Tom 2
Przełożył Rafał Dębski
fabrykasłów 2008
Pamięci Aleksandra Anatoliewicza Izmajlowa
Mogę nazwać cię lodem
Ale nie otowszak chodzi
Które z nas bardziej chłodzi
„Piknik"
Drugie moje imię pustkę przypomina
A zwą mnie troska
Onojest jak gołoledź
Jak pięciodniowy deszcz
Jak lufa przy skroni
„Fort Royal"
Część druga
Przebojem!
Nie ja wyznaczyłemdla siebie tę rolę Hasłoznam, choć szans nie mamza grosz Szczęście złudą jest, lecz sobie pozwolę Znać odpowiedź, którą niesie mi los. Tak tobywa…
„Fort Royal"
Rozdział 7
Obudziłemsię rano, wysmyknąłemspodkołdryi starając się nie hałasować, poszedłemdołazienki. Wyprane wczoraj rzeczyzdążyłyjuż przeschnąć, więc przynajmniej z tymnie
miałemproblemu. Szybkozałożyłemubranie, wróciłemdopokojui delikatnie potrząsnąłemWierę za ramię. Wymamrotała coś, ale nie obudziła się. Potrząsnąłemmocniej.
–Już czas?– Zamrugała nieprzytomnymi oczami.
–Jeszcze wcześnie. Zamknij za mną drzwi.
–Dokądidziesz?– Wiera spojrzała na stojącyna szafce nocnej zegar. – Dopieroósma.
–Lecę coś załatwić i zaraz wracam.
–Musisz koniecznie?– Odrzuciła kołdrę, sięgnęła popodomkę. – Mógłbyś zostać.
–Ja szybciutko. – Zawahałemsię, patrząc na jej zgrabną sylwetkę, ale niektóre sprawynie mogłyczekać.
–Trudno. Chodźmy. Zamknę i jeszcze się prześpię. – Objęła mnie za szyję, pocałowała w policzek. – Na pewnowrócisz?
–Na pewno.
–W takimrazie przygotuję śniadanie. – Zamknęła za mną drzwi, szczęknęła zamkiem.
Zbiegłemposchodach, wyskoczyłemna zewnątrz i skuliłemsię odporannegochłodu.
Rześko. Na niebie ani jednej chmurki, czyli dzieńzapowiadał się gorący. Tobardzodobrze:na deszcz w ogóle nie chce się wychodzić, a tymbardziej w rajd. Już lepiej dostać
porażenia słonecznego. Porażenia!Trzyrazy„cha"!Nie, nooczywiście, pominus czterdziestutakie plus dwadzieścia wydawać się może upałem, ale wiatr i tak był zimnawy. Jak
zaduje – tosię czuje. Nie poleżyczłowiek na plaży, choć ochota bysię znalazła.
WczesnymrankiemFort budził się ze snu. Nie widać jeszcze byłonatrętnychsztajmesów, kurew i innychszumowin, które wypełzają na ulicę w każdyletni dzień. 0 takiej porze
oczyprzecierają tylkodozorcy, uliczni handlarze i różni roznosiciele. Dosypiają jeszcze, ile się da, robotnicyi urzędnicy, oile – rzecz jasna – nie pracowali na nocną zmianę. A
właśnie nocna warta Drużynyrobi ostatnie kilometryprzedpowrotemna komendę, Postanowiłemnigdzie
się nie spieszyć, ale zrobić sobie spacer dla przyjemności. Cudownie!Gdyulice są puste, można prawie uwierzyć, że tonormalnyświat.
W oddali pojawił się i odrazuskręcił w następną przecznicę konnypatrol Drużyny. Porządkunibypilnują, darmozjady. Ech, coś się dzisiaj rozkojarzyłem. Zapomniałem, że teraz
samjestemjednymz tychdarmozjadów. W Patrolurobiłemchociaż coś pożytecznego.
O!Atamktoś pracuje – zaraz za skrzyżowaniemcechowi podnadzoremoddziałuzbrojnychwnosili dosklepuna parterze domumieszkalnegoprzywiezione na dwóch
furmankachpudła odtelewizorów. Przesadziłemjednak trochę z tym, że Fort jeszcze śpi.
Naddachami domów pojawiłysię złote kopułycerkwi. Przystanąłem, zapatrzyłemsię -zajść?Oczywiście, nie na spowiedź. Zbyt wiele grzechów się nazbierało, żebytak z
marszuje wyznać. Świeczkę bympoprostupostawił.
„Trzyświece za spokojność, jedną za zdrowie"…Skądtocytat?Nie pamiętam. Ale myśl była cenna.
Dawniej przedkażdymrajdemzachodziłemdocerkwi. Tylkoostatnimrazemjakoś się nie złożyło. Agdybymzaszedł, może wszystkopotoczyłobysię inaczej?Amoże i nie…
Aniołystróże nie pracują na zlecenie.
Uznałem, że mamjeszcze trochę czasu, skręciłemwięc doświątyni. Furtka w płocie okazała się otwarta, wszedłemdośrodka, przeżegnałemsię i zatrzymałemprzed
cerkiewnymkioskiem, sięgnąłemdokieszeni. Mamjakieś pieniądze?Coś tamzadzwoniło. Aw kieszeni pusto. Dziwne. Aha, dziura!Tonawet dobrze, inaczej i tobymprzeputał.
Wydobyłemspomiędzymateriałua podszewki złote łuseczki, kupiłemza jedną świeczki i wszedłemdocerkwi. Cisza. Półmrok. Lekki zapachkadzidła i dymuświec. Ani parafian,
ani kapłana, tylkotwarze świętychna ikonach. Dziwnie tutaj. I spokojnie. Można postać, pomyśleć, pomodlić się, zapomnieć chociaż na chwilę ocodziennej krzątaninie. Można,
pewnie. Ale czas nie stoi w miejscu.
Zapaliłemświeczki, podniosłemw górę, postawiłemobok dogasającychogarków podjedną z ikon, wymamrotałemznane z dzieciństwa modlitwy, przeżegnałemsię i
wyszedłem. Czyzrobiłomi się odtegolżej?Samnie wiedziałem.
Ateraz powinienemzasuwać jak najszybciej doKiryła. Towprawdzie niedaleko, ale nie zostałozbyt wiele czasu.
AKirył nie otwierał. Kiedyjuż wyżyłemsię na jegoBoguducha winnychdrzwiach, usiadłemna schodachi obejrzałemsrebrne nakładki na czubkachbutów. Nawet się nie
obluzowały, chociaż przypieprzyłemsolidnie. Kopnąć jeszcze parę razy, czyco?Może Kirył śpi?Albonie ma gow domu?Ale gdzie bymógł poleźć tak wcześnie?Wstałemz
zamiarem
odejścia, kiedyzazgrzytałyzasuwyi drzwi powoli uchyliłysię tylkona tyle, żebygospodarz mógł wysunąć głowę.
–Czegochcesz?– skrzywił się z niezadowoleniem, ziewnął szeroko.
–Został ci jeszcze bimber na cedrowychorzeszkach?
–Chybaście całkiemocipieli. Najpierw Sielin, teraz ty.
–Chciałbymtylkotrochę dobutelki – wyjaśniłem. – Idę w rajd.
–W rajd?– zamyślił się Kirył. – W takimrazie dawaj flachę.
–Nie poczęstujesz nawet herbatą?– podałemmunaczynie.
–Wiesz, cholera, która jest godzina?– oburzył się. – Pewnie, że wiesz. Tylko, że dla ciebie, łajdaku, obudzić mnie tożadna sprawa.
Przymknął drzwi, poszedł w głąbmieszkania, ale z zasuwami nie kombinował. Pojakichś pięciuminutachotworzył, zwrócił mi pełną butelkę.
–Wszystko?– spytał małoprzyjaźnie. – Amoże dać ci jeszcze na drogę trochę kiełbasy?
–Kiełbasynie trzeba. – Schowałemsamogondowewnętrznej kieszeni. – Powiedz mi
lepiej coś oCzarciej Wyrwie. Cotojest i gdzie się znajduje?
–Acoja jesteminformacja turystyczna?– oburzył się Kirył. Wcale musię nie dziwiłem.
–Będę wdzięczny.
–Toporzucona kopalnia na GranicyFortu, Miasta i Mglistego– zmiłował się nade mną. – NiedalekoodSokołowskiego. Totaki chutor za Świerkowym.
–Znamgo. Ana czyimterytoriumleżyWyrwa?MglistegoczyMiasta?
–Mglistego.
–Cotamjest?
–Może ci odrazuwykładzrobić?– Kirył z trudempowstrzymał się, żebynie rzucić macią. – Daj mi pospać, co?
–Ale tak w dwóchsłowach…
–W dwóchsłowach?Imniżej, tymzimniej. 0!Tojuż byłycztery. Spora nadwyżka.
–Adalej?
–Poniżej trzystumetrów nikt nie złaził. Wszystko.
Zaspokoiłemtwoją ciekawość?
–Dzięki serdeczne, bardzomi pomogłeś. – Zacząłemschodzić na dół, ale odwróciłemsię. – Acoz Sielinem?
–Przyjaciółka wywaliła goz chałupy. – Kirył cichutkozamknął drzwi.
Czarcia Wyrwa. Totaka z nią historia. Ciekawe, cotamjest na dole?Ciekawe?Aniechto
„ciekawe" leżytamsobie jeszcze stolat!Nie chcę tegonawet w prezencie. Maminne, bardziej palące problemy.
Na przykładpowinienemszybciej przebierać kulasami. Dochodziła dziewiąta, a musimyjeszcze dotrzeć doposterunkuprzybramie. I nie tylkozwyczajnie dojść, ale wziąć ze
sobą kupę sprzętu. Amnie, niechtoszlag, powczorajszymw krzyżujeszcze łamie. I żebra bolą, i ogongotów zaraz odpaść.
Dokoszar dotarłemzadyszany, a jeszcze grubywartownik wygłupiał się i nie chciał mnie wpuścić dośrodka. Pokazałemmunawet odznakę, a tenswoje. Ledwogo
przegadałem. Pokraka. W ogóle dookoła same pokraki. Atak się tendzieńpięknie zaczął. Kurde mol, cosię jeszcze zdarzydowieczora?
Wiera otworzyła drzwi gotowa już dodrogi, z żalemwięc musiałempożegnać się ze śniadaniem. Jednomnie ucieszyło:zdążyła przebrać zasobyplecaka i teraz był ze trzyrazy
mniejszy. Coteż takiegotaszczyła z arsenałudodomu?
Zarzuciłembagaż, chwyciłemkarabin, zacząłempowoli schodzić. Wiera z karabinemwyborowymi moją torbą szła za mną lekkimkrokiem. Ileż ludzie mają energii!Samledwie
powłóczyłemnogami, a ona zdawała się polatywać.
Skręciwszyw Aleję Topolową, poszliśmyw kierunkuProspektuTierieszkowej. Nie powinniśmysię spóźnić.
Ludzi na ulicachwyraźnie przybywało, czułemna sobie zaciekawione spojrzenia. Counas za naród?Jak jesteś cieciem, tozamiataj śmieci, a nie gapsię na innych. Jesteś
przekupniem?Torozstawiaj towar na straganie, a nie oglądaj się za przechodniami. Murarze, żołnierze, malarze, jacyś doginacze, najwyższyczas zająć się swoją robotą!A
możeście babyw kamufłażce nie widzieli?Widzieliście i tonieraz. Pracować się poprostunie chce. Tylkorobotnicyz miejskiegokrematorium, przejeżdżającyobok na
municypalnymkarawanie, nie zwrócili na nas uwagi. Zuchy. Żebywamtak pensje podnieśli.
Słońce zaczęłojuż przypiekać, kiedywyszliśmyna Prospekt Tierieszkowej i mijaliśmyskrzyżowanie z BulwaremPołudniowym. Dobrze mi się zdawało, że będzie dzisiaj gorąco.
Zkolei nocą przemarzniemy. W takichróżnicachtemperatur nigdynie mogłemznaleźć nic pozytywnego. Jak jest upał toniechbędzie upał, ale zimna lepiej nie. Niechjuż grzeje.
Palące słońce, ciepłe morze, gorącypiach. Achłodne tojest dobre tylkopiwo.
–Mleko– przeczytała Wiera na stojącej w cieniubeczce i trąciła mnie w bok, nie
pozwalając przysnąć w marszu. – Faktycznie tumlekosprzedają?
–Anibyco?– burknąłem, spojrzawszyna długą kolejkę.
–W Forcie są krowy?
–Apoco?Przywieźli z jakiegoś chutoru– wyjaśniłem. – Amogli też poprostuz Łukowa.
–Napiłabymsię takiegoprostoodkrowy– rozmarzyła się dziewczyna.
–Ja jestemchłopak z miasta i zupełnie nie rozumiemwaszychwiejskichobyczajów -uśmiechnąłemsię i odwróciłemszybko. Coś przyciągnęłomoją uwagę.
Kolejka, wkurzona sprzedawczyni, zblazowanydrużynnik, błogotaplającysię w kałużyćpuni drugi przylepionydopłotu. Nie to. Sprzedającypierożki kulawystaruszek, Chińczyk
oferującyróżne drobiazgi rozłożone na ziemi, przyglądającymusię ponurochłopak w kurtce z wyszytymkołemzębatym. Też nie to.
Uspokoiłemsię nieco, ale w tymmomencie zobaczyłemstojącegonieopodal beczki starszegomężczyznę, któregotwarz w promieniachporannegosłońca wydawała się
cokolwiek niebieskawa. Odrazuwidać, że przyjezdny:krótka kurtka z futremna zewnątrz, przypasie długi tasak, wysokie buty. Zszyi zwisał muna grubymłańcuchuamulet w
kształcie wpisanej w okrągośmioramiennej gwiazdy. Nie, tonie oniegochodziło.
Czyżbymi się przywidziało?Ale przecież poczułemna sobie wyraźnie czyjeś spojrzenie.
Jest!Opalonygość kucał, zawiązując sznurówkę. Jak mutam?Kosta?Przypadkiemsię tenkomunardtutaj napatoczył, czycelowo?
Kosta zawiązał but i nie patrząc w moją stronę, ustawił się w kolejce.
–Coz tobą, śpisz?– Wiera pociągnęła mnie za rękaw. – Chodźmy.
–Tak – zgodziłemsię – chodźmy.
Czegomógłbychcieć komunard?Amoże tofaktycznie przypadkowe spotkanie?Już towidzę!Prędzej rak zacznie śpiewać niż tengość kupi z samegorana mleko. Miałem
nadzieję, że nie natknę się na nikogowięcej z jegoorganizacji.
Doszliśmydokońca prospektui skręciliśmyw stronę punktukontrolnego, kiedydoleciał nas ryk tłumu. Odczasudoczasurozlegałysię głośniejsze niewyraźne okrzyki i
szczekanie głośników. Mityngjakiś, czyco?
–Ej, panie szanowny, cosię dzieje?– zawołałemdochłopa pchającegoprzedsobą wózek
z pudłemodlodówki. Machnął tylkoręką i zaklął paskudnie.
Postanowiłemdać sobie z nimspokój, poprawiłemwrzynające się w ramiona paski plecaka i przyspieszyłemkroku. Zaraz sami wszystkosobie obejrzymy, doposterunku
zostałoze stopięćdziesiąt metrów. Zobaczymyodrazu, czydowództwojest już na miejscu. Ale sytuacja zaczęła się wyjaśniać wcześniej niż myślałem.
Na rogustałodziesięciużołnierzysił prewencyjnychkomendanturyw pełnymrynsztunku– hełmachz podniesionymi na razie zasłonami, kamizelkachkuloodpornych, z
wysokimi tarczami owizjerachze szkła pancernego, pałkami teleskopowymi, różdżkami „Łzawiacza" i
„Zapomnienia", krótkimi pistoletami maszynowymi.
Podrugiej stronie ulicyna chodnikuzaparkował autobus Drużynyz oknami zabezpieczonymi płytami sklejki. Dookoła pojazduwymalowanoniebieski pas. Dwóchfunkcjonariuszy
dla zabicia czasuobszukiwałopijanegoczyteż naćpanegofaceta. Tenkręcił głową z tępymwyrazemtwarzyi nijak nie mógł zrozumieć, czegoodniegochcą.
–Cosię dzieje?– spytała zaniepokojona Wiera.
–Zaraz sami zobaczymy– westchnąłemciężko, czując, że nic dobregonas z przodunie czeka.
Rzeczywiście – stłoczeni na placurozciągającymsię międzybudynkiemkomendanturya punktemkontrolnymzaliczali się dokategorii istot, októrychśmiałomożna powiedzieć:
„Obyoczymoje nigdytegonie ujrzały".
Długa kolejka oczekującychna wyjście z Fortuzajmowała przestrzeńpoprawej stronie, szczęśliwcy, którzyzdołali wejść dośrodka przemykali polewej, a na środkużołnierze
Drużynyi Garnizonupilnowali grupydwustu, może nawet trzystuludzi. Adokładniej nie tyle ludzi, coodmieńców. Odrazurzucałysię w oczypowykrzywiane sylwetki, okaleczone
twarze, nienaturalnie kanciaste ruchy, sączące się ropniaki, powykręcane stawyi kończyny. Na dodatek skandowali hasła:„Myteż jesteśmyludźmi!", „Pozwólcie namżyć!", „Nie
jesteśmyniczemuwinni!". Oprócz tegonadtłumempowiewałykartki z napisami w rodzaju:„Nie rujnujcie naszegodomu", „Nasz domnaszymżyciem" czy„NIEdla ludobójstwa".
Zgromadzonychotaczałyz trzechstronżelazne płotki, zrobionojedynie przejście dla tych, którzyopuszczali plac w stronę ProspektuTierieszkowej. Zcałą pewnością odmieńcy
moglibybez truduroznieść w drobnymak takie zabezpieczenie, ale zaraz za nimstałyszeregi drużynników i żołnierzyGarnizonu, którzytylkoczekali na pretekst, abywejść do
akcji.
–Rozejdźcie się!Wzywamwas donatychmiastowegorozejścia!– dudnił monotonnie
przez megafonstojącyna balkonie oficer. – Manifestacja została zorganizowana bez zgody
RadyMiejskiej i uniemożliwia normalnyruch. Rozejdźcie się, inaczej zostaniemyzmuszeni
doużycia radykalnychśrodków.
Radykalne środki torzecz bardzoprosta. Anajpewniejszyśrodek, znajdującysię w dyspozycji sił porządkowych, tostare, dobre pałowanie. Większość zgromadzonychwojaków
już miała ochotę z niegoskorzystać, a szczególnie ci z pierwszychrzędów.
Tłumodpowiedział na wezwanie gwizdami. Najpierw spontanicznie, a potemw jednymrytmie odmieńcyzaczęli skandować:„Zostawcie nas w spokoju!", „Zostawcie nas w
spokoju!", „Zostawcie nas w spokoju!".
–Musimysię dostać dobramy. – Pokazałemblachę stojącemuna końcuszeregu
młodszemudowódcyDrużynyi natychmiast podskoczył donas ubranyw poszarpane paltoodmieniec.
–ZOSTAWCIE!– zaryczał mi prostow twarz. Skrzywiłemsię, kiedyowionął mnie
cuchnącyoddech, wolną ręką lekkotrąciłemgow przerośniętą szczękę, a tenzaraz zwalił się
na ziemię.
–NAS!
–Przechodźcie szybciej – pociągnął mnie za rękaw drużynnik. Zaczęliśmysię przebijać przez kolejkę w stronę wyjścia z miasta.
–W SPOKOJU!
Dotarliśmytuż przedwejście na punkt kontrolny.
–ZOSTAWCIE!
Rozejrzałemsię, przytrzymałemWierę, która chciała się przebić kuschodkom. – NAS!
–Czemugouderzyłeś?– Dziewczyna przełożyła torbę dodrugiej ręki.
–Aco, miałemmoże gościa pocałować?– Teraz zobaczyłem, dlaczegozrobiła się taka wielka kolejka. Wpuszczali tylkotroje ludzi naraz i tojeszcze w punkcie, w którym
odprawia się tylkoz ręcznymbagażem. Cow takimrazie musiałodziać się na bramie?
–W SPOKOJU!
Trzeba znaleźć naszychi razemsię zebrać. Tymbardziej że wszystkie potrzebne dokumentymiał Grisza.
–ZOSTAWCIE!
Żelazne drzwi uchyliłysię, ale mężczyznę, którychciał wejść, wypchniętoz powrotem. 0!Znałemdoskonale tę łysinę!
–W SPOKOJU!
Napalmwyjrzał zza drzwi, odszukał nas wzrokiemi zmachał rękami. ZabrałemWierze torbę i przedzierając się przez ściśniętychludzi, zacząłemprzebijać się dowyjścia. Z
boku, nie przebierając w środkach, przedzierali się także Pierwszyi Drugi.
–ZOSTAWCIE!
Spotkaliśmysię na ganku, razemwtargnęliśmydowartowni. Żelazne drzwi zatrzasnęłysię ze zgrzytemi wrzaski odrazuucichły. Pewnie, że nie całkiem, ale teraz można było
przynajmniej nie obawiać się popękania bębenków.
–Towasi?– spytał stojącyprzywejściuinspektor przyglądającegonamsię Chana.
–Nasi.
–Wszyscyjuż?– Inspektor postawił czteryptaszki w notesie.
–Wszyscy.
–Czerwonysektor. Poczekalnia. – Urzędnik podrapał się ołówkiemw nasadę nosa,
westchnął, a potemrozkazał czekającemuprzywejściuszeregowcowi. – Za minutę wpuścisz
następnych.
Stojącypoobustronachdrzwi wyjściowychżołnierze nawet nie drgnęli, kiedygłośnoszczęknął elektromagnetycznyzamek, a myzaczęliśmyprzechodzić obok nich. Mogliby
chociaż drzwi przytrzymać, nieroby.
W niewielkimpomieszczeniujuż nas oczekiwano.
Dowódca wartysprawdził zapiski, poczekał na kiwnięcie głowyoddelegowanegona posterunek czarownika, zażądał, byśmypodpisali się w dziennikui kazał nas przepuścić.
Czekającypodrugiej stronie kratyszeregowiec zgrzytnął zasuwą, otwierając namwyjście na schody.
Cototakiegotenczerwonysektor?W życiutamnie byłem.
–Napalm, nie wiesz przypadkiem, dlaczegoodmieńcytak się zbiesili?– spytałem, kiedywchodziliśmyna piętro. Powinna być jakaś tegoprzyczyna, i topoważna. Przecież nie
zaczęli nagle ni z tego, ni z owegopodskakiwać z powodukaca albona haju. Tobyła starannie przygotowana akcja.
–Liga zaproponowała, żebyichwysiedlić z CzarnegoKwadratu. – Lekkoskaczącyposchodachpiromanta wyprzedził nas i zatrzymał się na półpiętrze.
–Dokąd?– Wiera spróbowała odebrać mi torbę, ale nie puściłem.
–Nieważne dokąd, byle dalej odFortu. – Napalmzauważył próbydziewczyny, wyciągnął kumnie rękę, Siostrzyczki mają chrapkę na tenteren.
–Pocoimto?Małomiejsca w Forcie?– Podałemmutorbę. – Nawet w ichrewirze pełnojest pustychdomów.
–Tyle że tamte budynki trzeba bywyremontować. – Piromanta przepuścił Chana przodem. – Aw Getcie wszystkogotowe. Jest infrastruktura jak należy, w tydzieńmożna
doprowadzić donormysprawyobronności.
–Ale jakimprawemchcą wygnać tychnieszczęśników?– rozgniewała się Wiera. – Tonieludzkie.
–Przecież tonie ludzie tylkoodmieńcy– zaśmiał się Pierwszyi odrazuoberwał łokciempodżebra odDrugiego.
–Są takimi samymi ludźmi, jak my!
–Wczoraj znów gdzieś podłożyli bombę, elementyantyspołeczne, więc padła właśnie taka propozycja.
Napalmnie zwrócił uwagi na polityczną poprawnie wypowiedź Wiery.
–Liga nie popuści. Mówią, że siostryomawiają jakiś nowyprojekt, zezwoliłynawet na małżeństwa nowicjuszek. W dodatkuformują oddział z mężczyznnajemników.
–Jednegonie mogę pojąć:jak udałoimsię przeniknąć z Getta aż tutaj?– Wszedłemzaraz za Chanemdojednegoz pokoi. – Tamprzecież kwarantanna, a przylazłoichze dwustu
albolepiej.
–Mówisz oodmieńcach?Rozwalili mur w dwóchmiejscach. I tak dobrą połowę
porządkowi zdążyli zatrzymać na Bulwarze Południowym– odpowiedział Grigorij. Siedział
na stosie drewnianychskrzynek, obracając w dłoniachpokaźnytasak. Obok niegostałokilka
pudeł z grubegokartonu.
Zrzuciłemplecak na podłogę, z rozkoszą wyprostowałemsię. Ufff. Aż chrupnęłomi w krzyżu. Niezbyt ciężki bagaż, a jak w kościachłamie. I piersi znów zaczęłyboleć.
Tak, odmieńcywszystkoprzewidzieli. Teraz omożliwychskutkachichwysiedlenia zacznie myśleć i Związek Handlowy– tyle towarów czeka na wjazdprzedbramą!– i Drużyna,
dla której takie incydentysą jak rżnięcie brzeszczotempojajach. Problemtylkow tym, czywładze nie uznają jednak, że dobrze bybyłorozwiązać sprawę raz na zawsze. Może to
przyjść dogłowyojcommiasta, biorąc poduwagę serię wybuchów. Chirurgia radykalna zakłada, że jeśli boli głowa, trzeba ją odciąć. Wszyscypowinni pamiętać, iż tenrodzaj
zabiegów nigdynie był obcywojewodzie. Jest wszak baza techniczna krematoriummoże pracować okrągłą dobę.
–Dodzieła. – Grigorij końcemnoża rozpruł karton. – Bierzcie żelazne racje i idziemy.
Żelazne racje – tobardzodobrze. Toznaczy, że nie wychodzimyz Fortuna jedendzień.
Będę miał czas zmyć się pocichu. Czegojak czego, ale powrotuw planachabsolutnie nie miałem. Ktobyzresztą chciał wracać, wiedząc, że ma na niegozlecenie samLeszy?
Trzeba bymieć źle w głowie. Imprędzej wyjdę za mury, tymlepiej. Już w drodze dopunktuprzejściowegomałonie osiwiałem.
Koniecznie, koniecznie muszę spieprzać z Fortu!Na szczęście tojuż sprawa najbliższej przyszłości. Wszyscydotarli, nikt się nie spóźnił. Rzekłbymnawet, że zgromadziliśmysię
w nadmiarze. Dooddziałuzamierzał się najwyraźniej przyłączyć tensamtyp, którydwa dni wcześniej upolował mnie razemz Piegowatymi Liniewem.
–Wychodziłeś wczoraj ostatni z bazy?– Grigorij postawił na podłodze otwarte pudłoz
puszkami tuszonki i podszedł domnie.
–Wyszedłemrazemz Wierą, a Ilja jeszcze został.
–Aco?
–Nikt się nie pętał w pobliżu?– Grisza wskazał drzwi, wyszliśmyna korytarz.
–Na pewnonie. Coś się stało?
–Byłowłamanie. Ilja oberwał w nogę „ołowianą osą", teraz obija gruchykijemw miejskiej klinice.
–Ktosię włamał?– Oparłemsię ościanę. SkoroLiniew żył, tooznaczało, że napastnicywręcz przeciwnie. W takichsprawachtrzeciegowyjścia nie ma.
–Ktobyichtamteraz rozpoznał. JednemuIlja odstrzelił łebze śrutówki, drugiegospaliłopole ochronne. Ale chłopaki znali się na robocie. Profesjonaliści. Zewnętrznysystem
wyłączyli w dwie sekundy. Ale totylkomiędzynami, dobra?
–Jasne.
–Chodźmy. – Grisza otworzył drzwi, przepuścił mnie przodem. – Bez nas pozostałych
zjedzą z kaszą. – Piermiaka ze spółką nie odszukali?
–Odszukali. Tuż przedprzewiezieniemichciał dokrematorium.
Więcej onic nie pytałem.
–Awyjesteście unas szefemaprowizacji?– Dymitr, demonstracyjnie założywszyręce dotyłu, podszedł dotego, jak mutam– wujka Żeni, któryrozkładał paczki z suchym
prowiantem.
–Ilja zachorował, zastępuję go. JestemJewgienij Mielników, a tak poprostuwujek Żenią.
–Idziecie z nami?
–Tak. – Żenią otarł pot z czoła, zdjął wiatrówkę i rzucił ją na puste pudło.
–Jakokto?– Byłybrat nie mógł się uspokoić. Czegosię przypiął doczłowieka?
–Jakoobserwator – oświadczył Grigorij, zamykając za sobą drzwi. Mielników kiwnął głową.
–A!Notow porządku. – Dymitr odwrócił się, próbując ukryć posępnygrymas.
–Bierzcie żarcie. – Żenią wpił musię w plecyniedobrymspojrzeniempiwnychoczu. Dobrze, że tylkopopatrzył. Na stoprocent ręka muskoczyła dokabury. Wygarnąłbyw
plecyi odpadłobyjednozmartwienie. Mógłbyteż zarżnąć nożem, żebymieć całkowitą pewność.
–Mamyprzydział konserw, błyskawicznegomakaronu, kluski, herbatę, ciastka owsiane, ser, szynkę konserwową, cukier. Oprócz tegokażdemunależysię półtora litra
oczyszczonej wody, stogramalkoholuetylowegoi pół tabliczki czekolady.
–Wydacie spirytus?– zainteresował się Napalm. – Spirytus znajduje się podmoją opieką -uciął Mielników.
–Coz medykamentami?– Zżarciemwiadomo:jak byco, zawsze się jakieś zdobędzie, ale
w razie komplikacji bez leków może być krucho.
–Dostarczononamstandardowymałyzestaw Patrolu. – Siergiej Michajłowicz zajrzał do
swojej torby. Ajakouzupełnienie zabrałemdziesięć dawek „Nirwany" – tośrodek
znieczulający– świętą wodę, dwa opakowania „Kropel rosy" i ziołowypakiet dousuwania z
organizmuosadów. Tona wypadek, gdybytłomagicznej energii byłozbyt duże. Myślę, że o
niczymnie zapomniałem. Amoże wy, Sopel, coś jeszcze doradzicie?
–Faktycznie wzięliście wszystko. Ekomagzostał zrobionyna bazie srebra czyz
domieszką złota?
–Na srebrze.
–Znakomicie. – Czycoś jeszcze?Kiedyprzygotowaniami dorajduzajmują się teoretycy, można spodziewać się niespodzianek. – Szczepionki na czarną niemoc, wiedźmową
chorobę i taniec szamanów wszyscydostali?
–Wedługkart medycznych, tak. Na pełzającą pleśńteż, z wyjątkiemChana, bojest uczulonyna preparat. – Może być – kiwnąłemgłową. – Oprócz Pierwszegoi Drugiego,
wszyscysą należycie uodpornieni na magiczne promieniowanie?
–Wszyscy– przytaknął Grigorij, odgarniając włosyz oczu. Spojrzał na zegarek. – Umnie odprowadzanie energii jest niecoponiżej normy, ale przez parę dni nic się nie powinno
stać.
–Jak wasze tatuaże?– Spojrzałemna bliźniaków, którzypakowali racje doplecaków.
–W porzo, tylkotrochę swędzi – odparł Pierwszy.
–Aja swoichjuż nawet nie czuję – Drugi potarł szyję, spojrzał w zadumie na czarownika. – Doktorze, ma panspirytus lekarski?Nie potrzebuję dużo.
–Przecież nie pijesz – zdziwiłemsię.
–Tylkodoprzetarcia, dla dezynfekcji.
–Cienką warstwą – zakpił Napalm.
–Powiedz, ocochodzi – zaproponował Chan.
–Jeśli ocoś chodzi, tożebyście pobrali racje – przypomniał się Mielników.
–Sopel, odpowiadasz za bezpieczeństwomarszu– oznajmił Grisza. – Możesz powiedzieć coś ogłównychpunktachpodróży?
–IdziemydoRudnego?– Zamyśliłemsię i zacząłemwpychać dotorbyswoją dolę.
Dziwne, że dają aż tyle żarcia. W zasadzie moglibyśmyprzecież obrócić w jedendzień. – No,
aż dorozwidlenia na chutor Październikowy, czyli przez jakieś dwie trzecie drogi, nie ma się
czegoobawiać. Poza tymmamylato. I ludzie tamstale jeżdżą. Adalej.
Codalej?Sporotego. Wprawdzie w porównaniuz zimowymi wyprawami tę można uznać za rekreacyjnyspacerek, byłojednak pewne małe „ale":w całymoddziale, poza mną,
nikt nie
miał pojęcia, comoże się zdarzyć za murami miasta. Człowiek doświadczonywie doskonale, na czymmożna się sparzyć, ale wtłocz taką wiedzę w pięć minut dogłowy
zupełnemudyletantowi!Wszystkojedno, nigdynie można zgadnąć, costrzeli dołba nowicjuszowi, a na conależałobymuzwrócić szczególną uwagę.
–Dalej…Patrzcie uważnie podnogi. W zacienionychmiejscachmożna trafić na palącą pleśń. Jak się przyczepi, zanimzdążymywrócić doFortu, przeżre mięsodokości.
–Jak ona wygląda?– zapytał Napalm.
–Ciemnoniebieski nalot na kamieniachi betonie.
W pochmurnydzieńtrudnoją w ogóle zauważyć. Zanimwięc gdzieś usiądziecie, rozejrzyjcie się uważnie. Anajlepiej podłóżcie cokolwiek podtyłek.
–Kaplica – westchnęła cichutkoWiera.
–Niczegonie zrywajcie z drzew i w ogóle trzymajcie się odnichz daleka. Normalnychowoców jeszcze nie ma, za wcześnie, a jakie z tychrosnącychna Północymożna jeść i tak
nie wiecie. Zjecie takiegogrzyba-sporowika. Wygląda jak zwykła śliwka. Zerwiecie i będziecie później żyć, owszem, ale już w Getcie.
–Tojuż lepiej odrazuzdechnąć – mruknął Pierwszy.
–Właśnie, właśnie. Zanimcokolwiek zrobicie, wpierw pomyślcie. Doczegomogą
doprowadzić nieprzemyślane postępki, sami niedawnowidzieliście. Zuwagą spojrzałemna
obecnych. Wszyscybyli przejęci. – Pomiotymrozuznikłydonastępnej zimy, nieumarłychteż
nie trzeba się obawiać. Nocą, jak sądzę, Siergiej Michajłowicz obroni nas przedróżnymi
paskudztwami. Zwierzęta są w tej chwili spokojne, bożerumają w bród.
–Zapomniałempowiedzieć przedtem, że doRudnegobędziemydochodzić okrężną drogą – przerwał mi Grigorij.
–W takimrazie powtórzę:patrzcie podnogi. Norylodowychwężyznajdują się głównie w wąwozach. Tam, gdzie latemschroniłysię poczwarki śnieżnychczerwi ziemia wygląda
jak zaorana. Zwracajcie uwagę na rozsypiska małychkosteczek, takie miejsca omijajcie szerokimłukiem. Odkałuż i innychzbiorników wodnychtrzymajcie się jak najdalej.
–Tomoże odrazusię zastrzelimy?– rzucił Chankiepski żart. – Tyle tamokropności, tyle strasznychrzeczy.
–Każdyzrobi jak zechce, ale radziłbymnie strzelać, a powiesić się. Trzeba oszczędzać naboje dla innychodparłem. – Ateraz, codoRudnego:w osiedlujest pełnoszczurowców.
Te bestie osiągają rozmiar małegopsa. Stadozeżre człowieka w pięć sekund. Uważajcie na nie. Ana drodze okrężnej mamyto, cozazwyczaj:bursztynowe pająki, kikimory, na
podmokłychterenachbagienne wilkołaki. Ale za dnia raczej trudnoje spotkać.
–Abandyci?– spytał wujek Żenią, któryskończył rozdzielać prowiant.
–Bandyci?– zdziwiłomnie topytanie. – Bandytów należysię obawiać w pierwszymrzędzie. W Rudnymmożna ichspotkać na pewno. Nie traćcie czujności, nie rozluźniajcie się.
–Akurat da się radę rozluźnić – westchnął Napalmze smutkiem.
–Czas już. Zbierajcie manatki i dowyjścia – zarządził Grisza.
Chwycił torbę, wyszedł z pomieszczenia, a myruszyliśmyza nim. Zeszliśmyna parter, przemierzyliśmyznajomyhall i weszliśmyw korytarz prowadzącydopokojunadzoru.
Przednami czekałona swoją kolej dziesięciuchłopaków, myśliwych, sądząc z wyposażenia. Mieli maskujące kurtki, wysokie buty, niezbyt duże plecaki, kusze, strzelbyi łuki, a
przypasachtoporyi noże. Widać było, że nudzili się okrutnie, ale milczeli. Mogli czekać tunawet i dwie godziny, zdążyli się nagadać.
–Ktona obławę?– Zpomieszczenia nadzoruwyjrzał zażywnysierżant, zerknął donotesu.
–Zlicencjami przechodzić pojedynczo.
Myśliwi zaszeleścili papierami, ustawiając się wokół sierżanta.
–Pojedynczo. Powiedziałempojedynczo!– zamachał rękami podoficer.
–Tyle problemów, żebywyjść z Fortu– powiedziała Wiera. – Naprawdę nie można szybciej?
–Ogólna odprawa odbywa się przybramie – westchnął Piegowaty. – Towyjście jest dla grupspecjalnych. Zazwyczaj nikogotutaj nie ma.
–Odmieńcypokrzyżowali namtrochę szyki wujek Żenią rozłożył ręce. – Na pewnoprzerzuconotutaj ludzi z arsenału.
–Jakie towszystkoskomplikowane – westchnęła dziewczyna. Sierżant skończył wreszcie z myśliwymi.
–Cotoza obława?– spytał Grigorij, podając dyżurnemudokumentynaszej grupy.
–Starosta Październikowegodaje dwie setki za głowę wilka ludojada. – Sierżant zaczął przeglądać papiery. – Drużyna?Przechodźcie dopokojunadzoru.
–Wilkołak?– Grisza syknął na kłócącychsię ocoś bliźniaków.
–Nie. I mówią, że został postrzelony.
Weszliśmydopomieszczenia nadzoru:ścianybez okien, długie stołyz plamami smaruna podrapanychblatach, odgrodzona szkłempancernymdyżurka czarownika. Magiczna
lampa świeciła podsufitemłagodnymblaskiem. Na ścianachwisiałyfotografie i portretypamięciowe ściganych, z wyliczeniemznaków szczególnych, krótkiej listyprzestępstw i
cenyza głowę. Bez specjalnegozdziwienia dostrzegłemzdjęcie Sztoca. Ale mordySiomyDwa Noże, chociaż wypatrywałem, jakoś nie mogłemodnaleźć. Specjalne miejsce
wyznaczono
Leszemu:na karcie formatuA3 zostałyzamieszczone wszystkie informacje onajemnymmordercy. Dość skąpotegobyło, cowartopodkreślić. Azajmowałotyle miejsca, bo
wszystkowypisanobardzodużą czcionką. Wzrost okołometr dziewięćdziesiąt, rozmiar obuwia czterdzieści pięć, utyka na lewą nogę. Ot, i wszystko. Najwyraźniej wyczytali te
cenne wiadomości, korzystając ze śladów na śniegu. Nie byłonawet zwyczajnegorysopisu. Toteż zrozumiałe:tengość nie miał zwyczajuzostawiać świadków. Nawet najlepsze
media nie potrafiływyciągnąć z ofiar nic konkretnego.
Dwóchtechników zajęłosię naszą bronią, a ponieważ nie byłona niej plomb, procedura trwała nie więcej niż dziesięć minut. Przez całytenczas młodyczarownik wpatrywał się
uważnie w kryształową kulę, powtarzając gorliwie zaklęcia skanujące. Na koniec z ulgą odchylił się na oparcie krzesła, wytarł z czoła krople potui nacisnął guzik odblokowujący
drzwi.
–Przechodźcie – doleciał z opancerzonej klatki zmęczonygłos.
Wyszliśmy.
–Witaj, złotko. – Grigorij uśmiechnął się dosiedzącej przykomputerze jasnowłosej
dziewczyny. Położył przedsobą listę. – Nie zmarniałaś mi tutaj jeszcze doszczętu?Jak tojest,
żołdactwopewnie nie daje nawet spokojnie przejść.
Dwóchwartowników siedzącychprzydrzwiachwyjściowychwymieniłospojrzenia, a potemwlepiłogroźnywzrok w mówiącego.
–Cześć, Piegusku. Czemutytak otychchłopaczkach?Ostatniosiedzą cichutkojak trusie. – Dyżurna najwyraźniej ucieszyła się na widok Griszy. – Na długowychodzicie?
–Nie martw się, niebawemwracamy. Nie planuj nic na sobotę.
–Ztegopowoduna pewnonie zamierzamsię martwić. Jak byco, zawsze znajdę sobie jakieś towarzystwo, nie musisz się niepokoić. – Dziewczyna zastukała palcami w
klawisze. – 0, gratuluję, jedenz twojegooddziałujest ścigany. Wzywamystraż?
Żołnierze Garnizonunie odrazupojęli, że tonie był dowcip, ale kiedytodonichdotarło, poderwali się z miejsc zadowoleni, gotowi pokazać, copotrafi „żołdactwo".
–Nie trzeba strażników, nie trzeba – z miejsca spoważniał Grigorij. – Ktoi za co?
–Zaraz zobaczymylist gończyPatrolu. Samowolne porzucenie służby…
–Toja. – Wyjąłemz kieszeni otrzymane odIlji dokumenty, podałemje Piegowatemu.
–Aha – odetchnął z ulgą. – Masz tamdatę?Trzydziestego?Zobacz, rozkaz przeniesienia jest oddwudziestegodziewiątego. Podpis Gelmana, podpis Pierowa…
–Sampewnie tosobie narysowałeś?– Dziewczyna puściła domnie oko.
–Sprawdź w bazie danych– podpowiedział Grisza.
–Jest taki rozkaz. – Jasnowłosa spojrzała na ekran, zamyśliła się. – Ale dlaczegoPatrol wystawił nakaz ścigania?
–Askądja mamtowiedzieć?– Grigorij rozłożył ręce.
–Aktoma wiedzieć?Lepiej poproszę tutaj wartę.
–Daj spokój, złotko. Jak wrócimy, samwszystkozałatwię. Teraz nie ma na toczasu.
–Dobra, przechodźcie. – „Złotko" zwróciłodokumenty. – Ale następnymrazemnie
przepuszczę, nie myśl sobie.
–Oczywiście. – Grisza oddał mi papiery, wskazał wyjście.
Jedenze strażników wystukał kodi z trudemotworzył masywne skrzydłodrzwi. Za nimi ciągnął się długi korytarz ościanachz surowej, czerwonej cegły. Kończył się żelazną
bramką.
–W dodatkudezerter – westchnął idącyz tyłuChan.
–Coznaczy„w dodatku"?– zatrzymałemsię i odwróciłem. – Dokogota aluzja?
–Sampowinieneś wiedzieć najlepiej. – Chanuśmiechnął się kwaśno, przechodząc dalej.
–Czegosię goczepiasz?– osadziła mnie Wiera. Nie ruszaj gówna, bobędzie śmierdziało.
–Aktogorusza?– burknąłem.
Ale jak już tozrobię, zapachnie w trymiga. Latem, trupyszybkoulegają rozkładowi.
–Szlag!– Pierwszy, którydotarł już dokońca korytarza, chwycił się za szyję. – Coza cholerstwo?Parzyjak diabli!
–Tonic takiego– uspokoił goSiergiej Michajłowicz. – Jesteśmyteraz skanowani, więc zaklęcie tatuażuwpadłow rezonans.
–Auciebie jak?– Pierwszyspojrzał na brata. Pali?
–Nie, swędzi tylko.
Poczekaliśmy, aż drzwi się otworzą, przeszliśmyprzez następnypokój strzeżonyprzez żołnierzyGarnizonu. Pękającyz nudów czarownik nawet na nas nie spojrzał. Wyszliśmy
na zewnątrz.
Wszystko. Muryzostałyza plecami. Witaj, wolności!Brama miejska znajdowała się jakieś siedemdziesiąt metrów lewej. Sądząc postłoczonychfurmankachi pętającychsię
ludziach, problemyz przepustowością nie zostałyjak dotej poryrozwiązane. Czyżbyjeszcze nie rozegnali manifestacji?
–Poczekajcie na nas przynamiotach– polecił Grisza, wskazując placyk targowydwieście kroków dalej. SiergiejuMichajłowiczu, pójdziecie z nami.
–Daleko?
–Nie, musimyzałatwić kilka formalności.
Piegowaty, wujek Żenią i czarownik ruszyli kumiejskiej bramie. Myprzenieśliśmy
rzeczypodnamioty, a bliźniacyodrazuzaczęli łazić międzykramami. Napalmpostał trochę, a potemzapalił papierosa i także zniknął wśródstraganów.
Popatrzyłemna skwaszoną fizjonomię Chana i zaproponowałemWierze:
–Chodź, może kupimycoś dojedzenia.
–Zaraz może wrócić Grigorij – pokręciła głową i zachichotała. – Piegusek.
–Aja się przejdę. Wziąć coś dla ciebie?
–Nie, dzięki.
Postawiłemtorbę obok plecaka dziewczyny, na wierzchpołożyłemkarabin, a potemposzedłempopatrzeć, codzieje się podbramą. Może uda się zdobyć jakieś pożyteczne
wiadomości?
Potargowiskukręciłosię owiele więcej ludzi niż zazwyczaj. Tocałkiemzrozumiałe -czekającymusieli coś jeść, a także jakoś się rozerwać. Afurmanek zjechałosię, że ho-ho.
Wkrótce miałemdość panującegościsku, poszedłemwięc w kierunkubramy. Wozyustawiłysię w długą kolejkę, międzynimi snuli się różnej maści handlarze, ale kupców i
ochroniarzyw tej chwili ichoferta zupełnie nie interesowała. Chcieli koniecznie doFortu, wszyscyskupieni, czujni. Patrzeć tylko, jak dojdzie domordobicia. Spróbuje się tylkokto
wepchnąć na krzywyryj i gotowe. Ale na razie samobójców, jak widać, nie było.
–Arkasza!– zawołałem, dostrzegłszyrumianą gębę Demina, którykupował w kramie spożywczymchlebi wino. – Jak się masz?
–Ludzie, trzymajcie mnie!– ucieszył się Demin, zgniatając moją dłońw wielkiej łapie. – Sopel, cosię tamuwas w środkudzieje?
–Odmieńcysię burzą.
–Notosię doczekaliśmy. Co, zaczęli ichwypuszczać z Getta?
–Przedarli się.
–Idiotyzm. Przez tychbłaznów uciekają teraz pieniądze.
–Ale przecież nie twoje – uśmiechnąłemsię.
–Jak tonie moje?Wiesz, ile dzisiaj kosztuje bochenek chleba?
–Daj już spokój, nie zbiedniejesz. – PociągnąłemArkaszę za rękaw rozpiętego
półkożuszka. – Coty, wracasz z bieguna północnego?
–Idź dodiabła. Kiedywyjeżdżaliśmyw nocy, totak mroziło, że matkojedyna. – Deminkilka razystrzepnął połą kożucha, żebysię ochłodzić. – Ateraz wozunie zostawię samego,
bosię ktoś wepchnie. Jak się tylkoodwrócisz, zaraz się wciskają. Swołocze.
–Ugotujesz się.
–Ugotuję. Acomamzrobić?– Poprawił sterczącą z kieszeni szyjkę butelki. – Nie mogę
zupełnie zrozumieć odmieńców. Dlaczegonie siedzą w Getcie?Mają tamcopić i jeść, pracować nie muszą, wszystkona państwowyrachunek. Tonie, wyłażą. Faktycznie to
odmieńcy.
–Chcą ichwygnać z Getta.
–Atojaka senatorska głowa wydumała?
–Liga.
–Tojuż babyocipiałyze szczętem. – Odstronystraganuz mięsempodszedł donas facet niecochudszyodArkaszy. Amoże i nie chudszytylkopoprostutrochę wyższy. W ręku
trzymał wędzone udo. – Cześć.
–Cześć – uścisnąłemwyciągniętą dłoń. Na pewnowidziałemjuż te ostre rysyi szczupłą twarz, ale nie pamiętałemimienia.
–Nie gadaj, Misza. Topolityka – nie zgodził się Demin. – Wziąłeś sól?
–Pocholerę?
–Nie pocholerę, tylkotrzeba. – Arkasza wyjął plastikowypojemnik, otworzył i włożył dońchleb. Może uda się ugotować coś gorącego.
–Nie rozumiem, wszyscysię krzątają, podniecają, a wychcecie obiadrobić?– Wskazałemna panującypodbramą tłok.
–Wojna wojną, a obiadsię należy. – Misza dorzucił udodopojemnika. – Wziąłeś wino?
–Wziąłem. – Deminpoklepał sterczącą z kieszeni szyjkę. – Anie leziemypodbramę, boi tak dzisiaj nie damyradywejść. Spóźniliśmysię.
–Skądjedziecie?
–ZSiewieroreczeńska. Przytargaliśmypapierosydla Trofima. Chcesz, mogę
zorganizować sporą partię. – Typuprzesuszyć i zmielić?– uśmiechnąłemsię. – Bierzecie od
zwiadowców?
–Aodkogonibyinnego?Odprzekupniów dostaniesz za potrójną cenę.
–Nie ma przecież żadnychzwiadowców – oświadczył nagle Misza.
–Tylkonie zacznij znów wykładać swoichchorychidei!– zaczął błagać Arkasza, udając przerażenie.
–Dlaczegochorych?– Misza nie zauważył żartu. – Powiedzcie sami, dlaczegodo
Siewieroreczeńska trafia tyle żarcia?Co, specjalnie donichz tamtej stronyidą fury
wyładowane towarem?Eszelonami imżywność dostarczają?
–Unichgranice są mniej stabilne – powiedział bardzospokojnie Demin.
–Jakie nibygranice?Towszystkototylkojedenwielki eksperyment!
–Co„wszystko"?– nie zrozumiałem. Miałemswoje zdanie na temat tych, którzy
dostarczają żywność w rejonPrzygranicza, ale bardzointeresujące byłopoznać też opinie innych.
–Jasne!Przylecieli obcyi przerzucili nas tutaj zachichotał Arkasza.
–Jacyznowuobcy?Przygranicze, toeksperyment kagiebowców. Wydzielili kawałek Syberii, wrzucili nas tutaj jakokróliki doświadczalne i obserwują. Ażebyśmyzbyt wcześnie
nie zdechli z głodu, podkarmiają. W Siewieroreczeńskuzorganizowali odpowiednie urzędy, przyuczają ludzi i oni właśnie organizują dostawy.
–Wiesz, jeśli spojrzeć na sytuację z takiegopunktuwidzenia, tocoś w tymjest – zamyślił się Deminna chwilę, poczymznów zarżał Miszyprostow twarz. Tobzdury!Agdyby
nawet taki urządpowstał, toraczej w Mieście.
–Gówno!– podnieconyMichaił zamachał rękami, omałonie zawadzając palcami otwarz rozmówcy. Powiedz, cotak właściwie wiesz oSiewieroreczeńsku?Nic nie wiesz!Tam
jest parlament i różne frakcje:kozacy, przemysłowcy, zwiadowcy…Tak się nie da, rozumiesz?!W naszychwarunkachdemokracja nie funkcjonuje!Toznaczy, że ktoś tamsiedzi
w cieniui pociąga za sznurki. Cholera, przecież prościej dostać się doMiasta, chociaż jesteśmyz nimi na noże. ZSiewieroreczeńska wszystkichimigrantów zaraz wywalają.
–Wciąż się kłócicie?– Podszedł donas mężczyzna kołoczterdziestki w lekkiej brezentowej kurtce. Taki zwyczajnygość – spotkasz na ulicy, nawet nie zwrócisz uwagi, ale
Misza natychmiast się zamknął.
–Nie, toMisza się kłóci, a ja tylkosłucham. – Arkasza schował za plecyrękę z pojemnikiem.
–Toco, orły, zapraszamdotaboru.
–Dobrze, Piotrze Iwanowiczu– kiwnął głową Demin.
Pożegnali się ze mną i poszli dowozu. Jeszcze parę minut przyglądałemsię chaosowi podbramą, potemprzeniosłemspojrzenie na niebo. Dlaczegotracimyczas?
–‹I› Zbiórka. Ruszamyza pięć minut ‹D› rozległ się głos Grigorija. Niechtojasny
gwint, przestraszyłemsię. Nie mogłemsię przyzwyczaić dodziałania amuletu.
Wszedłemmiędzynamioty, wypatrując towarzyszy. Są!
–Sopel!– zamachała rękami Wiera.
Stanąłemjak wryty. Rozmawiającyz Chanemszczupłymężczyzna, ubranyw luźną skórzaną kurtkę, szare spodnie i wysokosznurowane buty, także mnie zauważył. Znałemtego
człowieka doskonale:prostynos, krótkie ciemne włosyz rzadką siwizną, na policzkucharakterystyczne, przecinające się szramy. Krzyż.
Krzyż?Atenczegotutaj szuka?Jak nic chodzi muomoją skromną osobę i sądząc po
chmurnymspojrzeniu, nie mogę się spodziewać niczegodobrego.
Skierował się wprost domnie, przytrzymując pochwę długiej szabli. Dwóchpatrolowychz kompanii dalekiegozwiaduszłoza nimrównojak jedenorganizm. Śmierdząca
sprawa.
–Idziemy. – Krzyż zatrzymał się trzykroki przede mną, a patrolowi wycelowali we mnie automaty.
–Dokąd?– Ztrudemprzełknąłemślinę. Grdyka drgnęła zdradziecko, conie uszłouwagi dawnegomojegodowódcy. Że też zostawiłemkarabin. Jak byco, nie zdążę wydobyć
pistoletu. Ale i z długą bronią w takiej sytuacji nie miałbymwiększychszans.
–Gdzie trzeba, Sopel, gdzie trzeba. – Uważnie obejrzał mnie odstópodgłów, westchnął ciężko. – Jesteś aresztowanypodzarzutemdezercji. Ręce trzymaj z daleka odnoża.
–Aczemutak rozkazujesz, wujaszku?– Skądeś pojawił się Pierwszy.
Drugi wyszedł zza namiotupoprzeciwnej stronie.
Wokół nas nagle zrobiłosię całkiempusto. Kupujący, czując wiszące w powietrzunapięcie, czymprędzej oddalili się odnaszej grupki. Patrolowi natychmiast zareagowali na
pojawienie się uzbrojonychludzi, skierowali na nichlufy. W odróżnieniuodnich, Krzyż pozostał zupełnie nieporuszony.
–Potrzebne ci to?– zapytał.
–Poczekajcie moment – poprosiłem, nie wypuszczając z dłoni rękojeści noża. Bijatyka nie była nikomupotrzebna. Szczególnie w takichwarunkach. Aniezależnie odrozwoju
wypadków, toja miałemw pierwszej kolejności otrzymać bilet na tamtenświat. – Todowódca mojegobyłegooddziału. Myślę, że zaszłotutaj małe nieporozumienie, które zaraz
sobie wyjaśnimy.
–Czyżby?– zdziwił się szczerze Krzyż.
–Oczywiście. – Nie odrywając odniegooczu, lewą ręką wyjąłemz kieszeni dokumenty, rzuciłemw jegostronę. – Rozkaz przeniesienia.
–Zabawne. – Uśmiechnął się samymi kącikami warg. – Ale tonie rozwiązuje kwestii zwrotuotrzymanychz magazynurzeczyna sumę dziewięciuset rubli.
Rzucił papieryz powrotem. Upadłyna ziemię krok ode mnie. Mógłbymje podnieść z łatwością, ale wolałemnie próbować:wiedziałem, że jak tylkoodwrócę wzrok, w mojej
głowie pojawi się maleńka dziurka, która rozwiąże wszystkie kwestie i problemyna tymświecie.
–Jeśli jeszcze dowas nie dotarło. – Chanpodszedł, pokazał blachę. – Drużyna.
–Coz tego?– Krzyż nawet na niegonie spojrzał.
–Właśnie to. Idźcie sobie podobroci. – Chanpołożył rękę na rozpiętej kaburze z
pistoletem.
Zaraz się zacznie. Odetchnąłemgłęboko, uspokajając nerwy, rozluźniłemmięśnie. Channie powinienbrać się za spluwę. Ajeśli już, tonie za pistolet, lecz automat. – Aty, Sopel,
dlaczegonic nie mówisz?Wyślemytychchłystków dodiabła – odezwał się nagle Dymitr, kręcąc nóż międzypalcami.
Zaraz poleje się czyjaś krew.
–Cotusię dzieje?– Grigorij pojawił się w porę jak nigdy.
TowarzyszącymuMielników i Jałtinrozeszli się w różne strony. Wujek Żenią wyjął „dziurkacz", czarownik przeciągnął palcami pozrobionychze szlachetnychkamieni guzikach
kurtki. Zamigotały.
–Dokonujemyaresztowania – Krzyż rozpoczął negocjacje, oceniwszynaszą przewagę liczebną oraz fakt pojawienia się czarownika. – Na podstawie nakazuwydanego…
–Na podstawie tegodokumentu– Grisza spokojnie podniósł leżącyna ziemi papier -Sopel został odkomenderowanydoDrużyny. Kiedyzostanie przeniesionyz powrotemdo
Patrolu, będziecie działać dalej. Rozmowa skończona.
–Zadziałamyna pewno. – Krzyż machnął na żołnierzyi poszedł w stronę Fortu.
Zulgą zacząłemznów oddychać normalnie, wytarłemspoconą twarz i odebrałemodGriszydokumenty. – Czegoś tak się przestraszył?– Pierwszyklepnął mnie w ramię. – Ich
byłotylkotrzech. Dostalibyłupnia.
–Potemci opowiem, ktobynaprawdę oberwał. Pokręciłemgłową. Chętnie bymsię
czegoś napił. Trzeba bychociaż wodyłyknąć, bow gardle istna pustynia. – Niektóre
problemymasz już z głowy– wycedził Chani poszedł kupozostawionympodopieką Wiery
rzeczom.
Noi odbił się na mnie wyskok Maksa. Wpadłemna dziewięć setek i chociaż na niegowziąłemfantów więcej niż za połowę tej sumy, wszystkimobciążyli mnie. Dobra, niechgo
już Bógosądzi. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni.
Podszedłemdoswojej torby, wyjąłemwodę i pociągnąłemkilka długichłyków. Ulżyło. Powinienemjeszcze wydobyć bandanę, bosłońce nieźle już zaczęłoprzypiekać łysinę.
–Chwila!– Siergiej Michajłowicz wyjął z bagażudwie drewniane kule wielkości dużychmandarynek i zaczął się namprzypatrywać. – Drugi i Chan, weźcie.
–Cotojest?– Bliźniak podrzucił kulę w ręku.
–ARIP.
–Aha, tak sobie myślę, że dawnosię nie bawiliśmyARIP-ami. – Drugi popatrzył na czarownika wyzywająco.
–Asynchroniczo-rezonansowyimpulsowypochłaniacz energii na bazie krystalicznej –
spróbował wyjaśnić Jałtin.
–Aprościej?– Pierwszywziął kulę, żebysię jej przyjrzeć.
–Jeśli prościej togranat. Strefa rażenia – dziesięć metrów. Likwiduje wszystkocożyje. Pierwszynatychmiast oddał kulę bratu.
–Żebyaktywować, należyprzyłożyć kciuk dotegokwadratu– tłumaczył Siergiej
Michajłowicz, wskazując ledwie widoczną płytkę – wdusić goaż rozlegnie się cichytrzask.
–Kciuk?– spytał Pierwszy. – Ale jaki kciuk?
–Ręki.
–Lewej, prawej?
–Nieistotne. Najważniejsze, żebycisnąć nie paznokciem, a opuszkiem– odparł bardzospokojnie czarownik. Coza pokaz cierpliwości!Odrazuwidać, że miał sporodoczynienia
ze słuchaczami Gimnazjonu. – Zapłonnastąpi popięciusekundachodaktywacji. Towszystko.
–Dupyw troki i idziemy– rozkazał Grigorij, poprawiając paski plecaka. Zarzuciłemtorbę na ramię i poszedłemobok czarownika, zerkając na jegokurtkę.
–Chcecie ocoś zapytać?– Jałtinzauważył moje zainteresowanie.
–Towszystkokamienie?– wskazałemguziki. Pierwszyraz spotkałemczarownika, któryprzedkłada kamyki nadkości i drewno. Nie macie też kul jasnowidzenia.
–Towszystkowynika ze skostnienia i lenistwa – uśmiechnął się smutno. – Prościej jest pracować z materiałemorganicznym. Że ma mniejszą pojemność, małokomu
przeszkadza. Kluczowymtutaj słowemjest „prościej".
–Rozumiem– kiwnąłemgłową.
–Awiecie, czemu?– Siergiej Michajłowicz nie był zdziwiony, że orientuję się w temacie. – Materiał organicznyzawiera mniejsze komórki energetyczne. W kamieniachsą
większe, w przestrzeńmiędzynimi wcieka owiele więcej energii. Dla magów i czarodziejów tonie jest najważniejsze, a czarownicy…
Znowukiwnąłemgłową, chociaż rozumiałemteraz owiele mniej niż na początkurozmowy.
–Dla czarowników wielkość stratyenergetycznej jest sprawą krytyczną. Dlategomamzwyczaj wlewać przyjednymseansie dwa niezależne zaklęcia. Pierwsze, autonomiczne,
wypełnia przestrzeń, a drugie, zwyczajne, wchodzi w strefę poddającą się kontroli. Standardowyartefakt nie wykorzystuje rozsianej pokamieniuenergii, za todzięki podwójnemu
ładunkowi moc wyjściowa wzrasta nawet osiedemdziesiąt procent.
–Tonie jest tylkoczysta teoria?
–Topraktyka. – Jałtinuśmiechnął się, ale wciąż bez śladuradości. – Ale przynakładaniu
podwójnychczarów podczas jednegoseansu, żebynie doprowadzić dokonfliktupól, trzeba
wykazać duże umiejętności. Tobardzodelikatna robota. Większość czarowników poprostu
się dotegonie nadaje, a ci, którzymoglibytak robić, nie chcą się uczyć. Dobrze imz tym, co
mają.
Oczywiście, doskonale wiedziałem, dokogopije.
Ciekawe, czyBergmannie chce, czynie może?Miał rację Jean, kiedymówił oskostnieniui odsiewie w Gimnazjonie. Ktonie przystaje dostandardów, ląduje na ulicy.
Minęli nas czterej rowerzyści z wielkimi plecakami przymocowanymi dobagażników. Chłopcyowyglądzie sportowców równomiernie kręcili pedałami. W pokrowcachna
plecachmieli karabiny, a może i łuki. Albomyśliwi, alboinni ludzie wolnej profesji. Dobrze imprzemieszczać się na kołach, a nie dreptać piechotą.
–Sopel!– zawołał Grigorij. – Napalm!
Dogoniłemdowódcę, obok któregokroczyli bliźniacy. Uch, gorąco. Trzeba rozpiąć kurtkę, zanimsię ugotuję.
–Sopel i Napalmidą z przodu– rozkazał Piegowaty. – Będziecie sprawdzać drogę. W razie czegonie drzyjcie się, tylkoużywajcie amuletów komunikacyjnych. Wszystkojasne?
–Tak – odpowiedzieliśmychórem. Acow tymmogłobyć niejasnego?
–Wy– Grisza zwrócił się dobliźniaków – zamykacie grupę.
–Jawohl – zasalutował Pierwszyi wskazał zdziwionyna młodyamarantus, obok któregokręciłosię dwóchludzi w maskachprzeciwgazowych. – Cooni kombinują?
–Ścinają brodźce, łodygi i pędy– wyjaśnił Piegowaty.
–Poco?
–Na lekarstwa.
–Chodźmyjuż, co?– zaproponowałemNapalmowi, którytakże zapatrzył się na amarantus.
–Chodźmy– zgodził się i rozpiął skórzaną kurtkę, podktórą miał czarną koszulkę. – Nasza służba niebezpieczna jest i ciężka.
Nieborak, caływ skórach. Żebysobie tylkonie odparzył tegoi owego.
Otoczenie nie zasługiwałona określenie gomianemurozmaiconegokrajobrazu– pole zarośnięte trawą ojasnym, niebieskawymodcieniu, upstrzone rzadkimi kropkami
jaskrawobłękitnychi bladopomarańczowychkwiatków, niewysokie krzaki. Długie łodygi pojedynczychamarantusów chyliłysię w powiewachwiatru, wydzielając gorzkawo-
kwaśnyzapachz dojrzewającychpączków. Asfalt podnogami zaczął mięknąć. Zczyściutkiegonieba
lałysię promienie oślepiającegosłońca. I towłaściwie byłobywszystko.
Ale tak lepiej, boodurozmaiconej topografii terenugłowa może rozboleć. W zaroślachbowiemowiele trudniej wypatrzyć rabusiów albobandytów. Szkoda tylko, że taka
komfortowa sytuacja nie potrwa zbyt długo.
Pole jakoś szybkozmieniłobarwę z szaro-niebiesko-zielonej na intensywnie zieloną, a w oddali pojawiłysię dachydomów, znadktórychunosiłysię cienkie strużki dymów.
–ToPaździernikowy?– zainteresował się Napalm.
–Październikowyjest dalej. – Przyłożyłemdłońdoczoła, żebylepiej się przyjrzeć. Tozłudzenie wywołane drżeniempowietrza czyktoś idzie z naprzeciwka?ToBorowa. Wioska.
–Czemutak się cackałeś z tymbliznowatym?– Piromanta odkopnął na pobocze
kamyczek.
–ToKrzyż. Słyszałeś onim?
–Nie. Łowca głów?
–Patrolowy. Dowódca oddziału.
–Taki groźny?
–Tozłe słowo„groźny". W jegowypadkuchodzi ocoś więcej. – Zamilkłem,
przypominając sobie jedną z naszychostatnichwypraw. – W zeszłymrokupodczas rajdu
trafiliśmyna bandytów, zresztą zupełnymprzypadkiem. I oni, i myzaczęliśmygrzać z czego
popadło. Nas byłopięciu, ichdwa razytyle. Dwóchpołożyliśmy, oni też nie pozostali dłużni:
jednegoz naszychodrazupostrzelili, drugi chwilę później oberwał kulkę w brzuch. Kiedy
próbowaliśmyuciec, trafili jeszcze jednego. Ale ojakiej w ogóle można mówić ucieczce,
kiedytaszczysz rannych?Schowaliśmysię w jakichś ruinach, na chodzie byłemtylkoja i
Krzyż. W końcubandyci dali spokój z polowaniem, ucichli, nibyże odeszli. Nabojów
mieliśmytyle, cokot napłakał. Krzyż poszedł zrobić rozpoznanie. Sam. Wrócił podwóch
godzinach, powiedział, że wszystkojuż w porządku. Wiesz, byłow porządku, jak w piosence
Wysockiego:„Leżeli sobie zgodnie rzędem, a ośmiuichbyło". Tak toz nimwygląda.
–Nieźle. Ale z czarownikiemwolał nie zadzierać.
–Wolał – przytaknąłem. Znów się zamyśliłem.
Adlaczegowłaściwie wysłali pomnie Krzyża?Dziwne. Owszem, służyłemw jegooddziale, jednak coz tego?Zazwyczaj dezerterami zajmował się zupełnie ktoinny. I dlaczego
Krzyż tylkoczekał, żebymna niegoskoczył?Amoże tylkomi się tak wydawało?
–Właśnie, właśnie.
–Stój – chwyciłempiromantę za rękę.
–Co?– Rozejrzał się szybko, a sekundę później samdostrzegł człowieka, któryszedł nam
na spotkanie. Jegodługi płaszcz z kapturemzlewał się koloremz barwą drogi.
Ależ się podkradł!Jak mogliśmygowcześniej nie zauważyć?
Tamtenzrozumiał, że został dostrzeżony, powoli zdjął kaptur. W pierwszymrzędzie rzucała się w oczyjegosmagła – nie opalona, ale właśnie smagła – skóra oraz drapieżnyorli
nos. Oczymiał jasnoniebieskie. Jeżeli Dominika można byłowziąć za potomka hidalgów, totengość przednami samwyglądał jak hiszpański szlachcic. Atwarz była mi dobrze
znana.
–Dzieńdobry– przywitałemsię pierwszy.
–Dzieńdobry– odpowiedział, podchodząc bliżej. – Polujecie na wilka?
–Nie – pokręciłemgłową. – Achodzić za wilkiem, jak przypuszczam, już nie ma sensu?
–Czemu?Ta cwana bestia wszystkichwystawiła dowiatrui uciekła na wschód. Coza pech.
–Jak tamjest dalej?Spokojnie?
–Najzupełniej. Cisza jak na cmentarzu. Myśliwi aż doPaździernikowegowypłoszyli wszystkie stwory, żywe i nieżywe. – Mężczyzna znów naciągnął kaptur i przechodząc obok
powiedział:– Powodzenia.
–Dzięki. – Odwróciłemsię, pomachałemGrigorijowi, że wszystkow porządkui ruszyłemdalej.
–Znasz go, czyco?– Napalmotarł pot z łysiny. – Dziwnyjakiś. Poprawiłembandarię.
–ToDiego. Ten, któregonazywają Myśliwym.
–Naprawdę?– Piromanta podskoczył lekkoze zdziwienia i odwrócił się, ale poDiegonie zostałojuż śladu.
–Samwidzisz – uśmiechnąłemsię. – Raz miał dla nas odczyt. Patrol zapłacił muza tokupę forsy.
–Cholera, nawet gosobie nie zdążyłemobejrzeć. Wyjął papierosa, zapalił wzrokiem, zaciągnął się.
–Gdzie leziesz?– zatrzymałemgo. – Comówiłemokałużach?Omijaj je, dłużej
pociągniesz.
–Acoz nimi może być nie tak?– Napalmzamarł tuż przedwielkimoczkiem. – Przecież na dnie nie czai się jakiś tamichtiandr!
–Może nie ichtiandr, a może właśnie on. – Chodziłemw tę i z powrotem, przyglądając się odbiciunieba w tafli. Słońca nie byłow niej widać. – W tej na przykładkonkretnej
bezdennej kałużyzmieści się cała kompania ichtiandrów.
–Bezdennej?Acotoznowuza dziwo?
–Ktotamwie. Poprostujak w nią wpadniesz, tocały. Chlupi nie ma cię. – Toniesz?
–Znikasz. Wrzuć tamcokolwiek, przepadnie – starałemsię tłumaczyć jak umiałem. – Chłopaki opowiadali, że w chutorachtak właśnie pozbywają się śmieci. Tylkoże kałuże nie
pozostają w jednymmiejscu. Dzisiaj zobaczysz ją tutaj, jutrogdzie indziej.
–Coś kręcisz. – Napalmprzykucnął, wetknął koniec niedopałka w wodę. – 0 kurczę, jakbybrzytwą odciął!
–Acomówiłem?
–Agdybyrękę?
–Masz jakąś zapasową?
–Tobyłogłupie pytanie. – Napalmwrzucił filtr w kałużę. – Ajak poznałeś, że towłaśnie takie ścierwo?– Słońce się w niej nie odbija. Wszystkowidać jak w lustrze, a słońca nie.
Samsprawdź.
Nadleciał wiaterek, powierzchnia wodyzmarszczyła się, ale zaraz znów była z powrotemgładka niczymszkło. Awłaściwie niczymzwierciadło. Byłow niej widać donajdrobniej
szychszczegółów i niebo, i białą kropkę szybującegowysokoptaka, i przydrożne krzewy, i mnie z Napalmem. Nie odbijałosię tylkosłońce.
–Dlaczegostoicie?– zawołał Grigorij.
Podczas gdyoglądaliśmygroźne zjawisko, reszta grupyprawie nas dogoniła.
–Mamytubezdenną kałużę!– odkrzyknąłem. Uprzedź innych.
–Dobrze.
–Słuchaj, a może tosą portale na tamtą stronę?– rzekł odkrywczopiromanta, kiedyruszyliśmydalej. – Aco, chcesz sprawdzić?
–Nie. Ale moglibyśmypodpuścić Chana. Przestałbyw końcunudzić – roześmiał się mój towarzysz.
–Nie zgodzi się.
–„Niechbiegają swobodnie pokałużachprzechodnie" – cieniutkimgłosemzanucił
piosenkę Krokodyla Gieny. – Szkoda, że powiedzieliśmyimotymścierwie. – Agdybyw nią
wlazł ktoinnyniż Chan?
–Tokaplica – wzruszył ramionami. – 0, zobacz!
–Cotakiego?
–No, tam. – Piromanta podszedł doleżącegona drodze fragmentubetonowegosłupa, odpółnocnej stronyobrośniętegomchem. – Strachogon. Chcesz?
–Czemunie?– WziąłemodNapalma dymiącykawałek mchui odetchnąłemgłęboko, zbliżając doniegousta.
Przestrzeńskurczyła się. Teraz tylkojedenkrok i można się znaleźć na drugimkońcupola. Jedenruchręką i…Poczucie wszechmocyminęłotak samonagle jak się pojawiło.
Ale pozostałouczucie odprężenia i lekkiej wesołości.
–Jeszcze?– zaproponował piromanta.
–Wystarczy– odparłemzdecydowanie, a onwyrzucił mechna pobocze.
Nie należyz tymprzesadzać. Toksynyodkładają się w organizmie i chociaż odmchunie uzależnia się jak odinnychnarkotyków, jednak w pewnymmomencie strachogonmoże
rozluźnić człowieka zanadto. Atobyw naszej sytuacji byłobardzoniepożądane.
Aw ogóle, gdybyzerwanymechnie tracił właściwości poparuminutach, w Forcie przybyłbyjeszcze jeden„lekki" narkotyk. Chociaż, dlaczego„lekki"?Zpewnością zaczęlibyz
niegoi kaszę robić, i inne żarcie. Przedsiębiorcze typywdrożyłybyjak nic przetwórstwona poziomie przemysłowym. Daj tylkoczłowiekowi możliwość zarabiania na słabości
bliźnich, zaraz towykorzysta. Atak strachogonemzabawiali się tylkowłóczędzy,
–Acobysię miałostać oddwóchsztachnięć?Napalmwytarł ręce ospodnie. – Z
kumplemprawie rok codziennie topaliliśmyi nic.
–Mieszkałeś poza miastem?
–Nie. Ale mamprzyjaciela, botanicznegogeniusza, któryw piwnicyzałożył całą
plantację. Nie na sprzedaż, tylkodla siebie. Dopóki mechnie rozrósł się za bardzo, wszystko
byłojak należy. Ale potemmieszkańcyz parteruzaczęli chodzić na permanentnymhaju, więc
wezwali SSE. Plantacyjka poszła w diabły.
–Posadzili tegotwojegokumpla?
–Za co?Nie mogli munic udowodnić. Za tosąsiedzi gopobili. – Napalmwestchnął. – Musiał Leopardycz spieprzać.
W odpowiedzi tylkochrząknąłem.
–Sopel, patrz, kaczki!
–Coz tego?
–Strzelaj, będzie pieczyste!
–Jasne, będę marnował amunicję na takie pierdoły.
Jakie tampieczyste na wiosnę?Sama skóra i kości, w dodatkumięsozajeżdża błotem. Dymitr ma łuk, niechonustrzeli kaczuszkę.
–Tak, a widziałeś jegostrzały?Grotymają jakbyze szkła. Na pewnobardzodrogie.
–Obejdziemysię bez pieczonego.
Dorozstajów na Październikowydotarliśmykołotrzeciej. Szliśmydość wolno, jakbynigdzie namsię nie spieszyło. Na pewnonie mieliśmytegosamegodnia wracać doFortu.
Niepokojące.
Przez tenczas minęliśmypięć taborów. Chłopi z Październikowegojechali domiasta pozakupy, a przyokazji jak najkorzystniej sprzedać przechowanyodlata miód. Drwale
wieźli sosnowe bale i rozpiłowanyna deski modrzew. Inne trzytaborywracałyz Siewieroreczeńska. Noi myśliwi urządzili sobie biwak na poboczu:taszczyć na własnychplecach
trzysarnyi dzika nie byłowcale tak łatwo. Apoza tym– cisza. I nic dziwnego:doFortuludzie wyjeżdżają zazwyczaj wcześnie rano, żebynie wracać pociemkudodomu. Az kolei z
Fortudzisiaj małoktomógł się wydostać.
Na rozstajachpoczekaliśmyna resztę, uzgodniliśmyz Grigorijem, żebyna razie nie robić postoju, ale dojść wpierw doskrętuna drogę okrężną. Tamnie będzie problemów z
opałem, a poza tymjest gdzie nabrać wody.
Zaraz za skrzyżowaniemdróg, wzdłuż traktuodrazuzaczęłysię pojawiać wysokie krzaki, które wkrótce zmieniłysię w gęste zarośla. Głóg, leszczyna i inne nieznane mi rośliny
ciągnęłysię poobustronachprawdziwą zwartą ścianą. Tobyła roślinność jakbyprzedleśna. Jeździć w tomiejsce z Fortuza takimdrobiazgiembyłobynieporozumieniem. Śmiech
jeden, a nie drzewa. Wszystkoz pniami nie grubszymi odnadgarstka i można w dodatkuzaplątać się wjeżownik.
Odrazurzucałosię w oczy, jak dalekotemuczemuś doprawdziwegolasu. Rozsady, zwyczajne rozsady. I bardzodobrze, że są. Tylkoże i tak trzeba się rozglądać na boki. Nie,
żebytobył jakiś opuszczonyrejon, ale na pewnojuż nie regularnytrakt. Diabli wiedzą, comoże siedzieć pokrzaczorach.
–Tutaj się zatrzymamy. – Grigorij skręcił z drogi na niedużą polanę. Potemzwrócił się doJałtina i domnie.
–Dobre miejsce?
–Wszystkow porządku. – Czarownik z jakiegoś futerałuwyjął cieniutką różdżkę ozdobioną złotympaskiem, zaczął nią wodzić w powietrzu. – Tłonormalne.
–Miejsce jak miejsce – zgodziłemsię z nim. Polanę ze wszystkichstronotaczała leszczyna, jedynie oddrogi prowadziła przez gęstwę krzewów wąziutka ścieżka. Pośrodkuna
wydeptanej ziemi sporządzonokrągz okopconychkamolców. Gdzieś obok szemrał strumień. Dobre miejsce, tylkokomarów byłotutaj trochę za dużo. Ktoś na pewnoGriszy
powiedział otej polance, boprzecież z drogi nie szłojej zauważyć.
–Diabli. – Napalmklepnął się w policzek, zmarszczył w skupieniubrwi i pochwili na ziemię posypałysię trupyspalonychowadów.
Świetnie. Skoromożna byłozapomnieć okomarach, wybór miejsca z czystymsumieniem
mogłemocenić jakoznakomity.
–Normalnie jak szturmowy„Raptor" – zachwycił się wujek Żenią.
Piromanta zerknął na niegoz ukosa, ale nie odpowiedział.
–Napalm, tyrozpalisz ognisko, Sopel z Chanempójdą podrzewo. Wiera, przygotujesz
coś szybkiegodozjedzenia. SiergiejuMichajłowiczu, wyzajmijcie się bezpieczeństwem,
Dymitr niechpilnuje drogi – wydał rozkazyPiegowaty, pomijając zupełnie bliźniaków. – Ja z
Mielnikowempójdę powodę, Cóż, bracia stanowczopowinni trochę wypocząć.
Sterali się. Drugi, bladyjak prześcieradło, ledwie mógł ustać. Pierwszybył wprawdzie -odwrotnie niż brat czerwonyjak rak, ale także ledwie powłóczył nogami. I nie chodziłotutaj
poprostuoichformę fizyczną. Każdyz nichbył conajmniej dwa razysilniejszyode mnie, ale wciąż jeszcze odczuwali skutki aklimatyzacji. Wiele razywidziałemcoś podobnegow
Patrolu:prawdziwysportowiec, silnyjak tur, a przeszedł pięć kilometrów i puchł. Dopieropotygodniulubdwóchzaczynał wchodzić w rytmnowegożycia. Oczywiście, jeśli nie
wdałysię w tymczasie jakieś mutacje.
Bliźniacyzrzucili plecaki, zwalili się na rozgrzaną słońcemziemię i zaczęli udawać, że trzymają wartę.
Czarownik z mądrą miną obszedł polanę dookoła, odczasudoczasunacinając srebrnymnożemgałązki leszczyny. Ktobymógł przypuszczać, że Jałtintak dobrze będzie znosił
trudymarszu?Nawet nadwaga munie przeszkadzała.
Wiera burczała podnosemcoś w stylu„nie najmowałamsię uwas za kucharkę", ale zaczęła grzebać w zapasach. Napalmusiadł na kamieniu, zapalił papierosa, a ja z Chanem
wybraliśmysię poopał i w ciągupięciuminut wróciliśmyz naręczami chrustu.
Dokądpójdziemydalej?Przecież nie będziemytutaj nocować.
Wrócili Grigorij i wujek Żenią, piromanta zabrał się dorozpalania ognia. Dobrze mieć taki fachw rękunie potrzeba nosić zapałek czyzapalniczki. Nie przeszkadzają nawet
wilgotne drwa.
Czarownik sprawdził przyniesioną w kociołkachwodę, wrzucił dokażdego„kroplę rosy" i Wiera zaczęła gotować. Siergiej Michajłowicz wziął drugi kociołek, zaczął wrzucać do
niegozioła, jakieś proszki, suszone jagody. Przygotowywał najwyraźniej jakąś specjalną herbatkę.
–Długojeszcze?– Drugi pociągnął nosem.
–Rany, że też możesz myśleć ojedzeniu– jęknął Pierwszy. – Mnie odsamegozapachurzygać się chce. W dodatkuszyja mi dokucza…
–Tak w ogóle ja też nie za bardzosię czuję przyznała Wiera. – Jakbymi ktoś przytkał
uszywatą, a w skroniachmamucisk.
–Magiczna burza – wyjaśnił czarownik, szczękając kieszonkowymzegarkiem, w którymzamiast cyferblatuwstawionyzostał poznaczonypentagramami kamieńksiężycowy. –
Niezbyt silna, wszystkiegoczterystopnie w skali Bergmana, ale dla ludzi wrażliwychna zmianymagicznegopola…
–Kiedydotądnigdynie miałamtakichobjawów. – Wiera machnięciemłyżki odgoniła pchającegosię dokociołka Drugiego.
–Murymiejskie ekranują w pewnymstopniuskutki zmianmocy– znowuzaczął objaśniać Jałtin. – Kiedyodkrytonaturalne wahania i sezonowe zmianypola energetycznego
Przygranicza, Gimnazjonustalił dla nichskalę.
–Tojak żyją w wioskach?– Drugi przysiadł się bliżej ogniska.
–Wszystkie starają się zabezpieczyć. W miejscach, gdzie mają własnychzaklinaczy, sami sobie organizują ochronę, a gdzie nie, kupują zbiorniki Iwanowa. Gimnazjonma z tego
naprawdę niezłydochód.
Pomasowałemskronie, wciągnąłemnosemzapachjedzenia. Czterystopnie todrobiazg. Też mi burza!Zimą normalne tłowynosi trzyi pół. Przypięciustopniachbez ochronylub
zażywania specjalnychpreparatów nie przetrwa się za miejskimi murami dłużej niż dwie doby. Pewnie, nie umrze się bez tego, ale proces rehabilitacji nie należydo
najprzyjemniejszychdoświadczeń.
–Kasza dochodzi, bierzcie się za łyżki – oznajmiła dziewczyna.
–Super. Herbata też już gotowa. – Czarownik zdjął kociołek z ognia, wsypał doniegoz żelaznej puszki czerwonawyproszek, wypowiedział półgłosemzaklęcie. Woda
momentalnie zmieniła barwę z burej na bursztynową, a wszystkie fusyoraz jagodyosiadłyna dnie. Podchodźcie kolejno. Wybaczcie marnykalambur, ale Pierwszyniechbędzie
pierwszy, a Drugi drugi.
Napalmnieufnie powąchał wywar. – Atopoco?
–Wzmacnia odporność na promieniowanie magiczne, a przyokazji wypłukuje toksyny.
Przepis opracował Gimnazjonspecjalnie na potrzebyPatrolu. – Jałtinwyjął miarkę,
zaczerpnął herbatyi przelał ją dosrebrnegokubeczka, któregościanki pokrywały
czarodziejskie napisy.
Piromania zmarszczył nos odostregozapachu.
–Ja tegonie potrzebuję. Wolałbymna odwrót, coś na osłabienie tej odporności.
–Ile organizmmoże przerobić, tyle przerobi. Wywar pomaga tylkouwolnić nadmiar. Nie możemysporządzić i przyjąć większychdawek, ale profilaktyka na pewnonie zaszkodzi.
Bliźniacykolejnowzięli srebrnykubek z rąk czarownika i wypili preparat, krzywiąc się. Ale ichskręciło, ależ mieli miny!Przecież nie piwowamdali, żebytak narzekać. A,
przepraszam, przecież wynie pijecie…Notonie mlekowamdali.
Wszyscymusieli łyknąć wywaru, nawet broniącysię desperackoDymitr. Kiedyprzyszła kolej na mnie, wstrzymałemoddechi wypiłemtoświństwomałymi łyczkami. W ten
sposóbwydawałosię mniej wstrętne. W Patrolucoś takiegodawali nampokażdymrajdzie. Tyle że tamdodawali doherbatki obrzydlistwo, poktórymsię potemczłowiekowi
odbijało. Ale toi tak drobna niedogodność w porównaniuz comiesięcznymzwiedzaniemKWB– komorywyrównania biopola. Akąpiel ozonowa pokażdej wyprawie na Północ!
Wszelakie obrzydliwe mikstury, pobieranie krwi i wycinków skóry, analizyi szczepionki w porównaniuz tymmogłysię wydawać niewinnymi psotami lekarza z przychodni
rejonowej.
–Okropność. – Grisza splunął żółto, nie wiadomodlaczegozatykając nos. – Poznałemmalinę kamionkę, pokrzywę i żurawinę, ale pozostałe…
–Nie gadajmyotymnawet – przerwał muNapalm, podał Wierze metalową miskę. – Bomi się jeszcze wróci.
I tak byłemzdziwiony, że nikogonie zemdliło. Mnie tamza pierwszymrazemnieźle targało. Może Jałtinudoskonalił recepturę?Byłobytodoniegonawet podobne. Bliźniacyjuż
się ożywili, wcinali kaszę z entuzjazmem. Prawidłowozrobili, zostawiając jedzenie na później -jeśli odrazunie zabić czymś smakuwywaru, całą dobę potrafi potemłazić pogębie.
–Częstobędziemymusieli pić togówno?– spytał Drugi. Zrozumiawszy, że dokładek nie będzie, starannie oblizał łyżkę.
–Raz dziennie. – Siergiej Michajłowicz zanimzamknął torbę, uważnie sprawdził swoje fiolki, pudełeczka i kolby.
–Więcej tegodoust nie wezmę – zastrzegł się Dymitr.
–Twój wybór. – Czarownik nie zamierzał się spierać, pogładził palcempuszystywąs.
–Smakuje tojak ostatnia trucizna, nie ma cogadać – zamyślił się Pierwszy. – Ale odrazumi lepiej. I ból szyi minął.
–Dodałemtrochę ziół tonizujących– oświadczył z dumą Jałtini popuścił niecopasa z masywną, srebrną sprzączką.
Tak jak myślałem!
–Pół godzinyodpoczynkui zbieramysię – powiedział Piegowaty. – Pierwszyi Drugi, idźcie nadstrumieńumyć naczynia.
–Gdzie tojest?– Drugi zerknął z niezadowoleniemna brudne kociołki i miski.
–Pokażę wam– zaproponował wujek Żenią. Usiadłemna rozgrzanymkamieniu, tknąłem
żar patykiem. W górę poszedł lekki dymek, przeschnięte drzewozapaliłosię, strzeliłypłomienie, popełzływzdłuż patyka, którymusiałemnatychmiast odrzucić.
–Napalm, toty?– spojrzałemkarcącona piromantę.
–Aha – uśmiechnął się szeroko, siadając obok.
–OcotamChanczepia się czarownika?
–Wiecie, SiergiejuMichajłowiczu, te wasze zioła toni w gwiazdę, ni w czerwoną armię, musielibyście jeszcze trochę popracować nadsmakowymi właściwościami. – Piromanta
bardzoudatnie naśladował Chana. – Proszę dać mi zaraz coś na zgagę.
–Czegosię nabijasz z człowieka?– Wiera upiła wodyz butelki, zakręciła ją i wyjęła z kieszeni lusterko. – Możecie gonie lubić, ale ma biedak zgagę.
–Jedenmój kumpel zaaplikowałbytemukolesiowi najefektywniejsze lekarstwo-przypomniałemsobie pewną opowieść Szurika Jermołowa. – Cyjanek potasu.
–Przecież żartujemytylko. – Napalmmachnięciemręki zdławił ogień, rzucił jedenz kamieni na węgle. – Widzę, że masz fajnychprzyjaciół.
–Chce ktoś dokładkę?– spytała nagle Wiera.
–Acoś w ogóle zostało?– zdziwił się piromanta.
–Leżyprzecież – wskazała ślimaka na odwróconymkamieniu.
–Tonie dla nas – pokręcił głową Napalm. Takie atrakcje lubią Chińczycy. Jeszcze trochę, a zeżrą w Forcie wszystkie karaluchy.
–Cholera, nie potrafię pojąć, dlaczegowpuścili Triadę doFortu. – Sprawdziłem
patrontasz, wziąłemsię za karabin.
–Acow tymdziwnego?– burknął Napalm. – Wszystkimokazałosię tona rękę, więc wpuścili.
–Ktotojest „wszyscy"?
–Rada Miejska.
–Ale dlaczego?
–Prawidłowe pytanie brzmi:z kimw pierwszymrzędzie ma kosę Triada?
–ZCechem– odparłempochwili namysłu.
–Aktowciąż i wciąż próbuje się wcisnąć dorady?Cechwłaśnie. Jakoś się towiąże, co?
–Można bypomyśleć, że Triada jest w czymś lepsza.
–Triadę, jak byco, łatwiej wyrzucić z Fortu, byle nie dać imokrzepnąć.
–PodobnoLiga otrzymała pozwolenie na otwarcie przedstawicielstwa w Mieście. –
Dziewczyna spojrzała ostatni raz w lusterko, schowała je dokieszeni.
–Właśnie!Lidze przedstawicielstwo, Bractwusprzedać nieruchomość, Drużynie
umożliwić ułożenie sobie stosunków z Miastem…Wszystkostaje się jasne, jeśli trochę pomyśleć.
–AZwiązek Handlowy?
–Kupcynie wystąpią przeciwkowszystkim.
Apoza tymdla nichpojawienie się Chińczyków byłobardzona rękę. Wymiana towaruz Miastemuległa wielkiemuożywieniu.
–Mogiła. – Wiera wstała, poprawiła kurtkę. W tensposóbmamyw Forcie piątą kolumnę.
–Tak jakbyprzedtemnie byłounas różnychszpieguniów z Miasta – wtrącił się Grigorij, któregozainteresowała nasza wymiana zdań. – Chińczyków przynajmniej widać. Apoza
tym, można spróbować przeciągnąć ichna naszą stronę.
–Tojest jakieś wyjście – zgodził się Napalm. Ale przede wszystkimwszyscychcieli zneutralizować Cech, bozaczął ostatnioza bardzopodskakiwać.
Kiedybliźniacywrócili znadstrumienia, Piegowatychwycił plecak i podszedł dowujka Żeni. Odpoczynek dobiegł końca, zaczęliśmysię pomałuzbierać. Poczekałem, aż zapanuje
jaki taki porządek, wyszedłemna środek polany.
–Momencik, posłuchajcie mnie!Pójdziemydalej pozaniedbanej drodze…
–1 coz tego?– przerwał mi Chan.
–Patrzcie uważnie podnogi i rozglądajcie się na boki, przyjemna przechadzka skończyła się. – Nie zamierzałemwymieniać wszystkichmożliwychniebezpieczeństw. Po
pierwsze, nigdynie wiadomo, na comożna się nadziać, a podrugie, i tak bysię specjalnie nie przejęli.
–Amoże my, tentego, wróćmylepiej doFortu?– spytał Chanz całą złośliwością, na jaką gobyłostać.
–Tobybyłoidealne wyjście – odparłemze śmiertelną powagą, ale Grigorij, niestety, nie poparł mnie.
Wyszliśmyz polanyścieżką kluczącą wśródleszczyny, a poparuminutachdotarliśmydoszemrzącegowśródkamieni strumyka. Poziomwodyopadł już, ale żebynie zamoczyć
nóg, musieliśmyskakać powystającychz wodygłazach. Dziwne doprawdy, że nikt się nie pośliznął. Ja samparę razycudemzdołałemutrzymać równowagę. Minęliśmy
przylegającą dostrumienia bagnistą łąkę i wyszliśmyna wysypaną żwiremdrogę, poktórej obustronachgęstorosływierzby.
–Porządek marszujak przedtem– zarządził Grisza. – Odległości…
–…cotrzymetry– podpowiedziałem, poczekałemna Napalma wytrząsającegoz buta kamyk, poszedłemprzodem, uważnie oglądając drzewa. – Trzymajcie się z daleka od
lewegopobocza. Na liściachz tej stronymamyplastelinewyszron, a na skrajudrogi cierniokwiat.
–Acotoza szron?– zdziwiła się Wiera. – Coś w rodzajumszyc?
–Jadowitygrzyb. Można się oniegookropnie poparzyć – wyjaśniłem. – Cierniokwiat tote wesolutkie kwiateczki. Tak, właśnie te niebieściutkie. Żebyci nie przyszłodogłowy
zrywać, bopotrafią człowieka przebić na wylot.
–Aczemututaj jest tak małoptaków?– Dziewczyna odprowadziła wzrokiemsrokę, która sfrunęła z gałęzi. – Odchwili wyjścia z Fortuwidzę dopieroczwartego.
–Naprawdę liczyłaś?– roześmiał się Napalm.
–Mampoprostuznakomitą pamięć wzrokową oraz dar obserwacji.
Szmer. Odstronyrosnącychpoprawej drzew rzucił się kunamzlewającysię z drogą cień. Chwyciłemkarabin, odwróciłemsię.
Jaskrawozielonybłysk uderzył w źrenice, zanimudałomi się wycelować. Diabli!Zoczupociekłymi łzy, kilka razymrugnąłem, ale ostrość widzenia wracała bardzopowoli.
Najpierw zacząłemrozróżniać szare konturyprzedmiotów, dopieropotembarwywskoczyłyna swoje miejsce.
–Mielników!– wrzasnął Grisza. – Cotywyrabiasz?!
–Skądmiałemwiedzieć?Odnaszychszturmowców todostałem.
–Kiedyś, cholera ciężka, samsiebie podpalisz. – Piegowatyzakrył twarz rękami i pokręcił głową.
–Jak przypuszczam, tobył „Płomieńpiekielny"?Jałtinspokojnie podszedł do
rozerwanegona pół zwierzęcia.
Cóż tonas chciałowziąć na ząb?Barwa gładkiej skóryz krótką szczeciną była dokładnie taka, jak kolorystyka żwiru, ale teraz powoli zaczynała zmieniać nasycenie z
brudnoszaregona zgniłozielony. Szponymiała bestia przynajmniej dziesięciocentymetrowe, głowę wyciągniętą dalekokuprzodowi. Trudnotonawet bybyłoz czystymsumieniem
nazwać głową – prędzej można byokreślić ją jakojedną wielką paszczękę. Oczyi nozdrza zwierzę miałowąskie. Kikimora. Odrozerwanegoi nadwęglonegomagiczną energią
ciała niósł się kwaśnyodór spalenizny.
–Coto, kurwa, ma być?– Mielników wcisnął dokieszeni rozładowanyamulet. – Coza cudactwo?
–Kikimora szara zwyczajna. – Otarłemwciąż jeszcze łzawiące oczy. – Zregułypoluje w małychstadach, potrzy-czterysztuki. Lepiej odejdźmystądkawałek. One nigdynie
oddalają się odswoichłowieckichrewirów.
Pełne niezadowolenia powarkiwanie oślepionychtowarzyszynatychmiast umilkło, pobiegliśmyprzedsiebie. Pomniej więcej dwustumetrachzwolniłemi zacząłemiść, starając
się uspokoić oddech.
–SiergiejuMichajłowiczu, wasz systemostrzegania zawiódł – zwrócił się doczarownika Grigorij.
–Najprawdopodobniej problemleżyw nieprawidłowymskalibrowaniu– Jałtinnie tracił animuszu. Potrzebuję kwadransa, żebysię zorientować, coi jak.
–Dobrze bybyłoprzejść przez moczarydopóki mamysłońce nadgłową – uprzedziłemPiegowatego. Te obłoczki też mi się nie podobają.
–„Jak tomiłochmurką być, niebempłynąć jak powodzie" – zanucił cichutkoNapalmmruczankę Kubusia Puchatka. – „Mała chmurka na dzieńdobrytaką piosnkę śpiewa co
dzień".
–Dalekodotychmoczarów?– zatroskał się Grisza.
–0 ile dobrze pamiętam, zaczynają się za tymzakrętem.
–Słońce jeszcze wysoko– zauważył Chan.
–Macie dziesięć minut, SiergiejuMichajłowiczu– postanowił Grigorij. – Sopel, mysię przejdziemydobagienzobaczyć, jak wygląda sprawa z przeprawą. Napalm, tyz nami.
–Askądtutaj przeprawa?– spytał piromanta, odciągając kurek swojegoantykwarycznegopistoletu.
–Tamdalej była wieś, miejscowi regularnie korzystali z drogi.
–Była?
–Podniósł się poziomwódgruntowychi ją zatopiło– przypomniałemsobie opowieści patrolowych. – Aludzie?– Napalmskrzywił się, kiedyoblepiła gogromada muszek, znów
wezwał na pomoc swój dar. Poowadachnie pozostał nawet popiół.
–Jedni przenieśli się doFortu, inni doPaździernikowego.
Minęliśmyzakręt i znaleźliśmysię przedsporą zatoką.
–Kiedyprzeglądałemmateriałymarszruty, przeczytałem, że zostałotamkilka zagród. –
Grigorij uważnie obejrzał przez lornetkę na wpół zatopioną drogę. Wodyjuż trochę opadły,
ale i tak dobre stopięćdziesiąt metrów trzeba będzie przejść pozalanymterenie. Sopel, jak
myślisz, damytędyradę?
–Wydaje mi się, że tak. – Wziąłemodniegolornetkę. – Nie ma conadkładać drogi.
Dwieście metrów przednami trakt krył się podczarną bagienną wodą. Można tambyło
przejść jedynie powąskiej grobli sporządzonej ze zbitychna zaciosykłód. Wydawałosię, że konstrukcja powinna bez problemuwytrzymać nasz ciężar. Ale jak byłonaprawdę,
diabeł jedenwidział. Nie byłonadczymdeliberować – trzeba podejść i poprostuzobaczyć.
Conastrajałomnie optymistycznie, tofakt, że dozabagnionegoodcinka drogi nie
podchodziływierzby, a ziemię pokrywał gęstykobierzec traw, pośródktórychsterczałyniebieskozielone ostrza liści turzycy. W takichwarunkachnikt nie zdoła się donas
zbliżyć niepostrzeżenie. I choć sami będziemynibymucha na talerzu, nie powinniśmysię obawiać jakiegoś niespodziewanegoataku.
–Zaraz podejdą nasi i odrazuidziemy– powiedział Grigorij, chowając dokieszeni amulet komunikacyjny. – Czarownik już ustalił, w czymproblem.
–Nie podobają mi się tamte szuwary– wskazałemkołyszącą się w porywachwiatruścianę zieleni, któryprzyprzeciwnymbrzegupodchodziła prawie dosamej drogi. Wylezie
stamtądpancernik albowilkołak 1 nawet jeśli gonatychmiast rozwalimy, kogoś może zdążyć dosięgnąć.
–Sitowie tonie problem. – Zmrużywszyoczyprzedukośnymi promieniami chylącegosię kuzachodowi słońca, Napalmspojrzał na nas pobłażliwie, z wysokości swojego
wzrostu.
–Noi doskonale. – Grigorij odwrócił się, spojrzał na zbliżającychsię bliźniaków. – Nie zrozumiałem, gdzie reszta?…
Drgania powietrza za plecami braci wydałynusię niepokojące, ale niczegonie zdołałemdostrzec za pomocą czarodziejskiegowidzenia. Jednak coś byłonie tak…
–Moje ostatnie dzieło– pochwalił się Jałtin, kiedyfigurychłopaków rozwarstwiłysię i zamiast dwóchludzi zobaczyliśmysześciu. – Przestrzenne nałożenie obrazów.
–Trzeba byłouprzedzić. – Grigorij powoli opuścił lufę AK5U. – Teraz migiemsforsujemyzabagnionyodcinek i maszerujemydalej w normalnymreżimie. Wszystkojasne?
Powlekliśmysię w stronę przeprawy.
Na twarzachbliźniaków, Chana i Dymitra zauważyłemświeże śladyukąszeńmiejscowej krwiopijczej drobnicy, natomiast poSiergiejuMichajłowiczui Wierze nie byłozupełnie
widać bliższej znajomości z komarami i muszkami. Wieczoremtrzeba się będzie trzymać w pobliżupiromanty.
W drodze, w miarę przybliżania się dozabagnionegoodcinka, coraz częściej zaczęłysię pojawiać uszkodzenia, w którychjuż zdążyłysię zadomowić wątłe krzaczki i marnie
wyglądająca trawa. W głębokichdeszczowychkałużachmigałykropeczki rozwielitek, a przydnie zamarłycienie kijanek. Dymitr już chciał zejść z nierównej nawierzchni na
pobocze, ale powstrzymał gowidok ostrychliści traw. Dobrze, że się nie wygłupił, bogdzie byśmymuzdobyli nowe obuwie?
–Sopel, poczekaj – zaniepokoił się czarownik, kiedyjuż miałemstanąć ma oślizłej, mocno
przegniłej kłodzie przeprawy.
Małobrakowało, a byłbymsię pośliznął, kiedyspojrzałemna wołającego. Na
powierzchni wodykiwał się kawałek koryzerwanybutem.
–Coś się stało?– zapytał Grigorij, ale Jałtinpokręcił tylkogłową, wpatrując się w zatokę.
Cowzbudziłojegoczujność?Przecież panował zupełnyspokój.
Przybrzegupływała rzęsa wodna, dalej powierzchnia była czyściutka. Zdrugiej stronyw naszymkierunkuciągnęła się ulotna dróżka złożona z bijącychw oczysłonecznych
odblasków, ale zarośnięte wodorostami muliste dnobyłowidać jak na dłoni. Skądeś dochodziłorechotanie żab, a odrozgrzanej zatoki płynęłociepło. Lekki wiaterek poruszał
trzcinami, w oddali zieleniłysię wierzchołki topoli. Teraz tylkobysiąść sobie na brzegu, rozłożyć zapasyna gazetce, łyknąć z flaszki…Jeszcze tylkowędkę i – posłuchaj
przyjacielu-zza drzew doleci zaraz szumkolejki elektrycznej.
Czarownik wyjął drewnianą szkatułeczkę, wytrząsnął na dłońz dziesięć maleńkichkryształków, wrzucił je w moczar. Na moment zawisływ powietrzu, a potemmiękkoopadły
kupowierzchni wody, połyskując zielonkawoi popędziływ dal.
–Cosię stało?– nie wytrzymał Mielników, ale Jałtintylkosyknął na niego, nadal się czemuś przypatrując.
–Wydawałomi się – oznajmił wreszcie z pewną ulgą.
–Trzeba się byłolepiej przeżegnać – doradził Chan.
–Uwzględnię tow przyszłości – kiwnął głową Siergiej Michajłowicz, gestempoprosił, żebykontynuować przeprawę. – Proszę…
Pierwszywlazł na groblę Napalm, ja zaraz za nim.
Bale chwiałysię podnogami, ale zostałyporządnie zamocowane.
–Kurważ mać!– zaklął Chan, kiedybut wpadł mumiędzykloce i nalałosię doniego
błotnej mazi.
Nikt – nawet się nie uśmiechnął. Otwarta przestrzeńna wszystkichdziałała przygnębiająco. Odgłosychlupotania międzychwiejącymi się na wszystkie stronybelkami
rozchodziłysię nadzatoką, a każdyostrzejszydźwięk powodował, że mocniej ściskałemkarabin. W miarę oddalania się odbrzegu, głębina stawała się coraz większa, a na
wodzie tui ówdzie pojawiałysię kręgi – rybypolowałyna latające nadpowierzchnią małe owady.
Wszystkobyłobyw porządku, ale wystrzelać nas w tej chwili…Myśl, która na brzeguwydawała się bzdurna, pośrodkuakwenunie dawała mi spokoju. Poza tymczarna woda też
skrywała różnychmieszkańców. Niechbypodpłynął tylkojakiś wodnik albostalowywłos…
–Napalm, coz szuwarami?– przypomniał piromancie Grigorij, kiedydobrzeguzostałoze
czterdzieści metrów.
Drewniana grobla zamieniła się już prawie w pojedyncze kłody, jakoś tamna miejscu
utrzymywane mocowaniami. Jeszcze trochę i trzeba będzie płynąć. Nie, na szczęście dalej konstrukcja zaczynała się dźwigać z wody. Znaleźliśmysię poprostuw najgłębszym
miejscu. Zamiast odpowiedzi Napalmwyciągnął rękę. Zjegodłoni wystrzelił żółtykłąbpłomieni. Podnaporemognia łodygi trzcinzapłonęłygwałtownie i szarymi płatami sadzy
opadałyna wodę.
–I dobrze. – Piromanta, upewniwszysię, że spalił tyle, ile trzeba, zaczął przeskakiwać z
kłodyna kłodę. – Idziemy…
Prychnąłemze zdziwienia – coza talent!– i ruszyłemza nim. Teraz na pewnonikt i nic nie wyskoczyz zarośli, ale też taki fajerwerk nie mógł pozostać zupełnie niezauważony.
Ktowie, jaki stwór postanowi sprawdzić, skądtenogień?Może lepiej byłojednak poprosić czarownika, żebyzaklęciemprzeczesał chaszcze?Cóż, każdyjest mądryposzkodzie.
Pływające powodzie płatysadzyzakołysałysię i w przeprawę zaczęłyuderzać niewielkie fale. Wraże – nie byłotakie, jakbyktoś płynął kunam, prąc przedsobą grubą warstwę
wody. W dodatkutenktoś nas doganiał…
Rzuciliśmysię w stronę brzegu. Najgorzej radził sobie ze skakaniempobelkachSiergiej Michajłowicz, ale nie dawali musię zwalić w bagnopodtrzymującygoz dwóchstron
Grisza i wujek Żenią. Wszystkobybyłodobrze, ale inni nie mogli ichw tej chwili wyminąć. Chyba że wpław.
Biegnącyna końcuDrugi spanikował i nie zdołał wymyślić nic" lepszegojak aktywować ARIP, żebywrzucić gow moczary. Nadmiejscemupadkuzaraz pojawiła się kopuła
blasku, a męty, popiół i rzęsa spłynęłyna dno.
Wyskoczywszyna brzeg, w pierwszymrzędzie oddaliłemsię odwodyi ślizgając się na zarośniętymtrawą zboczu, wbiegłemna drogę. Obok mnie z automatemw rękach
rozglądał się na wszystkie stronyChan. Pozostali powoli docierali donas.
–Pocowyrzuciłeś granat?– spytał DrugiegoChan, kiedychłopak podszedł bliżej. – Rybek chciałeś nagłuszyć?
–Aidźcie w buraki – zjeżył się Drugi. – Widzieliście fale?Tamtaka bestia płynęła, że mnie czyciebie wzięłabyna jedenząb!
–Tamnic nie było– zaprzeczył czarownik.
–Wiecie toze swojegowoltomierza?– wsparł brata Pierwszy. – Wszyscywidzieli fale!– Tamprzecież wodypokolana.
–Jak jesteście tacymądrzy, todlaczegobiegliście tak szybko?
–Maleńki chłopczyk granacik znalazł – wtrącił swoje trzygrosze Napalm.
–Atysię lepiej przymknij!– wsiadł na niegoPierwszy. Odrazustałosię jasne, że nie
ustępuje wzrostempiromancie, a przytymjest owiele solidniej zbudowany.
–Lecimy– Grigorij przerwał jałową dyskusję. Trzeba się pospieszyć, bosłońce niedługo
zajdzie.
Opuściliśmyzabagnioną nizinę, droga wiodła teraz w prawo, tamgdzie powinnoznajdować się Rudne. Jegoperyferii nie byłojeszcze widać zza rzędów topoli. Kiedyje miniemy
będzie już wiadomo, ile drogi zostało.
Słońce skryłosię za topolami, promienie przedzierałysię przez gęstwę młodychliści. W miarę zbliżania coraz wyraźniej byłowidać oplątujące pnie i rozciągające się między
drzewami lianyjeżownika oraz sterczące z ziemi, rozcapierzone na końcachpędyczarnegobambusa. Liście topoli miałydziwnyodcień, nie sinozielonynawet, ale jakiś taki
przezroczysto-błękitnawy.
–Atoco?Tenwasz jeżownik?– Chanrąbnął tasakiemw przerzuconą przez drogę lianę z
rzadka usianą kępkami krótkichigiełek. Masywne ostrze rozcięłocienką zieloną korę, pojawił
się bezbarwnysok. – Amówili, że toistnydrut kolczasty.
Wyginając się konwulsyjnie, kikut spróbował dopaść krzywdziciela, zmuszając Chana doucieczki. Chciałbymzobaczyć, jak tencwaniak zimą próbuje się dorwać dojeżownika z
tymscyzorykiem. Prościej bybyłowówczas użyć ręcznej piły.
Nie wiemjuż, ktopierwszyzareagował na pojawiające się wśróddrzew cienie, ale na pewnonie ja – zbyt przypominałytaniec słonecznychpromieni pośródporuszanych
wiatremliści. Ale kiedyJałtini Napalmcofnęli się na przeciwną stronę drogi, dotarłodomnie, że to, cowidzę, tonie tylkogra świateł. Cienie byłyzbyt mroczne jak na tak słoneczny
dzień, a poza tymżyływłasnymżyciem– dosłownie jakbyktoś niematerialnyprzemieszczał się z jednegocienistegozakątka w drugi.
–Cotojest?– Grigorij kręcił głową, popatrując tona zjawisko, tona czarownika.
–Spadajmystądi tozaraz – zaproponowałem, czując nieprzyjemnydreszcz na plecach. – Toniedobre miejsce.
–Wszystkojedno, ale cotobyło?– pytał uparcie Piegowaty, kiedyoddaliliśmysię odgroźnychdrzew. – Rzeczywiście, miejsce paskudne – zgodził się ze mną Jałtin.
–Cotoznaczy?
–Nieczyste – wyjaśniłem.
–Może diabelskie?– prychnął Chan. – Głupie gadanie!
–Skorowiecie lepiej – wzruszyłemramionami. Latemmoże tosię wydawać głupim
gadaniem. Cienie nie odważyłysię wypełznąć na drogę. Ale zimą, w dodatkupozachodzie
słońca…Ilutakichsceptyków można znaleźć poodwilży, trudnopoliczyć. Przecież lodowi
piechurzyteż nie pojawiają się znikąd.
–Jeśli bardziej wampasuje takie wyjaśnienie, tobyła lokalna anomalia pola
energetycznego– zaproponował wyjaśnienie czarownik.
–Nie podoba mi się ani tak, ani tak. – Channie wziął słów Siergieja Michajłowicza
poważnie.
I słusznie, że musię nie podoba. Nic dobregow takichanomaliachczłowiek nie znajdzie. Chociaż nie, mają jedną pozytywną cechę – występują tylkolokalnie, a tobardzoistotne.
Nie wolnoleźć w niedobre miejsce, wtedynie traci się życia. Czarownik zapomniał dodać tylkoterminu„pseudorozumna". Mądrale z Gimnazjonubardzolubią te dwa słowa:
„anomalia" i „pseudorozumna". Jak tylkospotkają coś, oczymnie mają pojęcia, zaraz zaczynają nimi szermować.
Przeszliśmyjeszcze z pół kilometra, ominęliśmygaj i oczomnaszymukazałysię peryferia Rudnego. Zostałonajwyżej piętnaście minut marszu.
Grigorij podniósł dooczulornetkę, uważnie zlustrował najbliższe budynki, ale nic niepokojącegonie wypatrzył. Ale coteż można nibydostrzec z takiej pozycji, Jak nasza, nawet
przez lornetkę?Spojrzysz – pustojak powojnie atomowej, jedna ruina:pochylonypłot, krytypapą długi barak, wyglądającyzza drzew rógdwupiętrowegodomu, kominkotłowni.
Ale nikt nie ma pojęcia, cotamsię dzieje naprawdę.
Przysamymwjeździe doosiedla na poboczurdzewiał ciągnik. Awłaściwie resztki maszyny. Ktoś zapobiegliwypowyjmował i powykręcał wszystko, comogłosię przydać, wziął
się nawet za gąsienice.
–Na górce stoi furmanka, ktoś koła z niej zdjął – skomentował widoczek Napalm, spojrzał na idącą obok niegoWierę i zamilkł.
–Ależ niesamowityzachód!– zachwycił się wujek Żenią na widok purpurowychobłoków, przez które przesączałysię promienie słoneczne.
Coza chłop!Inni marzą tylkootym, żebydopełznąć dopostoju, a tensię zajmuje okolicznościami przyrody!Silnyjak koń.
Czując zbliżającysię odpoczynek, przyspieszyliśmykroku. Wkrótce skręciliśmyw prowadzącą w głąbosiedla drogę gruntową. Butyzaklaskaływ błocku, a nie dałosię iść
poboczem, boz obustronciągnęłysię wypełnione wodą rowyotrawiastychbrzegach. Polewej stronie mieliśmypustać. W rozkisłej glinie można bychyba utonąć. Brzegprawego
rynsztoka rozpadł się, rozsypał, podchodząc podsame płotyjednorodzinnychdomków.
–Poczekajcie!– stałemsię ostrożny, kiedyzbliżyliśmysię dopogorzeliska.
Moją czujność wzbudził podeschniętyna słońcukawałek drogi z przodu. Wszędzie
dokoła kałuże, błoto, a krok dalej suchutko. 0 cochodzi?Takie rzeczyzawsze trzeba sprawdzać.
–Coznowu?– Grigorij rozejrzał się uważnie. Dymitr parę razypodrzucił i złapał toporek, Napalmpomasował palcami skronie, a Chani bliźniacyodbezpieczyli broń. Wszyscyjuż
przyswoili prostą prawdę, że niczegodobregopotakichnagłychpostojachspodziewać się nie należy. Tymbardziej że doszliśmyjuż prawie dosamegoosiedla i nie wiadomo, na
kogotutaj można trafić.
–Zaraz zobaczymy. – Przeskoczyłemrów, wyłamałemdeskę z płotu. Okazała się zanadtonadżarta zgnilizną, wziąłemwięc inną.
Wróciłemna drogę, podszedłemna samskraj suchego, tknąłemdeską. Nic się nie stało. Spróbowałemw innymmiejscu. Też nic. Ztyłudoleciałydrwiące śmieszki.
Śmiejcie się, śmiejcie. Ze złością uderzyłemkońcemdeski w środek drogi tak mocno, że maływłos, a postąpiłbymkrok naprzód, tymbardziej że przedmiot miękkowszedł w
ziemię. Ułamek sekundypóźniej całyspłacheć przeschniętegogruntuzapadł się, odsłaniając dół ze sterczącymi nadpalonymi kolcami. Żebyprzejść dalej, powinniśmyprzeciskać
się wzdłuż pokancerowanegopłotu, bojama zajmowała całą szerokość drogi.
–Niczegosobie – westchnął ktoś za moimi plecami.
–Idźcie za mną. – Znów przeskoczyłemkanał, trzymając się desek ogrodzenia,
przeszedłemposamymbrzeżku, minąłemniebezpiecznyodcinek i stanąłemna drodze.
–Tojakaś stara jama?– spytał Grigorij, któryprzeszedł zaraz za mną. – Możesz tookreślić
chociaż w przybliżeniu?
–Stara, ale maskowanoją już poprzejściudeszczów – spochmumiałem. – Musimyzachować czujność.
–Brońw gotowości – zakomenderował Piegowaty. – SiergiejuMichajłowiczu, ktoś jest w pobliżu?
–Nikogo. – Czarownik, któryz powoduzahodowanegobrzuszka zmęczył się przeprawą bardziej odinnych, oddychał z trudem, sprawdzając kilka amuletów.
Poszliśmydalej, starając się mieć oczydookoła głowy.
Nikt nie miał ochotywpaść niespodziewanie na konstruktorów pułapki. Może nie była ona zbudowana przeciwkoludziom, ale zawsze…
–Tyczego?– zdziwiłemsię, kiedyNapalmporaz pierwszyodpoczątkupodróży
podsypał prochempanewkę pistoletu.
–Na wszelki wypadek – burknął, chowając rożek dotorby.
Grigorij skręcił w zaułek międzypiętrowymdomemmieszkalnymz zapadniętymdachem
a wysokimpłotemjakiejś dawnej szkoły. Innej trasyzresztą nie było– droga z przoduzostała zryta i przekopana, a właśnie na obranymkierunkuznajdowałosię centrumosiedla.
Nagle coś uderzyłoDymitra w pierś, potoczyłosię poziemi. Ktoś cisnął oszczepz okna!Poczułemnagle w gardle dławiącą gulę, ale Jałtinwykrzyczał krótką frazę i duszność
znikła. Przytrzymując nadgarstek prawej ręki lewą dłonią, Napalmhuknął z pistoletui oberwańca z toporem, którywyskoczył na dachnajbliższegodomu, poprostuzniosłoz
powrotemdowejścia, a ścianę pokryłybryzgi krwi. Na odsiecz kumplowi z okienpiętrówki wyskoczyłojeszcze dwóchbandytów, ale Grigorij połapał się już w położeniu, pokrył ich
ogniemZAKSU.
Świsnęła strzała, ześliznęła się poramieniuMielnikowa, którywypuścił różdżkę „ołowianychos" i zakrył ranę ręką, Rąbnąłemw łucznika, ale tenzdążył już odskoczyć odokna.
Pierwszyi Drugi, operując synchronicznie długimi seriami, ścięli trzechmężczyzn, którzywtargnęli w zaułek i zamierzali nas obrzucić krótkimi oszczepami.
Wycelowałemznowuw łucznika, którymignął w oknie, ale w tej chwili ktoś przeskoczył przez płot i spadł mi na plecy. Kiedyrunąłemna ziemię, karabinwypadł mi z rąk.
Namacałempochwę przypasie, wydobyłemnóż i próbowałempchnąć tego, którymnie przydusił. Nie byłemw stanie.
Na szyi zacisnęłysię żelazne palce, ale zaraz owionął mnie żar, poczułemswądspalonej skóryi włosów. Palącysię żywcemnieborak zlazł ze mnie, zasłonił dłońmi wypaloną
straszliwie twarz i zaczął się tarzać w błocie.
Na wszelki wypadek rzuciłemjeszcze w niegonożem, chwyciłemkarabini niespodziewanie upadłemna kolana. Nogi miałemjak z waty, świat rozmazał się. Tylkocudemznów
nie wypuściłembroni. Obok mnie runął na drogę Grisza, a młócącygościa oniesłychanie długichrękachChanzachwiał się i przepuścił uderzenie w głowę. Jegoprzeciwnik
podniósł z ziemi topór, zamachnął się…
Ładunek loftki wyrwał mukawał ciała, rzucił na płot. Postrzale odeszłymnie wszystkie siły, zwaliłemsię ciężkona ziemię.
Zdomuwyszedł karzeł z wielką głową, skierował kunamróżdżkę zakończoną trupią główką i zaczął coś bełkotać. Powietrze przednimwyraźnie zgęstniało, zmieniłosię w
pałającą purpurowymogniemkulę. Jałtinjakojedynyjeszcze stał. Powiódł prawą dłonią pokamieniachguzików i wypowiedział zaklęcie blokujące podążającyw jegostronę
zabójczyurok.
Strzałę, która zaraz potemwyfrunęła z okna, otaczające Siergieja Michajłowicza pole, wyglądające jak wir powietrza, pochwyciłoi odrzuciłoniczymzapałkę. Sylwetka
czarownika
uległa zamazaniu, spowił ją perłowyblask. Wirujące wokół niegopole ochronne i zaklęcia siłowe wypełniłycałą przestrzeńtaką energią, że kończynytrupów zaczęływyraźnie
drgać.
Kolejnyatak karła – czarna błyskawica kulista także nie sięgnął celu, za toJałtinzaraz sampodjął działania zaczepne:niesamowicie skomplikowanysplot strumieni mocywdarł
się w postawioną przez kurdupla zasłonę, rozszczepił na prawie niewidoczne pojedyncze nitki, które dosięgływroga. Ciałopokraki uległoprawie dwukrotnemupowiększeniu,
skóra popękała, a na wszystkie stronybryznęła krew. Karzeł zachwiał się i zwalił na ziemię.
Dziwne odrętwienie – zupełnie jakbyktoś dociskał mnie doziemi wielką łapą – zaczęłopowoli przechodzić. Napalmpodniósł się na czworakach, pomógł Wierze przewrócić się
na plecy. Grisza przyciągnął karabin, wziął na cel drzwi budynku.
Siergiej Michajłowicz, nie zwracając na nas uwagi, wyjął ze szkatułki szlachetne kamienie, zawiesił nadnimi rękę. Część kamyków upadła w błoto, ale okołodziesięć rozleciało
się na wszystkie stronyniczymstadkowściekłychświetlików. Dwa wypaliłydziuryw deskachogrodzenia, trzypomknęływzdłuż ulicy, a pozostałe znikływ oknachdomu.
–Możecie się nie spieszyć – czarownik uspokoił Griszę, którypoderwał się na równe nogi,
a teraz kiwałonimna wszystkie strony. – Zatroszczyłemsię owszystko.
Jakoś zdołałemstanąć, odwróciłemleżącegotwarzą w błocie Chana, upewniłemsię, że z nimwszystkow porządkui podszedłemdojednegoz trupów. Cotoznów za
odmieniec?Rzeczywiście – odmieniec. Wydęte czoło, zdeformowane dłonie, czerwone, dziwnie skręcone małżowiny. Wszyscytak wyglądali. Toznaczymutacje nie byływ
każdymwypadkuidentyczne, ale normalnegoczłowieka wśródzabitychnie znalazłem. Białawe oczypozbawione źrenic, sączące się ropne bąble, dodatkowe kończyny, zrośnięte
palce, poskręcane kości i stawy…Odmieńcy. Miejscowi. Ajuż na pewnonie z Fortu.
–Coza cholerstwo?– Pierwszypomógł wstać Drugiemui rozglądał się, drapiąc kark. – Dawnosię tak kurewskoźle nie czułem.
–Myślę, że towłaśnie ci odwilczegodołu. – Czarownik podszedł doszczątków swojegoprzeciwnika i nadepnął różdżkę, rozgniatając czaszkę na jej końcu. – Na pewnonikt nie
uciekł?– spytał Grigorij, kaszląc pofali mdłości.
–Na pewno.
Chyba poraz pierwszyJałtinodpowiedział na jakiekolwiek pytanie krótkoi jednoznacznie. Nie mieliśmypowodu, bymunie wierzyć – gdybynie on, wszyscybyśmystracili życie.
Na nasze szczęście odmieńcyzbytniopolegali na umiejętnościachswojegozaklinacza. I trzeba imprzyznać – nie bez podstaw. Przecież miał dość sił i umiejętności, aby
ukryć siebie oraz ziomków przedskanującymi czarami Siergieja Michajłowicza.
–Nikt teraz nie wróci, żebynas zaskoczyć znienacka?– uściślił kwestię Piegowaty.
–Nie ma ktowracać. – Bladyi zmizerniałyczarownik odszedł odzwłok karła, wytarł chustką pokrytą potemtwarz. – Ale na wszelki wypadek zwiększyłemzasięgczarów
skanującychdostumetrów.
–Bardzodobrze. – Grigorij sprawdził AKSU, wszedł na podmurówkę przywejściudobudynku. Napalm, pójdziemysię rozejrzeć.
Szczęście, że mnie ze sobą nie ciągnęli. Byłomi niedobrze, w dodatkudzwoniłow głowie. Czyżbyta swołocz zdążyła pogłaskać mnie pałką połysinie?Ale nie czułemprzecież
uderzenia, odrazuzbił mnie z nóg…Dobrze, że guzów nie miałem. Acoz pozostałymi?
Wiera przyszła już dosiebie i próbowała doprowadzić doporządkuubłoconą odzież. Chanpił łapczywie wodę z butelki. Bliźniacy, podtrzymując się nawzajem, zbierali z ziemi
brońi plecaki. Wujek Żenią, nie zwracając uwagi na rozciętyłuk brwiowy, klął półgłosemi opatrywał rozorane strzałą ramię. Dymitr sprawdzał, czykolczuga, która powstrzymała
oszczep, została uszkodzona. Jeśli teraz był wśródnas ktoś, kogonie bolałyżebra, totylkoon. Kolczuga kolczugą, ale rzut był naprawdę mocny.
–Wszyscyżyją?Towspaniale. – Siergiej Michajłowicz przestał wreszcie ciężkodyszeć. –
Chan, Sopel, bądźcie tak dobrzy, znieście trupyw jednomiejsce. Najlepiej wrzućcie je do
tegorynsztoka.
–Acomyjesteśmyzakładpogrzebowy?– PochmurnyChanchwycił jednegoz
nieboszczyków za nogę i powlókł we wskazane miejsce.
Westchnąłem, podniosłemz błota bandanę, też zabrałemsię doroboty. Czemuzawsze muszę mieć takie podłe szczęście?
Grigorij z Napalmemwrócili, kiedyzdążyliśmyjuż wrzucić wszystkie trupydorowu, a czarownik spryskał je jakąś mętną cieczą. Pocotozrobił, nie wyjaśnił, ale nas i tak w tej
chwili nie bardzotociekawiło.
–Jak tam?– spytał Mielników.
–„Malutki chłopczyk karabindostał, więc każdywe wsi otrzymał postrzał" –
zadeklamował piromanta, patrząc na Jałtina dziwnymwzrokiem.
–Tylkotrupy– ucieszył nas Grisza. – Zbierajcie manatki, tamsię zatrzymamy.
–Warto?– wyraził wątpliwość czarownik.
–Powiedzieliście, że nikt nie uciekł – powiedział Grigorij, patrząc muprostow oczy. – Botak jest.
–W takimrazie nie ma nadczymdeliberować.
Lepszegomiejsca nie znajdziemy.
Zebraliśmyszybkorzeczy, weszliśmydobudynku.
Piegowatyzaprowadził nas dopiwnicy. Napalmstrzelił palcami i nadjegogłową pojawił się ogienek. Byłoprzynajmniej widać, dokądzmierzamy. Tobyłyprawdziwe katakumby.
Zardzewiałe rury, pozrywane przewodyelektryczne…Plamykrwi…Widać, że świeże. 0!Jest pierwszyumarlaczek. W wąskimprzejściutwarzą w dół leżał garbus z wypaloną w
plecachdziurą.
Idącyprzede mną Siergiej Michajłowicz coparę kroków rysował na ścianachczarodziejskie symbole. Samymskrajemświadomości dostrzegałemwybuchające konstrukcje
pola ochronnego, które oplątywałybudynek i powoli gasły.
–Tutaj mamykibelek – Grigorij wskazał drzwi, zza którychrzeczywiście dolatywał smródmoczu. W następnymprzejściupachniałodymem. – Atutaj mieli ołtarz. Napalmtamjuż
się zakrzątnął, więc niewiele zostało.
–Niepotrzebnie. – Czarodziej był z jakiegoś powoduniezadowolony.
–Ktomógł wiedzieć, że może was tozainteresować?– Grisza rozłożył ręce i poprowadził nas dalej korytarzami, na ścianachktórychkopciłysię pochodnie. Dymuchodził przez
wybite w stropię dziury. – Ołtarz był drewniany, całyzachlapanykrwią. Stała figura trzygłowegostraszydła…Dobra, rozgośćcie się.
–Tumamysię zatrzymać?– zdenerwowała się Wiera. – W tymbrudzie?Przecież przez noc nabawimysię turóżnychrzeczy!
–Ja tamsię ostatnioprzebadałem– mruknął Pierwszy, ale na jegoszczęście dziewczyna nie zrozumiała żartu.
Zaraz tamsię nabawimy. Ale codojednegoWiera, miała absolutną rację – nocować tutakże nie miałemochoty. Wszystkobyłozatłuszczone, okopcone i zapaszek bardzo
nieprzyjemny. Jakieś wyrka stały, ale spać w wyrkuodmieńca…Nie jestemobrzydliwy-życie mnie oduczyło– ale tojuż bybyła przesada.
–0 dezynfekcję możecie się nie martwić. – Czarownik wyjął z torbymieszek, zaczerpnął
z niegogarść proszku, podrzucił gow górę. Pył natychmiast rozleciał się pocałym
pomieszczeniu, osiadł i wybuchnął zimnymogniem.
0 żeż ty!Wszystkoprawie-prawie zaczęłobłyszczeć.
Zupełnie jakbykilka dni pracował tunajlepszyoddział asenizacyjny.
–Pierwszyi Drugi, wynieście trupyna ulicę. Chan, osłaniaj ich– rozkazał Grigorij.
–Pójdę z nimi. – Jałtinznów wyjął butelkę z mętną cieczą.
Rzuciłemtorbę przywejściu, rozejrzałemsię. Pośrodkupiwnicyzostałourządzone
miejsce na ognisko, a dziura w suficie znajdowała się dokładnie nadnim. W jednymkącie stała żelazna beczka z wodą, obok niej kupa obgryzionychi nadpalonychkości. Wzdłuż
dalszej ścianyustawionorządlegowisk. Pierwszywłaśnie zwalił z jednegobezwładne ciało.
–Wodytutaj nie bierzcie. – Powąchałemzawartość beczki. Wydzielała nieprzyjemnyodorek.
–Weźmiemyz zapasów. – Grigorij pogrzebał w kościachczubkiembuta i zaklął, kiedywytoczyła musię podnogi ludzka czaszka z dziurą pośrodkuczoła. – Ludożercy?– jęknęła
Wiera. – Chodźmystąd!
–Bzdura – zaoponował wujek Żenią, siadając na jednej z leżanek. Ewidentnie czuł się niezbyt dobrze. – Tutaj przynajmniej na pewnonikt nie przylezie. Griszeczka, pójdę
sprawdzić, coporabia nasz oddział grabarzy.
–Idź.
Żebyodwieść nas odniepotrzebnychprzemyśleń, Piegowatyzastosował prostą wojskową metodę:„żołnierz nie ma myśleć, żołnierz ma robić". Każdyz nas otrzymał zadanie
niecierpiące zwłoki i zanimznalazłemminutkę na to, żebysię ponudzić i przeanalizować sytuację, byłojuż pokolacji.
Dojadłemswoją porcję, zapiłemkompotempigułkę ekomaga wydaną przez czarownika. Tenwłaśnie środek przepisanomi w pierwszymmiesiącusłużbyw Patrolu, Miał
zapobiegać szokowi będącemuefektemubocznymwysokoenergetycznychzaklęć ochronnychi innychtakichpierdoł. Dokładnie nie pamiętam, jakich, ale coś tamnamwtedy
opowiadali.
Przysiadłemprzyognisku, włożyłemw nie parę polan– przyjemnie, a w dodatkunie musieliśmysię troszczyć oopał, bow składzikubyli mieszkańcyzgromadzili sporyzapas.
Znaleźliśmytamteż całe pęki pochodni.
–Oni rzeczywiście jedli ludzi?– Wiera usiadła obok mnie na przyciągniętej doognia pryczy.
–Jedli. – Odpiąłemz pasa ładownicę, położyłempodnogami. – Przypuszczam, że oni tutaj w ogóle żarli copodeszło.
–Dobrałysię, gołąbeczki – rzucił Chan, przechodząc obok. Zatrzymał się przy
rozmawiającychcichoGriszyi Żeni.
Tylkochrząknąłem. Aniechsię wścieka. Jak w każdymtowarzystwie złożonymz więcej niż dwóchosób, tak i unas dałysię zauważyć pewne kółka zainteresowań, jeśli można
totak określić. Bliźniacy, czyszcząc automaty, szeptali międzysobą. Byłybrat i czarownik okazali się samowystarczalni:Dymitr miał wszystkichza nic i nie ukrywał tego,
polerując teraz toporek i smarując gotłuszczem, a Siergiej Michajłowicz zajmował się swoją kryształową
kulą, Czekałemtylko, aż Napalmdopije kawę i przysiadzie się donas. Grisza i Mielników mieli swoje sprawy, tylkoChankręcił się jak gównow przerębli.
–Zaraz wracam. – Poczułemkręcenie w kiszkach, postanowiłemwięc nawiedzić ten
sławetnykibelek. Tylkowezmę jeszcze odNapalma kawałek gazety. Widziałem, że zabrał
tegotrochę.
Złożyłemwyłudzonyodtowarzysza kawałek papieru, wyszedłemz pomieszczenia i stanąłem, czekając, aż oczyprzywykną trochę dociemności. Dokądteraz?Też pytanie!Dalej
korytarzem. Przecież nie zabłądzę. Agdybynawet – będę się kierował węchem.
Dotknęła mnie leciutkopajęczynka zaklęcia ochronnegoi rozpoznając swojego, zaraz straciła zainteresowanie. Nawet nie chciałemmyśleć, jaka czekałabymnie upojna
niespodzianka w razie pomyłki. Jałtintooczywiście łebski facet, ale odrazuwidać, że tylkoteoretyk. Dopóki nie nabierze wprawy, wszystkiegomożna się spodziewać.
Prawie na oślepodnalazłemwłaściwe drzwi, wstrzymałemoddech, wszedłemdośrodka i nie ryzykując wyprawyw głąbpomieszczenia, przesunąłemsię wzdłuż ściany. W tym
rejonie jeszcze nie wszystkobyłozapaskudzone. Ściągnąłemspodnie dokolan, przysiadłemw kącie.
Coza smród!Ale tonic, najważniejsze, żebyw coś nie wdepnąć. Czyszczenie butów byłobypotemczynnością prawdziwie odrażającą. Usłyszałemciche głosyw korytarzu,
wzmogłemczujność. Czyżbyktoś jeszcze postanowił sobie ulżyć?Tobędzie musiał poczekać w kolejce.
–Udałosię połączyć?
–Tak. Planyuległyzmianie.
Zpoczątkutrudnobyłozrozumieć słowa, ale stopniowoichbrzmienie wyostrzałosię.
–Cosię stało?
–W Forcie niepokoje, w dodatkunasi koledzyprzyjechali wcześniej niż zapowiadali. Ilja nie rusza się na krok odCarki, inni też nie mogą się wyrwać.
Mielników i Grisza. 0 czymgadają?– Ależ nie w czas!Coteraz?
–Sami musimysprawdzić tomiejsce.
Kurde mol, nie wiedziałem, oczymrozmowa, ale jeślibyzajrzeli dowychodka, miałbymprzechlapane.
–Jak tosami?Ztą ekipą?
–Nie wrzeszcz. Samtegonie rozumiem. Ale rozkaz torozkaz. Wujek Żenią i Piegowatypowoli przeszli obok drzwi. Ledwie powstrzymałemwestchnienie ulgi.
–Aprzeciek?
–Ozmianachplanów porozmawiamypopowrocie. W nocybędziemypilnować, kto
spróbuje przekazać swoimwiadomości.
–…nie upilnujemy?.
–Jest sposób. Damyradę.
Głosyzaczęłycichnąć;mając gdzieś całą ostrożność, przytrzymałemspodnie ręką, żebypodkraść się dodrzwi.
–Coz instrumentami?Skądw ogóle taki pośpiech?
–Wszystkojest. Fabryka się przebazowuje…
Podtarłemsię szybko, podciągnąłemdżinsyi zacząłemnasłuchiwać. Poszli?Chyba tak. Trzeba wracać. Miałemnadzieję, że nikt nie zwrócił większej uwagi na moje zniknięcie.
BogdybyGrisza i wujek Żenią zaczęli coś podejrzewać…Jeśli chodziłoo„kreta", ichzamiarywzględemniegobyłyoczywiste. RanoJałtinzaordynuje muostrą niewydolność
serca na skutek wahańnapięcia magicznegoi już.
–Gdzie Griszka?– spytałem, natknąwszysię przysamymwejściudonaszej piwnicyna Dymitra, obok któregostali nabzdyczeni bliźniacy. Na mój widok Pierwszypociągnął za
rękę Drugiegoi odeszli.
–Poszedł z Mielnikowemw obchód. – Zerknął na mnie z ukosa, wyszedł na korytarz.
Cotuzaszło?Dziwne. Cotam, czort z nimi. Myśli biegałymi pogłowie niczymoszalałe karaluchy, toznaczybez najmniejszegosensu, a przytymw kółko. Topodpucha,
podpucha, podpucha…
Zaraz, dlaczegonibypodpucha?Może raczej manewr odciągający. Todlategowzięli dooddziałuludzi odSasa dołasa – wiedzieli, że któryś okaże się szpiegiem. W tensposób
za pośrednictwemnaszej grupymogli wykonać robotę dezinformacyjną w sprawie planów Ilji. Jeśli dobrze zrozumiałemsens rozmowy, zamierzali dokonać tutaj poważnej
operacji nie naszymi siłami, ale za pomocą zaufanychtowarzyszy. Ale coś się zawaliło…I lepiej, że tak się stało, boinaczej wszystkichbynas posłali dopiekła. Aprzecież jeszcze
nic nie zdążyliśmyzrobić.
Ciekawe, ktojest agenciakiem?Każdybypasował.
Dymitr – szpiegBractwa, Jałtin– Gimnazjonu, Wiera – Ligi, Napalm– czyjkolwiek. Bliźniacyzasadniczostanowili poprostubalast. Aja?Też ładunek dodatkowy, dolepiony, żeby
przydać całej tej awanturze cechprawdopodobieństwa albojakopotencjalnykanał doprzekazywania fałszywychinformacji. DlaczegonibyLiniew tak bardzonalegał, żebym
odnalazł Kruka?Przecież mieliśmyzlokalizować producentów mózgotrzepów, a Kruk też ichposzukiwał. CzyżbyIlja uznał, że kumpel tak łatwomnie kupi?Otojest pytanie…
–Nie podoba mi się tutaj – najeżyła się Wiera, kiedyprzyniej usiadłem. – Poco
zostaliśmyw budynku?Ajeśli ktoś przeżył?
–Czarownik zadbał owszystko– westchnąłem.
Nie, żebymmiał doniegostuprocentowe zaufanie, ale trudnobybyłoznaleźć innynocleg.
–Widziałeś, jacyoni straszni?Skądsię coś takiegobierze?
–Mutacje. – Zasłoniłemoczyprzedgryzącymdymem. – Słyszałaś, comówił Jałtinomiejskichmurach?Anawet za ichosłoną ci, którzymają skłonność dodegeneracji albopo
prostusą mniej odporni, też ulegają zmianom. Aile ci tutaj musieli mieszkać…
–Wszędzie tak jest?
–Dlaczegowszędzie?Tam, gdzie miejscowi sami zorganizowali ochronę albokupują sprzęt w Forcie, panuje spokój. Apoza tym, pije się różne zioła dla oczyszczenia organizmu.
–Tostraszne. Znami też bysię tak stało?
–Nie myśl teraz otym– poradziłem. – W Patroluwiele razywychodziliśmyna długie rajdy, ale za moichczasów tylkodwóchtrafiłodoCzarnegoKwadratu.
–Gdzie?
–Gettotak nazywają – CzarnyKwadrat.
–A!Stamtądbyli ci na mityngu!Apocow ogóle Gettojest potrzebne?
–Ajak myślisz?– Wyjąłemnóż z pochwy, żebysprawdzić, czydobrze oczyściłemgoz krwi.
–No…Trzeba zegnać wszystkichw takie miejsce, żebynie kłuli w oczy. – Dziewczyna poczekała aż schowamklingę, przylgnęła domnie ramieniem.
–Toteż. Ale przede wszystkimchodzi obezpieczeństwosamychodmieńców. Większość z nichnie potrafi osiebie zadbać. DoGetta wozi się żywność, a bandynie mają tam
wstępu.
–Nie wypuszczają ichstamtąd, biedacyżyją jak w więzieniu!
–Wypuszczają tych, którzynie roznoszą różnegopaskudztwa. Kwarantanna jest właśnie dla zakaźnych. Noi poto, żebymiejscowi nie leźli doKwadratu.
–Okropność!Dlaczegoludzie nie mogą zostawić ichw spokoju?
–Jak powiedział jedenz moichznajomków, niechmuziemia lekką będzie:„Odmieńców nikt nie lubi" sparafrazowałemsłowa Obrębka.
–Ale za co?
–Za odrażające kalectwo, za to, że trzeba ichkarmić, za strach…– Strach?
–Żebysię nie stać takimjak oni. Większość ludzi nie cierpi, kiedyprzypomina imsię onieprzyjemnychrzeczach. Uważają, że jeśli oczymś nie myślisz, na pewnocię toominie.
–Tyteż się boisz?
–Owszem.
–Czegosię też boisz?– Napalmprzysiadł podrugiej stronie ogniska, położył na kolanachrozładowanypistolet. – Aja już myślałem, że jesteś całkiemobojętnyna wszystko,
dlategomasz taką ksywę.
–Nie zgadłeś więc – uśmiechnąłemsię. – Sopel tonie tosamocoWałach.
–Faktycznie. Awłaściwie skądmasz takie dziwne przezwisko?– zainteresowała się Wiera.
–Nie wiesz, jak tojest z ksywami?– roześmiał się Napalm, jakbypoczuł, że pytanie jest dla mnie bardzonieprzyjemne. Wyjął z torbywycior. – Popatrzysz na człowieka i odrazu
wiesz, że Chantonie żadenChan, ale Kręcioł, wujek Żenią – Bosman, a Dymitr – Ponurak. Grisza ma wypisanypseudonimna twarzy. Pierwszyi Drugi toPaker Jedeni Paker Dwa,
zaś Iljajest Precel.
–Aja?– Dziewczyna poruszyła kokieteryjnie ramieniem.
–Lalunia – odparł piromanta bez zastanowienia i przystąpił doczyszczenia pistoletu.
–Słuchaj, jaki ta armata ma kaliber?– Oceniłemgabarytybroni. – Sześć czycztery?
–Aktobytammierzył?– Napalmodłożył wycior na bok. – Ale każdypancerz i każdą magiczną osłonę przebija bez problemu.
–Awłaśnie chciałamzapytać – Wiera zniżyła głos, wskazała ruchembrodyna
wracającegoDymitra. Taszczyze sobą wszędzie tencałychłam:kolczugę, szablę, topór,
noże, łuk, kołczan. Choryjest, czyco?
–Topoprostubardzoprzewidującyczłowiek odparłempoważnie.
–Czyżby?Nie rozumiem. Przecież nie chodzi tylkoowczorajszydzień, ale też o
przedwczoraj. Pocomutakie zabawki?Podobnochłopomz tegozgromadzenia kompletnie
wali w dekiel.
–Nie gadaj. – Piromanta wyjął papierową tubkę z prochem, naderwał ją z jednegokońca. – Ten, ktowymyślił ichzasady, musiał być geniuszem.
–Dlaczego?
–Kiedysię towszystkozaczynało…– Napalmwsypał prochdolufyi ubił gowyciorem. – Toznaczykiedyprzeskoczyliśmytuz normalnegoświata, założyciele Bractwa byli
zwyczajnymi oprychami – dresiarzami z Fortu. Wtedytak się nazywał rejonw okolicachdworca. Takichbandbyłowięcej:Cech, Siódema, Białogwardziści i kupa innych…Agdzie
są teraz?Siódemiarze zostali zwykłymi bandziorami. Cechodlat stara się wejść doRadyMiejskiej, ale na razie bez szans. ABractwowłaśnie dzięki mocnej męskiej ideologii tak
prędkourosłow siłę.
–Toznaczyco, bandyci powiedzieli:nie będziemyużywać broni palnej i wszyscydonich
zaraz pobiegli?Brednie.
–Obiecali ludziomstabilizację. – Napalmwydobył z torbypłóciennyworeczek,
wytrząsnął z niegona dłońszarą kulę.
Wyciągnąłemrękę, piromanta przetoczył na nią kawałek ołowiu. Och, ty!Kumojemuzdumieniukula okazała się owiele cięższa niż się spodziewałem. Imponująca waga,
naprawdę imponująca…
–Dzięki takima nie innymzasadomuniezależnili się odmarniutkichdostaw amunicji z tamtej strony– kontynuował piromanta. – Nie tracili funduszyna środki ogniowe. Nie
utrzymywali kobiet i dzieci, dlategoposzła donichnajbardziej sposobna dopracyczęść ludności. Drużyna zbyt długoichlekceważyła, nie uważała za poważną konkurencję, a
potembyłoza późno. Ateraz, choćbynie wiemjak się napinał Gimnazjon, wedługmnie, jeszcze długonie zdoła dogonić czarodziejów Bractwa.
–Czarodzieje?Cooni mają dotego?
–Aw co, jak myślisz, bracia lokowali wszystkie środki?Przecież nie tylkow ten, jak gonazwałaś, chłam.
–Skorowszystkojest tak pięknie, dlaczegonagle zaczęli przyjmować kobiety?– Wiera znalazła słabypunkt w argumentacji Napalma. – Dimeczka na wspomnienie otym
zaczyna się dosłownie pienić.
–Bojuż wykorzystali wszystko, comogli wykorzystać z poprzednią doktryną. –
Piromanta odebrał mi kulę. – Ateraz przechodzą donastępnegoetapurozwoju. Liga też,
międzyinnymi, dostrzegła brak perspektyw dla jednopłciowychorganizacji. Ale one na razie,
jeszcze się krygują.
–Powinnysię zjednoczyć z Bractwem– mruknąłem.
–Nie, tobybyłydwa grzybyw barszczu. – Napalmwetknął kulę dolufyi sięgnął poprzybitkę.
–Sopel, tyjuż tambyłeś. – Drugi podszedł niepostrzeżenie, pochylił się domnie. – Jak trafić dosracza?– Idź w stronę wyjścia, drugie drzwi poprawej.
–Uwaga. – Grigorij wrócił, podszedł doogniska. – Oderwijcie się na minutę odzajęć i podejdźcie tutaj.
–Czegoznowu?– Dymitr wsunął za pas toporek, stanął obok Napalma.
Bliźniacy, którzynie zdążyli jeszcze wyjść, przysiedli przyogniu. Czarownik zostawił w spokojukryształową kulę, przecisnął się obok Dymitra i zaczął nadtapiać rozcapierzony
koniec syntetycznegosznura, na którynanizał kilka żelaznychkółek. Chanzignorował zaproszenie, pozostał na pryczy, oglądając uważnie otartą stopę. Ponurywujek Żenią z
ręką na temblakuzajął miejsce za Grigorijem.
Zaczyna się…Zaraz coś się zdarzy. Proszę, jak też Mielników świdruje nas oczami. Myśli, że w tensposóbwyodrębni szpiega?
–Mów, tylkokrótko. – Skrzywiłemsię odzapachupalonegosyntetyku.
–Nasze planyuległypewnymzmianom. – Nikt pewnie nie zwrócił na touwagi, ale dłońPiegowategonieznacznie powędrowała w stronę rozpiętej kabury. Czyżbysię obawiał
ekscesów?– Operację przeprowadzimynie w Rudnym, ale w pewnymporzuconymosiedluniedalekostąd.
–Jakimznowuosiedlu?– Dymitr nachmurzył się.
–W normalnym– zaśmiał się groźnie Mielników, sprawdzając, jak reagujemyna
informację.
–Planysię zmieniły?– Napalmz niezmąconymspokojemdopchnął przybitkę i schował wycior. Amoże odsamegopoczątkumiałysię zmienić?
–Toma jakieś znaczenie?– spytał Grigorij.
–Kolosalne. – Piromanta postukał lufą w lewą podeszwę. – Skorozaczęłysię takie ruchy, niczegodobregonie można się spodziewać.
–Tak miałopoprostubyć – zełgał Piegowaty. Obawialiśmysię przecieku.
Czegotenczarownik tak smrodzi?Postanowił nas wytruć?
–Gdzie ma być ta operacja?– powtórzył pytanie Dymitr, kiedybliźniacyodeszli od
ogniska.
–Coza różnica?– Grigorij nie zamierzał odpowiadać. – Jak dojdziemy, samzobaczysz.
–Coznaczy, jaka „różnica"?– rozgniewał się byłybrat. – Powinniśmychyba wiedzieć, w jakichwarunkachprzyjdzie nampracować!
–PoCO?
–Żebysię przygotować.
–Będziesz miał dość czasuna przygotowania.
–Kiedy?
–Jutro. Nie rozumiem, dlaczegojesteś taki niezadowolony?
–Jestemzadowolony.
–Notoczego?
–Niczego. – Dymitr odwrócił się i nagle, zwinąwszysię w miejscu, kopnął Jałtina w
głowę.
Czarownik padł na podłogę, a w rękachDymitra pojawiłysię krótkie różdżki „ołowianychos.
–Ręce!Ręce!– wrzasnął, cofając się tak, żebymieć wszystkichw poluwidzenia.
Na razie musię toudało. Nikt nie zamierzał nawet drgnąć. Samobójców wśródnas nie było.
Żebyposłużyć się powiedzeniemChana – kurważ mać. Nawet nie pomyślałem, żebysięgnąć pokarabin. Choćbymnawet zdążył, tegogada nie dosięgnie się zwyczajną kulą – tło
aktywowanychamuletów ochronnychczułemnawet z tej odległości. W dodatkunie wiadomo, jak byporadził sobie z polem„Anioła Stróża" czarodziejski nabój. Dobrze jeszcze,
jeśli tylkozrykoszetuje. Agdybysię rozerwał?
–Wracaj na miejsce – krzyknął Dymitr na Wierę, usiłującą pomóc Siergiejowi
Michajłowiczowi. – Sopel, rzuć to.
Niechętnie rozwarłempalce, nóż z brzękiemupadł na beton. Zauważył jednak, swołocz.
–Napalm, bardzopowoli połóż tenmuszkiet na podłodze. Piromanta chwycił pistolet za lufę, pochylił się, żebyodłożyć broń.
–Chan, dawaj tutaj, ale już!
Paweł Kornew Sliski tom II
Tom 2 Przełożył Rafał Dębski fabrykasłów 2008 Pamięci Aleksandra Anatoliewicza Izmajlowa Mogę nazwać cię lodem Ale nie otowszak chodzi Które z nas bardziej chłodzi „Piknik" Drugie moje imię pustkę przypomina A zwą mnie troska Onojest jak gołoledź Jak pięciodniowy deszcz Jak lufa przy skroni „Fort Royal" Część druga Przebojem! Nie ja wyznaczyłemdla siebie tę rolę Hasłoznam, choć szans nie mamza grosz Szczęście złudą jest, lecz sobie pozwolę Znać odpowiedź, którą niesie mi los. Tak tobywa… „Fort Royal" Rozdział 7 Obudziłemsię rano, wysmyknąłemspodkołdryi starając się nie hałasować, poszedłemdołazienki. Wyprane wczoraj rzeczyzdążyłyjuż przeschnąć, więc przynajmniej z tymnie miałemproblemu. Szybkozałożyłemubranie, wróciłemdopokojui delikatnie potrząsnąłemWierę za ramię. Wymamrotała coś, ale nie obudziła się. Potrząsnąłemmocniej. –Już czas?– Zamrugała nieprzytomnymi oczami. –Jeszcze wcześnie. Zamknij za mną drzwi. –Dokądidziesz?– Wiera spojrzała na stojącyna szafce nocnej zegar. – Dopieroósma. –Lecę coś załatwić i zaraz wracam. –Musisz koniecznie?– Odrzuciła kołdrę, sięgnęła popodomkę. – Mógłbyś zostać. –Ja szybciutko. – Zawahałemsię, patrząc na jej zgrabną sylwetkę, ale niektóre sprawynie mogłyczekać. –Trudno. Chodźmy. Zamknę i jeszcze się prześpię. – Objęła mnie za szyję, pocałowała w policzek. – Na pewnowrócisz? –Na pewno. –W takimrazie przygotuję śniadanie. – Zamknęła za mną drzwi, szczęknęła zamkiem. Zbiegłemposchodach, wyskoczyłemna zewnątrz i skuliłemsię odporannegochłodu. Rześko. Na niebie ani jednej chmurki, czyli dzieńzapowiadał się gorący. Tobardzodobrze:na deszcz w ogóle nie chce się wychodzić, a tymbardziej w rajd. Już lepiej dostać porażenia słonecznego. Porażenia!Trzyrazy„cha"!Nie, nooczywiście, pominus czterdziestutakie plus dwadzieścia wydawać się może upałem, ale wiatr i tak był zimnawy. Jak zaduje – tosię czuje. Nie poleżyczłowiek na plaży, choć ochota bysię znalazła. WczesnymrankiemFort budził się ze snu. Nie widać jeszcze byłonatrętnychsztajmesów, kurew i innychszumowin, które wypełzają na ulicę w każdyletni dzień. 0 takiej porze oczyprzecierają tylkodozorcy, uliczni handlarze i różni roznosiciele. Dosypiają jeszcze, ile się da, robotnicyi urzędnicy, oile – rzecz jasna – nie pracowali na nocną zmianę. A właśnie nocna warta Drużynyrobi ostatnie kilometryprzedpowrotemna komendę, Postanowiłemnigdzie się nie spieszyć, ale zrobić sobie spacer dla przyjemności. Cudownie!Gdyulice są puste, można prawie uwierzyć, że tonormalnyświat. W oddali pojawił się i odrazuskręcił w następną przecznicę konnypatrol Drużyny. Porządkunibypilnują, darmozjady. Ech, coś się dzisiaj rozkojarzyłem. Zapomniałem, że teraz samjestemjednymz tychdarmozjadów. W Patrolurobiłemchociaż coś pożytecznego. O!Atamktoś pracuje – zaraz za skrzyżowaniemcechowi podnadzoremoddziałuzbrojnychwnosili dosklepuna parterze domumieszkalnegoprzywiezione na dwóch furmankachpudła odtelewizorów. Przesadziłemjednak trochę z tym, że Fort jeszcze śpi. Naddachami domów pojawiłysię złote kopułycerkwi. Przystanąłem, zapatrzyłemsię -zajść?Oczywiście, nie na spowiedź. Zbyt wiele grzechów się nazbierało, żebytak z marszuje wyznać. Świeczkę bympoprostupostawił. „Trzyświece za spokojność, jedną za zdrowie"…Skądtocytat?Nie pamiętam. Ale myśl była cenna. Dawniej przedkażdymrajdemzachodziłemdocerkwi. Tylkoostatnimrazemjakoś się nie złożyło. Agdybymzaszedł, może wszystkopotoczyłobysię inaczej?Amoże i nie… Aniołystróże nie pracują na zlecenie. Uznałem, że mamjeszcze trochę czasu, skręciłemwięc doświątyni. Furtka w płocie okazała się otwarta, wszedłemdośrodka, przeżegnałemsię i zatrzymałemprzed cerkiewnymkioskiem, sięgnąłemdokieszeni. Mamjakieś pieniądze?Coś tamzadzwoniło. Aw kieszeni pusto. Dziwne. Aha, dziura!Tonawet dobrze, inaczej i tobymprzeputał. Wydobyłemspomiędzymateriałua podszewki złote łuseczki, kupiłemza jedną świeczki i wszedłemdocerkwi. Cisza. Półmrok. Lekki zapachkadzidła i dymuświec. Ani parafian, ani kapłana, tylkotwarze świętychna ikonach. Dziwnie tutaj. I spokojnie. Można postać, pomyśleć, pomodlić się, zapomnieć chociaż na chwilę ocodziennej krzątaninie. Można, pewnie. Ale czas nie stoi w miejscu. Zapaliłemświeczki, podniosłemw górę, postawiłemobok dogasającychogarków podjedną z ikon, wymamrotałemznane z dzieciństwa modlitwy, przeżegnałemsię i wyszedłem. Czyzrobiłomi się odtegolżej?Samnie wiedziałem.
Ateraz powinienemzasuwać jak najszybciej doKiryła. Towprawdzie niedaleko, ale nie zostałozbyt wiele czasu. AKirył nie otwierał. Kiedyjuż wyżyłemsię na jegoBoguducha winnychdrzwiach, usiadłemna schodachi obejrzałemsrebrne nakładki na czubkachbutów. Nawet się nie obluzowały, chociaż przypieprzyłemsolidnie. Kopnąć jeszcze parę razy, czyco?Może Kirył śpi?Albonie ma gow domu?Ale gdzie bymógł poleźć tak wcześnie?Wstałemz zamiarem odejścia, kiedyzazgrzytałyzasuwyi drzwi powoli uchyliłysię tylkona tyle, żebygospodarz mógł wysunąć głowę. –Czegochcesz?– skrzywił się z niezadowoleniem, ziewnął szeroko. –Został ci jeszcze bimber na cedrowychorzeszkach? –Chybaście całkiemocipieli. Najpierw Sielin, teraz ty. –Chciałbymtylkotrochę dobutelki – wyjaśniłem. – Idę w rajd. –W rajd?– zamyślił się Kirył. – W takimrazie dawaj flachę. –Nie poczęstujesz nawet herbatą?– podałemmunaczynie. –Wiesz, cholera, która jest godzina?– oburzył się. – Pewnie, że wiesz. Tylko, że dla ciebie, łajdaku, obudzić mnie tożadna sprawa. Przymknął drzwi, poszedł w głąbmieszkania, ale z zasuwami nie kombinował. Pojakichś pięciuminutachotworzył, zwrócił mi pełną butelkę. –Wszystko?– spytał małoprzyjaźnie. – Amoże dać ci jeszcze na drogę trochę kiełbasy? –Kiełbasynie trzeba. – Schowałemsamogondowewnętrznej kieszeni. – Powiedz mi lepiej coś oCzarciej Wyrwie. Cotojest i gdzie się znajduje? –Acoja jesteminformacja turystyczna?– oburzył się Kirył. Wcale musię nie dziwiłem. –Będę wdzięczny. –Toporzucona kopalnia na GranicyFortu, Miasta i Mglistego– zmiłował się nade mną. – NiedalekoodSokołowskiego. Totaki chutor za Świerkowym. –Znamgo. Ana czyimterytoriumleżyWyrwa?MglistegoczyMiasta? –Mglistego. –Cotamjest? –Może ci odrazuwykładzrobić?– Kirył z trudempowstrzymał się, żebynie rzucić macią. – Daj mi pospać, co? –Ale tak w dwóchsłowach… –W dwóchsłowach?Imniżej, tymzimniej. 0!Tojuż byłycztery. Spora nadwyżka. –Adalej? –Poniżej trzystumetrów nikt nie złaził. Wszystko. Zaspokoiłemtwoją ciekawość? –Dzięki serdeczne, bardzomi pomogłeś. – Zacząłemschodzić na dół, ale odwróciłemsię. – Acoz Sielinem? –Przyjaciółka wywaliła goz chałupy. – Kirył cichutkozamknął drzwi. Czarcia Wyrwa. Totaka z nią historia. Ciekawe, cotamjest na dole?Ciekawe?Aniechto „ciekawe" leżytamsobie jeszcze stolat!Nie chcę tegonawet w prezencie. Maminne, bardziej palące problemy. Na przykładpowinienemszybciej przebierać kulasami. Dochodziła dziewiąta, a musimyjeszcze dotrzeć doposterunkuprzybramie. I nie tylkozwyczajnie dojść, ale wziąć ze sobą kupę sprzętu. Amnie, niechtoszlag, powczorajszymw krzyżujeszcze łamie. I żebra bolą, i ogongotów zaraz odpaść. Dokoszar dotarłemzadyszany, a jeszcze grubywartownik wygłupiał się i nie chciał mnie wpuścić dośrodka. Pokazałemmunawet odznakę, a tenswoje. Ledwogo przegadałem. Pokraka. W ogóle dookoła same pokraki. Atak się tendzieńpięknie zaczął. Kurde mol, cosię jeszcze zdarzydowieczora? Wiera otworzyła drzwi gotowa już dodrogi, z żalemwięc musiałempożegnać się ze śniadaniem. Jednomnie ucieszyło:zdążyła przebrać zasobyplecaka i teraz był ze trzyrazy mniejszy. Coteż takiegotaszczyła z arsenałudodomu? Zarzuciłembagaż, chwyciłemkarabin, zacząłempowoli schodzić. Wiera z karabinemwyborowymi moją torbą szła za mną lekkimkrokiem. Ileż ludzie mają energii!Samledwie powłóczyłemnogami, a ona zdawała się polatywać. Skręciwszyw Aleję Topolową, poszliśmyw kierunkuProspektuTierieszkowej. Nie powinniśmysię spóźnić. Ludzi na ulicachwyraźnie przybywało, czułemna sobie zaciekawione spojrzenia. Counas za naród?Jak jesteś cieciem, tozamiataj śmieci, a nie gapsię na innych. Jesteś przekupniem?Torozstawiaj towar na straganie, a nie oglądaj się za przechodniami. Murarze, żołnierze, malarze, jacyś doginacze, najwyższyczas zająć się swoją robotą!A możeście babyw kamufłażce nie widzieli?Widzieliście i tonieraz. Pracować się poprostunie chce. Tylkorobotnicyz miejskiegokrematorium, przejeżdżającyobok na municypalnymkarawanie, nie zwrócili na nas uwagi. Zuchy. Żebywamtak pensje podnieśli. Słońce zaczęłojuż przypiekać, kiedywyszliśmyna Prospekt Tierieszkowej i mijaliśmyskrzyżowanie z BulwaremPołudniowym. Dobrze mi się zdawało, że będzie dzisiaj gorąco. Zkolei nocą przemarzniemy. W takichróżnicachtemperatur nigdynie mogłemznaleźć nic pozytywnego. Jak jest upał toniechbędzie upał, ale zimna lepiej nie. Niechjuż grzeje. Palące słońce, ciepłe morze, gorącypiach. Achłodne tojest dobre tylkopiwo. –Mleko– przeczytała Wiera na stojącej w cieniubeczce i trąciła mnie w bok, nie pozwalając przysnąć w marszu. – Faktycznie tumlekosprzedają? –Anibyco?– burknąłem, spojrzawszyna długą kolejkę. –W Forcie są krowy? –Apoco?Przywieźli z jakiegoś chutoru– wyjaśniłem. – Amogli też poprostuz Łukowa. –Napiłabymsię takiegoprostoodkrowy– rozmarzyła się dziewczyna.
–Ja jestemchłopak z miasta i zupełnie nie rozumiemwaszychwiejskichobyczajów -uśmiechnąłemsię i odwróciłemszybko. Coś przyciągnęłomoją uwagę. Kolejka, wkurzona sprzedawczyni, zblazowanydrużynnik, błogotaplającysię w kałużyćpuni drugi przylepionydopłotu. Nie to. Sprzedającypierożki kulawystaruszek, Chińczyk oferującyróżne drobiazgi rozłożone na ziemi, przyglądającymusię ponurochłopak w kurtce z wyszytymkołemzębatym. Też nie to. Uspokoiłemsię nieco, ale w tymmomencie zobaczyłemstojącegonieopodal beczki starszegomężczyznę, któregotwarz w promieniachporannegosłońca wydawała się cokolwiek niebieskawa. Odrazuwidać, że przyjezdny:krótka kurtka z futremna zewnątrz, przypasie długi tasak, wysokie buty. Zszyi zwisał muna grubymłańcuchuamulet w kształcie wpisanej w okrągośmioramiennej gwiazdy. Nie, tonie oniegochodziło. Czyżbymi się przywidziało?Ale przecież poczułemna sobie wyraźnie czyjeś spojrzenie. Jest!Opalonygość kucał, zawiązując sznurówkę. Jak mutam?Kosta?Przypadkiemsię tenkomunardtutaj napatoczył, czycelowo? Kosta zawiązał but i nie patrząc w moją stronę, ustawił się w kolejce. –Coz tobą, śpisz?– Wiera pociągnęła mnie za rękaw. – Chodźmy. –Tak – zgodziłemsię – chodźmy. Czegomógłbychcieć komunard?Amoże tofaktycznie przypadkowe spotkanie?Już towidzę!Prędzej rak zacznie śpiewać niż tengość kupi z samegorana mleko. Miałem nadzieję, że nie natknę się na nikogowięcej z jegoorganizacji. Doszliśmydokońca prospektui skręciliśmyw stronę punktukontrolnego, kiedydoleciał nas ryk tłumu. Odczasudoczasurozlegałysię głośniejsze niewyraźne okrzyki i szczekanie głośników. Mityngjakiś, czyco? –Ej, panie szanowny, cosię dzieje?– zawołałemdochłopa pchającegoprzedsobą wózek z pudłemodlodówki. Machnął tylkoręką i zaklął paskudnie. Postanowiłemdać sobie z nimspokój, poprawiłemwrzynające się w ramiona paski plecaka i przyspieszyłemkroku. Zaraz sami wszystkosobie obejrzymy, doposterunku zostałoze stopięćdziesiąt metrów. Zobaczymyodrazu, czydowództwojest już na miejscu. Ale sytuacja zaczęła się wyjaśniać wcześniej niż myślałem. Na rogustałodziesięciużołnierzysił prewencyjnychkomendanturyw pełnymrynsztunku– hełmachz podniesionymi na razie zasłonami, kamizelkachkuloodpornych, z wysokimi tarczami owizjerachze szkła pancernego, pałkami teleskopowymi, różdżkami „Łzawiacza" i „Zapomnienia", krótkimi pistoletami maszynowymi. Podrugiej stronie ulicyna chodnikuzaparkował autobus Drużynyz oknami zabezpieczonymi płytami sklejki. Dookoła pojazduwymalowanoniebieski pas. Dwóchfunkcjonariuszy dla zabicia czasuobszukiwałopijanegoczyteż naćpanegofaceta. Tenkręcił głową z tępymwyrazemtwarzyi nijak nie mógł zrozumieć, czegoodniegochcą. –Cosię dzieje?– spytała zaniepokojona Wiera. –Zaraz sami zobaczymy– westchnąłemciężko, czując, że nic dobregonas z przodunie czeka. Rzeczywiście – stłoczeni na placurozciągającymsię międzybudynkiemkomendanturya punktemkontrolnymzaliczali się dokategorii istot, októrychśmiałomożna powiedzieć: „Obyoczymoje nigdytegonie ujrzały". Długa kolejka oczekującychna wyjście z Fortuzajmowała przestrzeńpoprawej stronie, szczęśliwcy, którzyzdołali wejść dośrodka przemykali polewej, a na środkużołnierze Drużynyi Garnizonupilnowali grupydwustu, może nawet trzystuludzi. Adokładniej nie tyle ludzi, coodmieńców. Odrazurzucałysię w oczypowykrzywiane sylwetki, okaleczone twarze, nienaturalnie kanciaste ruchy, sączące się ropniaki, powykręcane stawyi kończyny. Na dodatek skandowali hasła:„Myteż jesteśmyludźmi!", „Pozwólcie namżyć!", „Nie jesteśmyniczemuwinni!". Oprócz tegonadtłumempowiewałykartki z napisami w rodzaju:„Nie rujnujcie naszegodomu", „Nasz domnaszymżyciem" czy„NIEdla ludobójstwa". Zgromadzonychotaczałyz trzechstronżelazne płotki, zrobionojedynie przejście dla tych, którzyopuszczali plac w stronę ProspektuTierieszkowej. Zcałą pewnością odmieńcy moglibybez truduroznieść w drobnymak takie zabezpieczenie, ale zaraz za nimstałyszeregi drużynników i żołnierzyGarnizonu, którzytylkoczekali na pretekst, abywejść do akcji. –Rozejdźcie się!Wzywamwas donatychmiastowegorozejścia!– dudnił monotonnie przez megafonstojącyna balkonie oficer. – Manifestacja została zorganizowana bez zgody RadyMiejskiej i uniemożliwia normalnyruch. Rozejdźcie się, inaczej zostaniemyzmuszeni doużycia radykalnychśrodków. Radykalne środki torzecz bardzoprosta. Anajpewniejszyśrodek, znajdującysię w dyspozycji sił porządkowych, tostare, dobre pałowanie. Większość zgromadzonychwojaków już miała ochotę z niegoskorzystać, a szczególnie ci z pierwszychrzędów. Tłumodpowiedział na wezwanie gwizdami. Najpierw spontanicznie, a potemw jednymrytmie odmieńcyzaczęli skandować:„Zostawcie nas w spokoju!", „Zostawcie nas w spokoju!", „Zostawcie nas w spokoju!". –Musimysię dostać dobramy. – Pokazałemblachę stojącemuna końcuszeregu młodszemudowódcyDrużynyi natychmiast podskoczył donas ubranyw poszarpane paltoodmieniec. –ZOSTAWCIE!– zaryczał mi prostow twarz. Skrzywiłemsię, kiedyowionął mnie cuchnącyoddech, wolną ręką lekkotrąciłemgow przerośniętą szczękę, a tenzaraz zwalił się na ziemię. –NAS! –Przechodźcie szybciej – pociągnął mnie za rękaw drużynnik. Zaczęliśmysię przebijać przez kolejkę w stronę wyjścia z miasta. –W SPOKOJU! Dotarliśmytuż przedwejście na punkt kontrolny. –ZOSTAWCIE! Rozejrzałemsię, przytrzymałemWierę, która chciała się przebić kuschodkom. – NAS! –Czemugouderzyłeś?– Dziewczyna przełożyła torbę dodrugiej ręki. –Aco, miałemmoże gościa pocałować?– Teraz zobaczyłem, dlaczegozrobiła się taka wielka kolejka. Wpuszczali tylkotroje ludzi naraz i tojeszcze w punkcie, w którym
odprawia się tylkoz ręcznymbagażem. Cow takimrazie musiałodziać się na bramie? –W SPOKOJU! Trzeba znaleźć naszychi razemsię zebrać. Tymbardziej że wszystkie potrzebne dokumentymiał Grisza. –ZOSTAWCIE! Żelazne drzwi uchyliłysię, ale mężczyznę, którychciał wejść, wypchniętoz powrotem. 0!Znałemdoskonale tę łysinę! –W SPOKOJU! Napalmwyjrzał zza drzwi, odszukał nas wzrokiemi zmachał rękami. ZabrałemWierze torbę i przedzierając się przez ściśniętychludzi, zacząłemprzebijać się dowyjścia. Z boku, nie przebierając w środkach, przedzierali się także Pierwszyi Drugi. –ZOSTAWCIE! Spotkaliśmysię na ganku, razemwtargnęliśmydowartowni. Żelazne drzwi zatrzasnęłysię ze zgrzytemi wrzaski odrazuucichły. Pewnie, że nie całkiem, ale teraz można było przynajmniej nie obawiać się popękania bębenków. –Towasi?– spytał stojącyprzywejściuinspektor przyglądającegonamsię Chana. –Nasi. –Wszyscyjuż?– Inspektor postawił czteryptaszki w notesie. –Wszyscy. –Czerwonysektor. Poczekalnia. – Urzędnik podrapał się ołówkiemw nasadę nosa, westchnął, a potemrozkazał czekającemuprzywejściuszeregowcowi. – Za minutę wpuścisz następnych. Stojącypoobustronachdrzwi wyjściowychżołnierze nawet nie drgnęli, kiedygłośnoszczęknął elektromagnetycznyzamek, a myzaczęliśmyprzechodzić obok nich. Mogliby chociaż drzwi przytrzymać, nieroby. W niewielkimpomieszczeniujuż nas oczekiwano. Dowódca wartysprawdził zapiski, poczekał na kiwnięcie głowyoddelegowanegona posterunek czarownika, zażądał, byśmypodpisali się w dziennikui kazał nas przepuścić. Czekającypodrugiej stronie kratyszeregowiec zgrzytnął zasuwą, otwierając namwyjście na schody. Cototakiegotenczerwonysektor?W życiutamnie byłem. –Napalm, nie wiesz przypadkiem, dlaczegoodmieńcytak się zbiesili?– spytałem, kiedywchodziliśmyna piętro. Powinna być jakaś tegoprzyczyna, i topoważna. Przecież nie zaczęli nagle ni z tego, ni z owegopodskakiwać z powodukaca albona haju. Tobyła starannie przygotowana akcja. –Liga zaproponowała, żebyichwysiedlić z CzarnegoKwadratu. – Lekkoskaczącyposchodachpiromanta wyprzedził nas i zatrzymał się na półpiętrze. –Dokąd?– Wiera spróbowała odebrać mi torbę, ale nie puściłem. –Nieważne dokąd, byle dalej odFortu. – Napalmzauważył próbydziewczyny, wyciągnął kumnie rękę, Siostrzyczki mają chrapkę na tenteren. –Pocoimto?Małomiejsca w Forcie?– Podałemmutorbę. – Nawet w ichrewirze pełnojest pustychdomów. –Tyle że tamte budynki trzeba bywyremontować. – Piromanta przepuścił Chana przodem. – Aw Getcie wszystkogotowe. Jest infrastruktura jak należy, w tydzieńmożna doprowadzić donormysprawyobronności. –Ale jakimprawemchcą wygnać tychnieszczęśników?– rozgniewała się Wiera. – Tonieludzkie. –Przecież tonie ludzie tylkoodmieńcy– zaśmiał się Pierwszyi odrazuoberwał łokciempodżebra odDrugiego. –Są takimi samymi ludźmi, jak my! –Wczoraj znów gdzieś podłożyli bombę, elementyantyspołeczne, więc padła właśnie taka propozycja. Napalmnie zwrócił uwagi na polityczną poprawnie wypowiedź Wiery. –Liga nie popuści. Mówią, że siostryomawiają jakiś nowyprojekt, zezwoliłynawet na małżeństwa nowicjuszek. W dodatkuformują oddział z mężczyznnajemników. –Jednegonie mogę pojąć:jak udałoimsię przeniknąć z Getta aż tutaj?– Wszedłemzaraz za Chanemdojednegoz pokoi. – Tamprzecież kwarantanna, a przylazłoichze dwustu albolepiej. –Mówisz oodmieńcach?Rozwalili mur w dwóchmiejscach. I tak dobrą połowę porządkowi zdążyli zatrzymać na Bulwarze Południowym– odpowiedział Grigorij. Siedział na stosie drewnianychskrzynek, obracając w dłoniachpokaźnytasak. Obok niegostałokilka pudeł z grubegokartonu. Zrzuciłemplecak na podłogę, z rozkoszą wyprostowałemsię. Ufff. Aż chrupnęłomi w krzyżu. Niezbyt ciężki bagaż, a jak w kościachłamie. I piersi znów zaczęłyboleć. Tak, odmieńcywszystkoprzewidzieli. Teraz omożliwychskutkachichwysiedlenia zacznie myśleć i Związek Handlowy– tyle towarów czeka na wjazdprzedbramą!– i Drużyna, dla której takie incydentysą jak rżnięcie brzeszczotempojajach. Problemtylkow tym, czywładze nie uznają jednak, że dobrze bybyłorozwiązać sprawę raz na zawsze. Może to przyjść dogłowyojcommiasta, biorąc poduwagę serię wybuchów. Chirurgia radykalna zakłada, że jeśli boli głowa, trzeba ją odciąć. Wszyscypowinni pamiętać, iż tenrodzaj zabiegów nigdynie był obcywojewodzie. Jest wszak baza techniczna krematoriummoże pracować okrągłą dobę. –Dodzieła. – Grigorij końcemnoża rozpruł karton. – Bierzcie żelazne racje i idziemy. Żelazne racje – tobardzodobrze. Toznaczy, że nie wychodzimyz Fortuna jedendzień. Będę miał czas zmyć się pocichu. Czegojak czego, ale powrotuw planachabsolutnie nie miałem. Ktobyzresztą chciał wracać, wiedząc, że ma na niegozlecenie samLeszy? Trzeba bymieć źle w głowie. Imprędzej wyjdę za mury, tymlepiej. Już w drodze dopunktuprzejściowegomałonie osiwiałem. Koniecznie, koniecznie muszę spieprzać z Fortu!Na szczęście tojuż sprawa najbliższej przyszłości. Wszyscydotarli, nikt się nie spóźnił. Rzekłbymnawet, że zgromadziliśmysię
w nadmiarze. Dooddziałuzamierzał się najwyraźniej przyłączyć tensamtyp, którydwa dni wcześniej upolował mnie razemz Piegowatymi Liniewem. –Wychodziłeś wczoraj ostatni z bazy?– Grigorij postawił na podłodze otwarte pudłoz puszkami tuszonki i podszedł domnie. –Wyszedłemrazemz Wierą, a Ilja jeszcze został. –Aco? –Nikt się nie pętał w pobliżu?– Grisza wskazał drzwi, wyszliśmyna korytarz. –Na pewnonie. Coś się stało? –Byłowłamanie. Ilja oberwał w nogę „ołowianą osą", teraz obija gruchykijemw miejskiej klinice. –Ktosię włamał?– Oparłemsię ościanę. SkoroLiniew żył, tooznaczało, że napastnicywręcz przeciwnie. W takichsprawachtrzeciegowyjścia nie ma. –Ktobyichtamteraz rozpoznał. JednemuIlja odstrzelił łebze śrutówki, drugiegospaliłopole ochronne. Ale chłopaki znali się na robocie. Profesjonaliści. Zewnętrznysystem wyłączyli w dwie sekundy. Ale totylkomiędzynami, dobra? –Jasne. –Chodźmy. – Grisza otworzył drzwi, przepuścił mnie przodem. – Bez nas pozostałych zjedzą z kaszą. – Piermiaka ze spółką nie odszukali? –Odszukali. Tuż przedprzewiezieniemichciał dokrematorium. Więcej onic nie pytałem. –Awyjesteście unas szefemaprowizacji?– Dymitr, demonstracyjnie założywszyręce dotyłu, podszedł dotego, jak mutam– wujka Żeni, któryrozkładał paczki z suchym prowiantem. –Ilja zachorował, zastępuję go. JestemJewgienij Mielników, a tak poprostuwujek Żenią. –Idziecie z nami? –Tak. – Żenią otarł pot z czoła, zdjął wiatrówkę i rzucił ją na puste pudło. –Jakokto?– Byłybrat nie mógł się uspokoić. Czegosię przypiął doczłowieka? –Jakoobserwator – oświadczył Grigorij, zamykając za sobą drzwi. Mielników kiwnął głową. –A!Notow porządku. – Dymitr odwrócił się, próbując ukryć posępnygrymas. –Bierzcie żarcie. – Żenią wpił musię w plecyniedobrymspojrzeniempiwnychoczu. Dobrze, że tylkopopatrzył. Na stoprocent ręka muskoczyła dokabury. Wygarnąłbyw plecyi odpadłobyjednozmartwienie. Mógłbyteż zarżnąć nożem, żebymieć całkowitą pewność. –Mamyprzydział konserw, błyskawicznegomakaronu, kluski, herbatę, ciastka owsiane, ser, szynkę konserwową, cukier. Oprócz tegokażdemunależysię półtora litra oczyszczonej wody, stogramalkoholuetylowegoi pół tabliczki czekolady. –Wydacie spirytus?– zainteresował się Napalm. – Spirytus znajduje się podmoją opieką -uciął Mielników. –Coz medykamentami?– Zżarciemwiadomo:jak byco, zawsze się jakieś zdobędzie, ale w razie komplikacji bez leków może być krucho. –Dostarczononamstandardowymałyzestaw Patrolu. – Siergiej Michajłowicz zajrzał do swojej torby. Ajakouzupełnienie zabrałemdziesięć dawek „Nirwany" – tośrodek znieczulający– świętą wodę, dwa opakowania „Kropel rosy" i ziołowypakiet dousuwania z organizmuosadów. Tona wypadek, gdybytłomagicznej energii byłozbyt duże. Myślę, że o niczymnie zapomniałem. Amoże wy, Sopel, coś jeszcze doradzicie? –Faktycznie wzięliście wszystko. Ekomagzostał zrobionyna bazie srebra czyz domieszką złota? –Na srebrze. –Znakomicie. – Czycoś jeszcze?Kiedyprzygotowaniami dorajduzajmują się teoretycy, można spodziewać się niespodzianek. – Szczepionki na czarną niemoc, wiedźmową chorobę i taniec szamanów wszyscydostali? –Wedługkart medycznych, tak. Na pełzającą pleśńteż, z wyjątkiemChana, bojest uczulonyna preparat. – Może być – kiwnąłemgłową. – Oprócz Pierwszegoi Drugiego, wszyscysą należycie uodpornieni na magiczne promieniowanie? –Wszyscy– przytaknął Grigorij, odgarniając włosyz oczu. Spojrzał na zegarek. – Umnie odprowadzanie energii jest niecoponiżej normy, ale przez parę dni nic się nie powinno stać. –Jak wasze tatuaże?– Spojrzałemna bliźniaków, którzypakowali racje doplecaków. –W porzo, tylkotrochę swędzi – odparł Pierwszy. –Aja swoichjuż nawet nie czuję – Drugi potarł szyję, spojrzał w zadumie na czarownika. – Doktorze, ma panspirytus lekarski?Nie potrzebuję dużo. –Przecież nie pijesz – zdziwiłemsię. –Tylkodoprzetarcia, dla dezynfekcji. –Cienką warstwą – zakpił Napalm. –Powiedz, ocochodzi – zaproponował Chan.
–Jeśli ocoś chodzi, tożebyście pobrali racje – przypomniał się Mielników. –Sopel, odpowiadasz za bezpieczeństwomarszu– oznajmił Grisza. – Możesz powiedzieć coś ogłównychpunktachpodróży? –IdziemydoRudnego?– Zamyśliłemsię i zacząłemwpychać dotorbyswoją dolę. Dziwne, że dają aż tyle żarcia. W zasadzie moglibyśmyprzecież obrócić w jedendzień. – No, aż dorozwidlenia na chutor Październikowy, czyli przez jakieś dwie trzecie drogi, nie ma się czegoobawiać. Poza tymmamylato. I ludzie tamstale jeżdżą. Adalej. Codalej?Sporotego. Wprawdzie w porównaniuz zimowymi wyprawami tę można uznać za rekreacyjnyspacerek, byłojednak pewne małe „ale":w całymoddziale, poza mną, nikt nie miał pojęcia, comoże się zdarzyć za murami miasta. Człowiek doświadczonywie doskonale, na czymmożna się sparzyć, ale wtłocz taką wiedzę w pięć minut dogłowy zupełnemudyletantowi!Wszystkojedno, nigdynie można zgadnąć, costrzeli dołba nowicjuszowi, a na conależałobymuzwrócić szczególną uwagę. –Dalej…Patrzcie uważnie podnogi. W zacienionychmiejscachmożna trafić na palącą pleśń. Jak się przyczepi, zanimzdążymywrócić doFortu, przeżre mięsodokości. –Jak ona wygląda?– zapytał Napalm. –Ciemnoniebieski nalot na kamieniachi betonie. W pochmurnydzieńtrudnoją w ogóle zauważyć. Zanimwięc gdzieś usiądziecie, rozejrzyjcie się uważnie. Anajlepiej podłóżcie cokolwiek podtyłek. –Kaplica – westchnęła cichutkoWiera. –Niczegonie zrywajcie z drzew i w ogóle trzymajcie się odnichz daleka. Normalnychowoców jeszcze nie ma, za wcześnie, a jakie z tychrosnącychna Północymożna jeść i tak nie wiecie. Zjecie takiegogrzyba-sporowika. Wygląda jak zwykła śliwka. Zerwiecie i będziecie później żyć, owszem, ale już w Getcie. –Tojuż lepiej odrazuzdechnąć – mruknął Pierwszy. –Właśnie, właśnie. Zanimcokolwiek zrobicie, wpierw pomyślcie. Doczegomogą doprowadzić nieprzemyślane postępki, sami niedawnowidzieliście. Zuwagą spojrzałemna obecnych. Wszyscybyli przejęci. – Pomiotymrozuznikłydonastępnej zimy, nieumarłychteż nie trzeba się obawiać. Nocą, jak sądzę, Siergiej Michajłowicz obroni nas przedróżnymi paskudztwami. Zwierzęta są w tej chwili spokojne, bożerumają w bród. –Zapomniałempowiedzieć przedtem, że doRudnegobędziemydochodzić okrężną drogą – przerwał mi Grigorij. –W takimrazie powtórzę:patrzcie podnogi. Norylodowychwężyznajdują się głównie w wąwozach. Tam, gdzie latemschroniłysię poczwarki śnieżnychczerwi ziemia wygląda jak zaorana. Zwracajcie uwagę na rozsypiska małychkosteczek, takie miejsca omijajcie szerokimłukiem. Odkałuż i innychzbiorników wodnychtrzymajcie się jak najdalej. –Tomoże odrazusię zastrzelimy?– rzucił Chankiepski żart. – Tyle tamokropności, tyle strasznychrzeczy. –Każdyzrobi jak zechce, ale radziłbymnie strzelać, a powiesić się. Trzeba oszczędzać naboje dla innychodparłem. – Ateraz, codoRudnego:w osiedlujest pełnoszczurowców. Te bestie osiągają rozmiar małegopsa. Stadozeżre człowieka w pięć sekund. Uważajcie na nie. Ana drodze okrężnej mamyto, cozazwyczaj:bursztynowe pająki, kikimory, na podmokłychterenachbagienne wilkołaki. Ale za dnia raczej trudnoje spotkać. –Abandyci?– spytał wujek Żenią, któryskończył rozdzielać prowiant. –Bandyci?– zdziwiłomnie topytanie. – Bandytów należysię obawiać w pierwszymrzędzie. W Rudnymmożna ichspotkać na pewno. Nie traćcie czujności, nie rozluźniajcie się. –Akurat da się radę rozluźnić – westchnął Napalmze smutkiem. –Czas już. Zbierajcie manatki i dowyjścia – zarządził Grisza. Chwycił torbę, wyszedł z pomieszczenia, a myruszyliśmyza nim. Zeszliśmyna parter, przemierzyliśmyznajomyhall i weszliśmyw korytarz prowadzącydopokojunadzoru. Przednami czekałona swoją kolej dziesięciuchłopaków, myśliwych, sądząc z wyposażenia. Mieli maskujące kurtki, wysokie buty, niezbyt duże plecaki, kusze, strzelbyi łuki, a przypasachtoporyi noże. Widać było, że nudzili się okrutnie, ale milczeli. Mogli czekać tunawet i dwie godziny, zdążyli się nagadać. –Ktona obławę?– Zpomieszczenia nadzoruwyjrzał zażywnysierżant, zerknął donotesu. –Zlicencjami przechodzić pojedynczo. Myśliwi zaszeleścili papierami, ustawiając się wokół sierżanta. –Pojedynczo. Powiedziałempojedynczo!– zamachał rękami podoficer. –Tyle problemów, żebywyjść z Fortu– powiedziała Wiera. – Naprawdę nie można szybciej? –Ogólna odprawa odbywa się przybramie – westchnął Piegowaty. – Towyjście jest dla grupspecjalnych. Zazwyczaj nikogotutaj nie ma. –Odmieńcypokrzyżowali namtrochę szyki wujek Żenią rozłożył ręce. – Na pewnoprzerzuconotutaj ludzi z arsenału. –Jakie towszystkoskomplikowane – westchnęła dziewczyna. Sierżant skończył wreszcie z myśliwymi. –Cotoza obława?– spytał Grigorij, podając dyżurnemudokumentynaszej grupy. –Starosta Październikowegodaje dwie setki za głowę wilka ludojada. – Sierżant zaczął przeglądać papiery. – Drużyna?Przechodźcie dopokojunadzoru. –Wilkołak?– Grisza syknął na kłócącychsię ocoś bliźniaków. –Nie. I mówią, że został postrzelony. Weszliśmydopomieszczenia nadzoru:ścianybez okien, długie stołyz plamami smaruna podrapanychblatach, odgrodzona szkłempancernymdyżurka czarownika. Magiczna lampa świeciła podsufitemłagodnymblaskiem. Na ścianachwisiałyfotografie i portretypamięciowe ściganych, z wyliczeniemznaków szczególnych, krótkiej listyprzestępstw i cenyza głowę. Bez specjalnegozdziwienia dostrzegłemzdjęcie Sztoca. Ale mordySiomyDwa Noże, chociaż wypatrywałem, jakoś nie mogłemodnaleźć. Specjalne miejsce wyznaczono
Leszemu:na karcie formatuA3 zostałyzamieszczone wszystkie informacje onajemnymmordercy. Dość skąpotegobyło, cowartopodkreślić. Azajmowałotyle miejsca, bo wszystkowypisanobardzodużą czcionką. Wzrost okołometr dziewięćdziesiąt, rozmiar obuwia czterdzieści pięć, utyka na lewą nogę. Ot, i wszystko. Najwyraźniej wyczytali te cenne wiadomości, korzystając ze śladów na śniegu. Nie byłonawet zwyczajnegorysopisu. Toteż zrozumiałe:tengość nie miał zwyczajuzostawiać świadków. Nawet najlepsze media nie potrafiływyciągnąć z ofiar nic konkretnego. Dwóchtechników zajęłosię naszą bronią, a ponieważ nie byłona niej plomb, procedura trwała nie więcej niż dziesięć minut. Przez całytenczas młodyczarownik wpatrywał się uważnie w kryształową kulę, powtarzając gorliwie zaklęcia skanujące. Na koniec z ulgą odchylił się na oparcie krzesła, wytarł z czoła krople potui nacisnął guzik odblokowujący drzwi. –Przechodźcie – doleciał z opancerzonej klatki zmęczonygłos. Wyszliśmy. –Witaj, złotko. – Grigorij uśmiechnął się dosiedzącej przykomputerze jasnowłosej dziewczyny. Położył przedsobą listę. – Nie zmarniałaś mi tutaj jeszcze doszczętu?Jak tojest, żołdactwopewnie nie daje nawet spokojnie przejść. Dwóchwartowników siedzącychprzydrzwiachwyjściowychwymieniłospojrzenia, a potemwlepiłogroźnywzrok w mówiącego. –Cześć, Piegusku. Czemutytak otychchłopaczkach?Ostatniosiedzą cichutkojak trusie. – Dyżurna najwyraźniej ucieszyła się na widok Griszy. – Na długowychodzicie? –Nie martw się, niebawemwracamy. Nie planuj nic na sobotę. –Ztegopowoduna pewnonie zamierzamsię martwić. Jak byco, zawsze znajdę sobie jakieś towarzystwo, nie musisz się niepokoić. – Dziewczyna zastukała palcami w klawisze. – 0, gratuluję, jedenz twojegooddziałujest ścigany. Wzywamystraż? Żołnierze Garnizonunie odrazupojęli, że tonie był dowcip, ale kiedytodonichdotarło, poderwali się z miejsc zadowoleni, gotowi pokazać, copotrafi „żołdactwo". –Nie trzeba strażników, nie trzeba – z miejsca spoważniał Grigorij. – Ktoi za co? –Zaraz zobaczymylist gończyPatrolu. Samowolne porzucenie służby… –Toja. – Wyjąłemz kieszeni otrzymane odIlji dokumenty, podałemje Piegowatemu. –Aha – odetchnął z ulgą. – Masz tamdatę?Trzydziestego?Zobacz, rozkaz przeniesienia jest oddwudziestegodziewiątego. Podpis Gelmana, podpis Pierowa… –Sampewnie tosobie narysowałeś?– Dziewczyna puściła domnie oko. –Sprawdź w bazie danych– podpowiedział Grisza. –Jest taki rozkaz. – Jasnowłosa spojrzała na ekran, zamyśliła się. – Ale dlaczegoPatrol wystawił nakaz ścigania? –Askądja mamtowiedzieć?– Grigorij rozłożył ręce. –Aktoma wiedzieć?Lepiej poproszę tutaj wartę. –Daj spokój, złotko. Jak wrócimy, samwszystkozałatwię. Teraz nie ma na toczasu. –Dobra, przechodźcie. – „Złotko" zwróciłodokumenty. – Ale następnymrazemnie przepuszczę, nie myśl sobie. –Oczywiście. – Grisza oddał mi papiery, wskazał wyjście. Jedenze strażników wystukał kodi z trudemotworzył masywne skrzydłodrzwi. Za nimi ciągnął się długi korytarz ościanachz surowej, czerwonej cegły. Kończył się żelazną bramką. –W dodatkudezerter – westchnął idącyz tyłuChan. –Coznaczy„w dodatku"?– zatrzymałemsię i odwróciłem. – Dokogota aluzja? –Sampowinieneś wiedzieć najlepiej. – Chanuśmiechnął się kwaśno, przechodząc dalej. –Czegosię goczepiasz?– osadziła mnie Wiera. Nie ruszaj gówna, bobędzie śmierdziało. –Aktogorusza?– burknąłem. Ale jak już tozrobię, zapachnie w trymiga. Latem, trupyszybkoulegają rozkładowi. –Szlag!– Pierwszy, którydotarł już dokońca korytarza, chwycił się za szyję. – Coza cholerstwo?Parzyjak diabli! –Tonic takiego– uspokoił goSiergiej Michajłowicz. – Jesteśmyteraz skanowani, więc zaklęcie tatuażuwpadłow rezonans. –Auciebie jak?– Pierwszyspojrzał na brata. Pali? –Nie, swędzi tylko. Poczekaliśmy, aż drzwi się otworzą, przeszliśmyprzez następnypokój strzeżonyprzez żołnierzyGarnizonu. Pękającyz nudów czarownik nawet na nas nie spojrzał. Wyszliśmy na zewnątrz. Wszystko. Muryzostałyza plecami. Witaj, wolności!Brama miejska znajdowała się jakieś siedemdziesiąt metrów lewej. Sądząc postłoczonychfurmankachi pętającychsię ludziach, problemyz przepustowością nie zostałyjak dotej poryrozwiązane. Czyżbyjeszcze nie rozegnali manifestacji? –Poczekajcie na nas przynamiotach– polecił Grisza, wskazując placyk targowydwieście kroków dalej. SiergiejuMichajłowiczu, pójdziecie z nami. –Daleko? –Nie, musimyzałatwić kilka formalności. Piegowaty, wujek Żenią i czarownik ruszyli kumiejskiej bramie. Myprzenieśliśmy rzeczypodnamioty, a bliźniacyodrazuzaczęli łazić międzykramami. Napalmpostał trochę, a potemzapalił papierosa i także zniknął wśródstraganów. Popatrzyłemna skwaszoną fizjonomię Chana i zaproponowałemWierze:
–Chodź, może kupimycoś dojedzenia. –Zaraz może wrócić Grigorij – pokręciła głową i zachichotała. – Piegusek. –Aja się przejdę. Wziąć coś dla ciebie? –Nie, dzięki. Postawiłemtorbę obok plecaka dziewczyny, na wierzchpołożyłemkarabin, a potemposzedłempopatrzeć, codzieje się podbramą. Może uda się zdobyć jakieś pożyteczne wiadomości? Potargowiskukręciłosię owiele więcej ludzi niż zazwyczaj. Tocałkiemzrozumiałe -czekającymusieli coś jeść, a także jakoś się rozerwać. Afurmanek zjechałosię, że ho-ho. Wkrótce miałemdość panującegościsku, poszedłemwięc w kierunkubramy. Wozyustawiłysię w długą kolejkę, międzynimi snuli się różnej maści handlarze, ale kupców i ochroniarzyw tej chwili ichoferta zupełnie nie interesowała. Chcieli koniecznie doFortu, wszyscyskupieni, czujni. Patrzeć tylko, jak dojdzie domordobicia. Spróbuje się tylkokto wepchnąć na krzywyryj i gotowe. Ale na razie samobójców, jak widać, nie było. –Arkasza!– zawołałem, dostrzegłszyrumianą gębę Demina, którykupował w kramie spożywczymchlebi wino. – Jak się masz? –Ludzie, trzymajcie mnie!– ucieszył się Demin, zgniatając moją dłońw wielkiej łapie. – Sopel, cosię tamuwas w środkudzieje? –Odmieńcysię burzą. –Notosię doczekaliśmy. Co, zaczęli ichwypuszczać z Getta? –Przedarli się. –Idiotyzm. Przez tychbłaznów uciekają teraz pieniądze. –Ale przecież nie twoje – uśmiechnąłemsię. –Jak tonie moje?Wiesz, ile dzisiaj kosztuje bochenek chleba? –Daj już spokój, nie zbiedniejesz. – PociągnąłemArkaszę za rękaw rozpiętego półkożuszka. – Coty, wracasz z bieguna północnego? –Idź dodiabła. Kiedywyjeżdżaliśmyw nocy, totak mroziło, że matkojedyna. – Deminkilka razystrzepnął połą kożucha, żebysię ochłodzić. – Ateraz wozunie zostawię samego, bosię ktoś wepchnie. Jak się tylkoodwrócisz, zaraz się wciskają. Swołocze. –Ugotujesz się. –Ugotuję. Acomamzrobić?– Poprawił sterczącą z kieszeni szyjkę butelki. – Nie mogę zupełnie zrozumieć odmieńców. Dlaczegonie siedzą w Getcie?Mają tamcopić i jeść, pracować nie muszą, wszystkona państwowyrachunek. Tonie, wyłażą. Faktycznie to odmieńcy. –Chcą ichwygnać z Getta. –Atojaka senatorska głowa wydumała? –Liga. –Tojuż babyocipiałyze szczętem. – Odstronystraganuz mięsempodszedł donas facet niecochudszyodArkaszy. Amoże i nie chudszytylkopoprostutrochę wyższy. W ręku trzymał wędzone udo. – Cześć. –Cześć – uścisnąłemwyciągniętą dłoń. Na pewnowidziałemjuż te ostre rysyi szczupłą twarz, ale nie pamiętałemimienia. –Nie gadaj, Misza. Topolityka – nie zgodził się Demin. – Wziąłeś sól? –Pocholerę? –Nie pocholerę, tylkotrzeba. – Arkasza wyjął plastikowypojemnik, otworzył i włożył dońchleb. Może uda się ugotować coś gorącego. –Nie rozumiem, wszyscysię krzątają, podniecają, a wychcecie obiadrobić?– Wskazałemna panującypodbramą tłok. –Wojna wojną, a obiadsię należy. – Misza dorzucił udodopojemnika. – Wziąłeś wino? –Wziąłem. – Deminpoklepał sterczącą z kieszeni szyjkę. – Anie leziemypodbramę, boi tak dzisiaj nie damyradywejść. Spóźniliśmysię. –Skądjedziecie? –ZSiewieroreczeńska. Przytargaliśmypapierosydla Trofima. Chcesz, mogę zorganizować sporą partię. – Typuprzesuszyć i zmielić?– uśmiechnąłemsię. – Bierzecie od zwiadowców? –Aodkogonibyinnego?Odprzekupniów dostaniesz za potrójną cenę. –Nie ma przecież żadnychzwiadowców – oświadczył nagle Misza. –Tylkonie zacznij znów wykładać swoichchorychidei!– zaczął błagać Arkasza, udając przerażenie. –Dlaczegochorych?– Misza nie zauważył żartu. – Powiedzcie sami, dlaczegodo Siewieroreczeńska trafia tyle żarcia?Co, specjalnie donichz tamtej stronyidą fury wyładowane towarem?Eszelonami imżywność dostarczają? –Unichgranice są mniej stabilne – powiedział bardzospokojnie Demin. –Jakie nibygranice?Towszystkototylkojedenwielki eksperyment! –Co„wszystko"?– nie zrozumiałem. Miałemswoje zdanie na temat tych, którzy
dostarczają żywność w rejonPrzygranicza, ale bardzointeresujące byłopoznać też opinie innych. –Jasne!Przylecieli obcyi przerzucili nas tutaj zachichotał Arkasza. –Jacyznowuobcy?Przygranicze, toeksperyment kagiebowców. Wydzielili kawałek Syberii, wrzucili nas tutaj jakokróliki doświadczalne i obserwują. Ażebyśmyzbyt wcześnie nie zdechli z głodu, podkarmiają. W Siewieroreczeńskuzorganizowali odpowiednie urzędy, przyuczają ludzi i oni właśnie organizują dostawy. –Wiesz, jeśli spojrzeć na sytuację z takiegopunktuwidzenia, tocoś w tymjest – zamyślił się Deminna chwilę, poczymznów zarżał Miszyprostow twarz. Tobzdury!Agdyby nawet taki urządpowstał, toraczej w Mieście. –Gówno!– podnieconyMichaił zamachał rękami, omałonie zawadzając palcami otwarz rozmówcy. Powiedz, cotak właściwie wiesz oSiewieroreczeńsku?Nic nie wiesz!Tam jest parlament i różne frakcje:kozacy, przemysłowcy, zwiadowcy…Tak się nie da, rozumiesz?!W naszychwarunkachdemokracja nie funkcjonuje!Toznaczy, że ktoś tamsiedzi w cieniui pociąga za sznurki. Cholera, przecież prościej dostać się doMiasta, chociaż jesteśmyz nimi na noże. ZSiewieroreczeńska wszystkichimigrantów zaraz wywalają. –Wciąż się kłócicie?– Podszedł donas mężczyzna kołoczterdziestki w lekkiej brezentowej kurtce. Taki zwyczajnygość – spotkasz na ulicy, nawet nie zwrócisz uwagi, ale Misza natychmiast się zamknął. –Nie, toMisza się kłóci, a ja tylkosłucham. – Arkasza schował za plecyrękę z pojemnikiem. –Toco, orły, zapraszamdotaboru. –Dobrze, Piotrze Iwanowiczu– kiwnął głową Demin. Pożegnali się ze mną i poszli dowozu. Jeszcze parę minut przyglądałemsię chaosowi podbramą, potemprzeniosłemspojrzenie na niebo. Dlaczegotracimyczas? –‹I› Zbiórka. Ruszamyza pięć minut ‹D› rozległ się głos Grigorija. Niechtojasny gwint, przestraszyłemsię. Nie mogłemsię przyzwyczaić dodziałania amuletu. Wszedłemmiędzynamioty, wypatrując towarzyszy. Są! –Sopel!– zamachała rękami Wiera. Stanąłemjak wryty. Rozmawiającyz Chanemszczupłymężczyzna, ubranyw luźną skórzaną kurtkę, szare spodnie i wysokosznurowane buty, także mnie zauważył. Znałemtego człowieka doskonale:prostynos, krótkie ciemne włosyz rzadką siwizną, na policzkucharakterystyczne, przecinające się szramy. Krzyż. Krzyż?Atenczegotutaj szuka?Jak nic chodzi muomoją skromną osobę i sądząc po chmurnymspojrzeniu, nie mogę się spodziewać niczegodobrego. Skierował się wprost domnie, przytrzymując pochwę długiej szabli. Dwóchpatrolowychz kompanii dalekiegozwiaduszłoza nimrównojak jedenorganizm. Śmierdząca sprawa. –Idziemy. – Krzyż zatrzymał się trzykroki przede mną, a patrolowi wycelowali we mnie automaty. –Dokąd?– Ztrudemprzełknąłemślinę. Grdyka drgnęła zdradziecko, conie uszłouwagi dawnegomojegodowódcy. Że też zostawiłemkarabin. Jak byco, nie zdążę wydobyć pistoletu. Ale i z długą bronią w takiej sytuacji nie miałbymwiększychszans. –Gdzie trzeba, Sopel, gdzie trzeba. – Uważnie obejrzał mnie odstópodgłów, westchnął ciężko. – Jesteś aresztowanypodzarzutemdezercji. Ręce trzymaj z daleka odnoża. –Aczemutak rozkazujesz, wujaszku?– Skądeś pojawił się Pierwszy. Drugi wyszedł zza namiotupoprzeciwnej stronie. Wokół nas nagle zrobiłosię całkiempusto. Kupujący, czując wiszące w powietrzunapięcie, czymprędzej oddalili się odnaszej grupki. Patrolowi natychmiast zareagowali na pojawienie się uzbrojonychludzi, skierowali na nichlufy. W odróżnieniuodnich, Krzyż pozostał zupełnie nieporuszony. –Potrzebne ci to?– zapytał. –Poczekajcie moment – poprosiłem, nie wypuszczając z dłoni rękojeści noża. Bijatyka nie była nikomupotrzebna. Szczególnie w takichwarunkach. Aniezależnie odrozwoju wypadków, toja miałemw pierwszej kolejności otrzymać bilet na tamtenświat. – Todowódca mojegobyłegooddziału. Myślę, że zaszłotutaj małe nieporozumienie, które zaraz sobie wyjaśnimy. –Czyżby?– zdziwił się szczerze Krzyż. –Oczywiście. – Nie odrywając odniegooczu, lewą ręką wyjąłemz kieszeni dokumenty, rzuciłemw jegostronę. – Rozkaz przeniesienia. –Zabawne. – Uśmiechnął się samymi kącikami warg. – Ale tonie rozwiązuje kwestii zwrotuotrzymanychz magazynurzeczyna sumę dziewięciuset rubli. Rzucił papieryz powrotem. Upadłyna ziemię krok ode mnie. Mógłbymje podnieść z łatwością, ale wolałemnie próbować:wiedziałem, że jak tylkoodwrócę wzrok, w mojej głowie pojawi się maleńka dziurka, która rozwiąże wszystkie kwestie i problemyna tymświecie. –Jeśli jeszcze dowas nie dotarło. – Chanpodszedł, pokazał blachę. – Drużyna. –Coz tego?– Krzyż nawet na niegonie spojrzał. –Właśnie to. Idźcie sobie podobroci. – Chanpołożył rękę na rozpiętej kaburze z pistoletem. Zaraz się zacznie. Odetchnąłemgłęboko, uspokajając nerwy, rozluźniłemmięśnie. Channie powinienbrać się za spluwę. Ajeśli już, tonie za pistolet, lecz automat. – Aty, Sopel, dlaczegonic nie mówisz?Wyślemytychchłystków dodiabła – odezwał się nagle Dymitr, kręcąc nóż międzypalcami. Zaraz poleje się czyjaś krew. –Cotusię dzieje?– Grigorij pojawił się w porę jak nigdy. TowarzyszącymuMielników i Jałtinrozeszli się w różne strony. Wujek Żenią wyjął „dziurkacz", czarownik przeciągnął palcami pozrobionychze szlachetnychkamieni guzikach kurtki. Zamigotały. –Dokonujemyaresztowania – Krzyż rozpoczął negocjacje, oceniwszynaszą przewagę liczebną oraz fakt pojawienia się czarownika. – Na podstawie nakazuwydanego… –Na podstawie tegodokumentu– Grisza spokojnie podniósł leżącyna ziemi papier -Sopel został odkomenderowanydoDrużyny. Kiedyzostanie przeniesionyz powrotemdo Patrolu, będziecie działać dalej. Rozmowa skończona. –Zadziałamyna pewno. – Krzyż machnął na żołnierzyi poszedł w stronę Fortu.
Zulgą zacząłemznów oddychać normalnie, wytarłemspoconą twarz i odebrałemodGriszydokumenty. – Czegoś tak się przestraszył?– Pierwszyklepnął mnie w ramię. – Ich byłotylkotrzech. Dostalibyłupnia. –Potemci opowiem, ktobynaprawdę oberwał. Pokręciłemgłową. Chętnie bymsię czegoś napił. Trzeba bychociaż wodyłyknąć, bow gardle istna pustynia. – Niektóre problemymasz już z głowy– wycedził Chani poszedł kupozostawionympodopieką Wiery rzeczom. Noi odbił się na mnie wyskok Maksa. Wpadłemna dziewięć setek i chociaż na niegowziąłemfantów więcej niż za połowę tej sumy, wszystkimobciążyli mnie. Dobra, niechgo już Bógosądzi. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni. Podszedłemdoswojej torby, wyjąłemwodę i pociągnąłemkilka długichłyków. Ulżyło. Powinienemjeszcze wydobyć bandanę, bosłońce nieźle już zaczęłoprzypiekać łysinę. –Chwila!– Siergiej Michajłowicz wyjął z bagażudwie drewniane kule wielkości dużychmandarynek i zaczął się namprzypatrywać. – Drugi i Chan, weźcie. –Cotojest?– Bliźniak podrzucił kulę w ręku. –ARIP. –Aha, tak sobie myślę, że dawnosię nie bawiliśmyARIP-ami. – Drugi popatrzył na czarownika wyzywająco. –Asynchroniczo-rezonansowyimpulsowypochłaniacz energii na bazie krystalicznej – spróbował wyjaśnić Jałtin. –Aprościej?– Pierwszywziął kulę, żebysię jej przyjrzeć. –Jeśli prościej togranat. Strefa rażenia – dziesięć metrów. Likwiduje wszystkocożyje. Pierwszynatychmiast oddał kulę bratu. –Żebyaktywować, należyprzyłożyć kciuk dotegokwadratu– tłumaczył Siergiej Michajłowicz, wskazując ledwie widoczną płytkę – wdusić goaż rozlegnie się cichytrzask. –Kciuk?– spytał Pierwszy. – Ale jaki kciuk? –Ręki. –Lewej, prawej? –Nieistotne. Najważniejsze, żebycisnąć nie paznokciem, a opuszkiem– odparł bardzospokojnie czarownik. Coza pokaz cierpliwości!Odrazuwidać, że miał sporodoczynienia ze słuchaczami Gimnazjonu. – Zapłonnastąpi popięciusekundachodaktywacji. Towszystko. –Dupyw troki i idziemy– rozkazał Grigorij, poprawiając paski plecaka. Zarzuciłemtorbę na ramię i poszedłemobok czarownika, zerkając na jegokurtkę. –Chcecie ocoś zapytać?– Jałtinzauważył moje zainteresowanie. –Towszystkokamienie?– wskazałemguziki. Pierwszyraz spotkałemczarownika, któryprzedkłada kamyki nadkości i drewno. Nie macie też kul jasnowidzenia. –Towszystkowynika ze skostnienia i lenistwa – uśmiechnął się smutno. – Prościej jest pracować z materiałemorganicznym. Że ma mniejszą pojemność, małokomu przeszkadza. Kluczowymtutaj słowemjest „prościej". –Rozumiem– kiwnąłemgłową. –Awiecie, czemu?– Siergiej Michajłowicz nie był zdziwiony, że orientuję się w temacie. – Materiał organicznyzawiera mniejsze komórki energetyczne. W kamieniachsą większe, w przestrzeńmiędzynimi wcieka owiele więcej energii. Dla magów i czarodziejów tonie jest najważniejsze, a czarownicy… Znowukiwnąłemgłową, chociaż rozumiałemteraz owiele mniej niż na początkurozmowy. –Dla czarowników wielkość stratyenergetycznej jest sprawą krytyczną. Dlategomamzwyczaj wlewać przyjednymseansie dwa niezależne zaklęcia. Pierwsze, autonomiczne, wypełnia przestrzeń, a drugie, zwyczajne, wchodzi w strefę poddającą się kontroli. Standardowyartefakt nie wykorzystuje rozsianej pokamieniuenergii, za todzięki podwójnemu ładunkowi moc wyjściowa wzrasta nawet osiedemdziesiąt procent. –Tonie jest tylkoczysta teoria? –Topraktyka. – Jałtinuśmiechnął się, ale wciąż bez śladuradości. – Ale przynakładaniu podwójnychczarów podczas jednegoseansu, żebynie doprowadzić dokonfliktupól, trzeba wykazać duże umiejętności. Tobardzodelikatna robota. Większość czarowników poprostu się dotegonie nadaje, a ci, którzymoglibytak robić, nie chcą się uczyć. Dobrze imz tym, co mają. Oczywiście, doskonale wiedziałem, dokogopije. Ciekawe, czyBergmannie chce, czynie może?Miał rację Jean, kiedymówił oskostnieniui odsiewie w Gimnazjonie. Ktonie przystaje dostandardów, ląduje na ulicy. Minęli nas czterej rowerzyści z wielkimi plecakami przymocowanymi dobagażników. Chłopcyowyglądzie sportowców równomiernie kręcili pedałami. W pokrowcachna plecachmieli karabiny, a może i łuki. Albomyśliwi, alboinni ludzie wolnej profesji. Dobrze imprzemieszczać się na kołach, a nie dreptać piechotą. –Sopel!– zawołał Grigorij. – Napalm! Dogoniłemdowódcę, obok któregokroczyli bliźniacy. Uch, gorąco. Trzeba rozpiąć kurtkę, zanimsię ugotuję. –Sopel i Napalmidą z przodu– rozkazał Piegowaty. – Będziecie sprawdzać drogę. W razie czegonie drzyjcie się, tylkoużywajcie amuletów komunikacyjnych. Wszystkojasne? –Tak – odpowiedzieliśmychórem. Acow tymmogłobyć niejasnego? –Wy– Grisza zwrócił się dobliźniaków – zamykacie grupę. –Jawohl – zasalutował Pierwszyi wskazał zdziwionyna młodyamarantus, obok któregokręciłosię dwóchludzi w maskachprzeciwgazowych. – Cooni kombinują?
–Ścinają brodźce, łodygi i pędy– wyjaśnił Piegowaty. –Poco? –Na lekarstwa. –Chodźmyjuż, co?– zaproponowałemNapalmowi, którytakże zapatrzył się na amarantus. –Chodźmy– zgodził się i rozpiął skórzaną kurtkę, podktórą miał czarną koszulkę. – Nasza służba niebezpieczna jest i ciężka. Nieborak, caływ skórach. Żebysobie tylkonie odparzył tegoi owego. Otoczenie nie zasługiwałona określenie gomianemurozmaiconegokrajobrazu– pole zarośnięte trawą ojasnym, niebieskawymodcieniu, upstrzone rzadkimi kropkami jaskrawobłękitnychi bladopomarańczowychkwiatków, niewysokie krzaki. Długie łodygi pojedynczychamarantusów chyliłysię w powiewachwiatru, wydzielając gorzkawo- kwaśnyzapachz dojrzewającychpączków. Asfalt podnogami zaczął mięknąć. Zczyściutkiegonieba lałysię promienie oślepiającegosłońca. I towłaściwie byłobywszystko. Ale tak lepiej, boodurozmaiconej topografii terenugłowa może rozboleć. W zaroślachbowiemowiele trudniej wypatrzyć rabusiów albobandytów. Szkoda tylko, że taka komfortowa sytuacja nie potrwa zbyt długo. Pole jakoś szybkozmieniłobarwę z szaro-niebiesko-zielonej na intensywnie zieloną, a w oddali pojawiłysię dachydomów, znadktórychunosiłysię cienkie strużki dymów. –ToPaździernikowy?– zainteresował się Napalm. –Październikowyjest dalej. – Przyłożyłemdłońdoczoła, żebylepiej się przyjrzeć. Tozłudzenie wywołane drżeniempowietrza czyktoś idzie z naprzeciwka?ToBorowa. Wioska. –Czemutak się cackałeś z tymbliznowatym?– Piromanta odkopnął na pobocze kamyczek. –ToKrzyż. Słyszałeś onim? –Nie. Łowca głów? –Patrolowy. Dowódca oddziału. –Taki groźny? –Tozłe słowo„groźny". W jegowypadkuchodzi ocoś więcej. – Zamilkłem, przypominając sobie jedną z naszychostatnichwypraw. – W zeszłymrokupodczas rajdu trafiliśmyna bandytów, zresztą zupełnymprzypadkiem. I oni, i myzaczęliśmygrzać z czego popadło. Nas byłopięciu, ichdwa razytyle. Dwóchpołożyliśmy, oni też nie pozostali dłużni: jednegoz naszychodrazupostrzelili, drugi chwilę później oberwał kulkę w brzuch. Kiedy próbowaliśmyuciec, trafili jeszcze jednego. Ale ojakiej w ogóle można mówić ucieczce, kiedytaszczysz rannych?Schowaliśmysię w jakichś ruinach, na chodzie byłemtylkoja i Krzyż. W końcubandyci dali spokój z polowaniem, ucichli, nibyże odeszli. Nabojów mieliśmytyle, cokot napłakał. Krzyż poszedł zrobić rozpoznanie. Sam. Wrócił podwóch godzinach, powiedział, że wszystkojuż w porządku. Wiesz, byłow porządku, jak w piosence Wysockiego:„Leżeli sobie zgodnie rzędem, a ośmiuichbyło". Tak toz nimwygląda. –Nieźle. Ale z czarownikiemwolał nie zadzierać. –Wolał – przytaknąłem. Znów się zamyśliłem. Adlaczegowłaściwie wysłali pomnie Krzyża?Dziwne. Owszem, służyłemw jegooddziale, jednak coz tego?Zazwyczaj dezerterami zajmował się zupełnie ktoinny. I dlaczego Krzyż tylkoczekał, żebymna niegoskoczył?Amoże tylkomi się tak wydawało? –Właśnie, właśnie. –Stój – chwyciłempiromantę za rękę. –Co?– Rozejrzał się szybko, a sekundę później samdostrzegł człowieka, któryszedł nam na spotkanie. Jegodługi płaszcz z kapturemzlewał się koloremz barwą drogi. Ależ się podkradł!Jak mogliśmygowcześniej nie zauważyć? Tamtenzrozumiał, że został dostrzeżony, powoli zdjął kaptur. W pierwszymrzędzie rzucała się w oczyjegosmagła – nie opalona, ale właśnie smagła – skóra oraz drapieżnyorli nos. Oczymiał jasnoniebieskie. Jeżeli Dominika można byłowziąć za potomka hidalgów, totengość przednami samwyglądał jak hiszpański szlachcic. Atwarz była mi dobrze znana. –Dzieńdobry– przywitałemsię pierwszy. –Dzieńdobry– odpowiedział, podchodząc bliżej. – Polujecie na wilka? –Nie – pokręciłemgłową. – Achodzić za wilkiem, jak przypuszczam, już nie ma sensu? –Czemu?Ta cwana bestia wszystkichwystawiła dowiatrui uciekła na wschód. Coza pech. –Jak tamjest dalej?Spokojnie? –Najzupełniej. Cisza jak na cmentarzu. Myśliwi aż doPaździernikowegowypłoszyli wszystkie stwory, żywe i nieżywe. – Mężczyzna znów naciągnął kaptur i przechodząc obok powiedział:– Powodzenia. –Dzięki. – Odwróciłemsię, pomachałemGrigorijowi, że wszystkow porządkui ruszyłemdalej.
–Znasz go, czyco?– Napalmotarł pot z łysiny. – Dziwnyjakiś. Poprawiłembandarię. –ToDiego. Ten, któregonazywają Myśliwym. –Naprawdę?– Piromanta podskoczył lekkoze zdziwienia i odwrócił się, ale poDiegonie zostałojuż śladu. –Samwidzisz – uśmiechnąłemsię. – Raz miał dla nas odczyt. Patrol zapłacił muza tokupę forsy. –Cholera, nawet gosobie nie zdążyłemobejrzeć. Wyjął papierosa, zapalił wzrokiem, zaciągnął się. –Gdzie leziesz?– zatrzymałemgo. – Comówiłemokałużach?Omijaj je, dłużej pociągniesz. –Acoz nimi może być nie tak?– Napalmzamarł tuż przedwielkimoczkiem. – Przecież na dnie nie czai się jakiś tamichtiandr! –Może nie ichtiandr, a może właśnie on. – Chodziłemw tę i z powrotem, przyglądając się odbiciunieba w tafli. Słońca nie byłow niej widać. – W tej na przykładkonkretnej bezdennej kałużyzmieści się cała kompania ichtiandrów. –Bezdennej?Acotoznowuza dziwo? –Ktotamwie. Poprostujak w nią wpadniesz, tocały. Chlupi nie ma cię. – Toniesz? –Znikasz. Wrzuć tamcokolwiek, przepadnie – starałemsię tłumaczyć jak umiałem. – Chłopaki opowiadali, że w chutorachtak właśnie pozbywają się śmieci. Tylkoże kałuże nie pozostają w jednymmiejscu. Dzisiaj zobaczysz ją tutaj, jutrogdzie indziej. –Coś kręcisz. – Napalmprzykucnął, wetknął koniec niedopałka w wodę. – 0 kurczę, jakbybrzytwą odciął! –Acomówiłem? –Agdybyrękę? –Masz jakąś zapasową? –Tobyłogłupie pytanie. – Napalmwrzucił filtr w kałużę. – Ajak poznałeś, że towłaśnie takie ścierwo?– Słońce się w niej nie odbija. Wszystkowidać jak w lustrze, a słońca nie. Samsprawdź. Nadleciał wiaterek, powierzchnia wodyzmarszczyła się, ale zaraz znów była z powrotemgładka niczymszkło. Awłaściwie niczymzwierciadło. Byłow niej widać donajdrobniej szychszczegółów i niebo, i białą kropkę szybującegowysokoptaka, i przydrożne krzewy, i mnie z Napalmem. Nie odbijałosię tylkosłońce. –Dlaczegostoicie?– zawołał Grigorij. Podczas gdyoglądaliśmygroźne zjawisko, reszta grupyprawie nas dogoniła. –Mamytubezdenną kałużę!– odkrzyknąłem. Uprzedź innych. –Dobrze. –Słuchaj, a może tosą portale na tamtą stronę?– rzekł odkrywczopiromanta, kiedyruszyliśmydalej. – Aco, chcesz sprawdzić? –Nie. Ale moglibyśmypodpuścić Chana. Przestałbyw końcunudzić – roześmiał się mój towarzysz. –Nie zgodzi się. –„Niechbiegają swobodnie pokałużachprzechodnie" – cieniutkimgłosemzanucił piosenkę Krokodyla Gieny. – Szkoda, że powiedzieliśmyimotymścierwie. – Agdybyw nią wlazł ktoinnyniż Chan? –Tokaplica – wzruszył ramionami. – 0, zobacz! –Cotakiego? –No, tam. – Piromanta podszedł doleżącegona drodze fragmentubetonowegosłupa, odpółnocnej stronyobrośniętegomchem. – Strachogon. Chcesz? –Czemunie?– WziąłemodNapalma dymiącykawałek mchui odetchnąłemgłęboko, zbliżając doniegousta. Przestrzeńskurczyła się. Teraz tylkojedenkrok i można się znaleźć na drugimkońcupola. Jedenruchręką i…Poczucie wszechmocyminęłotak samonagle jak się pojawiło. Ale pozostałouczucie odprężenia i lekkiej wesołości. –Jeszcze?– zaproponował piromanta. –Wystarczy– odparłemzdecydowanie, a onwyrzucił mechna pobocze. Nie należyz tymprzesadzać. Toksynyodkładają się w organizmie i chociaż odmchunie uzależnia się jak odinnychnarkotyków, jednak w pewnymmomencie strachogonmoże rozluźnić człowieka zanadto. Atobyw naszej sytuacji byłobardzoniepożądane. Aw ogóle, gdybyzerwanymechnie tracił właściwości poparuminutach, w Forcie przybyłbyjeszcze jeden„lekki" narkotyk. Chociaż, dlaczego„lekki"?Zpewnością zaczęlibyz niegoi kaszę robić, i inne żarcie. Przedsiębiorcze typywdrożyłybyjak nic przetwórstwona poziomie przemysłowym. Daj tylkoczłowiekowi możliwość zarabiania na słabości bliźnich, zaraz towykorzysta. Atak strachogonemzabawiali się tylkowłóczędzy, –Acobysię miałostać oddwóchsztachnięć?Napalmwytarł ręce ospodnie. – Z kumplemprawie rok codziennie topaliliśmyi nic. –Mieszkałeś poza miastem? –Nie. Ale mamprzyjaciela, botanicznegogeniusza, któryw piwnicyzałożył całą plantację. Nie na sprzedaż, tylkodla siebie. Dopóki mechnie rozrósł się za bardzo, wszystko byłojak należy. Ale potemmieszkańcyz parteruzaczęli chodzić na permanentnymhaju, więc wezwali SSE. Plantacyjka poszła w diabły.
–Posadzili tegotwojegokumpla? –Za co?Nie mogli munic udowodnić. Za tosąsiedzi gopobili. – Napalmwestchnął. – Musiał Leopardycz spieprzać. W odpowiedzi tylkochrząknąłem. –Sopel, patrz, kaczki! –Coz tego? –Strzelaj, będzie pieczyste! –Jasne, będę marnował amunicję na takie pierdoły. Jakie tampieczyste na wiosnę?Sama skóra i kości, w dodatkumięsozajeżdża błotem. Dymitr ma łuk, niechonustrzeli kaczuszkę. –Tak, a widziałeś jegostrzały?Grotymają jakbyze szkła. Na pewnobardzodrogie. –Obejdziemysię bez pieczonego. Dorozstajów na Październikowydotarliśmykołotrzeciej. Szliśmydość wolno, jakbynigdzie namsię nie spieszyło. Na pewnonie mieliśmytegosamegodnia wracać doFortu. Niepokojące. Przez tenczas minęliśmypięć taborów. Chłopi z Październikowegojechali domiasta pozakupy, a przyokazji jak najkorzystniej sprzedać przechowanyodlata miód. Drwale wieźli sosnowe bale i rozpiłowanyna deski modrzew. Inne trzytaborywracałyz Siewieroreczeńska. Noi myśliwi urządzili sobie biwak na poboczu:taszczyć na własnychplecach trzysarnyi dzika nie byłowcale tak łatwo. Apoza tym– cisza. I nic dziwnego:doFortuludzie wyjeżdżają zazwyczaj wcześnie rano, żebynie wracać pociemkudodomu. Az kolei z Fortudzisiaj małoktomógł się wydostać. Na rozstajachpoczekaliśmyna resztę, uzgodniliśmyz Grigorijem, żebyna razie nie robić postoju, ale dojść wpierw doskrętuna drogę okrężną. Tamnie będzie problemów z opałem, a poza tymjest gdzie nabrać wody. Zaraz za skrzyżowaniemdróg, wzdłuż traktuodrazuzaczęłysię pojawiać wysokie krzaki, które wkrótce zmieniłysię w gęste zarośla. Głóg, leszczyna i inne nieznane mi rośliny ciągnęłysię poobustronachprawdziwą zwartą ścianą. Tobyła roślinność jakbyprzedleśna. Jeździć w tomiejsce z Fortuza takimdrobiazgiembyłobynieporozumieniem. Śmiech jeden, a nie drzewa. Wszystkoz pniami nie grubszymi odnadgarstka i można w dodatkuzaplątać się wjeżownik. Odrazurzucałosię w oczy, jak dalekotemuczemuś doprawdziwegolasu. Rozsady, zwyczajne rozsady. I bardzodobrze, że są. Tylkoże i tak trzeba się rozglądać na boki. Nie, żebytobył jakiś opuszczonyrejon, ale na pewnojuż nie regularnytrakt. Diabli wiedzą, comoże siedzieć pokrzaczorach. –Tutaj się zatrzymamy. – Grigorij skręcił z drogi na niedużą polanę. Potemzwrócił się doJałtina i domnie. –Dobre miejsce? –Wszystkow porządku. – Czarownik z jakiegoś futerałuwyjął cieniutką różdżkę ozdobioną złotympaskiem, zaczął nią wodzić w powietrzu. – Tłonormalne. –Miejsce jak miejsce – zgodziłemsię z nim. Polanę ze wszystkichstronotaczała leszczyna, jedynie oddrogi prowadziła przez gęstwę krzewów wąziutka ścieżka. Pośrodkuna wydeptanej ziemi sporządzonokrągz okopconychkamolców. Gdzieś obok szemrał strumień. Dobre miejsce, tylkokomarów byłotutaj trochę za dużo. Ktoś na pewnoGriszy powiedział otej polance, boprzecież z drogi nie szłojej zauważyć. –Diabli. – Napalmklepnął się w policzek, zmarszczył w skupieniubrwi i pochwili na ziemię posypałysię trupyspalonychowadów. Świetnie. Skoromożna byłozapomnieć okomarach, wybór miejsca z czystymsumieniem mogłemocenić jakoznakomity. –Normalnie jak szturmowy„Raptor" – zachwycił się wujek Żenią. Piromanta zerknął na niegoz ukosa, ale nie odpowiedział. –Napalm, tyrozpalisz ognisko, Sopel z Chanempójdą podrzewo. Wiera, przygotujesz coś szybkiegodozjedzenia. SiergiejuMichajłowiczu, wyzajmijcie się bezpieczeństwem, Dymitr niechpilnuje drogi – wydał rozkazyPiegowaty, pomijając zupełnie bliźniaków. – Ja z Mielnikowempójdę powodę, Cóż, bracia stanowczopowinni trochę wypocząć. Sterali się. Drugi, bladyjak prześcieradło, ledwie mógł ustać. Pierwszybył wprawdzie -odwrotnie niż brat czerwonyjak rak, ale także ledwie powłóczył nogami. I nie chodziłotutaj poprostuoichformę fizyczną. Każdyz nichbył conajmniej dwa razysilniejszyode mnie, ale wciąż jeszcze odczuwali skutki aklimatyzacji. Wiele razywidziałemcoś podobnegow Patrolu:prawdziwysportowiec, silnyjak tur, a przeszedł pięć kilometrów i puchł. Dopieropotygodniulubdwóchzaczynał wchodzić w rytmnowegożycia. Oczywiście, jeśli nie wdałysię w tymczasie jakieś mutacje. Bliźniacyzrzucili plecaki, zwalili się na rozgrzaną słońcemziemię i zaczęli udawać, że trzymają wartę. Czarownik z mądrą miną obszedł polanę dookoła, odczasudoczasunacinając srebrnymnożemgałązki leszczyny. Ktobymógł przypuszczać, że Jałtintak dobrze będzie znosił trudymarszu?Nawet nadwaga munie przeszkadzała. Wiera burczała podnosemcoś w stylu„nie najmowałamsię uwas za kucharkę", ale zaczęła grzebać w zapasach. Napalmusiadł na kamieniu, zapalił papierosa, a ja z Chanem wybraliśmysię poopał i w ciągupięciuminut wróciliśmyz naręczami chrustu. Dokądpójdziemydalej?Przecież nie będziemytutaj nocować. Wrócili Grigorij i wujek Żenią, piromanta zabrał się dorozpalania ognia. Dobrze mieć taki fachw rękunie potrzeba nosić zapałek czyzapalniczki. Nie przeszkadzają nawet wilgotne drwa. Czarownik sprawdził przyniesioną w kociołkachwodę, wrzucił dokażdego„kroplę rosy" i Wiera zaczęła gotować. Siergiej Michajłowicz wziął drugi kociołek, zaczął wrzucać do niegozioła, jakieś proszki, suszone jagody. Przygotowywał najwyraźniej jakąś specjalną herbatkę. –Długojeszcze?– Drugi pociągnął nosem. –Rany, że też możesz myśleć ojedzeniu– jęknął Pierwszy. – Mnie odsamegozapachurzygać się chce. W dodatkuszyja mi dokucza… –Tak w ogóle ja też nie za bardzosię czuję przyznała Wiera. – Jakbymi ktoś przytkał uszywatą, a w skroniachmamucisk.
–Magiczna burza – wyjaśnił czarownik, szczękając kieszonkowymzegarkiem, w którymzamiast cyferblatuwstawionyzostał poznaczonypentagramami kamieńksiężycowy. – Niezbyt silna, wszystkiegoczterystopnie w skali Bergmana, ale dla ludzi wrażliwychna zmianymagicznegopola… –Kiedydotądnigdynie miałamtakichobjawów. – Wiera machnięciemłyżki odgoniła pchającegosię dokociołka Drugiego. –Murymiejskie ekranują w pewnymstopniuskutki zmianmocy– znowuzaczął objaśniać Jałtin. – Kiedyodkrytonaturalne wahania i sezonowe zmianypola energetycznego Przygranicza, Gimnazjonustalił dla nichskalę. –Tojak żyją w wioskach?– Drugi przysiadł się bliżej ogniska. –Wszystkie starają się zabezpieczyć. W miejscach, gdzie mają własnychzaklinaczy, sami sobie organizują ochronę, a gdzie nie, kupują zbiorniki Iwanowa. Gimnazjonma z tego naprawdę niezłydochód. Pomasowałemskronie, wciągnąłemnosemzapachjedzenia. Czterystopnie todrobiazg. Też mi burza!Zimą normalne tłowynosi trzyi pół. Przypięciustopniachbez ochronylub zażywania specjalnychpreparatów nie przetrwa się za miejskimi murami dłużej niż dwie doby. Pewnie, nie umrze się bez tego, ale proces rehabilitacji nie należydo najprzyjemniejszychdoświadczeń. –Kasza dochodzi, bierzcie się za łyżki – oznajmiła dziewczyna. –Super. Herbata też już gotowa. – Czarownik zdjął kociołek z ognia, wsypał doniegoz żelaznej puszki czerwonawyproszek, wypowiedział półgłosemzaklęcie. Woda momentalnie zmieniła barwę z burej na bursztynową, a wszystkie fusyoraz jagodyosiadłyna dnie. Podchodźcie kolejno. Wybaczcie marnykalambur, ale Pierwszyniechbędzie pierwszy, a Drugi drugi. Napalmnieufnie powąchał wywar. – Atopoco? –Wzmacnia odporność na promieniowanie magiczne, a przyokazji wypłukuje toksyny. Przepis opracował Gimnazjonspecjalnie na potrzebyPatrolu. – Jałtinwyjął miarkę, zaczerpnął herbatyi przelał ją dosrebrnegokubeczka, któregościanki pokrywały czarodziejskie napisy. Piromania zmarszczył nos odostregozapachu. –Ja tegonie potrzebuję. Wolałbymna odwrót, coś na osłabienie tej odporności. –Ile organizmmoże przerobić, tyle przerobi. Wywar pomaga tylkouwolnić nadmiar. Nie możemysporządzić i przyjąć większychdawek, ale profilaktyka na pewnonie zaszkodzi. Bliźniacykolejnowzięli srebrnykubek z rąk czarownika i wypili preparat, krzywiąc się. Ale ichskręciło, ależ mieli miny!Przecież nie piwowamdali, żebytak narzekać. A, przepraszam, przecież wynie pijecie…Notonie mlekowamdali. Wszyscymusieli łyknąć wywaru, nawet broniącysię desperackoDymitr. Kiedyprzyszła kolej na mnie, wstrzymałemoddechi wypiłemtoświństwomałymi łyczkami. W ten sposóbwydawałosię mniej wstrętne. W Patrolucoś takiegodawali nampokażdymrajdzie. Tyle że tamdodawali doherbatki obrzydlistwo, poktórymsię potemczłowiekowi odbijało. Ale toi tak drobna niedogodność w porównaniuz comiesięcznymzwiedzaniemKWB– komorywyrównania biopola. Akąpiel ozonowa pokażdej wyprawie na Północ! Wszelakie obrzydliwe mikstury, pobieranie krwi i wycinków skóry, analizyi szczepionki w porównaniuz tymmogłysię wydawać niewinnymi psotami lekarza z przychodni rejonowej. –Okropność. – Grisza splunął żółto, nie wiadomodlaczegozatykając nos. – Poznałemmalinę kamionkę, pokrzywę i żurawinę, ale pozostałe… –Nie gadajmyotymnawet – przerwał muNapalm, podał Wierze metalową miskę. – Bomi się jeszcze wróci. I tak byłemzdziwiony, że nikogonie zemdliło. Mnie tamza pierwszymrazemnieźle targało. Może Jałtinudoskonalił recepturę?Byłobytodoniegonawet podobne. Bliźniacyjuż się ożywili, wcinali kaszę z entuzjazmem. Prawidłowozrobili, zostawiając jedzenie na później -jeśli odrazunie zabić czymś smakuwywaru, całą dobę potrafi potemłazić pogębie. –Częstobędziemymusieli pić togówno?– spytał Drugi. Zrozumiawszy, że dokładek nie będzie, starannie oblizał łyżkę. –Raz dziennie. – Siergiej Michajłowicz zanimzamknął torbę, uważnie sprawdził swoje fiolki, pudełeczka i kolby. –Więcej tegodoust nie wezmę – zastrzegł się Dymitr. –Twój wybór. – Czarownik nie zamierzał się spierać, pogładził palcempuszystywąs. –Smakuje tojak ostatnia trucizna, nie ma cogadać – zamyślił się Pierwszy. – Ale odrazumi lepiej. I ból szyi minął. –Dodałemtrochę ziół tonizujących– oświadczył z dumą Jałtini popuścił niecopasa z masywną, srebrną sprzączką. Tak jak myślałem! –Pół godzinyodpoczynkui zbieramysię – powiedział Piegowaty. – Pierwszyi Drugi, idźcie nadstrumieńumyć naczynia. –Gdzie tojest?– Drugi zerknął z niezadowoleniemna brudne kociołki i miski. –Pokażę wam– zaproponował wujek Żenią. Usiadłemna rozgrzanymkamieniu, tknąłem żar patykiem. W górę poszedł lekki dymek, przeschnięte drzewozapaliłosię, strzeliłypłomienie, popełzływzdłuż patyka, którymusiałemnatychmiast odrzucić. –Napalm, toty?– spojrzałemkarcącona piromantę. –Aha – uśmiechnął się szeroko, siadając obok. –OcotamChanczepia się czarownika? –Wiecie, SiergiejuMichajłowiczu, te wasze zioła toni w gwiazdę, ni w czerwoną armię, musielibyście jeszcze trochę popracować nadsmakowymi właściwościami. – Piromanta bardzoudatnie naśladował Chana. – Proszę dać mi zaraz coś na zgagę. –Czegosię nabijasz z człowieka?– Wiera upiła wodyz butelki, zakręciła ją i wyjęła z kieszeni lusterko. – Możecie gonie lubić, ale ma biedak zgagę. –Jedenmój kumpel zaaplikowałbytemukolesiowi najefektywniejsze lekarstwo-przypomniałemsobie pewną opowieść Szurika Jermołowa. – Cyjanek potasu. –Przecież żartujemytylko. – Napalmmachnięciemręki zdławił ogień, rzucił jedenz kamieni na węgle. – Widzę, że masz fajnychprzyjaciół. –Chce ktoś dokładkę?– spytała nagle Wiera. –Acoś w ogóle zostało?– zdziwił się piromanta.
–Leżyprzecież – wskazała ślimaka na odwróconymkamieniu. –Tonie dla nas – pokręcił głową Napalm. Takie atrakcje lubią Chińczycy. Jeszcze trochę, a zeżrą w Forcie wszystkie karaluchy. –Cholera, nie potrafię pojąć, dlaczegowpuścili Triadę doFortu. – Sprawdziłem patrontasz, wziąłemsię za karabin. –Acow tymdziwnego?– burknął Napalm. – Wszystkimokazałosię tona rękę, więc wpuścili. –Ktotojest „wszyscy"? –Rada Miejska. –Ale dlaczego? –Prawidłowe pytanie brzmi:z kimw pierwszymrzędzie ma kosę Triada? –ZCechem– odparłempochwili namysłu. –Aktowciąż i wciąż próbuje się wcisnąć dorady?Cechwłaśnie. Jakoś się towiąże, co? –Można bypomyśleć, że Triada jest w czymś lepsza. –Triadę, jak byco, łatwiej wyrzucić z Fortu, byle nie dać imokrzepnąć. –PodobnoLiga otrzymała pozwolenie na otwarcie przedstawicielstwa w Mieście. – Dziewczyna spojrzała ostatni raz w lusterko, schowała je dokieszeni. –Właśnie!Lidze przedstawicielstwo, Bractwusprzedać nieruchomość, Drużynie umożliwić ułożenie sobie stosunków z Miastem…Wszystkostaje się jasne, jeśli trochę pomyśleć. –AZwiązek Handlowy? –Kupcynie wystąpią przeciwkowszystkim. Apoza tymdla nichpojawienie się Chińczyków byłobardzona rękę. Wymiana towaruz Miastemuległa wielkiemuożywieniu. –Mogiła. – Wiera wstała, poprawiła kurtkę. W tensposóbmamyw Forcie piątą kolumnę. –Tak jakbyprzedtemnie byłounas różnychszpieguniów z Miasta – wtrącił się Grigorij, któregozainteresowała nasza wymiana zdań. – Chińczyków przynajmniej widać. Apoza tym, można spróbować przeciągnąć ichna naszą stronę. –Tojest jakieś wyjście – zgodził się Napalm. Ale przede wszystkimwszyscychcieli zneutralizować Cech, bozaczął ostatnioza bardzopodskakiwać. Kiedybliźniacywrócili znadstrumienia, Piegowatychwycił plecak i podszedł dowujka Żeni. Odpoczynek dobiegł końca, zaczęliśmysię pomałuzbierać. Poczekałem, aż zapanuje jaki taki porządek, wyszedłemna środek polany. –Momencik, posłuchajcie mnie!Pójdziemydalej pozaniedbanej drodze… –1 coz tego?– przerwał mi Chan. –Patrzcie uważnie podnogi i rozglądajcie się na boki, przyjemna przechadzka skończyła się. – Nie zamierzałemwymieniać wszystkichmożliwychniebezpieczeństw. Po pierwsze, nigdynie wiadomo, na comożna się nadziać, a podrugie, i tak bysię specjalnie nie przejęli. –Amoże my, tentego, wróćmylepiej doFortu?– spytał Chanz całą złośliwością, na jaką gobyłostać. –Tobybyłoidealne wyjście – odparłemze śmiertelną powagą, ale Grigorij, niestety, nie poparł mnie. Wyszliśmyz polanyścieżką kluczącą wśródleszczyny, a poparuminutachdotarliśmydoszemrzącegowśródkamieni strumyka. Poziomwodyopadł już, ale żebynie zamoczyć nóg, musieliśmyskakać powystającychz wodygłazach. Dziwne doprawdy, że nikt się nie pośliznął. Ja samparę razycudemzdołałemutrzymać równowagę. Minęliśmy przylegającą dostrumienia bagnistą łąkę i wyszliśmyna wysypaną żwiremdrogę, poktórej obustronachgęstorosływierzby. –Porządek marszujak przedtem– zarządził Grisza. – Odległości… –…cotrzymetry– podpowiedziałem, poczekałemna Napalma wytrząsającegoz buta kamyk, poszedłemprzodem, uważnie oglądając drzewa. – Trzymajcie się z daleka od lewegopobocza. Na liściachz tej stronymamyplastelinewyszron, a na skrajudrogi cierniokwiat. –Acotoza szron?– zdziwiła się Wiera. – Coś w rodzajumszyc? –Jadowitygrzyb. Można się oniegookropnie poparzyć – wyjaśniłem. – Cierniokwiat tote wesolutkie kwiateczki. Tak, właśnie te niebieściutkie. Żebyci nie przyszłodogłowy zrywać, bopotrafią człowieka przebić na wylot. –Aczemututaj jest tak małoptaków?– Dziewczyna odprowadziła wzrokiemsrokę, która sfrunęła z gałęzi. – Odchwili wyjścia z Fortuwidzę dopieroczwartego. –Naprawdę liczyłaś?– roześmiał się Napalm. –Mampoprostuznakomitą pamięć wzrokową oraz dar obserwacji. Szmer. Odstronyrosnącychpoprawej drzew rzucił się kunamzlewającysię z drogą cień. Chwyciłemkarabin, odwróciłemsię. Jaskrawozielonybłysk uderzył w źrenice, zanimudałomi się wycelować. Diabli!Zoczupociekłymi łzy, kilka razymrugnąłem, ale ostrość widzenia wracała bardzopowoli. Najpierw zacząłemrozróżniać szare konturyprzedmiotów, dopieropotembarwywskoczyłyna swoje miejsce. –Mielników!– wrzasnął Grisza. – Cotywyrabiasz?! –Skądmiałemwiedzieć?Odnaszychszturmowców todostałem. –Kiedyś, cholera ciężka, samsiebie podpalisz. – Piegowatyzakrył twarz rękami i pokręcił głową. –Jak przypuszczam, tobył „Płomieńpiekielny"?Jałtinspokojnie podszedł do rozerwanegona pół zwierzęcia.
Cóż tonas chciałowziąć na ząb?Barwa gładkiej skóryz krótką szczeciną była dokładnie taka, jak kolorystyka żwiru, ale teraz powoli zaczynała zmieniać nasycenie z brudnoszaregona zgniłozielony. Szponymiała bestia przynajmniej dziesięciocentymetrowe, głowę wyciągniętą dalekokuprzodowi. Trudnotonawet bybyłoz czystymsumieniem nazwać głową – prędzej można byokreślić ją jakojedną wielką paszczękę. Oczyi nozdrza zwierzę miałowąskie. Kikimora. Odrozerwanegoi nadwęglonegomagiczną energią ciała niósł się kwaśnyodór spalenizny. –Coto, kurwa, ma być?– Mielników wcisnął dokieszeni rozładowanyamulet. – Coza cudactwo? –Kikimora szara zwyczajna. – Otarłemwciąż jeszcze łzawiące oczy. – Zregułypoluje w małychstadach, potrzy-czterysztuki. Lepiej odejdźmystądkawałek. One nigdynie oddalają się odswoichłowieckichrewirów. Pełne niezadowolenia powarkiwanie oślepionychtowarzyszynatychmiast umilkło, pobiegliśmyprzedsiebie. Pomniej więcej dwustumetrachzwolniłemi zacząłemiść, starając się uspokoić oddech. –SiergiejuMichajłowiczu, wasz systemostrzegania zawiódł – zwrócił się doczarownika Grigorij. –Najprawdopodobniej problemleżyw nieprawidłowymskalibrowaniu– Jałtinnie tracił animuszu. Potrzebuję kwadransa, żebysię zorientować, coi jak. –Dobrze bybyłoprzejść przez moczarydopóki mamysłońce nadgłową – uprzedziłemPiegowatego. Te obłoczki też mi się nie podobają. –„Jak tomiłochmurką być, niebempłynąć jak powodzie" – zanucił cichutkoNapalmmruczankę Kubusia Puchatka. – „Mała chmurka na dzieńdobrytaką piosnkę śpiewa co dzień". –Dalekodotychmoczarów?– zatroskał się Grisza. –0 ile dobrze pamiętam, zaczynają się za tymzakrętem. –Słońce jeszcze wysoko– zauważył Chan. –Macie dziesięć minut, SiergiejuMichajłowiczu– postanowił Grigorij. – Sopel, mysię przejdziemydobagienzobaczyć, jak wygląda sprawa z przeprawą. Napalm, tyz nami. –Askądtutaj przeprawa?– spytał piromanta, odciągając kurek swojegoantykwarycznegopistoletu. –Tamdalej była wieś, miejscowi regularnie korzystali z drogi. –Była? –Podniósł się poziomwódgruntowychi ją zatopiło– przypomniałemsobie opowieści patrolowych. – Aludzie?– Napalmskrzywił się, kiedyoblepiła gogromada muszek, znów wezwał na pomoc swój dar. Poowadachnie pozostał nawet popiół. –Jedni przenieśli się doFortu, inni doPaździernikowego. Minęliśmyzakręt i znaleźliśmysię przedsporą zatoką. –Kiedyprzeglądałemmateriałymarszruty, przeczytałem, że zostałotamkilka zagród. – Grigorij uważnie obejrzał przez lornetkę na wpół zatopioną drogę. Wodyjuż trochę opadły, ale i tak dobre stopięćdziesiąt metrów trzeba będzie przejść pozalanymterenie. Sopel, jak myślisz, damytędyradę? –Wydaje mi się, że tak. – Wziąłemodniegolornetkę. – Nie ma conadkładać drogi. Dwieście metrów przednami trakt krył się podczarną bagienną wodą. Można tambyło przejść jedynie powąskiej grobli sporządzonej ze zbitychna zaciosykłód. Wydawałosię, że konstrukcja powinna bez problemuwytrzymać nasz ciężar. Ale jak byłonaprawdę, diabeł jedenwidział. Nie byłonadczymdeliberować – trzeba podejść i poprostuzobaczyć. Conastrajałomnie optymistycznie, tofakt, że dozabagnionegoodcinka drogi nie podchodziływierzby, a ziemię pokrywał gęstykobierzec traw, pośródktórychsterczałyniebieskozielone ostrza liści turzycy. W takichwarunkachnikt nie zdoła się donas zbliżyć niepostrzeżenie. I choć sami będziemynibymucha na talerzu, nie powinniśmysię obawiać jakiegoś niespodziewanegoataku. –Zaraz podejdą nasi i odrazuidziemy– powiedział Grigorij, chowając dokieszeni amulet komunikacyjny. – Czarownik już ustalił, w czymproblem. –Nie podobają mi się tamte szuwary– wskazałemkołyszącą się w porywachwiatruścianę zieleni, któryprzyprzeciwnymbrzegupodchodziła prawie dosamej drogi. Wylezie stamtądpancernik albowilkołak 1 nawet jeśli gonatychmiast rozwalimy, kogoś może zdążyć dosięgnąć. –Sitowie tonie problem. – Zmrużywszyoczyprzedukośnymi promieniami chylącegosię kuzachodowi słońca, Napalmspojrzał na nas pobłażliwie, z wysokości swojego wzrostu. –Noi doskonale. – Grigorij odwrócił się, spojrzał na zbliżającychsię bliźniaków. – Nie zrozumiałem, gdzie reszta?… Drgania powietrza za plecami braci wydałynusię niepokojące, ale niczegonie zdołałemdostrzec za pomocą czarodziejskiegowidzenia. Jednak coś byłonie tak… –Moje ostatnie dzieło– pochwalił się Jałtin, kiedyfigurychłopaków rozwarstwiłysię i zamiast dwóchludzi zobaczyliśmysześciu. – Przestrzenne nałożenie obrazów. –Trzeba byłouprzedzić. – Grigorij powoli opuścił lufę AK5U. – Teraz migiemsforsujemyzabagnionyodcinek i maszerujemydalej w normalnymreżimie. Wszystkojasne? Powlekliśmysię w stronę przeprawy. Na twarzachbliźniaków, Chana i Dymitra zauważyłemświeże śladyukąszeńmiejscowej krwiopijczej drobnicy, natomiast poSiergiejuMichajłowiczui Wierze nie byłozupełnie widać bliższej znajomości z komarami i muszkami. Wieczoremtrzeba się będzie trzymać w pobliżupiromanty. W drodze, w miarę przybliżania się dozabagnionegoodcinka, coraz częściej zaczęłysię pojawiać uszkodzenia, w którychjuż zdążyłysię zadomowić wątłe krzaczki i marnie wyglądająca trawa. W głębokichdeszczowychkałużachmigałykropeczki rozwielitek, a przydnie zamarłycienie kijanek. Dymitr już chciał zejść z nierównej nawierzchni na pobocze, ale powstrzymał gowidok ostrychliści traw. Dobrze, że się nie wygłupił, bogdzie byśmymuzdobyli nowe obuwie? –Sopel, poczekaj – zaniepokoił się czarownik, kiedyjuż miałemstanąć ma oślizłej, mocno przegniłej kłodzie przeprawy. Małobrakowało, a byłbymsię pośliznął, kiedyspojrzałemna wołającego. Na powierzchni wodykiwał się kawałek koryzerwanybutem.
–Coś się stało?– zapytał Grigorij, ale Jałtinpokręcił tylkogłową, wpatrując się w zatokę. Cowzbudziłojegoczujność?Przecież panował zupełnyspokój. Przybrzegupływała rzęsa wodna, dalej powierzchnia była czyściutka. Zdrugiej stronyw naszymkierunkuciągnęła się ulotna dróżka złożona z bijącychw oczysłonecznych odblasków, ale zarośnięte wodorostami muliste dnobyłowidać jak na dłoni. Skądeś dochodziłorechotanie żab, a odrozgrzanej zatoki płynęłociepło. Lekki wiaterek poruszał trzcinami, w oddali zieleniłysię wierzchołki topoli. Teraz tylkobysiąść sobie na brzegu, rozłożyć zapasyna gazetce, łyknąć z flaszki…Jeszcze tylkowędkę i – posłuchaj przyjacielu-zza drzew doleci zaraz szumkolejki elektrycznej. Czarownik wyjął drewnianą szkatułeczkę, wytrząsnął na dłońz dziesięć maleńkichkryształków, wrzucił je w moczar. Na moment zawisływ powietrzu, a potemmiękkoopadły kupowierzchni wody, połyskując zielonkawoi popędziływ dal. –Cosię stało?– nie wytrzymał Mielników, ale Jałtintylkosyknął na niego, nadal się czemuś przypatrując. –Wydawałomi się – oznajmił wreszcie z pewną ulgą. –Trzeba się byłolepiej przeżegnać – doradził Chan. –Uwzględnię tow przyszłości – kiwnął głową Siergiej Michajłowicz, gestempoprosił, żebykontynuować przeprawę. – Proszę… Pierwszywlazł na groblę Napalm, ja zaraz za nim. Bale chwiałysię podnogami, ale zostałyporządnie zamocowane. –Kurważ mać!– zaklął Chan, kiedybut wpadł mumiędzykloce i nalałosię doniego błotnej mazi. Nikt – nawet się nie uśmiechnął. Otwarta przestrzeńna wszystkichdziałała przygnębiająco. Odgłosychlupotania międzychwiejącymi się na wszystkie stronybelkami rozchodziłysię nadzatoką, a każdyostrzejszydźwięk powodował, że mocniej ściskałemkarabin. W miarę oddalania się odbrzegu, głębina stawała się coraz większa, a na wodzie tui ówdzie pojawiałysię kręgi – rybypolowałyna latające nadpowierzchnią małe owady. Wszystkobyłobyw porządku, ale wystrzelać nas w tej chwili…Myśl, która na brzeguwydawała się bzdurna, pośrodkuakwenunie dawała mi spokoju. Poza tymczarna woda też skrywała różnychmieszkańców. Niechbypodpłynął tylkojakiś wodnik albostalowywłos… –Napalm, coz szuwarami?– przypomniał piromancie Grigorij, kiedydobrzeguzostałoze czterdzieści metrów. Drewniana grobla zamieniła się już prawie w pojedyncze kłody, jakoś tamna miejscu utrzymywane mocowaniami. Jeszcze trochę i trzeba będzie płynąć. Nie, na szczęście dalej konstrukcja zaczynała się dźwigać z wody. Znaleźliśmysię poprostuw najgłębszym miejscu. Zamiast odpowiedzi Napalmwyciągnął rękę. Zjegodłoni wystrzelił żółtykłąbpłomieni. Podnaporemognia łodygi trzcinzapłonęłygwałtownie i szarymi płatami sadzy opadałyna wodę. –I dobrze. – Piromanta, upewniwszysię, że spalił tyle, ile trzeba, zaczął przeskakiwać z kłodyna kłodę. – Idziemy… Prychnąłemze zdziwienia – coza talent!– i ruszyłemza nim. Teraz na pewnonikt i nic nie wyskoczyz zarośli, ale też taki fajerwerk nie mógł pozostać zupełnie niezauważony. Ktowie, jaki stwór postanowi sprawdzić, skądtenogień?Może lepiej byłojednak poprosić czarownika, żebyzaklęciemprzeczesał chaszcze?Cóż, każdyjest mądryposzkodzie. Pływające powodzie płatysadzyzakołysałysię i w przeprawę zaczęłyuderzać niewielkie fale. Wraże – nie byłotakie, jakbyktoś płynął kunam, prąc przedsobą grubą warstwę wody. W dodatkutenktoś nas doganiał… Rzuciliśmysię w stronę brzegu. Najgorzej radził sobie ze skakaniempobelkachSiergiej Michajłowicz, ale nie dawali musię zwalić w bagnopodtrzymującygoz dwóchstron Grisza i wujek Żenią. Wszystkobybyłodobrze, ale inni nie mogli ichw tej chwili wyminąć. Chyba że wpław. Biegnącyna końcuDrugi spanikował i nie zdołał wymyślić nic" lepszegojak aktywować ARIP, żebywrzucić gow moczary. Nadmiejscemupadkuzaraz pojawiła się kopuła blasku, a męty, popiół i rzęsa spłynęłyna dno. Wyskoczywszyna brzeg, w pierwszymrzędzie oddaliłemsię odwodyi ślizgając się na zarośniętymtrawą zboczu, wbiegłemna drogę. Obok mnie z automatemw rękach rozglądał się na wszystkie stronyChan. Pozostali powoli docierali donas. –Pocowyrzuciłeś granat?– spytał DrugiegoChan, kiedychłopak podszedł bliżej. – Rybek chciałeś nagłuszyć? –Aidźcie w buraki – zjeżył się Drugi. – Widzieliście fale?Tamtaka bestia płynęła, że mnie czyciebie wzięłabyna jedenząb! –Tamnic nie było– zaprzeczył czarownik. –Wiecie toze swojegowoltomierza?– wsparł brata Pierwszy. – Wszyscywidzieli fale!– Tamprzecież wodypokolana. –Jak jesteście tacymądrzy, todlaczegobiegliście tak szybko? –Maleńki chłopczyk granacik znalazł – wtrącił swoje trzygrosze Napalm. –Atysię lepiej przymknij!– wsiadł na niegoPierwszy. Odrazustałosię jasne, że nie ustępuje wzrostempiromancie, a przytymjest owiele solidniej zbudowany. –Lecimy– Grigorij przerwał jałową dyskusję. Trzeba się pospieszyć, bosłońce niedługo zajdzie. Opuściliśmyzabagnioną nizinę, droga wiodła teraz w prawo, tamgdzie powinnoznajdować się Rudne. Jegoperyferii nie byłojeszcze widać zza rzędów topoli. Kiedyje miniemy będzie już wiadomo, ile drogi zostało. Słońce skryłosię za topolami, promienie przedzierałysię przez gęstwę młodychliści. W miarę zbliżania coraz wyraźniej byłowidać oplątujące pnie i rozciągające się między drzewami lianyjeżownika oraz sterczące z ziemi, rozcapierzone na końcachpędyczarnegobambusa. Liście topoli miałydziwnyodcień, nie sinozielonynawet, ale jakiś taki przezroczysto-błękitnawy. –Atoco?Tenwasz jeżownik?– Chanrąbnął tasakiemw przerzuconą przez drogę lianę z rzadka usianą kępkami krótkichigiełek. Masywne ostrze rozcięłocienką zieloną korę, pojawił
się bezbarwnysok. – Amówili, że toistnydrut kolczasty. Wyginając się konwulsyjnie, kikut spróbował dopaść krzywdziciela, zmuszając Chana doucieczki. Chciałbymzobaczyć, jak tencwaniak zimą próbuje się dorwać dojeżownika z tymscyzorykiem. Prościej bybyłowówczas użyć ręcznej piły. Nie wiemjuż, ktopierwszyzareagował na pojawiające się wśróddrzew cienie, ale na pewnonie ja – zbyt przypominałytaniec słonecznychpromieni pośródporuszanych wiatremliści. Ale kiedyJałtini Napalmcofnęli się na przeciwną stronę drogi, dotarłodomnie, że to, cowidzę, tonie tylkogra świateł. Cienie byłyzbyt mroczne jak na tak słoneczny dzień, a poza tymżyływłasnymżyciem– dosłownie jakbyktoś niematerialnyprzemieszczał się z jednegocienistegozakątka w drugi. –Cotojest?– Grigorij kręcił głową, popatrując tona zjawisko, tona czarownika. –Spadajmystądi tozaraz – zaproponowałem, czując nieprzyjemnydreszcz na plecach. – Toniedobre miejsce. –Wszystkojedno, ale cotobyło?– pytał uparcie Piegowaty, kiedyoddaliliśmysię odgroźnychdrzew. – Rzeczywiście, miejsce paskudne – zgodził się ze mną Jałtin. –Cotoznaczy? –Nieczyste – wyjaśniłem. –Może diabelskie?– prychnął Chan. – Głupie gadanie! –Skorowiecie lepiej – wzruszyłemramionami. Latemmoże tosię wydawać głupim gadaniem. Cienie nie odważyłysię wypełznąć na drogę. Ale zimą, w dodatkupozachodzie słońca…Ilutakichsceptyków można znaleźć poodwilży, trudnopoliczyć. Przecież lodowi piechurzyteż nie pojawiają się znikąd. –Jeśli bardziej wampasuje takie wyjaśnienie, tobyła lokalna anomalia pola energetycznego– zaproponował wyjaśnienie czarownik. –Nie podoba mi się ani tak, ani tak. – Channie wziął słów Siergieja Michajłowicza poważnie. I słusznie, że musię nie podoba. Nic dobregow takichanomaliachczłowiek nie znajdzie. Chociaż nie, mają jedną pozytywną cechę – występują tylkolokalnie, a tobardzoistotne. Nie wolnoleźć w niedobre miejsce, wtedynie traci się życia. Czarownik zapomniał dodać tylkoterminu„pseudorozumna". Mądrale z Gimnazjonubardzolubią te dwa słowa: „anomalia" i „pseudorozumna". Jak tylkospotkają coś, oczymnie mają pojęcia, zaraz zaczynają nimi szermować. Przeszliśmyjeszcze z pół kilometra, ominęliśmygaj i oczomnaszymukazałysię peryferia Rudnego. Zostałonajwyżej piętnaście minut marszu. Grigorij podniósł dooczulornetkę, uważnie zlustrował najbliższe budynki, ale nic niepokojącegonie wypatrzył. Ale coteż można nibydostrzec z takiej pozycji, Jak nasza, nawet przez lornetkę?Spojrzysz – pustojak powojnie atomowej, jedna ruina:pochylonypłot, krytypapą długi barak, wyglądającyzza drzew rógdwupiętrowegodomu, kominkotłowni. Ale nikt nie ma pojęcia, cotamsię dzieje naprawdę. Przysamymwjeździe doosiedla na poboczurdzewiał ciągnik. Awłaściwie resztki maszyny. Ktoś zapobiegliwypowyjmował i powykręcał wszystko, comogłosię przydać, wziął się nawet za gąsienice. –Na górce stoi furmanka, ktoś koła z niej zdjął – skomentował widoczek Napalm, spojrzał na idącą obok niegoWierę i zamilkł. –Ależ niesamowityzachód!– zachwycił się wujek Żenią na widok purpurowychobłoków, przez które przesączałysię promienie słoneczne. Coza chłop!Inni marzą tylkootym, żebydopełznąć dopostoju, a tensię zajmuje okolicznościami przyrody!Silnyjak koń. Czując zbliżającysię odpoczynek, przyspieszyliśmykroku. Wkrótce skręciliśmyw prowadzącą w głąbosiedla drogę gruntową. Butyzaklaskaływ błocku, a nie dałosię iść poboczem, boz obustronciągnęłysię wypełnione wodą rowyotrawiastychbrzegach. Polewej stronie mieliśmypustać. W rozkisłej glinie można bychyba utonąć. Brzegprawego rynsztoka rozpadł się, rozsypał, podchodząc podsame płotyjednorodzinnychdomków. –Poczekajcie!– stałemsię ostrożny, kiedyzbliżyliśmysię dopogorzeliska. Moją czujność wzbudził podeschniętyna słońcukawałek drogi z przodu. Wszędzie dokoła kałuże, błoto, a krok dalej suchutko. 0 cochodzi?Takie rzeczyzawsze trzeba sprawdzać. –Coznowu?– Grigorij rozejrzał się uważnie. Dymitr parę razypodrzucił i złapał toporek, Napalmpomasował palcami skronie, a Chani bliźniacyodbezpieczyli broń. Wszyscyjuż przyswoili prostą prawdę, że niczegodobregopotakichnagłychpostojachspodziewać się nie należy. Tymbardziej że doszliśmyjuż prawie dosamegoosiedla i nie wiadomo, na kogotutaj można trafić. –Zaraz zobaczymy. – Przeskoczyłemrów, wyłamałemdeskę z płotu. Okazała się zanadtonadżarta zgnilizną, wziąłemwięc inną. Wróciłemna drogę, podszedłemna samskraj suchego, tknąłemdeską. Nic się nie stało. Spróbowałemw innymmiejscu. Też nic. Ztyłudoleciałydrwiące śmieszki. Śmiejcie się, śmiejcie. Ze złością uderzyłemkońcemdeski w środek drogi tak mocno, że maływłos, a postąpiłbymkrok naprzód, tymbardziej że przedmiot miękkowszedł w ziemię. Ułamek sekundypóźniej całyspłacheć przeschniętegogruntuzapadł się, odsłaniając dół ze sterczącymi nadpalonymi kolcami. Żebyprzejść dalej, powinniśmyprzeciskać się wzdłuż pokancerowanegopłotu, bojama zajmowała całą szerokość drogi. –Niczegosobie – westchnął ktoś za moimi plecami. –Idźcie za mną. – Znów przeskoczyłemkanał, trzymając się desek ogrodzenia, przeszedłemposamymbrzeżku, minąłemniebezpiecznyodcinek i stanąłemna drodze. –Tojakaś stara jama?– spytał Grigorij, któryprzeszedł zaraz za mną. – Możesz tookreślić chociaż w przybliżeniu? –Stara, ale maskowanoją już poprzejściudeszczów – spochmumiałem. – Musimyzachować czujność. –Brońw gotowości – zakomenderował Piegowaty. – SiergiejuMichajłowiczu, ktoś jest w pobliżu? –Nikogo. – Czarownik, któryz powoduzahodowanegobrzuszka zmęczył się przeprawą bardziej odinnych, oddychał z trudem, sprawdzając kilka amuletów. Poszliśmydalej, starając się mieć oczydookoła głowy.
Nikt nie miał ochotywpaść niespodziewanie na konstruktorów pułapki. Może nie była ona zbudowana przeciwkoludziom, ale zawsze… –Tyczego?– zdziwiłemsię, kiedyNapalmporaz pierwszyodpoczątkupodróży podsypał prochempanewkę pistoletu. –Na wszelki wypadek – burknął, chowając rożek dotorby. Grigorij skręcił w zaułek międzypiętrowymdomemmieszkalnymz zapadniętymdachem a wysokimpłotemjakiejś dawnej szkoły. Innej trasyzresztą nie było– droga z przoduzostała zryta i przekopana, a właśnie na obranymkierunkuznajdowałosię centrumosiedla. Nagle coś uderzyłoDymitra w pierś, potoczyłosię poziemi. Ktoś cisnął oszczepz okna!Poczułemnagle w gardle dławiącą gulę, ale Jałtinwykrzyczał krótką frazę i duszność znikła. Przytrzymując nadgarstek prawej ręki lewą dłonią, Napalmhuknął z pistoletui oberwańca z toporem, którywyskoczył na dachnajbliższegodomu, poprostuzniosłoz powrotemdowejścia, a ścianę pokryłybryzgi krwi. Na odsiecz kumplowi z okienpiętrówki wyskoczyłojeszcze dwóchbandytów, ale Grigorij połapał się już w położeniu, pokrył ich ogniemZAKSU. Świsnęła strzała, ześliznęła się poramieniuMielnikowa, którywypuścił różdżkę „ołowianychos" i zakrył ranę ręką, Rąbnąłemw łucznika, ale tenzdążył już odskoczyć odokna. Pierwszyi Drugi, operując synchronicznie długimi seriami, ścięli trzechmężczyzn, którzywtargnęli w zaułek i zamierzali nas obrzucić krótkimi oszczepami. Wycelowałemznowuw łucznika, którymignął w oknie, ale w tej chwili ktoś przeskoczył przez płot i spadł mi na plecy. Kiedyrunąłemna ziemię, karabinwypadł mi z rąk. Namacałempochwę przypasie, wydobyłemnóż i próbowałempchnąć tego, którymnie przydusił. Nie byłemw stanie. Na szyi zacisnęłysię żelazne palce, ale zaraz owionął mnie żar, poczułemswądspalonej skóryi włosów. Palącysię żywcemnieborak zlazł ze mnie, zasłonił dłońmi wypaloną straszliwie twarz i zaczął się tarzać w błocie. Na wszelki wypadek rzuciłemjeszcze w niegonożem, chwyciłemkarabini niespodziewanie upadłemna kolana. Nogi miałemjak z waty, świat rozmazał się. Tylkocudemznów nie wypuściłembroni. Obok mnie runął na drogę Grisza, a młócącygościa oniesłychanie długichrękachChanzachwiał się i przepuścił uderzenie w głowę. Jegoprzeciwnik podniósł z ziemi topór, zamachnął się… Ładunek loftki wyrwał mukawał ciała, rzucił na płot. Postrzale odeszłymnie wszystkie siły, zwaliłemsię ciężkona ziemię. Zdomuwyszedł karzeł z wielką głową, skierował kunamróżdżkę zakończoną trupią główką i zaczął coś bełkotać. Powietrze przednimwyraźnie zgęstniało, zmieniłosię w pałającą purpurowymogniemkulę. Jałtinjakojedynyjeszcze stał. Powiódł prawą dłonią pokamieniachguzików i wypowiedział zaklęcie blokujące podążającyw jegostronę zabójczyurok. Strzałę, która zaraz potemwyfrunęła z okna, otaczające Siergieja Michajłowicza pole, wyglądające jak wir powietrza, pochwyciłoi odrzuciłoniczymzapałkę. Sylwetka czarownika uległa zamazaniu, spowił ją perłowyblask. Wirujące wokół niegopole ochronne i zaklęcia siłowe wypełniłycałą przestrzeńtaką energią, że kończynytrupów zaczęływyraźnie drgać. Kolejnyatak karła – czarna błyskawica kulista także nie sięgnął celu, za toJałtinzaraz sampodjął działania zaczepne:niesamowicie skomplikowanysplot strumieni mocywdarł się w postawioną przez kurdupla zasłonę, rozszczepił na prawie niewidoczne pojedyncze nitki, które dosięgływroga. Ciałopokraki uległoprawie dwukrotnemupowiększeniu, skóra popękała, a na wszystkie stronybryznęła krew. Karzeł zachwiał się i zwalił na ziemię. Dziwne odrętwienie – zupełnie jakbyktoś dociskał mnie doziemi wielką łapą – zaczęłopowoli przechodzić. Napalmpodniósł się na czworakach, pomógł Wierze przewrócić się na plecy. Grisza przyciągnął karabin, wziął na cel drzwi budynku. Siergiej Michajłowicz, nie zwracając na nas uwagi, wyjął ze szkatułki szlachetne kamienie, zawiesił nadnimi rękę. Część kamyków upadła w błoto, ale okołodziesięć rozleciało się na wszystkie stronyniczymstadkowściekłychświetlików. Dwa wypaliłydziuryw deskachogrodzenia, trzypomknęływzdłuż ulicy, a pozostałe znikływ oknachdomu. –Możecie się nie spieszyć – czarownik uspokoił Griszę, którypoderwał się na równe nogi, a teraz kiwałonimna wszystkie strony. – Zatroszczyłemsię owszystko. Jakoś zdołałemstanąć, odwróciłemleżącegotwarzą w błocie Chana, upewniłemsię, że z nimwszystkow porządkui podszedłemdojednegoz trupów. Cotoznów za odmieniec?Rzeczywiście – odmieniec. Wydęte czoło, zdeformowane dłonie, czerwone, dziwnie skręcone małżowiny. Wszyscytak wyglądali. Toznaczymutacje nie byływ każdymwypadkuidentyczne, ale normalnegoczłowieka wśródzabitychnie znalazłem. Białawe oczypozbawione źrenic, sączące się ropne bąble, dodatkowe kończyny, zrośnięte palce, poskręcane kości i stawy…Odmieńcy. Miejscowi. Ajuż na pewnonie z Fortu. –Coza cholerstwo?– Pierwszypomógł wstać Drugiemui rozglądał się, drapiąc kark. – Dawnosię tak kurewskoźle nie czułem. –Myślę, że towłaśnie ci odwilczegodołu. – Czarownik podszedł doszczątków swojegoprzeciwnika i nadepnął różdżkę, rozgniatając czaszkę na jej końcu. – Na pewnonikt nie uciekł?– spytał Grigorij, kaszląc pofali mdłości. –Na pewno. Chyba poraz pierwszyJałtinodpowiedział na jakiekolwiek pytanie krótkoi jednoznacznie. Nie mieliśmypowodu, bymunie wierzyć – gdybynie on, wszyscybyśmystracili życie. Na nasze szczęście odmieńcyzbytniopolegali na umiejętnościachswojegozaklinacza. I trzeba imprzyznać – nie bez podstaw. Przecież miał dość sił i umiejętności, aby ukryć siebie oraz ziomków przedskanującymi czarami Siergieja Michajłowicza. –Nikt teraz nie wróci, żebynas zaskoczyć znienacka?– uściślił kwestię Piegowaty. –Nie ma ktowracać. – Bladyi zmizerniałyczarownik odszedł odzwłok karła, wytarł chustką pokrytą potemtwarz. – Ale na wszelki wypadek zwiększyłemzasięgczarów skanującychdostumetrów. –Bardzodobrze. – Grigorij sprawdził AKSU, wszedł na podmurówkę przywejściudobudynku. Napalm, pójdziemysię rozejrzeć. Szczęście, że mnie ze sobą nie ciągnęli. Byłomi niedobrze, w dodatkudzwoniłow głowie. Czyżbyta swołocz zdążyła pogłaskać mnie pałką połysinie?Ale nie czułemprzecież uderzenia, odrazuzbił mnie z nóg…Dobrze, że guzów nie miałem. Acoz pozostałymi? Wiera przyszła już dosiebie i próbowała doprowadzić doporządkuubłoconą odzież. Chanpił łapczywie wodę z butelki. Bliźniacy, podtrzymując się nawzajem, zbierali z ziemi brońi plecaki. Wujek Żenią, nie zwracając uwagi na rozciętyłuk brwiowy, klął półgłosemi opatrywał rozorane strzałą ramię. Dymitr sprawdzał, czykolczuga, która powstrzymała oszczep, została uszkodzona. Jeśli teraz był wśródnas ktoś, kogonie bolałyżebra, totylkoon. Kolczuga kolczugą, ale rzut był naprawdę mocny. –Wszyscyżyją?Towspaniale. – Siergiej Michajłowicz przestał wreszcie ciężkodyszeć. – Chan, Sopel, bądźcie tak dobrzy, znieście trupyw jednomiejsce. Najlepiej wrzućcie je do tegorynsztoka. –Acomyjesteśmyzakładpogrzebowy?– PochmurnyChanchwycił jednegoz
nieboszczyków za nogę i powlókł we wskazane miejsce. Westchnąłem, podniosłemz błota bandanę, też zabrałemsię doroboty. Czemuzawsze muszę mieć takie podłe szczęście? Grigorij z Napalmemwrócili, kiedyzdążyliśmyjuż wrzucić wszystkie trupydorowu, a czarownik spryskał je jakąś mętną cieczą. Pocotozrobił, nie wyjaśnił, ale nas i tak w tej chwili nie bardzotociekawiło. –Jak tam?– spytał Mielników. –„Malutki chłopczyk karabindostał, więc każdywe wsi otrzymał postrzał" – zadeklamował piromanta, patrząc na Jałtina dziwnymwzrokiem. –Tylkotrupy– ucieszył nas Grisza. – Zbierajcie manatki, tamsię zatrzymamy. –Warto?– wyraził wątpliwość czarownik. –Powiedzieliście, że nikt nie uciekł – powiedział Grigorij, patrząc muprostow oczy. – Botak jest. –W takimrazie nie ma nadczymdeliberować. Lepszegomiejsca nie znajdziemy. Zebraliśmyszybkorzeczy, weszliśmydobudynku. Piegowatyzaprowadził nas dopiwnicy. Napalmstrzelił palcami i nadjegogłową pojawił się ogienek. Byłoprzynajmniej widać, dokądzmierzamy. Tobyłyprawdziwe katakumby. Zardzewiałe rury, pozrywane przewodyelektryczne…Plamykrwi…Widać, że świeże. 0!Jest pierwszyumarlaczek. W wąskimprzejściutwarzą w dół leżał garbus z wypaloną w plecachdziurą. Idącyprzede mną Siergiej Michajłowicz coparę kroków rysował na ścianachczarodziejskie symbole. Samymskrajemświadomości dostrzegałemwybuchające konstrukcje pola ochronnego, które oplątywałybudynek i powoli gasły. –Tutaj mamykibelek – Grigorij wskazał drzwi, zza którychrzeczywiście dolatywał smródmoczu. W następnymprzejściupachniałodymem. – Atutaj mieli ołtarz. Napalmtamjuż się zakrzątnął, więc niewiele zostało. –Niepotrzebnie. – Czarodziej był z jakiegoś powoduniezadowolony. –Ktomógł wiedzieć, że może was tozainteresować?– Grisza rozłożył ręce i poprowadził nas dalej korytarzami, na ścianachktórychkopciłysię pochodnie. Dymuchodził przez wybite w stropię dziury. – Ołtarz był drewniany, całyzachlapanykrwią. Stała figura trzygłowegostraszydła…Dobra, rozgośćcie się. –Tumamysię zatrzymać?– zdenerwowała się Wiera. – W tymbrudzie?Przecież przez noc nabawimysię turóżnychrzeczy! –Ja tamsię ostatnioprzebadałem– mruknął Pierwszy, ale na jegoszczęście dziewczyna nie zrozumiała żartu. Zaraz tamsię nabawimy. Ale codojednegoWiera, miała absolutną rację – nocować tutakże nie miałemochoty. Wszystkobyłozatłuszczone, okopcone i zapaszek bardzo nieprzyjemny. Jakieś wyrka stały, ale spać w wyrkuodmieńca…Nie jestemobrzydliwy-życie mnie oduczyło– ale tojuż bybyła przesada. –0 dezynfekcję możecie się nie martwić. – Czarownik wyjął z torbymieszek, zaczerpnął z niegogarść proszku, podrzucił gow górę. Pył natychmiast rozleciał się pocałym pomieszczeniu, osiadł i wybuchnął zimnymogniem. 0 żeż ty!Wszystkoprawie-prawie zaczęłobłyszczeć. Zupełnie jakbykilka dni pracował tunajlepszyoddział asenizacyjny. –Pierwszyi Drugi, wynieście trupyna ulicę. Chan, osłaniaj ich– rozkazał Grigorij. –Pójdę z nimi. – Jałtinznów wyjął butelkę z mętną cieczą. Rzuciłemtorbę przywejściu, rozejrzałemsię. Pośrodkupiwnicyzostałourządzone miejsce na ognisko, a dziura w suficie znajdowała się dokładnie nadnim. W jednymkącie stała żelazna beczka z wodą, obok niej kupa obgryzionychi nadpalonychkości. Wzdłuż dalszej ścianyustawionorządlegowisk. Pierwszywłaśnie zwalił z jednegobezwładne ciało. –Wodytutaj nie bierzcie. – Powąchałemzawartość beczki. Wydzielała nieprzyjemnyodorek. –Weźmiemyz zapasów. – Grigorij pogrzebał w kościachczubkiembuta i zaklął, kiedywytoczyła musię podnogi ludzka czaszka z dziurą pośrodkuczoła. – Ludożercy?– jęknęła Wiera. – Chodźmystąd! –Bzdura – zaoponował wujek Żenią, siadając na jednej z leżanek. Ewidentnie czuł się niezbyt dobrze. – Tutaj przynajmniej na pewnonikt nie przylezie. Griszeczka, pójdę sprawdzić, coporabia nasz oddział grabarzy. –Idź. Żebyodwieść nas odniepotrzebnychprzemyśleń, Piegowatyzastosował prostą wojskową metodę:„żołnierz nie ma myśleć, żołnierz ma robić". Każdyz nas otrzymał zadanie niecierpiące zwłoki i zanimznalazłemminutkę na to, żebysię ponudzić i przeanalizować sytuację, byłojuż pokolacji. Dojadłemswoją porcję, zapiłemkompotempigułkę ekomaga wydaną przez czarownika. Tenwłaśnie środek przepisanomi w pierwszymmiesiącusłużbyw Patrolu, Miał zapobiegać szokowi będącemuefektemubocznymwysokoenergetycznychzaklęć ochronnychi innychtakichpierdoł. Dokładnie nie pamiętam, jakich, ale coś tamnamwtedy opowiadali. Przysiadłemprzyognisku, włożyłemw nie parę polan– przyjemnie, a w dodatkunie musieliśmysię troszczyć oopał, bow składzikubyli mieszkańcyzgromadzili sporyzapas. Znaleźliśmytamteż całe pęki pochodni. –Oni rzeczywiście jedli ludzi?– Wiera usiadła obok mnie na przyciągniętej doognia pryczy. –Jedli. – Odpiąłemz pasa ładownicę, położyłempodnogami. – Przypuszczam, że oni tutaj w ogóle żarli copodeszło. –Dobrałysię, gołąbeczki – rzucił Chan, przechodząc obok. Zatrzymał się przy rozmawiającychcichoGriszyi Żeni. Tylkochrząknąłem. Aniechsię wścieka. Jak w każdymtowarzystwie złożonymz więcej niż dwóchosób, tak i unas dałysię zauważyć pewne kółka zainteresowań, jeśli można totak określić. Bliźniacy, czyszcząc automaty, szeptali międzysobą. Byłybrat i czarownik okazali się samowystarczalni:Dymitr miał wszystkichza nic i nie ukrywał tego,
polerując teraz toporek i smarując gotłuszczem, a Siergiej Michajłowicz zajmował się swoją kryształową kulą, Czekałemtylko, aż Napalmdopije kawę i przysiadzie się donas. Grisza i Mielników mieli swoje sprawy, tylkoChankręcił się jak gównow przerębli. –Zaraz wracam. – Poczułemkręcenie w kiszkach, postanowiłemwięc nawiedzić ten sławetnykibelek. Tylkowezmę jeszcze odNapalma kawałek gazety. Widziałem, że zabrał tegotrochę. Złożyłemwyłudzonyodtowarzysza kawałek papieru, wyszedłemz pomieszczenia i stanąłem, czekając, aż oczyprzywykną trochę dociemności. Dokądteraz?Też pytanie!Dalej korytarzem. Przecież nie zabłądzę. Agdybynawet – będę się kierował węchem. Dotknęła mnie leciutkopajęczynka zaklęcia ochronnegoi rozpoznając swojego, zaraz straciła zainteresowanie. Nawet nie chciałemmyśleć, jaka czekałabymnie upojna niespodzianka w razie pomyłki. Jałtintooczywiście łebski facet, ale odrazuwidać, że tylkoteoretyk. Dopóki nie nabierze wprawy, wszystkiegomożna się spodziewać. Prawie na oślepodnalazłemwłaściwe drzwi, wstrzymałemoddech, wszedłemdośrodka i nie ryzykując wyprawyw głąbpomieszczenia, przesunąłemsię wzdłuż ściany. W tym rejonie jeszcze nie wszystkobyłozapaskudzone. Ściągnąłemspodnie dokolan, przysiadłemw kącie. Coza smród!Ale tonic, najważniejsze, żebyw coś nie wdepnąć. Czyszczenie butów byłobypotemczynnością prawdziwie odrażającą. Usłyszałemciche głosyw korytarzu, wzmogłemczujność. Czyżbyktoś jeszcze postanowił sobie ulżyć?Tobędzie musiał poczekać w kolejce. –Udałosię połączyć? –Tak. Planyuległyzmianie. Zpoczątkutrudnobyłozrozumieć słowa, ale stopniowoichbrzmienie wyostrzałosię. –Cosię stało? –W Forcie niepokoje, w dodatkunasi koledzyprzyjechali wcześniej niż zapowiadali. Ilja nie rusza się na krok odCarki, inni też nie mogą się wyrwać. Mielników i Grisza. 0 czymgadają?– Ależ nie w czas!Coteraz? –Sami musimysprawdzić tomiejsce. Kurde mol, nie wiedziałem, oczymrozmowa, ale jeślibyzajrzeli dowychodka, miałbymprzechlapane. –Jak tosami?Ztą ekipą? –Nie wrzeszcz. Samtegonie rozumiem. Ale rozkaz torozkaz. Wujek Żenią i Piegowatypowoli przeszli obok drzwi. Ledwie powstrzymałemwestchnienie ulgi. –Aprzeciek? –Ozmianachplanów porozmawiamypopowrocie. W nocybędziemypilnować, kto spróbuje przekazać swoimwiadomości. –…nie upilnujemy?. –Jest sposób. Damyradę. Głosyzaczęłycichnąć;mając gdzieś całą ostrożność, przytrzymałemspodnie ręką, żebypodkraść się dodrzwi. –Coz instrumentami?Skądw ogóle taki pośpiech? –Wszystkojest. Fabryka się przebazowuje… Podtarłemsię szybko, podciągnąłemdżinsyi zacząłemnasłuchiwać. Poszli?Chyba tak. Trzeba wracać. Miałemnadzieję, że nikt nie zwrócił większej uwagi na moje zniknięcie. BogdybyGrisza i wujek Żenią zaczęli coś podejrzewać…Jeśli chodziłoo„kreta", ichzamiarywzględemniegobyłyoczywiste. RanoJałtinzaordynuje muostrą niewydolność serca na skutek wahańnapięcia magicznegoi już. –Gdzie Griszka?– spytałem, natknąwszysię przysamymwejściudonaszej piwnicyna Dymitra, obok któregostali nabzdyczeni bliźniacy. Na mój widok Pierwszypociągnął za rękę Drugiegoi odeszli. –Poszedł z Mielnikowemw obchód. – Zerknął na mnie z ukosa, wyszedł na korytarz. Cotuzaszło?Dziwne. Cotam, czort z nimi. Myśli biegałymi pogłowie niczymoszalałe karaluchy, toznaczybez najmniejszegosensu, a przytymw kółko. Topodpucha, podpucha, podpucha… Zaraz, dlaczegonibypodpucha?Może raczej manewr odciągający. Todlategowzięli dooddziałuludzi odSasa dołasa – wiedzieli, że któryś okaże się szpiegiem. W tensposób za pośrednictwemnaszej grupymogli wykonać robotę dezinformacyjną w sprawie planów Ilji. Jeśli dobrze zrozumiałemsens rozmowy, zamierzali dokonać tutaj poważnej operacji nie naszymi siłami, ale za pomocą zaufanychtowarzyszy. Ale coś się zawaliło…I lepiej, że tak się stało, boinaczej wszystkichbynas posłali dopiekła. Aprzecież jeszcze nic nie zdążyliśmyzrobić. Ciekawe, ktojest agenciakiem?Każdybypasował. Dymitr – szpiegBractwa, Jałtin– Gimnazjonu, Wiera – Ligi, Napalm– czyjkolwiek. Bliźniacyzasadniczostanowili poprostubalast. Aja?Też ładunek dodatkowy, dolepiony, żeby przydać całej tej awanturze cechprawdopodobieństwa albojakopotencjalnykanał doprzekazywania fałszywychinformacji. DlaczegonibyLiniew tak bardzonalegał, żebym odnalazł Kruka?Przecież mieliśmyzlokalizować producentów mózgotrzepów, a Kruk też ichposzukiwał. CzyżbyIlja uznał, że kumpel tak łatwomnie kupi?Otojest pytanie… –Nie podoba mi się tutaj – najeżyła się Wiera, kiedyprzyniej usiadłem. – Poco zostaliśmyw budynku?Ajeśli ktoś przeżył? –Czarownik zadbał owszystko– westchnąłem. Nie, żebymmiał doniegostuprocentowe zaufanie, ale trudnobybyłoznaleźć innynocleg. –Widziałeś, jacyoni straszni?Skądsię coś takiegobierze? –Mutacje. – Zasłoniłemoczyprzedgryzącymdymem. – Słyszałaś, comówił Jałtinomiejskichmurach?Anawet za ichosłoną ci, którzymają skłonność dodegeneracji albopo prostusą mniej odporni, też ulegają zmianom. Aile ci tutaj musieli mieszkać… –Wszędzie tak jest?
–Dlaczegowszędzie?Tam, gdzie miejscowi sami zorganizowali ochronę albokupują sprzęt w Forcie, panuje spokój. Apoza tym, pije się różne zioła dla oczyszczenia organizmu. –Tostraszne. Znami też bysię tak stało? –Nie myśl teraz otym– poradziłem. – W Patroluwiele razywychodziliśmyna długie rajdy, ale za moichczasów tylkodwóchtrafiłodoCzarnegoKwadratu. –Gdzie? –Gettotak nazywają – CzarnyKwadrat. –A!Stamtądbyli ci na mityngu!Apocow ogóle Gettojest potrzebne? –Ajak myślisz?– Wyjąłemnóż z pochwy, żebysprawdzić, czydobrze oczyściłemgoz krwi. –No…Trzeba zegnać wszystkichw takie miejsce, żebynie kłuli w oczy. – Dziewczyna poczekała aż schowamklingę, przylgnęła domnie ramieniem. –Toteż. Ale przede wszystkimchodzi obezpieczeństwosamychodmieńców. Większość z nichnie potrafi osiebie zadbać. DoGetta wozi się żywność, a bandynie mają tam wstępu. –Nie wypuszczają ichstamtąd, biedacyżyją jak w więzieniu! –Wypuszczają tych, którzynie roznoszą różnegopaskudztwa. Kwarantanna jest właśnie dla zakaźnych. Noi poto, żebymiejscowi nie leźli doKwadratu. –Okropność!Dlaczegoludzie nie mogą zostawić ichw spokoju? –Jak powiedział jedenz moichznajomków, niechmuziemia lekką będzie:„Odmieńców nikt nie lubi" sparafrazowałemsłowa Obrębka. –Ale za co? –Za odrażające kalectwo, za to, że trzeba ichkarmić, za strach…– Strach? –Żebysię nie stać takimjak oni. Większość ludzi nie cierpi, kiedyprzypomina imsię onieprzyjemnychrzeczach. Uważają, że jeśli oczymś nie myślisz, na pewnocię toominie. –Tyteż się boisz? –Owszem. –Czegosię też boisz?– Napalmprzysiadł podrugiej stronie ogniska, położył na kolanachrozładowanypistolet. – Aja już myślałem, że jesteś całkiemobojętnyna wszystko, dlategomasz taką ksywę. –Nie zgadłeś więc – uśmiechnąłemsię. – Sopel tonie tosamocoWałach. –Faktycznie. Awłaściwie skądmasz takie dziwne przezwisko?– zainteresowała się Wiera. –Nie wiesz, jak tojest z ksywami?– roześmiał się Napalm, jakbypoczuł, że pytanie jest dla mnie bardzonieprzyjemne. Wyjął z torbywycior. – Popatrzysz na człowieka i odrazu wiesz, że Chantonie żadenChan, ale Kręcioł, wujek Żenią – Bosman, a Dymitr – Ponurak. Grisza ma wypisanypseudonimna twarzy. Pierwszyi Drugi toPaker Jedeni Paker Dwa, zaś Iljajest Precel. –Aja?– Dziewczyna poruszyła kokieteryjnie ramieniem. –Lalunia – odparł piromanta bez zastanowienia i przystąpił doczyszczenia pistoletu. –Słuchaj, jaki ta armata ma kaliber?– Oceniłemgabarytybroni. – Sześć czycztery? –Aktobytammierzył?– Napalmodłożył wycior na bok. – Ale każdypancerz i każdą magiczną osłonę przebija bez problemu. –Awłaśnie chciałamzapytać – Wiera zniżyła głos, wskazała ruchembrodyna wracającegoDymitra. Taszczyze sobą wszędzie tencałychłam:kolczugę, szablę, topór, noże, łuk, kołczan. Choryjest, czyco? –Topoprostubardzoprzewidującyczłowiek odparłempoważnie. –Czyżby?Nie rozumiem. Przecież nie chodzi tylkoowczorajszydzień, ale też o przedwczoraj. Pocomutakie zabawki?Podobnochłopomz tegozgromadzenia kompletnie wali w dekiel. –Nie gadaj. – Piromanta wyjął papierową tubkę z prochem, naderwał ją z jednegokońca. – Ten, ktowymyślił ichzasady, musiał być geniuszem. –Dlaczego? –Kiedysię towszystkozaczynało…– Napalmwsypał prochdolufyi ubił gowyciorem. – Toznaczykiedyprzeskoczyliśmytuz normalnegoświata, założyciele Bractwa byli zwyczajnymi oprychami – dresiarzami z Fortu. Wtedytak się nazywał rejonw okolicachdworca. Takichbandbyłowięcej:Cech, Siódema, Białogwardziści i kupa innych…Agdzie są teraz?Siódemiarze zostali zwykłymi bandziorami. Cechodlat stara się wejść doRadyMiejskiej, ale na razie bez szans. ABractwowłaśnie dzięki mocnej męskiej ideologii tak prędkourosłow siłę. –Toznaczyco, bandyci powiedzieli:nie będziemyużywać broni palnej i wszyscydonich zaraz pobiegli?Brednie. –Obiecali ludziomstabilizację. – Napalmwydobył z torbypłóciennyworeczek, wytrząsnął z niegona dłońszarą kulę. Wyciągnąłemrękę, piromanta przetoczył na nią kawałek ołowiu. Och, ty!Kumojemuzdumieniukula okazała się owiele cięższa niż się spodziewałem. Imponująca waga, naprawdę imponująca… –Dzięki takima nie innymzasadomuniezależnili się odmarniutkichdostaw amunicji z tamtej strony– kontynuował piromanta. – Nie tracili funduszyna środki ogniowe. Nie utrzymywali kobiet i dzieci, dlategoposzła donichnajbardziej sposobna dopracyczęść ludności. Drużyna zbyt długoichlekceważyła, nie uważała za poważną konkurencję, a potembyłoza późno. Ateraz, choćbynie wiemjak się napinał Gimnazjon, wedługmnie, jeszcze długonie zdoła dogonić czarodziejów Bractwa. –Czarodzieje?Cooni mają dotego?
–Aw co, jak myślisz, bracia lokowali wszystkie środki?Przecież nie tylkow ten, jak gonazwałaś, chłam. –Skorowszystkojest tak pięknie, dlaczegonagle zaczęli przyjmować kobiety?– Wiera znalazła słabypunkt w argumentacji Napalma. – Dimeczka na wspomnienie otym zaczyna się dosłownie pienić. –Bojuż wykorzystali wszystko, comogli wykorzystać z poprzednią doktryną. – Piromanta odebrał mi kulę. – Ateraz przechodzą donastępnegoetapurozwoju. Liga też, międzyinnymi, dostrzegła brak perspektyw dla jednopłciowychorganizacji. Ale one na razie, jeszcze się krygują. –Powinnysię zjednoczyć z Bractwem– mruknąłem. –Nie, tobybyłydwa grzybyw barszczu. – Napalmwetknął kulę dolufyi sięgnął poprzybitkę. –Sopel, tyjuż tambyłeś. – Drugi podszedł niepostrzeżenie, pochylił się domnie. – Jak trafić dosracza?– Idź w stronę wyjścia, drugie drzwi poprawej. –Uwaga. – Grigorij wrócił, podszedł doogniska. – Oderwijcie się na minutę odzajęć i podejdźcie tutaj. –Czegoznowu?– Dymitr wsunął za pas toporek, stanął obok Napalma. Bliźniacy, którzynie zdążyli jeszcze wyjść, przysiedli przyogniu. Czarownik zostawił w spokojukryształową kulę, przecisnął się obok Dymitra i zaczął nadtapiać rozcapierzony koniec syntetycznegosznura, na którynanizał kilka żelaznychkółek. Chanzignorował zaproszenie, pozostał na pryczy, oglądając uważnie otartą stopę. Ponurywujek Żenią z ręką na temblakuzajął miejsce za Grigorijem. Zaczyna się…Zaraz coś się zdarzy. Proszę, jak też Mielników świdruje nas oczami. Myśli, że w tensposóbwyodrębni szpiega? –Mów, tylkokrótko. – Skrzywiłemsię odzapachupalonegosyntetyku. –Nasze planyuległypewnymzmianom. – Nikt pewnie nie zwrócił na touwagi, ale dłońPiegowategonieznacznie powędrowała w stronę rozpiętej kabury. Czyżbysię obawiał ekscesów?– Operację przeprowadzimynie w Rudnym, ale w pewnymporzuconymosiedluniedalekostąd. –Jakimznowuosiedlu?– Dymitr nachmurzył się. –W normalnym– zaśmiał się groźnie Mielników, sprawdzając, jak reagujemyna informację. –Planysię zmieniły?– Napalmz niezmąconymspokojemdopchnął przybitkę i schował wycior. Amoże odsamegopoczątkumiałysię zmienić? –Toma jakieś znaczenie?– spytał Grigorij. –Kolosalne. – Piromanta postukał lufą w lewą podeszwę. – Skorozaczęłysię takie ruchy, niczegodobregonie można się spodziewać. –Tak miałopoprostubyć – zełgał Piegowaty. Obawialiśmysię przecieku. Czegotenczarownik tak smrodzi?Postanowił nas wytruć? –Gdzie ma być ta operacja?– powtórzył pytanie Dymitr, kiedybliźniacyodeszli od ogniska. –Coza różnica?– Grigorij nie zamierzał odpowiadać. – Jak dojdziemy, samzobaczysz. –Coznaczy, jaka „różnica"?– rozgniewał się byłybrat. – Powinniśmychyba wiedzieć, w jakichwarunkachprzyjdzie nampracować! –PoCO? –Żebysię przygotować. –Będziesz miał dość czasuna przygotowania. –Kiedy? –Jutro. Nie rozumiem, dlaczegojesteś taki niezadowolony? –Jestemzadowolony. –Notoczego? –Niczego. – Dymitr odwrócił się i nagle, zwinąwszysię w miejscu, kopnął Jałtina w głowę. Czarownik padł na podłogę, a w rękachDymitra pojawiłysię krótkie różdżki „ołowianychos. –Ręce!Ręce!– wrzasnął, cofając się tak, żebymieć wszystkichw poluwidzenia. Na razie musię toudało. Nikt nie zamierzał nawet drgnąć. Samobójców wśródnas nie było. Żebyposłużyć się powiedzeniemChana – kurważ mać. Nawet nie pomyślałem, żebysięgnąć pokarabin. Choćbymnawet zdążył, tegogada nie dosięgnie się zwyczajną kulą – tło aktywowanychamuletów ochronnychczułemnawet z tej odległości. W dodatkunie wiadomo, jak byporadził sobie z polem„Anioła Stróża" czarodziejski nabój. Dobrze jeszcze, jeśli tylkozrykoszetuje. Agdybysię rozerwał? –Wracaj na miejsce – krzyknął Dymitr na Wierę, usiłującą pomóc Siergiejowi Michajłowiczowi. – Sopel, rzuć to. Niechętnie rozwarłempalce, nóż z brzękiemupadł na beton. Zauważył jednak, swołocz. –Napalm, bardzopowoli połóż tenmuszkiet na podłodze. Piromanta chwycił pistolet za lufę, pochylił się, żebyodłożyć broń. –Chan, dawaj tutaj, ale już!