślę, że odpowiedź nie była potrzebna: zdumienie dostatecznie wyraźnie odbiłosię na mojej twarzy. Togadz tegoKruka!Przez

niegowdepnąłemw takie gówno! –Posprzątaj tu– rzucił Sztoc, cisnął długopis na ziemię, wziął świecę i wyszedł. Zanimjeszcze pomieszczenie pogrążyłosię w mroku, człowiek w płaszczupodniósł się niezgrabnie i znów ruszył domnie. Kaptur zsunął musię z głowy, ukazując obciągnięty pociemniałą skórą czerepz kępkami włosów i zapadniętymnosem. Lecz ani plamyopadowe, ani błyskawicznie zapadająca ciemność nie przeszkodziłymi rozpoznać tej twarzy, którą nie raz i nie dwa widziałemna plakatachz napisem„Poszukiwany". TrupbandytySiomyDwa Noże rozpłynął się w ciemności, niecierpliwie zaszurał w moimkierunku. Przylgnąłemdościanyi postanawiając nie wstawać, wsłuchiwałemsię w skrzypskóryi odgłos stópprzesuwającychsię pobetonowej podłodze. Szur, szur. Daleko. Szur, szur. Już?Nie, za wcześnie. Szur, szur. Najwyższyczas! Odór zgniliznyuderzył w nos, zaparłemsię plecami ościanę, wyrzuciłemobie nogi doprzodu. Podeszwytrzewików trzasnęływ golenie Siomy, a moje żebra zaprotestowały przeciw takimgwałtownymruchomuderzeniemognia w piersi. Przezwyciężając ból w rozbitymciele, odturlałemsię w lewoi na czworakachuciekłemw stronę stołu. Palce martwiaka, któremubrak światła zupełnie nie przeszkadzał, dotknęłymojej kostki, ale nie zdążyłysię na niej zacisnąć. Tylkoże chodzącytrupokazał się owiele bardziej ruchliwy niż większość jegopobratymców wyjętychz grobów. Drewnianystół, podktórymsię ukryłem, w jednej chwili odleciał w bok. Jeśli nie zdołamuciec, będzie pomnie. Drzwi otworzyłysię z hałasem, jasnypromieńlatarki wydobył z mrokupostać zombie. W zamkniętej przestrzeni pistoletowe wystrzałyokazałysię poprostuogłuszające. Jeszcze mocniej wbiłemsię w kąt międzyścianą i piecem. Trzeba poczekać na okazję, a potemwyrywać stądile sił, dopóki martwiak zajmuje się strzelcem. Nie przypuszczałem, żebyczłowiek ze spluwą miał szanse obezwładnić tegotruposza. Zwyczajnego nieukojonego można załatwić choćbysaperką, ale tutaj przydałbysię miotacz ognia alboprzynajmniej brońmyśliwska. Martwiak porzucił mnie, skierował się w stronę latarki. Kumojemuzdziwieniu, już pierwsze strzaływ pierś zmusiłygodocofnięcia, a odtrafienia w głowę na wszystkie strony poleciałyodłamki czaszki i skrawki na wpół zgniłej skóry. Niezadowolonyz efektu, przybysz odsunął się oddrzwi, a poułamkusekundypadłydwa strzałyze śrutówki. Pierwszy pozbawił zombie resztek głowy, drugi rozorał muramię i prawie oderwał prawą rękę. Martwiak drgnął parę razy, a potemzachwiał się i zwalił na podłogę. Pomieszczenie wypełniła wońspalonegoprochu. Zakaszlałem. Niechto, wyszłocałkiemnie w porę!Gdybynie to, może bymnie nie zauważyli. Promieńześliznął się pościanie, zatrzymał się na mnie. –Bierz goi spadamy. – Człowiek z latarką poświecił drugiemu, któryzdążył już zarzucić dubeltówkę na plecy, chwycił mnie podpachyi wywlókł na zewnątrz. Na środkuschodów straciłemprzytomność, a ocknąłemsię na podłodze jakiejś na wpół zrujnowanej hali. Obok mnie leżał wyprężonybyczek. Kwadratową głowę miał przyozdobioną małą dziurką, wokół której czerniałypodeschnięte już bryzgi krwi. Drugi bandzior spoczął skręconyjak korkociągprzyoknie, a jegoplecyprzecinał rządpięknych otworków. Jakowa ani żywego, ani martwegonigdzie nie dostrzegłem. –Sztoc, gadzina, uciekł. – Pokrętychschodachschodził barczystygość w wojskowychspodniachi kurtce, z której kieszeni sterczałymagazynki doautomatu. Sama broń zastała wykonana w systemie „bull-pup" pojemnik z nabojami znajdował się za spustem, a nie przednim. Lufa zwartegokarabinuz podwieszonymgranatnikiempodążała niezobowiązującoza oczami mężczyzny, omiatając drzwi i otworyokienne. –Bógz nim. – Ubranyidentycznie, tyle że w kieszeniachmiał nie magazynki, ale dziwne karbowane cylindry, człowiek z pistoletemwsunął latarkę w rzemienną pętlę przypasie, wyrzucił z broni pustymagazynek i włożył nowy. Apistolet nie był taki sobie, zwyczajny. „Giurza". Jegopowiększonykabłąk spustowyznakomicie nadawał się dopanującegoklimatu– można byłoswobodnie strzelać nawet w grubychrękawiczkach. Problembył jak zawsze tylkojeden:z całą pewnością ogromnie trudnobyłoznaleźć w Forcie amunicję. –Musimyuciekać. – Opierającysię ościanę niewysoki, chudymężczyzna odrobnych, jakbystarannie wykreślonychrysachtwarzy, załadował broń, poczymprzygładził zlepione potemjasne włosy. W zestawieniuze swoimi towarzyszami zdawał się być zwyczajnym myśliwym:miał długą brezentową kurtkę, sprane szare spodnie, znoszone skórzane kozaki. Nosił nóż z pokaźnympęknięciemw drewnianej rękojeści. Przewróciłemsię na drugi bok, usiadłemz wysiłkiem, sunąc plecami pościanie. Wszystkojedno, tak czysiak omnie nie zapomną. Moje działania nie przeszłybez echa. Wysoki strzelec schował „Giurzę" dokabury, poczympodszedł domnie, zdejmując z twarzykominiarkę. Ciemnowłosemu, czarnookiemumężczyźnie można bydać czterdzieści lat z hakiem, gdybynie pełne energii ruchyi twarz bez jednej zmarszczki. Tylkoskądznałemtooblicze? –Mamna imię Dominik. Ojciec Dominik. Mamnadzieję, że JanKarłowicz opowiadał ci onas. –Noi?– wychrypiałem, krzywiąc się z bólu, jaki odczuwałemw szczękach. Przypomniałemsobie, gdzie widziałemprzedtemtegoojca Dominika – na ulicznymkazaniu. Coza cholera?Czegomogli chcieć ode mnie ludzie z sektyNiosącychŚwiatłość?W dodatku pożądali mojegotowarzystwa tak mocno, że rozpylili pościanachbojowców Sztoca. Pobudki tegoostatniegobyłyjasne:chciał przeze mnie trafić doKruka i narkotyków, ale ocochodzi tymtutaj?Bronią obracali owiele sprawniej niż przystałozwyczajnymsekciarzom. –Jak to„noi"?– zdziwił się Dominik.

–Czegoode mnie chcecie? –Pozwolisz?– Nie czekając na odpowiedź, samozwańczykapłanukląkł przymnie, ujął moją głowę w dłonie. Wypowiedzianychszeptemsłów nie potrafiłemzrozumieć, ale ból momentalnie zniknął, w głowie przejaśniało, nawet opuchliznyjakbytrochę stęchły, a żebra przestałyrwać. Ech, zupełnie jakbymsię urodził na nowo!Tylkowybityząbdokuczał jak przedtem. Miałemwrażenie, jakbyw jegomiejsce ktoś wkręcał bez przerwyzardzewiałą śrubę. –Dzięki. – Poraz pierwszytegoporanka odetchnąłempełną piersią. –Nie ma za co. Zmojej stronytonie akt miłosierdzia. Mamydla ciebie pewną propozycję. –Taką nie doodrzucenia?Pojawiliście się we właściwej chwili, trudnosobie wyobrazić lepszymoment, abyprzedstawić propozycję. – Zrozumiałemjuż, że nikt mnie nie zamierza zabić, podniosłemsię więc i zacząłemobszukiwać trupa z przestrzeloną głową. Portmonetkę wyjąłemi schowałemdokieszeni, na pistolet maszynowynawet nie spojrzałem. Ale zabranej mi szabli nie zamierzałemzostawiać, odrazuprzypiąłemją dopasa. –Zagęśćcie ruchy. Sztoc może zaraz wrócić. – Sekciarz z automatemtakże zdjął z twarzykominiarkę. Był niezbyt już młodymmężczyzną okołotrzydziestupięciu, może czterdziestulat. Jasne włosy, błękitne oczy, szeroka twarz i krępa budowa ciała sprawiały, że przypominał bohatera z dziecięcej kreskówki. Na lewympoliczkumiał coś w rodzajuoparzenia, alboczerwonawegoznamienia. – Aprzyjdzie przecież nie w pojedynkę. –Małoprawdopodobne. – Dominik z ledwie zauważalnymuśmieszkiemobserwował, jak obszukuję drugiegotrupa. Nie wiem, cobyłoprzyczyną jegowesołości:to, że połów okazał się marny, czykonstatacja ulotności i marności ludzkiej egzystencji. – Nasze niespodziewane pojawienie się nie ma nic wspólnegoz czymś, comożna nazwać łutemszczęścia. Nie wiesz nawet, Sopel, jak trudnokogoś wywieźć z Fortupotajemnie, z dala odniepowołanychoczu. –Śledziliście mnie, czyco?– Skończyłemmaruderzyć, wstałemz kolan. Łupbył faktycznie niewielki, ale też i z parszywej owcy…Amoja manierka przepadła. Żal jej, bo chociaż uszkodzona, ale zawierała sporosrebra. –Nie, coś ty. Poprostuwieluludzi podziela nasze przekonania, choć nawet otymnie wiedzą. –Dobrze, a czegochcecie ode mnie?– Obróciłemw rękachobrzyna, poczymodłożyłemgona podłogę. Pocomi taki złom?– Aw ogóle togdzie jesteśmy? –W Rudnym. –Dominik, pora na nas – poparł kolegę tenz bronią myśliwską. – Żebyśmynie natknęli się na jegrów. Stukniesz tylko… Rudne. Tojakieś piętnaście kilometrów odFortu!Dalekomnie zaniosło. Ale ojakichjegrachmowa?Pocożołnierze z Miasta mielibysię kręcić w pobliżuFortu, ryzykując, że natkną się na patrolowych?Przecież nie z powodusekciarzy!Nic z tegonie rozumiałem. –Dobrze, porozmawiamyw Forcie – ustąpił Dominik. – Może być? –Może – nie zamierzałemsię spierać. Może tak będzie lepiej. Zjakiegoś powodużywiłemprzekonanie, iż odpowiedzi na nurtujące mnie pytania nie znajdę w sobie, muszę szukać na zewnątrz. –Oleg, tydoprzodu– zaczął wydawać rozkazyDominik. – Mścisław, idziesz w ubezpieczeniu. Ruszamy. –Nie podoba mi się ta pogoda. – Wyjrzawszyza drzwi, Olegwyciągnął z kieszeni czapkę. – Żebytylkonie wpaść podkriogen. –Atycopowiesz?– Dominik nieoczekiwanie zwrócił się domnie. Aja nibyco?Największyspecjalista odpogody?Też znaleźli sobie synoptyka…Hm…Może jednak dokonać interpretacji tego, cowidzę?Nie przypuszczałem, żebyktóryś z sekciarzymiał podobne mojemudoświadczenie. Cóż, rok w Patrolu, torok w Patrolu. –Jest coś dopicia?– spytałem, wychodząc na ulicę i uważnie rozglądając się na wszystkie strony. Nikogonie byłowidać. Doskonale. W takiej okolicyzwyczajnegoczłowieka ze świecą szukać, poza bandziorami i patrolowymi. Widok zniszczonychfabrycznychbudynków i długichmagazynowychhal mógłbyprzygnębić nawet zawodowegobłazna. Szlaka, beton, cegły, asfalt, brudi czarna ziemia. Tylkosobie w łebstrzelić. –Trzymaj. – Mścisław podał mi manierkę. –Dziękuję. – Łyknąłemzimnej wody, zmywając obrzydliwyposmak wymiocin, przykucnąłem. Ziemia już odtajała, zaczęła się pokazywać trawa. Powietrze też się ociepliło. Wszystkobybyłow porządku, ale nie podobałymi się płynące leniwie poniebie obłoki. Miałyjakiś niepokojąconiezdrowyodcień:nie byłybiałe, ale raczej ołowianoszare. Aniebo błękitne. Radosne takie, wesoluśkie. Powęszyłemchwilę, nabrałemgłębokopowietrza, powoli wypuściłemje z płuc. Miałojakiś posmak, prawie niewyczuwalny. Anawet nie tyle posmak, cojakiś niezrozumiaływyraz chłodu. Amoże tak mi się zdawałopozimnej wodzie? –Obłoki wprawdzie nie takie, jak trzeba, ale kriogenuw najbliższymczasie z tegonie będzie. –W takimrazie idziemy– rozkazał Dominik. Olegskinął głową, zarzucił brońna ramię i wyszedł śmiałona wzdęty, popękanyasfalt drogi. Poczekaliśmyaż niecosię oddali, poczym wraz z Dominikiemruszyliśmyjegośladem, a Mścisław nie wyszedł na otwartą przestrzeń, lecz krył się, korzystając z osłonyna wpół zawalonychścian.

Budynek, któryopuściliśmy, odróżniał się odinnychtylkotym, że wiodła doniegowydeptana wśródśmieci dróżka, a ceglane ścianypewnie trzymałysię odpornegona wahania temperaturyfundamentu. Okoliczne wielkopłytowe i pobudowane ze szlaki konstrukcje nie mogłysię poszczycić tak dobrymstanem. Na ścianachi dachachdrżałyna wietrze świeżymi listkami gałązki młodziutkichroślin. ŻebytylkoMścisław nie oberwał jakimś gruzem. Upadnie człowiekowi cegła na głowę i koniec. Ale onchyba wiedział lepiej, a poza tymw końcudorosłychłop, potrafi sam myśleć. Podążając za idącympewnymkrokiemOlegiem, wyszliśmyna ulicę przecinającą Rudne z północyna południe. ToPaździernikowa czyRewolucji?Nie pamiętałem. Ale to przecież wszystkojedno. Najważniejsze, że można wyjść nią na trakt prowadzącydoFortu. 0 ile coś mi się nie poplątało. Popatrując na szybkojuż ciemniejące niebo, z zainteresowaniemrozglądałemsię, żebyzapamiętać na wszelki wypadek punktyorientacyjne oraz miejsca, w którychmożna się schronić. Zawsze coś się może człowiekowi przytrafić, chociaż akurat w tymmiejscunie daj Panie Boże. W Rudnymbyłemwszystkiegoze trzyrazyi tojedynie gdzieś na peryferiach. Zazwyczaj mój oddział wysyłali w rajdyna północ i północnywschód, a patrolowanie okolic Fortunależałodoobowiązków pierwszej kompanii. Stojące poobustronachulicyjedno– i dwupiętrowe domy– brudnoszare, zielone, żółte -wydawałysię prawie jednakowe i tylkobrutalne oddziaływanie pogodypowodowało, że różniłysię szczegółami. W jednymbudynkuobłaziła fasada, w innymrunął dach. Tamna zrujnowanychbalkonachzielenieją już krzaczki, a kawałek dalej z konstrukcji została wielka kupa gruzu. I pojaką nagłą jestempotrzebnysekciarzom?I w jaki sposóbjest w tozamieszanyJanKarłowicz?Czegow ogóle oni wszyscymogą ode mnie chcieć?Żebymkogoś zlikwidował?Bzdura. W Forcie można znaleźć wykwalifikowanychzabójców na pęczki, trzeba tylkochcieć. Przecież sami NiosącyŚwiatłość nie wypadli sroce spodogona, bez większegowysiłkuzałatwili przedchwilą ludzi Sztoca. Potrząśnij tylkokiesą, a nie opędzisz się odchętnychdokażdej roboty. Czyżbypolowali na tenferalnynóż?Czyteż – jak Sztoc – chcieli przeze mnie dotrzeć doKruka?Zapewne prędkosię dowiem. W tej chwili nie czas zadawać pytania. Powiał chłodnywiatr i z żalempomyślałemowyrzuconej kufajce. Byłabyteraz jak znalazł. Idącyz przoduOlegzdjął z ramienia broń, skierował lufę w stronę otwartegowłazudo kanału, w którymszumiała woda. Dominik zaczął obchodzić tomiejsce szerokimłukiem. Postanowiłemnie ryzykować i poszedłemjegośladem. Ze ścianybudynkuodpadł szarykształt, ale błyskawicznyskok kłębka splątanej sierści przerwała seria karabinowa. Szczurowiec runął na ziemię, w drgawkachzaczął rwać pazurami asfalt. Zciemnej dziurypiwnicznegookna wypadłojeszcze kilka drapieżników, lecz Olegstrzałami zagnał je z powrotem. WtedyDominik zerwał z kamizelki jedenz cylindrów, zrobił krok w stronę domui prawie bez zamachurzucił ładunek w okienko. Bez najmniejszegodźwiękubuchnął płomień, zwierzęta wpierw zakrzyczały, palone żywym ogniem, a pochwili ichgłosyzmieniłysię w coś, coprzypominałosyk palonegomokregodrzewa. Postrzelonyszczurowiec odpełzł parę metrów, poczymzatrzymał się, zaryty pyskiemw kupie śmieci. Spomiędzywyszczerzonychzębów kapała ślina pomieszana z krwią. –Szybciej, szybciej!– popędzał nas Oleg. Ruszyliśmydalej prawie biegiem. Szczurowce nie byłymoże specjalnie niebezpieczne, ale odgłos palbymógł ściągnąć czyjąś uwagę. Odtej chwili uważniej obserwowałemdachy, wąskie zaułki i wychodzące na drogę otworydrzwi. Olegprzeładował brońw marszu, nie zarzucał jej już na ramię i starał się iść jak najdalej odbudynków wznoszącychsię poobustronachciasnej ulicy. Asfalt urwał się tak nagle, jakbygodalej nigdynie położono. Butyzaklaskaływpierw pozmieszanymze śmieciami szutrze, a potemzobaczyłemwielką kałużę, której nie dałosię obejść żadnymsposobem. Olegowi może nie byłożal starychkapci, ale Dominik zatrzymał się przedprzeszkodą. Nie chce nógmoczyć?Ja też nie. I coteraz zrobimy? –Tusą rozłożone cegły– machnął ręką przewodnik. – Nie utoniecie. Przeskakując z kamienia na kamień, dotarliśmyna drugą stronę i wyszliśmyna niewielki placyk, poktóregoprzeciwnej stronie stał dwupiętrowybudynek z na wpół zrujnowaną piękną mozaiką ścienną. Dominik stanął. –Atocoza pałac?– spytałem. –Poczta – odparł, wypatrując Mścisława. Niepokoił się?Słusznie. Tostanowczonie była przechadzka podeptaku. Plamyszarozielonegokamuflażumignęływ gęstwinie suchychburzanów, rzepów i łodygwiedźmowegobicza. Na pewnomutamniesłodko. Musiał leźć przez najprawdziwsze bagnoporośnięte różnymdraństwem. Ale cóż, bezpieczeństwojest przecież najważniejsze. Wiatr zaszumiał, zaświszczał w wybitychoknachi resztkachocalałychdachówek. Powierzchnia kałużyzmarszczyła się. Czarna chmura zakryła słońce, powietrze odrazu wyraźnie się oziębiło, krople deszczuzabębniłypościanachdomów, spieniłykałużę, w jednej sekundzie przemoczyłyubranie dosuchej nitki. Postawiłemkołnierz kurtki, ale lodowate bryzgi bez truduznajdowałydrogę, żebydotrzeć dociała. Cóż totakiego?Jeszcze parę minut temunie byłoprzecież deszczowychchmur… –Kryć się!– wrzasnąłemi dzwoniąc zębami z zimna, pobiegłemdobudynkupoczty. Dominik i Olegwyprzedzili mnie, zdążyli wskoczyć dośrodka, zanimz nieba posypał się grad. Mnie kilka lodowychkul zdrowozdzieliłoporękachosłaniającychgłowę, ale największegopecha miał oczywiście Mścisław – biedak, zanimdonas dotarł, nieźle oberwał, gdyż w czasie, kiedypędził przez kałużę, gradzrobił się wielkości przepiórczychjaj. –Coz tobą?– spytał Dominik, cofając się przedkulkami rozbijającymi się w drobnymak na marmurowymganku. –Jedna mnie rąbnęła prostow ciemię. – Mścisław odetchnął nieco, zdjął czapkę i zaczął obmacywać czerep. – Gdybybyła trochę większa, mógłbympowiedzieć wam „żegnajcie". Gradtymczasemnie zamierzał zaniechać znęcania się nadziemią. Lodowe pociski spadałyz nieba rwącympotokiemi coraz częściej migaływśródnichwydłużone egzemplarze, przypominające sople. Śmiercionośna nawałnica niszczyła źdźbła młodej trawy, chłostała bezlitośnie gałęzie roślin, łamała dachówki. W mgnieniuoka ziemia została pokryta prawie dziesięciocentymetrową warstwą lodu, a odwybitychokienpowiałoprzenikliwymchłodem. Może ta burza tonie kriogen, ale jeśli kogoś złapie bez dachu nadgłową – zgon. Brrr…Ależ ziąb!W dodatkuprzemokłemna wskroś!Przeziębienie murowane. Ale -jak głosi może nie bardzostare, ale za tobardzotrafne porzekadło– jeśli odczuwasz chłód, to znaczy, że jeszcze żyjesz. Martwiak gdzieś ma takie drobiazgi jak zimno. Gradowa nawałnica skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Jeszcze tylkoprzedwejściembębnił werbel maleńkichkuleczek, ale już pochwili wszystkoucichło, nagle wyjrzałosłońce. Czarne chmuryrozwiałysię bez śladu, a zaścielającyziemię lódzaczął powoli topnieć. Wyszliśmyna ulicę. Uch…Chłodnawo. Kawałki zamarzniętej wodyszurałyi chrupałypodnogami, wyskakiwałynagle spodbutów w najmniej odpowiednichmomentach. Od ziemi wznosiłysię fale zimna, tak że zaczynałempowoli tracić czucie w palcachstóp. Ciekawe, na jakiej powierzchni spadł grad?Nie miałemochotybrnąć w lodowatej Zyburze, czekając aż całkiemsię rozpuści. –Patrz!– Olegwydobył spośródbrudów zadziwiającodobrze zachowanypoupadku, długi na łokieć sopel. – Taki tonawet kask przebije. – Racja, zwyczajnyna pewnoprzebije. – Mścisław pokiwał głową, wsunął dłońpodczapkę i potarł uszy. – Poczekajcie!– Olegwyrzucił sopel, powoli przeszedł przez trawnik i przykucnął podścianą domu. –Cosię stało?– spytał czujnie Dominik. –Pierwszyraz widzę…– Przewodnik wskazał dziwne śladyna ziemi, tamgdzie przedulewą zasłonił je mur. –Cototakiego?– Faktycznie, dziwne. Srebrna pajęczyna szronuścinała odciski stóp. Wyglądałoto, jakbyprzeszedł tędyktoś tak zimny, że błotozamarzłomupodnogami.