Wiolusia2305

  • Dokumenty176
  • Odsłony19 419
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów293.4 MB
  • Ilość pobrań9 465

Mark Lawrence - Upadłe Imperium 2 - Król Cierni

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Mark Lawrence - Upadłe Imperium 2 - Król Cierni.pdf

Wiolusia2305 EBooki
Użytkownik Wiolusia2305 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 289 stron)

MARK LAWRENCE ROZBITE IMPERIUM TOM II KRÓL CIERNI tłumaczenie Anna i Jarosław Fejdych PAPIEROWY KSIĘŻYC Słupsk 2013

Tytuł oryginału King of Thorns Redaktor prowadzący Artur Wróblewski Skład i łamanie Anna Szarko e-mail: anna.szarko@gmail.com Projekt okładki Krzysztof Krawiec Copyright © 2012 by Bobalinga, Ltd. Mapa © Andre w Ashton Copyright © for the Polish edition by Papierowy Księżyc 2013 Copyright © for the Polish translation by Anna i Jarosław Fejdych, 2013 Wydanie I Słupsk 2013 ISBN 978-83-61386-31-5 Wydawca: PAPIEROWY KSIĘŻYC Wydawnictwo Papierowy Księżyc skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12 tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21 e-mail: wydawnictwo@papierowyksiezyc.pl www.papierowyksiezyc.pl Druk: WZDZ-Drukarnia Lega, Opole, 77 400-33-50

Mojemu synowi Rhodriemu

Prolog Wiatr miotał kartkami pamiętnika, rozrzucając je po skałach. Niektóre były zbyt osmalone, by można z nich cokolwiek odczytać, inne rozpadały się w dłoniach. A jednak chciałem je mieć wszystkie, zupełnie jakby to była moja własna opowieść. W rzeczywistości była to historia spisana przez Katherine; ciotkę Katherine, siostrę mojej macochy; tę, o której ani na chwilę nie przestaję myśleć od czterech lat; tę, która nawiedza mnie w najdziwniejszych snach. Trzymałem w dłoni lekki jak piórko stos kilkudziesięciu mocno sfatygowanych stronic, zbyt zimnych, by mogły przylegać do nich płatki padającego śniegu. Usiadłem na ruinach zamku, tonących w tumanach dymu, nie dbając o stosy gnijących ciał. Gdzie spojrzeć wokół wznosiły się potężne góry, przy których Upiorny Zamek i porozrzucane ze wszystkich stron machiny wojenne wyglądały jak zużyte zabawki. I tak, z oczami piekącymi od ognia oraz smagany wiatrem, którego chłód przenikał mnie do kości, zabrałem się za lekturę jej wspomnień.

Z PAMIĘTNIKA KATHERINE AP SCORRON 3 października 98 roku Interregnum. Ancrath. Wysoki Zamek. Sala fontannowa. Sala fontannowa jest równie brzydka, co każda inna w tym okropnym zamku. Rolę fontanny pełni ordynarny kamienny wodotrysk z ledwo sączącą się strużką wody. Przychodzą tu dwórki mojej siostry, które nieustannie coś szyją i cmokają z niezadowoleniem, gdy tylko zabiorę się za pisanie; najwyraźniej traktują litery jak uporczywe plamy na materiale. Boli mnie głowa, nie pomaga korzeń toiny. Znalazłam w ranie kawałek porcelany, mimo że brat Glen zapewniał, iż ją wyczyścił. Parszywy mały człowieczek. Matka dała mi tę wazę, gdy odeszłam z Sareth. Nie mogę skupić myśli, boli mnie głowa, pióro drży w dłoni. Każda z dworek przebiera igłą z niezwykłą wprawą - ścieg łańcuszkowy, krzyżykowy, nakładany. Ostre igiełki, tępe główki. Nie cierpię ich, tego cmokania, tych zręcznych paluszków, tej ich bezsensownej paplaniny. Spojrzałam na poprzednią stronę, by przypomnieć sobie, co napisałam wczoraj - mam pustkę w głowie. Przeczytałam, że Jorg Ancrath usiłował mnie zamordować, po tym jak udusił Hannę. Przypuszczam, że gdyby naprawdę chciał mnie zabić, to wymyśliłby coś skuteczniejszego niż roztrzaskanie wazy na mojej głowie. Co jak co, ale zabijać to on potrafi. Sareth powiedziała mi, że wszystko, co opowiadał o mieszkańcach Gelleth, spalonych na popiół… jest najszczerszą prawdą. Zamek Merla Gellethara obrócił się w perzynę. Spotkałam go, gdy byłam dzieckiem. Podstępny nikczemnik o czerwonej twarzy. Wyglądał, jakby chciał mnie zjeść. Wcale mi go nie żal. Ale pozostali, niemożliwe, żeby wszyscy byli łajdakami… Powinnam była zadźgać Jorga, gdy nadarzyła się ku temu okazja. Ach, gdyby moje dłonie były mi posłuszne. Gdyby przestały wiecznie dzierżyć drżące pióro i nauczyły się porządnie szyć, a kiedy im każę, rozpruwać flaki niesfornych siostrzeńców… Brat Glen mówi, że chłopak podarł mi całą suknię. Rzeczywiście, wygląda żałośnie: obawiam się, że nawet te pustogłowe szwaczki nic tu nie wskórają. Chyba trochę przesadzam; to wszystko przez ten ból głowy. Sareth prosi, bym była miła. “Bądź miła. Maery Coddin naprawdę potrafi coś więcej niż tylko szyć i plotkować”. Ale cóż, kiedy teraz właśnie szyje i cmoka, jak wszystkie pozostałe dzierlatki. Myślę, że mogłabym chwilę porozmawiać z Maery na osobności. Tak, tyle uprzejmości wystarczy na jeden dzień. Sareth jest zawsze uprzejma i co z tego ma? Oschłego starucha za męża, który budzi jedynie strach i odrazę, a do tego wielki brzuch, z którego zapewne urodzi się dzikus równie okrutny jak Jorg Ancrath. Każę im zakopać Hannę na leśnym cmentarzu. Maery mówi, że to spokojne miejsce na pochówek. Tam zawsze grzebiemy służbę zamkową, chyba że upomina się o nich rodzina. Maery obiecuje, że znajdzie mi nową służącą. Takie bezduszne, jak gdyby Hanna była podartą koronką, albo rozbitą wazą. Zabierzemy ją tam jutro, dwukółką. Trumna jeszcze niegotowa. Czuję się, jakby stolarz wbijał gwoździe nie do niej, lecz do mojej głowy. Powinnam była zostawić Jorga, by sczezł na posadzce sali tronowej, ale jakoś nie mogłam. Niech to wszyscy diabli. Jutro pochowamy Hannę. Miała już swoje lata i zawsze narzekała na różne bóle, ale nie była jeszcze gotowa na śmierć. Będzie mi jej brakowało. Była twarda, może nawet okrutna, ale nigdy nie dla mnie. Powinnam zapłakać, gdy ją włożą do grobu, lecz nie wiem czy zdołam uronić choćby jedną łzę.

To będzie jutro. Dziś natomiast spodziewamy się gości. Przybywa do nas książę Strzały wraz z bratem, księciem Eganem i jego świtą. Myślę, że Sareth chciałaby mnie wyswatać; a może chce tego stary król Olidan? Sareth coraz częściej wykorzystuje pomysły innych jako własne. Zobaczymy. Chyba już się położę. Może rano przestanie mnie boleć głowa. Może też znikną dziwne sny? Może waza mojej matki wybiła mi je wszystkie z głowy?

1 Dzień ślubu Otwórz szkatułkę, Jorg. Miałem przed sobą miedzianą szkatułkę, bez zamka ani zasuwki, ozdobioną motywem cierni. Otwórz szkatułkę, Jorg. Miedziana szkatułka, za mała, by pomieścić głowę; najwyżej dziecięcą piąstkę. Kielich, szkatułka, nóż. Przyglądałem się metalowej kasecie i odbijającym się w niej płomieniom ogniska. Pozwoliłem by wątły ogień dopalił się; i tak nie dawał wiele ciepła. Wkrótce nastał zmierzch i wydłużyły się cienie. O północy wciąż trwałem w nabożnym bezruchu, niczym kamienny posąg wpatrzony w żar z kominka. Z napięcia ściskało mnie w gardle, zaciśnięte szczęki wywoływały bolesne mrowienie w policzkach. Pod palcami wyczuwałem słoje stołowego blatu. Księżyc bladą poświatą zalał kamienną posadzkę. Skąpy blask oświetlał także mój kielich z nietkniętym winem oraz srebro. Raptem nocne niebo pokryło się chmurami i spadł deszcz, niosąc ze sobą dawne wspomnienia. O pierwszym brzasku, opuszczony przez ogień, księżyc i gwiazdy, sięgnąłem po klingę i przyłożyłem zimne ostrze do nadgarstka. W rogu komnaty wciąż leżało okrutnie zmasakrowane ciało dziecka. Niewykluczone, że w życiu widziałem więcej duchów niż żywych osób, a jednak ten czterolatek wciąż spędza mi sen z powiek. Otwórz szkatułkę. W środku znajdę odpowiedź; to pewne. Już byłem na wpół zdecydowany; wiedziałem też, że chce tego duch chłopca. Niech wypłyną z niej wszystkie wspomnienia; te mroczne i niebezpieczne. Szkatuła miała w sobie magnetyczną moc; była jak krawędź przepaści, która z każdą chwilą przyciąga coraz mocniej, niosąc obietnicę wyzwolenia. - Nie. - Odwróciłem krzesło do okna, za którym deszcz zamieniał się w śnieg. Przyniosłem ją z pustyni, gdzie żar piasku może spalić człowieka na popiół. Mam ją od czterech lat. Nie przypominam sobie chwili, gdy po raz pierwszy wziąłem ją do rąk, ani też jak wyglądał jej właściciel. Wiem jedynie, że szkatuła mieści w sobie piekło, przez które niemal nie postradałem zmysłów. Wokół połyskiwały liczne ogniska, oświetlając wznoszące się za nimi góry. Ludzie księcia Strzały zajęli trzy doliny. W pojedynkę nie uda się powstrzymać całej armii. W trzech dolinach roiło się od łuczników, piechurów, pikinierów i rycerzy walczących na topory lub miecze; były też tam liczne wozy konne, machiny oblężnicze, drabiny, sznury i beczki ze smołą. Wśród tłumu żołnierzy była też czterystuosobowa armia dowodzona z błękitnego pawilonu przez Katherine Ap Scorron. Ona przynajmniej żywiła do mnie nienawiść. Najlepiej zginąć z rąk osoby, która pragnie cię zabić. Wtedy twoja śmierć nabiera jakiegoś znaczenia. Do jutra otoczą nas, zamykając ostatnią dolinę i górski przesmyk po wschodniej stronie. A potem zobaczymy. Jestem królem Renaru od czterech lat, kiedy to odebrałem wujowi Upiorny

Zamek. Nie oddam go łatwo; to będzie krwawa walka. Chłopiec stał teraz po mojej prawej stronie, pozbawiony zarówno głosu, jak i ciała. Nie było w nim światła, lecz zawsze widziałem go w ciemności, nawet przez zamknięte powieki. Przyglądał mi się oczami, które przypominały moje własne. Odjąłem ostrze miecza od nadgarstka i postukałem sztychem po zębach. - Niech przyjdą - wycedziłem. - Wreszcie poczuję ulgę. To było prawdą. Wstałem, przeciągając się. - Możesz zostać albo odejść, duchu. Ja idę spać. A to było kłamstwem. Służba zjawiła się o pierwszym brzasku. Pozwoliłem, by mnie ubrali. Cóż, wygląda na to, że będąc królem należy przestrzegać idiotycznej królewskiej etykiety; nawet jeśli nosisz miedzianą koronę, mieszkasz w rozwalającym się zamku, a ziemie w twoim władaniu to głównie bezużyteczne góry i doły, zamieszkałe w większości przez kozy. Okazuje się, że podwładni wolą umrzeć za króla, którego co rano przyodziewają zharowani wieśniacy, niż takiego, który potrafi ubrać się sam. Jak co rano, pod drzwiami komnaty czekał giermek z gorącym pieczywem. Przerwałem post. Makin podążał za mną do sali tronowej. Jak zwykle, robił przy tym dużo hałasu, uderzając obcasami o kamienną posadzkę. - Dzień dobry, wasza wysokość - rzekł. - Sprzątnij te cholerne okruchy. Mamy problemy. - Te same dwadzieścia tysięcy problemów, co zeszłej nocy? - spytał Makin. - Czy jakieś nowe? W drzwiach mignęła mi postać chłopca. Duchy na ogół unikają światła dziennego, ale ten zjawiał się w byle cieniu. - Nowe - odparłem. - Żenię się przed południem, a nie mam co na siebie włożyć.

2 Dzień ślubu - Księżniczka Miana jest pod opieką ojca Gomsta i sióstr Najświętszej Marii Panny - obwieścił Coddin. Wciąż czuł się nieswojo w aksamitnych szatach szambelana; znacznie lepiej pasował mu mundur Gwardii. - Wkrótce zostanie poddana badaniom. - Hmm, na szczęście nikt nie musi badać mojej cnoty. Powoli usadowiłem się na tronie. Wyściółka z łabędziego pierza, jedwabne obicia, to się nazywa wygoda. Jak to dobrze, że nie muszę siedzieć na gotyckim krześle, już samo królowanie wystarczająco uwiera mnie w tyłek. - Jak ona wygląda? Coddin wzruszył ramionami. - Wczoraj posłaniec przyniósł to - odparł, pokazując złoty medalion wielkości monety. - A więc? Jak wygląda? Ponownie wzruszył ramionami, otworzył medalion paznokciem kciuka i zmrużył oczy, przyglądając się miniaturce. - Jest… mała. - Daj mi to! - Wyrwałem mu medalion z ręki, by samemu obejrzeć podobiznę księżniczki. Taki portret maluje się pędzelkiem zakończonym jednym włosem, a jego wykonanie zajmuje kilka tygodni. Żaden artysta nie zmarnowałby tyle czasu na stworzenie brzydkiego portretu. Miana wydawała się do przyjęcia. Co prawda nie emanowała dziką żądzą życia, jak Katherine, ani głodem wrażeń, ale co tam, nie jestem zbyt wybredny w stosunku do kobiet; chyba jak większość osiemnastolatków. - I jak? - spytał Makin, stojący obok tronu. - Mała - odparłem, wkładając medalion do kieszeni. - Zastanawiam się, czy nie jestem trochę za młody na ślub? - Ja się ożeniłem, gdy miałem dwanaście lat - odparł Makin z zasznurowanymi wargami. - Ty kłamliwy psie! - Przez te wszystkie lata Sir Makin z Trentu ani razu nie wspomniał o żonie. Zaskoczył mnie; niełatwo zachować tajemnice przed braćmi, z którymi na co dzień się galopuje, morduje, a wieczorem żłopie piwo przy ognisku. - Prawdę mówię - odparł - ale dwanaście lat to za mało na żeniaczkę. Co innego osiemnaście. Ty już się dość naczekałeś, Jorgu. - Co się stało z twoją żoną? - Umarła. Było też dziecko. - Ścisnął usta w kreskę. To dobrze, że nigdy do końca nie znamy drugiego człowieka; zawsze można się dowiedzieć czegoś nowego. - A więc, przyszła królowa jest prawie gotowa - odparłem. - A ja co, mam iść do ołtarza w tych szmatach? - Szarpnąłem za ciężki kołnierz z szorstkiej juki. Normalnie nic bym sobie nie robił z ubioru, ale ślub, bez względu na urodzenie małżonków, to wielka, niemal magiczna uroczystość, do której należy podejść właściwie. - Wasza wysokość - podjął Coddin, nerwowo krocząc w tę i we w tę przed tronem. - Nie ma czasu. Nadciąga armia wroga. - Poza tym, prawdę mówiąc, Jorgu, nikt się jej tu nie spodziewał, dopóki nie zjawił się ten posłaniec - dodał Makin.

W odpowiedzi rozłożyłem ręce. - Ja też, jeszcze wczoraj w nocy nie wiedziałem, że przyjedzie. Nie jestem prorokiem. - W odległym rogu komnaty dostrzegłem przycupniętego ducha chłopca. - Miałem nadzieję, że zjawi się tu przed końcem lata. W każdym razie, armia wroga ma jeszcze do naszych bram dobre trzy mile marszu. - Być może przydałaby się zwłoka? Dopóki okoliczności będą mniej… niesprzyjające. - Coddin z całego serca nienawidził roli szambelana i prawdopodobnie dlatego właśnie był jedyną osobą, której mogłem powierzyć tę rolę. - Coddinie, dwadzieścia tysięcy żołnierzy czeka pod bramą, a tysiąc jest już w obrębie murów; i to tylko dlatego, że ten nędzny zameczek więcej nie pomieści. - Posłałem mu szyderczy uśmiech. - Nie zanosi się na poprawę sytuacji. A tak przynajmniej żołnierze naszej armii będą mogli umierać za króla i za królową, co nie? - A co z armią księcia Strzały? - zapytał Coddin. - Pewnie jak zwykle będziesz udawał, że nie masz żadnego planu, aż do ostatniej chwili? - dodał Makin. - A potem okaże się, że rzeczywiście go nie miałeś - skwitował. Mimo żartobliwego tonu wyglądał ponuro. Czy może wciąż widzi swoje martwe dziecko? Przecież nieraz już razem ze mną stawiał czoła śmierci i zawsze robił to z uśmiechem. - Hej, ty! - krzyknąłem do jednej ze służek przy końcu sali. - Idź i powiedz tej kobiecie, żeby przyniosła mi jakieś ubranie na ślub. Tylko bez żadnych koronek. - Wstałem, kładąc dłoń na głowicy miecza. - Strażnicy powinni właśnie wracać z nocnej wachty. Pójdziemy na wschodni dziedziniec i zobaczymy, co mają do powiedzenia. Do jednego patrolu wysłałem Czerwonego Kenta i Rikejka. Posłuchamy ich opinii o ludziach Strzały. Makin szedł przodem. Coddin nerwowo wypatrywał zabójców. Sam dobrze wiedziałem, co czai się w cieniach mojego zamku i nie zabójców się obawiałem. Gdy Makin skręcił za róg, Coddin przytrzymał mnie za ramię. - Coddinie, książę Strzały nie wyśle na mnie nożownika w czarnym płaszczu, ani nie każe dosypać trucizny do chleba. On chce nas zmiażdżyć dwudziestotysięczną armią i przejąć tron imperium. Wydaje się mu, że już jedną nogą przekroczył Złotą Bramę. Na pewno nie będzie budował swojej sławy na nożach w ciemności. - Gdybyś miał więcej wojska, to pewnie by się opłaciło cię zadźgać - zaśmiał się Makin, odwracając głowę. Wychłodzeni strażnicy przestępowali z nogi na nogę. Niewielka grupa kobiet z zamku pomagała rannym. Pozwoliłem, by komendant zdał relację Coddinowi; sam zaś przywołałem do siebie Czerwonego Kenta, za którym zupełnie bez zaproszenia przyczłapał Rike. Cztery lata w zamku nijak nie zmieniły Rike’a. Wciąż był tym samym przerośniętym gburem z prymitywną gębą, typową dla bezlitosnego mordercy. - Rikejku - zacząłem. Nie rozmawiałem z nim od lat. - Jak tam żonka? Prawdę mówiąc, nigdy jej nie widziałem, ale przypuszczam, że jest z niej kawał baby. - Kojfnęła - odparł, wzruszając ramionami. Odwróciłem głowę bez słowa. Jest coś w Rike’u, co wyzwala we mnie dziki instynkt walki i zew krwi. Może to dlatego, że jest taki wielki? - Dalej, przyjacielu, podziel się ze mną dobrą nowiną - zwróciłem się do Kenta. - Jest ich za dużo - odparł, splunąwszy w błoto. - Odchodzę. - No tak. - Objąłem go ramieniem. Na pierwszy rzut oka Kent nie robi piorunującego wrażenia, ale w rzeczywistości jest silny jak wół i szybki jak wiatr. Jednak najważniejszą cechą, wyróżniającą go spośród innych jest prawdziwy umysł zabójcy. Nie zraża go chaos, groźba śmierci, ani krwawe morderstwo. W chwilach kryzysu zawsze zachowuje zimną krew, w razie

potrzeby potrafi szybko przegrupować wojska, przejąć broń wroga, uderzyć w słaby punkt. - Posłuchaj. Przyciągnąłem go ku sobie, zaciskając dłoń na karku. Wzdrygnął się, ale nie sięgnął po miecz. - Zrobisz, jak chcesz - kontynuowałem, odciągając go od strażników - ale załóżmy, zupełnie teoretycznie, że zostaniesz. Załóżmy, że przyszłoby ci w pojedynkę stawić czoła dwudziestu przeciwnikom. To niewiele więcej niż wtedy, nad jeziorem w Rutton, pamiętasz? Na to wspomnienie przez twarz Kenta przebiegł delikatny uśmiech. - Jakbyś ich pokonał, Czerwony Kencie? Użyłem tej ksywki, by przypomnieć mu ów dzień, gdy cały ociekał krwią wroga; jedynie twarz rozświetlała biel wyszczerzonych w dzikim uśmiechu zębów. Zagryzł wargę, wpatrzony w dal. - Jorgu, widziałeś ilu ich jest? Chcąc walczyć z tyloma żołnierzami naraz, musisz poruszać się błyskawicznie, nieustannie nacierać na wroga, odpierać ataki, zasłaniać się kompanem… Tu przerwał i spojrzał mi w oczy, jednocześnie potrząsając głową. - Możesz tego oczekiwać od jednego żołnierza, ale nie od całej armii. Czerwony Kent miał rację. Coddin doskonale wyszkolił armię, szczególnie jednostki Straży Leśnej, ale w bitwie koordynacja zawsze wymyka się spod kontroli. W wirze walki rozkazy stopniowo przestają się liczyć, niektóre są zagłuszane, inne ignorowane, co nieuchronnie prowadzi do chaosu i niepotrzebnych ofiar krwawej jatki. - Wasza wysokość? - odezwała się kobieta z królewskiej garderoby, trzymając w dłoniach jakąś szatę. - Mabel! - krzyknąłem rozkładając szeroko ramiona i posyłając jej swój złowieszczy uśmiech. - Maud, panie. Muszę przyznać, że starucha miała ikrę. - Niech będzie Maud - odpowiedziałem. - Rozumiem, że mam to założyć do ślubu? - Jeśli tylko się spodoba waszej królewskiej mości - odparła, delikatnie dygając. Wziąłem szatę do rąk. Była ciężka. - Futro z kotów? - zapytałem. - Wygląda na to, że zużyłaś ich całkiem sporo. - To sobole - wycedziła przez zaciśnięte wargi. - Sobole i złota nić. Hrabia… - Nagle urwała. - Hrabia Renar brał w niej ślub? - zapytałem. - No cóż, jeśli założył ją do ślubu ten sukinsyn, to i ja mogę. Przynajmniej wydaje się ciepła. - Wuj Renar miał u mnie dług za ciernie, za utraconą matkę, za utraconego brata. Odebrałem mu życie, zamek, koronę, ale wciąż pozostawał moim dłużnikiem. Futro z soboli też nie wyrówna rachunków między nami. - Proszę się pospieszyć, wasza wysokość - rzekł Coddin, nieustannie błądząc wzrokiem w poszukiwaniu skrytobójców. - Musimy jeszcze raz sprawdzić linie obronne, rozplanować prowiant dla łuczników i omówić warunki. - Przy ostatnim punkcie spojrzał mi prosto w oczy, co policzyłem mu na plus. Podałem futro Maud, pozwalając, by mnie ubrała, podczas gdy strażnicy czujnie trzymali wartę. Nic odpowiedziałem nic Coddinowi. Był blady na twarzy. Zawsze go lubiłem, od chwili, gdy próbował mnie zaaresztować; nie przestałem go darzyć sympatią nawet po tym, jak ośmielił się wspomnieć o kapitulacji. Mądry, waleczny, uczciwy żołnierz. Dziś ze świecą takich szukać. - Zróbmy, co trzeba - rzuciłem i udałem się w kierunku kaplicy. - Czy to naprawdę konieczne? To małżeństwo? - Coddin nie dawał za wygraną. W końcu sam powierzyłem mu tę rolę. “Zawsze rozmawiaj ze mną szczerze - mówiłem. - Nigdy nie zakładaj, że jestem nieomylny” - Księżniczka będzie z tobą miała ciężkie życie. - Na te słowa

Rike parsknął śmiechem. - … aż w końcu pozwoli się komuś uprowadzić do swojego domu na Końskim Wybrzeżu. Co racja, to racja; nie potrafię udawać kogoś, kim nie jestem. - Tak, to konieczne. Poszliśmy do kaplicy krętymi schodami, mijając po drodze rycerzy w zbrojach płytkowych. Na ich napierśnikach wciąż widniały ślady uderzenia mieczem zadane przeze mnie i hrabiego Renara; zupełnie jakbym rządził od czterech miesięcy, a nie czterech lat. W kaplicy zapewne zebrała się nieliczna grupka szlachetnie urodzonych. Zostali jedynie ci najbiedniejsi i najbardziej lojalni, reszta uciekła. Na zewnętrznym dziedzińcu czekali chłopi. Wyczuwałem ich po zapachu. Zatrzymałem się tuż przed wejściem do kaplicy, sygnalizując do rycerza, który właśnie miał rozryglować drzwi, by zaczekał. - Jakie są warunki rozejmu? W tej chwili znów zobaczyłem chłopaka; stał pod skrzyżowanymi na ścianie sztandarami i jak zwykle wpatrywał się we mnie swoimi martwymi oczami. Urósł we mnie; jeszcze niedawno temu był niemowlakiem, a teraz wyglądał na czterolatka. Zniecierpliwiony zacząłem szybko przebierać palcami po czole. - Warunki rozejmu? - zapytałem ponownie. Jak to zwykle bywa, słowa powtarzane w kółko tracą na znaczeniu. Raptem oblałem się zimnym potem na wspomnienie o miedzianej szkatule, która została w mojej komnacie. - Nie będzie żadnych warunków. - W takim razie, niech ojciec Gomst szybko zmówi modlitwę - rzekł Coddin. - I niech ktoś sprawdzi nasze linie obronne. - Nie - odparłem. - Nie będzie żadnej obrony. Będziemy atakować. Odsunąłem rycerza i jednym pchnięciem otworzyłem dwuskrzydłowe drzwi na oścież. W kaplicy panowała wielka ciżba; a jednak moi szlachcice są biedniejsi niż myślałem. Po lewej stronie stały damy dworu, przyodziane w błękit i fiolet w towarzystwie rycerzy w zbrojach, z insygniami dynastii Morrow z Końskiego Wybrzeża. Przed ołtarzem, z pochyloną głową przystrojoną w girlandę z lilii stała panna młoda. - Cholera - rzuciłem. Rzeczywiście była mała. Wyglądała na dwanaście lat.

W czasach pokoju brat Kent staje się sługą bożym, niosąc pomoc i dobre słowo najuboższym. Bitwa uwalnia go z łańcuchów pobożności. W czasie wojny Czerwony Kent sięga po absolut.

3 Dzień ślubu Jak do tej pory każde małżeństwo dawało żołnierzom jakieś poczucie jedności; ukojenie w rzadkich chwilach pokoju, chwilę wytchnienia w krwawej nawałnicy Wojny Stu. To małżeństwo wisiało nade mną już prawie od czterech lat. Przemaszerowałem przez nawę kaplicy pomiędzy możnymi i wpływowymi obywatelami Renaru, choć prawdę mówiąc ich wysokie urodzenie było w wielu przypadkach wątpliwe. Sprawdziłem archiwa i okazało się, że połowa z nich miała za dziadków pasterzy owiec. Byłem zaskoczony, że zostali. Na ich miejscu skorzystałbym z wyczucia Czerwonego Kenta, zabrał na plecy cały dobytek i pomaszerował przez Matteraki. Miana przyglądała się mi, świeża i radosna jak lilie w jej wianku. Jeśli nawet przeraziły ją moje blizny na lewym policzku, nie dała niczego po sobie poznać. Kusiło mnie, by dotknąć okaleczonego policzka. Przez ułamek sekundy poczułem żar ognia, który wciąż wypalał mnie od środka. Wspomnienie bólu wywoływało ścisk szczęk. Podszedłem do ołtarza, stając obok przyszłej żony i spojrzałem wstecz. I wtedy zrozumiałem. Oni wszyscy oczekiwali, że ich obronię. Wciąż wierzyli, że z garstką żołnierzy, jaka mi została mogę utrzymać zamek i wyjść obronną ręką z opresji. Biłem się z myślami; mógłbym im powiedzieć to, o czym i tak już wiedzieli wszyscy, którzy mnie znali. Ach, gdyby armia księcia Strzały była mniej liczna, ale w obecnych okolicznościach targały mną wątpliwości. Czterech muzyków w pełnej liberii uniosło fujarki, by zagrać fanfarę. - Proszę się streszczać, ojcze Gomst - rzekłem, zniżając głos. - Mamy dziś mnóstwo roboty. Wielebny zmarszczył siwe, krzaczaste brwi. - Księżniczko Miano, mam zaszczyt przedstawić jego wysokość Jorga Ancratha, króla Wyżyn Renaru, spadkobiercę ziemi Ancrathu i ich protektoratów. - Jestem oczarowany - rzekłem, skłaniając głowę. Była dzieckiem. Sięgała mi nieco powyżej mostka. - Teraz rozumiem dlaczego przysłano miniaturę waszej wysokości z profilu - odparła z dość niezgrabnym dygnięciem. Jej zachowanie wywołało szeroki uśmiech na mojej twarzy. Być może to małżeństwo nie potrwa długo, ale przynajmniej nie będzie nudno. - Nie boisz się mnie, Miano? W odpowiedzi wyciągnęła ku mnie dłoń, lecz ja cofnąłem swoją. - Lepiej nie. - Ojcze? - Skinąłem na księdza. - Umiłowani - rozpoczął Gomst. - Zebraliśmy się tu, w obliczu Boga najwyższego… I tak - jako że nikt z “obecnie zgromadzonych” nie znał, bądź nie odważył się wyrazić wystarczającego powodu, by stało się inaczej - te stare słowa, wypowiedziane przez starego człowieka uczyniły małego Jorga Ancratha mężem. Wyprowadziłem swoją żonę z kaplicy przy wtórze gromkich braw i radosnych hurra szlachty. Mimo wszystko nie zdołały one zagłuszyć tych okropnych fujarek, które tyle mają wspólnego z muzyką, co świnia z matematyką. Główne drzwi prowadziły do klatki schodowej, z której było widać największy dziedziniec Upiornego Zamku, gdzie zaszlachtowałem poprzedniego właściciela.

Na zewnątrz, między murem obronnym a schodami gromadził się kilkusetny tłum. Jeszcze więcej poddanych stało tuż za bramą lub bezpośrednio pod opuszczaną kratą. Na wszystkich padał drobny śnieg. Gdy tylko pojawiliśmy się na dziedzińcu rozległy się wiwaty. Tym razem ująłem Mianę za rękę - choć nekromanta powinien raczej wystrzegać się takiej zażyłości i uniosłem ją wysoko w górę w geście pozdrowienia dla tłumu. Wciąż zadziwiała mnie lojalność poddanych. Żyją w ubóstwie, próbując cokolwiek wycisnąć ze swoich marnych poletek na zboczach gór, podczas gdy ja dzięki nim coraz bardziej napycham sobie brzuch i kiesę. A jednak gotowi są pójść za mną na pewną śmierć. Obdarzyli mnie ślepą wiarą, w której nie ma miejsca na krztynę wątpliwości. Po tych kilku latach na zamku zrozumiałem, jaką władzę daje miejsce. To mądrość, której w żaden sposób nie można zdobyć podczas tułaczki wojennej, ani przejąć od Braci, bo skądże oni mieliby o tym wiedzieć? Miałem udać się z królewską wizytą do jednej z typowych “wiosek” w górach Renaru, składającej się z trzech domów i kilku szop, by tam rozstrzygnąć pewien spór. Miejsce to położone jest pod samymi szczytami. Ludzie nazywają je Gutting. Podobno nieco wyżej leży Mała Gutting. Jeśli tak, to pewnie mieści się tam jedynie wyjątkowo duża beczka. Spór dotyczył granicy między dwoma kamienistymi poletkami, o którą kłóciła się para wszawych wieśniaków. Cóż było robić; zabrałem Makina i razem udaliśmy się do Gutting. Niech lud zobaczy, jak troszczy się o nich król. Doszły nas wieści, że w sporze zginęło już kilku wieśniaków, choć po bliższej analizie sprawy okazało się, że lista ofiar w rzeczywistości obejmuje jedną świnię i jedną kobietę, której ktoś odciął lewe ucho. Jeszcze nie tak dawno po takich rewelacjach wyrżnąłbym wszystkich wieśniaków, nabijając ich głowy na włócznie, lecz tym razem wszyscy uszli z życiem. Być może byłem zbyt zmęczony wspinaczką. W każdym razie, wysłuchałem roszczeń tych parszywych wieśniaków. Obaj mówili z wielkim entuzjazmem, wdając się w najdrobniejsze szczegóły. W końcu zaczęło się ściemniać; poza tym poczułem, że gryzą mnie pchły. Trzeba było uciąć te ich wywody. - Gebbin, tak? - zwróciłem się do powoda, który w odpowiedzi kiwnął głową. - Wygląda na to, że po prostu nie cierpisz tego tu jegomościa, chociaż jak do tej pory naprawdę nie widzę ku temu powodu. Jestem znużony tą paplaniną i jeśli nie podasz mi prawdziwej przyczyny, dla której nienawidzisz… - Borrona - wtrącił się Makin. - Tak, Borrona. Albo podasz prawdziwy powód, albo wszyscy tutaj otrzymają karę śmierci, oprócz dobrej kobiety z jednym uchem, której powierzymy opiekę nad drugą ocalałą świnią. Potrzebował dobrej chwili, by dotarły do niego moje słowa, potem jeszcze coś wymamrotał, aż w końcu przyznał, że nie znosi go, bo jest “cuziemcem”. Oczywiście miał na myśli cudzoziemca, za jakiego uznawał Borrona, dlatego że mieszkał po wschodniej stronie doliny. Gdyby zapytać któregokolwiek z wieśniaków, którzy wykrzykiwali gromkie wiwaty na naszą cześć, wymachując przy tym mieczami bądź uderzając nimi o tarcze, z pewnością odpowiedziałby, że jest dumny, iż może walczyć za swojego pana i jego nową królową. Jednak prawdziwym powodem ich zaangażowania był fakt, że nie chcieli dopuścić, by ludzie Strzały maszerowali przez ich skały, taksowali wzrokiem ich kozy, a może nawet rzucali lubieżne spojrzenia na ich kobiety. - Książę Strzały ma znacznie większą armię niż ty - rzuciła jakby od niechcenia Miana, nie dodając przy tym niczego w rodzaju “wasza wysokość” czy “panie”. - Zgadza się - odparłem, nie przestając machać i szeroko uśmiechać się do tłumu. - Na pewno wygra - bardziej stwierdziła niż zapytała Miana. Wyglądała na dwanaście lat,

lecz mówiła jak gdyby była znacznie starsza. - Ile masz lat? - zapytałem, rzucając w jej kierunku krótkie spojrzenie i nie przerywając machania. - Dwanaście. Cholera. - Może wygrać, jeśli każdy z moich ludzi nie zabije jego dwudziestu żołnierzy. Zwłaszcza jeśli nas otoczy. - Jak daleko są od nas? - zapytała. - Stacjonują trzy mile stąd - odparłem. - W takim razie powinieneś pierwszy zaatakować - odparła. - Zanim nas otoczą. - Wiem. - Zaczynałem lubić tę dziewczynę. Nawet tak doświadczony żołnierz jak Coddin wolałby raczej ukryć się za murami zamku, by tam wieść spokojny żywot. Problem w tym, że żaden zamek nie wytrzymałby nawałnicy, jakiej wkrótce mieliśmy doświadczyć. Miana wiedziała to, co wiedział też Czerwony Kent; ten, który pewnego sierpniowego ranka przy skwarze słońca sam jeden wyciął siedemnastu uzbrojonych strażników. Żeby zabijać, potrzeba przestrzeni, pozwalającej na natarcie, odwrót, a jeśli trzeba to i ucieczkę. Pomachałem po raz ostatni, po czym odwróciłem się plecami do tłumu i pomaszerowałem do kaplicy. - Makin! Straż gotowa? - Tak, panie - odparł skinąwszy głową. Wyciągnąłem miecz. Nagłe pojawienie się długiego, śmiercionośnego ostrza w domu bożym wywołało westchnienia zachwytu. - Idziemy.

Z PAMIĘTNIKA KATHERINE AP SCORRON 6 października 98 roku Interregnum. Ancrath. Kaplica. Północ. Kaplica w Ancrath jest mała i pełna przeciągów, jakby budowniczym nie starczyło czasu, by ją dopracować. Płomienie świec nieustannie tańczą, wprawiając w ruch cienie. Gdy tylko stąd wyjdę, zgaszą je ministranci. Jorga Ancratha nie ma już prawie od tygodnia, zabrał ze sobą sir Makina z lochów. Ucieszyło mnie to. Polubiłam sir Makina, już teraz wiem, że nie mogę go winić za to, co stało się Galenowi: to znowu była sprawka Jorga. Użył kuszy! Nigdy by nie pokonał Galena na miecze. Chłopak nie ma za grosz honoru. Wielebny Glen mówi, że Jorg niemal zdarł ze mnie suknię po tym, jak mnie uderzył. Trzymam ją w kufrze ślubnym, który dostałam od matki zanim opuściliśmy Scorron Halt. Włożyłam go do głębokiej szafy w swoim buduarze, tam gdzie nie zaglądają służki. Sama zaś często tam zaglądam i gładzę podarty materiał. Błękitny atłas. Dotykam go i usiłuję przywołać wspomnienia. Widzę go, stoi przede mną z rozłożonymi ramionami, nie zważając na nóż w mojej dłoni. Chwieje się na nogach, jak gdyby ze zmęczenia nie mógł dłużej. Ma trupiobladą cerę i ciemną plamę wokół rany na piersiach. Wyglądał tak młodo, prawie jak dziecko. Cały w bliznach w miejscach, gdzie ciało rozdzierały ciernie. Ludzie sir Reilly’ego znaleźli go powieszonego za szyję - jakimś cudem wywinął się śmierci - po nocy gdy szalała burza, a on ukryty w ciernistym krzewie przyglądał się jak mordują mu matkę. A potem uderzył mnie. Dotykam wciąż niezabliźnionej rany. Jest cała w strupach. Ciekawe, czy widać ją przez włosy, choć właściwie jakie to ma znaczenie. Moje uda też są całe w bliznach. Są jak czarne plamy. Niemal widzę ślady palców, a tu odcisk kciuka. Najpierw mnie uderzył, potem wykorzystał, zgwałcił. Dla niego nie miało to żadnego znaczenia; w końcu był typowym najemnikiem, dla którego gwałt to nie pierwszyzna, że nie wspomnieć o znacznie gorszych przestępstwach. Tak, myślę, że gwałt nie był największą krzywdą, jakiej doznałam z jego strony. Straszliwie tęsknię za Hanną; nie chciałam, żeby ktokolwiek zobaczył, ale płakałam na jej pogrzebie; i za Galenem, za jego dzikim uśmiechem i żarem, jaki czułam za każdym razem, gdy zbliżał się do mnie. Uderzył mnie, a potem wykorzystał; mimo, że trzymałam nóż. Ten osłabiony pędrak, który ledwo trzymał się na nogach. 11 października 98 roku Interregnum. Ancrath. Wysoki Zamek. Moje komnaty. Widziałam dziś brata Glena w Błękitnym Holu. Przestałam przychodzić na jego nabożeństwa, ale widziałam go w holu. Przyglądałam się jego dłoniom, jego grubym paluchom i kciukom, myśląc o gojących się sińcach, które teraz zrobiły się żółte. Podeszłam do szafy i wzięłam do rąk podartą atłasową suknię.

Brat Gog to tylko skóra, kości i psoty. Urodzony przez potwory i wśród potworów wychowany, niczym się jednak nie różni od synów Adama, poza czarną skórą w karmazynowe łaty, ciemnymi oczami bez dna, szponami na dłoniach i stopach, i ciernistymi wyrostkami, które zaczęły się pojawiać wzdłuż jego kręgosłupa. Zobacz, jak się bawi i śmieje, i biega; nie zgadłbyś, że jest wyrwą w osnowie świata, przez którą wlewają się wszystkie ognie piekieł. Zobacz, jak płonie i wtedy uwierzysz.

4 Cztery lata wcześniej W wieku czternastu lat odebrałem mojemu wujowi tron. Spodobało mi się. Miałem zamek, świtę służek, które mogłem lepiej poznać, dwór pełen szlachty, którą mogłem uciskać, a przynajmniej ludzi uchodzących za szlachtę tu na wzgórzach - i skarbiec, który mogłem złupić. Przez pierwsze trzy miesiące nie zajmowałem się niczym innym. Obudziłem się zlany potem. Normalnie budzę się natychmiast trzeźwy i przytomny, ale tym razem czułem się, jakbym tonął. - Za gorąco… Przetoczyłem się na bok i spadłem z łóżka na twardą podłogę. Dym. Krzyki w oddali. Odsłoniłem nocną lampę i podkręciłem płomień. Kłęby dymu unosiły się wokół drzwi, ale nie dlatego, że dym przedostał się przez szpary - całe drzwi stały w płomieniach. - Cholera… - Zawsze obawiałem się śmierci w ogniu. Takie moje dziwactwo. Niektórzy boją się pająków, ja boję się spłonąć na śmierć; pająków zresztą też. - Gog! - zawołałem. Był w przedpokoju, kiedy się kładłem. Podszedłem do drzwi, zbliżając się do nich z boku. Czułem potworne gorąco. Miałem do wyboru przejście przez płonącą framugę albo próbę przeciśnięcia się przez kraty w oknach, a potem upadek z trzydziestu metrów. Wziąłem siekierę z wieszaka na ścianie i stanąłem obok drzwi z plecami przyciśniętymi do kamiennej ściany. Bolało mnie w płucach i nie widziałem zbyt wyraźnie. Siekiera wydawała się ważyć tyle co dorosły mężczyzna. Zamachnąłem się i uderzyłem; drzwi wybuchły. Pokój ogarnął biało-pomarańczowy ogień; płomienie rozwidlały się i wiły jak demoniczne jęzory… i nagle zgasły, pozostawiając ślady sadzy na podłodze. Tylko łóżko zajęło się ogniem. W przedpokoju było jeszcze goręcej niż w sypialni, wszystkie ściany były całkiem czarne, a na środku leżał wielki żarzący się kawał węgla. Cofnąłem się. Gorąco osuszyło mi łzy z oczu i przez moment widziałem znowu wyraźnie. To nie był kawał węgla, tylko Gog, skulony jak niemowlę, rozpalony do czerwoności. Jakaś wielka masa przebiła się przez drzwi prowadzące do pokoju straży. Gorgoth! Uniósł chłopca jedną trójpalczastą dłonią i uderzył go drugą. Gog obudził się i wrzasnął. Ogień w jego ciele zgasł w jednej chwili. Gorgoth trzymał teraz w ramionach tylko bezsilne dziecko o skórze w czarno-czerwone łaty. W powietrzu unosił się smród spalonego mięsa. Minąłem ich bez słowa i pozwoliłem strażnikom wyprowadzić się z przedpokoju. Musieli mnie prawie zaciągnąć do sali tronowej, zanim mogłem stanąć o własnych siłach. - Wody - wykrztusiłem. Napiłem się i obciąłem nożem spalone końcówki włosów. - Przyprowadźcie potwory. Makin wpadł do komnaty, jeszcze w drzwiach zakładając rękawice. - Znowu? - zapytał. - Kolejny pożar? - Tym razem było gorzej. Dużo gorzej. Ale przynajmniej nie będę już musiał oglądać mebli mojego wuja.

- Nie możesz mu pozwalać spać w zamku - powiedział Makin. - Wiem o tym - odpowiedziałem. - Teraz już wiem. - Skończ z tym jak najszybciej, Jorg. - Makin ściągnął rękawice. W końcu nikt nas nie atakował. - Nie możesz pozwolić mu odejść. - Coddin wszedł do komnaty. Miał ciemne worki pod oczami. - Jest zbyt niebezpieczny. Ktoś inny może go wykorzystać. I oto wyrok zawisł w powietrzu: Gog musi umrzeć. Zagrzmiały trzy uderzenia i główne drzwi do komnaty otwarły się na oścież. Do środka weszli Gorgoth z Gogiem, otoczeni przez czterech spośród rycerzy mojego dworu, którzy u boku Gorgotha przypominali dzieci. Stojąc pomiędzy ludźmi, leukroty wyglądały tak samo potwornie jak w dniu, kiedy znalazłem ich pod górą Honas. Kocie oczy Gorgotha połyskiwały ponuro, odcinając się od krwisto-czerwonej skóry, tak ciemnej, że prawie czarnej, jakby zarażonej nocą. - He ty masz lat, Gog, osiem? Widzę, że bardzo chcesz spalić mój zamek. - Czułem na sobie wzrok Gorgotha. Jego olbrzymie, wystające z piersi żebra unosiły się i opadały z każdym oddechem. - Ten duży będzie walczył - szepnął Coddin, nachylając się ku mnie. - Nie będzie z nim łatwo. - Osiem lat - powtórzył Gog. Tak naprawdę nie wiedział, ale lubił się ze mną zgadzać. Jego głos, wysoki i słodki, kiedy spotkaliśmy się pod górą Honas, wydawał się teraz bardziej surowy i można było usłyszeć w nim trzask płomieni, jak gdyby miał zaraz zacząć ziać ogniem, niczym jakiś cholerny smok. - Zabiorę go stąd - oznajmił Gorgoth, głosem tak niskim, że ledwo słyszalnym. - Zabiorę go daleko. Rozegraj swoje figury, Jorgu. Cisza przeciągała się. Nie siedziałbym na tym tronie, gdyby Gorgoth nie utrzymał bramy. Albo gdyby Gog nie spalił ludzi hrabiego. Wciąż czułem pieczenie na twarzy i ból w płucach; swąd spalonych włosów wypełniał mi nozdrza. - Przykro mi z powodu twojego łóżka, bracie Jorgu - powiedział Gog. Gorgoth szturchnął go w ramię jednym ze swych olbrzymich palców. - Królu Jorgu - poprawił się Gog. - Byłeś gotów oddać to dziecko nekromantom, Gorgocie. Razem z jego bratem. - Nie pytałem, czy oddałby własne życie, broniąc Goga. Nie było co do tego wątpliwości. - Wiele się zmieniło od tego czasu - odpowiedział Gorgoth. - Lepsza będzie dla nich szybka śmierć, tak wtedy mówiłeś. - Podniosłem się z tronu. - Będą się zmieniać zbyt szybko. Zbyt szybko, żeby to znieść. Zbyt szybko, żeby przeżyć, tak mówiłeś. - Daj mu szansę. - Dziś niemal zginąłem we własnym łóżku. Zstąpiłem z podwyższenia. Makin stanął obok mnie. - Królewskie komnaty spłonęły. A ja nigdy nie planowałem umrzeć w łóżku. Chyba że jako cesarz, zdziecinniały na starość, pomiędzy nogami młodej i chętnej konkubiny. - Nie można tego powstrzymać. - Gorgoth zacisnął dłonie w masywne pięści. - To jego dena. - Co? Jego denar? - Położyłem dłoń na rękojeści miecza. Przypomniałem sobie jak żarliwie i bez chwili wahania Gog walczył, by ocalić swojego brata. Brakowało mi takiej jasności decyzji. Jeszcze wczoraj wszystkie decyzje były łatwe. Wszystko było czarne albo białe. Poderżnąć Gemtowi gardło albo nie. A teraz? Odcienie szarości. Można utonąć w odcieniach szarości.

- Jego dena. Historia każdego człowieka, zapisana w jego wnętrzu, czym jest, czym będzie, zapisane na zwoju w jego wnętrzu - powiedział Gorgoth. Nigdy nie słyszałem, żeby wymówił tyle słów jednym ciągiem. - Widziałem wnętrze wielu ludzi, Gorgoth, bo sam ich rozprułem, i jeżeli cokolwiek tam jest napisane, to czerwienią na czerwieni i nie pachnie dobrze. - Twoja geometria nie znajdzie środka człowieka, Wasza Wysokość. - Wpatrywał się we mnie tymi hipnotyzującymi kocimi oczami. Nigdy wcześniej nie zwrócił się do mnie per “Wasza Wysokość”. Dla niego to musiało być jak błaganie na kolanach. Wbiłem wzrok w Goga, kucającego na środku sali, spoglądającego to na mnie, to na Gorgotha. Lubiłem tego chłopca. Tak po prostu. Obaj mieliśmy braci, którzy zginęli, bo nie potrafiliśmy ich uratować. W obu nas coś płonęło, jakaś nieposkromiona moc zniszczenia, próbująca się wydostać każdego dnia. - Panie - wtrącił Coddin, trafnie odgadując, co dzieje się w mojej głowie. - Te sprawy nie powinny obciążać królewskich myśli. Zajmij moje komnaty i porozmawiamy ponownie rano. Odejdź, a my zrobimy brudną robotę za ciebie. Było jasne, co chciał mi powiedzieć. Było jasne, że nie chciał tego robić. Potrafiłem odgadnąć jego myśli nie gorzej niż on moje. Nie chciał kiedyś zabić konia, który okulał. Ale zrobił to. I zrobi to teraz. Gra królów nigdy nie była czystą grą. Rozegraj swoje figury. - Nie można nic na to poradzić, Jorgu - powiedział cicho Makin, kładąc rękę na moim ramieniu. - On jest zbyt niebezpieczny. Nie możesz przewidzieć, w co się przemieni. Rozegraj swoje figury. Wygraj. Zrób co trzeba. - Gog - zwróciłem się do chłopca. Podniósł się powoli, patrząc na mnie uważnie. - Mówią, że jesteś zbyt niebezpieczny, że nie mogę pozwolić ci tu zostać, ale też nie mogę pozwolić ci odejść; że nie mogę podjąć tego ryzyka, że jesteś bronią, którą nie można władać. - Obejrzałem się dookoła, przebiegając wzrokiem po sali tronowej, wysokich sklepieniach, ciemnych oknach, po czym zwróciłem się do Makina, Coddina, moich rycerzy. - Obudziłem Słońce Budowniczych pod Gelleth, a wy mówicie, że nie poradzę sobie z tym dzieckiem? - To był inny czas, Jorgu, nie było wyboru. - Makin wbił wzrok w podłogę. - Czas jest zawsze taki sam; nigdy nie ma wyboru - odparłem. - Myślicie, że jesteśmy tu bezpieczni, na tej górze? Ten zamek może wydaje się duży od środka. Z odległości mili możesz zasłonić go kciukiem. Spojrzałem na Gorgotha. - Może potrzebuję nowej geometrii. Może musimy znaleźć to “dena” i zobaczyć, czy historii nie da się napisać na nowo. - Mocy tego dziecka nie da się kontrolować, Jorgu. - Coddinowi nie brakowało odwagi, żeby mi przerwać. Takich ludzi potrzebowałem. - Będzie coraz gorzej. - Zabieram go do Heimrift - oznajmiłem. Gog jest bronią i tam przekuję ją na własny użytek. - Heimrift? - Gorgoth z trzaskiem stawów rozprostował palce, dotąd zaciśnięte w pięści. - Siedziba ognia i demonów - wymamrotał Makin. - Wulkan. Właściwie cztery wulkany. I mag, który włada ogniem. A przynajmniej tak mówił mi mój nauczyciel. Więc zobaczymy, czy da się zrobić jakiś użytek z królewskiej edukacji. Przynajmniej Gogowi się tam spodoba. Tam wszystko płonie.

5 Cztery lata wcześniej - To zły pomysł, Jorgu. - To niebezpieczny pomysł, Coddinie, ale to niekoniecznie znaczy, że zły. - Położyłem nóż na brzegu mapy, żeby się nie zwinęła. - Jakiekolwiek byłyby szanse powodzenia, zostawisz królestwo bez króla. - Coddin przyłożył palec do mapy, wskazując Upiorny Zamek, jak gdyby chciał mi pokazać moje miejsce. - Minęły dopiero trzy miesiące, Jorgu. Ludzie jeszcze nie wiedzą, co o tobie myśleć. Szlachta zacznie spiskować, gdy tylko wyjedziesz. Jak wielu żołnierzy zabierzesz z sobą? Z pustym tronem Wyżyny Renaru mogą wyglądać na łatwą zdobycz. Nawet twój ojciec może postanowić się po nią zgłosić razem z Armią Bramy. Jeżeli trzeba będzie bronić tego miejsca, nie wiem jak wielu spośród ludzi twojego wuja stanie po twojej stronie. - Mój ojciec nie wysłał armii, kiedy zabito moją matkę i brata. - Odruchowo zacisnąłem dłoń na rękojeści noża. - Nie sądzę, żeby miał teraz ruszyć na Upiorny Zamek. Zwłaszcza, gdy jego wojska zajęte są okupowaniem tego, co pozostało z Gelleth. - Więc jak wielu żołnierzy zabierzesz z sobą? - zapytał Coddin. - Straż nie wystarczy. - Żadnych. Mógłbym zabrać całą chędożoną armię i wszystko co by mi z tego przyszło, to wojna na cudzej ziemi. - Coddin chciał zaprotestować, ale przeszkodziłem mu. - Zabiorę moich Braci. Oni chętnie wybiorą się znowu w drogę. Nie tak wiele lat temu udało nam się przewędrować tam i z powrotem niezły kawał świata bez przeszkód z niczyjej strony. Makin wrócił do sali z kilkoma zwojami map pod pachą. - Wyruszamy w przebraniu? - zapytał, szczerząc zęby. - Dobrze. Prawdę mówiąc, dość już mam siedzenia na tyłku w tym miejscu. - Ty zostaniesz, bracie Makinie - oznajmiłem. - Wezmę z sobą Czerwonego Kenta, Rowa, Grumlowa, Młodego Sima… i Maicala, czemu nie. Może to i przygłup, ale trudno go zabić. No i oczywiście Rikejka… - Nie jego - zaprotestował Coddin z kamienną twarzą. - Nie możesz mu ufać. Zostawi cię w pierwszym lepszym przydrożnym rowie. - Potrzebuję go. Coddin zmarszczył brwi. - Może się przydać w walce, ale brakuje mu subtelności, dyscypliny, sprytu… - Ja ująłbym to tak - wtrącił Makin - że Rike nie potrafi przyrządzić jajecznicy, nie brodząc po kolana we krwi kurczaków i nie robiąc sobie naszyjnika z ich wnętrzności. - Rike wiele przeszedł - powiedziałem - a ja potrzebuję takich ludzi. - Potrzebujesz mnie. - Nie możesz mu ufać. - Coddin potarł czoło, tak jak zawsze to robił, kiedy coś go martwiło. - Ciebie potrzebuję tutaj, Makinie. Po powrocie chciałbym wciąż mieć swoje królestwo. Wiem, że nie mogę ufać Rike’owi, ale przez cztery lata w drodze nauczyłem się, że on czasem bywa najwłaściwszym narzędziem do osiągnięcia celu. Podniosłem nóż i mapa zwinęła się z powrotem. - Widziałem wystarczająco wiele.

Makin uniósł wzrok i położył swoje nierozwinięte mapy na stole. - Wyznacz mi przyzwoitą trasę, Coddinie, i niech ten młody skryba zrobi mi kopię. - Wyprostowałem się i przeciągnąłem. Potrzebowałem czegoś właściwego do ubrania. Jedna ze służek spaliła moje stare łachmany, a aksamitne szaty nie nadawały się do podróży. Działały jak magnes na kurz. Ojciec Gomst złapał Makina, Kenta i mnie po drodze do stajni. Prawie przybiegł z kaplicy, aż poczerwieniał na twarzy. Pod pachą miał ogromną biblię, a w drugiej ręce trzymał krzyż z ołtarza. - Jorgu… - Urwał, próbując złapać dech. - Królu Jorgu. - Czy zamierzasz do nas dołączyć, ojcze? - Rozbawiło mnie to, jak natychmiast pobladł. - Błogosławieństwo… - powiedział, wciąż ciężko sapiąc. - Ach tak, błogosław śmiało. Kent natychmiast opadł na kolana; nie znałem nigdy bardziej pobożnego mordercy. Makin dołączył do niego z pośpiechem zadziwiającym u kogoś, kto w swoim czasie złupił katedrę. Ponieważ Gomstowi udało się wydostać z Gelleth w świetle Słońca Budowniczych bez choćby cienia opalenizny, Bracia uznali najwidoczniej, że okrywa go łaska Boża. Fakt, że my wszyscy mieliśmy znacznie mniej czasu na ucieczkę stamtąd niż on, jakoś do nich nie trafiał. Jeżeli o mnie chodzi, pomimo wszelkiego zła, jakie zrodził kościół Rzymu, nie potrafiłem już gardzić Gomstem tak jak kiedyś. Nie zawinił niczym poza tym, że był słabym, bezradnym człowiekiem, niezdolnym zrealizować obietnic swego pana i nieść miłości swego zbawcy, ani nawet z najbledszym przekonaniem zarzucić jarzma Rzymu na kark swojej trzody. Pochyliłem głowę i wysłuchałem modlitwy. Zawsze lepiej być krytym z każdej strony. Na zachodnim dziedzińcu zebrała się moja barwna kompania. Bracia sprawdzali swoje uzbrojenie, a Rike dosiadał największego konia, jakiego widziałem. - Ja mógłbym biec szybciej niż ten potwór, Rike’u. - Udałem, że zaglądam za jego wierzchowca. - Co, nie zabrałeś pługu, kiedy go kradłeś? - Będzie dobry - odpowiedział. - Uniesie dużo łupu. - Maical nie bierze wózka na czaszki? - Rozejrzałem się. - Gdzie on jest? - Poszedł po siwka - wyjaśnił Kent. - Kretyn mówi, że nie pojedzie na żadnym innym koniu, bo nie umie. - To ci dopiero lojalność. - Obejrzałem się na Rike’a. - A gdzie twoja nowa żonka, braciszku? Nie pożegna cię przed drogą? - Zajęta ciągnięciem pługa. - Poklepał konia. - Ma co robić. Przez kuchenne drzwi za plecami Rike’a wyszedł Gorgoth. To niepokojący widok, zobaczyć stworzenie na dwóch nogach, które jest większe i szersze niż Rike. Gog przybiegł razem z nim. Złapał mnie za rękę i poprowadził za sobą. Mało kto odważyłby się chwycić moją dłoń, odkąd wniknęła we mnie moc nekromancji. W moich palcach jest śmierć, nie tylko chłód. Kwiaty więdną i umierają, gdy ich dotknę. - Dokąd jedziemy, bracie Jorgu? - Pomimo suchego trzasku, głos Goga wciąż brzmiał jak głos dziecka. - Znaleźć maga ognia. Musimy skończyć z tym paleniem łóżek - odpowiedziałem. - Czy będzie bolało? - Patrzył na mnie swoimi dużymi, całkiem czarnymi oczami. Wzruszyłem ramionami. - Może.