Michael Stackpole5
P R O L O G
Pirat Urias Xhaxin stał na mostku swej fregaty klasy Nebulon-B, ściskając za ple-
cami lewą, cybernetyczną dłoń palcami prawej. Patrzył prosto przed siebie, w tunel
światła, którym mknął jego okręt, „Wolny Strzelec". Dzięki specyficznej budowie fre-
gaty, z jej wysuniętym do przodu mostkiem, czuł się tak, jakby sam unosił się w prze-
strzeni, pędząc w głąb Odległych Rubieży - terytorium, którego nikt przy zdrowych
zmysłach raczej nie odwiedzał.
Spojrzał przez ramię za siebie, na Twi'leka, siedzącego przy konsolecie nawiga-
cyjnej.
- Ile czasu do wyjścia?
Długie lekku obcego drgnęły nieznacznie.
- Pięć minut.
Dowódca włączył komunikator przypięty do kołnierza kurtki.
- Xhaxin do całej załogi. Eskadry Czerwona i Niebieska: przygotować się do star-
tu. Zajmiecie się odcięciem dróg ucieczki i unieruchamianiem mniejszych jachtów.
Artylerzyści: zdejmiecie jednostki eskorty. Postarajcie się. Możliwe, że to ostatni skok,
jaki musimy w życiu zrobić. Wchodzimy i wychodzimy; czysta robota. Wiem, że do-
brze się spiszecie. Bez odbioru.
Ciemnowłosa kobieta stanęła u boku Xhaxina.
- Naprawdę sądzisz, że zgarniemy tyle, żeby spokojnie przejść na emeryturę?
- To zależy od tego, jaka emerytura ci się marzy, doktor Karl - odparł z uśmiechem
białowłosy, brodaty mężczyzna. – Twoje umiejętności pozwolą ci na godziwe życie w
dowolnym zakątku Nowej Republiki, a udział zdobyty w tej akcji wystarczy na kupie-
nie nowej tożsamości - może nawet i dwóch. Anet Karl zmarszczyła brwi.
- Od sześciu lat, czyli od chwili zawarcia pokoju między Resztą Imperium a Nową
Republiką, zadowalamy się coraz mniejszymi łupami. Władze nigdy nie pochwalały
naszej działalności, ale przymykały na nią oko, dopóki imperium stanowiło jakieś za-
grożenie. Nie było źle, kiedy niedobitki sił imperialnych ściągały tu tłumnie, by schro-
nić się na terytorium Reszty, ale to już przeszłość. Sądzisz, że ta wyprawa będzie lepsza
od poprzednich?
Xhaxin zacisnął na moment usta, a potem powiedział cicho:
- Uczciwe pytanie. Odpowiedź brzmi: tak, czuję to w kościach. Takiego rajdu jak
ten nie widzieliśmy przez ostatnie pięć lat.
Anet uśmiechnęła się złośliwie, błyskając brązowymi oczami.
- Bawisz się w Jedi? Moc podpowiada ci przyszłość?
- Jestem o wiele bardziej pragmatyczny niż Jedi... I o wiele bardziej niebezpieczny
- odparł, rozkładając ręce. - Mam na tym statku ponad dziewięciuset ludzi. Dziewięć
razy więcej niż siły Jedi w całej galaktyce. Oni bezgranicznie ufają Mocy, a ja... mam
równie potężnych sprzymierzeńców: chciwość i arogancję.
- Twój plan rzeczywiście był dobry...
Mroczny przypływ I - Szturm 6
- Błąd: mój plan był wprost genialny - zaśmiał się Xhaxin. -Najpierw puszczam
wolno parę statków, aby stworzyć pozory, że pod-różują w grupie, potem podstawiam
faceta, który obiecuje ludziom, że zorganizuje konwoje do Reszty Imperium, aż wresz-
cie mamy tłum chętnych, gotowych zapłacić za przywilej bezpiecznego przelotu....
- Tylko że nie zwracasz forsy w razie wpadki, prawda? -uśmiechnęła się Anet. -
Usługa płatna z góry?
- Właśnie. Wyruszyli już z Garqi... Ostatni powinien zjawić się na miejscu spotka-
nia za dziesięć minut. Obskoczymy tych, którzy są już na miejscu, zaczekamy na tego
spóźnionego i znikniemy. – Xhaxin pogładził wąsy prawą, żywą dłonią. -To będzie
wielki skok. Ostatni rajd... Wszyscy go dobrze zapamiętają. Wolałbym przejść do histo-
rii z innych powodów, ale i ten nie jest zły. Zwłaszcza że być może i wy dostaniecie
wreszcie godziwą nagrodę za ciężką pracę.
Anet Karl obrzuciła spojrzeniem grupkę złożoną z ludzi i obcych, w skupieniu ob-
sługujących stanowiska robocze na mostku.
- Nie kochaliśmy Imperium, kapitanie. Jesteśmy ci winni podziękowanie za to, że
przeżyliśmy i że mamy okazję odpłacić mu za te wszystkie lata. Wolelibyśmy nadal
działać....
- Wiem, ale Nowa Republika zawarła pokój z Resztą - przerwał jej Xhaxin i wes-
tchnął ciężko. - Nie można lekceważyć tego faktu. Myślę, że i my zasłużyliśmy na
odrobinę spokoju.
- Dziesięć sekund do wyjścia, kapitanie.
- Dziękuję. - Xhaxin skinął dłonią w stronę panelu widokowego. - Oto nasze prze-
znaczenie, pani doktor.
Tunel światła rozprysnął się w wielokolorową mozaikę nieskończonej liczby
gwiazd. Okręt wyszedł z nadprzestrzeni w samym środku nicości - i to dosłownie, był
to bowiem punkt, w którym siły grawitacyjne równoważyły się w taki sposób, że po-
dróż z Garqi do Bastionu w głębi Reszty Imperium można było rozpocząć stąd z mak-
symalną prędkością. To miejsce powinno być puste...
Ale nie było. Oprócz płonącego i wirującego w wariackim tempie wraku frach-
towca, mnóstwa kapsuł ratunkowych oraz jachtów, pryskających we wszystkich kie-
runkach, w przestrzeni unosił się jeszcze jeden potężny obiekt. Xhaxin pomyślał naj-
pierw, że to asteroida - wskazywała na to nierówna powierzchnia i powolne ruchy
dziwnego ciała. Inne, mniejsze asteroidy zdawały się orbitować wokół tej dużej, lecz
nagle ruszyły do gwałtownego ataku na pierzchające jachty.
A teraz skręcają w naszą stronę! - zauważył Xhaxin. Błyskawicznie odwrócił się
plecami do iluminatora.
- Włączyć tarcze! Wypuścić myśliwce. Nie wiem, jakim cudem jakiś baran zdołał
wcisnąć hipernapęd do asteroidy, ale nie pozwolę, żeby zdmuchnął naszą zdobycz!
Artylerzyści, namierzyć tę skałę i ognia!
- Tak jest, kapitanie!
Zanim Xhaxin skończył wydawać rozkazy i rozmyślać nad sensem wstawiania ja-
kiegokolwiek napędu do planetoidy, zdał sobie sprawę, że ten tok rozumowania nie
wyjaśni mu, dlaczego mniejsze skały zachowywały się jak myśliwce.
Michael Stackpole7
- Zespół sensorów, co tam się dzieje?
Duros spojrzał na holograficzny obraz, wyświetlający się właśnie nad pulpitem.
Jego długa twarz przybrała jeszcze bardziej posępny wyraz niż zwykle.
- Anomalie grawitacyjne, sir. Dosłownie wszędzie.
- Promienie ściągające? Generatory studni grawitacyjnych?
- Coś innego, sir. - Duros zmarszczył czoło, obserwując pojawiające się na holo-
gramie, zachodzące na siebie, kolorowe sfery. - Skupione, wąskie wiązki. Bardzo silne.
Baterie turbolaserów „Wolnego Strzelca" wreszcie otworzyły ogień, kierując w
stronę asteroidy długie strumienie jarzących się czerwono błyskawic energii. Wydawa-
ło się, że ostrzał będzie celny, lecz tor energetycznej wiązki zmienił się nagle. Smugi
turbolaserowej salwy zbiegły się w jednym punkcie, mniej więcej pół kilometra przed
powierzchnią asteroidy. Xhaxin oczekiwał, że cel mimo to zostanie trafiony, ale mylił
się. Jaskrawoczerwone błyskawice znikły bez śladu.
- Co się stało? Artyleria? Sensory? Co to było?
Szef sekcji artyleryjskiej, Iotranin nazwiskiem Mirip Pag, pokręcił głową z niedo-
wierzaniem.
- Mieliśmy koordynaty, kapitanie. Cel był namierzony.
Duros, Lun Deverin, wetknął drżący palec w jedną ze sfer tworzących hologram.
- Jedna z anomalii grawitacyjnych pochłonęła energię. Wygląda to tak, jakby ktoś
osłaniał się czarną dziurą.
Xhaxin odwrócił się w jego stronę i spostrzegł, że sfera, o której mówił oficer, roz-
szerza się i przesuwa w stronę fregaty. W chwili gdy hologram pokazał, że dotknęła
pancerza okrętu, przez kadłub przebiegł silny wstrząs. Natychmiast odezwały się brzę-
czyki alarmów, informujące o utracie pól ochronnych na prawej burcie.
- Kurs 57-12, cała naprzód. Musimy wyrwać się z tej wiązki, czymkolwiek jest...
- Zbliża się następna, kapitanie. Zdaje się, że zdejmie nam tylne tarcze...
Pen Grasha, szef kontroli lotów eskadr myśliwskich „Wolnego Strzelca", próbo-
wał przekrzyczeć syreny alarmowe.
- Kapitanie, nasze maszyny tracą pola ochronne! Strzały z Masterów i laserów nie
docierają do maszyn wroga!
Duros machnął ręką i objął konsoletę sterowania sensorami mocnym uściskiem.
- Przygotować się do uderzenia. Zbliża się pocisk.
Do uderzenia? Xhaxin odwrócił się w stronę panelu widokowego i ujrzał mieniącą
się, złocistą kulę... czegoś -może plazmy? - przelatującą tuż obok. Obiekt trafił fregatę
w trakcie wykonywania manewru, mierząc w lewą burtę. Boczne tarcze przyjęły na
siebie potężny cios i niemal natychmiast znikły, okrywając pulpity sterujące deszczem
iskier z przeładowanych obwodów. Któryś z oficerów padł na podłogę. Jedno uderzenie
serca później to, co przebiło pola ochronne „Wolnego Strzelca", grzmotnęło w jego
opancerzony kadłub.
Całe szczęście, że mamy wzmocnione poszycie, pomyślał Xhaxin. Nie żałował
środków na udoskonalenie pancerza fregaty. Okręt przetrwał już ostrzał z niszczyciela
gwiezdnego klasy Imperial i załoga przeżyła, by móc o tym opowiadać...
Mroczny przypływ I - Szturm 8
Uderzenie wyłączyło na moment generatory sztucznej grawitacji. Xhaxin uniósł
siew powietrze i zderzył z doktor Karl. Gdy sekundę później ciążenie powróciło, oboje
w miarę miękko wylądowali na pokładzie. Xhaxin ukląkł i pomógł kobiecie usiąść, a
potem spojrzał krzywo na Durosa.
- Co to było?
- Nie wiem, kapitanie, ale nadal wgryza się w kadłub. - Błękitnoskóry obcy zbladł.
- Przewiduję przebicie pokładu siódmego za... dwadzieścia sekund.
- Ewakuować cały poziom i zamknąć grodzie.
- Zbliżają się kolejne pociski!
Nie! To niemożliwe! Xhaxin zacisnął w pięści obie dłonie, i tę żywą, i tę metalo-
wą. Z wysiłkiem odsunął od siebie przemożne uczucie paniki. Pora na jeden z tych
gestów, dzięki którym załoga jest tak lojalna, pomyślał.
- Pen, odwołaj wszystkie myśliwce. Najpierw niech lądują te, które nie mają hi-
pernapędu. Khwir, niech obliczy koordynaty skoku. Znikamy stąd.
Długie lekku Twi’leka zamarły.
- Anomalie grawitacyjne są w ciągłym ruchu. Obliczenie współrzędnych jest nie-
możliwe.
- Czy są dość silne, żeby nas zatrzymać?
- Nie, ale...
Xhaxin warknął coś niezrozumiale i przypadł na jedno kolano, gdy kolejny strzał z
asteroidy wstrząsnął fregatą.
- W takim razie skacz na ślepo. Prześlij współrzędne myśliwcom i skacz na ślepo.
- Kapitanie, taki manewr może nas zabić...
- Skok na ślepo istotnie może nas zabić - odparł Xhaxin i stuknął palcem w płytę
iluminatora. - Ale oni zabiją nas na pewno. Wykonaj, Khwir. Natychmiast!
- Tak jest, kapitanie. - Twi'lek zaczął wpisywać koordynaty do komputera nawiga-
cyjnego. - Gotowość do skoku za pięć sekund, kapitanie. Cztery, trzy...
Xhaxin zobaczył płonącą, złocistą kulę, wypełniającą niemal całkowicie ilumina-
tor. Nie wiedział, kim byli napastnicy i dlaczego się tu znaleźli, ani na jakiej zasadzie
działała ich broń. Gdy zastanawiał się nad tym, przestrzeń przed jego oczami eksplo-
dowała. Zrozumiał, że być może odpowiedzi na te pytania przyniosłyby spokój ducha
jemu, ale na pewno nie władcom Nowej Republiki.
Michael Stackpole9
R O Z D Z I A Ł
1
Leia Organa Solo stała opodal centralnego punktu sali posiedzeń Senatu i czekała,
aż Szef Rządu Borsk Fey'lya zaprosi ją na mównicę. Czuła lekki niepokój. Przed ocza-
mi przewijały jej się obrazy sprzed kilkudziesięciu lat. Przypomniała sobie chwile,
kiedy po raz pierwszy zjawiła się w Senacie Imperium. Była najmłodszą osobą, jakiej
kiedykolwiek powierzono mandat senatora. Zdecydowała się kandydować, by pomóc
ojcu, Bailowi Organie, w stawianiu oporu Palpatine'owi i reszcie szaleńców, gotowych
dopuścić na przykład do stworzenia Gwiazd Śmierci.
Byłam młoda, nawet bardzo młoda, więc to zrozumiałe, że się denerwowałam,
pomyślała Leia. Rozejrzała się po ogromnej sali, omiatając wzrokiem twarze nieprzeli-
czonych zastępów senatorów. Gmach nie dorównywał wielkością swemu poprzedni-
kowi, za to czuło się w nim silny wpływ tradycji, sięgającej epoki Starej Republiki.
Dawniej, za czasów Imperium, gdy Palpatine dysponował już pełnią władzy, na sali
można było ujrzeć zaledwie garstkę obcych, a i oni pełnili co najwyżej funkcje pomoc-
ników senatorów-ludzi. Teraz ludzie stanowili mniejszość, zupełnie tak, jak za rządów
Starej Republiki. Leia zauważyła senator Viqi Shesh z Kuat i jedną z jej pomocnic oraz
senatora Cala Omasa z Alderaana, ale poza nimi na sali z trudem udawało się dostrzec
człowieka.
I to nie tylko dlatego, że moje oczy się starzeją, uśmiechnęła się do siebie. Nie-
chętnie przypomniała sobie, jaki kawał życia ma już za sobą. Większość z minionych
lat spędziła właśnie tu, na Coruscant, pomagając nadać Nowej Republice formę gigan-
tycznej konfederacji światów, wyłaniającej się stopniowo z cienia Imperium. Czasami
strzelano do niej, kiedy próbowała walczyć z Imperium osobiście. Tutaj ataki były bar-
dziej subtelne, ale niemal równie śmiercionośne. Leia poczuła nieprzyjemne dreszcze
na wspomnienie zamachu bombowego, którego celem był właśnie Senat.
Obejrzała się przez ramię i zobaczyła Danni Quee. Ta młoda kobieta zaledwie dwa
miesiące wcześniej przeżyła atak i niewolę z rąk agresywnych najeźdźców, którzy ude-
rzyli na kilka planet Zewnętrznych Odległych Rubieży. Danni pracowała w jednej z
placówek badawczych; do ich zadań należało monitorowanie przestrzeni kosmicznej
poza obrębem galaktyki. Miała niezbite dowody na to, że intruzi przybyli z zewnątrz.
Bezlitosna taktyka agresorów oraz sam takt, że zdecydowali się na tak zmasowany i
Mroczny przypływ I - Szturm 10
dalekosiężny atak, kazały Leii podejrzewać, że zamiarem obcych jest podbój co naj-
mniej części galaktyki. Przybyła więc do Senatu, by uświadomić władzom Nowej Re-
publiki nadciągające niebezpieczeństwo i prosić o pomoc dla planet Rubieży, które
wkrótce mogły stać się celem zakrojonego na wielką skalę szturmu barbarzyńców.
Za plecami Leii stał Noghri imieniem Bolpuhr, jej ochroniarz. Jak wszyscy przed-
stawiciele tej rasy, był bezgranicznie oddany Luke 'owi i jego siostrze, głównie z po-
wodu ich wkładu w rekultywację Honoghr, rodzimej planety Noghrich, poważnie
zniszczonej przez Imperium. Wdzięczność nakazywała obcym otoczyć Leię i jej rodzi-
nę troskliwą opieką. Ich oddanie tylko nieznacznie ustępowało legendarnej wierności
Wookiech, którzy brali na siebie ciężar długu życia.
Monotonny dotąd głos Borska Fey'lyi wzniósł się nagle o ton wyżej. Leia pamięta-
ła, że jest to u niego typowy objaw stresu. Uniosła głowę i skupiła się, by wyłowić i
zrozumieć słowa Bothanina.
- .. .I dlatego właśnie z niezwykłą radością witam w tej sali kobietę, dla której była
ona domem bardziej, niż dla kogokolwiek innego w długiej historii Senatu. Przedsta-
wiam państwu Leię Organę Solo, występującą w imieniu Dubrillionu.
Najwyższy czas, pomyślała Leia. Wystarczająco długo próbowałeś się od tego
wymigać. Rzeczywiście, od tygodni próbowała doprosić się o prawo do wystąpienia
przed Senatem.
Fey'lya odwrócił się i machnął ręką w jej stronę. Ubrał się tego dnia w szatę pia-
skowej barwy, tylko o dwa tony ciemniejszą od jego kremowej sierści. Fioletowe zdo-
bienia na jej krawędziach doskonale pasowały do koloru jego oczu. Leia pomyślała, że
tunika Bothanina przypominała nieco zgrzebny strój Mon Mothmy, który zwykle
przywdziewała na czas wystąpień w Senacie lub publicznych uroczystości, lecz Fey'lya
jakoś nie wyglądał w niej tak prosto i szlachetnie zarazem, jak była przywódczyni No-
wej Republiki.
Leia wystąpiła tego dnia w czarnych, wysokich butach i spodniach oraz intensyw-
nie błękitnej tunice. Włosy zaczesała do góry. Całym swym wyglądem chciała podkre-
ślić, że powraca ze strefy działań wojennych, o których opowie w swym raporcie. Zda-
wała sobie sprawę z tego, że był to strój zdecydowanie zbyt skromny, jak na panujące
w Senacie zwyczaje, ale miała nadzieję, że przynajmniej niektórym z zebranych przy-
pomną się czasy, gdy noszenie munduru było na porządku dziennym, a decyzje podej-
mowano znacznie szybciej.
- Dziękuję Przewodniczącemu Fey'lyi. Szanowni senatorowie, honorowi goście.
Przynoszę wam pozdrowienia i najlepsze życzenia od mieszkańców Dubrillionu. Ich to
pragnieniem jest, bym poinformowała was o śmiertelnym niebezpieczeństwie, które
zawisło nad Odległymi Rubieżami. Nieznana dotąd rasa przypuściła serię ataków na
kilka tamtejszych światów. Najeźdźcy opanowali stację ExGal-4 na Belkadanie, ude-
rzyli na Dubrillion, zniszczyli w systemie Helska „Eliksir Młodości", niszczyciel nale-
żący do Floty Nowej Republiki, a także unicestwili życie na Sernpidalu, sprowadzając
na powierzchnię tego globu jego własny księżyc. Wprawdzie zdołaliśmy zlokalizować i
zniszczyć bazę sił inwazyjnych na Helska 4, ale to nie oznacza, że zagrożenie przestało
istnieć.
Michael Stackpole11
Leia spojrzała na rzędy słuchaczy i z zaskoczeniem zauważyła, że większość sena-
torów wykazuje dobitnie objawy znudzenia, jakby była narratorem jakiejś podrzędnej
sztuki w teatrze Kuati. No cóż, pomyślała. Właściwie nie powiedziałam im nic nowego,
ale powinni przynajmniej przyjąć to do wiadomości i wziąć się za tę sprawę. Od-
chrząknęła cicho i spojrzała w elektroniczny notes, wyświetlający jej notatki.
- Luke Skywalker znalazł na Belkadanie ślady katastrofy ekologicznej, która grun-
townie zmieniła skład tamtejszej atmosfery. Ustalono, że sprawcą kataklizmu był agent
obcych. Ukrywał się on na planecie i został zabity, gdy zaatakował Marę Jadę Skywal-
ker i mojego brata. Dowody wskazują na to, że najeźdźcy zamierzali wykorzystać Bel-
kadan jako bazę wypadową dla swych sił inwazyjnych.
Zanim Leia zdążyła wypowiedzieć następne zdanie, przygarbiony, jaszczuro-
kształtny senator, reprezentujący grupę światów baragwińskich, podniósł się wolno z
fotela.
- Jeśli wysoki Senat pozwoli, chciałbym spytać, czy mówczyni jest tą samą Leią
Organa Solo, która podjęła się mediacji w konflikcie rhommamoolsko-osariańskim.
Leia uniosła brodę i zmrużyła oczy.
- Senator Wynl doskonale wie, że to ja próbowałam zaprowadzić pokój na tych
światach.
- A czy to nie wyczyn pewnego zuchwałego rycerza Jedi zmusił Osarian do prze-
prowadzenia ataku, który rozpoczął otwartą wojnę? Zdaje się, że rhommamoołski
przywódca, Nom Anor, zginął w trakcie działań bojowych.
Leia uniosła ręce.
- Z całym szacunkiem, senatorze, konflikt rhommamoolsko-osariański ma niewie-
le lub wręcz nic wspólnego z inwazją, o której mówię.
Borsk Fey'lya, zasiadający na podwyższeniu po prawej stronie księżniczki, odwró-
cił się w jej stronę.
- Niewiele lub nic? Sugerujesz, że te sprawy mogą być w jakiś sposób powiązane?
Leia niechętnie skinęła głową.
- Napastnik, który zaatakował Marę, próbował najpierw zniszczyć Artoo, czyli ro-
bota astromechanicznego typu R2, należącego do mojego brata. Wykrzykiwał przy tym
podobne hasła, jakich używali Czerwoni Rycerze Życia na Rhommamoolu, prowadzący
krucjaty przeciwko robotom.
Bothanin zamrugał fioletowymi oczami.
- Sugerujesz, że to Czerwoni Rycerze stoją za zatruciem Belkadanu, zniszczeniem
Sernpidala i atakiem na Dubrillion? I że dysponują środkami technicznymi, pozwalają-
cymi na ściągnięcie z orbity księżyca, a mimo to nie umieli obronić swych przywódców
przed atakiem Osarian? Czy dobrze cię rozumiem?
- Nie sądzę, Przewodniczący Fey'lya - odparła, a w jej głosie pojawiła się lodowata
nuta. - Nie przypuszczam też, by obcy na Belkadanie pozostawali pod wpływem Czer-
wonych Rycerzy. Niewykluczone natomiast, że to Czerwoni Rycerze są częścią tajnego
spisku, który może zagrozić istnieniu Nowej Republiki.
Kolejny senator, tym razem Rodianin, podniósł się z siedziska.
Mroczny przypływ I - Szturm 12
- Mamy uwierzyć, że twoje wysiłki negocjacyjne spełzły na niczym z powodu ta-
jemniczego spisku rodem z innej galaktyki?
- Tego nie powiedziałam.
Niuk Niuv, przedstawiciel Sullusty, zerwał się na równe nogi.
- Zgadzam się z tym całkowicie. Uważam, że w istocie chodzi o odwrócenie na-
szej uwagi od niebezpieczeństwa, jakim są dla Nowej Republiki rycerze Jedi. To jeden
z nich rozpętał wojnę, niepotrzebnie atakując Osarian. Powiadasz, że to Jedi doniósł o
owym obcym i o hasłach, które wykrzykiwał. Nie jestem aż taki głupi, żeby nie do-
strzec, że Jedi usiłują odwieść nas od rozważań na temat problemów, jakie stwarza ich
zakon.
- Tym Jedi na Belkadanie był mój brat Luke Skywalker, mistrz Jedi!
- A któż inny mógłby bardziej pragnąć, by zapomniano o błędach jego podopiecz-
nych?
Leia zmusiła się do rozluźnienia uścisku dłoni, którymi obejmowała mównicę.
- Doskonale wiem o kontrowersjach, jakie narosły wokół Jedi, ale proszę was w
najlepszej wierze, odłóżmy tę debatę i zajmijmy się sprawą, o której zaczęłam opowia-
dać. Zorganizowano pozagalaktyczną inwazję. Może ona zniszczyć Nową Republikę,
jeżeli nie powstrzymamy jej już teraz.
Jeden z senatorów, nieznany Leii człowiek, poprosił o głos.
- Proszę mi wybaczyć, ale od dawna wiadomo, że zaburzenia nadprzestrzenne na
skraju galaktyki wykluczają podejmowanie międzygalaktycznych podróży. Inwazja, o
której mowa, jest po prostu niemożliwa.
Leia pokręciła głową.
- Jeśli ta bariera rzeczywiście istnieje, to nieprzyjaciel zdołał ją jakoś obejść. Obcy
naprawdę tu wtargnęli. Dowody ich ataku na Odległe Rubieże są całkowicie przekony-
wające.
Quarren Pwoe powstał z wolna i pogładził palcami ostry podbródek.
- Przyznam, że czegoś tu nie rozumiem. Dałaś nam do zrozumienia, że brałaś
udział w akcji, której celem było zniszczenie sił inwazyjnych. Zdawało mi się, że wasz
atak zakończył się sukcesem.
- Tak jest.
- Czy od tego czasu zanotowano jakiekolwiek ślady obecności najeźdźców?
- Nie, ale to...
- A czy istnieją dowody na ich związek z Czerwonymi Rycerzami, jeśli nie liczyć
rzekomych komentarzy wypowiedzianych przez nieżyjącą już istotę?
- Nie, ale...
- Czy jesteś w posiadaniu materialnych dowodów istnienia najeźdźców?
- Tak. Mamy kilka ciał i parę koralowych skoczków. Fey'lya uśmiechnął się, bły-
skając ostrymi zębami.
- Koralowych skoczków?
Leia przymknęła oczy i westchnęła ciężko.
- Obcy posługują się najwyraźniej istotami stworzonymi z zastosowaniem inżynie-
rii genetycznej. Ich myśliwce są hodowane z czegoś, co nazywają koralem yorik.
Michael Stackpole13
Bothanin potrząsnął głową.
- Twierdzisz, że wróg unicestwił niszczyciel gwiezdny za pomocą kamieni?
- Tak.
Pwoe zapatrzył siew pulpit swego stanowiska. Po chwili podniósł wzrok ze zło-
wrogim błyskiem w czarnych oczach.
- Leio, jako ktoś, kto w przeszłości podziwiał twoje dokonania, błagam cię, prze-
stań. Nawet nie wiesz, jak żałosne jest to, co próbujesz zrobić. Postanowiłaś wycofać
się z życia publicznego, dlatego twoje pojawienie się tu z tak dziwaczną opowiastką, ta
bezczelna próba odzyskania dawnych wpływów jest. .. po prostu żenująca.
- Słucham?! - Leia zamrugała ze zdumienia.-Sądzisz, że przyszłam tu, żeby prze-
jąć władzę?!
- A cóż innego mogę myśleć? - Pwoe rozłożył ręce i rozejrzał się po sali. - Próbu-
jesz bronić brata i dzieci, bo wszyscy oni należą do Jedi. Potrafię to zrozumieć. Jasne
jest i to, że uważasz nas za niezdolnych do przetrwania jakiegokolwiek kryzysu bez
twojej pomocy. Prawda jest jednak taka, że radzimy sobie całkiem nieźle od czasu roz-
strzygnięcia kryzysu bothańskiego. Rozumiemy ludzki pęd do władzy i przez długie
lata podziwialiśmy cię za to, że potrafisz go w sobie stłumić, ale teraz... to, co robisz...
- Ależ nie, nie o to mi chodziło! - Leia spojrzała na senatorów ze zdumieniem. -
To, o czym wam opowiedziałam, wydarzyło się naprawdę. Możliwe, że udało nam się
pokonać przednią straż najeźdźców, ale oni wrócą.
Sullustański senator zasłonił uszy dłońmi.
- Proszę, Leio, przestań wreszcie. Twoja lojalność wobec Jedi jest godna podziwu,
ale to wmawianie nam, że może być z nich pożytek, bo grozi nam jakieś pozagalak-
tyczne niebezpieczeństwo, jest doprawdy poniżej twojego poziomu!
- Za to bardzo ludzkie - parsknął Baragwińczyk.
Leia czuła się tak, jakby niewidzialna pięść zaciskała się wokół jej serca. Ugięła
ręce i oparła się łokciami o mównicę.
- Musicie mnie wysłuchać!
- Leio, proszę, zrób to, co Mon Mothma - odezwał się Pwoe głosem przepełnio-
nym litością. - Po cichu usuń się w cień. Teraz my sprawujemy rządy. Pozwól, że bę-
dziemy wspominać cię ciepło, jako kogoś, kto wzniósł się ponad swoje ludzkie słabo-
ści.
Leia spojrzała na senatorów i zapragnęła, by wiek jednak przyćmił jej wzrok - mo-
że wtedy nie widziałaby pogardy, z jaką na nią spoglądano. Nie dostrzegają prawdy, bo
nie chcą jej dostrzec, pomyślała. Tak bardzo pragną kontrolować bieg wydarzeń, że
wolą zignorować niebezpieczeństwo, niż przyznać, że doszło do kryzysu. Stracą
wszystko, tylko po to, by udowodnić, że panują nad sytuacją. Ich celowa ignorancja
wręcz odebrała Leii mowę, a ciężar litości i pogardy przygniótł ją do ziemi.
To niemożliwe... W tak głupi sposób odrzucają wszystko, co osiągnęliśmy...
Księżniczka rozluźniła dłonie, kurczowo zaciśnięte na krawędziach mównicy, i powoli
zaczęła się wycofywać. Zaprzepaszczą wszystko. ..
Mocny, ostry głos uciął rozlegające się tu i ówdzie pomruki.
Mroczny przypływ I - Szturm 14
- Jak śmiecie? Jakim prawem macie czelność przemawiać do niej w taki sposób? -
Pośrodku sali ukazała się wysoka i smukła sylwetka obcego, porośniętego złocistą sier-
ścią. Fioletowe pasma rozpoczynały się w kącikach jego oczu i biegły w górę oraz ku
tyłowi głowy. - Gdyby nie ta kobieta i poświęcenie członków jej rodziny, nie byłoby
nas tu dzisiaj, a większość z nas już by nie żyła.
Elegos A'Kla otworzył swoje trójpalczaste dłonie.
- Wasza jawna niewdzięczność sprawia, że można się zastanawiać, czy budowni-
czowie Imperium nie mieli racji, uznając was za zwykłe zwierzęta!
Rodiański senator wysunął oskarżycielsko zakończony przy-ssawką palec w stronę
Caamasjanina.
- Nie zapominaj, że ona była jednym z nich!
Oczy Elegosa zwęziły się, a Leia poczuła bijącą od niego falę bólu.
- Czy nie rozumiesz, że takie słowa zdradzają tylko wątłość twój ego umysłu? Nie
widzisz, że porównując ją do zwolenników Imperium dajesz się ponieść tym samym
rasowym uprzedzeniom, którymi tak się chlubili, gdy pozbawiali nas wszelkich praw?
Niuk Niuv zbył komentarze Caamasjanina lekceważącym machnięciem ręki.
- Te słowa krytyki miałyby większe znaczenie, senatorze A'Kla, gdybyś wcześniej
nie współpracował z Jedi. Twoja sympatia dla nich ma głębokie korzenie. Czy twój wuj
nie był jednym z nich?
Elegos przechylił głowę do tyłu, uwydatniając imponującą długość i smukłość
swej sylwetki.
- Lojalność wobec przyjaciół i krewnych, którzy należeli do zakonu Jedi, nie za-
ślepia mnie na tyle, bym nie rozumiał, co Leia próbowała nam przekazać. Możecie
uznać Jedi za zagrożenie - i przyznaję, że nawet ja mam chłodny stosunek do poczynań
niektórych z nich - ale usłyszeliście przed chwilą raport o znacznie poważniejszym
niebezpieczeństwie, które może zagrozić bytowi Nowej Republiki. Ignorowanie tej
informacji w imię własnej pychy jest szczytem nieodpowiedzialności.
Macki Pwoe skręciły się z gniewu.
- Piękne słowa, A'Kla, ale tak się składa, że twój lud przetrwał w wielkiej mierze
dzięki Leii i jej rodzinie. Wielu z was zginęło na Alderaanie i od tej pory, przez dzie-
sięciolecia, ludzkie poczucie winy i litość sprawiały, że chroniono tych z was, którzy
przeżyli. Nic dziwnego, że stajesz w jej obronie, podobnie jak nek, bojowy pies, liżący
rękę trenera - tę samą, która wymierza mu ciosy.
Leia poczuła, że komentarz Pwoe trafił w czuły punkt i natychmiast powróciła na
podium. Jej głos znowu był zupełnie opanowany, choć gniew wprost kipiał w jej sercu.
Zmusiła się do skorzystania z techniki uspokajającej Jedi, by móc skupić się na wystą-
pieniu. Zanim zaczęła, potoczyła marsowym spojrzeniem po twarzach senatorów.
- Zarzucacie mi postępowanie z najbardziej podłych pobudek. To wasze prawo.
Mogę nawet zrozumieć, że przelewacie na mnie urazy z zamierzchłej przeszłości, choć
wydawało mi się, że nieraz udowodniłam, na czym naprawdę mi zależy. Chyba nawet
nie oczekuję już, że zechcecie mnie wysłuchać. Uważacie Nową Republikę za swoją
własność i cieszę się, że chcecie wziąć za nią odpowiedzialność. Bez względu na to, co
myślicie i w co chcecie wierzyć, jestem z was dumna.
Michael Stackpole15
Sprawiacie mi zawód tylko tym, że powstajecie przeciwko sobie nawzajem. Siłą
Nowej Republiki była zawsze jedność różnorodnych kultur - dodała Leia, po czym
wzruszyła ramionami i wyprostowała się. - Zostawiam wam wszelkie materiały doty-
czące najeźdźców. Mam nadzieję, że znajdziecie czas na ich przestudiowanie i zrobicie
z nich właściwy użytek.
Borsk Fey'lya nachylił się ku niej, gdy zeszła z podium.
- Co teraz zrobisz?
Leia westchnęła cicho i popatrzyła na Bothanina przez moment. No co, Borsk, bo-
isz się, że urządzę przewrót, żeby załatwić tę sprawę po swojemu? Myślisz, że mam na
to dość siły? - pomyślała.
- Zrobię to, co muszę. Być może Nowa Republika wyparła się mnie, ale ja jej nie.
Zawisło nad nami niebezpieczeństwo i... trzeba je powstrzymać.
Sierść na karku Bothanina uniosła się powoli.
- Nie zajmujesz żadnego stanowiska w oficjalnych strukturach. Nie możesz wy-
dawać rozkazów ani dysponować sprzętem.
Leia z namysłem pokręciła głową, a potem uśmiechnęła się do Elegosa, który sta-
nął u jej boku.
- Znam zasady, Przewodniczący Fey 'ly. I te, które ogłasza się publicznie, i te, we-
dług których rzeczywiście toczy się ta gra. Nie mam zamiaru występować przeciwko
tobie i nie zmuszaj mnie, żebym to zrobiła.
Elegos położył rękę na ramieniu Leii.
- Znalazł się senator, który pragnie przyjrzeć się bliżej zagrożeniu. Ufam, że nie
będzie prób ingerowania w śledztwo, które rozpoczynam, Przewodniczący Fey'ly.
- Ingerowania? Nie... - Fioletowe oczy Bothanina zmieniły siew szparki. -Proszę
jednak zachować ostrożność. Ciekawość jest dozwolona, ale zdrada... zostanie ukarana.
Rozumiemy się?
Elegos skinął głową, a Leia powtórzyła jego gest.
- Wszystko jasne, Przewodniczący Fey'lya. Senator A'Kla i ja będziemy bardzo
ostrożni. Tobie radzę to samo, bo w tych czasach zarzut zdrady może ciągnąć się za
tobą do końca życia. O ile najeźdźcy pozostawią przy życiu kogoś, kogo będzie to ob-
chodziło.
Mroczny przypływ I - Szturm 16
R O Z D Z I A Ł
2
Wciśnięty w kabinę symulatora X-skrzydłowca, pułkownik Gavin Darklighter,
dowódca Eskadry Łobuzów, pstryknął prawym kciukiem o pierścień, który miał na
palcu. Na moment zdjął go lęk, ale wiedział, że nie ma sensu dłużej odwlekać startu.
Spojrzał przez ramię na robota astromechanicznego R2-Delta, spoczywającego w
gnieździe za jego plecami.
- Dobra, Catchu. Odpal symulację ,,Pogoń za skoczkiem".
Niewielki, złoto-biały automat świsnął przyjaźnie, a kabina ożyła, rozświetlona
blaskiem kontrolek i danych przesuwających się po głównym ekranie. Mimo wielo-
krotnych przeróbek, które Gavin aplikował robotowi w ciągu lat - nie wyłączając ko-
niecznych wymazań pamięci i uaktualniania oprogramowania - R2 zawsze witał go
prezentacją skróconej prognozy pogody dla Tatooine i Coruscant. Darklighter doceniał
ten sympatyczny gest i między innymi z tego powodu nie wymienił automatu na now-
szy model, choć zmodernizowana wersja Delty była zdecydowanie szybsza w oblicze-
niach nawigacyjnych.
Największą zmianą, jaka zaszła w stosunkach między człowiekiem a maszyną, by-
ło... imię automatu. Początkowo Gavin nazywał robota Zdobyczą Jawy, wychodząc z
założenia, że R2 stanowiłby łakomy kąsek dla zbieraczy złomu z Tatooine. Później, w
czasach kryzysu Thrawna, grupa Jawów rzeczywiście usiłowała ukraść robota, lecz ten
odparł ich atak, a nawet zranił jednego z napastników. Wtedy to Gavin nadał mu imię
Toughcatch, czyli Trudna Zdobycz, a z czasem skrócił je do poręczniejszej formy Ca-
tch.
Iluminatory symulatora wypełniły się panoramą gwiazd. Po chwili obraz uzupełnił
pas asteroid, w który Gavin natychmiast wprowadził X-skrzydłowiec. Maszyna zacho-
wywała się bardzo podobnie, jak stare T-65, na których Eskadra Łobuzów latała u zara-
nia Rebelii, ale w rzeczywistości model T-65 A3 był o kilka generacji nowocześniejszy,
niż jego wielki poprzednik. Choć nie tak dopracowane jak nowa seria XJ, A3 miały
wzmocnione pola ochronne oraz potężniejsze i celniej strzelające działa laserowe. Po-
kój zawarty z Resztą Imperium oznaczał, że zaczęło brakować godnych przeciwników
do testowania nowych myśliwców, jednak maszyny okazały się śmiercionośną bronią
w walce z piractwem na obrzeżach Nowej Republiki.
Michael Stackpole17
Gavin spojrzał przelotnie na główny monitor, ale nie pojawił się na nim żaden sy-
gnał zwiastujący niebezpieczeństwo. Uruchomił nakładkę na program główny, rozsze-
rzającą możliwość identyfikacji sprzętu nieprzyjaciół.
- Catchu, podaj mi odczyt form życia z całej okolicy, do rozmiarów mynocka
włącznie, a do tego listę wszystkich obiektów, po-ruszających siew sposób nietypowy
dla orbitalnego śmiecia.
Robot gwizdnął, potwierdzając przyjęcie rozkazu, ale na ekranie nie ukazały się
żadne dane. Gavin zmarszczył brwi. Czego mam szukać? - zastanowił się. To bez sen-
su, żeby admirał Kre'fey wpuszczał mnie na symulator, w którym nie ma nic do roboty.
Darklighter zawahał się przez moment. Wiedział, że jego pojęcie o tym, co ma
sens, może różnić się krańcowo od tego, co myślał na ten temat Bothanin. Wielokrotnie
miał do czynienia z manipulacjami dokonywanymi przez rodaków admirała, dotyczą-
cymi Eskadry Łobuzów lub jego samego, i pamiętał, że większość z nich prowadziła do
totalnej katastrofy. A jednak, mimo iż klan Traesta Kre'feya miał raczej nie najlepsze
mniemanie o Eskadrze - a to za sprawą wydarzeń sprzed ponad dwudziestu lat - Gavin
uważał młodego admirała za zdolnego do rzetelnej oceny, szczególnie w sprawach
dotyczących Łobuzów.
Głośnik głównej konsolety pisnął, a na górnym ekranie pokazała się niewielka
ramka wokół jednego z odległych obiektów. Gavin zaznaczył ów obiekt jako cel i spoj-
rzał na dolny monitor, by sprawdzić jego profil i przyjrzeć się powiększonemu wize-
runkowi. Na pierwszy rzut oka łatwo było wziąć go za asteroidę i zlekceważyć, ale
zdaniem Darklightera był stanowczo zbyt symetryczny. Kształtem bardzo przypominał
ziarno - miał zwężające się końce i pokaźne zgrubienie pośrodku. W tylnej części wi-
dać było zagłębienia, w których mogły kryć się dysze wylotowe silników, a w podob-
nych niszach ulokowanych z przodu było dość miejsca na broń. Gavin poczuł dreszcze.
Po chwili pchnął manetkę akceleratora. - Catchu, zacznij nagrywanie misji. Będę chciał
prześledzić ją potem w spokoju.
Popychając lekko drążek nie istniejących sterów, pułkownik skierował maszynę w
stronę celu, tak, by przeciąć jego kurs tuż za ogonem „ziarna". Sięgnął ku prawemu
pulpitowi i pstryknięciem uruchomił mechanizm rozsuwający płaty do pozycji bojowej.
Kciukiem przestawił system kontroli ognia na obsługę laserów i sprzągł je razem, tak,
by za jednym naciśnięciem spustu strzelać salwą z czterech luf.
„Ziarno" obróciło się dziobem w stronę wektora podejścia X-skrzydłowca. Senso-
ry nie wykrywały w nim śladów ładowania broni energetycznej, co zaniepokoiło Gavi-
na nieco mniej, niż brak odczytu systemu napędowego wroga. Jakim cudem to lata? -
pomyślał. Zanim zaświtała mu w głowie jakakolwiek odpowiedź, Darklighter wprowa-
dził maszynę w ciasną beczkę i wyrównał lot, chwytając obiekt w krzyżujące się linie
celownika. Wystrzelił salwę i czekał na eksplozję, ale nic takiego nie nastąpiło. Po-
czwórna wiązka dotarła w pobliże celu, po czym zadrżała i znikła w niewidzialnym
wirze, pozostawiając po sobie tylko plamkę białego światła. Na sczerniałe kości Impe-
ratora...
„Ziarno" wystrzeliło do przodu, kierując się dziobem w stronę myśliwca. Gavin
wszedł w lot nurkowy, położył maszynę na lewe skrzydło, i w rym momencie coś nią
Mroczny przypływ I - Szturm 18
szarpnęło. W mgnieniu oka Catch zapiszczał alarmująco, a przednie pola ochronne X-
skrzydłowca wysiadły. Bladoczerwone coś wykwitło na przedniej ścianie „ziarna", a
potem runęło w kierunku myśliwca. Uderzyło w kadłub z dużą siłą i nieco się spłasz-
czyło, a następnie - pulsując niczym roztopiona skała - zaczęło wżerać się w metalowe
bebechy maszyny.
Brzęczyki bodaj wszystkich możliwych alarmów odezwały się niemal jednocze-
śnie, skutecznie zagłuszając lamenty Catcha. Jaskrawoczerwone komunikaty o uszko-
dzeniach przepływały jeden za drugim po centralnym monitorze. Jedyny, który Gavin
zdążył odczytać, informował o przedwczesnym zapłonie w silniku torpedy protonowej.
W tej samej sekundzie lewoburtowy magazynek torped eksplodował, rozrywając X-
skrzydłowiec na części.
Oszołomiony Gavin opadł na oparcie fotela. Ekrany ciemniały jeden po drugim, a
po chwili owiewka kabiny uniosła się do góry. Pułkownik spojrzał na chronometr i
pokręcił głową.
- Catchu, wytrzymaliśmy dwadzieścia pięć sekund. Co to było? Nad krawędzią
kabiny pojawiła się ludzka głowa.
- Pułkowniku Darklighter, admirał przesyła panu wyrazy uznania. Gavin mrugnął i
pogładził odzianą w rękawicę dłonią swą brązową kozią bródkę.
- Wyrazy uznania? Przecież nie przetrwałem nawet pół minuty.
- To prawda, pułkowniku - uśmiechnął się dyżurny. - Pan admirał polecił mi prze-
kazać, że zjawi się za godzinę w pańskim biurze i wyjaśni, dlaczego gratulował.
Gavin siedział za biurkiem i machinalnie zmieniał obrazki pojawiające się nad tar-
czą holoprojektora. Pierwszy przedstawiał jego samego, w towarzystwie dwóch
uśmiechniętych synów - niegdysiejszych sierot, kręcących się w pobliżu hangaru Eska-
dry Łobuzów wkrótce po zażegnaniu kryzysu Thrawna. Na następnym hologramie
chłopcy byli już o dwa lata starsi. Uśmiechnięci stali obok Gavina i jego wybranki,
Sery Faleur.
Sera była pracownikiem socjalnym i pomagała mu przeprowadzić procedurę adop-
cji chłopców. Gavin uśmiechnął się na wspomnienie dobrych rad towarzyszy z eskadry,
którzy nie dawali żadnych szans ich mieszanemu małżeństwu. Wprawdzie oboje byli
ludźmi, ale ona pochodziła z Chandrili i wychowała się na wybrzeżu Srebrnego Morza,
on zaś urodził się na Tatooine. A jednak, mimo iż wzrastali w skrajnie odmiennych
warunkach, wspólne życie układało im się doskonale.
Następny obrazek przedstawiał Serę i Gavina z ich pierwszą córeczką. Potem po-
jawiły się hologramy synka i kolejnej córki. Noworoczna kartka z pozdrowieniami
ozdobiona była wizerunkiem całej szczęśliwej siódemki. Gavin świetnie pamiętał
wspólne, radosne chwile,.. Zanim poznał Serę, właściwie stracił już nadzieję na znale-
zienie tej jednej jedynej, tymczasem ona okazała się balsamem dla jego złamanego
serca. Wprawdzie nie zdołała sprawić, by zapomniał o trudnej przeszłości i straconej
miłości, za to udało jej się przywrócić mu radość życia we wszelkich jego pozytywnych
przejawach.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, pułkowniku.
Michael Stackpole19
Gavin uniósł wzrok znad hologramu rodziny i potrząsnął głową.
- Ależ skąd, panie admirale.
Wyłączył projektor, w duchu dziękując Bothaninowi, że przyszedł w samą porę,
by przerwać to oglądanie w najszczęśliwszym momencie.
Admirał Traest Kre'fey był uderzająco podobny do innych członków swojej rodzi-
ny, których Gavin dotychczas poznał: do dziadka, nieżyjącego już generała Laryna, i do
brata, Karki. Choć Darklighter spędził w towarzystwie Bothan sporo czasu, nie przy-
pominał sobie nikogo spoza klanu Kre'fey, kto miałby śnieżnobiałą sierść. Traest nie
miał tylko złotych oczu swoich krewniaków. Jego gałki oczne były intensywnie fiole-
towe, z niewielkimi, złotawymi plamkami. Gavin przypuszczał, że takie ich ubarwienie
to przejaw pokrewieństwa z rodem Borska Fey'lyi, z którym łączyły Traesta nader za-
wiłe koligacje.
Admirał był ubrany w czarny kombinezon, rozpięty do połowy piersi. Zamknął za
sobą drzwi biura Gavina i bezceremonialnie opadł na kanapę, stojącą z lewej strony.
Darklighter wstał, wyszedł zza biurka i ruszył ku jednemu z dwóch krzeseł tworzących
w kabinie „kącik konwersacyjny".
Przysiadł na nim i oparł łokcie na kolanach.
- Zabiło mnie w dwadzieścia pięć sekund. Co to było?
Bothanin uśmiechnął się.
- Gratulacje. Ja sam przetrwałem w pierwszym starciu tylko piętnaście. Uratowało
pana włączenie systemu wykrywania celów biologicznych. Wcześniej wiedział pan o
niebezpieczeństwie, pułkowniku.
- Cieszyłbym się bardziej, gdybym nie padł trupem. - Gavin zmarszczył brwi. -
Czy my w ogóle wiemy, co to było?
Bothanin przeczesał pazurami białą grzywę.
- Przed dwoma dniami Leia Organa Solo przemawiała w Senacie, próbując ostrzec
zgromadzenie przed siłami inwazyjnymi obcych, którzy zaatakowali kilka światów w
Odległych Rubieżach, daleko za Dantooine. Nie spotkała się ze zbyt ciepłym przyję-
ciem. Pozostawiła za to dane, na podstawie których opracowano tę symulację.
Gavin odchylił się z krzesłem do tyłu.
- Twierdzi pan, że to „coś", to „ziarno", jest myśliwcem używanym przez gości,
którzy najechali Odległe Rubieże?
- Tak. Jego twórcy, nazywają go koralowym skoczkiem. Hodują takie myśliwce z
tak zwanego koralu yorik. Wiem, że ich nazwa nie wzbudza specjalnego przerażenia,
ale podejrzewam, że jej tłumaczenie jest nie do końca wierne. Tak czy owak, będę je
nazywał skoczkami.
- Księżniczka powiadomiła o wszystkim senatorów, a oni nie chcieli słuchać?
Traest pokręcił głową.
- Sprzeciw wobec Jedi jest w Senacie coraz silniejszy. Atmosferę podgrzewają też
zarzuty, że to nieodpowiedzialny wybryk jednego z nich zaognił konflikt na Rhomma-
moolu. Niektórzy wpływowi senatorowie uznali, że opowieść księżniczki jest próbą
odciągnięcia uwagi od problemu Jedi. To, że właśnie rycerze przyczynili się do poko-
nania najeźdźców, wcale nie poprawiło ich sytuacji.
Mroczny przypływ I - Szturm 20
Gavin skinął głową. Nigdy nie miał problemów w kontaktach z Jedi, a jeden z
nich, Corran Horn, był nawet jego bliskim przyjacielem. Owszem, słyszał o paru wy-
jątkowo narwanych, ale znał ten gatunek doskonale, obcując na co dzień z pilotami
myśliwców, więc go to nie zaskakiwało. Prawda była taka, że istniały zadania, których
wykonania mogli podjąć się wyłącznie rycerze Jedi, a Darklighter zbyt długo służył we
flocie, by odrzucać pomoc elitarnej jednostki tylko dlatego, że jest w jej szeregach kilku
zapaleńców.
- Mamy dowody, że inwazja nadal trwa?
- Rzeczowych - nie, ale logika wskazuje na to, że jeśli ktoś podejmuje trud wojen-
nej wyprawy międzygalaktycznej, to chciałby zdobyć choćby przyczółek u celu podró-
ży, żeby przynajmniej zwrócić sobie koszty przygotowań. - Bothanin uśmiechnął się. -
Kiedy słono płacisz za bilet, zwykle chcesz zostać na dłużej.
- Fakt. Tyle, że Odległe Rubieże to nie jest najlepsze miejsce na wakacje - odparł
Gavin, przecierając usta wierzchem dłoni. - Te skoczki... Są dość groźne. W jaki sposób
się poruszają? I jakim cudem pokonały moje tarcze?
- Musimy zbadać je bliżej, żeby się upewnić, ale zdaje się, że wróg hoduje stwo-
rzenia zwane dovin basalami, które są integralną częścią myśliwców. To one w jakiś
sposób manipulują polami grawitacyjnymi, tak, że nasze strzały z broni energetycznej
wsiąkają bez śladu, a pola ochronne wysiadają. Podejrzewamy, że zwiększenie sfery
działania kompensatora przyspieszeń może zabezpieczyć nasze maszyny przed utratą
tarcz. Osobiście uważam też, że strzelanie z laserów z większą częstotliwością, ale
słabszymi wiązkami, zmusi skoczki do poświęcania dużo większej energii na kreowa-
nie tych niby-czarnych dziur, a wtedy staną się znacznie mniej zwrotne. To oczywiście
tylko hipotezy, które możemy sprawdzić tylko w walce.
- Rozumiem. - Gavin zaplótł dłonie. - Mogę zebrać eskadrę i wypróbować tę stra-
tegię, jeśli znajdzie pan dla nas cel na Odległych Rubieżach.
- Wiedziałem, że podejmie się pan tej misji i doceniam to. Mamy jednak pewien
problem.
- Mianowicie?
Bothanin westchnął ciężko.
- Z uwagi na sposób, w jaki potraktowano księżniczkę Leię, jakiekolwiek działa-
nia, które mogłyby potwierdzać jej stanowisko, będą bardzo niemile widziane. Dlatego
też, chociaż moje oddziały stacjonują teraz w Rubieżach, nie mogę rozkazać, by zajęły
się przeczesywaniem rejonu bitew z najeźdźcami czy choćby osłanianiem kogoś, kto
chciałby robić to na własną rękę. Przyznanie racji raportowi Leii byłoby politycznym
samobójstwem.
- Ale czy zlekceważenie go nie jest aby samobójstwem? -spytał mężczyzna. Na
moment opuścił wzrok i ponownie spojrzał w fioletowe oczy Traesta. - Biorąc pod
uwagę, że Nową Republiką rządzi teraz Borsk Fey'lya, nie byłoby to dla pana łatwe, ale
zignorowanie...
Traest gestem powstrzymał Gavina przed dalszym komentowaniem.
- Pułkowniku, porażka, którą odniósł mój dziad pod Borleias - a było to mniej
więcej wtedy, gdy wstępowałem do Bothańskiej Akademii Wojskowej - sprawiła, że
Michael Stackpole21
potęga mojego rodu podupadła. Z tego powodu trafiłem do jednej z mniejszych, sate-
lickich szkół. Poznałem tam pewnego nauczyciela, który odkrył przede mną słabości
bothańskiego społeczeństwa. Mam nadzieję, że przez tyle lat służby miał pan okazję
przekonać się, że jako przedstawiciel nowej, młodszej generacji, nie zawsze postępuję
tak, jak życzyliby sobie tego moi przełożeni. Gdyby na przykład dowiedzieli się, że
pozwoliłem panu na tę próbę w symulatorze, zostałbym natychmiast zdegradowany i
skończyłbym jako zwykły pilot w jednostce liniowej. Musiałbym od nowa wspinać się
po drabinie wojskowej hierarchii.
- Za pierwszym razem udało się to panu dość szybko, admirale.
- Tak, ale między innymi dlatego, że po ujawnieniu sprawy Caamasjan wielu naj-
wyższych oficerów we flocie bothańskiej musiało ustąpić ze stanowisk. Nie mam nic
przeciwko używaniu polityki, gdy pomaga mi to w realizowaniu własnych zadań, ale
odrzucam ją zdecydowanie, gdy nie pozwala mi robić tego, co słuszne. - Traest rozłożył
ręce. - Chciałbym, pułkowniku, żeby pańska Eskadra Łobuzów poleciała do Odległych
Rubieży. Będziecie symulowali ataki pirackie na peryferyjne systemy, a mój zespół
będzie was ścigał. To, które planety wybierze pan na miejsce akcji, zależy tylko od
pana.
- A jeśli przypadkiem natkniemy się na obcych?
- Dla dobra nas wszystkich... mam nadzieję, że tak się nie stanie. - Bothanin
uśmiechnął się ponuro. - Ale jeśli tak, to pokonamy ich i dostarczymy Senatowi dowo-
dów, które nie sposób zlekceważyć.
Mroczny przypływ I - Szturm 22
R O Z D Z I A Ł
3
Luke Skywalker stał na skraju zagajnika. Łagodna bryza owiewająca powierzchnię
Yavina Cztery szarpała poły jego ciemnego płaszcza. Przed nim, w kolistej przecince,
stały szare kamienne cokoły. Każdy z nich upamiętniał śmierć jednego z rycerzy Jedi
lub uczniów Akademii. Pierwszym z nich był Gantoris. Potem przyszła kolej na Nicho-
sa Marra, Cray Minglę i Dorska Osiemdziesiątego Pierwszego. Po nich było jeszcze
wielu innych, a ostatni cokół postawiono Miko Reglii.
Mieszane uczucia targały Lukiem, gdy przyglądał się nagrobkom. Rozpierała go
duma, że jego Jedi byli zdolni do poniesienia najwyższej ofiary. Choć licznym spośród
nich brakowało wyszkolenia, przyjęli na siebie obowiązki rycerzy Jedi i wywiązali się z
nich wzorowo. Ich heroizm to wspaniały przykład dla nowych uczniów; lekcja, jak
trudno jest czasem być Jedi.
Jednocześnie jednak gnębił go żal. Nie byłbym człowiekiem, gdybym nie zasta-
nawiał się, czy mogłem w jakiś sposób zapobiec ich śmierci, pomyślał. Początki Aka-
demii nie były łatwe. W owym czasie Luke sam nie do końca wiedział, co znaczy być
Jedi i nauczycielem Jedi. Ponure doświadczenie przejścia na Ciemną Stronę za czasów
odrodzonego Imperatora sprawiło, że nie dostrzegał pewnych oczywistych potrzeb
swych uczniów. Uważał też, że nieco przedwcześnie zabrał się do szkolenia następców,
choć gdyby tak się nie stało, to dziś, w obliczu inwazji Yuuzhan, byłoby ich znacznie
mniej. - Wiesz, nie postawimy tu pomnika dla Mary.
Luke uniósł głowę i uśmiechnął się lekko. Spojrzał za siebie, na ciemnowłosego
rycerza Jedi odzianego w zieloną szatę.
- Nie o tym myślałem, Corranie.
Corran Horn wzruszył ramionami.
- Może nie w tej chwili, ale od czasu do czasu na pewno tak. Odkąd usłyszałem o
jej chorobie, sam myślę o tym za każdym razem, gdy tu jestem... No, ale dla niej nie
postawimy cokołu.
Luke uniósł brwi.
- Można to rozumieć w dwojaki sposób: albo choroba nie zabije Mary, albo
wkrótce nie będzie już Jedi, którzy mogliby ją tu pochować.
Michael Stackpole23
Zielonooki mężczyzna skinął głową i skubnął brodę -niegdyś brązową, a obecnie
poprzeplataną pasemkami siwizny.
- Stawiam na to pierwsze, choć wiem, że w Nowej Republice jest dziś wielu ta-
kich, co nie uroniliby łzy, gdyby sprawdziła się wersja numer dwa.
- Niestety, masz rację - westchnął Luke i raz jeszcze spojrzał na cokoły. - Byli tacy
młodzi...
- W porównaniu z nami wszyscy są młodzi - uśmiechnął się Corran. - Gdyby mie-
rzyć czas ważnymi wydarzeniami w życiu, miałbyś pewnie z tysiąc lat, prawda?
- Zdaje się, że małżeństwo z Marą trochę spowolniło ten proces.
- Tak, ale wszystkie te lata, które ci przedtem zabrała, też się liczą. - Corran wska-
zał kciukiem za siebie. - Zanim zestarzejemy się do reszty, pewnie chciałbyś wiedzieć,
że wszyscy już są. Ostatni prom przyleciał mniej więcej dziesięć minut temu. Przywiózł
Kypa Durrona, a on -jak zwykle -popisał się efektownym wejściem.
Luke powoli pokręcił głową.
- Nie wątpię, ale niepotrzebne było to twoje, jak zwykle".
Corran rozłożył ręce.
- Może i nie, ale przylot Durrona poruszył wielu młodych Jedi i uczniów.
- Łącznie z twoim synem?
Korelianin zawahał się, nim skinął głową.
- Valin zdecydowanie był pod wrażeniem, ale bardziej martwi mnie ta część mło-
dej kadry, która postrzega Miko jako męczennika. Zbyt wielu chciałoby pójść w jego
ślady. Ganner Rhysode i Wurth Skidder od razu dołączyli do Kypa, razem ze sporą
grupką młodzieży. Gdyby nie wstrzemięźliwa reakcja Jacena, Jainy i Anakina, może
nawet wszyscy pobiegliby go pozdrawiać.
Mistrz Jedi odetchnął głęboko, by pozbyć się niepokoju.
- Rozumiem twoje obawy i wiedz, że nie ty jeden je żywisz. Kam i Tionna niepo-
koją się o los Akademii. Grupowe nauczanie dzieci sprawdziło się całkiem nieźle.
Przydzielenie starszych uczniów doświadczonym rycerzom niesamowicie rozwinęło ich
umiejętności. Tylko że to oznacza, iż niektórzy zwolennicy Kypa i jego „dynamicznej"
koncepcji zakonu mają teraz bezpośredni wpływ na kształtowanie postaw dorastających
uczniów.
- Nie neguję słuszności metod, mistrzu Skywalker. Wiem, jakie niosą ze sobą ry-
zyko - odparł Corran. - Martwi mnie przede wszystkim to, że Kyp doskonale wie, jakie
zawirowania polityczne wywołują jego postępki i świadomie je ignoruje. Rozmawiali-
śmy o tym nie raz, ale problem nabrał nowego znaczenia po akcji Skiddera nad Rhom-
mamoolem.
- Wiem. To dlatego wezwałem wszystkich do siebie. - Luke dostrzegł uśmieszek,
błądzący po ustach Corrana. - Oczywiście wiem też, że wezwanie przypomni im, kto tu
rządzi. Może nie wychowałem się na Korelii, gdzie takie rzeczy są najzupełniej zrozu-
miałe, ale zdaję sobie sprawę, że tak właśnie jest.
- To dobrze. Wiesz też, jak sądzę, iż fakt, że Kyp przybył jako ostatni, ma ozna-
czać, że walczył z tobą do samego końca.
Mroczny przypływ I - Szturm 24
- Tak, zrozumiałem i to. - Luke odwrócił się plecami do zagajnika i machnął rę-
kaw stronę Wielkiej Świątyni. - Idziemy?
Horn kiwnął głową i ruszył w drogę powrotną, a Luke natychmiast go dogonił.
Przez chwilę przyglądał się w milczeniu swemu uczniowi, a potem uśmiechnął się dys-
kretnie. Gdy Corran po raz pierwszy zjawił się w Akademii, by rozpocząć trening Jedi -
a zrobił to, żeby ratować swą żonę, Mirax Terrik był uparty i arogancki. Zresztą tego
właśnie Luke spodziewał się po byłym pilocie myśliwskim i stróżu prawa. I po Kore-
lianinie. Z czasem jednak, stając się rycerzem Jedi, Corran dojrzał i zmienił się. Cho-
ciaż zaledwie sześć lat wcześniej, po podpisaniu traktatu pokojowego z Imperium, zre-
zygnował ze służby w Eskadrze Łobuzów, by na dobre przystać do zakonu, to filozofia
Jedi i jej surowe wymagania w pełni przeniknęły do jego życia.
Co ciekawe, gdy Corran wyzbywał się wrodzonej arogancji, Kyp i jemu podobni
dawali się niebezpiecznie ponieść własnej dumie, w jaką wprawiał ich fakt, iż byli ryce-
rzami Jedi. Luke dobrze wiedział, jak to się mogło stać. Ten, kto osiągał stan zespolenia
z Mocą, znacznie lepiej pojmował sprawy realnego świata i z bolesną jasnością widział
rozwiązania problemów, których inni w ogóle nie dostrzegali lub nie rozumieli. Ale
podczas gdy Luke i liczni Jedi starali się tłumaczyć, co i dlaczego robią, Kyp i jego
naśladowcy po prostu działali, pewni tego, że znaleźli najlepsze rozwiązanie dla danego
problemu.
Skywalker nie wątpił, że istotnie znajdowali najlepsze rozwiązania, ale konse-
kwencje ich wdrożenia mogły być bolesne dla zwykłych ludzi. A przecież to właśnie
oni, przeciętni śmiertelnicy, musieli później znosić skutki działalności nazbyt zapal-
czywych Jedi. Nic dziwnego, że taki stan rzeczy prowadził do narastającej niechęci
wobec zakonu.
Mistrz Jedi położył lewą dłoń na ramieniu Corrana.
- Zanim zaczniemy to spotkanie, chcę ci podziękować za to, że wróciłeś i poma-
gasz nam, odkąd Mara choruje.
- I to z przyjemnością. Wreszcie widuję Valina i Jysellę. Mała spędziła więcej cza-
su w Akademii, niż w domu, z matką i ze mną, a ja nie chcę zrywać rodzinnych wię-
zów.
Luke ścisnął lekko ramię przyjaciela.
- Dawniej wszyscy potencjalni Jedi opuszczali rodziny we wczesnym dzieciń-
stwie, choć nie sądzę, żeby było to dla nich łatwe. Jest tyle spraw, o których jeszcze nie
wiemy...
- To prawda, ale nie wolno nam myśleć, że wszystko, co stworzyłeś, jest złe lub że
dawna Rada Jedi nie zaakceptowałaby tego. W końcu Obi-Wan i Yoda wzięli cię na
ucznia, prawda? Wyszkolenie dorosłego Jedi jest możliwe, jednak dużo trudniejsze -
stwierdził Corran, spoglądając z ukosa na mistrza. - Kiedyś nie podobały mi się niektó-
re z twoich metod dydaktycznych, ale z perspektywy czasu widzę, że odwaliłeś świetną
robotę. Mamy setkę rycerzy Jedi przemierzających galaktykę, a każdego roku będzie
ich coraz więcej. To nie lada osiągnięcie.
- Stanie się tak, jeśli władze pozwolą nam działać - stwierdził Luke, wchodząc za
Corranem do turbowindy. - Raport Leii na temat klimatu na Coruscant nie napawa
Michael Stackpole25
optymizmem. Byłem tam stosunkowo niedawno, a w tym czasie nastroje senatorów
znacznie się pogorszyły, głównie za sprawą kłopotów na Rhommamoolu. Możliwe, że
to nie najlepszy moment na reaktywowanie Rady Jedi.
- Karty zostały rozdane. Musimy podjąć wyzwanie i mieć nadzieję, że nie zmyje
nas fala nienawiści. - Drzwi turbowindy rozsunęły się. Corran przywarł do ściany,
puszczając Luke'a przodem. -Uczniowie czekają, mistrzu.
Skywalker wszedł do sali i poczuł, że serce rośnie mu w piersi. Szeregi rycerzy
Jedi wypełniły Salę Audiencyjną prastarej świątyni. Nie były może tak liczne i tak
barwne, jak szeregi Rebeliantów, którzy zgromadzili się tu niegdyś, by świętować
zniszczenie Gwiazdy Śmierci, ale Luke wyczuwał w zebranych falę podobnie roz-
chwianych emocji. Już sam widok Jedi - a znajdowali się wśród nich reprezentanci
wielu ras i obojga płci - przywodził na myśl dawne czasy heroicznej walki z Imperium.
Ruszył przed siebie, po czerwonym dywanie, dzielącym salę wzdłuż na dwie rów-
ne części, i powoli wspiął się na stopnie podium, ustawione na jej końcu. Skinął głową
w stronę Kama Solusara i Tionny - małżeństwa zarządzającego Akademią - a potem
odwrócił się i kątem oka zauważył Corrana, stającego cichaczem za plecami syna.
Najmłodsi uczniowie ustawili się tuż przed podwyższeniem, a rycerze Jedi i ich pod-
opieczni utworzyli szeregi za ich plecami, tworząc grupy wedle własnego uznania.
Jeśli lewą stronę zajęli zwolennicy Kypa, to podział może być głębszy, niż mi się
wydawało, pomyślał. Po lewej stanęło niemal dwie trzecie Jedi-ludzi i połowa przed-
stawicieli innych ras. Po prawej, prócz Corrana, Luke rozpoznał Streena i kilku innych
rycerzy, od dawna sprzeciwiających się poglądom Kypa. Mistrz nie wyczuwał nienawi-
ści między dwiema grupami, ale poziom napięcia w sali z wolna narastał.
Skywalker zauważył też, że Jacen stał samotnie, na uboczu, w ostatnim rzędzie.
Chociaż młodzieniec znajdował się po stronie zajętej przez popleczników Kypa, Luke
nie czuł związku między nimi a swym siostrzeńcem. Tymczasem Anakin stanął o trzy
miejsca od Streena i - choć opanowany - emanował żarliwą lojalnością wobec mistrza.
Luke uśmiechnął się do najmłodszych adeptów.
- Cieszę się, że was widzę. Wasze jasne twarzyczki rozświetla Moc. Pracujcie
ciężko, a pewnego dnia staniecie pośród nas jako najmłodsi z rycerzy Jedi. Podobnie
jak wy, z utęsknieniem czekam na tę chwilę.
- I pójdziemy walczyć z tymi nie dobrymi! - pisnął mały Twi'lek.
Ta entuzjastyczna dziecięca deklaracja wywołała uśmiechy na twarzach wielu ze-
branych, nie wyłączając Luke'a.
- Tak właśnie będzie. Teraz jednak poproszę Tionnę, by odprowadziła was z po-
wrotem na zajęcia. Muszę porozmawiać z waszymi starszymi kolegami o rzeczach, o
których nie musicie na razie wiedzieć. Dziękuję, że przyszliście nas powitać, i niech
Moc będzie z wami.
Dzieci odmaszerowały w równych rzędach, przy czym najstarsze pomagały naj-
młodszym wyjść z sali i wspiąć się na schody we właściwej formacji. Szeregi rycerzy
załamały się, gdy zebrani zaczęli zbliżać się do podium, ale podział na prawą i lewą
stronę sali został utrzymany. Kyp przepchnął się na czoło swej grupy i stanął naprze-
ciwko Corrana i Streena. W powietrzu zawisło widmo konfrontacji.
Mroczny przypływ I - Szturm 26
Luke uniósł dłoń.
- Oto przed nami dwa poważne problemy, z których każdy może się stać począt-
kiem końca Jedi. Jeśli będziemy musieli zmierzyć się z nimi jednocześnie, nie prze-
trwamy, chyba że zdecydujemy się zapomnieć o tym, co nas różni, i zaczniemy działać
razem. Kyp, może podzielisz się z nami swoją wiedzą na temat rasy Yuuzhan Vong.
Prośba mistrza zupełnie zaskoczyła ciemnowłosego Jedi. Kyp przybył do Akade-
mii w wieku lat szesnastu. Teraz miał trzydzieści dwa lata. Wyrósł na silnego i szczu-
płego mężczyznę o ostrych rysach twarzy i pełnych buntu oczach. Był pierwszym spo-
śród rycerzy, którzy mieli styczność z Yuuzhanami, a udana ucieczka z rąk najeźdźców
świadczyła jak najlepiej o jego umiejętności pilotażu i stopniu zespolenia z Mocą.
- Jak sobie życzysz, mistrzu. - Niski głos Kypa rozniósł się echem po wielkiej sali.
- Moi Mściciele i ja zostaliśmy zaskoczeni przez Yuuzhan. Nieprzyjaciele latają żywy-
mi statkami, zbudowanymi z czegoś, co przypomina koral. Ich myśliwce potrafią neu-
tralizować pola ochronne X-skrzydłowców i zachowywać się jak miniaturowe czarne
dziury, pochłaniające strzały z broni energetycznej. Wróg rozniósł moją eskadrę, przy
okazji biorąc do niewoli, a później zabijając Mika Reglię. Ja sam ledwie uszedłem z
życiem.
- Co przede wszystkim powinniśmy wiedzieć o rasie Yuuzhan Vong?
Durron zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem pytania.
- Powiedziałeś, że zostaliście zaskoczeni. Jak to możliwe, że rycerz Jedi wpada w
pułapkę?
- Oni... wyglądali w swych myśliwcach jak kawałki skał czy asteroid... - Kyp
urwał i zamyślił się na moment. - Nie wyczuwałem ich wrogości. W ogóle nie reje-
strowałem ich obecności w polu Mocy.
Ostatnie zdanie wywołało szmer komentarzy. Luke nie odzywał się przez dłuższą
chwilę. Pozwolił, by uczucie zaskoczenia i niepokoju zastąpiło przytłaczającą aurę
oczekiwania na konfrontację.
- Właśnie. Ja również walczyłem z Yuuzhanami i nie byłem w stanie wyczuć ich
mimo działania Mocy. Są z niej wyłączeni lub w jakiś sposób ekranowani.
Streen, stary górnik z Bespin, zmarszczył brwi.
- Jak mogą żyć, jeśli nie mają łączności z Mocą?
- To świetne pytanie, Streen. Nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Po prostu nie
wiem. - Luke splótł ramiona na piersiach. -Władze Nowej Republiki uważają, że zagro-
żenie ze strony Yuuzhan zostało wyeliminowane. Ja jednak sądzę, że najeźdźcy przyby-
li spoza galaktyki, a to oznacza, że najprawdopodobniej zniszczyliśmy tylko przednią
straż sił inwazyjnych. Oni wrócą.
Kyp parsknął pogardliwie.
- Nowa Republika kolejny raz nie dostrzega niebezpieczeństwa, zostawiając
wszystko na naszych głowach.
Corran zmrużył oczy.
- Z tym niebezpieczeństwem możemy sobie jednak nie poradzić bez pomocy No-
wej Republiki. Jeśli powiemy, że załatwimy tę sprawę sami, a problemu w istocie nie
Michael Stackpole27
ma, wyjdziemy na głupców. Jeśli zaś sprawa istnieje i nie damy sobie z nią rady, będzie
to koniec zakonu.
- Damy sobie radę. - Kyp rozejrzał się i zobaczył, że kilka głów pochyliło się,
przytakując jego słowom. - Moc jest naszym sprzymierzeńcem, a miecze świetlne -
narzędziami pracy. Z ich pomocą zniszczymy Yuuzhan.
Jacen Solo wystąpił naprzód, śmiało krocząc po długim dywanie.
- Zastanów się nad swoimi słowami, Kyp, i pomyśl, co wygadujesz. Yuuzhanie są
niewidoczni dla zmysłów, jakimi władamy. Mają pancerze i broń, których miecze
świetlne nie potrafią łatwo przeciąć. A do tego są świetnymi wojownikami. Co waż-
niejsze, jeśli tok myślenia mistrza Skywalkera jest słuszny, wrogowie przybędą w licz-
bie wystarczającej do podbicia galaktyki. Nawet jeśli każdy z nas stanąłby przeciwko
tysiącowi z nich, byłoby nas zbyt mało. Kyp uniósł głowę.
- Więc co sugerujesz, Jacenie?
Zanim jego siostrzeniec zdążył odpowiedzieć, Luke uniósł rękę, by zakończyć
dyskusję.
- Nasza sytuacja jest następująca: mamy do czynienia z wrogiem, który ma nad
nami przewagę, przybywa bowiem w nieznanej sile, w nieznane miejsce i z nieznanych
powodów, a władze Republiki postanowiły, że nie kiwną palcem w tej sprawie, a przy
tym przestały nam ufać. Myślę, że cokolwiek się stanie, zostaniemy uznani za winnych.
- Tym bardziej nie powinniśmy przejmować się stanowiskiem władz - rzucił Wur-
th Skidder, wsuwając kciuki za pas. - Najwyraźniej nie interesuje ich dobro galaktyki.
- A nas interesuje? - spytał Streen, wpatrując się twardo w młodszego Jedi. - To
chciałeś powiedzieć, prawda?
- Wurth chciał powiedzieć, że nieszczęście spadło na galaktykę w chwili, gdy za-
kon Jedi został celowo osłabiony - wpadł mu w słowo Kyp, po czym skierował palec w
stronę Luke'a. - Jeśli mam zostać o coś obwiniony, to wolę raczej oskarżenie o nad-
mierną gorliwość w atakowaniu problemu, niż o bierne czekanie na rozwój wypadków.
Luke zamknął na moment oczy; analizował niebezpieczeństwo, kryjące się w sło-
wach Kypa. Rycerze Jedi od niepamiętnych czasów byli obrońcami pokoju, tymczasem
Durron zachęcał do działania ofensywnego, wręcz do uprzedzenia ataku. Nazwał wszak
swoją eskadrę Tuzinem i Dwoma Mścicielami, a nie Obrońcami.... Teraz zaś mówił o
„atakowaniu problemu"... Dla niektórych mogą to być tylko gierki słowne, ale zwroty,
którymi wyraża swoje idee, jasno pokazują, jak blisko krawędzi się znalazł, pomyślał
Skywalker.
Fakt ten nie był dla Luke'a zbyt wielkim zaskoczeniem, od lat bowiem obserwował
ewolucję charakteru Kypa. Jeszcze jako uczeń, Durron uległ wpływowi ducha nieżyją-
cego Lorda Sithów. Porwał wtedy imperialną superbroń i unicestwił planetę Caridę,
zabijając miliardy ludzi. Od tego czasu pracował nad sobą bez wytchnienia, próbując
odkupić swoje winy, lecz z czasem zaczął się podejmować coraz trudniejszych i coraz
bardziej spektakularnych zadań. Chciał, by dostrzeżono, jak bardzo się stara. W oczach
Kypa ta inwazja jest zapewne okazją do wielkiej krucjaty, która pomoże mu zdobyć
akceptację nawet najsurowszych krytyków, skonstatował Luke.
Otworzył oczy i podszedł o krok bliżej do gromady rycerzy.
Mroczny przypływ I - Szturm 28
- Za wcześnie mówić o atakowaniu Yuuzhan. Jacen ma rację: nie możemy wystą-
pić przeciwko nim samotnie. W tej chwili naszym zadaniem jest przygotowanie się na
najgorsze i zdobycie jak największej liczby danych o przeciwniku. Jeśli Nowa Republi-
ka ma zaplanować obronę lub atak, będzie potrzebować przede wszystkim informacji.
Weźmiemy na siebie rolę strażników i wykorzystamy nasze umiejętności w działaniach
zwiadowczych. Kiedy dobrze poznamy wroga, będziemy mogli zastanawiać się, co
dalej.
Skywalker powiódł wzrokiem po twarzach rycerzy Jedi; mężczyzn i kobiet, ludzi i
obcych.
- W ciągu najbliższego tygodnia przydzielę wam konkretne zadania. Czekają was
niebezpieczeństwa, których nie jestem w stanie przewidzieć. Chciałbym, żebyście
wszyscy powrócili z misji cali i zdrowi, ale wiem, że tak się nie stanie. Zdania całej
reszty galaktyki na nasz temat mogą być podzielone, ale nie możemy sobie pozwolić na
brak jedności w naszych szeregach. Jeśli nie staniemy do walki razem, zostaniemy
zniszczeni, a wraz z nami upadnie galaktyka.
Michael Stackpole29
R O Z D Z I A Ł
4
Leia odwróciła się znad spakowanej torby i spojrzała w kierunku wejścia do apar-
tamentu, gdzie C-3PO otwierał właśnie drzwi Elegosowi A'Kla. Caamasjanin miał na
ramionach złoty płaszcz. Subtelne, purpurowe nitki, wplecione w tkaninę, współgrały z
prążkami zdobiącymi twarz i ramiona przybysza. Caamasjanin uśmiechnął się przelot-
nie do księżniczki i gestem zbył C-3PO, który próbował odebrać mu okrycie.
Leia westchnęła ciężko.
- Myślałam, że będę gotowa, ale dopiero kończę pakowanie. Nie wiem, kiedy tu
wrócę, wolę więc zabrać ze sobą sporo rzeczy.
- Nie spiesz się. - Elegos wzruszył ramionami. - Gdyby nie moje obowiązki sena-
torskie, bylibyśmy w drodze już tydzień temu.
Leia machnęła ręką, zapraszając gościa do centralnego pomieszczenia dwupozio-
mowego apartamentu. Caamasjanin rozparł się wygodnie w jednym z obitych skórą
nerfa krzeseł, odwracając się twarzą w stronę wielkiego panelu widokowego, za którym
rozciągała się panorama Coruscant. Korytarz wiodący z salonu na południe kończył się
drzwiami do gabinetu Leii - dawnego pokoju chłopców - oraz do małej sypialni, nale-
żącej niegdyś do Jainy. Gdy młodzież przeniosła się do Akademii, pokoik dziewczyny
zamieniono na gościnny. Główna sypialnia mieściła się na piętrze i prowadziły do niej
kręcone schody, wijące się tuż przy ścianie. Na północ od salonu znajdowała się kuch-
nia, oddzielona odeń niewielką przestrzenią jadalni.
Leia wcisnęła do torby niewielką holokostkę i zaczęła dociągać paski.
- Senat nie chciał cię puścić od razu?
- Wątpię, czy w ogóle chciał mnie puścić, ale nie miał wyboru. Zostałem przypi-
sany do paru komisji i zawalony robotą. W większości scedowałem ją na córkę. Releay
zastąpi mnie też na posiedzeniach, kiedy wyjedziemy. Miałem za dużo pracy, żeby
odzywać się do ciebie częściej.
- Za to twoja córka znalazła na to czas, wiedziałam więc, co cię zatrzymuje. - Leia
wyprostowała się i spojrzała na trzy torby z czerwonego płótna, wypchane ubraniami i
mnóstwem drobiazgów, z którymi nie potrafiła się rozstać. Opuściłam Alderaan, mając
znacznie mniej dobytku, pomyślała. A teraz, ćwierć wieku później, znowu jestem
Mroczny przypływ I - Szturm 30
uchodźcą - tym razem jednak bardziej z wyboru, niż z przymusu. - Powinnam była
spakować się już dawno, ale zawsze coś mi w tym przeszkadzało...
Zanim zaczęła na dobre brnąć w wyjaśnienia, spostrzegła, że nozdrza Elegosa roz-
szerzyły się, a jego wzrok przesunął się nieco wyżej, na górną platformę klatki schodo-
wej. Leia odwróciła się i zobaczyła Hana, rozpartego w drzwiach sypialni. Zadrżała,
widząc jego wychudłą twarz i ręce ułożone niemal tak samo jak wtedy, gdy uwolniła go
z karbonitu. Chciała wierzyć, że smugi pod jego oczami były tylko grą światłocienia,
ale nie potrafiła wmówić sobie, że to prawda.
Usłyszała, że Elegos wstaje.
- Kapitanie Solo.
Han z wolna uniósł głowę, a jego oczy zwęziły się, gdy rozległ się znajomy głos.
- Caamasjanin? Elegos, prawda? Senator?
- Tak.
Han zatoczył się i omal nie spadł ze schodów. Chwycił się słupka balustrady, wol-
no pokonał kilka stopni, a potem zjechał po zakrzywionej poręczy. Zeskoczył na pod-
łogę i zrobił jeszcze parę kroków. Minął Leię, po czym z ciężkim westchnieniem mięk-
ko opadł na krzesło naprzeciwko Elegosa. W świetle wnikającym do salonu przez panel
widokowy dawało się dostrzec tęczę plam na niegdyś białej tunice Hana oraz ciemne
smugi na mankietach, kołnierzu i łokciach. Jego buty nie były porządnie wytarte,
spodnie pogniecione, a włosy - totalnie zaniedbane. Han przeciągnął dłonią po szczeci-
niastej brodzie, błyskając brudnymi paznokciami.
- Mam pytanie, Elegosie.
- Jeśli tylko mogą w czymś pomóc...
Han kiwnął bezwładnie głową, jakby nie przytrzymywały jej mięśnie, a tylko luź-
no spoczywała na końcu szyi.
- Jak rozumiem, wy, Caamasjanie, macie bardzo dobrą pamięć.
Leia wyciągnęła rękę w stronę gościa.
- Wybacz, Elegosie. Dowiedziałam się tego od Luke'a i pomyślałam, że mój mąż...
Caamasjanin potrząsnął głową.
- Nie wątpię, że zasługujecie na to, by powierzyć wam sekret naszych memnii.
Rzeczywiście, ważne wydarzenia mocno zapadają nam w pamięć. Przedstawiciele mo-
jego gatunku, a także niektórzy Jedi, mogą wymieniać między sobą wspomnienia, jed-
nak jeśli mają one stać się memnii, muszą być naprawdę silne.
- Fakt, te najsilniejsze najgłębiej zapadają w pamięć. - Han zapatrzył się w jakiś
punkt między ścianą a krawędzią panelu widokowego. Umilkł na moment, a potem
utkwił wzrok w oczach Elegosa. - Chciałbym wiedzieć... jak się ich pozbywacie? Jak
usuwacie wspomnienia ze swoich głów?
Udręczony głos męża ciął serce Leii niczym wibroostrze.
- Och, Hanie...
Solo uniósł rękę, osadzając żonę w miejscu. Jego twarz nabrała jeszcze ostrzej-
szych rysów.
- Jak to robicie, Elegosie?
Caamasjanin wyprostował się.
Michael Stackpole31
- Nie umiemy tego, kapitanie Solo. Dzieląc się wspomnieniami, dzielimy się ich
ciężarem, ale nie jesteśmy w stanie zapomnieć.
Han parsknął z cicha i skulił się na krześle, z całych sił trąc dłońmi oczy.
- Wydrapałbym je, gdybym dzięki temu przestał widzieć ten obraz... Naprawdę,
zrobiłbym to. Cały czas mam przed oczami ten moment, kiedy umierał...
Głos mężczyzny przeszedł w basowy pomruk, szorstki i twardy jak ferrobetonowy
gruz.
- Stał tam... Uratował mojego syna... Anakina... Rzucił go wprost w moje ramiona.
Kiedy znowu go zobaczyłem, podmuch wichru cisnął nim o ziemię, pod walącą się
ścianę budynku. Ale on wstał. Był ciężko ranny, pokrwawiony, ale wstał... Podniósł się
z ziemi i wyciągnął do mnie ręce. Chciał, żebym go ocalił, tak jak on ocalił Anakina.
Han umilkł, a jego grdyka przez chwilę poruszała się miarowo w dół i w górę.
- Widziałem go, nie rozumiecie? Stał tam, gdy księżyc uderzył w Sernpidala. Po-
wietrze zaczęło się palić, a on stał, ryczał, krzyczał... W tym wielkim błysku był tylko
ciemną sylwetką aż wreszcie go dopadło: widziałem jego kości - najpierw czarne, a
potem białe; tak białe, że nie mogłem na nie patrzeć. Później nie było już nic. - Han
otarł nos wierzchem dłoni. - Pozwoliłem umrzeć jedynemu prawdziwemu, najlepszemu
przyjacielowi. Jak mam z tym żyć? Jak mam o tym zapomnieć? Powiedz mi.
Elegos odpowiedział delikatnie, choć stanowczo.
- To, co pan zapamiętał, kapitanie Solo, jest po części prawdą, a po części projek-
cją pańskich obaw. Uważa pan, że zawiódł przyjaciela i że on postrzegał tę sytuację w
identyczny sposób, ale to nic pewnego. Wspomnienia nie zawsze są jasne.
- Skąd możesz wiedzieć; nie było cię tam.
- Nie, ale zdarzały mi się podobne sytuacje. - Caamasjanin przykucnął obok Hana,
rozkładając za sobą długi płaszcz. - Kiedy pierwszy raz w życiu użyłem Mastera, za-
strzeliłem trzech ludzi. Widziałem, jak ich skręcone ciała padają na ziemię. Przygląda-
łem się ich śmierci i wiedziałem, że ten straszny widok na zawsze pozostanie w mojej
pamięci. A potem wyjaśniono mi, że blaster był nastawiony tylko na ogłuszanie. Moje
przekonanie okazało się więc błędne. Może podobnie jest i z pańskim?
Han buntowniczo potrząsnął głową.
- Chewie był moim przyjacielem. Liczył na mnie, a ja go zawiodłem.
- Nie sądzę, żeby i on tak uważał.
- Nie znałeś go. Skąd możesz wiedzieć? - warkną! Solo.
Elegos położył dłoń na jego kolanie.
- Nie znałem go osobiście, ale słyszałem o nim od dziesięcioleci. Nawet to, czego
dowiedziałem się przed chwilą, że uratował pańskiego syna, wyjaśnia mi, jak bardzo
pana kochał.
- Nieprawda. Chewie umarł, czując do mnie tylko nienawiść. Opuściłem go. Zo-
stawiłem na pewną śmierć. Ostatnią jego myślą było to, jak bardzo mnie nienawidzi.
- Nie, Hanie. Nie. - Leia uklękła obok krzesła Hana i chwyciła kurczowo lewą rękę
męża. -Nie możesz w to wierzyć.
- Byłem tam. Niewiele brakowało, a uratowałbym go, ale... zawiodłem. Skazałem
go na śmierć.
Mroczny przypływ I - Szturm 32
- W cokolwiek pan wierzy, kapitanie Solo, Chewbacca nie podzielał pańskiego
zdania.
- Nie? A skąd możesz wiedzieć, co on sobie myślał?
- Mogę, podobnie jak pan. - Caamasjanin mrugnął fioletowymi oczami. - Wookie
ocalił pańskiego syna. Z jego punktu widzenia Anakin ocalił z kolei pana, wyprowadza-
jąc „Sokoła Millenium" w bezpieczną przestrzeń. Tym sposobem Chewbacca uratował
panu życie raz jeszcze, tym razem przez pańskiego syna. Z czasem dostrzeże pan, że
taka jest prawda. Proszę o tym pomyśleć, rozpamiętując po raz kolejny tamte chwile.
Chewbacca to prawdziwy bohater i nic nie mogło ucieszyć go bardziej niż myśl o tym,
że pan przeżył. Przekonanie, że mogło być inaczej, uwłacza jego godności.
Han zerwał się na równe nogi, przewracając krzesło.
- Jak śmiesz!? Jak śmiesz przychodzić do mojego domu i zarzucać mi, że uwła-
czam godności mojego przyjaciela?! Kto ci pozwolił?
Elegos wstał powoli i rozłożył ręce.
- Przepraszam, że pana obraziłem, kapitanie Solo. Niepotrzebnie mieszam się w tę
tragiczną historię. Nie przemyślałem tego.
Caamasjanin skłonił się w stronę Leii.
- Ciebie również przepraszam. Pójdę już.
- Nie rób sobie kłopotu. - Han stanął między nimi, a potem ruszył w stronę drzwi. -
Threepio, ściągnij z policyjnej bazy danych listę lokali, z których najczęściej docierają
zgłoszenia o rozróbach. Prześlesz ją do mojego komunikatora.
Leia wstała.
- Hanie, nie idź... Niedługo wyjeżdżam.
- Wiem. Znowu ratujesz galaktykę. Oto cała Leia. - Solo nie odwrócił się do niej, a
tylko lekko skulił ramiona. - Mam nadzieję, że dopisze ci szczęście. Ja nie zdołałem
uratować nawet jednej istoty.
Plecy Hana Solo znikły za zasuwającymi się drzwiami apartamentu.
C-3PO przekrzywił głowę i spojrzał na księżniczkę.
- Proszę pani, co mam robić?
Leia przymknęła oczy i westchnęła.
- Zdobądź tę listę i wyślij mu. Potem skontaktuj się z Wedge'em lub innym z by-
łych Łobuzów. Hobbie albo Janson też powinni być wolni. Niech mają oko na Hana. A
kiedy wróci - opiekuj się nim.
Nagle poczuła na ramieniu dłoń.
- Leio, mogę sam polecieć do Rubieży. Zostań, zajmij się mężem. Będę ci o
wszystkim meldował.
Księżniczka otworzyła oczy i chwyciła rękę senatora.
- Nie, Elegosie. Wyruszymy razem. Choć przemawia przez niego rozpacz, Han ma
rację: całym sercem chciałabym zostać, ale muszę lecieć. Nikt tego za nas nie zrobi.
Będziemy ratować galaktykę, a Han sam zadba o siebie. Nie ma innego wyjścia.
Michael Stackpole33
R O Z D Z I A Ł
5
Luke uniósł głowę i uśmiechnął się, gdy zobaczył, że Corran wprowadza jego
dwóch siostrzeńców do sali odpraw.
- Odprowadziliście siostrę do promu?
- Już poleciała. - Jacen, starszy z braci, rozejrzał się po sali. Jak zwykle sprawdzał,
czy coś się w niej zmieniło od ostatniej wizyty. - Marzyła o ciekawszym zadaniu.
- Tego jestem pewien. - Luke przez chwilę przyglądał się Ja-cenowi. Zawsze
sprawdza, co może przyjąć za pewnik, pomyślał. Nie ufa niczemu, dopóki sienie prze-
kona. - W tej chwili chcę jednak, żeby zabrała Danni z Commenoru i spotkała się z
matką i senatorem A'Kla.
Anakin, młodszy siostrzeniec Luke'a, zainteresował się kawałkiem przestarzałej
maszynerii, pozostawionej w kącie w czasach, gdy na niebie nad Yavinem Cztery Re-
belianci walczyli z Imperium.
- Gdyby Danni została z mamą na Coruscant, mogłyby polecieć razem, a Jaina
miałaby spokój.
Jacen zmarszczył brwi.
- Jaina pomoże Danni popracować nad jej wrażliwością na Moc. To dlatego dosta-
ła takie zadanie. Będą lecieć przez parę dni, nie mając nic do roboty, a Jaina jest dobrą
nauczycielką.
Luke skinął głową.
- Poza tym Danni ma za sobą ciężkie przejścia. Potrzebowała trochę czasu, żeby
przekonać rodzinę, że wyszła z tego bez szwanku. - Nie był pewny, czy określenie „bez
szwanku" jest precyzyjne. Szok, którego doznała trafiając do yuuzhańskiej niewoli,
musiał być bardzo głęboki. Mimo to Luke czuł, że przy odrobinie wsparcia inteligentna
i silna Danni Quee szybko stanie na nogi.
Anakin uniósł panel starego przekaźnika i zajrzał do środka.
- A my? Co mamy robić? Prawie wszyscy dostali już jakieś zadania. Założę się, że
dla nas zostawiłeś coś dobrego.
Jacen parsknął w jego stronę, buntowniczo ściągając brwi.
- Raczej puścił wszystkich przodem, zostawiając dla nas zajęcia nie lepsze niż to,
które dał Jainie.
Mroczny przypływ I - Szturm 34
- Skąd ci to przyszło do głowy? - skrzywił się Corran.
Jacen odwrócił się w stronę Korelianina.
- Nie może przecież faworyzować rodziny, a do tego jesteśmy jeszcze dość mło-
dzi. Dobrze, że zostawił sobie rozmowę z nami na koniec, oszczędził nam przynajmniej
trochę wstydu.
W słowach młodego Jedi nie zabrzmiała zbyt silna nuta zawodu, co tylko utwier-
dziło Luke'a w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji.
- Anakinie...
Młodszy z braci spojrzał na niego utnie błękitnymi oczami.
- Słucham?
- Polecisz z Marą na Dantooine.
- Co?! - Anakin wyprostował się ze zmarszczonym czołem. Przez moment Luke
widział ów gniewny grymas, jaki - gdy pojawiał się na obliczu Hana Solo - zawsze
zwiastował kłopoty. - Ale... Myślałem, że będę miał coś do roboty... Myślałem... -
Gniew, który wykrzywił twarz Anakina, uleciał po kilku słowach. - Rozumiem.
Luke spojrzał na niego pytająco.
- Niby co rozumiesz?
- Nie ufasz mi. - Anakin opuścił wzrok na usmarowane koniuszki palców i szepnął
ochryple: - Nie ufasz mi, bo zabiłem Chewbaccę.
Posępny ton głosu młodzieńca przyprawił Luke'a o dreszcze. Żal i ból przepełniały
Anakina, potęgując stres wywołany śmiercią Wookiego. Anakin zawsze próbował być
bohaterem, pomyślał Luke. Starał się przywrócić dobrą sławę swojemu imieniu, a teraz
nagle dopadło go wspomnienie tej tragedii...
- Przede wszystkim, powinieneś wreszcie zrozumieć jedno: nie zabiłeś Chewiego.
- Luke zbliżył się do siostrzeńca i położył dłonie na jego ramionach, a potem uniósł
kciukami brodę, by spojrzeć mu w oczy. - To Yuuzhanie sprawili, że księżyc spadł na
powierzchnię Sempidala, nie ty. Jeśli obarczysz siebie winą za śmierć Chewbacki,
zwolnisz ich z odpowiedzialności za morderstwo popełnione na nim i tysiącach ludzi,
których nie zdążyliście uratować. Nie możesz tego zrobić. Anakin z trudem przełknął
ślinę.
- Kiedy tak mówisz, brzmi to logicznie, ale w głębi serca czuję... I widzę w oczach
ojca, że...
Skywalker pochylił się, by jego twarz znalazła się na poziomie twarzy siostrzeńca.
- Nie szukaj w nich tego, czego tam nie ma. Twój ojciec jest porządnym człowie-
kiem o dobrym sercu. Nigdy nie obwiniłby cię za śmierć Chewiego.
Mistrz Jedi wyprostował się.
- A pomijając już to nieporozumienie, nie pojmuję, jak mogłeś pomyśleć, że ci nie
ufam. Przecież powierzam twojej opiece moją żonę, najdroższą mi istotę.
Chłopak zmarszczył brwi.
- Czy aby na pewno nie jest odwrotnie?
- Anakinie, czy sądzisz, że Mara podjęłaby się niańczenia ucznia niegodnego za-
ufania?
- No...nie.
Michael Stackpole35
- A nie uważasz, że nagadałaby mi zdrowo, gdyby tak było? Corran zaśmiał się ci-
cho.
- Miałbyś szczęście, gdyby skończyło się na gadaniu! Anakin uśmiechnął się lek-
ko.
- Chyba tak, wujku Luke.
- Możliwe, że znam się na Mocy, ale nie znam takiej sztuczki Jedi, która pozbawi-
łaby Marę żądła na końcu języka. -Luke cofnął się o krok i uśmiechnął się zachęcająco
do Anakina. - Moja żona potrzebuje czasu, by uporać się z chorobą. Dantooine tętni
życiem, a więc i Mocą. Chcę, żeby właśnie tam spróbowała wrócić do zdrowia, a ty
masz jej w tym pomóc. Jeśli przyjmiesz tę misję, będę bardzo wdzięczny.
Anakin zawahał się, nim skinął głową.
- Dziękuję za zaufanie.
- Nigdy w ciebie nie wątpiłem, Anakinie - odparł Luke, mrugając doń porozumie-
wawczo. - Idź, spakuj swoje rzeczy i zajmij się ładowaniem sprzętu i prowiantu, który
zabierzecie na Dantooine.
- Blasterów i mieczy świetlnych też?
Luke kiwnął głową na potwierdzenie.
- Miecze świetlne - oczywiście tak. A blastery dlatego, że powinieneś popracować
nad koncentracją i skupieniem Mocy. Ćwiczenia w celowaniu powinny ci pomóc.
Anakin uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- A poza tym ciocia Mara nie ruszyłaby się nigdzie bez Mastera.
- Tylko jednego? - zaśmiał się Corran. - Lepiej weź solidny zapas ogniw energe-
tycznych.
Młodzian klasnął radośnie.
- Dobrze się nią zajmę, wujku. Naprawdę. Kiedy wrócimy, będziemy gotowi na
wszystko, czego trzeba, by pokonać Yuuzhan.
- Jestem tego pewny. - Luke skinął głową na pożegnanie i odprowadził wzrokiem
wychodzącego Anakina. Zaczekał do chwili, gdy poczuł jego obecność w turbowindzie,
a potem odwrócił się do Jacena. - Naprawdę uważasz, że zostawiłem dla ciebie najbar-
dziej wstydliwą robotę?
- Nie, wujku. Obawiam się, że to ja mogę przynieść wstyd tobie.
Skywalker obszedł stół, który stał za jego plecami, głęboko zastanawiając się nad
słowami siostrzeńca. Po chwili odwrócił się i pochylił nad blatem.
- Zdaje się, że to dalszy ciąg rozmowy, którą prowadzimy już od jakiegoś czasu.
- Prawdopodobnie. - Jacen wzruszył ramionami. - Wiele o tym myślałem, odkąd
pojawili się Yuuzhanie. No i teraz, gdy zgromadziłeś tu wszystkich Jedi.
- Zapowiada się rodzinna dyskusja - stwierdził Corran, odpychając się od ściany, o
którą się opierał. - Wrócę później.
Jacen uniósł rękę.
- Zaczekaj. To rzeczywiście rodzinna dyskusja, ale dotycząca całej rodziny Jedi,
nie tylko nas.
Corran spojrzał na mistrza.
- Luke'u?
Mroczny przypływ I - Szturm 36
- Zostań. Możliwe, że przyda nam się świeże spojrzenie na tę sprawę. - Skywalker
popatrzył znowu na siostrzeńca. - Co ci chodzi po głowie?
Młodzieniec westchnął z widoczną ulgą.
- Może zabrzmi to dość szorstko - choć wcale nie chcą, żeby tak było - ale zrozu-
miałem pewną fundamentalną prawdą, dotyczącą zakonu Jedi. Poznajemy tajniki Mo-
cy, by utrzymywać pokój i zapobiegać kataklizmom. Robimy to, czego nas uczysz, a ty
postępujesz tak, jak nakazali ci twoi mistrzowie. Tylko że oni kształcili cię po to, byś
mógł pokonać Imperium. Wykonali świetną robotę, zmieniając cię w śmiercionośną
broń, a ty rozwinąłeś te umiejętności bardziej, niż mogli się tego spodziewać.
Mistrz Jedi skinął głową.
- Zgoda.
- Chodzi o to, że ukształtowali cię tak mistrzowie kontynuujący tradycję strażni-
ków pokoju. A ja mam wrażenie, że początki zakonu Jedi wyglądały inaczej. Moim
zdaniem zaczęło się od filozofii, która wzmacniała rycerzy wewnętrznie. Potęga, którą
dysponujemy, była niegdyś tylko przejawem przerostu duchowej siły, ale gdzieś po
drodze zapomniano o tej prawdzie. Chcę powiedzieć, że... bardzo chciałbym, aby to
powróciło.
Jacen ze smutkiem spojrzał na wuja.
- Nie jestem pewien, czy bycie rycerzem Jedi naprawdę jest moim powołaniem.
Chyba wolałbym, żebyś nie przydzielał mi żadnego zadania.
Luke mimowolnie skulił ramiona, jakby złapał go skurcz w kręgosłupie.
- Tego sienie spodziewałem. Jacen spuścił wzrok.
- Przykro mi, że cię zawiodłem.
- Nie o to chodzi. - Luke zmarszczył brwi. - Właśnie zamierzałem ci powiedzieć,
że w tej chwili nie liczy się to, czego chcesz, bo jesteś mi potrzebny. I już miałem się
odezwać, kiedy usłyszałem wujka Owena, mówiącego mi te same słowa, niedługo
przed śmiercią.
Jacen z nadzieją podniósł głowę.
- Rozumiesz to?
- O tak. Doskonale.
- I pozwolisz mi szukać odpowiedzi, których potrzebuję?
- Nie - odparł szybko Luke, rozkładając ręce w obronnym geście. - To znaczy: tak,
będziesz mógł szukać odpowiedzi, ale nie pozwolę ci zrezygnować z udziału w tej mi-
sji. Musisz pamiętać, że kluczem do filozofii Jedi jest szacunek dla życia. Jeśli teraz
pójdziesz własną drogą, oznaczać to będzie, że przedkładasz własne dobro ponad życie
innych, a to niewłaściwe podejście.
- Ależ wujku, przecież sam zawsze stawiałeś siebie na końcu. Ty, mama, tata -
wszyscy całe życie służyliście innym... - Jacen zacisnął pięści i uderzył nimi w biodra. -
Przecież wiesz, że w takich warunkach nie ma czasu na rozwijanie własnych zdolności
i poznawanie Mocy. Zawsze coś cię rozprasza.
Corran podrapał się po szyi.
Michael Stackpole37
- Masz rację, Jacenie, ale tylko przy założeniu, że wyłącznie pustelnicze życie,
kontemplacje i zgłębianie tajników Mocy może do czegoś doprowadzić, a to po prostu
nieprawda.
- Skąd wiesz, Corranie? - Jacen skrzyżował ramiona na piersiach. - Żaden z żyją-
cych dziś Jedi nie miał okazji spróbować. A z tego, co wiadomo, Yoda spędził pierwsze
trzysta lat życia jako pustelnik. Czy nie powinniśmy iść w jego ślady?
- A może jest to tylko jedna z dróg do osiągnięcia tego, czego poszukujesz? - Cor-
ran wskazał palcem na Luke'a. - Twój wuj i ja podążaliśmy zupełnie odmiennymi
ścieżkami, a jednak obaj staliśmy się rycerzami Jedi. Owszem, napotykaliśmy na prze-
szkody, ale wiedzy, którą zdobywa się, popełniając błędy, odnosząc sukcesy czy upada-
jąc, nie sposób pojąć podczas spokojnej kontemplacji. Masz rację; warto znaleźć czas,
by przeanalizować omyłki i ich konsekwencje, ale moim zdaniem, trudno skupić się na
introspekcji, kiedy ktoś potrzebuje naszej pomocy.
Luke przytaknął mu skinieniem głowy.
- Corran ma rację, Jacenie. Rozumiem, co chcesz mi powiedzieć, i obiecuję, że je-
śli postanowisz podążyć drogą samopoznania, to nie będę ci w tym przeszkadzał.
Oczy młodzieńca zwęziły się podejrzliwie.
- Jest w tym jakiś haczyk, prawda?
- Jest. Ja naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Zostawiłem dla siebie najbardziej
niebezpieczną misję i chcę, żebyś mi towarzyszył. Miałeś już do czynienia z Yuuzha-
nami, więc dysponujesz doświadczeniem, które może mi się przydać. Zabierzemy Ar-
too i polecimy na Belkadan, żeby sprawdzić, co próbował tam zdziałać yuuzhański
agent. To niezwykle ważne zadanie i naprawdę będę cię potrzebował.
Corran parsknął śmiechem.
- Świetnie. Widzę, że ta najbardziej beznadziejna misja, o której mówiliśmy, przy-
padnie w udziale właśnie mnie.
Jacen spojrzał na niego przelotnie.
- Możemy się zamienić.
- Nie zrobicie tego. - Luke oparł się o krawędź stołu. - Nie spodobałoby ci się za-
danie, które powierzyłem Corranowi. Zresztą, z tego, co mówiłeś, wynika, że nie
nadawałbyś się do tej roli. Misja na Belkadan to co innego. Jest dla ciebie stworzona.
Jacen przymknął na moment oczy, a potem kiwnął głową, choć z wyraźnym opo-
rem.
- Polecę z tobą, ale mam w tej sprawie tak mieszane uczucia, że nie wiem, czy bę-
dziesz miał ze mnie pożytek.
- W porządku.
Młodzieniec skłonił się lekko.
- Jeśli pozwolisz, wujku, zostawię was samych. Podyskutujecie o wyprawie Cor-
rana.
- Nie, zaczekaj. Chcę, żebyś wiedział, na co chciałeś się zamienić.
Corran przewrócił oczami.
- Będzie gorzej, niż myślałem.
Luke zaśmiał się z cicha.
Mroczny przypływ I - Szturm 38
- Powiedzmy, że twoje zadanie jest drugie pod względem stopnia ryzyka. W Odle-
głych Rubieżach znajduje się system nazwany przez imperialnych badaczy MZX33291.
W pobliżu jest pulsar, który skutecznie zakłóca komunikację z jedyną zdatną do za-
mieszkania planetą systemu. Imperium zakazało lotów na ten świat, ale nie bardzo wia-
domo dlaczego. Istnieją dowody, że wysłano tam kiedyś zespoły ksenoarcheologów,
lecz nie sposób stwierdzić, co tam odkryli.
- Jasne. Sądzisz, że mogą tam być Yuuzhanie?
- Nie wiem. - Luke wzruszył ramionami. - Ludzie z Uniwersytetu Agamaru odkry-
li niedawno garść danych na temat piątej planety systemu. Nazwali ją Bimmiel, na
cześć szefa imperialnej ekspedycji. Jakieś trzy miesiące temu wysłali tam własną ekipę
ksenoarcheologiczną, w ramach komercyjnej wyprawy badawczej. Zaginął po niej
wszelki słuch, choć może nie jest to zbyt zaskakujące. Zarząd uczelni dał nam jednak
znać, że coś się dzieje, i poprosił, żebyśmy „wysłali tam któregoś z Jedi, jeśli będzie w
okolicy". Korelianin uśmiechnął się kpiąco.
- Wydaje im się, że mamy większy budżet na podróże międzygwiezdne niż oni?
- Coś w tym guście. Wierzą też chyba, że Jedi lepiej poradzi sobie z akcją ratun-
kową, niż grupka studentów, którą sami mogliby wysłać. Wstępne raporty przesłane
przez ową ekipę wskazują, że klimat planety znacznie się zmienił od czasu, gdy badali
go imperialni spece. Poza tym studenci zjawili się na Bimmiel podczas pory burzowej,
a wtedy nie jest tam przyjemnie.
Corran kiwnął głową.
- Zła pogoda to chyba nie takie straszne niebezpieczeństwo.
- Chcę, żebyś wziął ze sobą Gannera Rhysode 'a jako partnera. Korelianin z sy-
kiem wypuścił powietrze.
- Twoja oferta nadal jest aktualna, Jacenie?
- Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale Ganner również nie był szczęśliwy, kiedy do-
wiedział się, co go czeka i z kim przyjdzie mu pracować. - Luke uśmiechnął się krze-
piąco do przyjaciela. - Jeśli na Bimmiel nic się nie dzieje, misja powinna być łatwa.
Wchodzicie, lokalizujecie ekspedycję i ewakuujecie ludzi.
- Ganner sam mógłby to zrobić.
- Mógłby, ale jeśli na planecie są Yuuzhanie, to zapewne chciałby ich zaatakować,
a tych, których miał ratować, zostawiłby w bardzo ciężkim położeniu. Ty będziesz
dowodził, więc cię usłucha, choćby i niechętnie.
Jacen uśmiechnął się do Corrana.
- Poza tym musisz przyznać, że brak uzdolnień telekinetycznych stwarzałby ci
spore utrudnienia.
- Jasne. Może i nie potrafię unieść skały siłą umysłu, chłopcze, ale za to umiem
sprawić, iż sama będzie czuła, że lata. - Corran westchnął z rezygnacją. - Ganner jest
całkiem niezły w telekinezie. Jego udział ma sens. Zresztą mogło być gorzej: wystar-
czy, że dobrałbyś mi do pary Kypa.
- Nie mógłbym być aż tak okrutny dla żadnego z was.
- Hej, nie jestem aż taki zły - obruszył się Corran, unosząc brew. - A może uwa-
żasz, że to jedna z tych rzeczy, które inaczej wyglądają,^ pewnego punktu widzenia"?
Michael Stackpole39
- Widzisz? Nauka nie poszła w las - odparł mistrz. - Ta wyprawa to także szansa.
Pokażesz Gannerowi, że poglądy na Moc, jakie lansuje Kyp, nie są tylko słuszną nauką.
- Kapuję -uśmiechnął się Corran. -No cóż... Niech Moc będzie z nami.
- Oby tak było - przytaknął poważnie Luke. - Wiesz, cieszy mnie, że Jedi są
pierwszą linią obrony galaktyki, ale boję się, że lud Yuuzhan Vong uświadomi nam, jak
cienka jest owa linia.
Mroczny przypływ I - Szturm 40
R O Z D Z I A Ł
6
Corran Horn odnalazł Valina na małej polance pośród gęstej dżungli Yavina Czte-
ry. Chłopiec siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi spoczywającymi na
kolanach. Wpatrywał się intensywnie w ziemię, koncentrując uwagę na kamyku leżą-
cym mniej więcej metr dalej. Krople potu przesączały się przez jego brwi i ściekały ku
piwnym oczom.
Obserwując go, Corran poczuł w sercu niezmierną dumę, zmieszaną ze smutkiem.
Rycerze Jedi z rodu Horn-Halcyon od pokoleń pozbawieni byli zdolności telekinetycz-
nych. Corran doskonale pamiętał frustrację, która towarzyszyła jego próbom poruszania
obiektów poprzez Moc. Z wyjątkiem ekstremalnych sytuacji, kiedy to używał Mocy do
zaabsorbowania energii, mogącej wyrządzić krzywdę innym, nie był w stanie poruszyć
nawet kropli śliny na gębie Huna, nie mówiąc już o kamieniu.
To, że Valin tak bardzo starał się poruszyć kamyk, zrobiło na Corranie wielkie
wrażenie. Chłopiec pod wieloma względami już zaczął przerastać oczekiwania ojca.
Choć miał dopiero jedenaście lat, sięgał już Corranowi do ramion, najwyraźniej wdając
siew dziadka. Ciemne włosy i piwne oczy chłopca były mieszanką cech ojca i matki, a
rysy twarzy zdecydowanie bardziej zawdzięczał Mirax, z lekkim udziałem matki Cor-
rana. Dobrze, że pod tym względem nie przypomina Boostera Terrika, pomyślał Cor-
ran.
Jak każdy ojciec we wszechświecie, czuł ucisk w piersiach, gdy obserwował, jak
jego syn próbuje dokonać rzeczy, której dokonać nie mógł. Chciał mu przeszkodzić,
oszczędzić Valinowi rozczarowania, ale powstrzymał się. Taka lekcja mogła chłopca
zaboleć, ale umiejętność znoszenia zawodów była znacznie cenniejsza, niż talent do
przenoszenia wszystkich skał galaktyki.
I wtedy, ku zdumieniu Corrana, mały owalny kamyk poruszył się. Najpierw się
zachwiał, a potem przewrócił na bok.
Korelianin nie umiał powstrzymać głośnego okrzyku radości.
- Wspaniale! Ruszyłeś go!
- Tata? - Chłopiec odwrócił się gwałtownie, pryskając kroplami potu z długich,
brązowych włosów. Jeden z loków przykleił mu się do twarzy tuż pod prawym okiem. -
Nie zauważyłem cię.
Michael Stackpole41
- Byłeś skoncentrowany. To wspaniałe. - Corran wyszedł na polankę i pomógł sy-
nowi wstać. - To znaczy... Ja nigdy bym nie potrafił...
- Tato, nie jest tak, jak myślisz.
- Wiem, co widziałem.
Valin uśmiechnął się i odgarnął kosmyk z policzka.
- Pamiętasz jak mówiłeś mi o różnych punktach widzenia?
- Tak?
- To właśnie taki przypadek. - Valin kucnął i gestem przywołał ojca. - Przyjrzyj się
dobrze.
Corran uważnie obejrzał kamień. Tuż pod nim, na ziemi, roiło się od maleńkich,
purpurowych owadów. Stworzenia biegały nerwowo wokół podstawy kamyka.
- Nie rozumiem... Ustawiłeś tę bryłkę nad wejściem do ich kolonii?
- Nie. Dobrze poznałem garnanty. Porozumiewają się za pomocą drgań i zapa-
chów. Użyłem Mocy, żeby je przekonać, że ich szlak wiedzie do góry. Zasugerowałem,
że kamień nadaje się do jedzenia, a wtedy pierwszy z nich spryskał go zapachem ozna-
czającym pożywienie. - Valin wzruszył niewinnie ramionami i wyciągnął z kieszeni
kawałek suchej racji żywnościowej. - Mam dla nich nagrodę, nie można więc powie-
dzieć, że zmuszałem je do czegoś.
Corran zmarszczył brwi. Zmuszanie istoty myślącej do czegokolwiek, wbrew jej
zamiarom i dla egoistycznych celów, bez wątpienia było dla Jedi krokiem w kierunku
Ciemnej Strony. Nakłanianie nieinteligentnych stworzeń do robienia czegoś zupełnie
naturalnego nie kwalifikowało się jednak do tej kategorii działań, szczególnie, że gar-
nantom nie groziło żadne niebezpieczeństwo, a za energetyczny wydatek miały zostać
sowicie wynagrodzone.
- Jesteś chyba nieco bliżej granicy Ciemnej Strony, niż sobie tego życzysz, ale i
tak jestem pod wrażeniem. - Corran pogładził syna po głowie. - Niełatwo jest komuni-
kować się z przedstawicielami innego gatunku.
- Jaka tam komunikacja, tato - prychnął Valin, przewracając oczami. - To tylko
robactwo. Po prostu zasugerowałem mu, że kamień jest żarciem.
- To więcej, niż ja potrafiłem zdziałać w twoim wieku.
- Przecież nie byłeś szkolony.
- To prawda. -Corran wstał. -Mimo to, jestem z ciebie dumny.
- Chciałbym, żebyś był jeszcze bardziej dumny. - Valin również podniósł się z
ziemi i westchnął ciężko. - Z początku bardzo się starałem poruszyć ten kamyk. Potem
postanowiłem spróbować sposobem... Chyba nigdy nie będę potężnym Jedi.
Corran położył dłonie na barkach syna i pochylił się tak, że zetknęli się czołami.
- Są wśród Jedi i tacy, którzy mierzą swą potęgę tym, jak daleko potrafią przenieść
jakiś przedmiot, lub tym, jak łatwo jest im coś zniszczyć. Prawdziwa siła Jedi płynie
jednak z wnętrza: z serca i umysłu. Niektórzy przenoszą góry tylko po to, by udowod-
nić innym, że potrafią tego dokonać, ale najsilniejsi z nas nie widzą powodu, by to ro-
bić, jeśli nie służy to rozwiązaniu jakiegoś problemu.
Jego syn znowu westchnął, ale tym razem uśmiechnął się.
- Tato, co właściwie próbujesz mi powiedzieć?
Mroczny przypływ I - Szturm 42
- To, że z czasem przyzwyczaisz się do bycia słabszym, chłopcze, bo może nigdy
nie uda ci się zmienić tego stanu rzeczy.
Corran uniósł głowę i spojrzał w stronę, z której dobiegł głos.
- Gannerze!
Młody Jedi skłonił się z powagą. Był o całą głowę wyższy od Horna. Miał szero-
kie bary, wąską talię i smukłe biodra, a pod jego skórą prężyły się węzły mięśni. Kru-
czoczarne, zaczesane do tyłu włosy oraz wąsy i kozia bródka zdobiące jego urodziwą,
błękitnooką twarz, dopełniały obrazu herosa, niezawodnego obiektu niewieścich wes-
tchnień. Granatowo-czarne szaty Gannera odcinały się wyraźnie od zielonego tła dżun-
gli, nadając młodzieńcowi dystyngowany wygląd urzędnika państwowego.
Corran poczuł, że w jego synu koncentruje się Moc, i nieznacznie ścisnął jego ra-
mię.
- Nie rób tego.
Rosły mężczyzna rozłożył ręce i uśmiechnął się lekko.
- Ależ proszę, Valinie, pokaż, co potrafisz. Wyślij do mojego umysłu dowolną wi-
zję. Obiecuję, że będę się bał.
- Najstraszniejsza wizja, jaka przychodzi mi do głowy, to ty.
Ganner zaklaskał anemicznie.
- Dobrze, że jest taki bojowy -powiedział, spoglądając na Corrana. - Nasz statek
jest gotowy do drogi.
- Właśnie miałem pożegnać się z synem.
- Mamy czas. Niewiele, ale mamy.
Corran odwrócił się do Valina.
- Wracaj do Wielkiej Świątyni, do matki i siostry. Powiedz im, że zaraz przyjdę się
pożegnać.
Chłopak uniósł pytająco brwi.
- Jesteś pewny?
- Nie zrobię mu krzywdy - roześmiał się Ganner. Valin popatrzył na niego twardo.
- Gdybyś to potrafił...
- Idź, synu. Matka będzie się denerwować, a tego chyba nie chcemy, prawda? -
Corran zmierzwił czuprynę chłopca. - Pewnie już się martwi. Idź, uspokój ją.
Valin kiwnął głową i pobiegł w stronę świątyni. Corran obserwował go przez mo-
ment, a potem powoli odwrócił się w stronę Gannera.
- A teraz mów, dlaczego chciałeś spotkać się ze mną akurat tu, z dala od innych?
- Spostrzegawczy jesteś - stwierdził Ganner, mrużąc błękitne oczy. - Nominalnie
jesteś szefem tej ekspedycji, ale....
- Poprawka: jestem jej szefem. - Horn skrzyżował ramiona na piersiach. - A ty bę-
dziesz moim pomocnikiem.
- W dzienniku wyprawy może, ale w rzeczywistości...
- O co ci chodzi?
- O to, że jesteś staroświeckim Jedi z tym swoim dwufazowym mieczem. O to, że
jestem znacznie potężniejszy niż ty. O to, że jesteś przeciwny filozofii Kypa Durrona,
którą ja uważam za przyszłość zakonu Jedi, jeśli nadal ma on pełnić swoją misję w
Michael Stackpole43
galaktyce. - Ganner niedbale machnął ręką. Spory kamień wystartował w powietrze,
jakby uwiązano go do niewidzialnej turbowindy. - Uczynię, co trzeba, żeby wypełnić
naszą misję, ale nie pozwolę, żebyś wtrącał się w to, co będę robił.
Kamień wystrzelił w kierunku Corrana. Jedi uchylił się w prawo, a pocisk skręcił
w lewo i spadł w pobliskie krzaki.
Ganner uśmiechnął się z wyższością.
- Zrozumiałeś, co powiedziałem?
- Jasne - odparł Horn, opuszczając swobodnie ręce. - Powiedziałeś, że twoja filo-
zofia jest ważniejsza niż zadanie, które nam zlecono.
- Nieprawda!
- Prawda, ale nie spodziewam się, żebyś był w stanie to pojąć. - Corran pokręcił
głową. - Ty, Kyp i wam podobni, ciężko pracujecie na to, by Jedi liczyli się w galakty-
ce. Robicie to nosząc wystawne szaty i zajmując zdecydowane stanowisko w różnych
sprawach. W większości przypadków macie zresztą rację, nie przeczę. Nie podoba mi
się tylko to, w jaki sposób demonstrujecie siłę i jak działacie. Mogłoby się zdawać, że
chcecie powiedzieć: „Hej, jesteśmy Jedi! Macie nas szanować!" Moim zdaniem na
szacunek trzeba zasłużyć.
Ganner spochmurniał.
- Już zasłużyliśmy. To Jedi zaprowadzili porządek w miejsce chaosu Imperium.
- O, nie. Zrobił to jeden Jedi. Jedyny, który w owym czasie stanął do walki z Im-
perium. To Luke Skywalker zasłużył na szacunek galaktyki, nie my. Każdego dnia
musimy walczyć o respekt, ale, jak wiesz, każdy hologram ma wiele stron: ludzie robią
się podejrzliwi i pełni uprzedzeń, kiedy ktoś próbuje im mówić, co jest dobre, a co złe. -
Corran uśmiechnął się półgębkiem. - Widziałem to pracując w CorSecu i widzę to te-
raz, jako Jedi.
Rhysode zadarł głowę i roześmiał się.
- Spośród wszystkich ludzi akurat ty masz najmniejsze prawo krytykować nas za
to, że próbujemy stworzyć taki wizerunek Jedi, który ułatwi nam robotę.
- Jak na to wpadłeś?
- Co zrobiłeś na Courkrus? Sterroryzowałeś ludzi. Sprawiłeś, że widzieli przeraża-
jące rzeczy, które nie istniały. - Ganner uśmiechnął się triumfująco. - Może i nazywałeś
się wtedy Keiran Halcyon, ale używałeś tych samych metod, co my. Dobrze wiesz,
jakie są skuteczne.
- Nie, nie, nie. - Corran pokręcił głową. - Nie możesz wypominać mi Courkrus,
żeby usprawiedliwiać wasze działania. To była planeta przestępców, rządzona przez
piratów. Użyłem ich własnego strachu, żeby rozbić tę konfederację. Sprawiłem, że ci,
którzy powinni bać się sprawiedliwości, poczuli, że ona ich wkrótce dosięgnie. A wy
przybywacie z zewnątrz i znikacie, gdy już wprowadzicie swój porządek. Przy was nikt
nie czuje się bezpieczny. Ludzie zastanawiają się, kiedy się zjawicie, żeby i ich osądzić.
- W ten sposób chronimy ich przed przejściem na Ciemną Stronę.
- Tak. Słyszałem już ten argument -z ust agentów CorSecu i każdej innej służby
bezpieczeństwa, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. Strach, bez względu na to
przed czym, jest pierwszym krokiem ku Ciemnej Stronie. -Corran wzniósł ręce. -
Mroczny przypływ I - Szturm 44
Zresztą wszystko to nie ma teraz znaczenia. Nie chcesz, żebym ci przeszkadzał? To nie
zmuszaj mnie do interwencji. Lecimy, odnajdujemy naukowców i studentów, a potem
zabieramy ich do domu. Prosta sprawa.
Ganner Rhysode parsknął z cicha, słysząc taką charakterystykę misji, a Corran,
widząc jego reakcję, poczuł doń odrobinę szacunku. Może jesteś nieco bystrzejszy, niż
mi się wydawało, pomyślał.
- Mam nadzieję, że sprawa rzeczywiście będzie prosta, ale to mało prawdopodob-
ne. - Ganner machnął rękaw stronę Wielkiej Świątyni. - Niektórzy uważają, że zakłóce-
nia hiperprzestrzenne, które otaczają galaktykę, powstrzymają większość Yuuzhan. Ja
jednak wolę porównywać je do sztormów, które od czasu do czasu cichną. A jeśli tak
jest, to najprawdopodobniej znajdziemy wroga i na tej, i na wielu innych planetach. A
wtedy będę gotowy.
Ganner pogładził rękojeść miecza.
- Zrobię wszystko, co konieczne, by pokazać Yuuzhanom. dlaczego nie powinni
byli tu przybywać.
- Nie zapominasz o czymś?
- O czym? - Ganner warknął gniewnie, rozpłaszczając dłonią garnanta, który wę-
drował po jego karku. - Yuuzhanie to najeźdźcy. Trzeba ich pogonić.
- Naszym zadaniem jest ewakuowanie ekspedycji naukowej. -Horn uśmiechnął się
nieznacznie, widząc, jak Rhysode coraz energiczniej strzepuje z siebie owady. - To
drobny szczegół. Widzisz, jak bolesne może być zapominanie o drobnych szczegółach?
Ganner znowu warknął i strząsnął z szaty garść garnantów.
- To twoja sprawka.
- Nie. Może stanąłeś u wylotu głównego tunelu kolonii? - zasugerował Corran,
skutecznie maskując rozbawienie. Będę musiał porozmawiać o tym z Valinem, pomy-
ślał. Podziwiał instynkt rodzinny syna, ale przecież Moc nie powinna służyć do usku-
teczniania głupich żartów. Pewnie o tym wie. Przypomnę mu tylko i dopilnuję, żeby
więcej nie popełniał tego błędu, postanowił.
Ganner nerwowo szarpał ubranie, raz po raz miażdżąc dłonią natrętne garnanty.
- Są wszędzie.
Corran poczuł dreszcz, gdy wyobraził sobie, że na ciele Gannera roi się od groź-
nych Yuuzhan, a nie insektów.
- Wracaj do świątyni i wskakuj do odświeżacza. Naznaczyły cię zapachem, który
zwabi całą rzeszę. Ruszymy, kiedy się ich pozbędziesz.
- Możesz sobie myśleć, że to zabawne, Horn, ale to, co mówiłem, traktuj poważ-
nie. Nie wchodź mi w drogę. - Młody Jedi rozerwał tunikę i ruszył biegiem w stronę
Wielkiej Świątyni.
Corran obserwował Rhysode'a, dopóki widział czerwone bąble po ugryzieniach na
jego plecach.
- Nie mam zamiaru, Ganner. Chyba że zmusisz mnie do tego - mruknął za maleją-
cą w oddali sylwetką. - Ale jeśli to zrobisz... Wtedy przekonamy się, kto naprawdę jest
potężniejszym Jedi.
Michael Stackpole45
R O Z D Z I A Ł
7
Luke Skywalker zajrzał przez drzwi sypialni, którą dzielili, i dostrzegł swą żonę,
leżącą na łóżku. Spoczywała wygodnie, a czerwonozłociste włosy rozsypały się wokół
głowy niczym promienie słońca. Jej piersi unosiły się miarowo. Uświadomiło mu to,
jak niewiele spokoju zaznali, odkąd byli razem.
Obok Mary leżały poskładane ubrania, przyszykowane do zapakowania w torby,
stojące w nogach łóżka. Jej bagaże były niemal gotowe, a dwa worki Luke'a czekały na
załadunek. Skywalker uśmiechnął siej doceniał jej domyślność i podziwiał żonę za to,
że chciało jej się szukać jego toreb mimo słabości wywołanej chorobą.
Wszedł do pokoju po cichu, mając nadzieję, że jej nie obudzi, ale oczy Mary otwo-
rzyły się niemal natychmiast.
- Luke? Dobrze, że to ty.
- A któż by inny?
Uśmiechnęła się z rezerwą, ale dość znacząco, by Luke poczuł
dreszcze.
- Anakin. Nie chcę się spóźnić na nasz odlot.
- Nie martw się. Anakin jest wyjątkowo wyrozumiały. - Mężczyzna rozsunął zło-
żone ubrania i przysiadł obok stóp żony. - Jak się czujesz?
Usta Mary wykrzywił złośliwy uśmieszek.
- Jesteś mistrzem Jedi, więc mi powiedz.
Luke sięgnął Mocą w jej stronę i szybko napotkał wzniesioną przez umysł kobiety
linię obrony. Miał wrażenie, że Mara owinęła się kolczastą tkaniną i otoczyła pancer-
nymi płytami z poszycia kosmicznego okrętu, pod którymi ciągnęły się warstwy naj-
różniejszych zapór. Każda z nich zatrzymywała umysłową sondę na moment, zanim
pojawiła się w niej mikroskopijna przerwa, pozwalająca sięgać coraz głębiej i głębiej.
Wreszcie pod ostatnią warstwą, za oceanem obrazów, nadziei i obaw, dotarł do ją-
dra jej świadomości. Zawsze, gdy sondował Marę poprzez Moc, postrzegał jej wnętrze
jako jaskrawe, białe światło. Była najbardziej żywiołową i żywotną osobą jaką znał.
Uważał to za godne podziwu, bo swego czasu sam Imperator, któremu służyła, starał
się stłumić w niej ową witalność.
Mroczny przypływ I - Szturm 46
Choroba odebrała jej sporo sił, ale wrodzona odporność Mary nie pozwalała na
dalszy jej postęp. Luke czuł, jak przez jego żonę przepływa Moc, nieustannie odbudo-
wując uszkodzone tkanki i stawiając opór nieznanej infekcji. Choć pierwszy kontakt z
rasą Yuuzhan Vong osłabił Marę i przyspieszył rozwój choroby, teraz poczyniła znacz-
ne postępy na drodze do odzyskania pełni sił.
Jeszcze nie jest taka, jak dawniej, ale odzyskuje siłę, pomyślał Luke.
Uśmiechnął się do żony.
- Powiedziałbym, że masz się doskonale, kochanie. Mara usiadła i pogładziła go
po policzku.
- Czuję się lepiej, ale jeszcze nie dość dobrze.
- Daj sobie trochę czasu -poradził, całując ją w nadgarstek. - Niecierpliwość jest
służką rozpaczy.
- A rozpacz należy do Ciemnej Strony - uzupełniła Mara, kiwając głową. - Rozu-
miem, mistrzu Skywalker.
Mężczyzna potrząsnął głową.
- Wiesz, co mam na myśli.
- Wiem. Wiem też, dlaczego mnie ostrzegasz. Empatia i ostrożność - oto, czym
zdobywasz sobie wszystkie ludzkie serca. - Mara położyła się i podkurczyła nogi, dając
mężowi więcej miejsca.
Luke oparł brodę na jej prawym kolanie.
- Nie przeszkadza ci, że Anakin będzie ci towarzyszył na Daninę?
Kobieta potrząsnęła głową.
- Mogę polecieć sama, jeśli potrzebujesz go gdzieś indziej.
- Jeżeli nie chcesz, żeby był z tobą, mogę mu znaleźć inne zadanie. - Mistrz Jedi
ucałował kolano żony. -Nie chcę obciążać cię czymś, co w gruncie rzeczy jest moim
problemem.
- Luke'u! - Głos Mary nabrał mocy i zdecydowanie ostrzejszego tonu. - Od chwili,
kiedy się pobraliśmy, twoje problemy stały się moimi.
- Tak, ale Anakin należy do mojej rodziny, a biorąc pod uwagę okoliczności, w ja-
kich ty wzrastałaś, mogłaś nie mieć okazji...
Zielone oczy Mary uciszyły go jednym spojrzeniem.
- Może zastanowisz się, co mówisz, domniemany jedynaku? Luke roześmiał się
lekko.
- Punkt dla ciebie.
- To jeszcze nie wszystko. Kiedy zgodziłam się zostać twoją żoną, wiedziałam, w
co się pakuję. Dzielimy ze sobą życie, a to oznacza i troski, i radości. - Mara przymknę-
ła na moment oczy. - Lubię Anakina. Współczuję mu, bo wiem, przez co przechodzi -
dodała, unosząc powieki. - Czuje się odpowiedzialny za śmierć Chewbacki, tak jak ja
swego czasu czułam się odpowiedzialna za śmierć Imperatora. Oboje straciliśmy kogoś,
kto był jednym z filarów naszego życia. Jeśli pomogę mu z tego wybrnąć, może nie
będzie musiał przeżywać tego, co ja. Oczywiście wyobrażam sobie, że nie jest zachwy-
cony perspektywą towarzyszenia starej, schorowanej kobiecie, lecącej na peryferyjną
planetę, by odpocząć i podreperować zdrowie.
Michael Stackpole47
- Tak się składa, że podjął się tej misji dość chętnie. Powiedziałem mu, że powie-
rzam cię jego opiece, i bardzo dzielnie zniósł tę odpowiedzialność. Odwalił kawał do-
brej roboty, kompletując wyposażenie na tę wyprawę.
Oczy Mary zabłysły.
- Wyczułam w tobie przebłysk niepokoju. O co chodzi?
- Widzę, że muszę popracować nad samokontrolą - westchnął Skywalker. - Prze-
cież znasz mapę tego sektora. Dantooine leży w głębi Odległych Rubieży. Możliwe, że
właśnie tamtędy przebiega korytarz wybrany przez yuuzhańskie siły inwazyjne. Jeśli w
ogóle istnieje jakiś korytarz... Wysyłanie cię tam z Anakinem...
- Jest być może najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, by ocenić rozmiary niebez-
pieczeństwa. - Mara usiadła, by poprawić stertę poduszek. - Jak już ustaliliśmy, dotych-
czasowe ataki miały zdecydowanie nie militarny charakter. Nie było rozpoznania wal-
ką, zakładania baz wypadowych czy przyczółków - niczego, co mogłoby wyglądać na
prawdziwą inwazję. Cokolwiek Yuuzhanie zamierzają teraz zrobić, będą działać znacz-
nie ostrożniej, bo wiedzą, że czuwamy.
- Żelazna logika, ale jakoś nie podoba mi się myśl, że mogłabyś znaleźć się na linii
frontu.
- Dantooine nie jest poważnym celem militarnym. To dlatego Rebelianci założyli
tam bazę, którą zresztą wkrótce opuścili. I z tego samego powodu Tarkin nie zniszczył
planety Gwiazdą Śmierci.
Luke niespokojnie wzruszył ramionami.
- Jeśli założymy, że najeźdźcy oceniają wartość celów podobnie jak my... Pamiętaj
o tym, co zrobili z Belkadanem. Możliwe, że stosują całkiem inne kryteria.
- Tym bardziej powinniśmy wysyłać zwiadowców we wszelkich przewidywalnych
kierunkach. Trzeba wywęszyć, co wisi w powietrzu.
Mistrz Jedi pokręcił głową.
- Cokolwiek powiem, jakimś cudem zawsze zamienisz moje obawy w przekona-
nie, że powinnaś lecieć z Anakinem na Dantooine, prawda?
- To dlatego, że tak dobrze cię znam, kochanie.
Mara przywołała go skinieniem palca. Wyciągnął się na łożu, podpierając tułów na
łokciach.
- Znasz mnie lepiej, niż ja sam.
- Ale naprawdę dobrze poznam cię wtedy, gdy oboje będziemy starzy i siwi. - Po-
chyliła się nad nim i pocałowała go w czoło. -Wiem, że obawy o mnie i całą resztę Jedi
ruszających do akcji to tylko mechanizm obronny. Dzięki niemu nie myślisz o niebez-
pieczeństwach, które czekają ciebie. Cokolwiek by mówić, my lecimy na planety, na
których Yuuzhanie mogą się pojawić, a ty - tam, gdzie na pewno byli. Nie wiadomo, na
co natkniesz się na Belkadanie.
- Chcę tylko jednego: znaleźć lekarstwo dla ciebie. Powiedziałaś, że czujesz jakiś
związek między tamtejszą katastrofą ekologiczną a twoją chorobą. Jeśli uda mi się
wpaść na jakiś trop...
Mara przyłożyła palec do jego ust.
Mroczny przypływ I - Szturm 48
- Uda ci się. Po tym, co przeszliśmy, nie pozwolę, żeby zabiła mnie jakaś cholerna
choroba. Jeśli lekarstwo znajduje się na Belkadanie - świetnie. Jeśli gdzie indziej - też
dobrze. Najważniejsze jest to, żebyśmy mieli pewność, iż istnieje związek między
Yuuzhanami a moją chorobą. Bo jeśli tak jest, to gdy tylko wyzdrowieję, waleczny lud
Yuuzhan Vong słono mi za to zapłaci. Luke uniósł głowę i pocałował żonę w usta.
- Kiedy staliśmy po przeciwnych stronach barykady, twój duch bojowy trochę
mnie przerażał. Wolałem nie myśleć o spotkaniu z tobą twarzą w twarz, w walce, teraz
więc prawie mi żal tych Yuuzhan.
- Sami są sobie winni. Nikt ich tu nie zapraszał. - Mara odpowiadała na pocałunek
długo i namiętnie. - Nie martw się o mnie. Lepiej myśl o sobie i Jacenie. Anakin i ja
damy sobie radę.
Skywalker skinął głową.
- Z pewnością - odpowiedział, całując żonę raz jeszcze. - Będę za tobą tęsknił,
wiesz?
Mara pogładziła go delikatnie po włosach.
- A ja za tobą, mężu. Okresowe rozłąki to cena, którą musiałam zaakceptować wy-
chodząc za ciebie. Rozstajemy się, żeby kiedyś na zawsze być razem. Może to nie naj-
lepszy interes, ale i nie najgorszy. A póki co, mój drogi, godzę się na to i... jestem bar-
dzo szczęśliwa.
Michael Stackpole49
R O Z D Z I A Ł
8
Wyprowadzając X-skrzydłowiec z górnego pokładu startowego bothańskiego krą-
żownika szturmowego „Ralroost", Gavin Darklighter pociągnął drążek sterowy do sie-
bie i w bok, i położył maszynę na prawe skrzydło, tak, by widzieć start pozostałych
myśliwców eskadry. Bothański okręt był jedną z najnowszych jednostek we Flocie
Nowej Republiki. Choć nieco mniejszy od niszczyciela gwiezdnego klasy Victory,
smuklejszy i nie tak kanciasty „Ralroost" dysponował o dwadzieścia procent większą
siłą ognia, niż stary Vic, a jego pancerz i pola ochronne były o połowę mocniejsze.
Zaprojektowano go tak, by był w stanie znieść potężne razy i nadal odpowiadać nie-
przyjacielowi zmasowanym ostrzałem.
Gavin przypomniał sobie rozmowę z żoną i jej siostrą. Dyskusja rozgorzała, gdy
Bodianie ogłosili publicznie zamiar budowania krążowników szturmowych. Było to w
czasie, gdy ogłoszono pokój z Resztą Imperium, nowe okręty uważano więc albo za
idiotyczną lokatę kapitału, albo za zwiastun bothańskiej agresji w niedalekiej przyszło-
ści, wreszcie - i do tej opinii przychylały się Sera i Rasca -za wyrzucanie pieniędzy w
błoto. Obie uważały, że w momencie, gdy w galaktyce zapanował pokój, środki prze-
znaczone na budowę choćby jednego z krążowników wydano by znacznie mądrzej,
wspierając usuwanie zniszczeń po kilkudziesięcioletniej wojnie.
Ich argumenty były przekonujące, ale Gavin podchodził do nich z rezerwą. Teraz,
gdy patrzył na okręt w pełnej krasie, cieszył się, że Bothanie jednak go zbudowali.
Hangary myśliwców znajdowały się w połowie długości kadłuba, a ujścia pokładów
startowych skierowano i w górę, i w dół, tak, by maszyny mogły włączać się do bitwy
w najbardziej korzystnym punkcie. System podwójnych tuneli pomagał też w szybszym
przyjmowaniu myśliwców na pokład po skończonej bitwie. Gavin doceniał znaczenie
tego detalu. Jednym klawiszem uruchomił komunikator.
- Klucz pierwszy za mną. Piątka, klucz drugi za tobą. Dziewiątka, prowadzisz
klucz trzeci.
Podlegli mu dowódcy - major Inyri Forge i major Alinn Varth -potwierdzili odbiór
rozkazu. Nie po raz pierwszy poczuł dysonans między kobiecymi głosami a numerami
identyfikacyjnymi swoich oficerów. Niemal przez całą jego służbę w eskadrze Dzie-
wiątką był Corran Horn, a Piątką Hobbie, Janson, lub Tycho Celchu.
Mroczny przypływ I - Szturm 50
Myśliwce rozwinęły szeroką formację i pomknęły w stronę środka systemu. Nie
było tu zbyt wiele do oglądania - pas asteroid oddzielał dwie małe i bardzo gorące pla-
nety od trzech gazowych gigantów. Na żadnym z globów nie istniało życie; tylko wo-
kół największego krążyło kilka niemal nadających się do zamieszkania księżyców - o
ile ktoś lubił mieszankę powietrzną o niskiej zawartości tlenu i rekordowo wysokiej
azotu. Gdyby nie placówki górnicze na asteroidach i fakt, że jest to punkt nawigacyjny
w drodze z Bastionu do Wspólnego Sektora, byłaby to jeszcze jedna nic nie znacząca
plamka na mapach, pomyślał Darklighter.
Gavin uważał za słuszne, że system ten nie miał nawet nazwy, odkąd bowiem go
odkryto, nie wyróżnił się niczym szczególnym. Tak przynajmniej było do poprzedniego
tygodnia, kiedy pewien frachtowiec zbliżył się do tutejszych asteroid w poszukiwaniu
górniczego złomu. Zaatakowały go niezidentyfikowane myśliwce, ale bez powodzenia.
Statek zdążył uciec, a jego załoga natychmiast zgłosiła próbę napadu. Admirał Kre'fey
postanowił skierować „Ralroosta" w te strony, by wyjaśnić okoliczności zajścia. Eska-
dra Łobuzów chwilowo przestała bawić siew piratów, żeby zapolować na prawdziwych
bandytów.
Gavin uruchomił program analizujący i przeładował go do komputera celownicze-
go.
- Catchu, włącz sensory. Wiemy, że są tu gdzieś myśliwce, ale musimy znaleźć ich
bazę.
Robot ćwierknął potwierdzająco.
W słuchawkach komunikatora rozległ się głos Inyri.
- Dowódco, mamy zanikający namiar na cel w pasie asteroid, pozycja 247 - 30.
Śledzą nas.
- Przyjąłem. Możemy ich zidentyfikować?
- Dopasowywanie idzie opornie. Podejrzewam, że to „brzydale".
- Miej na nie oko. - Gavin zastanawiał się przez moment, a potem skinął głową do
siebie. - Uwaga, wszystkie Łobuzy, na mój znak przechodzimy na kurs 270 - 27. Pole-
cimy do tej dużej, wolno wirującej asteroidy.
Komunikator zaskrzeczał serią potwierdzeń.
Gavin trącił przełącznik, ustawiając płaty myśliwca w pozycji bojowej. Uważnie
przyjrzał się odczytom z sensorów, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Skoro nie
chcą się pokazać, to sami ich wypłoszymy, postanowił.
- Uwaga, Łobuzy. Trzy, dwa, jeden, teraz!
Darklighter położył maszynę na lewe skrzydło, jednocześnie ściągając drążek ste-
rowy do siebie, po czym wyrównał lot i zobaczył, że pozostałe X-skrzydłowce wiernie
powtórzyły jego manewr.
Przełączył komunikator na częstotliwość dowodzenia, na której kontaktował się z
„Ralroostem".
- Tu Dowódca Łobuzów. Złapaliśmy kontakt. Sprawdzamy, co to jest.
- Przyjąłem, Dowódco Łobuzów. Udanego polowania.
Gavin zmusił się do wzięcia głębokiego wdechu, po czym wolno wypuścił powie-
trze. Choć ufał ocenie Inyri na temat statków, które mieli wygonić spomiędzy asteroid,
Michael Stackpole1 Mroczny przypływ I - Szturm 2 MROCZNY PRZYPŁYW I SZTURM MICHAEL STACKPOLE Przekład MACIEJ SZYMAŃSKI
Michael Stackpole3 Tytuł oryginału DARK TIDE I: ONSLAUGHT Redaktor serii ZBIGNIEW FONIAK Redakcja stylistyczna ELŻBIETA GEPNER Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JOANNA CIERKOŃSKA DANUTA WOŁODKO Ilustracja na okładce JOHN HARRIS Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 2000 by Lucasfilm, Ltd. & TM. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-391-8 Mroczny przypływ I - Szturm 4 Timothy 'emu Zahnowi z najbardziej oczywistych powodów oraz z kilku mniej oczywistych (następnym razem gdy będziemy na Tasmanii, ja będę prowadził)
Michael Stackpole5 P R O L O G Pirat Urias Xhaxin stał na mostku swej fregaty klasy Nebulon-B, ściskając za ple- cami lewą, cybernetyczną dłoń palcami prawej. Patrzył prosto przed siebie, w tunel światła, którym mknął jego okręt, „Wolny Strzelec". Dzięki specyficznej budowie fre- gaty, z jej wysuniętym do przodu mostkiem, czuł się tak, jakby sam unosił się w prze- strzeni, pędząc w głąb Odległych Rubieży - terytorium, którego nikt przy zdrowych zmysłach raczej nie odwiedzał. Spojrzał przez ramię za siebie, na Twi'leka, siedzącego przy konsolecie nawiga- cyjnej. - Ile czasu do wyjścia? Długie lekku obcego drgnęły nieznacznie. - Pięć minut. Dowódca włączył komunikator przypięty do kołnierza kurtki. - Xhaxin do całej załogi. Eskadry Czerwona i Niebieska: przygotować się do star- tu. Zajmiecie się odcięciem dróg ucieczki i unieruchamianiem mniejszych jachtów. Artylerzyści: zdejmiecie jednostki eskorty. Postarajcie się. Możliwe, że to ostatni skok, jaki musimy w życiu zrobić. Wchodzimy i wychodzimy; czysta robota. Wiem, że do- brze się spiszecie. Bez odbioru. Ciemnowłosa kobieta stanęła u boku Xhaxina. - Naprawdę sądzisz, że zgarniemy tyle, żeby spokojnie przejść na emeryturę? - To zależy od tego, jaka emerytura ci się marzy, doktor Karl - odparł z uśmiechem białowłosy, brodaty mężczyzna. – Twoje umiejętności pozwolą ci na godziwe życie w dowolnym zakątku Nowej Republiki, a udział zdobyty w tej akcji wystarczy na kupie- nie nowej tożsamości - może nawet i dwóch. Anet Karl zmarszczyła brwi. - Od sześciu lat, czyli od chwili zawarcia pokoju między Resztą Imperium a Nową Republiką, zadowalamy się coraz mniejszymi łupami. Władze nigdy nie pochwalały naszej działalności, ale przymykały na nią oko, dopóki imperium stanowiło jakieś za- grożenie. Nie było źle, kiedy niedobitki sił imperialnych ściągały tu tłumnie, by schro- nić się na terytorium Reszty, ale to już przeszłość. Sądzisz, że ta wyprawa będzie lepsza od poprzednich? Xhaxin zacisnął na moment usta, a potem powiedział cicho: - Uczciwe pytanie. Odpowiedź brzmi: tak, czuję to w kościach. Takiego rajdu jak ten nie widzieliśmy przez ostatnie pięć lat. Anet uśmiechnęła się złośliwie, błyskając brązowymi oczami. - Bawisz się w Jedi? Moc podpowiada ci przyszłość? - Jestem o wiele bardziej pragmatyczny niż Jedi... I o wiele bardziej niebezpieczny - odparł, rozkładając ręce. - Mam na tym statku ponad dziewięciuset ludzi. Dziewięć razy więcej niż siły Jedi w całej galaktyce. Oni bezgranicznie ufają Mocy, a ja... mam równie potężnych sprzymierzeńców: chciwość i arogancję. - Twój plan rzeczywiście był dobry... Mroczny przypływ I - Szturm 6 - Błąd: mój plan był wprost genialny - zaśmiał się Xhaxin. -Najpierw puszczam wolno parę statków, aby stworzyć pozory, że pod-różują w grupie, potem podstawiam faceta, który obiecuje ludziom, że zorganizuje konwoje do Reszty Imperium, aż wresz- cie mamy tłum chętnych, gotowych zapłacić za przywilej bezpiecznego przelotu.... - Tylko że nie zwracasz forsy w razie wpadki, prawda? -uśmiechnęła się Anet. - Usługa płatna z góry? - Właśnie. Wyruszyli już z Garqi... Ostatni powinien zjawić się na miejscu spotka- nia za dziesięć minut. Obskoczymy tych, którzy są już na miejscu, zaczekamy na tego spóźnionego i znikniemy. – Xhaxin pogładził wąsy prawą, żywą dłonią. -To będzie wielki skok. Ostatni rajd... Wszyscy go dobrze zapamiętają. Wolałbym przejść do histo- rii z innych powodów, ale i ten nie jest zły. Zwłaszcza że być może i wy dostaniecie wreszcie godziwą nagrodę za ciężką pracę. Anet Karl obrzuciła spojrzeniem grupkę złożoną z ludzi i obcych, w skupieniu ob- sługujących stanowiska robocze na mostku. - Nie kochaliśmy Imperium, kapitanie. Jesteśmy ci winni podziękowanie za to, że przeżyliśmy i że mamy okazję odpłacić mu za te wszystkie lata. Wolelibyśmy nadal działać.... - Wiem, ale Nowa Republika zawarła pokój z Resztą - przerwał jej Xhaxin i wes- tchnął ciężko. - Nie można lekceważyć tego faktu. Myślę, że i my zasłużyliśmy na odrobinę spokoju. - Dziesięć sekund do wyjścia, kapitanie. - Dziękuję. - Xhaxin skinął dłonią w stronę panelu widokowego. - Oto nasze prze- znaczenie, pani doktor. Tunel światła rozprysnął się w wielokolorową mozaikę nieskończonej liczby gwiazd. Okręt wyszedł z nadprzestrzeni w samym środku nicości - i to dosłownie, był to bowiem punkt, w którym siły grawitacyjne równoważyły się w taki sposób, że po- dróż z Garqi do Bastionu w głębi Reszty Imperium można było rozpocząć stąd z mak- symalną prędkością. To miejsce powinno być puste... Ale nie było. Oprócz płonącego i wirującego w wariackim tempie wraku frach- towca, mnóstwa kapsuł ratunkowych oraz jachtów, pryskających we wszystkich kie- runkach, w przestrzeni unosił się jeszcze jeden potężny obiekt. Xhaxin pomyślał naj- pierw, że to asteroida - wskazywała na to nierówna powierzchnia i powolne ruchy dziwnego ciała. Inne, mniejsze asteroidy zdawały się orbitować wokół tej dużej, lecz nagle ruszyły do gwałtownego ataku na pierzchające jachty. A teraz skręcają w naszą stronę! - zauważył Xhaxin. Błyskawicznie odwrócił się plecami do iluminatora. - Włączyć tarcze! Wypuścić myśliwce. Nie wiem, jakim cudem jakiś baran zdołał wcisnąć hipernapęd do asteroidy, ale nie pozwolę, żeby zdmuchnął naszą zdobycz! Artylerzyści, namierzyć tę skałę i ognia! - Tak jest, kapitanie! Zanim Xhaxin skończył wydawać rozkazy i rozmyślać nad sensem wstawiania ja- kiegokolwiek napędu do planetoidy, zdał sobie sprawę, że ten tok rozumowania nie wyjaśni mu, dlaczego mniejsze skały zachowywały się jak myśliwce.
Michael Stackpole7 - Zespół sensorów, co tam się dzieje? Duros spojrzał na holograficzny obraz, wyświetlający się właśnie nad pulpitem. Jego długa twarz przybrała jeszcze bardziej posępny wyraz niż zwykle. - Anomalie grawitacyjne, sir. Dosłownie wszędzie. - Promienie ściągające? Generatory studni grawitacyjnych? - Coś innego, sir. - Duros zmarszczył czoło, obserwując pojawiające się na holo- gramie, zachodzące na siebie, kolorowe sfery. - Skupione, wąskie wiązki. Bardzo silne. Baterie turbolaserów „Wolnego Strzelca" wreszcie otworzyły ogień, kierując w stronę asteroidy długie strumienie jarzących się czerwono błyskawic energii. Wydawa- ło się, że ostrzał będzie celny, lecz tor energetycznej wiązki zmienił się nagle. Smugi turbolaserowej salwy zbiegły się w jednym punkcie, mniej więcej pół kilometra przed powierzchnią asteroidy. Xhaxin oczekiwał, że cel mimo to zostanie trafiony, ale mylił się. Jaskrawoczerwone błyskawice znikły bez śladu. - Co się stało? Artyleria? Sensory? Co to było? Szef sekcji artyleryjskiej, Iotranin nazwiskiem Mirip Pag, pokręcił głową z niedo- wierzaniem. - Mieliśmy koordynaty, kapitanie. Cel był namierzony. Duros, Lun Deverin, wetknął drżący palec w jedną ze sfer tworzących hologram. - Jedna z anomalii grawitacyjnych pochłonęła energię. Wygląda to tak, jakby ktoś osłaniał się czarną dziurą. Xhaxin odwrócił się w jego stronę i spostrzegł, że sfera, o której mówił oficer, roz- szerza się i przesuwa w stronę fregaty. W chwili gdy hologram pokazał, że dotknęła pancerza okrętu, przez kadłub przebiegł silny wstrząs. Natychmiast odezwały się brzę- czyki alarmów, informujące o utracie pól ochronnych na prawej burcie. - Kurs 57-12, cała naprzód. Musimy wyrwać się z tej wiązki, czymkolwiek jest... - Zbliża się następna, kapitanie. Zdaje się, że zdejmie nam tylne tarcze... Pen Grasha, szef kontroli lotów eskadr myśliwskich „Wolnego Strzelca", próbo- wał przekrzyczeć syreny alarmowe. - Kapitanie, nasze maszyny tracą pola ochronne! Strzały z Masterów i laserów nie docierają do maszyn wroga! Duros machnął ręką i objął konsoletę sterowania sensorami mocnym uściskiem. - Przygotować się do uderzenia. Zbliża się pocisk. Do uderzenia? Xhaxin odwrócił się w stronę panelu widokowego i ujrzał mieniącą się, złocistą kulę... czegoś -może plazmy? - przelatującą tuż obok. Obiekt trafił fregatę w trakcie wykonywania manewru, mierząc w lewą burtę. Boczne tarcze przyjęły na siebie potężny cios i niemal natychmiast znikły, okrywając pulpity sterujące deszczem iskier z przeładowanych obwodów. Któryś z oficerów padł na podłogę. Jedno uderzenie serca później to, co przebiło pola ochronne „Wolnego Strzelca", grzmotnęło w jego opancerzony kadłub. Całe szczęście, że mamy wzmocnione poszycie, pomyślał Xhaxin. Nie żałował środków na udoskonalenie pancerza fregaty. Okręt przetrwał już ostrzał z niszczyciela gwiezdnego klasy Imperial i załoga przeżyła, by móc o tym opowiadać... Mroczny przypływ I - Szturm 8 Uderzenie wyłączyło na moment generatory sztucznej grawitacji. Xhaxin uniósł siew powietrze i zderzył z doktor Karl. Gdy sekundę później ciążenie powróciło, oboje w miarę miękko wylądowali na pokładzie. Xhaxin ukląkł i pomógł kobiecie usiąść, a potem spojrzał krzywo na Durosa. - Co to było? - Nie wiem, kapitanie, ale nadal wgryza się w kadłub. - Błękitnoskóry obcy zbladł. - Przewiduję przebicie pokładu siódmego za... dwadzieścia sekund. - Ewakuować cały poziom i zamknąć grodzie. - Zbliżają się kolejne pociski! Nie! To niemożliwe! Xhaxin zacisnął w pięści obie dłonie, i tę żywą, i tę metalo- wą. Z wysiłkiem odsunął od siebie przemożne uczucie paniki. Pora na jeden z tych gestów, dzięki którym załoga jest tak lojalna, pomyślał. - Pen, odwołaj wszystkie myśliwce. Najpierw niech lądują te, które nie mają hi- pernapędu. Khwir, niech obliczy koordynaty skoku. Znikamy stąd. Długie lekku Twi’leka zamarły. - Anomalie grawitacyjne są w ciągłym ruchu. Obliczenie współrzędnych jest nie- możliwe. - Czy są dość silne, żeby nas zatrzymać? - Nie, ale... Xhaxin warknął coś niezrozumiale i przypadł na jedno kolano, gdy kolejny strzał z asteroidy wstrząsnął fregatą. - W takim razie skacz na ślepo. Prześlij współrzędne myśliwcom i skacz na ślepo. - Kapitanie, taki manewr może nas zabić... - Skok na ślepo istotnie może nas zabić - odparł Xhaxin i stuknął palcem w płytę iluminatora. - Ale oni zabiją nas na pewno. Wykonaj, Khwir. Natychmiast! - Tak jest, kapitanie. - Twi'lek zaczął wpisywać koordynaty do komputera nawiga- cyjnego. - Gotowość do skoku za pięć sekund, kapitanie. Cztery, trzy... Xhaxin zobaczył płonącą, złocistą kulę, wypełniającą niemal całkowicie ilumina- tor. Nie wiedział, kim byli napastnicy i dlaczego się tu znaleźli, ani na jakiej zasadzie działała ich broń. Gdy zastanawiał się nad tym, przestrzeń przed jego oczami eksplo- dowała. Zrozumiał, że być może odpowiedzi na te pytania przyniosłyby spokój ducha jemu, ale na pewno nie władcom Nowej Republiki.
Michael Stackpole9 R O Z D Z I A Ł 1 Leia Organa Solo stała opodal centralnego punktu sali posiedzeń Senatu i czekała, aż Szef Rządu Borsk Fey'lya zaprosi ją na mównicę. Czuła lekki niepokój. Przed ocza- mi przewijały jej się obrazy sprzed kilkudziesięciu lat. Przypomniała sobie chwile, kiedy po raz pierwszy zjawiła się w Senacie Imperium. Była najmłodszą osobą, jakiej kiedykolwiek powierzono mandat senatora. Zdecydowała się kandydować, by pomóc ojcu, Bailowi Organie, w stawianiu oporu Palpatine'owi i reszcie szaleńców, gotowych dopuścić na przykład do stworzenia Gwiazd Śmierci. Byłam młoda, nawet bardzo młoda, więc to zrozumiałe, że się denerwowałam, pomyślała Leia. Rozejrzała się po ogromnej sali, omiatając wzrokiem twarze nieprzeli- czonych zastępów senatorów. Gmach nie dorównywał wielkością swemu poprzedni- kowi, za to czuło się w nim silny wpływ tradycji, sięgającej epoki Starej Republiki. Dawniej, za czasów Imperium, gdy Palpatine dysponował już pełnią władzy, na sali można było ujrzeć zaledwie garstkę obcych, a i oni pełnili co najwyżej funkcje pomoc- ników senatorów-ludzi. Teraz ludzie stanowili mniejszość, zupełnie tak, jak za rządów Starej Republiki. Leia zauważyła senator Viqi Shesh z Kuat i jedną z jej pomocnic oraz senatora Cala Omasa z Alderaana, ale poza nimi na sali z trudem udawało się dostrzec człowieka. I to nie tylko dlatego, że moje oczy się starzeją, uśmiechnęła się do siebie. Nie- chętnie przypomniała sobie, jaki kawał życia ma już za sobą. Większość z minionych lat spędziła właśnie tu, na Coruscant, pomagając nadać Nowej Republice formę gigan- tycznej konfederacji światów, wyłaniającej się stopniowo z cienia Imperium. Czasami strzelano do niej, kiedy próbowała walczyć z Imperium osobiście. Tutaj ataki były bar- dziej subtelne, ale niemal równie śmiercionośne. Leia poczuła nieprzyjemne dreszcze na wspomnienie zamachu bombowego, którego celem był właśnie Senat. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła Danni Quee. Ta młoda kobieta zaledwie dwa miesiące wcześniej przeżyła atak i niewolę z rąk agresywnych najeźdźców, którzy ude- rzyli na kilka planet Zewnętrznych Odległych Rubieży. Danni pracowała w jednej z placówek badawczych; do ich zadań należało monitorowanie przestrzeni kosmicznej poza obrębem galaktyki. Miała niezbite dowody na to, że intruzi przybyli z zewnątrz. Bezlitosna taktyka agresorów oraz sam takt, że zdecydowali się na tak zmasowany i Mroczny przypływ I - Szturm 10 dalekosiężny atak, kazały Leii podejrzewać, że zamiarem obcych jest podbój co naj- mniej części galaktyki. Przybyła więc do Senatu, by uświadomić władzom Nowej Re- publiki nadciągające niebezpieczeństwo i prosić o pomoc dla planet Rubieży, które wkrótce mogły stać się celem zakrojonego na wielką skalę szturmu barbarzyńców. Za plecami Leii stał Noghri imieniem Bolpuhr, jej ochroniarz. Jak wszyscy przed- stawiciele tej rasy, był bezgranicznie oddany Luke 'owi i jego siostrze, głównie z po- wodu ich wkładu w rekultywację Honoghr, rodzimej planety Noghrich, poważnie zniszczonej przez Imperium. Wdzięczność nakazywała obcym otoczyć Leię i jej rodzi- nę troskliwą opieką. Ich oddanie tylko nieznacznie ustępowało legendarnej wierności Wookiech, którzy brali na siebie ciężar długu życia. Monotonny dotąd głos Borska Fey'lyi wzniósł się nagle o ton wyżej. Leia pamięta- ła, że jest to u niego typowy objaw stresu. Uniosła głowę i skupiła się, by wyłowić i zrozumieć słowa Bothanina. - .. .I dlatego właśnie z niezwykłą radością witam w tej sali kobietę, dla której była ona domem bardziej, niż dla kogokolwiek innego w długiej historii Senatu. Przedsta- wiam państwu Leię Organę Solo, występującą w imieniu Dubrillionu. Najwyższy czas, pomyślała Leia. Wystarczająco długo próbowałeś się od tego wymigać. Rzeczywiście, od tygodni próbowała doprosić się o prawo do wystąpienia przed Senatem. Fey'lya odwrócił się i machnął ręką w jej stronę. Ubrał się tego dnia w szatę pia- skowej barwy, tylko o dwa tony ciemniejszą od jego kremowej sierści. Fioletowe zdo- bienia na jej krawędziach doskonale pasowały do koloru jego oczu. Leia pomyślała, że tunika Bothanina przypominała nieco zgrzebny strój Mon Mothmy, który zwykle przywdziewała na czas wystąpień w Senacie lub publicznych uroczystości, lecz Fey'lya jakoś nie wyglądał w niej tak prosto i szlachetnie zarazem, jak była przywódczyni No- wej Republiki. Leia wystąpiła tego dnia w czarnych, wysokich butach i spodniach oraz intensyw- nie błękitnej tunice. Włosy zaczesała do góry. Całym swym wyglądem chciała podkre- ślić, że powraca ze strefy działań wojennych, o których opowie w swym raporcie. Zda- wała sobie sprawę z tego, że był to strój zdecydowanie zbyt skromny, jak na panujące w Senacie zwyczaje, ale miała nadzieję, że przynajmniej niektórym z zebranych przy- pomną się czasy, gdy noszenie munduru było na porządku dziennym, a decyzje podej- mowano znacznie szybciej. - Dziękuję Przewodniczącemu Fey'lyi. Szanowni senatorowie, honorowi goście. Przynoszę wam pozdrowienia i najlepsze życzenia od mieszkańców Dubrillionu. Ich to pragnieniem jest, bym poinformowała was o śmiertelnym niebezpieczeństwie, które zawisło nad Odległymi Rubieżami. Nieznana dotąd rasa przypuściła serię ataków na kilka tamtejszych światów. Najeźdźcy opanowali stację ExGal-4 na Belkadanie, ude- rzyli na Dubrillion, zniszczyli w systemie Helska „Eliksir Młodości", niszczyciel nale- żący do Floty Nowej Republiki, a także unicestwili życie na Sernpidalu, sprowadzając na powierzchnię tego globu jego własny księżyc. Wprawdzie zdołaliśmy zlokalizować i zniszczyć bazę sił inwazyjnych na Helska 4, ale to nie oznacza, że zagrożenie przestało istnieć.
Michael Stackpole11 Leia spojrzała na rzędy słuchaczy i z zaskoczeniem zauważyła, że większość sena- torów wykazuje dobitnie objawy znudzenia, jakby była narratorem jakiejś podrzędnej sztuki w teatrze Kuati. No cóż, pomyślała. Właściwie nie powiedziałam im nic nowego, ale powinni przynajmniej przyjąć to do wiadomości i wziąć się za tę sprawę. Od- chrząknęła cicho i spojrzała w elektroniczny notes, wyświetlający jej notatki. - Luke Skywalker znalazł na Belkadanie ślady katastrofy ekologicznej, która grun- townie zmieniła skład tamtejszej atmosfery. Ustalono, że sprawcą kataklizmu był agent obcych. Ukrywał się on na planecie i został zabity, gdy zaatakował Marę Jadę Skywal- ker i mojego brata. Dowody wskazują na to, że najeźdźcy zamierzali wykorzystać Bel- kadan jako bazę wypadową dla swych sił inwazyjnych. Zanim Leia zdążyła wypowiedzieć następne zdanie, przygarbiony, jaszczuro- kształtny senator, reprezentujący grupę światów baragwińskich, podniósł się wolno z fotela. - Jeśli wysoki Senat pozwoli, chciałbym spytać, czy mówczyni jest tą samą Leią Organa Solo, która podjęła się mediacji w konflikcie rhommamoolsko-osariańskim. Leia uniosła brodę i zmrużyła oczy. - Senator Wynl doskonale wie, że to ja próbowałam zaprowadzić pokój na tych światach. - A czy to nie wyczyn pewnego zuchwałego rycerza Jedi zmusił Osarian do prze- prowadzenia ataku, który rozpoczął otwartą wojnę? Zdaje się, że rhommamoołski przywódca, Nom Anor, zginął w trakcie działań bojowych. Leia uniosła ręce. - Z całym szacunkiem, senatorze, konflikt rhommamoolsko-osariański ma niewie- le lub wręcz nic wspólnego z inwazją, o której mówię. Borsk Fey'lya, zasiadający na podwyższeniu po prawej stronie księżniczki, odwró- cił się w jej stronę. - Niewiele lub nic? Sugerujesz, że te sprawy mogą być w jakiś sposób powiązane? Leia niechętnie skinęła głową. - Napastnik, który zaatakował Marę, próbował najpierw zniszczyć Artoo, czyli ro- bota astromechanicznego typu R2, należącego do mojego brata. Wykrzykiwał przy tym podobne hasła, jakich używali Czerwoni Rycerze Życia na Rhommamoolu, prowadzący krucjaty przeciwko robotom. Bothanin zamrugał fioletowymi oczami. - Sugerujesz, że to Czerwoni Rycerze stoją za zatruciem Belkadanu, zniszczeniem Sernpidala i atakiem na Dubrillion? I że dysponują środkami technicznymi, pozwalają- cymi na ściągnięcie z orbity księżyca, a mimo to nie umieli obronić swych przywódców przed atakiem Osarian? Czy dobrze cię rozumiem? - Nie sądzę, Przewodniczący Fey'lya - odparła, a w jej głosie pojawiła się lodowata nuta. - Nie przypuszczam też, by obcy na Belkadanie pozostawali pod wpływem Czer- wonych Rycerzy. Niewykluczone natomiast, że to Czerwoni Rycerze są częścią tajnego spisku, który może zagrozić istnieniu Nowej Republiki. Kolejny senator, tym razem Rodianin, podniósł się z siedziska. Mroczny przypływ I - Szturm 12 - Mamy uwierzyć, że twoje wysiłki negocjacyjne spełzły na niczym z powodu ta- jemniczego spisku rodem z innej galaktyki? - Tego nie powiedziałam. Niuk Niuv, przedstawiciel Sullusty, zerwał się na równe nogi. - Zgadzam się z tym całkowicie. Uważam, że w istocie chodzi o odwrócenie na- szej uwagi od niebezpieczeństwa, jakim są dla Nowej Republiki rycerze Jedi. To jeden z nich rozpętał wojnę, niepotrzebnie atakując Osarian. Powiadasz, że to Jedi doniósł o owym obcym i o hasłach, które wykrzykiwał. Nie jestem aż taki głupi, żeby nie do- strzec, że Jedi usiłują odwieść nas od rozważań na temat problemów, jakie stwarza ich zakon. - Tym Jedi na Belkadanie był mój brat Luke Skywalker, mistrz Jedi! - A któż inny mógłby bardziej pragnąć, by zapomniano o błędach jego podopiecz- nych? Leia zmusiła się do rozluźnienia uścisku dłoni, którymi obejmowała mównicę. - Doskonale wiem o kontrowersjach, jakie narosły wokół Jedi, ale proszę was w najlepszej wierze, odłóżmy tę debatę i zajmijmy się sprawą, o której zaczęłam opowia- dać. Zorganizowano pozagalaktyczną inwazję. Może ona zniszczyć Nową Republikę, jeżeli nie powstrzymamy jej już teraz. Jeden z senatorów, nieznany Leii człowiek, poprosił o głos. - Proszę mi wybaczyć, ale od dawna wiadomo, że zaburzenia nadprzestrzenne na skraju galaktyki wykluczają podejmowanie międzygalaktycznych podróży. Inwazja, o której mowa, jest po prostu niemożliwa. Leia pokręciła głową. - Jeśli ta bariera rzeczywiście istnieje, to nieprzyjaciel zdołał ją jakoś obejść. Obcy naprawdę tu wtargnęli. Dowody ich ataku na Odległe Rubieże są całkowicie przekony- wające. Quarren Pwoe powstał z wolna i pogładził palcami ostry podbródek. - Przyznam, że czegoś tu nie rozumiem. Dałaś nam do zrozumienia, że brałaś udział w akcji, której celem było zniszczenie sił inwazyjnych. Zdawało mi się, że wasz atak zakończył się sukcesem. - Tak jest. - Czy od tego czasu zanotowano jakiekolwiek ślady obecności najeźdźców? - Nie, ale to... - A czy istnieją dowody na ich związek z Czerwonymi Rycerzami, jeśli nie liczyć rzekomych komentarzy wypowiedzianych przez nieżyjącą już istotę? - Nie, ale... - Czy jesteś w posiadaniu materialnych dowodów istnienia najeźdźców? - Tak. Mamy kilka ciał i parę koralowych skoczków. Fey'lya uśmiechnął się, bły- skając ostrymi zębami. - Koralowych skoczków? Leia przymknęła oczy i westchnęła ciężko. - Obcy posługują się najwyraźniej istotami stworzonymi z zastosowaniem inżynie- rii genetycznej. Ich myśliwce są hodowane z czegoś, co nazywają koralem yorik.
Michael Stackpole13 Bothanin potrząsnął głową. - Twierdzisz, że wróg unicestwił niszczyciel gwiezdny za pomocą kamieni? - Tak. Pwoe zapatrzył siew pulpit swego stanowiska. Po chwili podniósł wzrok ze zło- wrogim błyskiem w czarnych oczach. - Leio, jako ktoś, kto w przeszłości podziwiał twoje dokonania, błagam cię, prze- stań. Nawet nie wiesz, jak żałosne jest to, co próbujesz zrobić. Postanowiłaś wycofać się z życia publicznego, dlatego twoje pojawienie się tu z tak dziwaczną opowiastką, ta bezczelna próba odzyskania dawnych wpływów jest. .. po prostu żenująca. - Słucham?! - Leia zamrugała ze zdumienia.-Sądzisz, że przyszłam tu, żeby prze- jąć władzę?! - A cóż innego mogę myśleć? - Pwoe rozłożył ręce i rozejrzał się po sali. - Próbu- jesz bronić brata i dzieci, bo wszyscy oni należą do Jedi. Potrafię to zrozumieć. Jasne jest i to, że uważasz nas za niezdolnych do przetrwania jakiegokolwiek kryzysu bez twojej pomocy. Prawda jest jednak taka, że radzimy sobie całkiem nieźle od czasu roz- strzygnięcia kryzysu bothańskiego. Rozumiemy ludzki pęd do władzy i przez długie lata podziwialiśmy cię za to, że potrafisz go w sobie stłumić, ale teraz... to, co robisz... - Ależ nie, nie o to mi chodziło! - Leia spojrzała na senatorów ze zdumieniem. - To, o czym wam opowiedziałam, wydarzyło się naprawdę. Możliwe, że udało nam się pokonać przednią straż najeźdźców, ale oni wrócą. Sullustański senator zasłonił uszy dłońmi. - Proszę, Leio, przestań wreszcie. Twoja lojalność wobec Jedi jest godna podziwu, ale to wmawianie nam, że może być z nich pożytek, bo grozi nam jakieś pozagalak- tyczne niebezpieczeństwo, jest doprawdy poniżej twojego poziomu! - Za to bardzo ludzkie - parsknął Baragwińczyk. Leia czuła się tak, jakby niewidzialna pięść zaciskała się wokół jej serca. Ugięła ręce i oparła się łokciami o mównicę. - Musicie mnie wysłuchać! - Leio, proszę, zrób to, co Mon Mothma - odezwał się Pwoe głosem przepełnio- nym litością. - Po cichu usuń się w cień. Teraz my sprawujemy rządy. Pozwól, że bę- dziemy wspominać cię ciepło, jako kogoś, kto wzniósł się ponad swoje ludzkie słabo- ści. Leia spojrzała na senatorów i zapragnęła, by wiek jednak przyćmił jej wzrok - mo- że wtedy nie widziałaby pogardy, z jaką na nią spoglądano. Nie dostrzegają prawdy, bo nie chcą jej dostrzec, pomyślała. Tak bardzo pragną kontrolować bieg wydarzeń, że wolą zignorować niebezpieczeństwo, niż przyznać, że doszło do kryzysu. Stracą wszystko, tylko po to, by udowodnić, że panują nad sytuacją. Ich celowa ignorancja wręcz odebrała Leii mowę, a ciężar litości i pogardy przygniótł ją do ziemi. To niemożliwe... W tak głupi sposób odrzucają wszystko, co osiągnęliśmy... Księżniczka rozluźniła dłonie, kurczowo zaciśnięte na krawędziach mównicy, i powoli zaczęła się wycofywać. Zaprzepaszczą wszystko. .. Mocny, ostry głos uciął rozlegające się tu i ówdzie pomruki. Mroczny przypływ I - Szturm 14 - Jak śmiecie? Jakim prawem macie czelność przemawiać do niej w taki sposób? - Pośrodku sali ukazała się wysoka i smukła sylwetka obcego, porośniętego złocistą sier- ścią. Fioletowe pasma rozpoczynały się w kącikach jego oczu i biegły w górę oraz ku tyłowi głowy. - Gdyby nie ta kobieta i poświęcenie członków jej rodziny, nie byłoby nas tu dzisiaj, a większość z nas już by nie żyła. Elegos A'Kla otworzył swoje trójpalczaste dłonie. - Wasza jawna niewdzięczność sprawia, że można się zastanawiać, czy budowni- czowie Imperium nie mieli racji, uznając was za zwykłe zwierzęta! Rodiański senator wysunął oskarżycielsko zakończony przy-ssawką palec w stronę Caamasjanina. - Nie zapominaj, że ona była jednym z nich! Oczy Elegosa zwęziły się, a Leia poczuła bijącą od niego falę bólu. - Czy nie rozumiesz, że takie słowa zdradzają tylko wątłość twój ego umysłu? Nie widzisz, że porównując ją do zwolenników Imperium dajesz się ponieść tym samym rasowym uprzedzeniom, którymi tak się chlubili, gdy pozbawiali nas wszelkich praw? Niuk Niuv zbył komentarze Caamasjanina lekceważącym machnięciem ręki. - Te słowa krytyki miałyby większe znaczenie, senatorze A'Kla, gdybyś wcześniej nie współpracował z Jedi. Twoja sympatia dla nich ma głębokie korzenie. Czy twój wuj nie był jednym z nich? Elegos przechylił głowę do tyłu, uwydatniając imponującą długość i smukłość swej sylwetki. - Lojalność wobec przyjaciół i krewnych, którzy należeli do zakonu Jedi, nie za- ślepia mnie na tyle, bym nie rozumiał, co Leia próbowała nam przekazać. Możecie uznać Jedi za zagrożenie - i przyznaję, że nawet ja mam chłodny stosunek do poczynań niektórych z nich - ale usłyszeliście przed chwilą raport o znacznie poważniejszym niebezpieczeństwie, które może zagrozić bytowi Nowej Republiki. Ignorowanie tej informacji w imię własnej pychy jest szczytem nieodpowiedzialności. Macki Pwoe skręciły się z gniewu. - Piękne słowa, A'Kla, ale tak się składa, że twój lud przetrwał w wielkiej mierze dzięki Leii i jej rodzinie. Wielu z was zginęło na Alderaanie i od tej pory, przez dzie- sięciolecia, ludzkie poczucie winy i litość sprawiały, że chroniono tych z was, którzy przeżyli. Nic dziwnego, że stajesz w jej obronie, podobnie jak nek, bojowy pies, liżący rękę trenera - tę samą, która wymierza mu ciosy. Leia poczuła, że komentarz Pwoe trafił w czuły punkt i natychmiast powróciła na podium. Jej głos znowu był zupełnie opanowany, choć gniew wprost kipiał w jej sercu. Zmusiła się do skorzystania z techniki uspokajającej Jedi, by móc skupić się na wystą- pieniu. Zanim zaczęła, potoczyła marsowym spojrzeniem po twarzach senatorów. - Zarzucacie mi postępowanie z najbardziej podłych pobudek. To wasze prawo. Mogę nawet zrozumieć, że przelewacie na mnie urazy z zamierzchłej przeszłości, choć wydawało mi się, że nieraz udowodniłam, na czym naprawdę mi zależy. Chyba nawet nie oczekuję już, że zechcecie mnie wysłuchać. Uważacie Nową Republikę za swoją własność i cieszę się, że chcecie wziąć za nią odpowiedzialność. Bez względu na to, co myślicie i w co chcecie wierzyć, jestem z was dumna.
Michael Stackpole15 Sprawiacie mi zawód tylko tym, że powstajecie przeciwko sobie nawzajem. Siłą Nowej Republiki była zawsze jedność różnorodnych kultur - dodała Leia, po czym wzruszyła ramionami i wyprostowała się. - Zostawiam wam wszelkie materiały doty- czące najeźdźców. Mam nadzieję, że znajdziecie czas na ich przestudiowanie i zrobicie z nich właściwy użytek. Borsk Fey'lya nachylił się ku niej, gdy zeszła z podium. - Co teraz zrobisz? Leia westchnęła cicho i popatrzyła na Bothanina przez moment. No co, Borsk, bo- isz się, że urządzę przewrót, żeby załatwić tę sprawę po swojemu? Myślisz, że mam na to dość siły? - pomyślała. - Zrobię to, co muszę. Być może Nowa Republika wyparła się mnie, ale ja jej nie. Zawisło nad nami niebezpieczeństwo i... trzeba je powstrzymać. Sierść na karku Bothanina uniosła się powoli. - Nie zajmujesz żadnego stanowiska w oficjalnych strukturach. Nie możesz wy- dawać rozkazów ani dysponować sprzętem. Leia z namysłem pokręciła głową, a potem uśmiechnęła się do Elegosa, który sta- nął u jej boku. - Znam zasady, Przewodniczący Fey 'ly. I te, które ogłasza się publicznie, i te, we- dług których rzeczywiście toczy się ta gra. Nie mam zamiaru występować przeciwko tobie i nie zmuszaj mnie, żebym to zrobiła. Elegos położył rękę na ramieniu Leii. - Znalazł się senator, który pragnie przyjrzeć się bliżej zagrożeniu. Ufam, że nie będzie prób ingerowania w śledztwo, które rozpoczynam, Przewodniczący Fey'ly. - Ingerowania? Nie... - Fioletowe oczy Bothanina zmieniły siew szparki. -Proszę jednak zachować ostrożność. Ciekawość jest dozwolona, ale zdrada... zostanie ukarana. Rozumiemy się? Elegos skinął głową, a Leia powtórzyła jego gest. - Wszystko jasne, Przewodniczący Fey'lya. Senator A'Kla i ja będziemy bardzo ostrożni. Tobie radzę to samo, bo w tych czasach zarzut zdrady może ciągnąć się za tobą do końca życia. O ile najeźdźcy pozostawią przy życiu kogoś, kogo będzie to ob- chodziło. Mroczny przypływ I - Szturm 16 R O Z D Z I A Ł 2 Wciśnięty w kabinę symulatora X-skrzydłowca, pułkownik Gavin Darklighter, dowódca Eskadry Łobuzów, pstryknął prawym kciukiem o pierścień, który miał na palcu. Na moment zdjął go lęk, ale wiedział, że nie ma sensu dłużej odwlekać startu. Spojrzał przez ramię na robota astromechanicznego R2-Delta, spoczywającego w gnieździe za jego plecami. - Dobra, Catchu. Odpal symulację ,,Pogoń za skoczkiem". Niewielki, złoto-biały automat świsnął przyjaźnie, a kabina ożyła, rozświetlona blaskiem kontrolek i danych przesuwających się po głównym ekranie. Mimo wielo- krotnych przeróbek, które Gavin aplikował robotowi w ciągu lat - nie wyłączając ko- niecznych wymazań pamięci i uaktualniania oprogramowania - R2 zawsze witał go prezentacją skróconej prognozy pogody dla Tatooine i Coruscant. Darklighter doceniał ten sympatyczny gest i między innymi z tego powodu nie wymienił automatu na now- szy model, choć zmodernizowana wersja Delty była zdecydowanie szybsza w oblicze- niach nawigacyjnych. Największą zmianą, jaka zaszła w stosunkach między człowiekiem a maszyną, by- ło... imię automatu. Początkowo Gavin nazywał robota Zdobyczą Jawy, wychodząc z założenia, że R2 stanowiłby łakomy kąsek dla zbieraczy złomu z Tatooine. Później, w czasach kryzysu Thrawna, grupa Jawów rzeczywiście usiłowała ukraść robota, lecz ten odparł ich atak, a nawet zranił jednego z napastników. Wtedy to Gavin nadał mu imię Toughcatch, czyli Trudna Zdobycz, a z czasem skrócił je do poręczniejszej formy Ca- tch. Iluminatory symulatora wypełniły się panoramą gwiazd. Po chwili obraz uzupełnił pas asteroid, w który Gavin natychmiast wprowadził X-skrzydłowiec. Maszyna zacho- wywała się bardzo podobnie, jak stare T-65, na których Eskadra Łobuzów latała u zara- nia Rebelii, ale w rzeczywistości model T-65 A3 był o kilka generacji nowocześniejszy, niż jego wielki poprzednik. Choć nie tak dopracowane jak nowa seria XJ, A3 miały wzmocnione pola ochronne oraz potężniejsze i celniej strzelające działa laserowe. Po- kój zawarty z Resztą Imperium oznaczał, że zaczęło brakować godnych przeciwników do testowania nowych myśliwców, jednak maszyny okazały się śmiercionośną bronią w walce z piractwem na obrzeżach Nowej Republiki.
Michael Stackpole17 Gavin spojrzał przelotnie na główny monitor, ale nie pojawił się na nim żaden sy- gnał zwiastujący niebezpieczeństwo. Uruchomił nakładkę na program główny, rozsze- rzającą możliwość identyfikacji sprzętu nieprzyjaciół. - Catchu, podaj mi odczyt form życia z całej okolicy, do rozmiarów mynocka włącznie, a do tego listę wszystkich obiektów, po-ruszających siew sposób nietypowy dla orbitalnego śmiecia. Robot gwizdnął, potwierdzając przyjęcie rozkazu, ale na ekranie nie ukazały się żadne dane. Gavin zmarszczył brwi. Czego mam szukać? - zastanowił się. To bez sen- su, żeby admirał Kre'fey wpuszczał mnie na symulator, w którym nie ma nic do roboty. Darklighter zawahał się przez moment. Wiedział, że jego pojęcie o tym, co ma sens, może różnić się krańcowo od tego, co myślał na ten temat Bothanin. Wielokrotnie miał do czynienia z manipulacjami dokonywanymi przez rodaków admirała, dotyczą- cymi Eskadry Łobuzów lub jego samego, i pamiętał, że większość z nich prowadziła do totalnej katastrofy. A jednak, mimo iż klan Traesta Kre'feya miał raczej nie najlepsze mniemanie o Eskadrze - a to za sprawą wydarzeń sprzed ponad dwudziestu lat - Gavin uważał młodego admirała za zdolnego do rzetelnej oceny, szczególnie w sprawach dotyczących Łobuzów. Głośnik głównej konsolety pisnął, a na górnym ekranie pokazała się niewielka ramka wokół jednego z odległych obiektów. Gavin zaznaczył ów obiekt jako cel i spoj- rzał na dolny monitor, by sprawdzić jego profil i przyjrzeć się powiększonemu wize- runkowi. Na pierwszy rzut oka łatwo było wziąć go za asteroidę i zlekceważyć, ale zdaniem Darklightera był stanowczo zbyt symetryczny. Kształtem bardzo przypominał ziarno - miał zwężające się końce i pokaźne zgrubienie pośrodku. W tylnej części wi- dać było zagłębienia, w których mogły kryć się dysze wylotowe silników, a w podob- nych niszach ulokowanych z przodu było dość miejsca na broń. Gavin poczuł dreszcze. Po chwili pchnął manetkę akceleratora. - Catchu, zacznij nagrywanie misji. Będę chciał prześledzić ją potem w spokoju. Popychając lekko drążek nie istniejących sterów, pułkownik skierował maszynę w stronę celu, tak, by przeciąć jego kurs tuż za ogonem „ziarna". Sięgnął ku prawemu pulpitowi i pstryknięciem uruchomił mechanizm rozsuwający płaty do pozycji bojowej. Kciukiem przestawił system kontroli ognia na obsługę laserów i sprzągł je razem, tak, by za jednym naciśnięciem spustu strzelać salwą z czterech luf. „Ziarno" obróciło się dziobem w stronę wektora podejścia X-skrzydłowca. Senso- ry nie wykrywały w nim śladów ładowania broni energetycznej, co zaniepokoiło Gavi- na nieco mniej, niż brak odczytu systemu napędowego wroga. Jakim cudem to lata? - pomyślał. Zanim zaświtała mu w głowie jakakolwiek odpowiedź, Darklighter wprowa- dził maszynę w ciasną beczkę i wyrównał lot, chwytając obiekt w krzyżujące się linie celownika. Wystrzelił salwę i czekał na eksplozję, ale nic takiego nie nastąpiło. Po- czwórna wiązka dotarła w pobliże celu, po czym zadrżała i znikła w niewidzialnym wirze, pozostawiając po sobie tylko plamkę białego światła. Na sczerniałe kości Impe- ratora... „Ziarno" wystrzeliło do przodu, kierując się dziobem w stronę myśliwca. Gavin wszedł w lot nurkowy, położył maszynę na lewe skrzydło, i w rym momencie coś nią Mroczny przypływ I - Szturm 18 szarpnęło. W mgnieniu oka Catch zapiszczał alarmująco, a przednie pola ochronne X- skrzydłowca wysiadły. Bladoczerwone coś wykwitło na przedniej ścianie „ziarna", a potem runęło w kierunku myśliwca. Uderzyło w kadłub z dużą siłą i nieco się spłasz- czyło, a następnie - pulsując niczym roztopiona skała - zaczęło wżerać się w metalowe bebechy maszyny. Brzęczyki bodaj wszystkich możliwych alarmów odezwały się niemal jednocze- śnie, skutecznie zagłuszając lamenty Catcha. Jaskrawoczerwone komunikaty o uszko- dzeniach przepływały jeden za drugim po centralnym monitorze. Jedyny, który Gavin zdążył odczytać, informował o przedwczesnym zapłonie w silniku torpedy protonowej. W tej samej sekundzie lewoburtowy magazynek torped eksplodował, rozrywając X- skrzydłowiec na części. Oszołomiony Gavin opadł na oparcie fotela. Ekrany ciemniały jeden po drugim, a po chwili owiewka kabiny uniosła się do góry. Pułkownik spojrzał na chronometr i pokręcił głową. - Catchu, wytrzymaliśmy dwadzieścia pięć sekund. Co to było? Nad krawędzią kabiny pojawiła się ludzka głowa. - Pułkowniku Darklighter, admirał przesyła panu wyrazy uznania. Gavin mrugnął i pogładził odzianą w rękawicę dłonią swą brązową kozią bródkę. - Wyrazy uznania? Przecież nie przetrwałem nawet pół minuty. - To prawda, pułkowniku - uśmiechnął się dyżurny. - Pan admirał polecił mi prze- kazać, że zjawi się za godzinę w pańskim biurze i wyjaśni, dlaczego gratulował. Gavin siedział za biurkiem i machinalnie zmieniał obrazki pojawiające się nad tar- czą holoprojektora. Pierwszy przedstawiał jego samego, w towarzystwie dwóch uśmiechniętych synów - niegdysiejszych sierot, kręcących się w pobliżu hangaru Eska- dry Łobuzów wkrótce po zażegnaniu kryzysu Thrawna. Na następnym hologramie chłopcy byli już o dwa lata starsi. Uśmiechnięci stali obok Gavina i jego wybranki, Sery Faleur. Sera była pracownikiem socjalnym i pomagała mu przeprowadzić procedurę adop- cji chłopców. Gavin uśmiechnął się na wspomnienie dobrych rad towarzyszy z eskadry, którzy nie dawali żadnych szans ich mieszanemu małżeństwu. Wprawdzie oboje byli ludźmi, ale ona pochodziła z Chandrili i wychowała się na wybrzeżu Srebrnego Morza, on zaś urodził się na Tatooine. A jednak, mimo iż wzrastali w skrajnie odmiennych warunkach, wspólne życie układało im się doskonale. Następny obrazek przedstawiał Serę i Gavina z ich pierwszą córeczką. Potem po- jawiły się hologramy synka i kolejnej córki. Noworoczna kartka z pozdrowieniami ozdobiona była wizerunkiem całej szczęśliwej siódemki. Gavin świetnie pamiętał wspólne, radosne chwile,.. Zanim poznał Serę, właściwie stracił już nadzieję na znale- zienie tej jednej jedynej, tymczasem ona okazała się balsamem dla jego złamanego serca. Wprawdzie nie zdołała sprawić, by zapomniał o trudnej przeszłości i straconej miłości, za to udało jej się przywrócić mu radość życia we wszelkich jego pozytywnych przejawach. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, pułkowniku.
Michael Stackpole19 Gavin uniósł wzrok znad hologramu rodziny i potrząsnął głową. - Ależ skąd, panie admirale. Wyłączył projektor, w duchu dziękując Bothaninowi, że przyszedł w samą porę, by przerwać to oglądanie w najszczęśliwszym momencie. Admirał Traest Kre'fey był uderzająco podobny do innych członków swojej rodzi- ny, których Gavin dotychczas poznał: do dziadka, nieżyjącego już generała Laryna, i do brata, Karki. Choć Darklighter spędził w towarzystwie Bothan sporo czasu, nie przy- pominał sobie nikogo spoza klanu Kre'fey, kto miałby śnieżnobiałą sierść. Traest nie miał tylko złotych oczu swoich krewniaków. Jego gałki oczne były intensywnie fiole- towe, z niewielkimi, złotawymi plamkami. Gavin przypuszczał, że takie ich ubarwienie to przejaw pokrewieństwa z rodem Borska Fey'lyi, z którym łączyły Traesta nader za- wiłe koligacje. Admirał był ubrany w czarny kombinezon, rozpięty do połowy piersi. Zamknął za sobą drzwi biura Gavina i bezceremonialnie opadł na kanapę, stojącą z lewej strony. Darklighter wstał, wyszedł zza biurka i ruszył ku jednemu z dwóch krzeseł tworzących w kabinie „kącik konwersacyjny". Przysiadł na nim i oparł łokcie na kolanach. - Zabiło mnie w dwadzieścia pięć sekund. Co to było? Bothanin uśmiechnął się. - Gratulacje. Ja sam przetrwałem w pierwszym starciu tylko piętnaście. Uratowało pana włączenie systemu wykrywania celów biologicznych. Wcześniej wiedział pan o niebezpieczeństwie, pułkowniku. - Cieszyłbym się bardziej, gdybym nie padł trupem. - Gavin zmarszczył brwi. - Czy my w ogóle wiemy, co to było? Bothanin przeczesał pazurami białą grzywę. - Przed dwoma dniami Leia Organa Solo przemawiała w Senacie, próbując ostrzec zgromadzenie przed siłami inwazyjnymi obcych, którzy zaatakowali kilka światów w Odległych Rubieżach, daleko za Dantooine. Nie spotkała się ze zbyt ciepłym przyję- ciem. Pozostawiła za to dane, na podstawie których opracowano tę symulację. Gavin odchylił się z krzesłem do tyłu. - Twierdzi pan, że to „coś", to „ziarno", jest myśliwcem używanym przez gości, którzy najechali Odległe Rubieże? - Tak. Jego twórcy, nazywają go koralowym skoczkiem. Hodują takie myśliwce z tak zwanego koralu yorik. Wiem, że ich nazwa nie wzbudza specjalnego przerażenia, ale podejrzewam, że jej tłumaczenie jest nie do końca wierne. Tak czy owak, będę je nazywał skoczkami. - Księżniczka powiadomiła o wszystkim senatorów, a oni nie chcieli słuchać? Traest pokręcił głową. - Sprzeciw wobec Jedi jest w Senacie coraz silniejszy. Atmosferę podgrzewają też zarzuty, że to nieodpowiedzialny wybryk jednego z nich zaognił konflikt na Rhomma- moolu. Niektórzy wpływowi senatorowie uznali, że opowieść księżniczki jest próbą odciągnięcia uwagi od problemu Jedi. To, że właśnie rycerze przyczynili się do poko- nania najeźdźców, wcale nie poprawiło ich sytuacji. Mroczny przypływ I - Szturm 20 Gavin skinął głową. Nigdy nie miał problemów w kontaktach z Jedi, a jeden z nich, Corran Horn, był nawet jego bliskim przyjacielem. Owszem, słyszał o paru wy- jątkowo narwanych, ale znał ten gatunek doskonale, obcując na co dzień z pilotami myśliwców, więc go to nie zaskakiwało. Prawda była taka, że istniały zadania, których wykonania mogli podjąć się wyłącznie rycerze Jedi, a Darklighter zbyt długo służył we flocie, by odrzucać pomoc elitarnej jednostki tylko dlatego, że jest w jej szeregach kilku zapaleńców. - Mamy dowody, że inwazja nadal trwa? - Rzeczowych - nie, ale logika wskazuje na to, że jeśli ktoś podejmuje trud wojen- nej wyprawy międzygalaktycznej, to chciałby zdobyć choćby przyczółek u celu podró- ży, żeby przynajmniej zwrócić sobie koszty przygotowań. - Bothanin uśmiechnął się. - Kiedy słono płacisz za bilet, zwykle chcesz zostać na dłużej. - Fakt. Tyle, że Odległe Rubieże to nie jest najlepsze miejsce na wakacje - odparł Gavin, przecierając usta wierzchem dłoni. - Te skoczki... Są dość groźne. W jaki sposób się poruszają? I jakim cudem pokonały moje tarcze? - Musimy zbadać je bliżej, żeby się upewnić, ale zdaje się, że wróg hoduje stwo- rzenia zwane dovin basalami, które są integralną częścią myśliwców. To one w jakiś sposób manipulują polami grawitacyjnymi, tak, że nasze strzały z broni energetycznej wsiąkają bez śladu, a pola ochronne wysiadają. Podejrzewamy, że zwiększenie sfery działania kompensatora przyspieszeń może zabezpieczyć nasze maszyny przed utratą tarcz. Osobiście uważam też, że strzelanie z laserów z większą częstotliwością, ale słabszymi wiązkami, zmusi skoczki do poświęcania dużo większej energii na kreowa- nie tych niby-czarnych dziur, a wtedy staną się znacznie mniej zwrotne. To oczywiście tylko hipotezy, które możemy sprawdzić tylko w walce. - Rozumiem. - Gavin zaplótł dłonie. - Mogę zebrać eskadrę i wypróbować tę stra- tegię, jeśli znajdzie pan dla nas cel na Odległych Rubieżach. - Wiedziałem, że podejmie się pan tej misji i doceniam to. Mamy jednak pewien problem. - Mianowicie? Bothanin westchnął ciężko. - Z uwagi na sposób, w jaki potraktowano księżniczkę Leię, jakiekolwiek działa- nia, które mogłyby potwierdzać jej stanowisko, będą bardzo niemile widziane. Dlatego też, chociaż moje oddziały stacjonują teraz w Rubieżach, nie mogę rozkazać, by zajęły się przeczesywaniem rejonu bitew z najeźdźcami czy choćby osłanianiem kogoś, kto chciałby robić to na własną rękę. Przyznanie racji raportowi Leii byłoby politycznym samobójstwem. - Ale czy zlekceważenie go nie jest aby samobójstwem? -spytał mężczyzna. Na moment opuścił wzrok i ponownie spojrzał w fioletowe oczy Traesta. - Biorąc pod uwagę, że Nową Republiką rządzi teraz Borsk Fey'lya, nie byłoby to dla pana łatwe, ale zignorowanie... Traest gestem powstrzymał Gavina przed dalszym komentowaniem. - Pułkowniku, porażka, którą odniósł mój dziad pod Borleias - a było to mniej więcej wtedy, gdy wstępowałem do Bothańskiej Akademii Wojskowej - sprawiła, że
Michael Stackpole21 potęga mojego rodu podupadła. Z tego powodu trafiłem do jednej z mniejszych, sate- lickich szkół. Poznałem tam pewnego nauczyciela, który odkrył przede mną słabości bothańskiego społeczeństwa. Mam nadzieję, że przez tyle lat służby miał pan okazję przekonać się, że jako przedstawiciel nowej, młodszej generacji, nie zawsze postępuję tak, jak życzyliby sobie tego moi przełożeni. Gdyby na przykład dowiedzieli się, że pozwoliłem panu na tę próbę w symulatorze, zostałbym natychmiast zdegradowany i skończyłbym jako zwykły pilot w jednostce liniowej. Musiałbym od nowa wspinać się po drabinie wojskowej hierarchii. - Za pierwszym razem udało się to panu dość szybko, admirale. - Tak, ale między innymi dlatego, że po ujawnieniu sprawy Caamasjan wielu naj- wyższych oficerów we flocie bothańskiej musiało ustąpić ze stanowisk. Nie mam nic przeciwko używaniu polityki, gdy pomaga mi to w realizowaniu własnych zadań, ale odrzucam ją zdecydowanie, gdy nie pozwala mi robić tego, co słuszne. - Traest rozłożył ręce. - Chciałbym, pułkowniku, żeby pańska Eskadra Łobuzów poleciała do Odległych Rubieży. Będziecie symulowali ataki pirackie na peryferyjne systemy, a mój zespół będzie was ścigał. To, które planety wybierze pan na miejsce akcji, zależy tylko od pana. - A jeśli przypadkiem natkniemy się na obcych? - Dla dobra nas wszystkich... mam nadzieję, że tak się nie stanie. - Bothanin uśmiechnął się ponuro. - Ale jeśli tak, to pokonamy ich i dostarczymy Senatowi dowo- dów, które nie sposób zlekceważyć. Mroczny przypływ I - Szturm 22 R O Z D Z I A Ł 3 Luke Skywalker stał na skraju zagajnika. Łagodna bryza owiewająca powierzchnię Yavina Cztery szarpała poły jego ciemnego płaszcza. Przed nim, w kolistej przecince, stały szare kamienne cokoły. Każdy z nich upamiętniał śmierć jednego z rycerzy Jedi lub uczniów Akademii. Pierwszym z nich był Gantoris. Potem przyszła kolej na Nicho- sa Marra, Cray Minglę i Dorska Osiemdziesiątego Pierwszego. Po nich było jeszcze wielu innych, a ostatni cokół postawiono Miko Reglii. Mieszane uczucia targały Lukiem, gdy przyglądał się nagrobkom. Rozpierała go duma, że jego Jedi byli zdolni do poniesienia najwyższej ofiary. Choć licznym spośród nich brakowało wyszkolenia, przyjęli na siebie obowiązki rycerzy Jedi i wywiązali się z nich wzorowo. Ich heroizm to wspaniały przykład dla nowych uczniów; lekcja, jak trudno jest czasem być Jedi. Jednocześnie jednak gnębił go żal. Nie byłbym człowiekiem, gdybym nie zasta- nawiał się, czy mogłem w jakiś sposób zapobiec ich śmierci, pomyślał. Początki Aka- demii nie były łatwe. W owym czasie Luke sam nie do końca wiedział, co znaczy być Jedi i nauczycielem Jedi. Ponure doświadczenie przejścia na Ciemną Stronę za czasów odrodzonego Imperatora sprawiło, że nie dostrzegał pewnych oczywistych potrzeb swych uczniów. Uważał też, że nieco przedwcześnie zabrał się do szkolenia następców, choć gdyby tak się nie stało, to dziś, w obliczu inwazji Yuuzhan, byłoby ich znacznie mniej. - Wiesz, nie postawimy tu pomnika dla Mary. Luke uniósł głowę i uśmiechnął się lekko. Spojrzał za siebie, na ciemnowłosego rycerza Jedi odzianego w zieloną szatę. - Nie o tym myślałem, Corranie. Corran Horn wzruszył ramionami. - Może nie w tej chwili, ale od czasu do czasu na pewno tak. Odkąd usłyszałem o jej chorobie, sam myślę o tym za każdym razem, gdy tu jestem... No, ale dla niej nie postawimy cokołu. Luke uniósł brwi. - Można to rozumieć w dwojaki sposób: albo choroba nie zabije Mary, albo wkrótce nie będzie już Jedi, którzy mogliby ją tu pochować.
Michael Stackpole23 Zielonooki mężczyzna skinął głową i skubnął brodę -niegdyś brązową, a obecnie poprzeplataną pasemkami siwizny. - Stawiam na to pierwsze, choć wiem, że w Nowej Republice jest dziś wielu ta- kich, co nie uroniliby łzy, gdyby sprawdziła się wersja numer dwa. - Niestety, masz rację - westchnął Luke i raz jeszcze spojrzał na cokoły. - Byli tacy młodzi... - W porównaniu z nami wszyscy są młodzi - uśmiechnął się Corran. - Gdyby mie- rzyć czas ważnymi wydarzeniami w życiu, miałbyś pewnie z tysiąc lat, prawda? - Zdaje się, że małżeństwo z Marą trochę spowolniło ten proces. - Tak, ale wszystkie te lata, które ci przedtem zabrała, też się liczą. - Corran wska- zał kciukiem za siebie. - Zanim zestarzejemy się do reszty, pewnie chciałbyś wiedzieć, że wszyscy już są. Ostatni prom przyleciał mniej więcej dziesięć minut temu. Przywiózł Kypa Durrona, a on -jak zwykle -popisał się efektownym wejściem. Luke powoli pokręcił głową. - Nie wątpię, ale niepotrzebne było to twoje, jak zwykle". Corran rozłożył ręce. - Może i nie, ale przylot Durrona poruszył wielu młodych Jedi i uczniów. - Łącznie z twoim synem? Korelianin zawahał się, nim skinął głową. - Valin zdecydowanie był pod wrażeniem, ale bardziej martwi mnie ta część mło- dej kadry, która postrzega Miko jako męczennika. Zbyt wielu chciałoby pójść w jego ślady. Ganner Rhysode i Wurth Skidder od razu dołączyli do Kypa, razem ze sporą grupką młodzieży. Gdyby nie wstrzemięźliwa reakcja Jacena, Jainy i Anakina, może nawet wszyscy pobiegliby go pozdrawiać. Mistrz Jedi odetchnął głęboko, by pozbyć się niepokoju. - Rozumiem twoje obawy i wiedz, że nie ty jeden je żywisz. Kam i Tionna niepo- koją się o los Akademii. Grupowe nauczanie dzieci sprawdziło się całkiem nieźle. Przydzielenie starszych uczniów doświadczonym rycerzom niesamowicie rozwinęło ich umiejętności. Tylko że to oznacza, iż niektórzy zwolennicy Kypa i jego „dynamicznej" koncepcji zakonu mają teraz bezpośredni wpływ na kształtowanie postaw dorastających uczniów. - Nie neguję słuszności metod, mistrzu Skywalker. Wiem, jakie niosą ze sobą ry- zyko - odparł Corran. - Martwi mnie przede wszystkim to, że Kyp doskonale wie, jakie zawirowania polityczne wywołują jego postępki i świadomie je ignoruje. Rozmawiali- śmy o tym nie raz, ale problem nabrał nowego znaczenia po akcji Skiddera nad Rhom- mamoolem. - Wiem. To dlatego wezwałem wszystkich do siebie. - Luke dostrzegł uśmieszek, błądzący po ustach Corrana. - Oczywiście wiem też, że wezwanie przypomni im, kto tu rządzi. Może nie wychowałem się na Korelii, gdzie takie rzeczy są najzupełniej zrozu- miałe, ale zdaję sobie sprawę, że tak właśnie jest. - To dobrze. Wiesz też, jak sądzę, iż fakt, że Kyp przybył jako ostatni, ma ozna- czać, że walczył z tobą do samego końca. Mroczny przypływ I - Szturm 24 - Tak, zrozumiałem i to. - Luke odwrócił się plecami do zagajnika i machnął rę- kaw stronę Wielkiej Świątyni. - Idziemy? Horn kiwnął głową i ruszył w drogę powrotną, a Luke natychmiast go dogonił. Przez chwilę przyglądał się w milczeniu swemu uczniowi, a potem uśmiechnął się dys- kretnie. Gdy Corran po raz pierwszy zjawił się w Akademii, by rozpocząć trening Jedi - a zrobił to, żeby ratować swą żonę, Mirax Terrik był uparty i arogancki. Zresztą tego właśnie Luke spodziewał się po byłym pilocie myśliwskim i stróżu prawa. I po Kore- lianinie. Z czasem jednak, stając się rycerzem Jedi, Corran dojrzał i zmienił się. Cho- ciaż zaledwie sześć lat wcześniej, po podpisaniu traktatu pokojowego z Imperium, zre- zygnował ze służby w Eskadrze Łobuzów, by na dobre przystać do zakonu, to filozofia Jedi i jej surowe wymagania w pełni przeniknęły do jego życia. Co ciekawe, gdy Corran wyzbywał się wrodzonej arogancji, Kyp i jemu podobni dawali się niebezpiecznie ponieść własnej dumie, w jaką wprawiał ich fakt, iż byli ryce- rzami Jedi. Luke dobrze wiedział, jak to się mogło stać. Ten, kto osiągał stan zespolenia z Mocą, znacznie lepiej pojmował sprawy realnego świata i z bolesną jasnością widział rozwiązania problemów, których inni w ogóle nie dostrzegali lub nie rozumieli. Ale podczas gdy Luke i liczni Jedi starali się tłumaczyć, co i dlaczego robią, Kyp i jego naśladowcy po prostu działali, pewni tego, że znaleźli najlepsze rozwiązanie dla danego problemu. Skywalker nie wątpił, że istotnie znajdowali najlepsze rozwiązania, ale konse- kwencje ich wdrożenia mogły być bolesne dla zwykłych ludzi. A przecież to właśnie oni, przeciętni śmiertelnicy, musieli później znosić skutki działalności nazbyt zapal- czywych Jedi. Nic dziwnego, że taki stan rzeczy prowadził do narastającej niechęci wobec zakonu. Mistrz Jedi położył lewą dłoń na ramieniu Corrana. - Zanim zaczniemy to spotkanie, chcę ci podziękować za to, że wróciłeś i poma- gasz nam, odkąd Mara choruje. - I to z przyjemnością. Wreszcie widuję Valina i Jysellę. Mała spędziła więcej cza- su w Akademii, niż w domu, z matką i ze mną, a ja nie chcę zrywać rodzinnych wię- zów. Luke ścisnął lekko ramię przyjaciela. - Dawniej wszyscy potencjalni Jedi opuszczali rodziny we wczesnym dzieciń- stwie, choć nie sądzę, żeby było to dla nich łatwe. Jest tyle spraw, o których jeszcze nie wiemy... - To prawda, ale nie wolno nam myśleć, że wszystko, co stworzyłeś, jest złe lub że dawna Rada Jedi nie zaakceptowałaby tego. W końcu Obi-Wan i Yoda wzięli cię na ucznia, prawda? Wyszkolenie dorosłego Jedi jest możliwe, jednak dużo trudniejsze - stwierdził Corran, spoglądając z ukosa na mistrza. - Kiedyś nie podobały mi się niektó- re z twoich metod dydaktycznych, ale z perspektywy czasu widzę, że odwaliłeś świetną robotę. Mamy setkę rycerzy Jedi przemierzających galaktykę, a każdego roku będzie ich coraz więcej. To nie lada osiągnięcie. - Stanie się tak, jeśli władze pozwolą nam działać - stwierdził Luke, wchodząc za Corranem do turbowindy. - Raport Leii na temat klimatu na Coruscant nie napawa
Michael Stackpole25 optymizmem. Byłem tam stosunkowo niedawno, a w tym czasie nastroje senatorów znacznie się pogorszyły, głównie za sprawą kłopotów na Rhommamoolu. Możliwe, że to nie najlepszy moment na reaktywowanie Rady Jedi. - Karty zostały rozdane. Musimy podjąć wyzwanie i mieć nadzieję, że nie zmyje nas fala nienawiści. - Drzwi turbowindy rozsunęły się. Corran przywarł do ściany, puszczając Luke'a przodem. -Uczniowie czekają, mistrzu. Skywalker wszedł do sali i poczuł, że serce rośnie mu w piersi. Szeregi rycerzy Jedi wypełniły Salę Audiencyjną prastarej świątyni. Nie były może tak liczne i tak barwne, jak szeregi Rebeliantów, którzy zgromadzili się tu niegdyś, by świętować zniszczenie Gwiazdy Śmierci, ale Luke wyczuwał w zebranych falę podobnie roz- chwianych emocji. Już sam widok Jedi - a znajdowali się wśród nich reprezentanci wielu ras i obojga płci - przywodził na myśl dawne czasy heroicznej walki z Imperium. Ruszył przed siebie, po czerwonym dywanie, dzielącym salę wzdłuż na dwie rów- ne części, i powoli wspiął się na stopnie podium, ustawione na jej końcu. Skinął głową w stronę Kama Solusara i Tionny - małżeństwa zarządzającego Akademią - a potem odwrócił się i kątem oka zauważył Corrana, stającego cichaczem za plecami syna. Najmłodsi uczniowie ustawili się tuż przed podwyższeniem, a rycerze Jedi i ich pod- opieczni utworzyli szeregi za ich plecami, tworząc grupy wedle własnego uznania. Jeśli lewą stronę zajęli zwolennicy Kypa, to podział może być głębszy, niż mi się wydawało, pomyślał. Po lewej stanęło niemal dwie trzecie Jedi-ludzi i połowa przed- stawicieli innych ras. Po prawej, prócz Corrana, Luke rozpoznał Streena i kilku innych rycerzy, od dawna sprzeciwiających się poglądom Kypa. Mistrz nie wyczuwał nienawi- ści między dwiema grupami, ale poziom napięcia w sali z wolna narastał. Skywalker zauważył też, że Jacen stał samotnie, na uboczu, w ostatnim rzędzie. Chociaż młodzieniec znajdował się po stronie zajętej przez popleczników Kypa, Luke nie czuł związku między nimi a swym siostrzeńcem. Tymczasem Anakin stanął o trzy miejsca od Streena i - choć opanowany - emanował żarliwą lojalnością wobec mistrza. Luke uśmiechnął się do najmłodszych adeptów. - Cieszę się, że was widzę. Wasze jasne twarzyczki rozświetla Moc. Pracujcie ciężko, a pewnego dnia staniecie pośród nas jako najmłodsi z rycerzy Jedi. Podobnie jak wy, z utęsknieniem czekam na tę chwilę. - I pójdziemy walczyć z tymi nie dobrymi! - pisnął mały Twi'lek. Ta entuzjastyczna dziecięca deklaracja wywołała uśmiechy na twarzach wielu ze- branych, nie wyłączając Luke'a. - Tak właśnie będzie. Teraz jednak poproszę Tionnę, by odprowadziła was z po- wrotem na zajęcia. Muszę porozmawiać z waszymi starszymi kolegami o rzeczach, o których nie musicie na razie wiedzieć. Dziękuję, że przyszliście nas powitać, i niech Moc będzie z wami. Dzieci odmaszerowały w równych rzędach, przy czym najstarsze pomagały naj- młodszym wyjść z sali i wspiąć się na schody we właściwej formacji. Szeregi rycerzy załamały się, gdy zebrani zaczęli zbliżać się do podium, ale podział na prawą i lewą stronę sali został utrzymany. Kyp przepchnął się na czoło swej grupy i stanął naprze- ciwko Corrana i Streena. W powietrzu zawisło widmo konfrontacji. Mroczny przypływ I - Szturm 26 Luke uniósł dłoń. - Oto przed nami dwa poważne problemy, z których każdy może się stać począt- kiem końca Jedi. Jeśli będziemy musieli zmierzyć się z nimi jednocześnie, nie prze- trwamy, chyba że zdecydujemy się zapomnieć o tym, co nas różni, i zaczniemy działać razem. Kyp, może podzielisz się z nami swoją wiedzą na temat rasy Yuuzhan Vong. Prośba mistrza zupełnie zaskoczyła ciemnowłosego Jedi. Kyp przybył do Akade- mii w wieku lat szesnastu. Teraz miał trzydzieści dwa lata. Wyrósł na silnego i szczu- płego mężczyznę o ostrych rysach twarzy i pełnych buntu oczach. Był pierwszym spo- śród rycerzy, którzy mieli styczność z Yuuzhanami, a udana ucieczka z rąk najeźdźców świadczyła jak najlepiej o jego umiejętności pilotażu i stopniu zespolenia z Mocą. - Jak sobie życzysz, mistrzu. - Niski głos Kypa rozniósł się echem po wielkiej sali. - Moi Mściciele i ja zostaliśmy zaskoczeni przez Yuuzhan. Nieprzyjaciele latają żywy- mi statkami, zbudowanymi z czegoś, co przypomina koral. Ich myśliwce potrafią neu- tralizować pola ochronne X-skrzydłowców i zachowywać się jak miniaturowe czarne dziury, pochłaniające strzały z broni energetycznej. Wróg rozniósł moją eskadrę, przy okazji biorąc do niewoli, a później zabijając Mika Reglię. Ja sam ledwie uszedłem z życiem. - Co przede wszystkim powinniśmy wiedzieć o rasie Yuuzhan Vong? Durron zmarszczył brwi. - Nie rozumiem pytania. - Powiedziałeś, że zostaliście zaskoczeni. Jak to możliwe, że rycerz Jedi wpada w pułapkę? - Oni... wyglądali w swych myśliwcach jak kawałki skał czy asteroid... - Kyp urwał i zamyślił się na moment. - Nie wyczuwałem ich wrogości. W ogóle nie reje- strowałem ich obecności w polu Mocy. Ostatnie zdanie wywołało szmer komentarzy. Luke nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Pozwolił, by uczucie zaskoczenia i niepokoju zastąpiło przytłaczającą aurę oczekiwania na konfrontację. - Właśnie. Ja również walczyłem z Yuuzhanami i nie byłem w stanie wyczuć ich mimo działania Mocy. Są z niej wyłączeni lub w jakiś sposób ekranowani. Streen, stary górnik z Bespin, zmarszczył brwi. - Jak mogą żyć, jeśli nie mają łączności z Mocą? - To świetne pytanie, Streen. Nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Po prostu nie wiem. - Luke splótł ramiona na piersiach. -Władze Nowej Republiki uważają, że zagro- żenie ze strony Yuuzhan zostało wyeliminowane. Ja jednak sądzę, że najeźdźcy przyby- li spoza galaktyki, a to oznacza, że najprawdopodobniej zniszczyliśmy tylko przednią straż sił inwazyjnych. Oni wrócą. Kyp parsknął pogardliwie. - Nowa Republika kolejny raz nie dostrzega niebezpieczeństwa, zostawiając wszystko na naszych głowach. Corran zmrużył oczy. - Z tym niebezpieczeństwem możemy sobie jednak nie poradzić bez pomocy No- wej Republiki. Jeśli powiemy, że załatwimy tę sprawę sami, a problemu w istocie nie
Michael Stackpole27 ma, wyjdziemy na głupców. Jeśli zaś sprawa istnieje i nie damy sobie z nią rady, będzie to koniec zakonu. - Damy sobie radę. - Kyp rozejrzał się i zobaczył, że kilka głów pochyliło się, przytakując jego słowom. - Moc jest naszym sprzymierzeńcem, a miecze świetlne - narzędziami pracy. Z ich pomocą zniszczymy Yuuzhan. Jacen Solo wystąpił naprzód, śmiało krocząc po długim dywanie. - Zastanów się nad swoimi słowami, Kyp, i pomyśl, co wygadujesz. Yuuzhanie są niewidoczni dla zmysłów, jakimi władamy. Mają pancerze i broń, których miecze świetlne nie potrafią łatwo przeciąć. A do tego są świetnymi wojownikami. Co waż- niejsze, jeśli tok myślenia mistrza Skywalkera jest słuszny, wrogowie przybędą w licz- bie wystarczającej do podbicia galaktyki. Nawet jeśli każdy z nas stanąłby przeciwko tysiącowi z nich, byłoby nas zbyt mało. Kyp uniósł głowę. - Więc co sugerujesz, Jacenie? Zanim jego siostrzeniec zdążył odpowiedzieć, Luke uniósł rękę, by zakończyć dyskusję. - Nasza sytuacja jest następująca: mamy do czynienia z wrogiem, który ma nad nami przewagę, przybywa bowiem w nieznanej sile, w nieznane miejsce i z nieznanych powodów, a władze Republiki postanowiły, że nie kiwną palcem w tej sprawie, a przy tym przestały nam ufać. Myślę, że cokolwiek się stanie, zostaniemy uznani za winnych. - Tym bardziej nie powinniśmy przejmować się stanowiskiem władz - rzucił Wur- th Skidder, wsuwając kciuki za pas. - Najwyraźniej nie interesuje ich dobro galaktyki. - A nas interesuje? - spytał Streen, wpatrując się twardo w młodszego Jedi. - To chciałeś powiedzieć, prawda? - Wurth chciał powiedzieć, że nieszczęście spadło na galaktykę w chwili, gdy za- kon Jedi został celowo osłabiony - wpadł mu w słowo Kyp, po czym skierował palec w stronę Luke'a. - Jeśli mam zostać o coś obwiniony, to wolę raczej oskarżenie o nad- mierną gorliwość w atakowaniu problemu, niż o bierne czekanie na rozwój wypadków. Luke zamknął na moment oczy; analizował niebezpieczeństwo, kryjące się w sło- wach Kypa. Rycerze Jedi od niepamiętnych czasów byli obrońcami pokoju, tymczasem Durron zachęcał do działania ofensywnego, wręcz do uprzedzenia ataku. Nazwał wszak swoją eskadrę Tuzinem i Dwoma Mścicielami, a nie Obrońcami.... Teraz zaś mówił o „atakowaniu problemu"... Dla niektórych mogą to być tylko gierki słowne, ale zwroty, którymi wyraża swoje idee, jasno pokazują, jak blisko krawędzi się znalazł, pomyślał Skywalker. Fakt ten nie był dla Luke'a zbyt wielkim zaskoczeniem, od lat bowiem obserwował ewolucję charakteru Kypa. Jeszcze jako uczeń, Durron uległ wpływowi ducha nieżyją- cego Lorda Sithów. Porwał wtedy imperialną superbroń i unicestwił planetę Caridę, zabijając miliardy ludzi. Od tego czasu pracował nad sobą bez wytchnienia, próbując odkupić swoje winy, lecz z czasem zaczął się podejmować coraz trudniejszych i coraz bardziej spektakularnych zadań. Chciał, by dostrzeżono, jak bardzo się stara. W oczach Kypa ta inwazja jest zapewne okazją do wielkiej krucjaty, która pomoże mu zdobyć akceptację nawet najsurowszych krytyków, skonstatował Luke. Otworzył oczy i podszedł o krok bliżej do gromady rycerzy. Mroczny przypływ I - Szturm 28 - Za wcześnie mówić o atakowaniu Yuuzhan. Jacen ma rację: nie możemy wystą- pić przeciwko nim samotnie. W tej chwili naszym zadaniem jest przygotowanie się na najgorsze i zdobycie jak największej liczby danych o przeciwniku. Jeśli Nowa Republi- ka ma zaplanować obronę lub atak, będzie potrzebować przede wszystkim informacji. Weźmiemy na siebie rolę strażników i wykorzystamy nasze umiejętności w działaniach zwiadowczych. Kiedy dobrze poznamy wroga, będziemy mogli zastanawiać się, co dalej. Skywalker powiódł wzrokiem po twarzach rycerzy Jedi; mężczyzn i kobiet, ludzi i obcych. - W ciągu najbliższego tygodnia przydzielę wam konkretne zadania. Czekają was niebezpieczeństwa, których nie jestem w stanie przewidzieć. Chciałbym, żebyście wszyscy powrócili z misji cali i zdrowi, ale wiem, że tak się nie stanie. Zdania całej reszty galaktyki na nasz temat mogą być podzielone, ale nie możemy sobie pozwolić na brak jedności w naszych szeregach. Jeśli nie staniemy do walki razem, zostaniemy zniszczeni, a wraz z nami upadnie galaktyka.
Michael Stackpole29 R O Z D Z I A Ł 4 Leia odwróciła się znad spakowanej torby i spojrzała w kierunku wejścia do apar- tamentu, gdzie C-3PO otwierał właśnie drzwi Elegosowi A'Kla. Caamasjanin miał na ramionach złoty płaszcz. Subtelne, purpurowe nitki, wplecione w tkaninę, współgrały z prążkami zdobiącymi twarz i ramiona przybysza. Caamasjanin uśmiechnął się przelot- nie do księżniczki i gestem zbył C-3PO, który próbował odebrać mu okrycie. Leia westchnęła ciężko. - Myślałam, że będę gotowa, ale dopiero kończę pakowanie. Nie wiem, kiedy tu wrócę, wolę więc zabrać ze sobą sporo rzeczy. - Nie spiesz się. - Elegos wzruszył ramionami. - Gdyby nie moje obowiązki sena- torskie, bylibyśmy w drodze już tydzień temu. Leia machnęła ręką, zapraszając gościa do centralnego pomieszczenia dwupozio- mowego apartamentu. Caamasjanin rozparł się wygodnie w jednym z obitych skórą nerfa krzeseł, odwracając się twarzą w stronę wielkiego panelu widokowego, za którym rozciągała się panorama Coruscant. Korytarz wiodący z salonu na południe kończył się drzwiami do gabinetu Leii - dawnego pokoju chłopców - oraz do małej sypialni, nale- żącej niegdyś do Jainy. Gdy młodzież przeniosła się do Akademii, pokoik dziewczyny zamieniono na gościnny. Główna sypialnia mieściła się na piętrze i prowadziły do niej kręcone schody, wijące się tuż przy ścianie. Na północ od salonu znajdowała się kuch- nia, oddzielona odeń niewielką przestrzenią jadalni. Leia wcisnęła do torby niewielką holokostkę i zaczęła dociągać paski. - Senat nie chciał cię puścić od razu? - Wątpię, czy w ogóle chciał mnie puścić, ale nie miał wyboru. Zostałem przypi- sany do paru komisji i zawalony robotą. W większości scedowałem ją na córkę. Releay zastąpi mnie też na posiedzeniach, kiedy wyjedziemy. Miałem za dużo pracy, żeby odzywać się do ciebie częściej. - Za to twoja córka znalazła na to czas, wiedziałam więc, co cię zatrzymuje. - Leia wyprostowała się i spojrzała na trzy torby z czerwonego płótna, wypchane ubraniami i mnóstwem drobiazgów, z którymi nie potrafiła się rozstać. Opuściłam Alderaan, mając znacznie mniej dobytku, pomyślała. A teraz, ćwierć wieku później, znowu jestem Mroczny przypływ I - Szturm 30 uchodźcą - tym razem jednak bardziej z wyboru, niż z przymusu. - Powinnam była spakować się już dawno, ale zawsze coś mi w tym przeszkadzało... Zanim zaczęła na dobre brnąć w wyjaśnienia, spostrzegła, że nozdrza Elegosa roz- szerzyły się, a jego wzrok przesunął się nieco wyżej, na górną platformę klatki schodo- wej. Leia odwróciła się i zobaczyła Hana, rozpartego w drzwiach sypialni. Zadrżała, widząc jego wychudłą twarz i ręce ułożone niemal tak samo jak wtedy, gdy uwolniła go z karbonitu. Chciała wierzyć, że smugi pod jego oczami były tylko grą światłocienia, ale nie potrafiła wmówić sobie, że to prawda. Usłyszała, że Elegos wstaje. - Kapitanie Solo. Han z wolna uniósł głowę, a jego oczy zwęziły się, gdy rozległ się znajomy głos. - Caamasjanin? Elegos, prawda? Senator? - Tak. Han zatoczył się i omal nie spadł ze schodów. Chwycił się słupka balustrady, wol- no pokonał kilka stopni, a potem zjechał po zakrzywionej poręczy. Zeskoczył na pod- łogę i zrobił jeszcze parę kroków. Minął Leię, po czym z ciężkim westchnieniem mięk- ko opadł na krzesło naprzeciwko Elegosa. W świetle wnikającym do salonu przez panel widokowy dawało się dostrzec tęczę plam na niegdyś białej tunice Hana oraz ciemne smugi na mankietach, kołnierzu i łokciach. Jego buty nie były porządnie wytarte, spodnie pogniecione, a włosy - totalnie zaniedbane. Han przeciągnął dłonią po szczeci- niastej brodzie, błyskając brudnymi paznokciami. - Mam pytanie, Elegosie. - Jeśli tylko mogą w czymś pomóc... Han kiwnął bezwładnie głową, jakby nie przytrzymywały jej mięśnie, a tylko luź- no spoczywała na końcu szyi. - Jak rozumiem, wy, Caamasjanie, macie bardzo dobrą pamięć. Leia wyciągnęła rękę w stronę gościa. - Wybacz, Elegosie. Dowiedziałam się tego od Luke'a i pomyślałam, że mój mąż... Caamasjanin potrząsnął głową. - Nie wątpię, że zasługujecie na to, by powierzyć wam sekret naszych memnii. Rzeczywiście, ważne wydarzenia mocno zapadają nam w pamięć. Przedstawiciele mo- jego gatunku, a także niektórzy Jedi, mogą wymieniać między sobą wspomnienia, jed- nak jeśli mają one stać się memnii, muszą być naprawdę silne. - Fakt, te najsilniejsze najgłębiej zapadają w pamięć. - Han zapatrzył się w jakiś punkt między ścianą a krawędzią panelu widokowego. Umilkł na moment, a potem utkwił wzrok w oczach Elegosa. - Chciałbym wiedzieć... jak się ich pozbywacie? Jak usuwacie wspomnienia ze swoich głów? Udręczony głos męża ciął serce Leii niczym wibroostrze. - Och, Hanie... Solo uniósł rękę, osadzając żonę w miejscu. Jego twarz nabrała jeszcze ostrzej- szych rysów. - Jak to robicie, Elegosie? Caamasjanin wyprostował się.
Michael Stackpole31 - Nie umiemy tego, kapitanie Solo. Dzieląc się wspomnieniami, dzielimy się ich ciężarem, ale nie jesteśmy w stanie zapomnieć. Han parsknął z cicha i skulił się na krześle, z całych sił trąc dłońmi oczy. - Wydrapałbym je, gdybym dzięki temu przestał widzieć ten obraz... Naprawdę, zrobiłbym to. Cały czas mam przed oczami ten moment, kiedy umierał... Głos mężczyzny przeszedł w basowy pomruk, szorstki i twardy jak ferrobetonowy gruz. - Stał tam... Uratował mojego syna... Anakina... Rzucił go wprost w moje ramiona. Kiedy znowu go zobaczyłem, podmuch wichru cisnął nim o ziemię, pod walącą się ścianę budynku. Ale on wstał. Był ciężko ranny, pokrwawiony, ale wstał... Podniósł się z ziemi i wyciągnął do mnie ręce. Chciał, żebym go ocalił, tak jak on ocalił Anakina. Han umilkł, a jego grdyka przez chwilę poruszała się miarowo w dół i w górę. - Widziałem go, nie rozumiecie? Stał tam, gdy księżyc uderzył w Sernpidala. Po- wietrze zaczęło się palić, a on stał, ryczał, krzyczał... W tym wielkim błysku był tylko ciemną sylwetką aż wreszcie go dopadło: widziałem jego kości - najpierw czarne, a potem białe; tak białe, że nie mogłem na nie patrzeć. Później nie było już nic. - Han otarł nos wierzchem dłoni. - Pozwoliłem umrzeć jedynemu prawdziwemu, najlepszemu przyjacielowi. Jak mam z tym żyć? Jak mam o tym zapomnieć? Powiedz mi. Elegos odpowiedział delikatnie, choć stanowczo. - To, co pan zapamiętał, kapitanie Solo, jest po części prawdą, a po części projek- cją pańskich obaw. Uważa pan, że zawiódł przyjaciela i że on postrzegał tę sytuację w identyczny sposób, ale to nic pewnego. Wspomnienia nie zawsze są jasne. - Skąd możesz wiedzieć; nie było cię tam. - Nie, ale zdarzały mi się podobne sytuacje. - Caamasjanin przykucnął obok Hana, rozkładając za sobą długi płaszcz. - Kiedy pierwszy raz w życiu użyłem Mastera, za- strzeliłem trzech ludzi. Widziałem, jak ich skręcone ciała padają na ziemię. Przygląda- łem się ich śmierci i wiedziałem, że ten straszny widok na zawsze pozostanie w mojej pamięci. A potem wyjaśniono mi, że blaster był nastawiony tylko na ogłuszanie. Moje przekonanie okazało się więc błędne. Może podobnie jest i z pańskim? Han buntowniczo potrząsnął głową. - Chewie był moim przyjacielem. Liczył na mnie, a ja go zawiodłem. - Nie sądzę, żeby i on tak uważał. - Nie znałeś go. Skąd możesz wiedzieć? - warkną! Solo. Elegos położył dłoń na jego kolanie. - Nie znałem go osobiście, ale słyszałem o nim od dziesięcioleci. Nawet to, czego dowiedziałem się przed chwilą, że uratował pańskiego syna, wyjaśnia mi, jak bardzo pana kochał. - Nieprawda. Chewie umarł, czując do mnie tylko nienawiść. Opuściłem go. Zo- stawiłem na pewną śmierć. Ostatnią jego myślą było to, jak bardzo mnie nienawidzi. - Nie, Hanie. Nie. - Leia uklękła obok krzesła Hana i chwyciła kurczowo lewą rękę męża. -Nie możesz w to wierzyć. - Byłem tam. Niewiele brakowało, a uratowałbym go, ale... zawiodłem. Skazałem go na śmierć. Mroczny przypływ I - Szturm 32 - W cokolwiek pan wierzy, kapitanie Solo, Chewbacca nie podzielał pańskiego zdania. - Nie? A skąd możesz wiedzieć, co on sobie myślał? - Mogę, podobnie jak pan. - Caamasjanin mrugnął fioletowymi oczami. - Wookie ocalił pańskiego syna. Z jego punktu widzenia Anakin ocalił z kolei pana, wyprowadza- jąc „Sokoła Millenium" w bezpieczną przestrzeń. Tym sposobem Chewbacca uratował panu życie raz jeszcze, tym razem przez pańskiego syna. Z czasem dostrzeże pan, że taka jest prawda. Proszę o tym pomyśleć, rozpamiętując po raz kolejny tamte chwile. Chewbacca to prawdziwy bohater i nic nie mogło ucieszyć go bardziej niż myśl o tym, że pan przeżył. Przekonanie, że mogło być inaczej, uwłacza jego godności. Han zerwał się na równe nogi, przewracając krzesło. - Jak śmiesz!? Jak śmiesz przychodzić do mojego domu i zarzucać mi, że uwła- czam godności mojego przyjaciela?! Kto ci pozwolił? Elegos wstał powoli i rozłożył ręce. - Przepraszam, że pana obraziłem, kapitanie Solo. Niepotrzebnie mieszam się w tę tragiczną historię. Nie przemyślałem tego. Caamasjanin skłonił się w stronę Leii. - Ciebie również przepraszam. Pójdę już. - Nie rób sobie kłopotu. - Han stanął między nimi, a potem ruszył w stronę drzwi. - Threepio, ściągnij z policyjnej bazy danych listę lokali, z których najczęściej docierają zgłoszenia o rozróbach. Prześlesz ją do mojego komunikatora. Leia wstała. - Hanie, nie idź... Niedługo wyjeżdżam. - Wiem. Znowu ratujesz galaktykę. Oto cała Leia. - Solo nie odwrócił się do niej, a tylko lekko skulił ramiona. - Mam nadzieję, że dopisze ci szczęście. Ja nie zdołałem uratować nawet jednej istoty. Plecy Hana Solo znikły za zasuwającymi się drzwiami apartamentu. C-3PO przekrzywił głowę i spojrzał na księżniczkę. - Proszę pani, co mam robić? Leia przymknęła oczy i westchnęła. - Zdobądź tę listę i wyślij mu. Potem skontaktuj się z Wedge'em lub innym z by- łych Łobuzów. Hobbie albo Janson też powinni być wolni. Niech mają oko na Hana. A kiedy wróci - opiekuj się nim. Nagle poczuła na ramieniu dłoń. - Leio, mogę sam polecieć do Rubieży. Zostań, zajmij się mężem. Będę ci o wszystkim meldował. Księżniczka otworzyła oczy i chwyciła rękę senatora. - Nie, Elegosie. Wyruszymy razem. Choć przemawia przez niego rozpacz, Han ma rację: całym sercem chciałabym zostać, ale muszę lecieć. Nikt tego za nas nie zrobi. Będziemy ratować galaktykę, a Han sam zadba o siebie. Nie ma innego wyjścia.
Michael Stackpole33 R O Z D Z I A Ł 5 Luke uniósł głowę i uśmiechnął się, gdy zobaczył, że Corran wprowadza jego dwóch siostrzeńców do sali odpraw. - Odprowadziliście siostrę do promu? - Już poleciała. - Jacen, starszy z braci, rozejrzał się po sali. Jak zwykle sprawdzał, czy coś się w niej zmieniło od ostatniej wizyty. - Marzyła o ciekawszym zadaniu. - Tego jestem pewien. - Luke przez chwilę przyglądał się Ja-cenowi. Zawsze sprawdza, co może przyjąć za pewnik, pomyślał. Nie ufa niczemu, dopóki sienie prze- kona. - W tej chwili chcę jednak, żeby zabrała Danni z Commenoru i spotkała się z matką i senatorem A'Kla. Anakin, młodszy siostrzeniec Luke'a, zainteresował się kawałkiem przestarzałej maszynerii, pozostawionej w kącie w czasach, gdy na niebie nad Yavinem Cztery Re- belianci walczyli z Imperium. - Gdyby Danni została z mamą na Coruscant, mogłyby polecieć razem, a Jaina miałaby spokój. Jacen zmarszczył brwi. - Jaina pomoże Danni popracować nad jej wrażliwością na Moc. To dlatego dosta- ła takie zadanie. Będą lecieć przez parę dni, nie mając nic do roboty, a Jaina jest dobrą nauczycielką. Luke skinął głową. - Poza tym Danni ma za sobą ciężkie przejścia. Potrzebowała trochę czasu, żeby przekonać rodzinę, że wyszła z tego bez szwanku. - Nie był pewny, czy określenie „bez szwanku" jest precyzyjne. Szok, którego doznała trafiając do yuuzhańskiej niewoli, musiał być bardzo głęboki. Mimo to Luke czuł, że przy odrobinie wsparcia inteligentna i silna Danni Quee szybko stanie na nogi. Anakin uniósł panel starego przekaźnika i zajrzał do środka. - A my? Co mamy robić? Prawie wszyscy dostali już jakieś zadania. Założę się, że dla nas zostawiłeś coś dobrego. Jacen parsknął w jego stronę, buntowniczo ściągając brwi. - Raczej puścił wszystkich przodem, zostawiając dla nas zajęcia nie lepsze niż to, które dał Jainie. Mroczny przypływ I - Szturm 34 - Skąd ci to przyszło do głowy? - skrzywił się Corran. Jacen odwrócił się w stronę Korelianina. - Nie może przecież faworyzować rodziny, a do tego jesteśmy jeszcze dość mło- dzi. Dobrze, że zostawił sobie rozmowę z nami na koniec, oszczędził nam przynajmniej trochę wstydu. W słowach młodego Jedi nie zabrzmiała zbyt silna nuta zawodu, co tylko utwier- dziło Luke'a w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji. - Anakinie... Młodszy z braci spojrzał na niego utnie błękitnymi oczami. - Słucham? - Polecisz z Marą na Dantooine. - Co?! - Anakin wyprostował się ze zmarszczonym czołem. Przez moment Luke widział ów gniewny grymas, jaki - gdy pojawiał się na obliczu Hana Solo - zawsze zwiastował kłopoty. - Ale... Myślałem, że będę miał coś do roboty... Myślałem... - Gniew, który wykrzywił twarz Anakina, uleciał po kilku słowach. - Rozumiem. Luke spojrzał na niego pytająco. - Niby co rozumiesz? - Nie ufasz mi. - Anakin opuścił wzrok na usmarowane koniuszki palców i szepnął ochryple: - Nie ufasz mi, bo zabiłem Chewbaccę. Posępny ton głosu młodzieńca przyprawił Luke'a o dreszcze. Żal i ból przepełniały Anakina, potęgując stres wywołany śmiercią Wookiego. Anakin zawsze próbował być bohaterem, pomyślał Luke. Starał się przywrócić dobrą sławę swojemu imieniu, a teraz nagle dopadło go wspomnienie tej tragedii... - Przede wszystkim, powinieneś wreszcie zrozumieć jedno: nie zabiłeś Chewiego. - Luke zbliżył się do siostrzeńca i położył dłonie na jego ramionach, a potem uniósł kciukami brodę, by spojrzeć mu w oczy. - To Yuuzhanie sprawili, że księżyc spadł na powierzchnię Sempidala, nie ty. Jeśli obarczysz siebie winą za śmierć Chewbacki, zwolnisz ich z odpowiedzialności za morderstwo popełnione na nim i tysiącach ludzi, których nie zdążyliście uratować. Nie możesz tego zrobić. Anakin z trudem przełknął ślinę. - Kiedy tak mówisz, brzmi to logicznie, ale w głębi serca czuję... I widzę w oczach ojca, że... Skywalker pochylił się, by jego twarz znalazła się na poziomie twarzy siostrzeńca. - Nie szukaj w nich tego, czego tam nie ma. Twój ojciec jest porządnym człowie- kiem o dobrym sercu. Nigdy nie obwiniłby cię za śmierć Chewiego. Mistrz Jedi wyprostował się. - A pomijając już to nieporozumienie, nie pojmuję, jak mogłeś pomyśleć, że ci nie ufam. Przecież powierzam twojej opiece moją żonę, najdroższą mi istotę. Chłopak zmarszczył brwi. - Czy aby na pewno nie jest odwrotnie? - Anakinie, czy sądzisz, że Mara podjęłaby się niańczenia ucznia niegodnego za- ufania? - No...nie.
Michael Stackpole35 - A nie uważasz, że nagadałaby mi zdrowo, gdyby tak było? Corran zaśmiał się ci- cho. - Miałbyś szczęście, gdyby skończyło się na gadaniu! Anakin uśmiechnął się lek- ko. - Chyba tak, wujku Luke. - Możliwe, że znam się na Mocy, ale nie znam takiej sztuczki Jedi, która pozbawi- łaby Marę żądła na końcu języka. -Luke cofnął się o krok i uśmiechnął się zachęcająco do Anakina. - Moja żona potrzebuje czasu, by uporać się z chorobą. Dantooine tętni życiem, a więc i Mocą. Chcę, żeby właśnie tam spróbowała wrócić do zdrowia, a ty masz jej w tym pomóc. Jeśli przyjmiesz tę misję, będę bardzo wdzięczny. Anakin zawahał się, nim skinął głową. - Dziękuję za zaufanie. - Nigdy w ciebie nie wątpiłem, Anakinie - odparł Luke, mrugając doń porozumie- wawczo. - Idź, spakuj swoje rzeczy i zajmij się ładowaniem sprzętu i prowiantu, który zabierzecie na Dantooine. - Blasterów i mieczy świetlnych też? Luke kiwnął głową na potwierdzenie. - Miecze świetlne - oczywiście tak. A blastery dlatego, że powinieneś popracować nad koncentracją i skupieniem Mocy. Ćwiczenia w celowaniu powinny ci pomóc. Anakin uśmiechnął się jeszcze szerzej. - A poza tym ciocia Mara nie ruszyłaby się nigdzie bez Mastera. - Tylko jednego? - zaśmiał się Corran. - Lepiej weź solidny zapas ogniw energe- tycznych. Młodzian klasnął radośnie. - Dobrze się nią zajmę, wujku. Naprawdę. Kiedy wrócimy, będziemy gotowi na wszystko, czego trzeba, by pokonać Yuuzhan. - Jestem tego pewny. - Luke skinął głową na pożegnanie i odprowadził wzrokiem wychodzącego Anakina. Zaczekał do chwili, gdy poczuł jego obecność w turbowindzie, a potem odwrócił się do Jacena. - Naprawdę uważasz, że zostawiłem dla ciebie najbar- dziej wstydliwą robotę? - Nie, wujku. Obawiam się, że to ja mogę przynieść wstyd tobie. Skywalker obszedł stół, który stał za jego plecami, głęboko zastanawiając się nad słowami siostrzeńca. Po chwili odwrócił się i pochylił nad blatem. - Zdaje się, że to dalszy ciąg rozmowy, którą prowadzimy już od jakiegoś czasu. - Prawdopodobnie. - Jacen wzruszył ramionami. - Wiele o tym myślałem, odkąd pojawili się Yuuzhanie. No i teraz, gdy zgromadziłeś tu wszystkich Jedi. - Zapowiada się rodzinna dyskusja - stwierdził Corran, odpychając się od ściany, o którą się opierał. - Wrócę później. Jacen uniósł rękę. - Zaczekaj. To rzeczywiście rodzinna dyskusja, ale dotycząca całej rodziny Jedi, nie tylko nas. Corran spojrzał na mistrza. - Luke'u? Mroczny przypływ I - Szturm 36 - Zostań. Możliwe, że przyda nam się świeże spojrzenie na tę sprawę. - Skywalker popatrzył znowu na siostrzeńca. - Co ci chodzi po głowie? Młodzieniec westchnął z widoczną ulgą. - Może zabrzmi to dość szorstko - choć wcale nie chcą, żeby tak było - ale zrozu- miałem pewną fundamentalną prawdą, dotyczącą zakonu Jedi. Poznajemy tajniki Mo- cy, by utrzymywać pokój i zapobiegać kataklizmom. Robimy to, czego nas uczysz, a ty postępujesz tak, jak nakazali ci twoi mistrzowie. Tylko że oni kształcili cię po to, byś mógł pokonać Imperium. Wykonali świetną robotę, zmieniając cię w śmiercionośną broń, a ty rozwinąłeś te umiejętności bardziej, niż mogli się tego spodziewać. Mistrz Jedi skinął głową. - Zgoda. - Chodzi o to, że ukształtowali cię tak mistrzowie kontynuujący tradycję strażni- ków pokoju. A ja mam wrażenie, że początki zakonu Jedi wyglądały inaczej. Moim zdaniem zaczęło się od filozofii, która wzmacniała rycerzy wewnętrznie. Potęga, którą dysponujemy, była niegdyś tylko przejawem przerostu duchowej siły, ale gdzieś po drodze zapomniano o tej prawdzie. Chcę powiedzieć, że... bardzo chciałbym, aby to powróciło. Jacen ze smutkiem spojrzał na wuja. - Nie jestem pewien, czy bycie rycerzem Jedi naprawdę jest moim powołaniem. Chyba wolałbym, żebyś nie przydzielał mi żadnego zadania. Luke mimowolnie skulił ramiona, jakby złapał go skurcz w kręgosłupie. - Tego sienie spodziewałem. Jacen spuścił wzrok. - Przykro mi, że cię zawiodłem. - Nie o to chodzi. - Luke zmarszczył brwi. - Właśnie zamierzałem ci powiedzieć, że w tej chwili nie liczy się to, czego chcesz, bo jesteś mi potrzebny. I już miałem się odezwać, kiedy usłyszałem wujka Owena, mówiącego mi te same słowa, niedługo przed śmiercią. Jacen z nadzieją podniósł głowę. - Rozumiesz to? - O tak. Doskonale. - I pozwolisz mi szukać odpowiedzi, których potrzebuję? - Nie - odparł szybko Luke, rozkładając ręce w obronnym geście. - To znaczy: tak, będziesz mógł szukać odpowiedzi, ale nie pozwolę ci zrezygnować z udziału w tej mi- sji. Musisz pamiętać, że kluczem do filozofii Jedi jest szacunek dla życia. Jeśli teraz pójdziesz własną drogą, oznaczać to będzie, że przedkładasz własne dobro ponad życie innych, a to niewłaściwe podejście. - Ależ wujku, przecież sam zawsze stawiałeś siebie na końcu. Ty, mama, tata - wszyscy całe życie służyliście innym... - Jacen zacisnął pięści i uderzył nimi w biodra. - Przecież wiesz, że w takich warunkach nie ma czasu na rozwijanie własnych zdolności i poznawanie Mocy. Zawsze coś cię rozprasza. Corran podrapał się po szyi.
Michael Stackpole37 - Masz rację, Jacenie, ale tylko przy założeniu, że wyłącznie pustelnicze życie, kontemplacje i zgłębianie tajników Mocy może do czegoś doprowadzić, a to po prostu nieprawda. - Skąd wiesz, Corranie? - Jacen skrzyżował ramiona na piersiach. - Żaden z żyją- cych dziś Jedi nie miał okazji spróbować. A z tego, co wiadomo, Yoda spędził pierwsze trzysta lat życia jako pustelnik. Czy nie powinniśmy iść w jego ślady? - A może jest to tylko jedna z dróg do osiągnięcia tego, czego poszukujesz? - Cor- ran wskazał palcem na Luke'a. - Twój wuj i ja podążaliśmy zupełnie odmiennymi ścieżkami, a jednak obaj staliśmy się rycerzami Jedi. Owszem, napotykaliśmy na prze- szkody, ale wiedzy, którą zdobywa się, popełniając błędy, odnosząc sukcesy czy upada- jąc, nie sposób pojąć podczas spokojnej kontemplacji. Masz rację; warto znaleźć czas, by przeanalizować omyłki i ich konsekwencje, ale moim zdaniem, trudno skupić się na introspekcji, kiedy ktoś potrzebuje naszej pomocy. Luke przytaknął mu skinieniem głowy. - Corran ma rację, Jacenie. Rozumiem, co chcesz mi powiedzieć, i obiecuję, że je- śli postanowisz podążyć drogą samopoznania, to nie będę ci w tym przeszkadzał. Oczy młodzieńca zwęziły się podejrzliwie. - Jest w tym jakiś haczyk, prawda? - Jest. Ja naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Zostawiłem dla siebie najbardziej niebezpieczną misję i chcę, żebyś mi towarzyszył. Miałeś już do czynienia z Yuuzha- nami, więc dysponujesz doświadczeniem, które może mi się przydać. Zabierzemy Ar- too i polecimy na Belkadan, żeby sprawdzić, co próbował tam zdziałać yuuzhański agent. To niezwykle ważne zadanie i naprawdę będę cię potrzebował. Corran parsknął śmiechem. - Świetnie. Widzę, że ta najbardziej beznadziejna misja, o której mówiliśmy, przy- padnie w udziale właśnie mnie. Jacen spojrzał na niego przelotnie. - Możemy się zamienić. - Nie zrobicie tego. - Luke oparł się o krawędź stołu. - Nie spodobałoby ci się za- danie, które powierzyłem Corranowi. Zresztą, z tego, co mówiłeś, wynika, że nie nadawałbyś się do tej roli. Misja na Belkadan to co innego. Jest dla ciebie stworzona. Jacen przymknął na moment oczy, a potem kiwnął głową, choć z wyraźnym opo- rem. - Polecę z tobą, ale mam w tej sprawie tak mieszane uczucia, że nie wiem, czy bę- dziesz miał ze mnie pożytek. - W porządku. Młodzieniec skłonił się lekko. - Jeśli pozwolisz, wujku, zostawię was samych. Podyskutujecie o wyprawie Cor- rana. - Nie, zaczekaj. Chcę, żebyś wiedział, na co chciałeś się zamienić. Corran przewrócił oczami. - Będzie gorzej, niż myślałem. Luke zaśmiał się z cicha. Mroczny przypływ I - Szturm 38 - Powiedzmy, że twoje zadanie jest drugie pod względem stopnia ryzyka. W Odle- głych Rubieżach znajduje się system nazwany przez imperialnych badaczy MZX33291. W pobliżu jest pulsar, który skutecznie zakłóca komunikację z jedyną zdatną do za- mieszkania planetą systemu. Imperium zakazało lotów na ten świat, ale nie bardzo wia- domo dlaczego. Istnieją dowody, że wysłano tam kiedyś zespoły ksenoarcheologów, lecz nie sposób stwierdzić, co tam odkryli. - Jasne. Sądzisz, że mogą tam być Yuuzhanie? - Nie wiem. - Luke wzruszył ramionami. - Ludzie z Uniwersytetu Agamaru odkry- li niedawno garść danych na temat piątej planety systemu. Nazwali ją Bimmiel, na cześć szefa imperialnej ekspedycji. Jakieś trzy miesiące temu wysłali tam własną ekipę ksenoarcheologiczną, w ramach komercyjnej wyprawy badawczej. Zaginął po niej wszelki słuch, choć może nie jest to zbyt zaskakujące. Zarząd uczelni dał nam jednak znać, że coś się dzieje, i poprosił, żebyśmy „wysłali tam któregoś z Jedi, jeśli będzie w okolicy". Korelianin uśmiechnął się kpiąco. - Wydaje im się, że mamy większy budżet na podróże międzygwiezdne niż oni? - Coś w tym guście. Wierzą też chyba, że Jedi lepiej poradzi sobie z akcją ratun- kową, niż grupka studentów, którą sami mogliby wysłać. Wstępne raporty przesłane przez ową ekipę wskazują, że klimat planety znacznie się zmienił od czasu, gdy badali go imperialni spece. Poza tym studenci zjawili się na Bimmiel podczas pory burzowej, a wtedy nie jest tam przyjemnie. Corran kiwnął głową. - Zła pogoda to chyba nie takie straszne niebezpieczeństwo. - Chcę, żebyś wziął ze sobą Gannera Rhysode 'a jako partnera. Korelianin z sy- kiem wypuścił powietrze. - Twoja oferta nadal jest aktualna, Jacenie? - Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale Ganner również nie był szczęśliwy, kiedy do- wiedział się, co go czeka i z kim przyjdzie mu pracować. - Luke uśmiechnął się krze- piąco do przyjaciela. - Jeśli na Bimmiel nic się nie dzieje, misja powinna być łatwa. Wchodzicie, lokalizujecie ekspedycję i ewakuujecie ludzi. - Ganner sam mógłby to zrobić. - Mógłby, ale jeśli na planecie są Yuuzhanie, to zapewne chciałby ich zaatakować, a tych, których miał ratować, zostawiłby w bardzo ciężkim położeniu. Ty będziesz dowodził, więc cię usłucha, choćby i niechętnie. Jacen uśmiechnął się do Corrana. - Poza tym musisz przyznać, że brak uzdolnień telekinetycznych stwarzałby ci spore utrudnienia. - Jasne. Może i nie potrafię unieść skały siłą umysłu, chłopcze, ale za to umiem sprawić, iż sama będzie czuła, że lata. - Corran westchnął z rezygnacją. - Ganner jest całkiem niezły w telekinezie. Jego udział ma sens. Zresztą mogło być gorzej: wystar- czy, że dobrałbyś mi do pary Kypa. - Nie mógłbym być aż tak okrutny dla żadnego z was. - Hej, nie jestem aż taki zły - obruszył się Corran, unosząc brew. - A może uwa- żasz, że to jedna z tych rzeczy, które inaczej wyglądają,^ pewnego punktu widzenia"?
Michael Stackpole39 - Widzisz? Nauka nie poszła w las - odparł mistrz. - Ta wyprawa to także szansa. Pokażesz Gannerowi, że poglądy na Moc, jakie lansuje Kyp, nie są tylko słuszną nauką. - Kapuję -uśmiechnął się Corran. -No cóż... Niech Moc będzie z nami. - Oby tak było - przytaknął poważnie Luke. - Wiesz, cieszy mnie, że Jedi są pierwszą linią obrony galaktyki, ale boję się, że lud Yuuzhan Vong uświadomi nam, jak cienka jest owa linia. Mroczny przypływ I - Szturm 40 R O Z D Z I A Ł 6 Corran Horn odnalazł Valina na małej polance pośród gęstej dżungli Yavina Czte- ry. Chłopiec siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi spoczywającymi na kolanach. Wpatrywał się intensywnie w ziemię, koncentrując uwagę na kamyku leżą- cym mniej więcej metr dalej. Krople potu przesączały się przez jego brwi i ściekały ku piwnym oczom. Obserwując go, Corran poczuł w sercu niezmierną dumę, zmieszaną ze smutkiem. Rycerze Jedi z rodu Horn-Halcyon od pokoleń pozbawieni byli zdolności telekinetycz- nych. Corran doskonale pamiętał frustrację, która towarzyszyła jego próbom poruszania obiektów poprzez Moc. Z wyjątkiem ekstremalnych sytuacji, kiedy to używał Mocy do zaabsorbowania energii, mogącej wyrządzić krzywdę innym, nie był w stanie poruszyć nawet kropli śliny na gębie Huna, nie mówiąc już o kamieniu. To, że Valin tak bardzo starał się poruszyć kamyk, zrobiło na Corranie wielkie wrażenie. Chłopiec pod wieloma względami już zaczął przerastać oczekiwania ojca. Choć miał dopiero jedenaście lat, sięgał już Corranowi do ramion, najwyraźniej wdając siew dziadka. Ciemne włosy i piwne oczy chłopca były mieszanką cech ojca i matki, a rysy twarzy zdecydowanie bardziej zawdzięczał Mirax, z lekkim udziałem matki Cor- rana. Dobrze, że pod tym względem nie przypomina Boostera Terrika, pomyślał Cor- ran. Jak każdy ojciec we wszechświecie, czuł ucisk w piersiach, gdy obserwował, jak jego syn próbuje dokonać rzeczy, której dokonać nie mógł. Chciał mu przeszkodzić, oszczędzić Valinowi rozczarowania, ale powstrzymał się. Taka lekcja mogła chłopca zaboleć, ale umiejętność znoszenia zawodów była znacznie cenniejsza, niż talent do przenoszenia wszystkich skał galaktyki. I wtedy, ku zdumieniu Corrana, mały owalny kamyk poruszył się. Najpierw się zachwiał, a potem przewrócił na bok. Korelianin nie umiał powstrzymać głośnego okrzyku radości. - Wspaniale! Ruszyłeś go! - Tata? - Chłopiec odwrócił się gwałtownie, pryskając kroplami potu z długich, brązowych włosów. Jeden z loków przykleił mu się do twarzy tuż pod prawym okiem. - Nie zauważyłem cię.
Michael Stackpole41 - Byłeś skoncentrowany. To wspaniałe. - Corran wyszedł na polankę i pomógł sy- nowi wstać. - To znaczy... Ja nigdy bym nie potrafił... - Tato, nie jest tak, jak myślisz. - Wiem, co widziałem. Valin uśmiechnął się i odgarnął kosmyk z policzka. - Pamiętasz jak mówiłeś mi o różnych punktach widzenia? - Tak? - To właśnie taki przypadek. - Valin kucnął i gestem przywołał ojca. - Przyjrzyj się dobrze. Corran uważnie obejrzał kamień. Tuż pod nim, na ziemi, roiło się od maleńkich, purpurowych owadów. Stworzenia biegały nerwowo wokół podstawy kamyka. - Nie rozumiem... Ustawiłeś tę bryłkę nad wejściem do ich kolonii? - Nie. Dobrze poznałem garnanty. Porozumiewają się za pomocą drgań i zapa- chów. Użyłem Mocy, żeby je przekonać, że ich szlak wiedzie do góry. Zasugerowałem, że kamień nadaje się do jedzenia, a wtedy pierwszy z nich spryskał go zapachem ozna- czającym pożywienie. - Valin wzruszył niewinnie ramionami i wyciągnął z kieszeni kawałek suchej racji żywnościowej. - Mam dla nich nagrodę, nie można więc powie- dzieć, że zmuszałem je do czegoś. Corran zmarszczył brwi. Zmuszanie istoty myślącej do czegokolwiek, wbrew jej zamiarom i dla egoistycznych celów, bez wątpienia było dla Jedi krokiem w kierunku Ciemnej Strony. Nakłanianie nieinteligentnych stworzeń do robienia czegoś zupełnie naturalnego nie kwalifikowało się jednak do tej kategorii działań, szczególnie, że gar- nantom nie groziło żadne niebezpieczeństwo, a za energetyczny wydatek miały zostać sowicie wynagrodzone. - Jesteś chyba nieco bliżej granicy Ciemnej Strony, niż sobie tego życzysz, ale i tak jestem pod wrażeniem. - Corran pogładził syna po głowie. - Niełatwo jest komuni- kować się z przedstawicielami innego gatunku. - Jaka tam komunikacja, tato - prychnął Valin, przewracając oczami. - To tylko robactwo. Po prostu zasugerowałem mu, że kamień jest żarciem. - To więcej, niż ja potrafiłem zdziałać w twoim wieku. - Przecież nie byłeś szkolony. - To prawda. -Corran wstał. -Mimo to, jestem z ciebie dumny. - Chciałbym, żebyś był jeszcze bardziej dumny. - Valin również podniósł się z ziemi i westchnął ciężko. - Z początku bardzo się starałem poruszyć ten kamyk. Potem postanowiłem spróbować sposobem... Chyba nigdy nie będę potężnym Jedi. Corran położył dłonie na barkach syna i pochylił się tak, że zetknęli się czołami. - Są wśród Jedi i tacy, którzy mierzą swą potęgę tym, jak daleko potrafią przenieść jakiś przedmiot, lub tym, jak łatwo jest im coś zniszczyć. Prawdziwa siła Jedi płynie jednak z wnętrza: z serca i umysłu. Niektórzy przenoszą góry tylko po to, by udowod- nić innym, że potrafią tego dokonać, ale najsilniejsi z nas nie widzą powodu, by to ro- bić, jeśli nie służy to rozwiązaniu jakiegoś problemu. Jego syn znowu westchnął, ale tym razem uśmiechnął się. - Tato, co właściwie próbujesz mi powiedzieć? Mroczny przypływ I - Szturm 42 - To, że z czasem przyzwyczaisz się do bycia słabszym, chłopcze, bo może nigdy nie uda ci się zmienić tego stanu rzeczy. Corran uniósł głowę i spojrzał w stronę, z której dobiegł głos. - Gannerze! Młody Jedi skłonił się z powagą. Był o całą głowę wyższy od Horna. Miał szero- kie bary, wąską talię i smukłe biodra, a pod jego skórą prężyły się węzły mięśni. Kru- czoczarne, zaczesane do tyłu włosy oraz wąsy i kozia bródka zdobiące jego urodziwą, błękitnooką twarz, dopełniały obrazu herosa, niezawodnego obiektu niewieścich wes- tchnień. Granatowo-czarne szaty Gannera odcinały się wyraźnie od zielonego tła dżun- gli, nadając młodzieńcowi dystyngowany wygląd urzędnika państwowego. Corran poczuł, że w jego synu koncentruje się Moc, i nieznacznie ścisnął jego ra- mię. - Nie rób tego. Rosły mężczyzna rozłożył ręce i uśmiechnął się lekko. - Ależ proszę, Valinie, pokaż, co potrafisz. Wyślij do mojego umysłu dowolną wi- zję. Obiecuję, że będę się bał. - Najstraszniejsza wizja, jaka przychodzi mi do głowy, to ty. Ganner zaklaskał anemicznie. - Dobrze, że jest taki bojowy -powiedział, spoglądając na Corrana. - Nasz statek jest gotowy do drogi. - Właśnie miałem pożegnać się z synem. - Mamy czas. Niewiele, ale mamy. Corran odwrócił się do Valina. - Wracaj do Wielkiej Świątyni, do matki i siostry. Powiedz im, że zaraz przyjdę się pożegnać. Chłopak uniósł pytająco brwi. - Jesteś pewny? - Nie zrobię mu krzywdy - roześmiał się Ganner. Valin popatrzył na niego twardo. - Gdybyś to potrafił... - Idź, synu. Matka będzie się denerwować, a tego chyba nie chcemy, prawda? - Corran zmierzwił czuprynę chłopca. - Pewnie już się martwi. Idź, uspokój ją. Valin kiwnął głową i pobiegł w stronę świątyni. Corran obserwował go przez mo- ment, a potem powoli odwrócił się w stronę Gannera. - A teraz mów, dlaczego chciałeś spotkać się ze mną akurat tu, z dala od innych? - Spostrzegawczy jesteś - stwierdził Ganner, mrużąc błękitne oczy. - Nominalnie jesteś szefem tej ekspedycji, ale.... - Poprawka: jestem jej szefem. - Horn skrzyżował ramiona na piersiach. - A ty bę- dziesz moim pomocnikiem. - W dzienniku wyprawy może, ale w rzeczywistości... - O co ci chodzi? - O to, że jesteś staroświeckim Jedi z tym swoim dwufazowym mieczem. O to, że jestem znacznie potężniejszy niż ty. O to, że jesteś przeciwny filozofii Kypa Durrona, którą ja uważam za przyszłość zakonu Jedi, jeśli nadal ma on pełnić swoją misję w
Michael Stackpole43 galaktyce. - Ganner niedbale machnął ręką. Spory kamień wystartował w powietrze, jakby uwiązano go do niewidzialnej turbowindy. - Uczynię, co trzeba, żeby wypełnić naszą misję, ale nie pozwolę, żebyś wtrącał się w to, co będę robił. Kamień wystrzelił w kierunku Corrana. Jedi uchylił się w prawo, a pocisk skręcił w lewo i spadł w pobliskie krzaki. Ganner uśmiechnął się z wyższością. - Zrozumiałeś, co powiedziałem? - Jasne - odparł Horn, opuszczając swobodnie ręce. - Powiedziałeś, że twoja filo- zofia jest ważniejsza niż zadanie, które nam zlecono. - Nieprawda! - Prawda, ale nie spodziewam się, żebyś był w stanie to pojąć. - Corran pokręcił głową. - Ty, Kyp i wam podobni, ciężko pracujecie na to, by Jedi liczyli się w galakty- ce. Robicie to nosząc wystawne szaty i zajmując zdecydowane stanowisko w różnych sprawach. W większości przypadków macie zresztą rację, nie przeczę. Nie podoba mi się tylko to, w jaki sposób demonstrujecie siłę i jak działacie. Mogłoby się zdawać, że chcecie powiedzieć: „Hej, jesteśmy Jedi! Macie nas szanować!" Moim zdaniem na szacunek trzeba zasłużyć. Ganner spochmurniał. - Już zasłużyliśmy. To Jedi zaprowadzili porządek w miejsce chaosu Imperium. - O, nie. Zrobił to jeden Jedi. Jedyny, który w owym czasie stanął do walki z Im- perium. To Luke Skywalker zasłużył na szacunek galaktyki, nie my. Każdego dnia musimy walczyć o respekt, ale, jak wiesz, każdy hologram ma wiele stron: ludzie robią się podejrzliwi i pełni uprzedzeń, kiedy ktoś próbuje im mówić, co jest dobre, a co złe. - Corran uśmiechnął się półgębkiem. - Widziałem to pracując w CorSecu i widzę to te- raz, jako Jedi. Rhysode zadarł głowę i roześmiał się. - Spośród wszystkich ludzi akurat ty masz najmniejsze prawo krytykować nas za to, że próbujemy stworzyć taki wizerunek Jedi, który ułatwi nam robotę. - Jak na to wpadłeś? - Co zrobiłeś na Courkrus? Sterroryzowałeś ludzi. Sprawiłeś, że widzieli przeraża- jące rzeczy, które nie istniały. - Ganner uśmiechnął się triumfująco. - Może i nazywałeś się wtedy Keiran Halcyon, ale używałeś tych samych metod, co my. Dobrze wiesz, jakie są skuteczne. - Nie, nie, nie. - Corran pokręcił głową. - Nie możesz wypominać mi Courkrus, żeby usprawiedliwiać wasze działania. To była planeta przestępców, rządzona przez piratów. Użyłem ich własnego strachu, żeby rozbić tę konfederację. Sprawiłem, że ci, którzy powinni bać się sprawiedliwości, poczuli, że ona ich wkrótce dosięgnie. A wy przybywacie z zewnątrz i znikacie, gdy już wprowadzicie swój porządek. Przy was nikt nie czuje się bezpieczny. Ludzie zastanawiają się, kiedy się zjawicie, żeby i ich osądzić. - W ten sposób chronimy ich przed przejściem na Ciemną Stronę. - Tak. Słyszałem już ten argument -z ust agentów CorSecu i każdej innej służby bezpieczeństwa, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. Strach, bez względu na to przed czym, jest pierwszym krokiem ku Ciemnej Stronie. -Corran wzniósł ręce. - Mroczny przypływ I - Szturm 44 Zresztą wszystko to nie ma teraz znaczenia. Nie chcesz, żebym ci przeszkadzał? To nie zmuszaj mnie do interwencji. Lecimy, odnajdujemy naukowców i studentów, a potem zabieramy ich do domu. Prosta sprawa. Ganner Rhysode parsknął z cicha, słysząc taką charakterystykę misji, a Corran, widząc jego reakcję, poczuł doń odrobinę szacunku. Może jesteś nieco bystrzejszy, niż mi się wydawało, pomyślał. - Mam nadzieję, że sprawa rzeczywiście będzie prosta, ale to mało prawdopodob- ne. - Ganner machnął rękaw stronę Wielkiej Świątyni. - Niektórzy uważają, że zakłóce- nia hiperprzestrzenne, które otaczają galaktykę, powstrzymają większość Yuuzhan. Ja jednak wolę porównywać je do sztormów, które od czasu do czasu cichną. A jeśli tak jest, to najprawdopodobniej znajdziemy wroga i na tej, i na wielu innych planetach. A wtedy będę gotowy. Ganner pogładził rękojeść miecza. - Zrobię wszystko, co konieczne, by pokazać Yuuzhanom. dlaczego nie powinni byli tu przybywać. - Nie zapominasz o czymś? - O czym? - Ganner warknął gniewnie, rozpłaszczając dłonią garnanta, który wę- drował po jego karku. - Yuuzhanie to najeźdźcy. Trzeba ich pogonić. - Naszym zadaniem jest ewakuowanie ekspedycji naukowej. -Horn uśmiechnął się nieznacznie, widząc, jak Rhysode coraz energiczniej strzepuje z siebie owady. - To drobny szczegół. Widzisz, jak bolesne może być zapominanie o drobnych szczegółach? Ganner znowu warknął i strząsnął z szaty garść garnantów. - To twoja sprawka. - Nie. Może stanąłeś u wylotu głównego tunelu kolonii? - zasugerował Corran, skutecznie maskując rozbawienie. Będę musiał porozmawiać o tym z Valinem, pomy- ślał. Podziwiał instynkt rodzinny syna, ale przecież Moc nie powinna służyć do usku- teczniania głupich żartów. Pewnie o tym wie. Przypomnę mu tylko i dopilnuję, żeby więcej nie popełniał tego błędu, postanowił. Ganner nerwowo szarpał ubranie, raz po raz miażdżąc dłonią natrętne garnanty. - Są wszędzie. Corran poczuł dreszcz, gdy wyobraził sobie, że na ciele Gannera roi się od groź- nych Yuuzhan, a nie insektów. - Wracaj do świątyni i wskakuj do odświeżacza. Naznaczyły cię zapachem, który zwabi całą rzeszę. Ruszymy, kiedy się ich pozbędziesz. - Możesz sobie myśleć, że to zabawne, Horn, ale to, co mówiłem, traktuj poważ- nie. Nie wchodź mi w drogę. - Młody Jedi rozerwał tunikę i ruszył biegiem w stronę Wielkiej Świątyni. Corran obserwował Rhysode'a, dopóki widział czerwone bąble po ugryzieniach na jego plecach. - Nie mam zamiaru, Ganner. Chyba że zmusisz mnie do tego - mruknął za maleją- cą w oddali sylwetką. - Ale jeśli to zrobisz... Wtedy przekonamy się, kto naprawdę jest potężniejszym Jedi.
Michael Stackpole45 R O Z D Z I A Ł 7 Luke Skywalker zajrzał przez drzwi sypialni, którą dzielili, i dostrzegł swą żonę, leżącą na łóżku. Spoczywała wygodnie, a czerwonozłociste włosy rozsypały się wokół głowy niczym promienie słońca. Jej piersi unosiły się miarowo. Uświadomiło mu to, jak niewiele spokoju zaznali, odkąd byli razem. Obok Mary leżały poskładane ubrania, przyszykowane do zapakowania w torby, stojące w nogach łóżka. Jej bagaże były niemal gotowe, a dwa worki Luke'a czekały na załadunek. Skywalker uśmiechnął siej doceniał jej domyślność i podziwiał żonę za to, że chciało jej się szukać jego toreb mimo słabości wywołanej chorobą. Wszedł do pokoju po cichu, mając nadzieję, że jej nie obudzi, ale oczy Mary otwo- rzyły się niemal natychmiast. - Luke? Dobrze, że to ty. - A któż by inny? Uśmiechnęła się z rezerwą, ale dość znacząco, by Luke poczuł dreszcze. - Anakin. Nie chcę się spóźnić na nasz odlot. - Nie martw się. Anakin jest wyjątkowo wyrozumiały. - Mężczyzna rozsunął zło- żone ubrania i przysiadł obok stóp żony. - Jak się czujesz? Usta Mary wykrzywił złośliwy uśmieszek. - Jesteś mistrzem Jedi, więc mi powiedz. Luke sięgnął Mocą w jej stronę i szybko napotkał wzniesioną przez umysł kobiety linię obrony. Miał wrażenie, że Mara owinęła się kolczastą tkaniną i otoczyła pancer- nymi płytami z poszycia kosmicznego okrętu, pod którymi ciągnęły się warstwy naj- różniejszych zapór. Każda z nich zatrzymywała umysłową sondę na moment, zanim pojawiła się w niej mikroskopijna przerwa, pozwalająca sięgać coraz głębiej i głębiej. Wreszcie pod ostatnią warstwą, za oceanem obrazów, nadziei i obaw, dotarł do ją- dra jej świadomości. Zawsze, gdy sondował Marę poprzez Moc, postrzegał jej wnętrze jako jaskrawe, białe światło. Była najbardziej żywiołową i żywotną osobą jaką znał. Uważał to za godne podziwu, bo swego czasu sam Imperator, któremu służyła, starał się stłumić w niej ową witalność. Mroczny przypływ I - Szturm 46 Choroba odebrała jej sporo sił, ale wrodzona odporność Mary nie pozwalała na dalszy jej postęp. Luke czuł, jak przez jego żonę przepływa Moc, nieustannie odbudo- wując uszkodzone tkanki i stawiając opór nieznanej infekcji. Choć pierwszy kontakt z rasą Yuuzhan Vong osłabił Marę i przyspieszył rozwój choroby, teraz poczyniła znacz- ne postępy na drodze do odzyskania pełni sił. Jeszcze nie jest taka, jak dawniej, ale odzyskuje siłę, pomyślał Luke. Uśmiechnął się do żony. - Powiedziałbym, że masz się doskonale, kochanie. Mara usiadła i pogładziła go po policzku. - Czuję się lepiej, ale jeszcze nie dość dobrze. - Daj sobie trochę czasu -poradził, całując ją w nadgarstek. - Niecierpliwość jest służką rozpaczy. - A rozpacz należy do Ciemnej Strony - uzupełniła Mara, kiwając głową. - Rozu- miem, mistrzu Skywalker. Mężczyzna potrząsnął głową. - Wiesz, co mam na myśli. - Wiem. Wiem też, dlaczego mnie ostrzegasz. Empatia i ostrożność - oto, czym zdobywasz sobie wszystkie ludzkie serca. - Mara położyła się i podkurczyła nogi, dając mężowi więcej miejsca. Luke oparł brodę na jej prawym kolanie. - Nie przeszkadza ci, że Anakin będzie ci towarzyszył na Daninę? Kobieta potrząsnęła głową. - Mogę polecieć sama, jeśli potrzebujesz go gdzieś indziej. - Jeżeli nie chcesz, żeby był z tobą, mogę mu znaleźć inne zadanie. - Mistrz Jedi ucałował kolano żony. -Nie chcę obciążać cię czymś, co w gruncie rzeczy jest moim problemem. - Luke'u! - Głos Mary nabrał mocy i zdecydowanie ostrzejszego tonu. - Od chwili, kiedy się pobraliśmy, twoje problemy stały się moimi. - Tak, ale Anakin należy do mojej rodziny, a biorąc pod uwagę okoliczności, w ja- kich ty wzrastałaś, mogłaś nie mieć okazji... Zielone oczy Mary uciszyły go jednym spojrzeniem. - Może zastanowisz się, co mówisz, domniemany jedynaku? Luke roześmiał się lekko. - Punkt dla ciebie. - To jeszcze nie wszystko. Kiedy zgodziłam się zostać twoją żoną, wiedziałam, w co się pakuję. Dzielimy ze sobą życie, a to oznacza i troski, i radości. - Mara przymknę- ła na moment oczy. - Lubię Anakina. Współczuję mu, bo wiem, przez co przechodzi - dodała, unosząc powieki. - Czuje się odpowiedzialny za śmierć Chewbacki, tak jak ja swego czasu czułam się odpowiedzialna za śmierć Imperatora. Oboje straciliśmy kogoś, kto był jednym z filarów naszego życia. Jeśli pomogę mu z tego wybrnąć, może nie będzie musiał przeżywać tego, co ja. Oczywiście wyobrażam sobie, że nie jest zachwy- cony perspektywą towarzyszenia starej, schorowanej kobiecie, lecącej na peryferyjną planetę, by odpocząć i podreperować zdrowie.
Michael Stackpole47 - Tak się składa, że podjął się tej misji dość chętnie. Powiedziałem mu, że powie- rzam cię jego opiece, i bardzo dzielnie zniósł tę odpowiedzialność. Odwalił kawał do- brej roboty, kompletując wyposażenie na tę wyprawę. Oczy Mary zabłysły. - Wyczułam w tobie przebłysk niepokoju. O co chodzi? - Widzę, że muszę popracować nad samokontrolą - westchnął Skywalker. - Prze- cież znasz mapę tego sektora. Dantooine leży w głębi Odległych Rubieży. Możliwe, że właśnie tamtędy przebiega korytarz wybrany przez yuuzhańskie siły inwazyjne. Jeśli w ogóle istnieje jakiś korytarz... Wysyłanie cię tam z Anakinem... - Jest być może najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, by ocenić rozmiary niebez- pieczeństwa. - Mara usiadła, by poprawić stertę poduszek. - Jak już ustaliliśmy, dotych- czasowe ataki miały zdecydowanie nie militarny charakter. Nie było rozpoznania wal- ką, zakładania baz wypadowych czy przyczółków - niczego, co mogłoby wyglądać na prawdziwą inwazję. Cokolwiek Yuuzhanie zamierzają teraz zrobić, będą działać znacz- nie ostrożniej, bo wiedzą, że czuwamy. - Żelazna logika, ale jakoś nie podoba mi się myśl, że mogłabyś znaleźć się na linii frontu. - Dantooine nie jest poważnym celem militarnym. To dlatego Rebelianci założyli tam bazę, którą zresztą wkrótce opuścili. I z tego samego powodu Tarkin nie zniszczył planety Gwiazdą Śmierci. Luke niespokojnie wzruszył ramionami. - Jeśli założymy, że najeźdźcy oceniają wartość celów podobnie jak my... Pamiętaj o tym, co zrobili z Belkadanem. Możliwe, że stosują całkiem inne kryteria. - Tym bardziej powinniśmy wysyłać zwiadowców we wszelkich przewidywalnych kierunkach. Trzeba wywęszyć, co wisi w powietrzu. Mistrz Jedi pokręcił głową. - Cokolwiek powiem, jakimś cudem zawsze zamienisz moje obawy w przekona- nie, że powinnaś lecieć z Anakinem na Dantooine, prawda? - To dlatego, że tak dobrze cię znam, kochanie. Mara przywołała go skinieniem palca. Wyciągnął się na łożu, podpierając tułów na łokciach. - Znasz mnie lepiej, niż ja sam. - Ale naprawdę dobrze poznam cię wtedy, gdy oboje będziemy starzy i siwi. - Po- chyliła się nad nim i pocałowała go w czoło. -Wiem, że obawy o mnie i całą resztę Jedi ruszających do akcji to tylko mechanizm obronny. Dzięki niemu nie myślisz o niebez- pieczeństwach, które czekają ciebie. Cokolwiek by mówić, my lecimy na planety, na których Yuuzhanie mogą się pojawić, a ty - tam, gdzie na pewno byli. Nie wiadomo, na co natkniesz się na Belkadanie. - Chcę tylko jednego: znaleźć lekarstwo dla ciebie. Powiedziałaś, że czujesz jakiś związek między tamtejszą katastrofą ekologiczną a twoją chorobą. Jeśli uda mi się wpaść na jakiś trop... Mara przyłożyła palec do jego ust. Mroczny przypływ I - Szturm 48 - Uda ci się. Po tym, co przeszliśmy, nie pozwolę, żeby zabiła mnie jakaś cholerna choroba. Jeśli lekarstwo znajduje się na Belkadanie - świetnie. Jeśli gdzie indziej - też dobrze. Najważniejsze jest to, żebyśmy mieli pewność, iż istnieje związek między Yuuzhanami a moją chorobą. Bo jeśli tak jest, to gdy tylko wyzdrowieję, waleczny lud Yuuzhan Vong słono mi za to zapłaci. Luke uniósł głowę i pocałował żonę w usta. - Kiedy staliśmy po przeciwnych stronach barykady, twój duch bojowy trochę mnie przerażał. Wolałem nie myśleć o spotkaniu z tobą twarzą w twarz, w walce, teraz więc prawie mi żal tych Yuuzhan. - Sami są sobie winni. Nikt ich tu nie zapraszał. - Mara odpowiadała na pocałunek długo i namiętnie. - Nie martw się o mnie. Lepiej myśl o sobie i Jacenie. Anakin i ja damy sobie radę. Skywalker skinął głową. - Z pewnością - odpowiedział, całując żonę raz jeszcze. - Będę za tobą tęsknił, wiesz? Mara pogładziła go delikatnie po włosach. - A ja za tobą, mężu. Okresowe rozłąki to cena, którą musiałam zaakceptować wy- chodząc za ciebie. Rozstajemy się, żeby kiedyś na zawsze być razem. Może to nie naj- lepszy interes, ale i nie najgorszy. A póki co, mój drogi, godzę się na to i... jestem bar- dzo szczęśliwa.
Michael Stackpole49 R O Z D Z I A Ł 8 Wyprowadzając X-skrzydłowiec z górnego pokładu startowego bothańskiego krą- żownika szturmowego „Ralroost", Gavin Darklighter pociągnął drążek sterowy do sie- bie i w bok, i położył maszynę na prawe skrzydło, tak, by widzieć start pozostałych myśliwców eskadry. Bothański okręt był jedną z najnowszych jednostek we Flocie Nowej Republiki. Choć nieco mniejszy od niszczyciela gwiezdnego klasy Victory, smuklejszy i nie tak kanciasty „Ralroost" dysponował o dwadzieścia procent większą siłą ognia, niż stary Vic, a jego pancerz i pola ochronne były o połowę mocniejsze. Zaprojektowano go tak, by był w stanie znieść potężne razy i nadal odpowiadać nie- przyjacielowi zmasowanym ostrzałem. Gavin przypomniał sobie rozmowę z żoną i jej siostrą. Dyskusja rozgorzała, gdy Bodianie ogłosili publicznie zamiar budowania krążowników szturmowych. Było to w czasie, gdy ogłoszono pokój z Resztą Imperium, nowe okręty uważano więc albo za idiotyczną lokatę kapitału, albo za zwiastun bothańskiej agresji w niedalekiej przyszło- ści, wreszcie - i do tej opinii przychylały się Sera i Rasca -za wyrzucanie pieniędzy w błoto. Obie uważały, że w momencie, gdy w galaktyce zapanował pokój, środki prze- znaczone na budowę choćby jednego z krążowników wydano by znacznie mądrzej, wspierając usuwanie zniszczeń po kilkudziesięcioletniej wojnie. Ich argumenty były przekonujące, ale Gavin podchodził do nich z rezerwą. Teraz, gdy patrzył na okręt w pełnej krasie, cieszył się, że Bothanie jednak go zbudowali. Hangary myśliwców znajdowały się w połowie długości kadłuba, a ujścia pokładów startowych skierowano i w górę, i w dół, tak, by maszyny mogły włączać się do bitwy w najbardziej korzystnym punkcie. System podwójnych tuneli pomagał też w szybszym przyjmowaniu myśliwców na pokład po skończonej bitwie. Gavin doceniał znaczenie tego detalu. Jednym klawiszem uruchomił komunikator. - Klucz pierwszy za mną. Piątka, klucz drugi za tobą. Dziewiątka, prowadzisz klucz trzeci. Podlegli mu dowódcy - major Inyri Forge i major Alinn Varth -potwierdzili odbiór rozkazu. Nie po raz pierwszy poczuł dysonans między kobiecymi głosami a numerami identyfikacyjnymi swoich oficerów. Niemal przez całą jego służbę w eskadrze Dzie- wiątką był Corran Horn, a Piątką Hobbie, Janson, lub Tycho Celchu. Mroczny przypływ I - Szturm 50 Myśliwce rozwinęły szeroką formację i pomknęły w stronę środka systemu. Nie było tu zbyt wiele do oglądania - pas asteroid oddzielał dwie małe i bardzo gorące pla- nety od trzech gazowych gigantów. Na żadnym z globów nie istniało życie; tylko wo- kół największego krążyło kilka niemal nadających się do zamieszkania księżyców - o ile ktoś lubił mieszankę powietrzną o niskiej zawartości tlenu i rekordowo wysokiej azotu. Gdyby nie placówki górnicze na asteroidach i fakt, że jest to punkt nawigacyjny w drodze z Bastionu do Wspólnego Sektora, byłaby to jeszcze jedna nic nie znacząca plamka na mapach, pomyślał Darklighter. Gavin uważał za słuszne, że system ten nie miał nawet nazwy, odkąd bowiem go odkryto, nie wyróżnił się niczym szczególnym. Tak przynajmniej było do poprzedniego tygodnia, kiedy pewien frachtowiec zbliżył się do tutejszych asteroid w poszukiwaniu górniczego złomu. Zaatakowały go niezidentyfikowane myśliwce, ale bez powodzenia. Statek zdążył uciec, a jego załoga natychmiast zgłosiła próbę napadu. Admirał Kre'fey postanowił skierować „Ralroosta" w te strony, by wyjaśnić okoliczności zajścia. Eska- dra Łobuzów chwilowo przestała bawić siew piratów, żeby zapolować na prawdziwych bandytów. Gavin uruchomił program analizujący i przeładował go do komputera celownicze- go. - Catchu, włącz sensory. Wiemy, że są tu gdzieś myśliwce, ale musimy znaleźć ich bazę. Robot ćwierknął potwierdzająco. W słuchawkach komunikatora rozległ się głos Inyri. - Dowódco, mamy zanikający namiar na cel w pasie asteroid, pozycja 247 - 30. Śledzą nas. - Przyjąłem. Możemy ich zidentyfikować? - Dopasowywanie idzie opornie. Podejrzewam, że to „brzydale". - Miej na nie oko. - Gavin zastanawiał się przez moment, a potem skinął głową do siebie. - Uwaga, wszystkie Łobuzy, na mój znak przechodzimy na kurs 270 - 27. Pole- cimy do tej dużej, wolno wirującej asteroidy. Komunikator zaskrzeczał serią potwierdzeń. Gavin trącił przełącznik, ustawiając płaty myśliwca w pozycji bojowej. Uważnie przyjrzał się odczytom z sensorów, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Skoro nie chcą się pokazać, to sami ich wypłoszymy, postanowił. - Uwaga, Łobuzy. Trzy, dwa, jeden, teraz! Darklighter położył maszynę na lewe skrzydło, jednocześnie ściągając drążek ste- rowy do siebie, po czym wyrównał lot i zobaczył, że pozostałe X-skrzydłowce wiernie powtórzyły jego manewr. Przełączył komunikator na częstotliwość dowodzenia, na której kontaktował się z „Ralroostem". - Tu Dowódca Łobuzów. Złapaliśmy kontakt. Sprawdzamy, co to jest. - Przyjąłem, Dowódco Łobuzów. Udanego polowania. Gavin zmusił się do wzięcia głębokiego wdechu, po czym wolno wypuścił powie- trze. Choć ufał ocenie Inyri na temat statków, które mieli wygonić spomiędzy asteroid,