Streszczenie poprzednich tomów
Czytelnicy musieli czekać na tę książkę cały rok. Dla odświeżenia pamięci proponuję
krótkie streszczenie tego, co się wydarzyło w poprzednich tomach trylogii. Oto najważniejsze
fakty, istotne dla zrozumienia tej części opowieści:
i) Jorg miał dziewięć lat, gdy ukryty w ciernistym krzewie był świadkiem, jak zginęli jego
matka i brat William. Zabójców nasłał jego wuj.
ii) Ojciec Jorga, Olidan, jest złym człowiekiem. Zabił jego ukochanego psa, gdy Jorg miał 6
lat, i dźgnął go nożem w pierś, gdy miał lat czternaście.
iii) Ojciec Jorga wciąż rządzi Ancrathem, a jego nową żoną jest Sareth. Jorg ma coś w
rodzaju obsesji na punkcie swojej nowej ciotki — siostry Sareth, Katherine.
iv) Jorg przypadkiem (choć nie całkiem niezamierzenie) zabił swojego przyrodniego brata,
małego Degrana.
v) Człowiek imieniem Luntar zamknął pamięć Jorga o tym wydarzeniu w małej szkatułce.
Jorg właśnie odzyskał to wspomnienie.
vi) Za rządami wielu władców Rozbitego Imperium kryją się utalentowani magicy, którzy
współzawodniczą ze sobą i tak manipulują wydarzeniami, by mieć jeszcze większą kontrolę.
vii) Zostawiliśmy Jorga na tronie jego wuja w Renarze. Książęta Strzały leżeli martwi, ich
armia rozproszona, a sześć krain zjednoczonych przez Orrina ze Strzały dojrzało do podboju.
viii) Zostawiliśmy Jorga dzień po jego ślubie z dwunastoletnią królową Mianą.
ix) Jorg wysłał swoich ludzi, aby sprowadzili z gór ciężko rannego kanclerza, Coddina.
x) W ruinach niedaleko Upiornego Zamku znaleziono pamiętnik Katherine — czy ona
sama przeżyła, nie wiadomo.
xi) Czerwony Kent został mocno poparzony podczas walki.
xii) Jorg odkrył duchy dawnych Budowniczych pośród pozostawionej przez nich
maszynerii.
xiii) Od jednego z nich, Fexlera Brewsa, dowiedział się, że to, co on nazywa magią istnieje
dlatego, że naukowcy czasu Budowniczych zmienili sposób działania świata: człowiek może
własną wolą wpływać na materię i na energię.
xiv) Broń, którą Jorg wykorzystał do zakończenia oblężenia Upiornego Zamku, została
znaleziona na miejscu samobójstwa Fexlera Brewsa.
xv) Moce nekromancji i ognia wypaliły się w Jorgu, kiedy nieomal go zabiły w końcowym
etapie bitwy o Upiorny Zamek.
xvi) Martwy Król to potężny osobnik, który obserwuje żywych z krainy umarłych i
szczególnie interesuje się Jorgiem.
xvii) Chella, nekromantka, działa z ramienia Martwego Króla.
xviii) Co cztery lata władcy stu różnych krain imperium zbierają się na Zgromadzeniu w
stolicy, mieście Vyene — jest to czas rozejmu, kiedy drogą glosowania wybierają oni nowego
cesarza. W ciągu stu lat od śmierci ostatniego włodarza żaden kandydat nie zdołał zapewnić
sobie wymaganej większości głosów.
xix) We wcześniejszym wątku zwanym Cztery lata wcześniej zostawiliśmy Jorga w zamku
jego dziadka na Końskim Wybrzeżu. Matemagik Qalasadi uciekł po próbie otrucia
mieszkańców zamku. Jorg dostał od ducha Budowniczego Fexlera pierścień pokazujący
interaktywne obrazy świata pochodzące z satelitów i innych źródeł optycznych.
Prolog
Kai zatrzymał się przy paleolitycznym głazie — pojedynczym, wysokim bloku skalnym z
czasów, gdy ludzie znali tylko drewno, kamienie i polowanie. A może znali coś więcej, skoro
postawili ten głaz w dobrze widocznym miejscu — tam, gdzie welony mgieł przerzedzały się i
unosiły w powietrze, odsłaniając stare tajemnice, a firmament skłaniał się nieco niżej, tak by
zaprzysiężeni niebu mogli łatwiej ku nim sięgnąć.
Miejscowi nazywali cypel „Palcem”, co w opinii Kaia było trafnym, acz mało oryginalnym
mianem. Jeśli rzeczywiście był to palec, to głaz tkwił na kłykciu. Palec miał w tym miejscu
około 60 jardów szerokości i tyleż samo wysokości, opadając ku mokradłom szeregiem
stromych, kamienistych stopni.
Kai wziął głęboki oddech, napełniając płuca zimnym, wilgotnym powietrzem, spowolnił
bicie serca i wsłuchał się w tęskny, przenikliwy głos kamienia, choć w rzeczywistości było to
raczej wspomnienie głosu. Poczuł lekkie ukłucie bólu, gdy jego spojrzenie poszybowało ku
niebu, choć ciało pozostało przy monolicie. Spoglądał teraz na siebie z góry, z jasnego
prześwitu pomiędzy dwiema skłębionymi chmurami. Stał się maleńkim punktem na Palcu.
Sam zaś cypel jawił się jako wąziutki pasek wrzynający się w ogrom Morza Szuwarów, a rzeka
Rill stała się srebrną wstążką z połyskującym medalionem Szklanego Jeziora.
Kai poszybował wyżej. Ziemia oddalała się i z każdym uderzeniem zrodzonych przez umysł
skrzydeł stawała się bardziej abstrakcyjna. Tumany mgły kłębiły się dookoła, a on znalazł się
znowu w chłodnych objęciach chmur.
Czy tak właśnie wygląda śmierć? Zimna biel, na wieki wieków amen?
Kai nie dał się wciągnąć chmurze i ponownie znalazł słońce. Zaprzysiężeni niebu tak łatwo
mogli się zatracić w bezmiarze niebios. I z wieloma tak się działo: zostawiali swoje ciała i bez
końca przemierzali puste przestrzenie na wysokościach. Kaiowi nie pozwalał na to egoizm.
Znał siebie na tyle dobrze, że mógł się do tego przyznać. Była w nim jakaś zachłanność, jakaś
niemożność rezygnacji. Cechy dość negatywne, ale w tym wypadku przydatne, bo
utrzymywały go przy życiu.
Wzniósł się ponad łagodny blask chmur, przemykając pośród ich wież i wieżyczek. Raptem
przez alabastrowy puch przebił się seris — długi na sto stóp i grubszy od człowieka, lecz mimo
to ledwie widoczny nawet dla Kaia; pojawiał się i znikał w tej swojej wijącej się formie. Kai
zawołał do niego. Wąż—chmura zwinął się i zataczając leniwe kręgi zaczął się zbliżać.
— Witaj, stary przyjacielu — pozdrowił go Kai. Kiedy nadchodziła burza, wśród cumulusów
kłębiły się setki seris, a każdy wiedział to samo, więc dla Kaia były jednym seris. Może były
one tym, co pozostało po tych zaprzysiężonych niebu, którzy się zapomnieli, zapomnieli, kim
byli, i mogli już tylko tańczyć wśród chmur. A może istniały one od zawsze, nie znając ani
narodzin, ani śmierci.
Seris wpatrzył się w Kaia zimnym, niebieskim blaskiem swoich oczodołów. Powolny,
chłodny dotyk jego myśli wyrażał zaciekawienie.
— Wciąż ta kobieta?
— Zawsze ta kobieta. — Kai przyglądał się światłu na chmurach. Architektonicznych
chmurach, gotowych, aby Bóg je kształtował, zmieniał w katedry, wieże, potwory... Bawiło go,
że seris sądził, że zawsze przyprowadza na Palec tę samą dziewczynę.
Może seris myśli, że jest tylko jeden mężczyzna, jedna kobieta i mnóstwo ciał.
Seris kręcił korkociąg wokół Kaia, jakby chciał owinąć go kokonem swoich zwojów.
— Chciałbyś mieć jeden cień?
Kai uśmiechnął się. Seris wyobrażał sobie ludzką miłość jako dwie łączące się chmury,
czasem ocierające się o siebie, czasem tworzące chmurę burzową, czasem wtopione jedna w
drugą — rzucające jeden cień.
— Tak, jeden cień. — Kaia zdziwił żar we własnym głosie. Chciał tego, co miał seris. Nie
tylko zabawy na sianie. Nie tym razem.
— Więc zrób to. — Głos seris docierał do Kaia podskórnie, choć skórę zostawił daleko w
dole.
— Zrobić to? To nie takie proste.
— Nie chcesz? — seris zmarszczył się. Kai wiedział, że to oznacza śmiech.
— Ależ chcę. — Wystarczy, że ona wejdzie do pokoju, a ja już płonę. Ten jej zapach!
Zamykam oczy i jestem w Ogrodach Bethda.
— Nadchodzi burza. — Głos seris zabarwił smutek.
Kai zdziwił się. Nie zauważył żadnych oznak burzy.
— Podnoszą się — dodał seris.
— Umarli? — zapytał Kai, czując dawny strach.
— Gorzej. — Jedno słowo a tak dużo znaczenia.
— Liczkin? — Kai rozejrzał się uważnie, ale nic nie zobaczył. Liczkiny przychodzą tylko w
ciemnościach.
— Podnoszą się — powtórzył seris.
— Ilu? — Oby nie wszystkie siedem! Proszę.
— Dużo. Jak kropli deszczu. — Seris opuścił go. Mgła, z której utkane było jego ciało,
rozpłynęła się. Kai nigdy wcześniej nie widział, żeby seris tak się rozpadł.
— Zrób jeden cień. — Głos zawisł w powietrzu.
Kai zwrócił wzrok ku ziemi. Zanurkował ku Palcowi. Sula stała na jego koniuszku, biała
plamka na samym skraju, szybko się powiększająca. Jego spojrzenie wbiło się z powrotem w
ciało, z siłą, która powaliła go na kolana. Podniósł się, przez chwilę zdezorientowany, i
popędził w kierunku Suli. Kiedy dotarł do niej po niecałej minucie, zatrzymał się obok zgięty
wpół, z trudem łapiąc oddech.
— Długo cię nie było. — Sula odwróciła się do niego. — Już myślałam, że o mnie
zapomniałeś, Kaiu Summersonie.
— Wybacz mi, pani. — Wysapał i uśmiechnął się. Niepokój zupełnie ustąpił miejsca
oczarowaniu. Poczuł się głupio. Przecież z wysoka nie zauważył niczego niepokojącego.
Nadąsanie Suli zamieniło się w uśmiech, a słońce dodatkowo rozjaśniło jej twarz, i Kai
zapomniał na chwilę o ostrzeżeniu serisa. Liczkini podróżują nocą. Złapał ją za ręce i
przyciągnął do siebie. Pachniała kwiatami. Serce zabiło mu mocniej, gdy poczuł miękkość jej
piersi. Przez chwilę wpatrywał się w jej oczy i usta. W jednej dłoni wciąż zamykał jej ręce,
drugą dotknął jej szyi i poczuł jak pulsuje w niej gorąca krew.
— Nie powinnaś stać tak blisko krawędzi — powiedział, chociaż jej widok zapierał mu dech.
Ledwie jard za nią skraj Palca zmieniał się w skaliste zbocze i opadał stromo na 200 stóp ku
okolicznym mokradłom.
— Mówisz jak mój tatuś. — Sula zadarła głowę i wtuliła się w Kaia. — Wiesz, on nawet
powiedział mi dzisiaj, że mam się z tobą nie spotykać. Ten Kai Summerson to wszawy chudo—
pachołek, tak powiedział. Chciał, żebym siedziała zamknięta w Morltown, kiedy on będzie
załatwiał swoje interesy.
— Co takiego? — Kai puścił dłonie Suli. — Mówiłaś, że się zgodził.
Sula zachichotała i zacytowała grubym głosem: „Nie pozwolę mojej córce wałęsać się z
kapitanem Straży.” Roześmiała się i wróciła do swojego zwykłego głosu. — Wiedziałeś, iż on
uważa, że ty masz „reputację”?
Kai miał złą reputację i człowiek taki jak Merik Wineland mógł mu bardzo utrudnić życie.
— Posłuchaj, Sula, musimy stąd pójść. Mogą być kłopoty.
— Kłopoty? — Na idealnym czole Suli pojawiły się delikatne zmarszczki niezadowolenia.
— Sprowadziłem cię tutaj, gdyż mam w tym pewien ukryty cel — odrzekł Kai.
Inna dziewczyna w tym momencie zarumieniłaby się, ale Sula uśmiechnęła się szeroko.
— Nie o to chodzi — wyjaśnił Kai. — To znaczy, to też, ale miałem za zadanie sprawdzić
teren. Obserwować mokradła.
— Kiedy cię nie było, patrzyłam w dół ze skały. Nic tam nie ma! — Sula odwróciła się i
pomachała ręką w kierunku zielonego bezmiaru moczarów. I wtedy to zobaczyła. — Co to
jest?
Znad Morza Szuwarów nadciągała mgła. Unosiła się od wschodu białymi pasmami
barwionymi na czerwono przez zachodzące słońce.
— Nadchodzą — z trudem odezwał się Kai. Głos wiązł mu w gardle, więc próbował pokryć
to uśmiechem. Wyszedł mu grymas. — Pospieszmy się, Sula. Muszę się zgłosić w Forcie Aral.
Ciebie przeprowadzę przez Mextens i zostawię w Redrocks. Tam będziesz bezpieczna. Wóz
zabierze cię do Morltown.
Strzały nadleciały ze szmerem przypominającym dźwięk towarzyszący zdmuchiwaniu
świec. Seria nagłych, krótkich oddechów. Trzy z nich utknęły pod prawą pachą Suli. Trzy
cienkie, czarne strzałki, wyraźne na tle bieli jej sukni. Kai poczuł swędzenie w karku, jakby
ukąsił go giez.
Na czubku Palca zaroiło się od bagiennych ghuli, burych jak pająki, szybkich i niemych. Kai
wyrwał swój krótki miecz z pochwy, ale okazał się ciężki jak ołów. Poczuł, że drętwieją mu
palce i miecz wypadł mu z niezdarnej ręki.
Nadchodzi burza.
1
Zawiodłem brata. Wisiałem wśród cierni i pozwoliłem mu umrzeć, i od tamtego wieczoru nic na
tym świecie nie było w porządku. Zawiodłem go i chociaż od tamtej pory zawiodłem wielu braci, to
ten pierwszy ból się nie zmniejszył. Najlepsza część mnie wciąż tam wisi, na tych cierniach. Życie
może odebrać człowiekowi to, co najważniejsze, obdzierać go z tego po kawałku; upływające lata
czynią go żebrakiem o pustych rękach. Każdy ma swoje ciernie, głęboko w sobie, jak kości. Blizny po
ciernistym krzewie naznaczyły mnie, wykaligrafowały linie przemocy, wypisały krwawe przesłanie,
na którego rozszyfrowanie trzeba całego życia.
Straż Gildenu zawsze stawiała się w zamku na moje urodziny. Przybyli, gdy ukończyłem
szesnaście lat, byli z moim ojcem i wujem w dniu dwunastych urodzin, które ja spędziłem z
braćmi. Widzieliśmy oddział Straży zmierzający do Ancrathu Wielką Drogą Zachodnią. Gdy
miałem osiem lat, widziałem ich wjeżdżających na białych rumakach w bramy Wysokiego
Zamku. Will i ja patrzyliśmy na nich zachwyceni.
Dzisiaj obserwowałem ich z Mianą u boku. Królową Mianą. Stukotali kopytami w innych
bramach innego zamku, ale efekt był ten sam — złota fala. Zastanawiałem się, czy Upiorny
pomieści ich wszystkich.
— Kapitanie Harran! — zawołałem z góry. — Dziękuję za przybycie. Napijecie się piwa? —
Pomachałem dłonią w kierunku stołów na kozłach przygotowanych dla nich. Nasze trony
kazałem postawić na balkonie, abyśmy mogli obserwować ich wjazd.
Harran, olśniewający pozłacaną stalą, zsunął się z siodła. Za nim, jeden za drugim,
wjeżdżali na dziedziniec strażnicy. Setki strażników. Dokładnie siedem oddziałów po
pięćdziesiąt ludzi. Jeden oddział na każdą z moich krain. Cztery lata wcześniej miałem tylko
jeden oddział, ale i wtedy dowodził nim Harran.
— Dziękuję ci, królu Jorgu — zawołał. — Ale musimy wyruszyć przed południem. Drogi do
Vyenne są gorsze niż myśleliśmy. Będziemy musieli bardzo się starać, żeby dotrzeć do Bramy
na Zgromadzenie.
— Chyba nie chcesz z powodu Zgromadzenia popędzać królewskich urodzin? — Łyknąłem
piwa i wzniosłem puchar. — Jak wiesz, to moje dwudzieste.
Harran wykonał przepraszający gest i odwrócił się do swoich oddziałów. Na dziedzińcu
tłoczyło się już ponad dwustu ludzi. Byłbym naprawdę pod wrażeniem, gdyby udało mu się
zebrać w Upiornym wszystkich trzystu pięćdziesięciu. Frontowego dziedzińca, chociaż
rozbudowanego w trakcie rekonstrukcji, wciąż nie można było nazwać przestronnym.
Nachyliłem się do Miany i położyłem rękę na jej wielkim brzuchu.
— On się martwi, że jeżeli nie zjawię się na Zgromadzeniu, to głosowanie znowu zostanie
zawieszone.
Miana uśmiechnęła się. Ostatnie głosowanie, które mogło przynieść decyzję, miało miejsce
na drugim Zgromadzeniu — było mało prawdopodobne, żeby trzydzieste trzecie z kolei
posadziło na tronie cesarza, skoro nie zrobiło tego trzydzieści poprzednich.
Makin wjechał w bramy zamku na końcu kolumny strażników. Wraz z tuzinem moich
rycerzy eskortował Harrana przez Wyżyny. Eskorta zupełnie symboliczna, skoro nikt przy
zdrowych zmysłach, i zapewne niewielu obłąkanych, ważyłoby się stanąć na drodze
oddziałowi Straży Gildenu, a co dopiero siedmiu oddziałom razem wziętym.
— Widzisz więc, Miano, dlaczego muszę cię opuścić, nawet jeśli mój syn ma właśnie
pojawić się na tym świecie. — Poczułem pod ręką jego kopnięcie. Miana poruszyła się na
swoim tronie.
— Nie mogę przecież powiedzieć „nie” siedmiu oddziałom.
— Wiesz, że jeden z nich należy do lorda Kennicka? — przypomniała mi.
— Do kogo? — zapytałem, tylko po to, aby się z nią podroczyć.
— Czasem myślę, iż żałujesz, że zrobiłeś z Makina lorda Kennicka. — Rzuciła mi to swoje
krótkie, naburmuszone spojrzenie.
— On chyba też tego żałuje. W ciągu ostatnich dwóch lat spędził tam niewiele ponad
miesiąc. Do swoich pokoi tutaj sprowadził meble z Dworu Barona.
Zamilkliśmy i dalej obserwowaliśmy, jak straż formuje szyki na za ciasnym dla nich
dziedzińcu.
Poziomem dyscypliny zawstydzali wszystkie inne hufce. Przy Straży Gildenu nawet
kawaleria mojego dziadka z Końskiego Wybrzeża sprawiała wrażenie bezładnego motłochu.
Byłem kiedyś pełen podziwu dla jakości straży Orrina ze Strzały, ale ci ludzie byli o całą klasę
lepsi. Każdy połyskiwał w słońcu i ani jedna pozłacana zbroja nie nosiła śladów brudu czy
wytarcia. Ostatni cesarz nie miał węża w kieszeni, a jego osobista straż, prawie dwieście lat po
jego śmierci, wciąż z tej kieszeni czerpała.
— Powinienem już zejść — odezwałem się, ale nie powstałem. Polubiłem wygody. Trzy
tygodnie konnej jazdy nie jawiło się jako miła perspektywa.
— Powinieneś. — Miana żuła ziarno pieprzu. W ciągu ostatnich miesięcy jej kulinarny gust
przechodził od jednej skrajności w drugą. Najnowsze były piekące smaki rodem z jej ojczyzny,
Końskiego Wybrzeża. Całowanie jej wymagało nie lada odwagi. — Ale najpierw dam ci mój
prezent.
— Mały już gotowy? — Zdziwiony, uniosłem brew i poklepałem ją po brzuchu.
Miana strzepnęła moją rękę i skinęła na służącego pod ścianą sali. Chwilami wciąż
wyglądała jak ta mała dziewczynka, która przybyła do Upiornego Zamku w dniu jego
oblężenia. Za miesiąc kończyła 15 lat, ale wciąż była drobniejsza od najdrobniejszej ze swoich
służek. Ciąża przydała jej jednak trochę krągłości, wypełniła pierś, zarumieniła policzki.
Hamlar wrócił z czymś podłużnym i cienkim, schowanym pod jedwabiem — to coś było za
krótkie jak na miecz. Skłonił się lekko, oddając przedmiot w moje ręce. Hamlar służył
wcześniej mojemu wujowi przez dwadzieścia lat, ale nigdy na mnie krzywo nie spojrzał.
Odrzuciłem tkaninę.
— Kij? Moja droga, nie powinnaś. — Zacisnąłem usta. Musiałem przyznać: całkiem ładny
kij. Choć rodzaju drewna nie rozpoznałem.
Hamlar położył go na stole pomiędzy tronami i oddalił się.
— To jest laska — powiedziała Miana. — Lignum vitae. Twarda i na tyle ciężka, żeby w
wodzie opaść na dno.
— Kij, który może mnie utopić...
Znowu skinęła na Hamlara, który tym razem przyniósł z biblioteki wielką księgę. Otworzył
ją na stronie zaznaczonej wskaźnikiem z kości słoniowej.
— Tu jest powiedziane, że lord Orlanth posiadał dziedziczne prawo noszenia laski na
Kongresie. — Miana wskazała palcem właściwy fragment księgi.
Podniosłem laskę z większym zainteresowaniem. Była ciężka jak pręt żelazny. Jako król
Wyżyn, Strzały, Belpanu, Conaught, Normardii i Orlanthu, że nie wspomnę o panowaniu nad
Kennick, miałem więc teraz królewski przywilej chodzić z drewnianą laską, kiedy wszyscy inni
musieli pozostać nieuzbrojeni. A dzięki mojej małej królowej o twarzy skrzata i różowych
policzkach tym drewniano—żelaznym kijem mogłem rozbić głowę w stalowym hełmie.
— Dziękuję — powiedziałem. Nigdy nie byłem przesadnie uczuciowy, ale myślę, że
rozumieliśmy się na tyle dobrze, że Miana wiedziała, kiedy coś naprawdę sprawiało mi
przyjemność.
Machnąłem laską na próbę i poczułem się wystarczająco zmotywowany, żeby podnieść się z
tronu.
— Zajrzę po drodze do Coddina.
Pielęgniarki były już u niego przede mną. Drzwi i okiennice były na oścież otwarte,
piżmowe kadzidła zapalone. Ale smród jego rany i tak utrzymywał się w powietrzu. Minęły już
prawie dwa lata od kiedy trafiła go strzała, a rana wciąż była otwarta i jątrzyła się pod
bandażami.
— Jorg. — Coddin pomachał mi na przywitanie ze swojego łóżka, które ustawiono przy
oknie i podniesiono, żeby też mógł zobaczyć przybycie gwardii.
— Coddin. — Ogarnęło mnie dawne niesprecyzowane poczucie winy.
— Pożegnałeś się z nią?
— Z Mianą? Oczywiście. To znaczy...
— Jorg, ona urodzi twoje dziecko. Sama. Podczas gdy ty będziesz w drodze.
— Nie będzie sama. Ma nieskończoną liczbę służących i dam dworu. Ja nawet nie znam ich
imion i nie rozpoznaję połowy z nich. Co dzień chyba pojawia się jakaś nowa.
— Miałeś w tym swój udział, Jorg. Kiedy przyjdzie jej czas, będzie wiedziała, że cię nie ma i
tym trudniej jej będzie. Powinieneś przynajmniej właściwie się pożegnać.
Tylko Coddin mógł tak mnie pouczać
— Powiedziałem... dziękuję. — Zakręciłem mu laską przed oczami. — Prezent.
— Kiedy skończysz tu u mnie, wróć do niej. Powiedz, co trzeba.
Kiwnąłem głową niezobowiązująco, ale Coddinowi to wystarczyło.
— Nigdy nie mam dość patrzenia na tych chłopaków na koniach — powiedział, spoglądając
na lśniące szeregi na dziedzińcu.
— Ćwiczenie czyni mistrza. Co prawda lepsze by były ćwiczenia na wojnie. Koń zgrabnie
cofający się do ciasnego rogu to ładny widok, ale...
— Więc ciesz się tym widokiem! — Coddin potrząsnął głową, próbując ukryć grymas i
spojrzał na mnie. — Co mogę dla ciebie zrobić, mój królu?
— Jak zawsze. Udzielić rady.
— Na pewno jej nie potrzebujesz. Nigdy nie byłem nawet w pobliżu Vyenne. Nie mam
niczego, co mogłoby ci pomóc w Świętym Mieście. Przytomność umysłu i cała ta twoja wiedza
z ksiąg powinny ci wystarczyć. Czyż nie przeżyłeś poprzedniego Kongresu?
Wspomnienie wywołało gorzki uśmiech na mej twarzy.
— Może nie brakuje mi sprytu, mój stary, ale potrzebuję twojej mądrości. Wiem, że cała
moja biblioteka, księga po księdze, przeszła już przez twój pokój. A ludzie przychodzą do
ciebie z opowieściami i plotkami z najróżniejszych stron. Co powinienem mieć na uwadze w
Vyenne? Gdzie powinienem umieścić swoje siedem głosów?
Podszedłem bliżej po kamiennej podłodze. Żadnych na niej dywanów ani mat; nawet jako
inwalida Coddin wciąż żył po żołniersku.
— Nie potrzebujesz mojej mądrości, Jorgu. Jeśli po to naprawdę przyszedłeś. — Coddin
znowu odwrócił się do okna, a słońce uwypukliło jego zmarszczki wyżłobione przez wiek i
cierpienie.
— Miałem nadzieję, że zmieniłeś zdanie — odpowiedziałem mu. Są trudne ścieżki i są
ścieżki najtrudniejsze.
Kiedy stałem tak blisko, odór z jego rany był jeszcze silniejszy. Rozkład czyha na nasze
ciała od chwili narodzin. Smród zgnilizny przypomina nam po prostu dokąd zmierzamy,
niezależnie od kierunku, jaki obierzemy.
— Głosuj jak twój ojciec. Zawrzyj z nim pokój.
Dobry lek często jest gorzki, ale niektóre pigułki są wprost nie do przełknięcia. Odczekałem
chwilę, żeby mój głos nie wyraził gniewu, który czułem.
— To już jest nie do wytrzymania, że moje armie stoją bezużytecznie zamiast ruszać na
Ancrath. Jeśli takiego wysiłku wymaga ode mnie powstrzymanie się od otwartej wojny, jakże
możliwy jest pokój?
— Jesteście tacy podobni do siebie. Twój ojciec może trochę chłodniejszy, surowszy i mniej
ambitny, ale z tego samego pnia się wywodzicie i to samo zło was ukształtowało.
Tylko Coddin mógł mi powiedzieć, że jestem synem swojego ojca, i nie zginąć z mojej ręki.
Tylko człowiek, który już umarł w mojej służbie i leżał tu gnijąc, mógł mi powiedzieć taką
prawdę.
— Nie potrzebuję go — odpowiedziałem.
— Czy ten twój duch, ten Budowniczy, nie mówił ci, że dwa Ancrathy położą kres mocy
ukrytych rąk? Pomyśl, Jorgu! Sageous nastawił twojego wuja przeciwko tobie. Sageous chciał,
abyś zginął wraz ze swoim bratem. Gdy to mu się nie udało, wbił klin pomiędzy ojca i syna. A
co mogłoby odebrać moc takim ludziom jak Sageous, Niema Siostra, Skilfar i inni im
podobni? Pokój! Cesarz na tronie. Jedność władzy. Dwóch Ancrathów! Czy myślisz, że twój
ojciec siedział bezczynnie cały ten czas, przez te lata, kiedy dorastałeś, i lata wcześniejsze?
Może on nie ma twojej wybujałej ambicji, ale ma swoje plany. Ma też wpływy na wielu
dworach. Nie powiedziałbym, że król Olidan ma przyjaciół, ale wzbudza w równej mierze
lojalność i szacunek, jak i strach. Olidan zna różne tajemnice.
— Ja też znam tajemnice. — Wielu z nich wolałbym nie znać.
— Stu nie pójdzie za synem, kiedy ojciec stanie przed nimi.
— Więc powinienem go zniszczyć.
— Twój ojciec tego próbował — uczyniło cię to silniejszym.
— Zawahał się w ostatniej chwili. — Spojrzałem na swoją rękę, przypominając sobie, jak
splamiła ją krew z mojej piersi. Moja krew, nóż mojego ojca. — Okazał słabość. Ja jej nie
okażę.
Jeśli to władca snów wbił ten klin pomiędzy nas, to zrobił to doskonale. Nie potrafiłem
ojcu przebaczyć. On zapewne nie potrafiłby przyjąć mojego przebaczenia.
— Ukryte ręce mogą myśleć, że dwóch Ancrathów położy kres ich władzy. Ja myślę, że
jeden wystarczy.
Wystarczył dla Coriona. Wystarczył dla Sageousa. Ja wystarczę dla nich wszystkich. Tak czy
owak, wiesz, co ja myślę o przepowiedniach.
Coddin westchnął.
— Harran czeka na ciebie. Dostałeś moją radę. Weź ją ze sobą. Na pewno cię nie spowolni.
Pod drzwiami warowni, w holu wejściowym czekali kapitanowie moich armii, szlachta z
Wyżyn, z tuzin lordów z prośbami z różnych zakątków siedmiu królestw i całe mnóstwo
wszelakich pochlebców. Czas, kiedy mogłem ich wszystkich ominąć... minął. Uniosłem dłoń,
aby przywitać cały ten tłum.
— Moi panowie, królewscy wojowie, wyruszam na Zgromadzenie. Możecie być pewni, że
wasze sprawy będą tam dla mnie równie ważne jak moje własne i przedstawię je ze zwykłym
sobie taktem i dyplomacją.
Dał się słyszeć stłumiony śmiech. Przelałem krew wielu mężów, by zająć ten mały zakątek
imperium, więc czułem, że powinienem przestrzegać pewnych reguł — jeśli tylko nic mnie to
nie kosztowało. Poza tym, moje zwycięstwo leżało w ich interesie, więc nie do końca
kłamałem.
Zauważyłem w tłumie kapitana Martena, wysokiego, smagłego; nic już nie miał z farmera.
Nie nadawałem nikomu rangi wyższej niż kapitan, ale ten wiódł już i ponad pięć tysięcy ludzi
w moim imieniu.
— Strzeż jej, Martenie. Strzeż ich oboje. — Położyłem dłoń na jego ramieniu. Nie musiałem
nic dodawać.
Zszedłem na dziedziniec z dwoma rycerzami, sir Kentem i sir Riccardem. Wiosenny
wiaterek nie był w stanie wywiać odoru końskiego potu, a stado złożone z ponad trzystu
zwierząt bardzo się starało, żeby zostawić za sobą gnoju ludziom po kolana. Kawalerię w
dużych ilościach najlepiej oglądać z pewnej odległości.
Makin zbliżył się do nas na swym koniu.
— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, królu Jorgu!
— To się zobaczy — odpowiedziałem. Wszystko wydawało się jakby zbyt łatwe. Szczęśliwe
rodziny z moją małą królową na czele. Życzenia urodzinowe i złota eskorta. Wygodne życie i
pokój mogą dusić człowieka równie mocno jak sznur.
Makin uniósł brew, zdziwiony, ale nic nie powiedział i nie przestał się uśmiechać.
— Twoi doradcy są gotowi do drogi, panie. — Kent zaczął tytułować mnie „panie” i wydawał
się bardzo z tego zadowolony.
— Powinieneś mieć ze sobą mędrców, a nie żołnierzy — stwierdził Makin.
— A kogo ty zabierasz, lordzie Makinie? — Pozwoliłem mu samemu wybrać doradcę, do
czego upoważniał go jego jeden głos na Zgromadzeniu.
Wskazał mi człowieka po drugiej stronie dziedzińca, wychudzonego starca o znękanej
twarzy, w czerwonej szacie powiewającej na wietrze.
— Osser Gant, szambelan świętej pamięci barona Kennicka. Kiedy zapytają mnie o cenę
mojego głosu, Osser będzie wiedział, co jest i co nie jest dobre dla Kennick.
Rozbawiło mnie to. Makin mógł udawać, że tak nie jest, ale jakaś jego dawna cząstka
chciała odegrać tę nową rolę jednego ze Stu w wielkim stylu. Niejasne było jedynie, czy za
model posłuży mu mój ojciec czy książę Strzały.
— Większa część Kennick to mokradła. A to, czego Moczary Ken potrzebują, to drewno.
Drewniane pale, aby błotne chaty twoich chłopów nie zapadały się w ciągu jednej nocy. I
dostajesz je ode mnie. Niech twój człowiek o tym nie zapomina.
Makin zakaszlał, jakby zakrztusił się tym błotem.
— A kogo ty bierzesz jako doradców? — zapytał.
To nie był trudny wybór. Coddin podróżował po raz ostatni, kiedy znosili go z góry po
bitwie o Upiorny Zamek. Nie mógł już ruszać w drogę. Na dworze było dość siwych głów, ale
żadnej nie ceniłem wysoko.
— Dwaj stoją tu przed tobą. — Pokazałem na Kenta i Riccarda. — Rike i Grumlow czekają
na zewnątrz, a z nimi Keppen i Gorgoth.
— Chryste, Jorg! Nie możesz zabrać Rike'a! Będziesz na dworze cesarskim! A Gorgoth? On
cię nawet nie lubi.
Wyciągnąłem mój miecz, jednym połyskliwym ruchem i setki złotych hełmów odwróciły
się w moją stronę. Trzymałem ostrze wysoko, obracałem nim, żeby odbijało światło
słoneczne.
— Makinie, byłem już kiedyś na Zgromadzeniu. Wiem, w co oni tam grają. W tym roku
zagramy w nową grę. Moją. I zabieram właściwe pionki.
2
Kilkuset konnych wzbija mnóstwo kurzu. Zostawiliśmy Matteraki za sobą w chmurze pyłu,
który sami wznieśliśmy, a Straż Gildenu rozciągała się na pół mili wijącej się górskiej ścieżki.
Nasz blask nieco przygasł, a kiedy zeszliśmy na równinę, staliśmy się jednym wielkim szarym
oddziałem.
Makin i ja pokonywaliśmy razem zakręty szlaku, na którym kiedyś spotkaliśmy księcia
Strzały zmierzającego do moich bram. Makin wyglądał teraz starzej, przyprószony siwizną, z
podłużnymi zmarszczkami zafrasowania między brwiami. Kiedyś w drodze zawsze był
szczęśliwy; zaczął się zamartwiać, kiedy nabyliśmy bogactwa, fortuny i zamki.
— Będziesz za nią tęsknił? — zapytał. Od godziny tylko stukot końskich kopyt i ni stąd ni
zowąd to pytanie: — Będziesz za nią tęsknił?
— Nie wiem. — Czułem sentyment do mojej małej królowej. Jeśli chciała, potrafiła mnie
podniecić, jak potrafiła to większość kobiet: moje oko nietrudno jest zadowolić. Ale nie
płonąłem dla niej, nie musiałem jej mieć, nie musiałem wciąż jej widzieć. Może nawet coś
więcej niż sentyment: lubiłem ją, ceniłem jej bystry umysł i bezwzględność. Ale nie kochałem
jej, nie tą nieracjonalną, głupią miłością, jaka obezwładnia mężczyznę, zwala z nóg i rzuca na
nieznany brzeg.
— Nie wiesz?
— Zobaczymy, prawda? — odpowiedziałem. Makin pokręcił głową. — Ty chyba nie jesteś
mistrzem prawdziwej miłości, lordzie Makinie. — W ciągu tych sześciu lat, od kiedy
przybyliśmy do Upiornego, nie miał przy sobie żadnej kobiety, a jeśli miał kochankę lub
choćby ulubioną dziwkę, to dobrze ją ukrywał. Teraz wzruszył ramionami.
— Zatraciłem się na drogach, Jorgu. To były moje ciemne lata. Nie nadaję się już na
towarzysza żadnej kobiety, której bym pragnął.
— Co? A ja się nadaję? — Odwróciłem się w siodle, żeby na niego spojrzeć.
— Ty byłeś młody. Chłopiec. Grzech nie przywiera tak do skóry dziecka jak do mężczyzny.
Teraz ja wzruszyłem ramionami. Makin wydawał się szczęśliwszy, kiedy mordował i
rabował niż teraz, kiedy o tym rozmyślał w swoich wysokich komnatach. Może potrzebował
jakiegoś nowego zmartwienia, żeby przestać się martwić.
— To dobra kobieta, Jorgu. I wkrótce uczyni cię ojcem. Czy pomyślałeś o tym?
— Nie. Umknęło mej pamięci. — W rzeczywistości pamiętałem o tym w każdej godzinie
dnia, a nawet we śnie. I nie do końca potrafiłem się z tą myślą pogodzić; faktycznie, umykała
mi. Wiedziałem, że wkrótce pojawi się wrzeszczący bachor, ale co to miało dla mnie oznaczać?
Fakt, że będę ojcem jakoś wciąż do mnie nie docierał. Coddin mówił, że to przyjdzie samo, po
prostu zadziała instynkt. Coś jak kichnięcie, gdy w powietrzu unosi się pieprz? Cóż, na razie
nie potrafiłem sobie tego wyobrazić.
— Może będziesz dobrym ojcem — stwierdził Makin.
— Nie będę.
Bez względu na to czy uda mi się to wszystko jakoś pojąć czy nie, marny będzie ze mnie
ojciec. Zawiodłem swojego brata i niewątpliwie zawiodę swojego syna. Klątwa Olidana
Ancratha, którą on zapewne odziedziczył po swoim przodku, zarazi każde moje dziecko.
Makin zmarszczył brwi, ale miał na tyle przyzwoitości czy też mądrości, żeby się ze mną nie
spierać.
Bardzo mała część Wyżyn Renaru jest na tyle płaska, żeby można było na niej coś
uprawiać, ale w pobliżu granicy z Ancrathem jest kawałek ziemi bez większych wzniesień i na
tyle długi, że mogli na nim zamieszkać rolnicy i mogło powstać miasto. To Hodd Town, moja
stolica. Majaczyła nam już na horyzoncie.
— Tutaj się zatrzymamy — oznajmiłem.
Makin przechylił się w siodle, żeby przekazać to sir Riccardowi, a ten wzniósł w górę lancę
z proporcem.
— Moglibyśmy dotrzeć do Hodd Town — stwierdził Makin. — Bylibyśmy jakąś godzinę po
zachodzie słońca.
— Fatalne łóżka, szczerzący zęby oficjele i mnóstwo pcheł. — Zsunąłem się z siodła Bratha.
— Wolę spać w namiocie.
Gorgoth usiadł na ziemi. Wokół niego krzątała się straż: pętali konie, przygotowywali
jedzenie, ustawiali namioty, każdy na sześciu ludzi, z dwiema wstążkami powiewającymi u
szczytu centralnego pala, cesarską czarną i złotą. Keppen i Grumlow rzucili swoje torby obok
leukroty, usiedli na nich i zaczęli grać w kości.
— Jutro, Jorgu, powinniśmy przynajmniej przejechać przez miasto. — Makin zawiązał
worek z paszą u łba swojego wierzchowca i odwrócił się do mnie. — Ludzie lubią popatrzeć na
straż. Możesz chociaż tyle im dać?
— Powinno im wystarczyć, że trzymam dwór na Wyżynach. — Wzruszyłem ramionami. —
Czy zapomnieli już, że w Strzale mam pałac większy niż całe Hodd Town?
Makin nie spuszczał ze mnie wzroku.
— Czasem wydaje mi się, Jorgu, że to ty o tym zapomniałeś.
Odwróciłem się i przykucnąłem, żeby popatrzeć na grających w kości. Ból w udach
powiedział mi, że za dużo czasu spędziłem na tronie, w łożu i przy stole. Makin miał rację,
powinienem objeżdżać swoje siedem królestw, nawet choćby tylko po to, aby być w drodze i
nie zapominać lekcji na niej nabywanych.
— Ty sukinsynu! — Keppen splunął. Na każdej z pięciu kostek Grumlowa widniała szóstka.
Keppen zaczął opróżniać swoją sakiewkę, splunął ponownie i wysypał całą zawartość pod nogi
Grumlowa. Pokręciłem głową. To takie marnotrawstwo zastawiać przy grze całą zawartość
sakiewki.
— Nie zużyj całego swojego szczęścia, bracie Grumlow. Może ci się jeszcze przydać. —
Podniosłem się z kucek i w duchu przekląłem znowu swoje słabe nogi.
Nie chciałem mieszkać w pałacu, który książę Orrin zbudował dla Katherine. Spędziłem w
nim kilka tygodni po tym, jak pozostali przy życiu lordowie Strzały złożyli nam hołd, i
budynek za bardzo przypominał mi Orrina. Surowy, jednak okazały, o wysokich łukach, z
kolumnami z białego kamienia, może skopiowany z ruin Macedonii, gdzie Aleksander
osiągnął swą potęgę. Obijałem się po jego licznych komnatach z Braćmi jako przyboczną
strażą i wraz z kapitanami planowałem przejęcie pozostałych zdobyczy Strzały. Pałac wydawał
się pusty pomimo setek służących, z których nie znałem nikogo. W końcu z ulgą ruszyłem na
podbój Normardii, choć ta kampania okazała się najkrwawsza tamtej wiosny.
Skoro życie w Upiornym sprawiło, że dał mi w kość jeden dzień spędzony w siodle, to na
pewno lepiej było unikać luksusów tego pałacu. Góry są lepsze niż równiny, podmuchy wiatru
na ośnieżonych szczytach lepsze niż cuchnące powietrze znad Morza Spokoju, wypełnione
fetorem Zatopionych Wysp. Poza tym, z Ancrathem i Renarem łączą mnie więzy krwi. Może
nie tęsknię za rodzinnym ciepłem, ale rozsądniej jest otaczać się poddanymi, którzy byli z tobą
od zawsze niż nowymi ludźmi służącymi ci ze strachu.
Z nadejściem mroku zaczął siąpić drobny deszcz. Okryłem się szczelniej płaszczem i
podszedłem do najbliższego ogniska.
— Namiot dla króla! — zawołał sir Riccard, łapiąc za ramię mijającego go strażnika.
— Nie zaszkodzi mi ta odrobina deszczu — stwierdziłem. Riccard to dobry i odważny
żołnierz, ale za bardzo przejęty swoją rangą i bardzo głośny.
Bardziej odpowiadało mi siedzenie przy ognisku pośród krzątających się żołnierzy niż
obserwowanie powiewających ścian namiotu i wyobrażanie sobie, co się za nimi dzieje.
Patrzyłem, jak straż organizuje obóz i wdychałem kuszący zapach duszonego mięsa.
Kiedy oddział składa się z ponad trzystu ludzi, to jakby mała armia, i w drodze potrzeba
dyscypliny w najdrobniejszych sprawach. Trzeba wykopać latryny, postawić straże na
odległość, w jakiej można się bronić, znaleźć pastwisko i wodopój dla koni. Minęły te czasy
łatwego podróżowania z Braćmi po drogach mojego dzieciństwa. Skala wszystko zmienia.
Podszedł kapitan straży z krzesłem dla mnie, takim meblem czasu kampanii, składanym na
płasko, z rogami obitymi mosiądzem dla ochrony przed trudami podróży. Kiedy zjawił się
kapitan Harran, siedziałem więc na nim z miską dziczyzny i ziemniaków w ręce, niewątpliwie
pochodzących z moich własnych zapasów w Upiornym. Straż oczekiwała prowiantu,
gdziekolwiek się zatrzymali — taki rodzaj rozboju na drodze zalegalizowany kiedyś w
imperium.
— Jest tu ksiądz, który pragnie się z tobą zobaczyć — oznajmił Harran. Czekałem w
milczeniu aż doda „królu Jorgu”, lecz się nie doczekałem. Kapitanowie Straży Gildenu z lekka
pogardzają Stoma i mają w zwyczaju podśmiewać się z naszych tytułów.
— Ksiądz? Czy może biskup Hodd Town? — zapytałem. Dla kościoła rzymskiego Straż
Gildenu też nie ma szacunku. To rezultat setek lat zażartych sporów pomiędzy cesarzami i
papieżami. Dla cesarskich lojalistów Vyenne jest świętym miastem, a Rzym nie ma znaczenia.
— Tak, to biskup — potwierdził Harran.
— Zawsze zdradza ich ta głupia czapka — skomentowałem. — Sir Kent, czy mógłbyś pójść i
sprowadzić ojca Gomsta do naszego pobożnego kręgu. Nie chciałbym, żeby spotkało go coś
złego po drodze.
Usiadłem wygodniej i pociągnąłem łyk piwa z kufla, który mi przyniesiono, dość kwaśny
napój z browarów Ost—Reichu. Rike wpatrywał się w ogień, pogryzając kostkę na koniec
posiłku. Większość mężczyzn patrzy w płomienie, jakby szukali odpowiedzi na zagadkę ich
jasnego tańca. Rike po prostu marszczył gniewnie brwi. Gorgoth przepchał się na tyle blisko
ognia, że rozświetlił go jego blask. On, tak jak ja, coś rozumiał, kiedy gapił się w płomienie.
Magia, którą pożyczyłem od Goga, wypaliła się we mnie w dniu, kiedy odpędziliśmy ludzi
Strzały od Upiornego — i tak naprawdę nigdy nie była moja. Myślę jednak, że Gorgoth ledwo
liznął tego, co miał Gog. Nie był zaprzysiężonym ogniowi jak Gog, ale jakaś jego drobina
płynęła w jego żyłach.
Czujny Grumlow od razu zauważył biskupa Gomsta i wskazał nam jego mitrę kołyszącą się
nad głowami strażników stojących w kolejce do kantyny. Patrzyliśmy, jak wynurzył się z
tłumu, w pełnej gali, oparty na swoim pastorale i szurający nogami, choć nie był starszy od
Keppena, który mógł pobiec na szczyt góry i z powrotem przed śniadaniem, gdyby była taka
potrzeba.
— Ojcze Gomst — przywitałem go. Zawsze go tak nazywałem i nie widziałem teraz powodu,
żeby nazywać go inaczej tylko dlatego, że zmienił czapkę.
— Królu Jorgu — odwzajemnił powitanie skinieniem głowy. Deszcz zaczął mocniej padać.
— I cóż sprowadza tu biskupa Hodd Town w taką wilgotną noc, kiedy mógłby się grzać przy
blasku świec wotywnych w swojej katedrze? — Drażliwa sprawa, bo katedry była dopiero
najwyżej połowa. Wciąż kpiłem sobie ze starego Gomstka, pamiętając jak przed laty tkwił w
tej klatce przy drodze liczy. Mój wuj przesadził, zlecając budowę katedry, a jej marny projekt
powstał w tym samym roku, w którym moja matka wydała mnie na świat. Co może też nie
było najlepszą decyzją. W każdym razie, zabrakło pieniędzy. Katedry nie są tanie, nawet w
Hodd Town.
— Muszę z tobą porozmawiać, mój królu. I lepiej tutaj niż w mieście. — Wytworny strój
Gomsta był przemoczony, a jego sękata laska ociekała deszczem.
— Dajcie mu krzesło — zawołałem. — Mąż Boży nie może tak stać ugnojony. — I dodałem
szeptem: — Opowiadaj, ojcze Gomst.
Gomst sadowił się powoli i układał swoje ubłocone szaty. Spodziewałem się, że przyjdzie z
księdzem lub dwoma i chłopcem podtrzymującym jego tren. Tymczasem mój biskup siedział
tu sam, mokry, zachmurzony i jakby postarzały.
— Był taki czas, królu Jorgu, kiedy wody mórz się podniosły. — Jedną ręką mocno ściskał
laskę i wpatrywał się w drugą. Gomst nigdy nie opowiadał żadnych historii; on albo kogoś
ganił, albo mu schlebiał, zależnie od rodzaju jego szaty.
— Ojcze Gomst, morze podnosi się codziennie. Księżyc przyciąga wody tak, jak przyciąga
kobiecą krew. — Wiedziałem, że on mówi o Potopie, ale chciałem mu podokuczać.
— Przed wiekami morza leżały nisko. Zatopione Wyspy były wspaniałą krainą, Brettanią, a
całe cesarstwa mogły wykarmić Nigdylandy, zanim pochłonęło je Morze Spokoju. Ale wody się
podniosły i zatopiły tysiące miast.
— I ty sądzisz, że oceany gotują się do następnego skoku? — Uśmiechnąłem się i
wyciągnąłem dłoń na deszcz. — Czy będzie padać przez czterdzieści dni i nocy?
— Miałeś wizję? — To pytanie wychrypiały przepalone płuca. Czerwony Kent przykucnął
przy krześle Gomsta. Od czasu, gdy przeżył piekło w Upiornym, sir Kent stał się bardzo
religijny.
— Zdaje się, że dobrze zrobiłem, wybierając góry na swój dwór. Może Wyżyny staną się
najbogatszym wyspowym królestwem w nowym świecie.
Sir Riccard zaśmiał się. Moje żarty zawsze go bawiły. Makin tylko się skrzywił. Jemu
bardziej ufałem.
— Mówię o innym wznoszeniu się, o ciemnym przypływie — wyjaśnił Gomst. Koniecznie
chciał prorokować. — Słychać o tym we wszystkich zakonach, w Strzale, w Belpanie, w
Normardii, na dalekiej północy i w Królestwach Portowych. Śnią o tym najpobożniejsze
zakonnice. Pustelnicy wychodzą ze swych jaskiń, aby opowiadać, co przyniosła im noc, ikony
krwawią na świadectwo prawdzie. Martwy Król jest gotów. Czarne statki stoją na kotwicach.
Groby pustoszeją.
— Walczyliśmy już z umarłymi i wygraliśmy. — Teraz poczułem chłód deszczu.
— Martwy Król pokonał ostatnich lordów Brettani, panuje też nad wszystkimi Wyspami.
Jego flota jest gotowa do żeglugi. Święci widzą, jak zbliża się czarny przypływ. — Gomst
podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy.
— Czy ty to widzisz? — zapytałem go.
— Nie jestem święty.
Przekonał mnie, przynajmniej co do swojej wiary i strachu. Znałem Gomsta jako
szubrawca z kozią brodą, chciwca pragnącego wygody, pustego krasomówcę. Jego szczerość
trudno było zlekceważyć.
— Pojedziesz ze mną na Zgromadzenie. Podzielisz się ze Stu tymi nowinami.
Gomst otworzył szeroko oczy, zatrzęsły mu się usta.
— Ja... Nie ma tam dla mnie miejsca.
— Pojedziesz jako jeden z moich doradców — wyjaśniłem.
— Sir Riccard odda ci swoje miejsce.
Wstałem, potrząsając mokrymi włosami.
— Do licha z tym deszczem. Harran! Pokaż mi mój namiot. Sir Kent, Riccard, zaprowadźcie
biskupa z powrotem do jego kościoła. Nie chcę, żeby niepokoiły go jakieś upiory czy duchy.
Kapitan Harran, który siedział przy ognisku obok, poprowadził mnie do mojego namiotu.
Większego niż strażników, ze skórami na podłodze, pełnego czarnych i złotych poduch. Makin
— cała moja straż przyboczna — kaszląc i otrząsając się z deszczu, wszedł za mną, chociaż
namiot dla niego, barona Kennicka, też był przygotowany. Zrzuciłem z ramion płaszcz;
nasączony wodą uderzył o podłogę z pluskiem.
— Słodkich snów pożyczył nam ten Gomst — stwierdziłem, rozglądając się dokoła. Na lewo
stała skrzynia z zapasami, po drugiej stronie umieszczono umywalnię. Srebrne lampy
wypełnione bezdymnym olejem oświetlały łóżko z rzeźbionego drewna, z baldachimem;
wszystko niesione w częściach przez co najmniej tuzin strażników.
— Nie wierzę snom. — Makin odłożył swój płaszcz i otrząsnął się jak mokry pies. — Ani
biskupowi.
Na stoliku przy łóżku rozłożono szachownicę z czarnego i białego marmuru, na niej
srebrne pionki, jedne wysadzane rubinami, drugie szmaragdami.
— Straż stawia namioty wspanialsze niż moje komnaty w Upiornym — skomentowałem.
Makin przechylił głowę. — Nie wierzę w sny — powtórzył.
— Kobiety w Hodd Town nie ubierają się w błękit. — Zacząłem rozpinać swój napierśnik.
Mogłem zawołać chłopaka, ale służący są zarazą, która czyni cię ułomnym.
— Teraz znasz się na modzie? — Makin też zmagał się ze swoją zbroją i wciąż kapało z
niego na skóry.
— Cena blachy wzrosła czterokrotnie od kiedy zasiadłem na tronie wuja.
Makin wyszczerzył zęby. — Czy coś mi umknęło? Czy mówisz do kogoś i to nie jestem ja?
— Ten twój człowiek, Osser Gant? On by mnie zrozumiał. — Zostawiłem zbroję tam, gdzie
ze mnie opadła i wciąż popatrywałem na szachownicę. W czasie mojej poprzedniej podróży na
Zgromadzenie też taką dla mnie przygotowywano. Co wieczór. Jakby nie można pretendować
do tronu, nie będąc szachistą.
— Doprowadziłeś mnie do wodopoju, Jorgu, ale nie dajesz się napić. Mów jaśniej. Ja
jestem prosty człowiek.
— Handel, lordzie Makinie. — Na próbę przesunąłem jeden pionek. Z rubinowym oczkiem,
w służbie czarnej królowej.
— Nie handlujemy z Wyspami, nie mamy blachy, nie mamy indygo, nie mamy brettańskich
sieci ani tych ich sprytnych toporów czy wytrzymałych niewielkich owiec. Nie handlujemy, a u
wybrzeży Conaught widziano czarne statki pływające po Morzu Spokoju, ale nigdy nie
zawijające do portu.
— Były wojny. Brettańscy lordowie zawsze się waśnią. — Makin wzruszył ramionami.
— Chella mówiła o Martwym Królu. Ja nie ufam snom, ale ufam słowu wroga, który sądzi,
że jestem całkowicie w jego mocy. Umarli z bagien nie dawali spokoju armiom mojego ojca.
Ja i on bylibyśmy się rozliczyli lata wcześniej, gdyby on nie był tak zajęty pilnowaniem tego,
co ma.
Makin przytaknął w tym miejscu. — Kennick także cierpi. Wszyscy wojownicy, którzy
przede mną odpowiadają, mają za zadanie trzymać umarłych na moczarach. Ale całe ich
armie? Król?
— Chella była królową armii, którą powołała w Kantanlonie.
— Ale statki? Inwazje?
— Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi, Makinie, niż się śniło waszym filozofom. —
Usiadłem na łóżku i obróciłem szachownicę tak, aby biała królowa i jej armia patrzyły w jego
stronę. — Twój ruch.
Makin wygrał sześć razy, zanim kazałem mu pogasić lampy. Niewielkim pocieszeniem był
fakt, że on ze swoimi sześcioma zwycięstwami skończył na podłodze, a ja z moim jednym w
wygodnym łóżku. Kiedy zasypiałem migały mi przed oczami czarne i białe pola, i skrzyły się
rubiny i szmaragdy.
W nocy przyszła burza, wściekle uderzała o płótno namiotu. Namioty to łgarze
przechwalający się przesadzonymi opowieściami o pogodzie, przed którą cię chronią.
Brzmiało, jakby potop zalewał królestwo, a wicher szorował skały na zboczach gór. Pod gołym
niebem, skulony pod jakimś żywopłotem pewnie bym się nawet nie obudził, ale pod wielkim
bębnem dachu namiotu leżałem z szeroko otwartymi oczyma i wpatrywałem się w ciemność.
Czasem dobrze jest słuchać deszczu i nie moknąć; wiedzieć, że wyje wiatr, ale nie czuć jego
podmuchów. Czekałem spokojnie w tej ponadczasowej ciemności, aż wreszcie poczułem
zapach białego piżma i jej ramiona obejmujące moją pierś i wciągające mnie do świata snów.
Tej nocy było w tym jakieś poczucie palącej konieczności.
— Ciotko Katherine. — Spałem, ale moje wargi na pewno ułożyły się w kształt tych słów.
Na początku Katherine przysyłała mi tylko koszmary, jakby uważała się za moje sumienie i
chciała mnie dręczyć moimi zbrodniami. Mały Degran wciąż na nowo umierał na moich
rękach, a ja budziłem się z krzykiem, zlany potem, niebezpieczny dla każdego, kto dzielił ze
mną łoże. Spędzałem całe noce palony ogniem boleści Sareth. Jej siostra, która poznała tajniki
tej sztuki, będąc żoną księcia Strzały, ukazywała mi ten ból z każdej możliwej strony. Miana
nie mogła spać w mojej komnacie, więc urządzono jej sypialnię we wschodniej wieży.
Zaprzysiężona snom, mówiłem sobie. Władczyni snów. Jak Sageous. Ale nie przestawałem
jej pragnąć. W mrokach mojej wyobraźni malowałem jej portret, a ponieważ ona nigdy mi się
sama nie pokazywała, był to jej obraz z naszego pierwszego, pamiętnego spotkania, kiedy
wpadliśmy na siebie w korytarzach Wysokiego Zamku.
W snach pokazywała mi tych, których kochała, a których ja zabiłem. Sir Galena, jej rycerza
w promiennych dniach jej młodości w Scorron, i jej służącą Hannę z czasów, gdy nie była
jeszcze tak skwaszona i dawała małej księżniczce uczucie, którego jej tak brakowało na
bezdusznym dworze. We śnie Katherine sprawiała, że zależało mi na tym, na czym i na kim jej
zależało. Pokrętna logika śpiącego umysłu czyniła jej bliskich ważnymi dla mnie i tak
rzeczywistymi, jak moje wspomnienia sprzed cierni. I to wszystko w o wiele za jasnym słońcu
Gelleth, Słońcu Budowniczych, którego blask obdzierał ze skóry, a ja byłem czarnym cieniem
w życiu tych ludzi.
Pozwoliłem, by jej ramiona trzymały mnie długo w noc. Nie walczyłem z nią, choć czułem,
że mógłbym, i myślę, że ona by tego chciała. Nawet bardziej niż chciała pokazać mi zło, które
uczyniłem, bardziej niż chciała, żebym poczuł, co ona czuła, bardziej chciała, żebym z nią
walczył, żebym wyrywał się spod jej zaklęcia, żebym zamknął moje śniące oczy i próbował
uciec. Ale nie robiłem tego. Mówiłem sobie, że stawiam czoła temu, czego się boję. Że ta
udręka wypali we mnie wszelkie sentymenty. Ale tak naprawdę — cieszyły mnie jej ramiona
wokół mnie, jej bliskość, jej dotyk, choć ona sama była niedotykalna.
Pośród bezgwiezdnej nocy docierały do mnie przebłyski światła. Sny, do których mnie
ostatnio wciągała, były bardzo zagmatwane, bezładne, jakby ona też śniła. Widziałem ją lub
dotykałem, ale nigdy jedno i drugie razem. Przechadzaliśmy się po Wysokim Zamku lub po
Pałacu Strzały, tylko szelest jej sukni w ciszy i milczeniu, a mury wokół się rozpadały. Albo
czułem jej zapach, trzymałem ją, ale byłem ślepy lub widziałem tylko groby Perechaise.
Jednak dzisiejszej nocy sen był jasny i wyraźny. Gruz chrzęścił pod moimi stopami, smagał
mnie deszcz. Wspinałem się po zboczu, zgięty w pół siłą wiatru. Palcami wyczuwałem na ślepo
rosnący przede mną mur. Wszystko wyraźnie czułem, ale nad niczym nie miałem kontroli,
jakbym był marionetką i ktoś inny poruszał sznurkami.
— Katherine, co to za lekcja?
Nigdy się do mnie nie odzywała. Ja nigdy z nią nie walczyłem, ona nigdy się nie odzywała.
Początkowo sny, które na mnie sprowadzała, były pełne gniewu i chęci zemsty. Czasem wciąż
tak było, ale wydawało mi się, że eksperymentuje, ćwiczy swój talent — jak fechmistrz
technikę władania mieczem, kiedy dodaje nowe uderzenia do swojego repertuaru. Takie
umiejętności posiadał Sageous i teraz, kiedy moja ciotka znowu przebywała pod dachem
mojego ojca, może pełniła jego rolę. Czy wszelako rozpościerała subtelną sieć wpływów i
sprowadzała Stu na ścieżki Olidana Ancratha, tego nie wiedziałem.
Burza skończyła się równie gwałtownie jak zaczęła. Wiatr przestał wiać, ale ja wciąż
słyszałem jego jęki za sobą. Byłem w jakiejś jaskini, wszedłem wąskim przesmykiem.
Przykucnąłem i zrzuciłem plecak z ramienia. Pewnymi palcami odszukałem hubkę i krzesiwo.
Po chwili paliła się już lampa wygrzebana z kieszeni plecaka. Mógłbym być dumny z mojego
dzieła, gdyby ręce, które roznieciły płomień, były moimi rękami. W świetle lampy widziałem,
że są blade, jakby długo przebywały pod wodą, i mają długie palce. Ja też mam długie palce,
ale te były jak pełzające w półmroku białe pająki.
Poszedłem dalej, czy raczej człowiek, w którego skórze się znajdowałem, poszedł i niósł
mnie ze sobą. Latarnia oświetlała drogę, ale jej blask od niczego się nie odbijał. Patrzyłem
tam, gdzie były skierowane oczy ich właściciela, czyli głównie w dół, na skaliste podłoże
wygładzone wieloma stopami. Od czasu do czasu rzut oka na prawo lub lewo ukazywał
skamieniałe wodospady i nieziemskie galeryjki utworzone z łączących się ze sobą stalagmitów
i stalaktytów. Rozpoznałem, gdzie jestem. Wschodnia brama wypadowa Upiornego Zamku.
Pod osłoną nocnej burzy blady człowiek wspiął się na Pole Biegaczy i wszedł do bramy przez
zamaskowaną szczelinę wysoko na flance Pola.
Poruszał się pewnie. Wciąż nowe skręty i załomy wiodły dalej w ciemność, ale nie trzeba
było żadnych szczególnych umiejętności, żeby znaleźć drogę tak dobrze wygładzoną przez
nieskończoną liczbę poprzedników. Sen zdawał się prawidłowo odtwarzać to, co pamiętałem z
tej drogi. Poczułem dreszcz, choć nie przebiegł on przez bladego człowieka. Gdyby Katherine
chciała być dokładna, to za chwilę intruza powinna pochwycić wynurzająca się z ciemności
czarna ręka, która z bezwzględną siłą, ale litościwie szybko, wciągnie go w rozdziawiony pysk
trolla. Miałem nadzieję, że nie poczuję tych czarnych zębów wbijających się w moje ciało, ale
to nie było wykluczone. W nozdrzach czułem już ich smród, a jego kołnierz ocierał mi szyję.
Szedłem dalej i nie pojawiła się żadna ręka. Gdybym mógł wstrzymać oddech, to
wypuszczałbym go przez zęby. Przez chwilę byłem pewien, że jestem w tamtym miejscu, ale
tak nie było; trolle Gorgotha strzegły podziemnych przejść do Upiornego i wiele innych
sekretnych przejść.
Szliśmy teraz tunelami wykutymi przez człowieka, wyżłobionymi w skale dla połączenia
Upiornego z naturalnymi jaskiniami. Mój człowiek zatrzymał się w pobliżu najniżej
położonych piwnic Zamku. Ciemność przed nami pochłaniała światło latarni i nic nie było
widać. Dłuższą chwilę staliśmy nieruchomo, człowiek ani drgnął. A kiedy ruszył, to
błyskawicznie, i poczułem, choć nie zobaczyłem ostrza, jak ściska w dłoni rękojeść noża. Przed
nami leżał rozciągnięty na kamieniach jeden troll. Kończyny miał wyciągnięte, głowę skuloną
w czarnych ramionach. Mógł być martwy, ale uważnie mu się przypatrując, i blady człowiek, i
ja zobaczyliśmy, że grzbiet powoli podnosi mu się i opada, a więc oddychał.
Teraz bez pośpiechu człowiek obszedł śpiącego trolla, pochylając się tam, gdzie sufit tunelu
się obniżał, i ostrożnie przekraczając czarne kończyny.
— Marny sen, Katherine — powiedziałem, nie korzystając z jego ust. — Trolle są stworzone
do walki. Zapach tego człowieka obudziłby tuzin głodnych trolli i ich gęby ociekałyby już śliną.
Mój towarzysz dotarł do drewnianych drzwi prowadzących do piwnic z winem. Użył
wielkiego wytrychu odpowiedniego dla tak starego i solidnego mechanizmu. Kroplą oleju
zapobiegł skrzypieniu zawiasów i bez wahania przeszedł przez otwarte drzwi. Zobaczyłem
wówczas jego nóż, narzędzie zabójcy, długi i cienki, z rękojeścią z kości.
Stanął przed sztucznym frontem ogromnej beczki zasłaniającej wyjście. Naprzeciwko,
oparty o prawdziwą beczkę prawie równych rozmiarów, siedział jeden z moich strażników.
Nogi miał wyciągnięte do przodu, hełm przekrzywiony, głowa opadła mu na pierś.
Przykucnąłem przed nim. Czułem moje pośladki na piętach, czułem napięcie w mięśniach ud,
szorstkość jego brudnej blond czupryny, kiedy odciągnąłem mu głowę. Znałem go. Jego imię
zakołatało z tyłu moich myśli. Rodrick, chłopiec młodszy ode mnie, znalazłem go kiedyś
ukrywającego się w mojej wieży, gdy Strzała oblegał zamek. Dotykałem zimnym nożem jego
szyi, a on wciąż się nie poruszył. Pomyślałem nawet, że taki bezużyteczny wartownik
powinien umrzeć, ale doznałem jednak szoku, kiedy moja ręka poszła w dół i dźgnęła go w
serce. To go obudziło! Popatrzył na mnie rozżalonymi oczyma, wykrzywił usta, ale nie wydał
dźwięku i umarł. Czekałem. Chłopak przestał się ruszać, a ja wciąż czekałem. Potem
wyciągnąłem nóż — krwi było niewiele — i wytarłem ostrze do czysta o jego tunikę.
Blady człowiek miał czarne rękawy. Zauważyłem to, zanim on poszukał wzrokiem schodów
i ruszył ku nim. Lampę zostawił przy Rodricku i rzucał teraz długi cień. Szedł korytarzami i
holami Upiornego jakby był u siebie. Zamek pogrążony był w ciemnościach, jedynie od czasu
do czasu jakaś lampa oświetlała jakiś róg lub wejście. Wiatr potrząsał okiennicami, w dole
zbierała się deszczowa woda, przelewała się przez nadproża i zalewała kamienne podłogi. Moi
ludzie musieli się pochować w łóżkach przed wyjącą burzą, bo nigdzie nikogo nie było widać,
żadnych służących doglądających lamp, nikogo pędzącego do wychodka, ani niani, ani dziwki
wymykającej się z baraków straży... a nawet żadnego strażnika.
W końcu, kiedy zabójca dotarł już do wewnętrznych drzwi do wschodniej wieży,
znaleźliśmy wartownika, który nie opuścił swojego posterunku. Sir Graeham, mój rycerz, spał
na stojąco, podtrzymywany przez zbroję, halabardę i ścianę razem wzięte. Blade ręce
umieściły długi nóż pomiędzy kołnierzem a naramiennikiem tak, że nacisk na jego kościaną
rękojeść pozwalał przebić zarówno skórzany kaftan, jak i kolczugę, i znaleźć pod nimi żyłę
szyjną.
Zatrzymał się na chwilę, być może podzielając moją obawę, że upadając rycerz narobi
hałasu. Podtrzymaliśmy go i na swoim wdechu poczułem jego świeży smród. Wicher wył, a ja
głęboko wbiłem nóż. Rękojeść wciskała się w dłoń, która nie była moja, a ostrze wcisnęło się
ostatecznie w ciało sir Graehama, który upadł w drgawkach. Nóż sam wysunął się z ciężkiego
ciała.
Zabójca znowu oczyścił klingę. Tym razem o czerwoną szatę rycerza, zostawiając
czerwieńszą plamę. Skrupulatny gość.
Przy pasie Graehama znalazł klucz, którym otworzył dębowe drzwi, kute żelazem i gładkie
od dotyku niezliczonych ludzkich rąk. Drzwi były stare, ale sklepione przejście jeszcze starsze.
Zwoje mojego wuja mówiły o czasach, kiedy Upiorny to była tylko wschodnia wieża,
pojedyncza strażnica na górskim grzbiecie, z wojskowym obozem u podnóża. I wieży tej nie
zbudowali ci, którzy walczyli z plemionami z Or i wznieśli twierdzę na Wyżynach. Na
sklepieniu jest napis, ale z czasem zapomniano nawet nazwy jego języka. Jego znaczenia nikt
nie zna.
Zabójca pochylił się w przejściu i przeszedł pod runami wyrytymi głęboko w zworniku
sklepienia. Poczułem ostry ból. Ciernie odnalazły drogę do mojego ciała; przebiły się swoimi
haczykami przez skórę i krew w sposób, który nie obiecywał szybkiej ulgi. Były jak kolczasta
strzała, którą trzeba wydrzeć z ciała, albo jak zęby ogara, którego trzeba zabić, zanim rozetnie
się mięśnie i ścięgna wzdłuż jego szczęki i na siłę wyciągnie te zęby z kości. Bolało, ale
poczułem się wolny, wyrwany z ciała, które mnie ograniczało.
Blady człowiek szedł dalej, a ja za nim chwiejnym krokiem w górę schodów. Na plecach
jego czarnej szaty wyhaftowany był jedwabny biały krzyż. Święty krzyż.
Rzuciłem się na niego, ale przeniknąłem go, jakbym to ja był duchem. Kontakt z nim
przyprawił mnie jednak o drżenie. Odwróciwszy się zdążyłem zobaczyć jego twarz, zanim to
on przeszedł przeze mnie i zostawił mnie stojącego na schodach. W jego twarzy nie było
koloru, miała ten sam blady, martwy odcień, co jego ręce; włosy przyklejone do czaszki, a
tęczówka oczu w tym samym kolorze kości słoniowej, co ich białka. Na przedzie szaty
znajdował się taki sam biały krzyż jak z tyłu. A więc papieski skrytobójca. Tylko Watykan
wysyła zabójców z powrotnym adresem na grzbiecie. Każdy inny zleceniodawca wolałby
pozostać nieznany. Papieski skrytobójca jest wszelako tylko ramieniem nieomylnego papieża
— jakiż może być wstyd w egzekwowaniu Słowa Bożego? Dlaczegóż jego wykonawcy mieliby
pozostać anonimowi?
W bocznej niszy, tuż przy schodach, spał jak zabity Brat Emmer. Zabójca przyklęknął i
MARK LAWRENCE ROZBITE IMPERIUM TOM III CESARZ CIERNI tłumaczenie Anna i Jarosław Fejdych PAPIEROWY KSIĘŻYC Słupsk 2014
Tytuł oryginału Emperor of Thorns Redaktor prowadzący Artur Wróblewski Skład i łamanie Anna Szarko e-mail: anna.szarko@gmail.com Projekt okładki Krzysztof Krawiec Copyright © 2013 by Mark Lawrence Mapa © Andrew Ashton Copyright © for the Polish edition by Papierowy Księżyc 2014 Copyright © for the Polish translation by Anna i Jarosław Fejdych, 2014 Wydanie I Słupsk 2014 ISBN 978-83-61386-54-4 Wydawca: PAPIEROWY KSIĘŻYC Wydawnictwo Papierowy Księżyc skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12 tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21 e-mail: wydawnictwo@papierowyksiezyc.pl www.papierowyksiezyc.pl
Mojemu synowi Brynowi
Streszczenie poprzednich tomów Czytelnicy musieli czekać na tę książkę cały rok. Dla odświeżenia pamięci proponuję krótkie streszczenie tego, co się wydarzyło w poprzednich tomach trylogii. Oto najważniejsze fakty, istotne dla zrozumienia tej części opowieści: i) Jorg miał dziewięć lat, gdy ukryty w ciernistym krzewie był świadkiem, jak zginęli jego matka i brat William. Zabójców nasłał jego wuj. ii) Ojciec Jorga, Olidan, jest złym człowiekiem. Zabił jego ukochanego psa, gdy Jorg miał 6 lat, i dźgnął go nożem w pierś, gdy miał lat czternaście. iii) Ojciec Jorga wciąż rządzi Ancrathem, a jego nową żoną jest Sareth. Jorg ma coś w rodzaju obsesji na punkcie swojej nowej ciotki — siostry Sareth, Katherine. iv) Jorg przypadkiem (choć nie całkiem niezamierzenie) zabił swojego przyrodniego brata, małego Degrana. v) Człowiek imieniem Luntar zamknął pamięć Jorga o tym wydarzeniu w małej szkatułce. Jorg właśnie odzyskał to wspomnienie. vi) Za rządami wielu władców Rozbitego Imperium kryją się utalentowani magicy, którzy współzawodniczą ze sobą i tak manipulują wydarzeniami, by mieć jeszcze większą kontrolę. vii) Zostawiliśmy Jorga na tronie jego wuja w Renarze. Książęta Strzały leżeli martwi, ich armia rozproszona, a sześć krain zjednoczonych przez Orrina ze Strzały dojrzało do podboju. viii) Zostawiliśmy Jorga dzień po jego ślubie z dwunastoletnią królową Mianą. ix) Jorg wysłał swoich ludzi, aby sprowadzili z gór ciężko rannego kanclerza, Coddina. x) W ruinach niedaleko Upiornego Zamku znaleziono pamiętnik Katherine — czy ona sama przeżyła, nie wiadomo. xi) Czerwony Kent został mocno poparzony podczas walki. xii) Jorg odkrył duchy dawnych Budowniczych pośród pozostawionej przez nich maszynerii. xiii) Od jednego z nich, Fexlera Brewsa, dowiedział się, że to, co on nazywa magią istnieje dlatego, że naukowcy czasu Budowniczych zmienili sposób działania świata: człowiek może własną wolą wpływać na materię i na energię. xiv) Broń, którą Jorg wykorzystał do zakończenia oblężenia Upiornego Zamku, została znaleziona na miejscu samobójstwa Fexlera Brewsa. xv) Moce nekromancji i ognia wypaliły się w Jorgu, kiedy nieomal go zabiły w końcowym etapie bitwy o Upiorny Zamek. xvi) Martwy Król to potężny osobnik, który obserwuje żywych z krainy umarłych i szczególnie interesuje się Jorgiem. xvii) Chella, nekromantka, działa z ramienia Martwego Króla. xviii) Co cztery lata władcy stu różnych krain imperium zbierają się na Zgromadzeniu w stolicy, mieście Vyene — jest to czas rozejmu, kiedy drogą glosowania wybierają oni nowego
cesarza. W ciągu stu lat od śmierci ostatniego włodarza żaden kandydat nie zdołał zapewnić sobie wymaganej większości głosów. xix) We wcześniejszym wątku zwanym Cztery lata wcześniej zostawiliśmy Jorga w zamku jego dziadka na Końskim Wybrzeżu. Matemagik Qalasadi uciekł po próbie otrucia mieszkańców zamku. Jorg dostał od ducha Budowniczego Fexlera pierścień pokazujący interaktywne obrazy świata pochodzące z satelitów i innych źródeł optycznych.
Prolog Kai zatrzymał się przy paleolitycznym głazie — pojedynczym, wysokim bloku skalnym z czasów, gdy ludzie znali tylko drewno, kamienie i polowanie. A może znali coś więcej, skoro postawili ten głaz w dobrze widocznym miejscu — tam, gdzie welony mgieł przerzedzały się i unosiły w powietrze, odsłaniając stare tajemnice, a firmament skłaniał się nieco niżej, tak by zaprzysiężeni niebu mogli łatwiej ku nim sięgnąć. Miejscowi nazywali cypel „Palcem”, co w opinii Kaia było trafnym, acz mało oryginalnym mianem. Jeśli rzeczywiście był to palec, to głaz tkwił na kłykciu. Palec miał w tym miejscu około 60 jardów szerokości i tyleż samo wysokości, opadając ku mokradłom szeregiem stromych, kamienistych stopni. Kai wziął głęboki oddech, napełniając płuca zimnym, wilgotnym powietrzem, spowolnił bicie serca i wsłuchał się w tęskny, przenikliwy głos kamienia, choć w rzeczywistości było to raczej wspomnienie głosu. Poczuł lekkie ukłucie bólu, gdy jego spojrzenie poszybowało ku niebu, choć ciało pozostało przy monolicie. Spoglądał teraz na siebie z góry, z jasnego prześwitu pomiędzy dwiema skłębionymi chmurami. Stał się maleńkim punktem na Palcu. Sam zaś cypel jawił się jako wąziutki pasek wrzynający się w ogrom Morza Szuwarów, a rzeka Rill stała się srebrną wstążką z połyskującym medalionem Szklanego Jeziora. Kai poszybował wyżej. Ziemia oddalała się i z każdym uderzeniem zrodzonych przez umysł skrzydeł stawała się bardziej abstrakcyjna. Tumany mgły kłębiły się dookoła, a on znalazł się znowu w chłodnych objęciach chmur. Czy tak właśnie wygląda śmierć? Zimna biel, na wieki wieków amen? Kai nie dał się wciągnąć chmurze i ponownie znalazł słońce. Zaprzysiężeni niebu tak łatwo mogli się zatracić w bezmiarze niebios. I z wieloma tak się działo: zostawiali swoje ciała i bez końca przemierzali puste przestrzenie na wysokościach. Kaiowi nie pozwalał na to egoizm. Znał siebie na tyle dobrze, że mógł się do tego przyznać. Była w nim jakaś zachłanność, jakaś niemożność rezygnacji. Cechy dość negatywne, ale w tym wypadku przydatne, bo utrzymywały go przy życiu. Wzniósł się ponad łagodny blask chmur, przemykając pośród ich wież i wieżyczek. Raptem przez alabastrowy puch przebił się seris — długi na sto stóp i grubszy od człowieka, lecz mimo to ledwie widoczny nawet dla Kaia; pojawiał się i znikał w tej swojej wijącej się formie. Kai zawołał do niego. Wąż—chmura zwinął się i zataczając leniwe kręgi zaczął się zbliżać. — Witaj, stary przyjacielu — pozdrowił go Kai. Kiedy nadchodziła burza, wśród cumulusów kłębiły się setki seris, a każdy wiedział to samo, więc dla Kaia były jednym seris. Może były one tym, co pozostało po tych zaprzysiężonych niebu, którzy się zapomnieli, zapomnieli, kim byli, i mogli już tylko tańczyć wśród chmur. A może istniały one od zawsze, nie znając ani narodzin, ani śmierci. Seris wpatrzył się w Kaia zimnym, niebieskim blaskiem swoich oczodołów. Powolny, chłodny dotyk jego myśli wyrażał zaciekawienie. — Wciąż ta kobieta?
— Zawsze ta kobieta. — Kai przyglądał się światłu na chmurach. Architektonicznych chmurach, gotowych, aby Bóg je kształtował, zmieniał w katedry, wieże, potwory... Bawiło go, że seris sądził, że zawsze przyprowadza na Palec tę samą dziewczynę. Może seris myśli, że jest tylko jeden mężczyzna, jedna kobieta i mnóstwo ciał. Seris kręcił korkociąg wokół Kaia, jakby chciał owinąć go kokonem swoich zwojów. — Chciałbyś mieć jeden cień? Kai uśmiechnął się. Seris wyobrażał sobie ludzką miłość jako dwie łączące się chmury, czasem ocierające się o siebie, czasem tworzące chmurę burzową, czasem wtopione jedna w drugą — rzucające jeden cień. — Tak, jeden cień. — Kaia zdziwił żar we własnym głosie. Chciał tego, co miał seris. Nie tylko zabawy na sianie. Nie tym razem. — Więc zrób to. — Głos seris docierał do Kaia podskórnie, choć skórę zostawił daleko w dole. — Zrobić to? To nie takie proste. — Nie chcesz? — seris zmarszczył się. Kai wiedział, że to oznacza śmiech. — Ależ chcę. — Wystarczy, że ona wejdzie do pokoju, a ja już płonę. Ten jej zapach! Zamykam oczy i jestem w Ogrodach Bethda. — Nadchodzi burza. — Głos seris zabarwił smutek. Kai zdziwił się. Nie zauważył żadnych oznak burzy. — Podnoszą się — dodał seris. — Umarli? — zapytał Kai, czując dawny strach. — Gorzej. — Jedno słowo a tak dużo znaczenia. — Liczkin? — Kai rozejrzał się uważnie, ale nic nie zobaczył. Liczkiny przychodzą tylko w ciemnościach. — Podnoszą się — powtórzył seris. — Ilu? — Oby nie wszystkie siedem! Proszę. — Dużo. Jak kropli deszczu. — Seris opuścił go. Mgła, z której utkane było jego ciało, rozpłynęła się. Kai nigdy wcześniej nie widział, żeby seris tak się rozpadł. — Zrób jeden cień. — Głos zawisł w powietrzu. Kai zwrócił wzrok ku ziemi. Zanurkował ku Palcowi. Sula stała na jego koniuszku, biała plamka na samym skraju, szybko się powiększająca. Jego spojrzenie wbiło się z powrotem w ciało, z siłą, która powaliła go na kolana. Podniósł się, przez chwilę zdezorientowany, i popędził w kierunku Suli. Kiedy dotarł do niej po niecałej minucie, zatrzymał się obok zgięty wpół, z trudem łapiąc oddech. — Długo cię nie było. — Sula odwróciła się do niego. — Już myślałam, że o mnie zapomniałeś, Kaiu Summersonie. — Wybacz mi, pani. — Wysapał i uśmiechnął się. Niepokój zupełnie ustąpił miejsca oczarowaniu. Poczuł się głupio. Przecież z wysoka nie zauważył niczego niepokojącego. Nadąsanie Suli zamieniło się w uśmiech, a słońce dodatkowo rozjaśniło jej twarz, i Kai zapomniał na chwilę o ostrzeżeniu serisa. Liczkini podróżują nocą. Złapał ją za ręce i przyciągnął do siebie. Pachniała kwiatami. Serce zabiło mu mocniej, gdy poczuł miękkość jej piersi. Przez chwilę wpatrywał się w jej oczy i usta. W jednej dłoni wciąż zamykał jej ręce, drugą dotknął jej szyi i poczuł jak pulsuje w niej gorąca krew.
— Nie powinnaś stać tak blisko krawędzi — powiedział, chociaż jej widok zapierał mu dech. Ledwie jard za nią skraj Palca zmieniał się w skaliste zbocze i opadał stromo na 200 stóp ku okolicznym mokradłom. — Mówisz jak mój tatuś. — Sula zadarła głowę i wtuliła się w Kaia. — Wiesz, on nawet powiedział mi dzisiaj, że mam się z tobą nie spotykać. Ten Kai Summerson to wszawy chudo— pachołek, tak powiedział. Chciał, żebym siedziała zamknięta w Morltown, kiedy on będzie załatwiał swoje interesy. — Co takiego? — Kai puścił dłonie Suli. — Mówiłaś, że się zgodził. Sula zachichotała i zacytowała grubym głosem: „Nie pozwolę mojej córce wałęsać się z kapitanem Straży.” Roześmiała się i wróciła do swojego zwykłego głosu. — Wiedziałeś, iż on uważa, że ty masz „reputację”? Kai miał złą reputację i człowiek taki jak Merik Wineland mógł mu bardzo utrudnić życie. — Posłuchaj, Sula, musimy stąd pójść. Mogą być kłopoty. — Kłopoty? — Na idealnym czole Suli pojawiły się delikatne zmarszczki niezadowolenia. — Sprowadziłem cię tutaj, gdyż mam w tym pewien ukryty cel — odrzekł Kai. Inna dziewczyna w tym momencie zarumieniłaby się, ale Sula uśmiechnęła się szeroko. — Nie o to chodzi — wyjaśnił Kai. — To znaczy, to też, ale miałem za zadanie sprawdzić teren. Obserwować mokradła. — Kiedy cię nie było, patrzyłam w dół ze skały. Nic tam nie ma! — Sula odwróciła się i pomachała ręką w kierunku zielonego bezmiaru moczarów. I wtedy to zobaczyła. — Co to jest? Znad Morza Szuwarów nadciągała mgła. Unosiła się od wschodu białymi pasmami barwionymi na czerwono przez zachodzące słońce. — Nadchodzą — z trudem odezwał się Kai. Głos wiązł mu w gardle, więc próbował pokryć to uśmiechem. Wyszedł mu grymas. — Pospieszmy się, Sula. Muszę się zgłosić w Forcie Aral. Ciebie przeprowadzę przez Mextens i zostawię w Redrocks. Tam będziesz bezpieczna. Wóz zabierze cię do Morltown. Strzały nadleciały ze szmerem przypominającym dźwięk towarzyszący zdmuchiwaniu świec. Seria nagłych, krótkich oddechów. Trzy z nich utknęły pod prawą pachą Suli. Trzy cienkie, czarne strzałki, wyraźne na tle bieli jej sukni. Kai poczuł swędzenie w karku, jakby ukąsił go giez. Na czubku Palca zaroiło się od bagiennych ghuli, burych jak pająki, szybkich i niemych. Kai wyrwał swój krótki miecz z pochwy, ale okazał się ciężki jak ołów. Poczuł, że drętwieją mu palce i miecz wypadł mu z niezdarnej ręki. Nadchodzi burza.
1 Zawiodłem brata. Wisiałem wśród cierni i pozwoliłem mu umrzeć, i od tamtego wieczoru nic na tym świecie nie było w porządku. Zawiodłem go i chociaż od tamtej pory zawiodłem wielu braci, to ten pierwszy ból się nie zmniejszył. Najlepsza część mnie wciąż tam wisi, na tych cierniach. Życie może odebrać człowiekowi to, co najważniejsze, obdzierać go z tego po kawałku; upływające lata czynią go żebrakiem o pustych rękach. Każdy ma swoje ciernie, głęboko w sobie, jak kości. Blizny po ciernistym krzewie naznaczyły mnie, wykaligrafowały linie przemocy, wypisały krwawe przesłanie, na którego rozszyfrowanie trzeba całego życia. Straż Gildenu zawsze stawiała się w zamku na moje urodziny. Przybyli, gdy ukończyłem szesnaście lat, byli z moim ojcem i wujem w dniu dwunastych urodzin, które ja spędziłem z braćmi. Widzieliśmy oddział Straży zmierzający do Ancrathu Wielką Drogą Zachodnią. Gdy miałem osiem lat, widziałem ich wjeżdżających na białych rumakach w bramy Wysokiego Zamku. Will i ja patrzyliśmy na nich zachwyceni. Dzisiaj obserwowałem ich z Mianą u boku. Królową Mianą. Stukotali kopytami w innych bramach innego zamku, ale efekt był ten sam — złota fala. Zastanawiałem się, czy Upiorny pomieści ich wszystkich. — Kapitanie Harran! — zawołałem z góry. — Dziękuję za przybycie. Napijecie się piwa? — Pomachałem dłonią w kierunku stołów na kozłach przygotowanych dla nich. Nasze trony kazałem postawić na balkonie, abyśmy mogli obserwować ich wjazd. Harran, olśniewający pozłacaną stalą, zsunął się z siodła. Za nim, jeden za drugim, wjeżdżali na dziedziniec strażnicy. Setki strażników. Dokładnie siedem oddziałów po pięćdziesiąt ludzi. Jeden oddział na każdą z moich krain. Cztery lata wcześniej miałem tylko jeden oddział, ale i wtedy dowodził nim Harran. — Dziękuję ci, królu Jorgu — zawołał. — Ale musimy wyruszyć przed południem. Drogi do Vyenne są gorsze niż myśleliśmy. Będziemy musieli bardzo się starać, żeby dotrzeć do Bramy na Zgromadzenie. — Chyba nie chcesz z powodu Zgromadzenia popędzać królewskich urodzin? — Łyknąłem piwa i wzniosłem puchar. — Jak wiesz, to moje dwudzieste. Harran wykonał przepraszający gest i odwrócił się do swoich oddziałów. Na dziedzińcu tłoczyło się już ponad dwustu ludzi. Byłbym naprawdę pod wrażeniem, gdyby udało mu się zebrać w Upiornym wszystkich trzystu pięćdziesięciu. Frontowego dziedzińca, chociaż rozbudowanego w trakcie rekonstrukcji, wciąż nie można było nazwać przestronnym. Nachyliłem się do Miany i położyłem rękę na jej wielkim brzuchu. — On się martwi, że jeżeli nie zjawię się na Zgromadzeniu, to głosowanie znowu zostanie zawieszone. Miana uśmiechnęła się. Ostatnie głosowanie, które mogło przynieść decyzję, miało miejsce na drugim Zgromadzeniu — było mało prawdopodobne, żeby trzydzieste trzecie z kolei posadziło na tronie cesarza, skoro nie zrobiło tego trzydzieści poprzednich.
Makin wjechał w bramy zamku na końcu kolumny strażników. Wraz z tuzinem moich rycerzy eskortował Harrana przez Wyżyny. Eskorta zupełnie symboliczna, skoro nikt przy zdrowych zmysłach, i zapewne niewielu obłąkanych, ważyłoby się stanąć na drodze oddziałowi Straży Gildenu, a co dopiero siedmiu oddziałom razem wziętym. — Widzisz więc, Miano, dlaczego muszę cię opuścić, nawet jeśli mój syn ma właśnie pojawić się na tym świecie. — Poczułem pod ręką jego kopnięcie. Miana poruszyła się na swoim tronie. — Nie mogę przecież powiedzieć „nie” siedmiu oddziałom. — Wiesz, że jeden z nich należy do lorda Kennicka? — przypomniała mi. — Do kogo? — zapytałem, tylko po to, aby się z nią podroczyć. — Czasem myślę, iż żałujesz, że zrobiłeś z Makina lorda Kennicka. — Rzuciła mi to swoje krótkie, naburmuszone spojrzenie. — On chyba też tego żałuje. W ciągu ostatnich dwóch lat spędził tam niewiele ponad miesiąc. Do swoich pokoi tutaj sprowadził meble z Dworu Barona. Zamilkliśmy i dalej obserwowaliśmy, jak straż formuje szyki na za ciasnym dla nich dziedzińcu. Poziomem dyscypliny zawstydzali wszystkie inne hufce. Przy Straży Gildenu nawet kawaleria mojego dziadka z Końskiego Wybrzeża sprawiała wrażenie bezładnego motłochu. Byłem kiedyś pełen podziwu dla jakości straży Orrina ze Strzały, ale ci ludzie byli o całą klasę lepsi. Każdy połyskiwał w słońcu i ani jedna pozłacana zbroja nie nosiła śladów brudu czy wytarcia. Ostatni cesarz nie miał węża w kieszeni, a jego osobista straż, prawie dwieście lat po jego śmierci, wciąż z tej kieszeni czerpała. — Powinienem już zejść — odezwałem się, ale nie powstałem. Polubiłem wygody. Trzy tygodnie konnej jazdy nie jawiło się jako miła perspektywa. — Powinieneś. — Miana żuła ziarno pieprzu. W ciągu ostatnich miesięcy jej kulinarny gust przechodził od jednej skrajności w drugą. Najnowsze były piekące smaki rodem z jej ojczyzny, Końskiego Wybrzeża. Całowanie jej wymagało nie lada odwagi. — Ale najpierw dam ci mój prezent. — Mały już gotowy? — Zdziwiony, uniosłem brew i poklepałem ją po brzuchu. Miana strzepnęła moją rękę i skinęła na służącego pod ścianą sali. Chwilami wciąż wyglądała jak ta mała dziewczynka, która przybyła do Upiornego Zamku w dniu jego oblężenia. Za miesiąc kończyła 15 lat, ale wciąż była drobniejsza od najdrobniejszej ze swoich służek. Ciąża przydała jej jednak trochę krągłości, wypełniła pierś, zarumieniła policzki. Hamlar wrócił z czymś podłużnym i cienkim, schowanym pod jedwabiem — to coś było za krótkie jak na miecz. Skłonił się lekko, oddając przedmiot w moje ręce. Hamlar służył wcześniej mojemu wujowi przez dwadzieścia lat, ale nigdy na mnie krzywo nie spojrzał. Odrzuciłem tkaninę. — Kij? Moja droga, nie powinnaś. — Zacisnąłem usta. Musiałem przyznać: całkiem ładny kij. Choć rodzaju drewna nie rozpoznałem. Hamlar położył go na stole pomiędzy tronami i oddalił się. — To jest laska — powiedziała Miana. — Lignum vitae. Twarda i na tyle ciężka, żeby w wodzie opaść na dno. — Kij, który może mnie utopić... Znowu skinęła na Hamlara, który tym razem przyniósł z biblioteki wielką księgę. Otworzył
ją na stronie zaznaczonej wskaźnikiem z kości słoniowej. — Tu jest powiedziane, że lord Orlanth posiadał dziedziczne prawo noszenia laski na Kongresie. — Miana wskazała palcem właściwy fragment księgi. Podniosłem laskę z większym zainteresowaniem. Była ciężka jak pręt żelazny. Jako król Wyżyn, Strzały, Belpanu, Conaught, Normardii i Orlanthu, że nie wspomnę o panowaniu nad Kennick, miałem więc teraz królewski przywilej chodzić z drewnianą laską, kiedy wszyscy inni musieli pozostać nieuzbrojeni. A dzięki mojej małej królowej o twarzy skrzata i różowych policzkach tym drewniano—żelaznym kijem mogłem rozbić głowę w stalowym hełmie. — Dziękuję — powiedziałem. Nigdy nie byłem przesadnie uczuciowy, ale myślę, że rozumieliśmy się na tyle dobrze, że Miana wiedziała, kiedy coś naprawdę sprawiało mi przyjemność. Machnąłem laską na próbę i poczułem się wystarczająco zmotywowany, żeby podnieść się z tronu. — Zajrzę po drodze do Coddina. Pielęgniarki były już u niego przede mną. Drzwi i okiennice były na oścież otwarte, piżmowe kadzidła zapalone. Ale smród jego rany i tak utrzymywał się w powietrzu. Minęły już prawie dwa lata od kiedy trafiła go strzała, a rana wciąż była otwarta i jątrzyła się pod bandażami. — Jorg. — Coddin pomachał mi na przywitanie ze swojego łóżka, które ustawiono przy oknie i podniesiono, żeby też mógł zobaczyć przybycie gwardii. — Coddin. — Ogarnęło mnie dawne niesprecyzowane poczucie winy. — Pożegnałeś się z nią? — Z Mianą? Oczywiście. To znaczy... — Jorg, ona urodzi twoje dziecko. Sama. Podczas gdy ty będziesz w drodze. — Nie będzie sama. Ma nieskończoną liczbę służących i dam dworu. Ja nawet nie znam ich imion i nie rozpoznaję połowy z nich. Co dzień chyba pojawia się jakaś nowa. — Miałeś w tym swój udział, Jorg. Kiedy przyjdzie jej czas, będzie wiedziała, że cię nie ma i tym trudniej jej będzie. Powinieneś przynajmniej właściwie się pożegnać. Tylko Coddin mógł tak mnie pouczać — Powiedziałem... dziękuję. — Zakręciłem mu laską przed oczami. — Prezent. — Kiedy skończysz tu u mnie, wróć do niej. Powiedz, co trzeba. Kiwnąłem głową niezobowiązująco, ale Coddinowi to wystarczyło. — Nigdy nie mam dość patrzenia na tych chłopaków na koniach — powiedział, spoglądając na lśniące szeregi na dziedzińcu. — Ćwiczenie czyni mistrza. Co prawda lepsze by były ćwiczenia na wojnie. Koń zgrabnie cofający się do ciasnego rogu to ładny widok, ale... — Więc ciesz się tym widokiem! — Coddin potrząsnął głową, próbując ukryć grymas i spojrzał na mnie. — Co mogę dla ciebie zrobić, mój królu? — Jak zawsze. Udzielić rady. — Na pewno jej nie potrzebujesz. Nigdy nie byłem nawet w pobliżu Vyenne. Nie mam niczego, co mogłoby ci pomóc w Świętym Mieście. Przytomność umysłu i cała ta twoja wiedza z ksiąg powinny ci wystarczyć. Czyż nie przeżyłeś poprzedniego Kongresu?
Wspomnienie wywołało gorzki uśmiech na mej twarzy. — Może nie brakuje mi sprytu, mój stary, ale potrzebuję twojej mądrości. Wiem, że cała moja biblioteka, księga po księdze, przeszła już przez twój pokój. A ludzie przychodzą do ciebie z opowieściami i plotkami z najróżniejszych stron. Co powinienem mieć na uwadze w Vyenne? Gdzie powinienem umieścić swoje siedem głosów? Podszedłem bliżej po kamiennej podłodze. Żadnych na niej dywanów ani mat; nawet jako inwalida Coddin wciąż żył po żołniersku. — Nie potrzebujesz mojej mądrości, Jorgu. Jeśli po to naprawdę przyszedłeś. — Coddin znowu odwrócił się do okna, a słońce uwypukliło jego zmarszczki wyżłobione przez wiek i cierpienie. — Miałem nadzieję, że zmieniłeś zdanie — odpowiedziałem mu. Są trudne ścieżki i są ścieżki najtrudniejsze. Kiedy stałem tak blisko, odór z jego rany był jeszcze silniejszy. Rozkład czyha na nasze ciała od chwili narodzin. Smród zgnilizny przypomina nam po prostu dokąd zmierzamy, niezależnie od kierunku, jaki obierzemy. — Głosuj jak twój ojciec. Zawrzyj z nim pokój. Dobry lek często jest gorzki, ale niektóre pigułki są wprost nie do przełknięcia. Odczekałem chwilę, żeby mój głos nie wyraził gniewu, który czułem. — To już jest nie do wytrzymania, że moje armie stoją bezużytecznie zamiast ruszać na Ancrath. Jeśli takiego wysiłku wymaga ode mnie powstrzymanie się od otwartej wojny, jakże możliwy jest pokój? — Jesteście tacy podobni do siebie. Twój ojciec może trochę chłodniejszy, surowszy i mniej ambitny, ale z tego samego pnia się wywodzicie i to samo zło was ukształtowało. Tylko Coddin mógł mi powiedzieć, że jestem synem swojego ojca, i nie zginąć z mojej ręki. Tylko człowiek, który już umarł w mojej służbie i leżał tu gnijąc, mógł mi powiedzieć taką prawdę. — Nie potrzebuję go — odpowiedziałem. — Czy ten twój duch, ten Budowniczy, nie mówił ci, że dwa Ancrathy położą kres mocy ukrytych rąk? Pomyśl, Jorgu! Sageous nastawił twojego wuja przeciwko tobie. Sageous chciał, abyś zginął wraz ze swoim bratem. Gdy to mu się nie udało, wbił klin pomiędzy ojca i syna. A co mogłoby odebrać moc takim ludziom jak Sageous, Niema Siostra, Skilfar i inni im podobni? Pokój! Cesarz na tronie. Jedność władzy. Dwóch Ancrathów! Czy myślisz, że twój ojciec siedział bezczynnie cały ten czas, przez te lata, kiedy dorastałeś, i lata wcześniejsze? Może on nie ma twojej wybujałej ambicji, ale ma swoje plany. Ma też wpływy na wielu dworach. Nie powiedziałbym, że król Olidan ma przyjaciół, ale wzbudza w równej mierze lojalność i szacunek, jak i strach. Olidan zna różne tajemnice. — Ja też znam tajemnice. — Wielu z nich wolałbym nie znać. — Stu nie pójdzie za synem, kiedy ojciec stanie przed nimi. — Więc powinienem go zniszczyć. — Twój ojciec tego próbował — uczyniło cię to silniejszym. — Zawahał się w ostatniej chwili. — Spojrzałem na swoją rękę, przypominając sobie, jak splamiła ją krew z mojej piersi. Moja krew, nóż mojego ojca. — Okazał słabość. Ja jej nie okażę. Jeśli to władca snów wbił ten klin pomiędzy nas, to zrobił to doskonale. Nie potrafiłem
ojcu przebaczyć. On zapewne nie potrafiłby przyjąć mojego przebaczenia. — Ukryte ręce mogą myśleć, że dwóch Ancrathów położy kres ich władzy. Ja myślę, że jeden wystarczy. Wystarczył dla Coriona. Wystarczył dla Sageousa. Ja wystarczę dla nich wszystkich. Tak czy owak, wiesz, co ja myślę o przepowiedniach. Coddin westchnął. — Harran czeka na ciebie. Dostałeś moją radę. Weź ją ze sobą. Na pewno cię nie spowolni. Pod drzwiami warowni, w holu wejściowym czekali kapitanowie moich armii, szlachta z Wyżyn, z tuzin lordów z prośbami z różnych zakątków siedmiu królestw i całe mnóstwo wszelakich pochlebców. Czas, kiedy mogłem ich wszystkich ominąć... minął. Uniosłem dłoń, aby przywitać cały ten tłum. — Moi panowie, królewscy wojowie, wyruszam na Zgromadzenie. Możecie być pewni, że wasze sprawy będą tam dla mnie równie ważne jak moje własne i przedstawię je ze zwykłym sobie taktem i dyplomacją. Dał się słyszeć stłumiony śmiech. Przelałem krew wielu mężów, by zająć ten mały zakątek imperium, więc czułem, że powinienem przestrzegać pewnych reguł — jeśli tylko nic mnie to nie kosztowało. Poza tym, moje zwycięstwo leżało w ich interesie, więc nie do końca kłamałem. Zauważyłem w tłumie kapitana Martena, wysokiego, smagłego; nic już nie miał z farmera. Nie nadawałem nikomu rangi wyższej niż kapitan, ale ten wiódł już i ponad pięć tysięcy ludzi w moim imieniu. — Strzeż jej, Martenie. Strzeż ich oboje. — Położyłem dłoń na jego ramieniu. Nie musiałem nic dodawać. Zszedłem na dziedziniec z dwoma rycerzami, sir Kentem i sir Riccardem. Wiosenny wiaterek nie był w stanie wywiać odoru końskiego potu, a stado złożone z ponad trzystu zwierząt bardzo się starało, żeby zostawić za sobą gnoju ludziom po kolana. Kawalerię w dużych ilościach najlepiej oglądać z pewnej odległości. Makin zbliżył się do nas na swym koniu. — Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, królu Jorgu! — To się zobaczy — odpowiedziałem. Wszystko wydawało się jakby zbyt łatwe. Szczęśliwe rodziny z moją małą królową na czele. Życzenia urodzinowe i złota eskorta. Wygodne życie i pokój mogą dusić człowieka równie mocno jak sznur. Makin uniósł brew, zdziwiony, ale nic nie powiedział i nie przestał się uśmiechać. — Twoi doradcy są gotowi do drogi, panie. — Kent zaczął tytułować mnie „panie” i wydawał się bardzo z tego zadowolony. — Powinieneś mieć ze sobą mędrców, a nie żołnierzy — stwierdził Makin. — A kogo ty zabierasz, lordzie Makinie? — Pozwoliłem mu samemu wybrać doradcę, do czego upoważniał go jego jeden głos na Zgromadzeniu. Wskazał mi człowieka po drugiej stronie dziedzińca, wychudzonego starca o znękanej twarzy, w czerwonej szacie powiewającej na wietrze. — Osser Gant, szambelan świętej pamięci barona Kennicka. Kiedy zapytają mnie o cenę mojego głosu, Osser będzie wiedział, co jest i co nie jest dobre dla Kennick.
Rozbawiło mnie to. Makin mógł udawać, że tak nie jest, ale jakaś jego dawna cząstka chciała odegrać tę nową rolę jednego ze Stu w wielkim stylu. Niejasne było jedynie, czy za model posłuży mu mój ojciec czy książę Strzały. — Większa część Kennick to mokradła. A to, czego Moczary Ken potrzebują, to drewno. Drewniane pale, aby błotne chaty twoich chłopów nie zapadały się w ciągu jednej nocy. I dostajesz je ode mnie. Niech twój człowiek o tym nie zapomina. Makin zakaszlał, jakby zakrztusił się tym błotem. — A kogo ty bierzesz jako doradców? — zapytał. To nie był trudny wybór. Coddin podróżował po raz ostatni, kiedy znosili go z góry po bitwie o Upiorny Zamek. Nie mógł już ruszać w drogę. Na dworze było dość siwych głów, ale żadnej nie ceniłem wysoko. — Dwaj stoją tu przed tobą. — Pokazałem na Kenta i Riccarda. — Rike i Grumlow czekają na zewnątrz, a z nimi Keppen i Gorgoth. — Chryste, Jorg! Nie możesz zabrać Rike'a! Będziesz na dworze cesarskim! A Gorgoth? On cię nawet nie lubi. Wyciągnąłem mój miecz, jednym połyskliwym ruchem i setki złotych hełmów odwróciły się w moją stronę. Trzymałem ostrze wysoko, obracałem nim, żeby odbijało światło słoneczne. — Makinie, byłem już kiedyś na Zgromadzeniu. Wiem, w co oni tam grają. W tym roku zagramy w nową grę. Moją. I zabieram właściwe pionki.
2 Kilkuset konnych wzbija mnóstwo kurzu. Zostawiliśmy Matteraki za sobą w chmurze pyłu, który sami wznieśliśmy, a Straż Gildenu rozciągała się na pół mili wijącej się górskiej ścieżki. Nasz blask nieco przygasł, a kiedy zeszliśmy na równinę, staliśmy się jednym wielkim szarym oddziałem. Makin i ja pokonywaliśmy razem zakręty szlaku, na którym kiedyś spotkaliśmy księcia Strzały zmierzającego do moich bram. Makin wyglądał teraz starzej, przyprószony siwizną, z podłużnymi zmarszczkami zafrasowania między brwiami. Kiedyś w drodze zawsze był szczęśliwy; zaczął się zamartwiać, kiedy nabyliśmy bogactwa, fortuny i zamki. — Będziesz za nią tęsknił? — zapytał. Od godziny tylko stukot końskich kopyt i ni stąd ni zowąd to pytanie: — Będziesz za nią tęsknił? — Nie wiem. — Czułem sentyment do mojej małej królowej. Jeśli chciała, potrafiła mnie podniecić, jak potrafiła to większość kobiet: moje oko nietrudno jest zadowolić. Ale nie płonąłem dla niej, nie musiałem jej mieć, nie musiałem wciąż jej widzieć. Może nawet coś więcej niż sentyment: lubiłem ją, ceniłem jej bystry umysł i bezwzględność. Ale nie kochałem jej, nie tą nieracjonalną, głupią miłością, jaka obezwładnia mężczyznę, zwala z nóg i rzuca na nieznany brzeg. — Nie wiesz? — Zobaczymy, prawda? — odpowiedziałem. Makin pokręcił głową. — Ty chyba nie jesteś mistrzem prawdziwej miłości, lordzie Makinie. — W ciągu tych sześciu lat, od kiedy przybyliśmy do Upiornego, nie miał przy sobie żadnej kobiety, a jeśli miał kochankę lub choćby ulubioną dziwkę, to dobrze ją ukrywał. Teraz wzruszył ramionami. — Zatraciłem się na drogach, Jorgu. To były moje ciemne lata. Nie nadaję się już na towarzysza żadnej kobiety, której bym pragnął. — Co? A ja się nadaję? — Odwróciłem się w siodle, żeby na niego spojrzeć. — Ty byłeś młody. Chłopiec. Grzech nie przywiera tak do skóry dziecka jak do mężczyzny. Teraz ja wzruszyłem ramionami. Makin wydawał się szczęśliwszy, kiedy mordował i rabował niż teraz, kiedy o tym rozmyślał w swoich wysokich komnatach. Może potrzebował jakiegoś nowego zmartwienia, żeby przestać się martwić. — To dobra kobieta, Jorgu. I wkrótce uczyni cię ojcem. Czy pomyślałeś o tym? — Nie. Umknęło mej pamięci. — W rzeczywistości pamiętałem o tym w każdej godzinie dnia, a nawet we śnie. I nie do końca potrafiłem się z tą myślą pogodzić; faktycznie, umykała mi. Wiedziałem, że wkrótce pojawi się wrzeszczący bachor, ale co to miało dla mnie oznaczać? Fakt, że będę ojcem jakoś wciąż do mnie nie docierał. Coddin mówił, że to przyjdzie samo, po prostu zadziała instynkt. Coś jak kichnięcie, gdy w powietrzu unosi się pieprz? Cóż, na razie nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. — Może będziesz dobrym ojcem — stwierdził Makin. — Nie będę. Bez względu na to czy uda mi się to wszystko jakoś pojąć czy nie, marny będzie ze mnie
ojciec. Zawiodłem swojego brata i niewątpliwie zawiodę swojego syna. Klątwa Olidana Ancratha, którą on zapewne odziedziczył po swoim przodku, zarazi każde moje dziecko. Makin zmarszczył brwi, ale miał na tyle przyzwoitości czy też mądrości, żeby się ze mną nie spierać. Bardzo mała część Wyżyn Renaru jest na tyle płaska, żeby można było na niej coś uprawiać, ale w pobliżu granicy z Ancrathem jest kawałek ziemi bez większych wzniesień i na tyle długi, że mogli na nim zamieszkać rolnicy i mogło powstać miasto. To Hodd Town, moja stolica. Majaczyła nam już na horyzoncie. — Tutaj się zatrzymamy — oznajmiłem. Makin przechylił się w siodle, żeby przekazać to sir Riccardowi, a ten wzniósł w górę lancę z proporcem. — Moglibyśmy dotrzeć do Hodd Town — stwierdził Makin. — Bylibyśmy jakąś godzinę po zachodzie słońca. — Fatalne łóżka, szczerzący zęby oficjele i mnóstwo pcheł. — Zsunąłem się z siodła Bratha. — Wolę spać w namiocie. Gorgoth usiadł na ziemi. Wokół niego krzątała się straż: pętali konie, przygotowywali jedzenie, ustawiali namioty, każdy na sześciu ludzi, z dwiema wstążkami powiewającymi u szczytu centralnego pala, cesarską czarną i złotą. Keppen i Grumlow rzucili swoje torby obok leukroty, usiedli na nich i zaczęli grać w kości. — Jutro, Jorgu, powinniśmy przynajmniej przejechać przez miasto. — Makin zawiązał worek z paszą u łba swojego wierzchowca i odwrócił się do mnie. — Ludzie lubią popatrzeć na straż. Możesz chociaż tyle im dać? — Powinno im wystarczyć, że trzymam dwór na Wyżynach. — Wzruszyłem ramionami. — Czy zapomnieli już, że w Strzale mam pałac większy niż całe Hodd Town? Makin nie spuszczał ze mnie wzroku. — Czasem wydaje mi się, Jorgu, że to ty o tym zapomniałeś. Odwróciłem się i przykucnąłem, żeby popatrzeć na grających w kości. Ból w udach powiedział mi, że za dużo czasu spędziłem na tronie, w łożu i przy stole. Makin miał rację, powinienem objeżdżać swoje siedem królestw, nawet choćby tylko po to, aby być w drodze i nie zapominać lekcji na niej nabywanych. — Ty sukinsynu! — Keppen splunął. Na każdej z pięciu kostek Grumlowa widniała szóstka. Keppen zaczął opróżniać swoją sakiewkę, splunął ponownie i wysypał całą zawartość pod nogi Grumlowa. Pokręciłem głową. To takie marnotrawstwo zastawiać przy grze całą zawartość sakiewki. — Nie zużyj całego swojego szczęścia, bracie Grumlow. Może ci się jeszcze przydać. — Podniosłem się z kucek i w duchu przekląłem znowu swoje słabe nogi. Nie chciałem mieszkać w pałacu, który książę Orrin zbudował dla Katherine. Spędziłem w nim kilka tygodni po tym, jak pozostali przy życiu lordowie Strzały złożyli nam hołd, i budynek za bardzo przypominał mi Orrina. Surowy, jednak okazały, o wysokich łukach, z kolumnami z białego kamienia, może skopiowany z ruin Macedonii, gdzie Aleksander osiągnął swą potęgę. Obijałem się po jego licznych komnatach z Braćmi jako przyboczną strażą i wraz z kapitanami planowałem przejęcie pozostałych zdobyczy Strzały. Pałac wydawał się pusty pomimo setek służących, z których nie znałem nikogo. W końcu z ulgą ruszyłem na
podbój Normardii, choć ta kampania okazała się najkrwawsza tamtej wiosny. Skoro życie w Upiornym sprawiło, że dał mi w kość jeden dzień spędzony w siodle, to na pewno lepiej było unikać luksusów tego pałacu. Góry są lepsze niż równiny, podmuchy wiatru na ośnieżonych szczytach lepsze niż cuchnące powietrze znad Morza Spokoju, wypełnione fetorem Zatopionych Wysp. Poza tym, z Ancrathem i Renarem łączą mnie więzy krwi. Może nie tęsknię za rodzinnym ciepłem, ale rozsądniej jest otaczać się poddanymi, którzy byli z tobą od zawsze niż nowymi ludźmi służącymi ci ze strachu. Z nadejściem mroku zaczął siąpić drobny deszcz. Okryłem się szczelniej płaszczem i podszedłem do najbliższego ogniska. — Namiot dla króla! — zawołał sir Riccard, łapiąc za ramię mijającego go strażnika. — Nie zaszkodzi mi ta odrobina deszczu — stwierdziłem. Riccard to dobry i odważny żołnierz, ale za bardzo przejęty swoją rangą i bardzo głośny. Bardziej odpowiadało mi siedzenie przy ognisku pośród krzątających się żołnierzy niż obserwowanie powiewających ścian namiotu i wyobrażanie sobie, co się za nimi dzieje. Patrzyłem, jak straż organizuje obóz i wdychałem kuszący zapach duszonego mięsa. Kiedy oddział składa się z ponad trzystu ludzi, to jakby mała armia, i w drodze potrzeba dyscypliny w najdrobniejszych sprawach. Trzeba wykopać latryny, postawić straże na odległość, w jakiej można się bronić, znaleźć pastwisko i wodopój dla koni. Minęły te czasy łatwego podróżowania z Braćmi po drogach mojego dzieciństwa. Skala wszystko zmienia. Podszedł kapitan straży z krzesłem dla mnie, takim meblem czasu kampanii, składanym na płasko, z rogami obitymi mosiądzem dla ochrony przed trudami podróży. Kiedy zjawił się kapitan Harran, siedziałem więc na nim z miską dziczyzny i ziemniaków w ręce, niewątpliwie pochodzących z moich własnych zapasów w Upiornym. Straż oczekiwała prowiantu, gdziekolwiek się zatrzymali — taki rodzaj rozboju na drodze zalegalizowany kiedyś w imperium. — Jest tu ksiądz, który pragnie się z tobą zobaczyć — oznajmił Harran. Czekałem w milczeniu aż doda „królu Jorgu”, lecz się nie doczekałem. Kapitanowie Straży Gildenu z lekka pogardzają Stoma i mają w zwyczaju podśmiewać się z naszych tytułów. — Ksiądz? Czy może biskup Hodd Town? — zapytałem. Dla kościoła rzymskiego Straż Gildenu też nie ma szacunku. To rezultat setek lat zażartych sporów pomiędzy cesarzami i papieżami. Dla cesarskich lojalistów Vyenne jest świętym miastem, a Rzym nie ma znaczenia. — Tak, to biskup — potwierdził Harran. — Zawsze zdradza ich ta głupia czapka — skomentowałem. — Sir Kent, czy mógłbyś pójść i sprowadzić ojca Gomsta do naszego pobożnego kręgu. Nie chciałbym, żeby spotkało go coś złego po drodze. Usiadłem wygodniej i pociągnąłem łyk piwa z kufla, który mi przyniesiono, dość kwaśny napój z browarów Ost—Reichu. Rike wpatrywał się w ogień, pogryzając kostkę na koniec posiłku. Większość mężczyzn patrzy w płomienie, jakby szukali odpowiedzi na zagadkę ich jasnego tańca. Rike po prostu marszczył gniewnie brwi. Gorgoth przepchał się na tyle blisko ognia, że rozświetlił go jego blask. On, tak jak ja, coś rozumiał, kiedy gapił się w płomienie. Magia, którą pożyczyłem od Goga, wypaliła się we mnie w dniu, kiedy odpędziliśmy ludzi Strzały od Upiornego — i tak naprawdę nigdy nie była moja. Myślę jednak, że Gorgoth ledwo liznął tego, co miał Gog. Nie był zaprzysiężonym ogniowi jak Gog, ale jakaś jego drobina płynęła w jego żyłach. Czujny Grumlow od razu zauważył biskupa Gomsta i wskazał nam jego mitrę kołyszącą się
nad głowami strażników stojących w kolejce do kantyny. Patrzyliśmy, jak wynurzył się z tłumu, w pełnej gali, oparty na swoim pastorale i szurający nogami, choć nie był starszy od Keppena, który mógł pobiec na szczyt góry i z powrotem przed śniadaniem, gdyby była taka potrzeba. — Ojcze Gomst — przywitałem go. Zawsze go tak nazywałem i nie widziałem teraz powodu, żeby nazywać go inaczej tylko dlatego, że zmienił czapkę. — Królu Jorgu — odwzajemnił powitanie skinieniem głowy. Deszcz zaczął mocniej padać. — I cóż sprowadza tu biskupa Hodd Town w taką wilgotną noc, kiedy mógłby się grzać przy blasku świec wotywnych w swojej katedrze? — Drażliwa sprawa, bo katedry była dopiero najwyżej połowa. Wciąż kpiłem sobie ze starego Gomstka, pamiętając jak przed laty tkwił w tej klatce przy drodze liczy. Mój wuj przesadził, zlecając budowę katedry, a jej marny projekt powstał w tym samym roku, w którym moja matka wydała mnie na świat. Co może też nie było najlepszą decyzją. W każdym razie, zabrakło pieniędzy. Katedry nie są tanie, nawet w Hodd Town. — Muszę z tobą porozmawiać, mój królu. I lepiej tutaj niż w mieście. — Wytworny strój Gomsta był przemoczony, a jego sękata laska ociekała deszczem. — Dajcie mu krzesło — zawołałem. — Mąż Boży nie może tak stać ugnojony. — I dodałem szeptem: — Opowiadaj, ojcze Gomst. Gomst sadowił się powoli i układał swoje ubłocone szaty. Spodziewałem się, że przyjdzie z księdzem lub dwoma i chłopcem podtrzymującym jego tren. Tymczasem mój biskup siedział tu sam, mokry, zachmurzony i jakby postarzały. — Był taki czas, królu Jorgu, kiedy wody mórz się podniosły. — Jedną ręką mocno ściskał laskę i wpatrywał się w drugą. Gomst nigdy nie opowiadał żadnych historii; on albo kogoś ganił, albo mu schlebiał, zależnie od rodzaju jego szaty. — Ojcze Gomst, morze podnosi się codziennie. Księżyc przyciąga wody tak, jak przyciąga kobiecą krew. — Wiedziałem, że on mówi o Potopie, ale chciałem mu podokuczać. — Przed wiekami morza leżały nisko. Zatopione Wyspy były wspaniałą krainą, Brettanią, a całe cesarstwa mogły wykarmić Nigdylandy, zanim pochłonęło je Morze Spokoju. Ale wody się podniosły i zatopiły tysiące miast. — I ty sądzisz, że oceany gotują się do następnego skoku? — Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem dłoń na deszcz. — Czy będzie padać przez czterdzieści dni i nocy? — Miałeś wizję? — To pytanie wychrypiały przepalone płuca. Czerwony Kent przykucnął przy krześle Gomsta. Od czasu, gdy przeżył piekło w Upiornym, sir Kent stał się bardzo religijny. — Zdaje się, że dobrze zrobiłem, wybierając góry na swój dwór. Może Wyżyny staną się najbogatszym wyspowym królestwem w nowym świecie. Sir Riccard zaśmiał się. Moje żarty zawsze go bawiły. Makin tylko się skrzywił. Jemu bardziej ufałem. — Mówię o innym wznoszeniu się, o ciemnym przypływie — wyjaśnił Gomst. Koniecznie chciał prorokować. — Słychać o tym we wszystkich zakonach, w Strzale, w Belpanie, w Normardii, na dalekiej północy i w Królestwach Portowych. Śnią o tym najpobożniejsze zakonnice. Pustelnicy wychodzą ze swych jaskiń, aby opowiadać, co przyniosła im noc, ikony krwawią na świadectwo prawdzie. Martwy Król jest gotów. Czarne statki stoją na kotwicach. Groby pustoszeją.
— Walczyliśmy już z umarłymi i wygraliśmy. — Teraz poczułem chłód deszczu. — Martwy Król pokonał ostatnich lordów Brettani, panuje też nad wszystkimi Wyspami. Jego flota jest gotowa do żeglugi. Święci widzą, jak zbliża się czarny przypływ. — Gomst podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy. — Czy ty to widzisz? — zapytałem go. — Nie jestem święty. Przekonał mnie, przynajmniej co do swojej wiary i strachu. Znałem Gomsta jako szubrawca z kozią brodą, chciwca pragnącego wygody, pustego krasomówcę. Jego szczerość trudno było zlekceważyć. — Pojedziesz ze mną na Zgromadzenie. Podzielisz się ze Stu tymi nowinami. Gomst otworzył szeroko oczy, zatrzęsły mu się usta. — Ja... Nie ma tam dla mnie miejsca. — Pojedziesz jako jeden z moich doradców — wyjaśniłem. — Sir Riccard odda ci swoje miejsce. Wstałem, potrząsając mokrymi włosami. — Do licha z tym deszczem. Harran! Pokaż mi mój namiot. Sir Kent, Riccard, zaprowadźcie biskupa z powrotem do jego kościoła. Nie chcę, żeby niepokoiły go jakieś upiory czy duchy. Kapitan Harran, który siedział przy ognisku obok, poprowadził mnie do mojego namiotu. Większego niż strażników, ze skórami na podłodze, pełnego czarnych i złotych poduch. Makin — cała moja straż przyboczna — kaszląc i otrząsając się z deszczu, wszedł za mną, chociaż namiot dla niego, barona Kennicka, też był przygotowany. Zrzuciłem z ramion płaszcz; nasączony wodą uderzył o podłogę z pluskiem. — Słodkich snów pożyczył nam ten Gomst — stwierdziłem, rozglądając się dokoła. Na lewo stała skrzynia z zapasami, po drugiej stronie umieszczono umywalnię. Srebrne lampy wypełnione bezdymnym olejem oświetlały łóżko z rzeźbionego drewna, z baldachimem; wszystko niesione w częściach przez co najmniej tuzin strażników. — Nie wierzę snom. — Makin odłożył swój płaszcz i otrząsnął się jak mokry pies. — Ani biskupowi. Na stoliku przy łóżku rozłożono szachownicę z czarnego i białego marmuru, na niej srebrne pionki, jedne wysadzane rubinami, drugie szmaragdami. — Straż stawia namioty wspanialsze niż moje komnaty w Upiornym — skomentowałem. Makin przechylił głowę. — Nie wierzę w sny — powtórzył. — Kobiety w Hodd Town nie ubierają się w błękit. — Zacząłem rozpinać swój napierśnik. Mogłem zawołać chłopaka, ale służący są zarazą, która czyni cię ułomnym. — Teraz znasz się na modzie? — Makin też zmagał się ze swoją zbroją i wciąż kapało z niego na skóry. — Cena blachy wzrosła czterokrotnie od kiedy zasiadłem na tronie wuja. Makin wyszczerzył zęby. — Czy coś mi umknęło? Czy mówisz do kogoś i to nie jestem ja? — Ten twój człowiek, Osser Gant? On by mnie zrozumiał. — Zostawiłem zbroję tam, gdzie ze mnie opadła i wciąż popatrywałem na szachownicę. W czasie mojej poprzedniej podróży na Zgromadzenie też taką dla mnie przygotowywano. Co wieczór. Jakby nie można pretendować do tronu, nie będąc szachistą. — Doprowadziłeś mnie do wodopoju, Jorgu, ale nie dajesz się napić. Mów jaśniej. Ja
jestem prosty człowiek. — Handel, lordzie Makinie. — Na próbę przesunąłem jeden pionek. Z rubinowym oczkiem, w służbie czarnej królowej. — Nie handlujemy z Wyspami, nie mamy blachy, nie mamy indygo, nie mamy brettańskich sieci ani tych ich sprytnych toporów czy wytrzymałych niewielkich owiec. Nie handlujemy, a u wybrzeży Conaught widziano czarne statki pływające po Morzu Spokoju, ale nigdy nie zawijające do portu. — Były wojny. Brettańscy lordowie zawsze się waśnią. — Makin wzruszył ramionami. — Chella mówiła o Martwym Królu. Ja nie ufam snom, ale ufam słowu wroga, który sądzi, że jestem całkowicie w jego mocy. Umarli z bagien nie dawali spokoju armiom mojego ojca. Ja i on bylibyśmy się rozliczyli lata wcześniej, gdyby on nie był tak zajęty pilnowaniem tego, co ma. Makin przytaknął w tym miejscu. — Kennick także cierpi. Wszyscy wojownicy, którzy przede mną odpowiadają, mają za zadanie trzymać umarłych na moczarach. Ale całe ich armie? Król? — Chella była królową armii, którą powołała w Kantanlonie. — Ale statki? Inwazje? — Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi, Makinie, niż się śniło waszym filozofom. — Usiadłem na łóżku i obróciłem szachownicę tak, aby biała królowa i jej armia patrzyły w jego stronę. — Twój ruch. Makin wygrał sześć razy, zanim kazałem mu pogasić lampy. Niewielkim pocieszeniem był fakt, że on ze swoimi sześcioma zwycięstwami skończył na podłodze, a ja z moim jednym w wygodnym łóżku. Kiedy zasypiałem migały mi przed oczami czarne i białe pola, i skrzyły się rubiny i szmaragdy. W nocy przyszła burza, wściekle uderzała o płótno namiotu. Namioty to łgarze przechwalający się przesadzonymi opowieściami o pogodzie, przed którą cię chronią. Brzmiało, jakby potop zalewał królestwo, a wicher szorował skały na zboczach gór. Pod gołym niebem, skulony pod jakimś żywopłotem pewnie bym się nawet nie obudził, ale pod wielkim bębnem dachu namiotu leżałem z szeroko otwartymi oczyma i wpatrywałem się w ciemność. Czasem dobrze jest słuchać deszczu i nie moknąć; wiedzieć, że wyje wiatr, ale nie czuć jego podmuchów. Czekałem spokojnie w tej ponadczasowej ciemności, aż wreszcie poczułem zapach białego piżma i jej ramiona obejmujące moją pierś i wciągające mnie do świata snów. Tej nocy było w tym jakieś poczucie palącej konieczności. — Ciotko Katherine. — Spałem, ale moje wargi na pewno ułożyły się w kształt tych słów. Na początku Katherine przysyłała mi tylko koszmary, jakby uważała się za moje sumienie i chciała mnie dręczyć moimi zbrodniami. Mały Degran wciąż na nowo umierał na moich rękach, a ja budziłem się z krzykiem, zlany potem, niebezpieczny dla każdego, kto dzielił ze mną łoże. Spędzałem całe noce palony ogniem boleści Sareth. Jej siostra, która poznała tajniki tej sztuki, będąc żoną księcia Strzały, ukazywała mi ten ból z każdej możliwej strony. Miana nie mogła spać w mojej komnacie, więc urządzono jej sypialnię we wschodniej wieży. Zaprzysiężona snom, mówiłem sobie. Władczyni snów. Jak Sageous. Ale nie przestawałem jej pragnąć. W mrokach mojej wyobraźni malowałem jej portret, a ponieważ ona nigdy mi się sama nie pokazywała, był to jej obraz z naszego pierwszego, pamiętnego spotkania, kiedy
wpadliśmy na siebie w korytarzach Wysokiego Zamku. W snach pokazywała mi tych, których kochała, a których ja zabiłem. Sir Galena, jej rycerza w promiennych dniach jej młodości w Scorron, i jej służącą Hannę z czasów, gdy nie była jeszcze tak skwaszona i dawała małej księżniczce uczucie, którego jej tak brakowało na bezdusznym dworze. We śnie Katherine sprawiała, że zależało mi na tym, na czym i na kim jej zależało. Pokrętna logika śpiącego umysłu czyniła jej bliskich ważnymi dla mnie i tak rzeczywistymi, jak moje wspomnienia sprzed cierni. I to wszystko w o wiele za jasnym słońcu Gelleth, Słońcu Budowniczych, którego blask obdzierał ze skóry, a ja byłem czarnym cieniem w życiu tych ludzi. Pozwoliłem, by jej ramiona trzymały mnie długo w noc. Nie walczyłem z nią, choć czułem, że mógłbym, i myślę, że ona by tego chciała. Nawet bardziej niż chciała pokazać mi zło, które uczyniłem, bardziej niż chciała, żebym poczuł, co ona czuła, bardziej chciała, żebym z nią walczył, żebym wyrywał się spod jej zaklęcia, żebym zamknął moje śniące oczy i próbował uciec. Ale nie robiłem tego. Mówiłem sobie, że stawiam czoła temu, czego się boję. Że ta udręka wypali we mnie wszelkie sentymenty. Ale tak naprawdę — cieszyły mnie jej ramiona wokół mnie, jej bliskość, jej dotyk, choć ona sama była niedotykalna. Pośród bezgwiezdnej nocy docierały do mnie przebłyski światła. Sny, do których mnie ostatnio wciągała, były bardzo zagmatwane, bezładne, jakby ona też śniła. Widziałem ją lub dotykałem, ale nigdy jedno i drugie razem. Przechadzaliśmy się po Wysokim Zamku lub po Pałacu Strzały, tylko szelest jej sukni w ciszy i milczeniu, a mury wokół się rozpadały. Albo czułem jej zapach, trzymałem ją, ale byłem ślepy lub widziałem tylko groby Perechaise. Jednak dzisiejszej nocy sen był jasny i wyraźny. Gruz chrzęścił pod moimi stopami, smagał mnie deszcz. Wspinałem się po zboczu, zgięty w pół siłą wiatru. Palcami wyczuwałem na ślepo rosnący przede mną mur. Wszystko wyraźnie czułem, ale nad niczym nie miałem kontroli, jakbym był marionetką i ktoś inny poruszał sznurkami. — Katherine, co to za lekcja? Nigdy się do mnie nie odzywała. Ja nigdy z nią nie walczyłem, ona nigdy się nie odzywała. Początkowo sny, które na mnie sprowadzała, były pełne gniewu i chęci zemsty. Czasem wciąż tak było, ale wydawało mi się, że eksperymentuje, ćwiczy swój talent — jak fechmistrz technikę władania mieczem, kiedy dodaje nowe uderzenia do swojego repertuaru. Takie umiejętności posiadał Sageous i teraz, kiedy moja ciotka znowu przebywała pod dachem mojego ojca, może pełniła jego rolę. Czy wszelako rozpościerała subtelną sieć wpływów i sprowadzała Stu na ścieżki Olidana Ancratha, tego nie wiedziałem. Burza skończyła się równie gwałtownie jak zaczęła. Wiatr przestał wiać, ale ja wciąż słyszałem jego jęki za sobą. Byłem w jakiejś jaskini, wszedłem wąskim przesmykiem. Przykucnąłem i zrzuciłem plecak z ramienia. Pewnymi palcami odszukałem hubkę i krzesiwo. Po chwili paliła się już lampa wygrzebana z kieszeni plecaka. Mógłbym być dumny z mojego dzieła, gdyby ręce, które roznieciły płomień, były moimi rękami. W świetle lampy widziałem, że są blade, jakby długo przebywały pod wodą, i mają długie palce. Ja też mam długie palce, ale te były jak pełzające w półmroku białe pająki. Poszedłem dalej, czy raczej człowiek, w którego skórze się znajdowałem, poszedł i niósł mnie ze sobą. Latarnia oświetlała drogę, ale jej blask od niczego się nie odbijał. Patrzyłem tam, gdzie były skierowane oczy ich właściciela, czyli głównie w dół, na skaliste podłoże wygładzone wieloma stopami. Od czasu do czasu rzut oka na prawo lub lewo ukazywał skamieniałe wodospady i nieziemskie galeryjki utworzone z łączących się ze sobą stalagmitów
i stalaktytów. Rozpoznałem, gdzie jestem. Wschodnia brama wypadowa Upiornego Zamku. Pod osłoną nocnej burzy blady człowiek wspiął się na Pole Biegaczy i wszedł do bramy przez zamaskowaną szczelinę wysoko na flance Pola. Poruszał się pewnie. Wciąż nowe skręty i załomy wiodły dalej w ciemność, ale nie trzeba było żadnych szczególnych umiejętności, żeby znaleźć drogę tak dobrze wygładzoną przez nieskończoną liczbę poprzedników. Sen zdawał się prawidłowo odtwarzać to, co pamiętałem z tej drogi. Poczułem dreszcz, choć nie przebiegł on przez bladego człowieka. Gdyby Katherine chciała być dokładna, to za chwilę intruza powinna pochwycić wynurzająca się z ciemności czarna ręka, która z bezwzględną siłą, ale litościwie szybko, wciągnie go w rozdziawiony pysk trolla. Miałem nadzieję, że nie poczuję tych czarnych zębów wbijających się w moje ciało, ale to nie było wykluczone. W nozdrzach czułem już ich smród, a jego kołnierz ocierał mi szyję. Szedłem dalej i nie pojawiła się żadna ręka. Gdybym mógł wstrzymać oddech, to wypuszczałbym go przez zęby. Przez chwilę byłem pewien, że jestem w tamtym miejscu, ale tak nie było; trolle Gorgotha strzegły podziemnych przejść do Upiornego i wiele innych sekretnych przejść. Szliśmy teraz tunelami wykutymi przez człowieka, wyżłobionymi w skale dla połączenia Upiornego z naturalnymi jaskiniami. Mój człowiek zatrzymał się w pobliżu najniżej położonych piwnic Zamku. Ciemność przed nami pochłaniała światło latarni i nic nie było widać. Dłuższą chwilę staliśmy nieruchomo, człowiek ani drgnął. A kiedy ruszył, to błyskawicznie, i poczułem, choć nie zobaczyłem ostrza, jak ściska w dłoni rękojeść noża. Przed nami leżał rozciągnięty na kamieniach jeden troll. Kończyny miał wyciągnięte, głowę skuloną w czarnych ramionach. Mógł być martwy, ale uważnie mu się przypatrując, i blady człowiek, i ja zobaczyliśmy, że grzbiet powoli podnosi mu się i opada, a więc oddychał. Teraz bez pośpiechu człowiek obszedł śpiącego trolla, pochylając się tam, gdzie sufit tunelu się obniżał, i ostrożnie przekraczając czarne kończyny. — Marny sen, Katherine — powiedziałem, nie korzystając z jego ust. — Trolle są stworzone do walki. Zapach tego człowieka obudziłby tuzin głodnych trolli i ich gęby ociekałyby już śliną. Mój towarzysz dotarł do drewnianych drzwi prowadzących do piwnic z winem. Użył wielkiego wytrychu odpowiedniego dla tak starego i solidnego mechanizmu. Kroplą oleju zapobiegł skrzypieniu zawiasów i bez wahania przeszedł przez otwarte drzwi. Zobaczyłem wówczas jego nóż, narzędzie zabójcy, długi i cienki, z rękojeścią z kości. Stanął przed sztucznym frontem ogromnej beczki zasłaniającej wyjście. Naprzeciwko, oparty o prawdziwą beczkę prawie równych rozmiarów, siedział jeden z moich strażników. Nogi miał wyciągnięte do przodu, hełm przekrzywiony, głowa opadła mu na pierś. Przykucnąłem przed nim. Czułem moje pośladki na piętach, czułem napięcie w mięśniach ud, szorstkość jego brudnej blond czupryny, kiedy odciągnąłem mu głowę. Znałem go. Jego imię zakołatało z tyłu moich myśli. Rodrick, chłopiec młodszy ode mnie, znalazłem go kiedyś ukrywającego się w mojej wieży, gdy Strzała oblegał zamek. Dotykałem zimnym nożem jego szyi, a on wciąż się nie poruszył. Pomyślałem nawet, że taki bezużyteczny wartownik powinien umrzeć, ale doznałem jednak szoku, kiedy moja ręka poszła w dół i dźgnęła go w serce. To go obudziło! Popatrzył na mnie rozżalonymi oczyma, wykrzywił usta, ale nie wydał dźwięku i umarł. Czekałem. Chłopak przestał się ruszać, a ja wciąż czekałem. Potem wyciągnąłem nóż — krwi było niewiele — i wytarłem ostrze do czysta o jego tunikę. Blady człowiek miał czarne rękawy. Zauważyłem to, zanim on poszukał wzrokiem schodów i ruszył ku nim. Lampę zostawił przy Rodricku i rzucał teraz długi cień. Szedł korytarzami i
holami Upiornego jakby był u siebie. Zamek pogrążony był w ciemnościach, jedynie od czasu do czasu jakaś lampa oświetlała jakiś róg lub wejście. Wiatr potrząsał okiennicami, w dole zbierała się deszczowa woda, przelewała się przez nadproża i zalewała kamienne podłogi. Moi ludzie musieli się pochować w łóżkach przed wyjącą burzą, bo nigdzie nikogo nie było widać, żadnych służących doglądających lamp, nikogo pędzącego do wychodka, ani niani, ani dziwki wymykającej się z baraków straży... a nawet żadnego strażnika. W końcu, kiedy zabójca dotarł już do wewnętrznych drzwi do wschodniej wieży, znaleźliśmy wartownika, który nie opuścił swojego posterunku. Sir Graeham, mój rycerz, spał na stojąco, podtrzymywany przez zbroję, halabardę i ścianę razem wzięte. Blade ręce umieściły długi nóż pomiędzy kołnierzem a naramiennikiem tak, że nacisk na jego kościaną rękojeść pozwalał przebić zarówno skórzany kaftan, jak i kolczugę, i znaleźć pod nimi żyłę szyjną. Zatrzymał się na chwilę, być może podzielając moją obawę, że upadając rycerz narobi hałasu. Podtrzymaliśmy go i na swoim wdechu poczułem jego świeży smród. Wicher wył, a ja głęboko wbiłem nóż. Rękojeść wciskała się w dłoń, która nie była moja, a ostrze wcisnęło się ostatecznie w ciało sir Graehama, który upadł w drgawkach. Nóż sam wysunął się z ciężkiego ciała. Zabójca znowu oczyścił klingę. Tym razem o czerwoną szatę rycerza, zostawiając czerwieńszą plamę. Skrupulatny gość. Przy pasie Graehama znalazł klucz, którym otworzył dębowe drzwi, kute żelazem i gładkie od dotyku niezliczonych ludzkich rąk. Drzwi były stare, ale sklepione przejście jeszcze starsze. Zwoje mojego wuja mówiły o czasach, kiedy Upiorny to była tylko wschodnia wieża, pojedyncza strażnica na górskim grzbiecie, z wojskowym obozem u podnóża. I wieży tej nie zbudowali ci, którzy walczyli z plemionami z Or i wznieśli twierdzę na Wyżynach. Na sklepieniu jest napis, ale z czasem zapomniano nawet nazwy jego języka. Jego znaczenia nikt nie zna. Zabójca pochylił się w przejściu i przeszedł pod runami wyrytymi głęboko w zworniku sklepienia. Poczułem ostry ból. Ciernie odnalazły drogę do mojego ciała; przebiły się swoimi haczykami przez skórę i krew w sposób, który nie obiecywał szybkiej ulgi. Były jak kolczasta strzała, którą trzeba wydrzeć z ciała, albo jak zęby ogara, którego trzeba zabić, zanim rozetnie się mięśnie i ścięgna wzdłuż jego szczęki i na siłę wyciągnie te zęby z kości. Bolało, ale poczułem się wolny, wyrwany z ciała, które mnie ograniczało. Blady człowiek szedł dalej, a ja za nim chwiejnym krokiem w górę schodów. Na plecach jego czarnej szaty wyhaftowany był jedwabny biały krzyż. Święty krzyż. Rzuciłem się na niego, ale przeniknąłem go, jakbym to ja był duchem. Kontakt z nim przyprawił mnie jednak o drżenie. Odwróciwszy się zdążyłem zobaczyć jego twarz, zanim to on przeszedł przeze mnie i zostawił mnie stojącego na schodach. W jego twarzy nie było koloru, miała ten sam blady, martwy odcień, co jego ręce; włosy przyklejone do czaszki, a tęczówka oczu w tym samym kolorze kości słoniowej, co ich białka. Na przedzie szaty znajdował się taki sam biały krzyż jak z tyłu. A więc papieski skrytobójca. Tylko Watykan wysyła zabójców z powrotnym adresem na grzbiecie. Każdy inny zleceniodawca wolałby pozostać nieznany. Papieski skrytobójca jest wszelako tylko ramieniem nieomylnego papieża — jakiż może być wstyd w egzekwowaniu Słowa Bożego? Dlaczegóż jego wykonawcy mieliby pozostać anonimowi? W bocznej niszy, tuż przy schodach, spał jak zabity Brat Emmer. Zabójca przyklęknął i