Michael Stackpole5
R O Z D Z I A Ł
1
Shedao Shai stał w swojej kajucie, głęboko w trzewiach żywo-statku „Dziedzictwo
Udręki”. Wysoki i smukły, o długich członkach zakończonych haczykowatymi wyrost-
kami na nadgarstkach, łokciach, kolanach i piętach, wojownik Yuuzhan Vong stanął
wyprostowany jak struna. Rozłożył ramiona dłońmi na zewnątrz. Cienka, umięśniona
pępowina łączyła statek z kapturem percepcyjnym, który wojownik miał na sobie. De-
likatny przewód wił się po koralowych ścianach kabiny, wszczepiony w tkankę nerwo-
wą statku.
Shedao Shai wiedział i widział to, co wiedział i widział jego statek, zawieszony na
orbicie nad Dubrillionem. Otaczała go tylko pustka przestrzeni, a pod stopami powoli
wirowała błękitno-zielona kula planety. Pas asteroid wyginał się ku niemu ruchomym
łukiem, a w oddali bury Destrillion unosił się w mrocznej pustce jak nieśmiały kocha-
nek.
Tak właśnie muszą czuć się bogowie, pomyślał Shedao Shai, pozwalając, by krót-
kie jak jedno uderzenie serca wahanie, wywołane bluźnierczą myślą przebiegło dresz-
czem jego ciało. Odsunął strach, wiedząc że Yun-Yammka, bóg zwany również
Oprawcą pozwoliłby mu na tę chwilę dumy w nagrodę za odebranie niewiernym tak
wielu światów. Kapłani zapowiedzieli ludowi Yuuzhan Vong, że ich nowy dom będzie
właśnie tutaj, na obszarach zwanych przez niewiernych Nową Republiką a na Shedao
Shai ciążyła przerażająca odpowiedzialność za poprowadzenie ataku, który proroctwo
kapłanów zamieni w rzeczywistość.
Używając zmysłów statku jak swoich własnych, Shedao pozwolił, by ograniczenia
i troski jego ciała rozpłynęły się we wszechogarniającym intelekcie, kontemplującym
widok rozciągający się wokół. Lud Yuuzhan Vong podróżował z daleka na ogromnych
światostatkach, szukając nowego domu. Zwiadowcy zlokalizowali tę galaktykę prze-
szło pięćdziesiąt lat temu, a raport tych, którzy przeżyli, nadał realne kształty proroctwu
Najwyższego Władcy - oto w końcu ich nowy dom był w zasięgu ręki. Od kiedy wy-
słani do niej agenci przeniknęli w szeregi zamieszkujących ją ras i dane wywiadowcze
popłynęły szerokim strumieniem na światostatki, dorosło całe nowe pokolenie, wycho-
wane i wyszkolone w jednym celu - by oczyścić galaktykę z niewiernych.
Mroczny przypływ II - Inwazja 6
Shedao Shai uśmiechnął się, spoglądając w dół na Dubrillion. Zgodnie z wy-
świechtanymi teoriami militarnymi nawet najdoskonalszy plan może zawieść, gdy za-
braknie jedności w szeregach -tak jak stało się tutaj. Nom Anor, agent i prowokator
Yuuzhan Vong, uknuł wraz z braćmi ze swojej kasty zwiadowców spisek, uzurpując
dla siebie rolę wojowników. Przedwczesny atak został odparty przez Nową Republikę,
choć nie bez strat ze strony niewiernych. Pierwotne cele ataku Shedao Shai musiały
zatem ulec zmianie, tak aby umożliwić dopełnienie podboju i tym samym zmyć plamę
na honorze Yuuzhan Vong.
Dowódca Yuuzhan Vong zacisnął w pięść prawą dłoń, uśmiechając się szerzej.
Gdybym mógł zacisnąć palce na twym gardle, Nomie Anorze, pomyślał, moja rozkosz
nie miałaby granic. Wojownik nie zaprzątał sobie głowy zastanawianiem się, jak kapła-
ni i pozostali zwiadowcy tłumaczyli sobie postępek Noma Anora - wystarczyło mu
osobiste przekonanie, że bogowie z pewnością go ukarzą.
Kiedy powrócisz do Changing, Nomie Anorze, myślał dalej, twoja niegodziwość
zostanie odpowiednio wynagrodzona.
Shedao Shai sięgnął myślami do wspomnień zgromadzonych w „Dziedzictwie
Udręki". Dobył zapis jednego z niewolników, który wcześniej pełnił służbę jako żoł-
nierz podczas pacyfikacji Dubrillionu. Niska, krępa, gadopodobna rasa humanoidów
zwanych Chazrachami dobrze służyła wojownikom Yuuzhan Vong w czasie ich wojen.
Niektórzy z Chazrachów uczestniczyli nawet w kilku bitwach na tyle ważnych, by do-
stąpić zaszczytu włączenia do najniższej kasty wojowników. Shedao Shai przywdział
wspomnienie jak maskera ooglith, czując się nieco dziwnie w ciele dużo niższej istoty.
Przyzwyczajenie się do niewygody przebywania w tak drobnym ciele zajęło mu chwilę,
potem jednak przezwyciężył to uczucie i zaczął przeżywać misję Chazracha na plane-
cie, nad którą teraz krążył.
Misja nie była specjalnie ambitna. Chazrach i jego oddział dostał zadanie znisz-
czenia jednej z kolonii niewiernych, gnieżdżących się w gruzach stolicy Dubrillionu.
Każdy z Chazrachów miał przy sobie kufi - duży, obosieczny nóż - i hodowlę amfista-
fów, znacznie krótszych niż te, których używali wojownicy Yuuzhan Vong. Były one
nie tylko mniejsze, przez co lepiej przystosowane do wzrostu Chazrachów, ale i nie tak
elastyczne, ponieważ niewolnicy wydawali się genetycznie niezdolni do przyswojenia
sobie umiejętności niezbędnych, by móc w pełni wykorzystać możliwości amfistafów.
Shedao Shai uniósł ramiona, nadal nie czując się swobodnie w przybranym ciele,
ale zatopił się umysłem we wspomnieniu. Oczami Chazracha widział, jak żołnierze
zagłębiają się w wąskim, ciemnym przejściu. Jego nozdrza zaatakował kwaśny odór,
który przyprawił Chazracha o szybsze bicie serca. Dwóch jego ziomków zaczęło się
przepychać do przodu, gdy przesmyk się rozszerzył. Chazrach dotknął swojego amfi-
stafa i uniósł go do góry, pozwalając, by wyminął go kolejny z niewolników.
Czerwony promień energii rozświetlił ciemność, na jedną krótką chwilę rozprasza-
jąc cienie i eksplodując w szeregach Chazrachów. Jeden z niewolników chwycił się za
twarz, osmaloną i całą w pęcherzach, a potem z krzykiem okręcił się dookoła. Cha-
zrach, przez którego Shedao obserwował scenę, minął rannego towarzysza i zaczął się
Michael Stackpole7
rozglądać, gdy dźwięk metalu uderzającego o kamień i skrzesana w ten sposób iskra
zaalarmowały go o nowym niebezpieczeństwie.
Na występie muru nad ujściem korytarza ukrył się jeden z niewiernych. Cisnął
ciężką metalową sztabą, która odbijając się o sufit pomieszczenia, skrzesała snop iskier.
Sztaba ze świstem leciała w stronę głowy Chazracha, ale ten odbił ją swoim amfistafem
i zamachnął się jego ostrym ogonem. Amfistaf wbił kolczasty ogon w mięsień łydki
mężczyzny, z której trysnęła słona krew, gdy Chazrach szarpnięciem uwolnił amfistafa.
Niewierny zaczął spadać, koziołkując w powietrzu. Wylądował ciężko na plecach.
Kości pękły z trzaskiem, a ranny stracił władzę w dolnej części ciała. Krew nadal try-
skała, pulsując, z rany na nodze. Mężczyzna spróbował zatamować krew i w tym mo-
mencie ujrzał nad sobą Chazracha. Strach rozszerzył mu oczy, białka niemal wyszły na
wierzch. Zaczął coś mówić płaczliwym, proszącym tonem, ale jedno szybkie plaśnięcie
amfistafa płaskim końcem po szyi uciszyło go na zawsze.
Wszędzie dookoła Chazracha wrzała walka. Wystrzały z Masterów rozświetlały
odległe zakamarki kolonii. Niewolnicy padali na ziemię, wijąc się i próbując zatamo-
wać rękami krew tryskającą z ran. Oblani krwią niewierni, krzycząc w ostatnich mo-
mentach życia, przewracali się jeden za drugim. Niewolnicy mijali ciała rannych i
umierających - zarówno niewiernych, jak i swoich towarzyszy, szukając kolejnych
wrogów. Pułapka zamieniła się w pogrom, a niewierni próbowali uciekać, co jednak
skutecznie uniemożliwiali im wciąż napływający Chazrachowie.
Wtem Shedao Shai poczuł ukłucie bólu. Szło od pleców tuż nad prawym biodrem,
sięgając w głąb jamy brzusznej. Poczuł, jak Chazrach próbuje pokonać ból, skręcając
się w lewo. Dzięki temu broń wbita w jego ciało wysunęła się z rany. Ból zmniejszył
się nieco, ale to nie wystarczyło, by powstrzymać narastającą panikę Chazracha, który
zrozumiał, że jest poważnie ranny.
Odwracając się, uniósł amfistafa, ale niewiele brakowało, a nie udałoby mu się tra-
fić wroga. Przeciwnik był samicą, w dodatku bardzo młodą. Cios, który dorosłemu
rozorałby gardło, trafił ją w twarz, na linii oczu. Broń roztrzaskała kości i przebiła
czaszkę. Niewierna szarpnęła się gwałtownie, opryskując krwią ferrobetonowe ruiny
kolonii. Padła na ziemię jak porzucony płaszcz, nie przestając jednak ściskać w dło-
niach wibroostrza, którym zraniła Chazracha. Broń syczała nienawistną namiastką ży-
cia.
Shedao Shai wygiął plecy i zerwał z głowy kaptur percepcyjny. Nie chodziło mu o
reakcję Chazracha na zranienie, o jego szok i omdlenie. Shedao Shai sam nieraz prze-
chodził przez coś takiego. Tym, co obudziło w nim obrzydzenie, było tchórzostwo
Chazracha.
Nie pozwolę, by zbrukały mnie doznania tchórza, pomyślał.
Dowódca Yuuzhan Vong rozłożył ramiona i oddychał głęboko, zamknięty w swo-
jej komnacie, ukrytej w samym sercu „Dziedzictwa Udręki". Wiedział, że inni uznaliby
jego reakcję na przeżycia ostatnich chwil Chazracha za przesadną. Deign Lian, jego
adiutant, na pewno tak by pomyślał, ale historia domeny Lian była znacznie bardziej
chwalebna niż domeny Shai... w każdym razie do niedawna.
Mroczny przypływ II - Inwazja 8
Sukcesy sprawiły, że stali się słabi i nieuważni. Liana przydzielono do mnie, że-
bym zaszczepił mu pasję prawdziwego wojownika, pomyślał Shedao.
Shedao Shai wiedział, że wielu zbagatelizowałoby ostatnie odczucia umierającego
Chazracha, ale członkowie domeny Shai nie zwykli byli pozwalać, by ich czystość
została splamiona. Ból, jaki poczuł niewolnik, gdy trafiło go wibroostrze - bluźniercza
broń, która nawet niewinną wciągnęła w wojnę - spotkał się z odrzuceniem. Chazra-
chowi dano szansę zbawienia, ale niewolnik jej nie wykorzystał.
Bólu nie wolno było odrzucać - należało przyjąć go z miłością. Zgodnie z filozofią
Shedao Shai ból to jedyna niezmienna wartość w życiu. Narodziny były bólem, śmierć
była bólem, wszelka zmiana była bólem. Wyparcie się bólu oznaczało zaprzeczenie
najprawdziwszej natury wszechświata. Słabość odgradzała ludzi od bólu. Zamiast pró-
bować pokonać ból, należało przyjąć go w siebie, by stać się istotą transcendentną i
przeobrażoną na podobieństwo samych bogów.
Shedao Shai podszedł do łukowato wysklepionej ściany komnaty i pogłaskał osa-
dzoną w niej opalizującą perłowym blaskiem kulę. Jak obmyty falą czarny piasek plaży
kolor spłynął ze ściany, pozostawiając ją przezroczystą. Za ścianą, ułożone na kształt
piramidy, spoczywały szczątki najsławniejszych członków domeny Shai. Mieściła się
tu zaledwie niewielka część relikwii. Tak cennego zbioru w żadnym wypadku nie po-
wierzono by jednej osobie, a już na pewno nie umieszczono by go na pokładzie statku
takiego jak „Dziedzictwo Udręki". Starszyzna domeny staranie wybrała umieszczone tu
szczątki, by inspirowały najmłodszą latorośl tego szlachetnego rodu.
Shedao Shai przeciągnął dłonią po szybie oddzielającej go od złożonych po dru-
giej stronie kości, zatrzymując ją w pustym miejscu lewego dolnego rogu. Zamierzał
złożyć tam szczątki Mongei Shai, swojego dziada, dzielnego wojownika. Mongei po-
legł podczas misji zwiadowczej na planecie, którą niewierni znali jako Bimmiel. Przy-
był na nią jako członek grupy zwiadowców w trakcie przygotowań do inwazji. Wykazał
się bezgraniczną odwagą, bo pozostał na planecie, by móc przesyłać wiadomości do
tych członków swojej grupy, którzy odlecieli na spotkanie oczekującej ich floty. Samo-
bójcza śmierć, wynikająca z żarliwego oddania sprawie, przysporzyła chwały domenie
Shai i w znacznym stopniu - w decydującym stopniu - zaważyła na decyzji, by dowódz-
two inwazji powierzyć właśnie Shedao Shai.
Shedao zlecił dwóm swoim pobratymcom, by odzyskali szczątki jego przodka, ale
ich misja zakończyła się porażką. Neira i Dra-nae Shai zostali zgładzeni przez jeedai -
najbardziej zdumiewających spośród niewiernych, o których wiadomości nadesłał Nom
Anor. „Ci jeedai twierdzą, jakoby posiedli i potrafili wykorzystywać więź z siłami ży-
cia, ale swoim symbolem uczynili miecz świetlny - broń, która z równą łatwością może
zniszczyć życie jak i jego obmierzłe mechaniczne namiastki. Stawiają się poza i ponad
siłami życia, wykorzystując mistykę tak zwanej Mocy, by ukryć fakt, że tak naprawdę
tkwią w okowach mechanistycznego bluźnierstwa".
Dowódca Yuuzhan Vong wzdrygnął się, odwrócił i przeszedł na drugą stronę
komnaty. Przycisnął czerwoną sztabę wtopioną w ścianę, która zaczęła zmieniać
kształt, wybrzuszając się w taki sposób, że tworzący ją koral yorick spłynął w dół, two-
rząc poziomą platformę. Ze ściany wysunęło się sześć wypustek w kształcie potrójnych
Michael Stackpole9
uchwytów. Odwracając się twarzą w stronę relikwii przodków, Shedao Shai rozkrzy-
żował ramiona.
Z dwóch najwyższych wypustek wystrzeliły skórzaste macki, które okręciły się
wokół nadgarstków wojownika, przyciskając je do ściany. Cztery pozostałe wyrostki w
podobny sposób uwięziły jego kostki i uda. Poczuł, że ciągną go w górę za nadgarstki,
pokonując opór unieruchomionych przedramion. Ból eksplodował wzdłuż ramion wo-
jownika aż po koniuszki palców. Pęta krępujące jego kostki uniosły wysoko nogi She-
dao Shai, zmuszając go, by wykręcił głowę, jeśli chciał oglądać skąpane w złotej po-
świacie szczątki szlachetnych przodków.
Emanujące z góry światło zamieniło oczodoły czaszki spoczywającej na szczycie
piramidy w czarne jamy. Shedao Shai spojrzał w stronę lekko krzywego czerepu
umieszczonego z lewej strony stosu, śledząc wzrokiem wklęsłe krawędzie kości. Choć
nigdy nie było mu dane widzieć ich właścicielki żywej, bo nawet nie pamiętał, ile po-
koleń temu zakończyła życie, był pewien, że za życia jej chłodny wzrok musiał być
równie bezlitosny, jak teraz zimne cienie oczodołów.
Unieruchomiony w Uścisku Męki Shedao Shai zaczął napierać na krępujące go pę-
ta. Stworzenie skurczyło swoje członki, wykręcając ramię wojownika i wyginając w łuk
jego kręgosłup. Ból narastał powoli, więc Shedao Shai naparł mocniej, próbując uwol-
nić ręce. Istota zwana Uściskiem Męki szarpnęła nim, wykręcając barki Shedao w jedną
stronę, a miednicę - w drugą. Spoglądając przez lewe ramię, widział swoją lewą piętę.
Powinienem zobaczyć więcej, pomyślał.
Walczył z Uściskiem coraz energiczniej, aż czerwone ukłucia bólu ustąpiły miej-
sca rozdzierającym ciało srebrzystym wstęgom cierpienia, pulsującym w górę i w dół
członków. Shedao badał swój ból, smakował go, delektował się nim, analizował i pró-
bował opisać, rozkoszując siew duchu tym, że jest coraz silniejszy, coraz bardziej mor-
derczy; silniejszy, niż myślał, że kiedykolwiek zdoła wytrzymać. Choć wiedział, że to
ćwiczenie przerasta jego siły, zmusił się, by jeszcze mocniej wyprężyć ciało, zmagając
się z Uściskiem w ostatnim akcie oporu.
Uścisk Męki szarpnął nim jeszcze raz, ciągnąc za nadgarstki, aż znalazły się na
karku wojownika. Rozcapierzając palce, Shedao chwycił się za włosy i ciągnął za nie
tak długo, aż wykręcił głowę do tyłu, by móc widzieć kości przodków. Cierpienie prze-
nikało go na wskroś, rozpalając każdy nerw ciała. Nie był w stanie przeanalizować
wszystkich swoich doznań. Zalały go zbyt nagle, zbyt liczne, aż zatopił się cały w bólu,
aż stopił się z nim...
.. .aż ból stał się istotą jego jaźni.
Osiągnąwszy cel, pozwolił sobie na uśmiech, odsłaniając ostre zęby. Niewierni ro-
bili wszystko, by oszczędzić sobie takiego bólu.
Odwracają się od rzeczywistości, pomyślał Shedao. To dlatego są ohydą, z której
należy oczyścić galaktykę.
To, że niewierni zamieszkiwali ją wcześniej, nie miało dla niego żadnego znacze-
nia. Jedynym, co się liczyło, było to, że bogowie ofiarowali tę galaktykę Yuuzhanom,
powierzając im zarazem misję zgładzenia niedowiarków.
Mroczny przypływ II - Inwazja 10
Niemal konając w objęciach niewyobrażalnego bólu, Shedao Shai skoncentrował
się na świętej misji, zleconej jego ludowi przez bogów.
Przychodzimy ofiarować im Prawdę, myślał. Oczyszczeni ogniem cierpienia
szczęśliwcy dostąpią zbawienia, zanim umrą. Pozostali... Przerwał rozmyślania, gdy
płomień bólu przewiercił mu kręgosłup, by eksplodować pod czaszką... Pozostali zo-
staną martwi jak maszyny, którymi się otaczają a bogowie uradują się, że nasze prze-
znaczenie się spełniło.
Michael Stackpole11
R O Z D Z I A Ł
2
Syczący szczęk miecza świetlnego uderzającego gwałtownie o drugie ostrze spo-
wodował, że Luke Skywalker wstrzymał oddech. Patrzył, jak cios wymierzony Marze
Jadę zmusił ją do cofnięcia się o kilka niepewnych kroków. Luke czuł Moc płynącą
wokół niej i przez nią. Ostre, pospieszne linie wydawały się ją atakować, zakłócać jej
krok. Wyciągnął rękę, by przekształcić ostre linie Mocy w łagodne łuki.
Zanim zdążył wykonać swój zamiar, Mara wykorzystała impet ataku. Przetoczyła
się na prawym biodrze i wstała, wymierzając zamaszysty cios błękitną klingą miecza.
Jej rude włosy mieniły się refleksami światła, falując to po jednej stronie głowy, to po
drugiej. Błyski pojawiły się też w zielonych oczach, współgrając ze złowrogim uśmie-
chem, który nie zdradzał najmniejszych śladów słabości wywołanej toczącą ją chorobą.
Jej przeciwnik przeskoczył nad klingą, choć nie tak wysoko ani tak zgrabnie, jak
zrobiłby to inny Jedi. Corran Horn wylądował na ziemi i przerzucił srebrny miecz do
lewej dłoni, kierując ostrze ku ziemi, gdzie sypnęło iskrami, napotykając klingę Mary
powracającą w kontrataku. Corran okręcił się na lewej pięcie i wyprowadził cios w bok,
w stronę głowy Mary. Jego przeciwniczka uchyliła się i zrobiła salto, by pewnie wylą-
dować na nogach.
Uniosła miecz w gardzie wysoko obok prawego ucha. Corran czekał na jej cios z
mieczem trzymanym oburącz od brzucha w dół, w kierunku prawej stopy. Poświata
mieczy zamieniała w lśniącą mgiełkę pot okrywający twarz i nagie ramiona Mary i
ściekający strużkami po klatce piersiowej Corrana.
Mara zaatakowała, a Corran odparował cios. Wymieniali pchnięcia, na przemian
atakując się i cofając w obronie. Luke zachwycał się złożonością rysunku linii Mocy
przepływających wokół nich. Widywał już w przeszłości bardziej spektakularne prze-
jawy Mocy -na długo przedtem, zanim zaczął rozumieć jej bardziej subtelne oddziały-
wania - i efektowniej sze popisy fechtunku, ale w walce, którą teraz obserwował, cho-
dziło o coś innego. Mara i Corran, przyjaciele od wielu lat, próbowali przyprzeć się
nawzajem do muru, wykorzystując całą swoją przebiegłość, umiejętności i siłę. Prze-
chodzili od obrony do ataku przez niezliczone etapy pośrednie. Nie chodziło o to, by
trafić przeciwnika, ale by zmusić go do uniknięcia trafienia.
Mroczny przypływ II - Inwazja 12
Ich walka była tym bardziej godna podziwu, że żadne z nich nie czuło się dobrze.
Mara zmagała się z nieznaną chorobą, która nadwątliła jej siły, opierając się wszelkim
próbom Luke'a, by jakoś jej pomóc. Luke wiedział, że mogło być gorzej - z setek ludzi,
u których stwierdzono tę chorobę, tylko ona przeżyła.
Moc pomogła jej utrzymać się przy życiu, pomyślał Luke, a teraz, w walce, płynie
poprzez nią.
Corran dopiero niedawno wyszedł ze zbiornika bacta, w którym leczył prawie
śmiertelne rany, jakie odniósł w walce z Yuuzhan Vong na Bimmiel. Rany udało się
wprawdzie zaleczyć, podobnie jak usunąć skutki działania biotoksyny, ale rekonwale-
scencja nie była łatwa, a jeszcze trudniej przychodziło Corranowi odzyskanie pełnej
sprawności bojowej. Luke uśmiechnął się, widząc, jak pierś Corrana unosi się w cięż-
kim oddechu.
Żaden z nas nie jest już taki młody, pomyślał.
Mara cięła mieczem, zmuszając Corrana, by się cofnął. Jego prawa kostka odmó-
wiła posłuszeństwa, posyłając ciało właściciela na maty sali treningowej. Corran zrobił
przewrót do tyłu i wylądował na kolanie, zwrócony lewym bokiem w stronę Mary.
Miecz trzymał skierowany w stronę brzucha, ale ruchem nadgarstka natychmiast zmie-
nił jego pozycję, kciukiem przestawiając jeden z elementów rękojeści. Miecz zasyczał,
a ostrze wydłużyło się ponaddwukrotnie, nabierając głębokiej ametystowej barwy.
Mara parsknęła urywanym śmiechem, nacierając swoim mieczem na długi fiole-
towy snop skoncentrowanej energii. Chociaż broń Corrana dawała mu przewagę zasię-
gu, prosty atak pozwalał odepchnąć ją szeroko na bok, narażając go na bezpośrednie
pchnięcie z doskoku w pozbawione ochrony ciało. Taktyka zmiany długości ostrza
nieraz pozwalała Corranowi zaskoczyć przeciwnika, ale Mara znała tę sztuczkę i na
pewno dawno wymyśliła, jak ją zneutralizować.
Zaatakowała na odlew, by swoim błękitnym mieczem odrzucić klingę Corrana na
bok, ale miecz nie zaskrzypiał znajomym dźwiękiem przy zetknięciu z ostrzem prze-
ciwnika, nie skrzesał iskier. Siła zamachu obróciła Marę dookoła, a koniec błękitnego
miecza wyciął w powietrzu leżącą ósemkę - symbol nieskończoności. Mara cofnęła się
o dwa kroki, wyłączyła miecz i ukłoniła się Corranowi, zanim ciężko opadła na kolana,
z pasemkami włosów przylepionymi do spoconej twarzy.
Luke uniósł brew.
- Od jak dawna czekałeś, żeby wypróbować tę taktykę? - zapytał Corrana.
Horn wyłączył miecz i przestawił element sterujący długością z powrotem na
normalną pozycję. Z przyklęku opadł na pośladki, a potem wyprostował nogi na podło-
dze.
- To dzięki Vongom wpadłem na ten pomysł. Nie jesteśmy w stanie wyczuć ich za
pośrednictwem Mocy, a jeśli ich nie widzimy, to nie wiemy, gdzie się znajdują. Przez
to trudno się przed nimi bronić.
Mara prychnęła.
- Zgaszenie ostrza w środku bitwy to głupota!
- Wiem, ale równie dobrze mogłem po prostu zmienić długość, kiedy chciałaś je
odrzucić na bok. Brak oporu jest bardzo skutecznym środkiem przeciwko nacierające-
Michael Stackpole13
mu przeciwnikowi, jeżeli wiesz, że będzie nacierał. Domyśliłem się, że zaatakujesz z
rozmachem. Wydłużyłem ostrze, pozwalając ci wyeliminować z gry moją broń, i zgasi-
łem je, kiedy ruszyłaś do ataku. Kolejny ruch palca i byłoby po tobie.
Luke poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Przypomniał sobie, jak jego nauczyciel
Obi-wan Kenobi uniósł miecz w salucie i zgasił ostrze, ginąc pod ciosem Dartha Vade-
ra.
Ta sama taktyka zadziałała również wtedy, pomyślał. Najwyższe poświęcenie
przed największym ze zwycięstw.
Mistrz Jedi uśmiechnął się, rozłożył ręce i wyszedł na środek maty treningowej.
Ponad sobą i dookoła, za przezroczystą kopułą transpastali, widział uporządkowane
szeregi śmigaczy i poduszkowych ciężarówek sunących po niebie Coruscant. Na ze-
wnątrz wszystko wyglądało tak zwyczajnie i naturalnie, ale tu, pod kopułą wieńczącą
ośrodek Jedi na Coruscant, sprawy wrzały i kłębiły się jak burzowe chmury na hory-
zoncie.
- Obydwoje poradziliście sobie bardzo dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności.
Mara zmusiła się, by wstać.
- Stać nas na więcej. Musimy być lepsi. Wstawaj, Corran!
Corran potrząsnął głową, otrząsając kropelki potu z jasnobrązowych włosów i
brody.
- Mam jeszcze dość siły na co najmniej jedną rundę. Luke zmarszczył czoło.
- Mowy nie ma. W tej chwili naprawdę oboje macie dość.
Z tyłu za nimi przez łukowato sklepione drzwi dumnym krokiem wszedł rycerz
Jedi w czarnym falującym płaszczu. Szczupły, o ostrych rysach, miał wzrok, który
wydawał się zdolny wzniecać ogień. Wydął górną wargę w sposób, który nadawał jego
twarzy wyraz pychy, by nie powiedzieć pogardy, ale uśmiechnął się przy tym ostrożnie.
I zimno, pomyślał Luke.
- Dobry wieczór, mistrzu Skywalker. - Sposób, w jaki przybysz wypowiadał słowo
„mistrzu", odzierał je z wszelkiego szacunku, który miało wyrażać, pozostawiając pusty
tytuł.
- Witam cię, Kypie Durronie - odpowiedział Luke spokojnie, choć nie spodobał
mu się ton, jakim odezwał się Kyp. - Nie spodziewałem się ciebie tak szybko.
Kyp zatrzymał się za dwójką spoconych Jedi.
- Przekonałem innych, żeby się pospieszyli. - Ręką w rękawicy wskazał na wej-
ście. - Jesteśmy gotowi, by zwołać naradę wojenną choćby zaraz.
Luke uniósł lekko podbródek.
- To nie jest narada wojenna. Jedi nie idą na wojnę. Naszym zadaniem jest chronić
i bronić, a nie atakować.
- Z całym szacunkiem, mistrzu Skywalker, nie ma sensu bawić się w słowne gier-
ki. - Kyp złączył dłonie za plecami. - Yuuzhan Vong są tutaj i mają zamiar podbić
przynajmniej część, jeśli nie całą naszą galaktykę. Jako obrońcom nie szło nam do tej
pory najlepiej, natomiast możemy się pochwalić sukcesami w ataku. Atakując na Bim-
miel, Ganner Rhysode i Corran zwyciężyli. My zaś, broniąc się na Dantooine, ponieśli-
śmy klęskę.
Mroczny przypływ II - Inwazja 14
Corran westchnął.
- Bimmiel wpadł jednak w końcu w łapy Vongów, Kyp, jak zapewne pamiętasz. A
Ganner i ja zrobiliśmy to, co zrobiliśmy, tylko po to, by chronić ludzi wziętych do nie-
woli. To wszystko.
Kyp zmarszczył brwi, patrząc na Corrana ze zniecierpliwioną miną.
- Znowu gierki słowne. Zaatakowaliście Yuuzhan Vong i rozgromiliście ich. Tyl-
ko dzięki temu udało wam się uwolnić waszych jeńców. Tak czy owak, nie jestem tu
sam. Reszta czeka w audytorium na dole. Co mam im powiedzieć, mistrzu?
Luke na chwilę przymknął oczy, a potem skinął głową.
- Powiedz im, że doceniam tak szybkie przybycie. Chcę, żeby odpoczęli. Niech
poświęcą dzisiejszy wieczór na kontemplację Mocy. Ich opinie zostaną przyjęte z sza-
cunkiem i starannie rozważone. Spotkamy się z nimi jutro.
- Jutro? Rozumiem i jestem posłuszny, mistrzu. - Kyp skłonił się szybko i płytko,
obrócił na pięcie i wyszedł z sali precyzyjnie odmierzonymi krokami. Luke zauważył,
że obserwując odchodzącego mężczyznę, Corran gładzi kciukiem czarny przycisk ak-
tywacji na rękojeści swojego miecza. Mara nie poświęciła Kypowi ani jednego spojrze-
nia, ale fale wściekłości emanowały z niej równie silnie, jak wybuchy promieniowania
od pulsara.
- Wiem, że Kyp was irytuje.
Corran odwrócił się, słysząc głos Luke'a.
- Irytuje? Albo jestem mistrzem w kamuflowaniu uczuć, albo starasz się być
zbyt... delikatny. Gdybym miał choć krztynę uzdolnień telekinetycznych, udusiłbym go
jego własnym płaszczem.
- Corran! - Mara zmarszczyła czoło, spoglądając na niego z oburzeniem.
- Przepraszam, mam chyba słaby charakter...
- Chyba rzeczywiście, skoro chciałeś to zrobić w tak jawny sposób. - Mara zmru-
żyła zielone oczy. - Powinieneś być bardziej subtelny. Znajdź jakąś częściowo zablo-
kowaną tętnicę w jego mózgu, a potem tylko lekko ją ściśnij. Bum! - i po nim. No i po
kłopocie.
Corran uśmiechnął się.
- Dopiero teraz żałuję, że jestem słaby z telekinezy.
-Natychmiast przestańcie! - Luke pokręcił głową. - Takie żarty tylko pogłębiają
problem, jaki mamy z Kypem i jego frakcją. Oni wszyscy dorastali już po upadku Im-
perium. Zawsze marzyli o tym, by jako Jedi móc zniszczyć największe zło, jakie zna-
my. To, co zrobiłem, żeby pokonać Imperium... co musiałem zrobić, żeby je pokonać. ..
to ich zdaniem najlepszy sposób na rozprawienie się z wszelkim złem. Chcą wymierzać
sprawiedliwość ciosami miecza. A ponieważ Yuuzhanie są niewyczuwalni poprzez
Moc, Kypowi i jego poplecznikom wydaje się, że to rzeczywiście jedyny sposób, by ich
pokonać.
Corran strzepnął kropelki potu z brody.
- Przypuszczam, że zabicie przeze mnie dwóch Yuuzhan na Bimmiel nie pomogło
rozwiać tego złudzenia?
Michael Stackpole15
-Nie miałeś wyjścia, Corran, i sam otarłeś się o śmierć na Bimmiel. - Luke wes-
tchnął ciężko. - Ale nawet ta lekcja nie na wiele się zdała w przypadku Kypa i jego
frakcji. Zostałeś ranny, więc uznali cię za słabeusza. Nie zdają sobie sprawy z tego, jak
dobrymi wojownikami są Yuuzhan Vong. Poplecznicy Kypa uważają się za lepszych
od ciebie, więc skoro ty zdołałeś pokonać Yuuzhan, są przekonani, że im także się to
uda, i to bez trudu.
Mara przytaknęła.
- W dodatku Anakin zabił następnych Yuuzhan na Dantooine. Przez to jeszcze
bardziej nie doceniają Yuuzhan. Lekcja, jaką otrzymaliśmy na Dantooine, była napraw-
dę straszliwa. Przekonaliśmy się, że Yuuzhanie bardziej dbają o to, by wykonać zada-
nie, jakie otrzymali, niż o własne życie. Ci spośród Jedi, którzy wykorzystują strach i
grozę, by zaszachować przeciwnika, powinni strzec się wroga, który nie boi się śmierci.
Luke przycisnął palce do skroni.
- To właśnie najbardziej mnie niepokoi: strach, ból, zazdrość i pogarda. To dome-
na ciemnej strony.
- Tak, mistrzu, ale musimy patrzeć realistycznie. - Corran przypiął miecz do pasa.
- Yuuzhanie budzą grozę i są bezlitośni. Nie możemy ich wyczuć poprzez Moc. To
odbiera nam wiele umiejętności, na których większość Jedi nauczyła się polegać. Utrata
przewagi bojowej musi wywoływać strach.
- Nieprawda, Corran, nie masz racji. - Luke zwinął prawą dłoń w pięść i uderzył
się w piersi. - Istota Jedi to coś, co jest w nas. To nie władza, jaką dzierżymy, ani broń,
którą się posługujemy. Nie przestaję być rycerzem Jedi, gdy isalamir pozbawia mnie
dostępu do Mocy. Tamci zaś pozwalają by strach oddzielił ich od tej podstawowej
prawdy. Jesteśmy sługami Mocy, niezależnie od tego, czy nasi wrogowie są jej częścią,
czy nie.
Corran zmarszczył czoło, zastanawiając się nad słowami Luke^. Po chwili pokiwał
głową.
- Rozumiem, co masz na myśli, ale nie jestem pewien, czy i oni to zrozumieją.
Spójrzmy prawdzie w oczy: normalną reakcją na strach jest zaatakowanie tego, co go
wywołuje.
- Albo - dodała Mara złowieszczym głosem - płaszczenie się przed tym w nadziei
na uratowanie skóry.
- Nie podoba mi się to, Maro - syknął Luke. Na Belkadanie widział istoty zniewo-
lone przez Yuuzhan Vong, zastanawiał się jednak, czy tylko godziły się na swoją rolę,
czy też wychodziły jej naprzeciw.
Strach może skłonić ludzi do najbardziej irracjonalnych zachowań, pomyślał. Per-
spektywa walki przeciwko obywatelom Nowej Republiki, atakującym w szeregach
Yuuzhan Vong... cóż, wolał o tym nie myśleć.
- Mimo wszystko Corran ma trochę racji. Nazwanie przez Kypa naszego zebrania
naradą wojenną świadczy o tym, że niektórzy Jedi chcą zaatakować Yuuzhan. - Luke
potarł dłonią czoło. - Ale nasze zadania jako Jedi są proste. Mamy lecieć na planety
ogarnięte walką i ewakuować bezbronnych. Mamy koordynować wysiłki obronne. Dan-
Mroczny przypływ II - Inwazja 16
tooine to nie najlepszy przykład tego, co może wyniknąć z takich działań, ale jednak
pomogliśmy uciec ludziom, którym bez nas by się to nie udało.
Mara spojrzała na niego ostro.
- A co z misjami zwiadowczymi? To właśnie robiłeś na Belkadanie. Twój pobyt
tam okazał się bardzo przydatny, pozwolił nam zebrać wiele cennych informacji. Zresz-
tą Corran i Ganner też przywieźli z Bimmiel informacje, w tym przykłady yuuzhań-
skich biotechnologii i zmumifikowane ciało Yuuzhanina. Im więcej danych o Yuuzha-
nach zdołamy zgromadzić, tym lepiej będziemy przygotowani, by odeprzeć ich ataki.
- Zgoda, ale mając niecałą setkę Jedi i tysiące planet jako potencjalne cele, jak
mamy rozłożyć nasze siły?
Corran pokiwał głową.
- Cóż, politycznie nic tu nie wygramy. Jeśli na planecie, którą Yuuzhanie obiorą za
kolejny cel, nie będzie żadnego Jedi, winić za to będą nas. Jeśli będzie tam za mało
Jedi, by pokonać Yuuzhan... a wiemy, że na pewno tak będzie... znów przegramy. Nie
zamierzam sugerować, że w tej sytuacji mamy nic nie robić, ale musimy mieć świado-
mość tego, że nigdy nie zdołamy zadowolić tych, którym mamy pomóc. Mara ma rację
w jednym: jedyne miejsca, co do których możemy być pewni, że znajdziemy tam
Yuuzhan, to planety, które już podbili. Mogę przejrzeć dane na temat tych planet i za-
stanowić się, czy jest jakiś sposób, żeby wysłać tam naszą ekspedycję. Ale to nie będzie
łatwe.
- Nic nie będzie łatwe, Corran. - Mistrz Jedi wyciągnął rękę i ujął dłoń Mary. - Po
prostu musimy zapewnić, że Jedi zrobią wszystko, co w ich mocy, by wypełnić swoją
misję. Mniej mnie martwi ewentualna krytyka z zewnątrz niż to, że nasza porażka może
rozbić Jedi od środka. W takim wypadku Yuuzhan Vong nie napotkają nikogo, kto
byłby w stanie im się przeciwstawić.
Michael Stackpole17
R O Z D Z I A Ł
3
Jacen Solo czuł się bardzo dziwnie, wróciwszy do miejsca, w którym spędzał zaw-
sze tyle czasu podczas pobytu na Coruscant. Mógłby powiedzieć, że dorastał w tym
mieszkaniu, ale nie byłaby to cała prawda. Zjeździł całą galaktykę, podróżując z rodzi-
cami po światach Nowej Republiki, a potem przez długi czas przebywał w Akademii
Jedi.
Apartament nie różnił się specjalnie od tego, jakim go zapamiętał. Jego pokój był
na końcu korytarza; pokoje rodziców - na piętrze. C-3PO nadal kręcił się po domu,
rozpaczliwie miotając się od jednego nieszczęścia do drugiego. Przystanął tylko na
chwilę, by powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że widzi Jacena z powrotem. Paplanina
złotego robota protokolarnego, choć chwilami denerwująca, stanowiła jeden z nieod-
łącznych elementów tego miejsca, co - nie wiedzieć czemu - tylko pogłębiło niepokój
Jacena.
Nurtowało go pytanie, co stało się z tym mieszkaniem, że czuje w nim taki niepo-
kój. Jego młodszy brat Anakin stał przy ogromnym oknie z transpastali, przyglądając
się śmigaczom kreślącym precyzyjne wzory na niebie Coruscant. Jacen z trudem wy-
czuwał swojego brata poprzez Moc, jakby rozdzielał ich co najmniej cały kontynent.
Odbierał zaledwie strzępy wrażeń, a to, co do niego docierało, było mroczne i jakby
zabarwione lękiem.
W przeciwieństwie do młodszego brata Jaina, bliźniacza siostra Jacena roztaczała
wokół siebie silną aurę pozytywnych emocji. Uśmiechnął się na widok jej radosnych
ciemnych oczu i włosów splecionych w gruby warkocz. Jej radość z tego, że przyjęto ją
do Eskadry Łobuzów, była zaraźliwa; Jacen uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jako bliź-
niaki zawsze byli sobie bardzo bliscy i łączyła ich silna więź, ale nie spodziewał się, że
Jaina aż tak rozkwitnie w swojej nowej roli.
Oby wszystkie niespodzianki były tak przyjemne, pomyślał.
Wszedł do przestronnego salonu i uścisnął siostrę.
- Stęskniłem się za tobą. Wygląda na to, że Łobuzy nie dają ci odpocząć.
Jaina przytuliła się mocno do brata i ucałowała go w policzek.
Mroczny przypływ II - Inwazja 18
- To prawda. Przyjmujemy nowych pilotów, a ja pomagam ich ocenić. Sprawdzam
ich reakcje, gdy pokazujemy im, do czego zdolni są w walce Yuuzhanie. Na podstawie
wyników odsiewamy tych, którzy się nie nadają.
Jacen uśmiechnął się.
- Zmysły Jedi na pewno się przy tym przydają.
- Jasne, ale nie tylko. O każdym kandydacie piszemy raport na podstawie symula-
cji i rozmów, a każdy z oceniających robi to niezależnie. Pomagają nam Wedge Antil-
les i Tycho Celchu... i wyobraź sobie, że nie używając Mocy, kwalifikują te same osoby
co ja jako nie nadające się do służby. Widocznie lata doświadczenia są dla nich tym
samym, czym dla nas jest Moc.
Anakin roześmiał się lekko.
- Nie sądzę, żeby lata doświadczeń pomogły im unieść ciężki głaz. Jaina zmarsz-
czyła brwi i spojrzała karcąco na młodszego brata.
- Przecież wiesz, co mam na myśli.
Jacen ominął siostrę i usiadł na beżowej kanapie.
- Doświadczenie to coś, co przydaje się każdemu, także rycerzom Jedi. Uczysz się,
by nie powtarzać tych samych błędów.
Anakin pokiwał głową i odwrócił się znów do okna.
- Dobrze, że pewnych błędów nie da się powtórzyć. Siostra westchnęła i skierowa-
ła się w jego stronę.
- Anakin, to nie była twoja wina...
Anakin podniósł rękę, zatrzymując ją w pół kroku. Nie pomagał sobie Mocą, ale
Jacen wyczuł, że zrobiłby to, gdyby siostra nie stanęła sama.
- Wszyscy mi to powtarzają. ..iw głębi serca wiem, że to prawda. Ale chociaż nikt
mnie za to nie wini, poczuwam się do odpowiedzialności za to, co się stało. To prawda,
że go nie zabiłem, ale może mogłem coś zrobić, by go uratować?
Jaina pokręciła głową.
- Nigdy się tego nie dowiemy.
Anakin odwrócił się, ale nie udało mu się ukryć udręki na twarzy.
- Jeśli masz rację, Jaino, to jestem zgubiony. Muszę wierzyć, że można było coś
zrobić, żeby następnym razem...
Jacen pochylił się do przodu.
- Następny raz już był. Uratowałeś wtedy Marę, Anakinie.
- Jasne, tylko po to, żebyście, ty i Luke, mogli uratować nas oboje. Nie myśl, że
nie jestem ci wdzięczny... naprawdę jestem. -Anakin uniósł jeden kącik ust w krzywym
uśmiechu. - Ale dałeś mi tylko pół odpowiedzi. Muszę znaleźć drugą połowę.
Jacen kiwnął głową. Zauważył, że brat ani razu nie wypowiedział imienia
Chewbacca. Śmierć Wookiego zraniła ich wszystkich mocno i głęboko. Od zawsze był
częścią ich życia, ale dopiero kiedy go zabrakło, zobaczyli, jak głęboko i nierozerwal-
nie był z nimi związany. Jego śmierć była jak otwarta rana, która - przynajmniej w
przypadku Jacena - nawet nie zaczęła się zabliźniać.
Zamilkli wszyscy troje, pogrążając się we własnych myślach. Anakin nadal wy-
glądał przez okno niewidzącym wzrokiem. Jaina skrzyżowała ramiona i rozciągnęła się
Michael Stackpole19
na kanapie obok Jacena. Zmarszczyła brwi, a Jacen niemal mógł czytać w jej myślach:
wspominała Chewbaccę. On sam pamiętał przede wszystkim miękkość sierści Wookie-
go, łagodną siłę jego ramion, poczucie humoru i niewyczerpaną cierpliwość do ludz-
kich dzieci obdarzonych Mocą.
- Hej, co tu tak cicho...?
Jacen podniósł wzrok i zobaczył mężczyznę schodzącego po schodach, ale dopiero
po chwili rozpoznał w nim ojca. Przede wszystkim po głosie, choć wydał mu się mniej
entuzjastyczny niż zwykle, nawet jakby niepewny. Po zbyt luźnym ubraniu widać było,
że ojciec schudł; skórę miał bladą i ziemistą, znikła gdzieś mocna opalenizna od zbyt
wielu oglądanych słońc. Han Solo odgarnął z czoła włosy, wpadające mu do oczu. Były
dłuższe, niż Jacen pamiętał. Długie kosmyki kryły siwiznę, nie do końca jednak,
zwłaszcza na skroniach.
Najbardziej niecodzienne było jednak to, jak ojciec urwał pytanie. Jacen słyszał je
wypowiadane setki razy, zwykle wtedy, gdy sprawy nie szły gładko i trzeba było rozła-
dować napięcie. W takich sytuacjach ojciec uśmiechał się, rozkładał ręce i pytał: „Hej,
co tu tak cicho, ktoś umarł?".
Musi być naprawdę źle, tato, jeśli nie możesz tego wypowiedzieć. .. - pomyślał Ja-
cen.
Podniósł się z kanapy.
- Cieszę się, że cię widzę, tato. Gdy tylko dostałem wiadomość od Threepio, przy-
jechałem najszybciej, jak mogłem.
- Wiem, synu. - Han pokiwał głową i zaczął schodzić po schodach. - Hej, Złoto-
usty, dlaczego nie dałeś im nic do picia?
- Cóż, panie Solo, zwyczaj nakazuje, żeby nie...
- Zwyczaj nakazuje? To moje dzieci! - Han uśmiechnął się. -Czego się napijecie?
Jaina pokręciła głową.
- Dziękuję, nic mi nie potrzeba.
- Jacen, ty na pewno masz na coś ochotę. - Han odwrócił się do robota protokolar-
nego. - Ja poproszę...
- Nie, tato, nie mam ochoty na nic. Han zmarszczył brwi.
- Nie będę przecież pił sam...
Nie odwracając się od okna, Anakin machnął ręką w geście odmowy.
Solo senior wzruszył ramionami niezgrabnie, jakby jego stawy wymagały smaro-
wania.
- W takim razie ja też poczekam. Jaina spojrzała na ojca.
- Wiadomość wyglądała na pilną. O co chodzi?
Han wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Usiadł na krześle i gestem
nakazał to samo Jacenowi. Spojrzał na Anakina i także jemu wskazał miejsce, ale od-
wrócony plecami syn nie mógł tego widzieć.
Han odczekał chwilę, aż Anakin się odwróci, bez skutku jednak. Pochylił się więc
do przodu i oparł łokcie na kolanach.
Mroczny przypływ II - Inwazja 20
- Nie bardzo wiem, jak wam to powiedzieć. Nie jest mi łatwo... - popatrzył na za-
ciśnięte dłonie, potarł jedną o drugą. - Teraz kiedy Chewie nie żyje... - głos mu się za-
łamał; z trudem przełknął ślinę.
- Wiemy, tato. - Jaina uśmiechnęła się dzielnie do ojca. - My też go kochaliśmy.
Han przetarł twarz dłonią.
- Teraz kiedy on nie żyje, zacząłem się zastanawiać, kogo jeszcze mogę stracić. I
to mnie przeraziło bardziej niż cokolwiek do tej pory. Boję się. Ja, Han Solo, po prostu
się boję!
Anakin uniósł głowę.
- Nikomu nie jest łatwo przyznać się do czegoś takiego.
Ojciec krótko kiwnął głową. W tym geście był gniew i smutek, który przeszył Ja-
cena do głębi.
Wstał, podszedł do ojca i niezgrabnie położył mu rękę na ramieniu.
- Rozumiemy to, tato. Naprawdę. Ale ojciec już się pozbierał.
- Nie ma tu nic do rozumienia - odparł szorstko. Jacen westchnął.
Może uda nam się zwyciężyć Yuuzhan, pomyślał, ale czy nasza rodzina przetrwa
tę bitwę?
Michael Stackpole21
R O Z D Z I A Ł
4
Leia Organa Solo powoli wstała z krzesła w niewielkiej sali odpraw. Oparła dłonie
o krawędź stołu i pochyliła się do przodu. Głowa opadła jej na chwilę, poddając się
bólowi barków, ale podniosła ją szybko i wyprostowała się. Wiedziała, że pozostałe
osoby zgromadzone w pokoju są nie mniej zmęczone niż ona, ale ze względu na rozwój
wypadków nikt nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek.
Ponad talerzem holoprojektora wbudowanego w sam środek czarnego stołu zawisł
wizerunek Nowej Republiki, a właściwie tej jej części, gdzie przechodziła w Odległe
Rubieże. Planety Nowej Republiki i przestrzeń między nimi jarzyły się ciepłym, złotym
światłem. U góry po lewej stronie widniały sektory należące do Spadkobierców Impe-
rium, zacienione na szaro, z planetami jak czarne perły. Ostry klin zaznaczonych brą-
zem planet wbijał się w terytorium Nowej Republiki niby wibroostrze, ocierając się
krawędzią o granice Imperium.
- Nadal napływają dane. Brak wiadomości z Belkadanu, Bimmiel, Dantooine i
Sernpidala nie powinien nas dziwić, skoro Yuuzhanie zajęli te światy, które zresztą
nigdy nie były gęsto zaludnione. Z Dubrillionu nadal otrzymujemy raporty, ale coraz
mniej i coraz rzadziej. Wygląda na to, że Dubrillion ma służyć Yuuzhanom za bazę
wypadową, przynajmniej na razie. Z Garqi nie dociera do nas wiele, ale wszelkie po-
szlaki wydają się wskazywać na to, że Yuuzhan Vong wylądowali, objęli kontrolę nad
planetą i rozpoczęli przygotowania... niestety, nie wiemy do czego.
Admirał Traest Kre'fey, młody Bothanin o fioletowych, złoto cętkowanych
oczach, pogładził śnieżnobiałą czuprynę.
- Uciekinierzy poruszają się po Agamarze stosunkowo szybko. Zbieramy relacje
świadków, ale pani własna opowieść o wydarzeniach na Dantooine nie odbiega od tego,
co od nich słyszymy. Yuuzhanie wydają się wykorzystywać oddziały innych ras do
oczyszczania planet i cięższych operacji. Pojawiły się informacje o niewolnikach, a
także pogłoski o kolaboracji naszych obywateli z Yuuzhanami, ale mogą się okazać
zwykłą plotką.
Borsk Fey'lya, przewodniczący Nowej Republiki, skrzywił się i warknął:
- Należy się spodziewać, że co bardziej tchórzliwi przyłączą się do tych sił, które
akurat mają przewagę. Mieliśmy tego liczne przykłady za czasów Imperium.
Mroczny przypływ II - Inwazja 22
Leia pokręciła głową.
- Yuuzhanie są znacznie gorsi, niż Imperium było kiedykolwiek.
- Tylko z twojej perspektywy, Leio. Imperium rozprawiało się z rasami nieludzi
równie beznamiętnie, jak według twojej relacji Yuuzhanie rozprawiają się z ludźmi.
Teraz wiesz, jak się wtedy czuliśmy.
Leia prychnęła, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko do Bothanina.
- Imperium zniszczyło moją planetę, Borsk.
- Ach, tak? Który to już raz o tym słyszymy...
Borsk Fey'lya nie dokończył kąśliwej uwagi, bo Elegos A'Kla z rasy Caamasi po-
łożył mu rękę na ramieniu. Leia dostrzegła, jak mięśnie Elegosa skurczyły się, a Fey'lya
wzdrygnął się gwałtownie.
Caamasjanin odezwał się spokojnym głosem:
- Wiemy wszyscy, że zmęczenie nadweręża nasze nerwy, ale powinniśmy pamię-
tać o obowiązkach, które sprowadziły nas tu razem. - Skłonił głowę w kierunku drugie-
go przedstawiciela rasy ludzkiej znajdującego się w sali odpraw. - Zauważyłem, że
generał Antilles ma pełen notes informacji.
Wedge Antilles rozejrzał się dookoła i zamrugał szybko zielonymi oczami.
- Przyjrzałem się pewnym sprawom w podobny sposób, w jaki oceniałem posunię-
cia i uzbrojenie Imperium, i sformułowałem kilka podstawowych pytań, na które mu-
simy sobie odpowiedzieć.
Borsk Fey'lya potarł ramię uwolnione z uścisku Elegosa.
- Na przykład?
- No więc, po pierwsze, Sernpidal. Ściągnęli księżyc na planetę, doprowadzając do
koszmarnego kataklizmu. Wiemy, że nie udało nam się ewakuować z powierzchni całej
ludności. Gdyby pan zapytał fizyka planetarnego, odpowiedziałby, że tamtejsza cywili-
zacja została unicestwiona, i nawet jeśli przetrwały tam jakiekolwiek żywe stworzenia,
pozostaje im grzebanie w odpadkach.
Fey'lya prychnął.
- Imperium unicestwiło Alderaan, jak raczy nam przypominać Leia nie tylko przy
tej okazji. Sernpidal miał być dla nas nauczką.
Wedge potrząsnął przecząco głową.
- To nie miałoby sensu. Pamiętajcie, że wykorzystali żywą istotę, żeby ściągnąć
księżyc z orbity. Środki, jakie poszły na wyhodowanie bestii tych rozmiarów i o takiej
sile, musiały być niewiarygodne.
Elegos uniósł palec porośnięty płowym futrem.
- Skąd ta pewność, generale?
- Mamy raporty na temat ich statków i broni. Chociaż ich napęd i obrona opierają
się na żywych stworzeniach, które są zdolne w taki czy inny sposób manipulować gra-
witacją, żadne z nich nie miało nawet ułamka Mocy potrzebnej do zepchnięcia księżyca
z orbity. Gdyby wyhodowanie takiego organizmu było łatwe, statki i uzbrojenie, które
widzieliśmy, byłyby znacznie potężniejsze.
Wedge złączył dłonie czubkami palców.
Michael Stackpole23
- Wiemy, że ten stwór na Serpidalu został zabity, zanim księżyc rozbił się o po-
wierzchnię planety. Nie uciekł, zanim doszło do kolizji; a skoro zmiana orbity nie-
uchronnie musiała prowadzić do zderzenia, można z dużą dozą pewności przyjąć, że
Yuuzhanie nie zamierzali ewakuować tego organizmu. Uznali, że rezultat wart jest
kosztów, jakie musieli ponieść, by go wyhodować. To każe mi sądzić, że mają inne
plany co do Sernpidala.
Traest zmarszczył czoło.
- Rozumiem ten tok myślenia, Wedge, ale twój wniosek opiera się na założeniu, że
inwestycja powinna przynieść zysk. A jeśli oni nie rozumują w ten sposób? Jeśli uwa-
żali na przykład, że... czy ja wiem?... ten organizm jest nieczysty z powodu tego, co
uczynił? Może nie ewakuowali go, bo w ten sposób i oni zostaliby zbrukani?
- To możliwe. - Wedge wzruszył ramionami. - Jeśli tak, jeśli ich wzorce myślowe
są aż tak odmienne od wszystkiego, co znamy, to przewidywanie i kontrowanie ich
posunięć będzie niemożliwe.
Leia potarła kark.
- Przyznaję, że poszerzenie naszej wiedzy o Yuuzhan Vong jest sprawą niezmier-
nie ważną. Urządzenia, jakie mój brat widział na Belkadanie, wydają się sugerować, że
rzeczywiście Yuuzhanie potrzebują zasobów planet, które zajęli, by uzupełnić czy za-
stąpić te siły, które zniszczyliśmy. Dlatego też zastanawia mnie, co zamierzają zrobić
ze szczątkami Sempidala. Czytałam prawie wszystkie raporty, z którymi zapoznał się
Wedge, i uważam, że większość ras, z wyjątkiem Givinów, uznałaby światy opanowane
przez Yuuzhan za niemożliwe do zamieszkania. Gdyby się okazało, że Yuuzhanie mo-
gą na nich żyć, dowiedzielibyśmy się o nich ważnej rzeczy.
Borsk Fey'lya odchylił się w swoim krześle, a odbłyski trójwymiarowej mapy
ozdobiły jego sierść złotymi plamami.
- Doceniam wagę poszerzania wiedzy o przeciwniku, ale moją troską, jako przy-
wódcy Nowej Republiki, jest powstrzymanie tej plagi. Zakładam, admirale, że rozlo-
kował pan nasze siły w odpowiedni sposób, tak aby mogły zatrzymać tych Yuuzhan?
Traest i Wedge wymienili zakłopotane spojrzenia, po czym odezwał się młodszy
Bothanin:
- Zrobiłem wszystko, co było możliwe, oczywiście zrobiłem to. Zaczęliśmy od
Agamar i rozsyłamy patrole wzdłuż szlaków przelotowych, by zbierały uciekinierów.
Tworzymy z nich większe grupy, które sprowadzamy na Agamar, pakujemy na statki i
wysyłamy w głąb galaktyki, do Światów Środka. Na razie nie spotkaliśmy się z następ-
nymi aktami agresji ze strony Yuuzhan Vong, ale nasze patrole są dobrze uzbrojone i
powinny dać sobie radę w ewentualnym starciu. Zmieniamy też trasy, skład i terminy
patroli, tak by utrudnić Yuuzhanom przygotowanie ewentualnej pułapki.
Borsk przymknął fioletowe oczy.
- Powiedział pan: „Wszystko, co było możliwe".
-Zgadza się. Mówimy w tej chwili o ogromnym obszarze. Komputer może nam
narysować przyjemną, optymistyczną mapę, żebyśmy ją sobie mogli spokojnie studio-
wać, ale to odwzorowanie niewiele mówi o rzeczywistej przestrzeni. - Traest wcisnął
Mroczny przypływ II - Inwazja 24
kilka guzików na swoim notesie komputerowym i holograficzna mapa zmieniła się nie
do poznania.
Planety pozostały na swoim miejscu i nie zmieniły koloru, ale wokół nich, zamiast
barwnej poświaty, zaczęły się formować jakby wąsy łączące je ze sobą. Niektóre były
długie i splątane, inne biegły prosto. Leia patrzyła, jak migocą i znikają, w miejsce
jednych pojawiają się nowe, a inne wydłużają się lub skracają. Najbardziej zdziwiło ją,
jak ściśle planety powiązane są między sobą i jak łatwo granice, zaznaczone na po-
przedniej mapie, tracą jakikolwiek sens. Traest wskazał na nową mapę.
- To są szlaki, które łączą poszczególne światy. Stale się zmieniają, bo ruch planet
po orbicie wpływa na czas przelotu od gwiazdy do gwiazdy. Gdyby ktoś chciał wsko-
czyć w przestrzeń międzygalaktyczną i wyskoczyć z powrotem, mógłby uderzyć niemal
na każdą planetę z dowolnego miejsca - tyle tylko że mogłoby to potrwać jakiś czas, co
z wojskowego punktu widzenia nie byłoby rozwiązaniem praktycznym. A zatem roz-
stawienie naszych sił zbrojnych w taki sposób, by zastąpiły drogę nadlatującym woj-
skom Yuuzhan Vong, jest niemożliwe.
Borsk nachmurzył się.
- Sugeruje pan, że nie jesteśmy w stanie zrobić nic, aby ich powstrzymać?
Wedge gwałtownie zaprzeczył.
- Ależ nie, panie przewodniczący, w żadnym wypadku. W tej chwili organizujemy
systemy obrony na planetach, które naszym zdaniem zaatakują. Naszym celem jest
spowolnienie ich ataków na tyle, abyśmy zdołali sprowadzić przeważające siły zdolne
do przeprowadzenia kontrataku. Wszyscy wiemy, że wojska atakujące planetę są naj-
bardziej odsłonięte w czasie schodzenia na jej powierzchnię. Jeśli zdołamy zaangażo-
wać ich w walce na orbicie i spowolnić lądowanie, będziemy mieć znacznie więcej
czasu na sprowadzenie dostatecznej siły ognia, by ich pokonać. W ten właśnie sposób
chcemy ich zatrzymać.
- Czyli zastawiacie na nich pułapki z przynętą.
- Zastawiamy pułapki... owszem, ale bez przynęty. Nie wiemy, czego chcą, więc
nie potrafimy odgadnąć, co mogłoby ich znęcić. -Wedge westchnął. - W tym momencie
wracamy do poprzedniego problemu, a mianowicie braku dostatecznej wiedzy na temat
wroga. Wiemy tyle, że stosują niewolnictwo; wiemy, że nienawidzą maszyn; wiemy, że
cała ich broń jest organiczna; i wiemy, że ból ma dla nich inne znaczenie niż dla nas.
Niestety, nie umiemy ocenić wagi tych wiadomości.
- Nie denerwuj się, Wedge. - Leia poklepała go po ręce. - Rozumiem twoją fru-
strację, ale możemy przecież przygotować jednostki wywiadowcze i rozesłać je, by
dowiedziały się jak najwięcej. Jestem pewna, że Luke użyczy nam kilku Jedi do takich
potajemnych wypadów, jak było na Belkadanie i Bimmiel.
- Nie, nie... żadnych Jedi. - Borsk Fey'lya potrząsnął głową. - Nie życzę sobie, że-
by się w to angażowali.
Leia spojrzała na niego.
- Co takiego?
Borsk Fey'lya przybrał beznamiętny wyraz twarzy.
Michael Stackpole25
- Nie myśl, że nie znam wartości rycerzy Jedi, Leio. Doskonale pamiętam, jak ty i
twój brat rozwiązaliście kryzys, który zniszczyłby Bothawui, ale... ludzie stracili szacu-
nek dla Jedi. Przeglądając raporty o bitwie na Dantooine, mogę wyczytać między wier-
szami, że gdyby nie Jedi, cały kontyngent uciekinierów zostałby zgładzony, ale nie jest
to jedyna rzecz, jaką można z tych relacji wywnioskować. Czytane nieżyczliwym
okiem dowodzą, że Jedi okazali się bezradni i nie zdołali zapobiec rzezi setek ludzi. Co
więcej, Yuuzhanie są w stanie pokonać Jedi. Nawet najpotężniejszy z rycerzy, twój
brat, został zmuszony do opuszczenia Belkadanu i pozostawienia tam nieznanej nam
nawet liczby niewolników. Według jednego ze studentów uratowanych z Bimmiel tam-
tejsi Jedi wypuścili genetycznie zmodyfikowane organizmy, które mogły na zawsze
zakłócić cykl życia na tej planecie, doprowadzając do jej całkowitego wyjałowienia.
Dodaj do tego pogłoski, jakoby umiejętności Jedi w zakresie posługiwania się Mocą na
nic się nie przydawały w walce przeciwko Yuuzhanom, a zrozumiesz, dlaczego ludzie
nie ufają już rycerzom Jedi. Jeśli więc wykorzystamy Jedi jako awangardę w opera-
cjach przeciwko Yuuzhanom, wyjdziemy na głupców, a pokładane w nas zaufanie za-
chwieje się. Wywołamy panikę.
Ból w skroniach Lei pulsował coraz mocniej. Słyszała różne relacje studentów i
ocalałych z Dantooine, a nawet raporty kilku Jedi z ich potyczek z Yuuzhanami. Wola-
łaby, aby do czasu, kiedy lepiej się zorientują w sytuacji, dane te zostały całkowicie
utajnione, ale utrzymanie ludzi w niewiedzy było bardzo trudne. Nie da się uniknąć
przecieków, a ewentualne oficjalne dementi tylko nadszarpnęłoby zaufanie do władz i
spowodowało panikę. Z drugiej strony opinia publiczna ma to do siebie, że może wy-
głaszać własne opinie, także na temat rycerzy Jedi. Politycy tacy jak Fey'lya muszą zaś
uwzględniać w swoich działaniach wolę ogółu.
Nachyliła się do przodu i podparła głowę dłońmi.
- Odrzucając pomoc Jedi, pozbawiamy się bezcennych sojuszników. Ci spośród
nich, których moglibyśmy wysłać za linie wroga, swego czasu wiele podróżowali i
nauczyli się rozwiązywać sytuacje kryzysowe w sposób dyskretny i elastyczny. Byliby
idealnymi agentami w miejscach takich jak Garqi czy Dubrillion. Najważniejsze jed-
nak, że nie wiem, czy zdołamy powstrzymać Luke^ od wysyłania Jedi na pomoc po-
trzebującym. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
- O, tak, Leio, jak najbardziej. - Fey'lya rozciągnął usta w złowieszczym uśmiechu.
- Chodzi mi tylko o to, że nie możemy sprawiać wrażenia, iż popieramy ich działania.
Będą musieli radzić sobie bez naszego wsparcia.
Wedge uniósł brew.
- Czy mam przez to rozumieć, że jeśli dostanę wezwanie od Jedi spoza linii wroga,
mam siedzieć i nic nie robić?
- Jeżeli w grę nie będą wchodzić zadania o podstawowym znaczeniu strategicznym
lub operacyjnym... rzeczywiście, nie widzę sposobu, by mógł pan coś zrobić w takiej
sytuacji, generale.
Traest spojrzał na Wedge'a.
- To oznacza, że musimy przygotować własne operacje wywiadowcze, używając
swoich ludzi.
Mroczny przypływ II - Inwazja 26
- Nie mamy wyboru.
Leia zamknęła oczy i westchnęła.
- Jeśli nie możemy wykorzystać Jedi, moja misja do Bastionu także nie wchodzi w
grę, jak sądzę?
Fey'lya uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Ależ nie, nic podobnego! Jeśli masz ochotę spotkać się z Pellaeonem i namówić
go, by przeznaczył jak najwięcej ludzi i uzbrojenia na walkę z Yuuzhan Vong, to mogę
ci tylko przyklasnąć. Szczerze życzę powodzenia w tej misji i sądzę, że nie powinnaś
jej odkładać na później.
Leia spojrzała porozumiewawczo na Elegosa. Jednocześnie pokiwali głowami. Za-
stanawiając się nad możliwością zaapelowania o pomoc do Spadkobierców Imperium,
omówili najrozmaitsze scenariusze wydarzeń, a wszystkie były politycznie korzystne
dla Borska Fey'lya. Gdyby Lei udało się zdobyć pomoc Imperium dla Nowej Republiki,
można by ją łatwo napiętnować jako kolaborantkę, współpracującą z wrogiem, podczas
gdy Borsk wyszedłby na dziedzica tradycji Rebelii. Jeśli Imperium odmówi, pogorszy
tylko swoją reputację, a razem z nim Leia, której można będzie zarzucić naiwność i
brak realizmu. Wszelkie scenariusze pośrednie sprowadzały się do tego samego - Leia
wyjdzie na zdrajczynię, spiskującą z nieprzyjacielem Nowej Republiki.
- Bardzo się cieszę, że popierasz ten pomysł, Borsk. W ciągu dwóch dni wyruszę
do Bastionu z senatorem A'Kla.
- Z senatorem A'Kla? - Fey'lya pokręcił głową. - Obawiam się, Leio, że senator
musi pozostać tu, na Coruscant. Ma do załatwienia sprawy nie cierpiące zwłoki. Nie
pojedzie z tobą.
-Jeśli sądzisz, że...
Elegos uniósł trójpalczastą dłoń, by przerwać wypowiedź Lei.
- On ma rację, Leio, nie pojadę z tobą. Ale nie zostanę też na Coruscant, Borsk.
Leia zamrugała.
- Nie? W takim razie dokąd się wybierasz?
Caamasi westchnął i odchylił się w fotelu, przenosząc wzrok na ciemny sufit.
- Wysłuchałem z uwagą wszystkiego, co tu zostało powiedziane: waszych dysku-
sji, waszych sporów. Myślę, że obraliście właściwą drogę, by zaradzić temu problemo-
wi. Omówiliśmy wszelkie aspekty sprawy z wyjątkiem jednego: czego naprawdę chcą
Yuuzhanie. Zamierzam udać się na Dubrillion i zapytać ich o to.
- Nie, to niemożliwe! - Leia pokręciła głową. - Byliśmy już wcześniej na Dubril-
lionie i próbowaliśmy porozumieć się z Yuuzhanami. Nie chcieli z nami rozmawiać.
Traest zgodził się z Leią.
- Nie mamy żadnych dowodów na to, że rozumieją koncepcję nietykalności po-
słów. Natomiast nie ma wątpliwości, że nie traktują dobrze jeńców... mamy na to liczne
przykłady. Naraża się pan na śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Podobnie jak pan i pańscy żołnierze.
- To nasza praca, senatorze.
- A czy moja jest inna? - Caamasjanin nachylił się do przodu, gestykulując szczu-
płymi rękami ze spokojną elegancją. - Jako senator jestem odpowiedzialny za miliony
Michael Stackpole27
ludzi. Nie chcę widzieć, jak umierają. Muszę uczynić wszystko, co w mojej mocy, by
uniknąć wojny. Wiecie, że Caamasjanie to pacyfiści, ale widzieliście również, jak wal-
czyłem u waszego boku na Dantooine, a nie była to pierwsza moja walka. Nie chcę
więcej walczyć, muszę więc udać się na Dubrillion.
Leia patrzyła na senatora, czując ściskanie w gardle. Przeszedł ją dreszcz - choćby
chciała, nie mogła przypisać go wyczerpaniu. Wiedziała, że Moc pozwala na chwilę
zajrzeć w przyszłość. Z każdą chwilą rósł w niej niepokój tak silny, że zaczęła się oba-
wiać, czy nie oznacza to, że misja Elegosa jest skazana na niepowodzenie.
- Elegosie, weź w takim razie chociaż kilku Noghrich, żeby mogli cię chronić.
- To wspaniałomyślna propozycja, przyjaciółko, ale Noghri bardziej przydadzą się
gdzie indziej. - Elegos przekrzywił głowę i uśmiechnął się do niej. - Ktoś musi podjąć
się tej misji. Jeśli mi się uda, wszyscy będziemy uratowani.
Borsk prychnął.
- Naprawdę jest pan tak naiwny, by sądzić, że ta misja może się udać?
Elegos patrzył przez chwilę na Bothanina; wreszcie przymknął oczy.
- Szanse są niewielkie, może żadne, ale czy ktokolwiek z was powie mi, że nie
warto podejmować ryzyka, by przerwać tę wojnę?
Leia wzdrygnęła się.
- A jeśli ci się nie uda?
- Wtedy, moja droga, mój los będzie znaczył niewiele w porównaniu z tym, co was
czeka.
Mroczny przypływ II - Inwazja 28
R O Z D Z I A Ł
5
Luke wszedł do audytorium i od razu zauważył, że popełnił taktyczny błąd, pozo-
stawiając w rękach Kypa organizację spotkania. Dwa stoły otoczone krzesłami zesta-
wiono na scenie pod kątem prostym w taki sposób, że tworzyły klin otwarty w stronę
amfiteatralnej widowni, na której zasiedli rycerze Jedi. Lewą stronę podium zajęli Kyp
Durron, Ganner Rhysode, Wurth Skidder i Twi’lekianka Daeshara'cor. Jej obecność po
stronie tamtych zdziwiła Luke'a, bo do tej pory uważała retorykę Kypa za przesadzoną.
Przy drugim stole stały tylko trzy krzesła. Obok dwóch z nich stali Corran Horn i
Kam Solusar, pogrążeni w rozmowie. Luke spodziewał się, że trzecie miejsce zajmie
Mara, ale wyczuł ją gdzie indziej. Spojrzał w górę na najwyższe ławki i zobaczył, że
chowa się w podcieniach audytorium.
Uśmiechnął się. Cała Mara, pomyślał. Obserwuje z oddalenia, kto jest po mojej
stronie, a kto nie.
Mistrz Jedi swobodnie wszedł po schodach na scenę. Zatrzymał się i skinieniem
głowy powitał Kypa. Młodszy mistrz gestem zaprosił go na mównicę, ale Luke nie
skorzystał. Odwrócił się w stronę widowni i ukłonił sześćdziesięciu rycerzom, zajmują-
cym tam miejsca.
- Witam was wszystkich. Niewiele czasu upłynęło od naszego ostatniego spotka-
nia, a już nowe wypadki sprowadziły nas tu z powrotem.
Za plecami Luke'a Kyp podszedł do mównicy i zaczął ustawiać mikrofon, który
wyemitował wzmocniony przez głośniki pisk.
- Mistrzu, i dźwięk, i światło są lepsze tu, z tyłu.
Luke zaśmiał się, skinął głową i usiadł na krawędzi sceny, opierając stopy na
schodach.
- Pewnie masz rację, ale ci, którzy poznali Moc, powinni bardziej polegać na wra-
żeniach odbieranych za jej pośrednictwem niż na własnych oczach czy uszach.
Wyczuł falę zaskoczenia emanującą od Kypa, która jednak szybko opadła. Z tyłu
sali Mara kiwnęła Luke'owi głową. Kam i Corran wyszli zza stołu, podeszli do krawę-
dzi sceny i zeskoczyli w dół, by nie górować nad swoim mistrzem. To zmusiło Kypa i
jego popleczników, by poszli w ich ślady, z wyjątkiem Daeshara'cor, która usiadła na
samej scenie, okręcając się niby szalem swymi lekku.
Michael Stackpole29
- Dziękuję, że do mnie dołączyliście. Doceniam pracę, jaką włożyliście w przygo-
towanie tego spotkania, nie chciałem jednak nadawać mu zbyt formalnego charakteru,
żeby jak najmniej przypominało naradę wojenną. To ma być narada istot myślących,
które zdecydują o kierunku przyszłych działań.
- Mistrzu, jesteś pierwszym pomiędzy równymi. - Kyp skłonił głowę przed Lu-
kiem. - Niech nas prowadzi twoja mądrość.
Oj, Kyp, pomyślał Luke, ale byś się zdziwił, gdybym wziął cię za słowo i narzucił
innym, co mają robić. Odebrał poczucie triumfu, emanujące z Corrana, który nie mógł
się doczekać, kiedy Luke wmanewruje Kypa w jego własną pułapkę. Pokręcił jednak
głową przecząco.
- Nie tylko mnie Moc obdarza przenikliwością sądów.
Wurth Skidder uśmiechnął się nerwowo.
- Twierdzisz, mistrzu, że nie jest to narada wojenna, a przecież znajdujemy się w
stanie wojny z bezwzględnym najeźdźcą światów Nowej Republiki. Czy nie po to wła-
śnie, by reagować na takie zagrożenia, został powołany zakon rycerzy Jedi?
- Tak, to właśnie jest naszym zadaniem. Musimy jednak zastanowić się, jak je zre-
alizować. - Luke złączył dłonie i zamilkł na chwilę. - Rycerze Jedi mają chronić i bro-
nić ludności naszej galaktyki. Rozróżnienie pomiędzy rolą obrońców i wojowników ma
podstawowe znaczenie dla uniknięcia pokusy ciemnej strony.
Ganner Rhysode - wysoki szatyn o chłodnym spojrzeniu niebieskich oczu - wy-
szedł przed Skiddera.
- A może całe zamieszanie wynika z tego, że czasem w celach obronnych podej-
muje się agresywne środki? Na przykład uderzenie we wroga, zanim on zdąży zaata-
kować nas, jest po prostu aktywną obroną.
Corran zakrył dłonią usta, zanim się odezwał.
- Ganner, wciągasz nas w słowne gierki. Sformułowania, jakich użyłeś w swojej
wypowiedzi, nie uwzględniają skali operacji, o jakiej tu mówimy. W sytuacji taktycz-
nej, gdy pozbawienie wroga możliwości odpowiedzi na atak zapewniłoby bezpieczeń-
stwo innym, faktycznie miałbyś rację - atak byłby formą obrony. Z drugiej jednak stro-
ny najazd na planetę, by wyrżnąć Yuuzhan, zanim rozpierzchną się po galaktyce i ude-
rzą w kolejne cele, miałby zdecydowanie charakter ofensywny.
- Corran, twoje argumenty tylko potwierdzają mój punkt widzenia: jakimi kryte-
riami mamy się kierować, decydując, co jest obroną, a co atakiem, i kiedy jedno zamie-
nia się w drugie? Ja patrzę na zamiary, ty na skalę operacji. Wszystkie zmienne należy
odpowiednio wyważyć, aby mądrze określić tę różnicę.
- Bardzo słuszna uwaga, Ganner. - Luke uśmiechnął się do niego i spojrzał na po-
zostałych Jedi zgromadzonych w sali. Tak ludzie, jak i inne rasy, kobiety i mężczyźni,
wszyscy emanowali życzliwym zainteresowaniem, podbarwionym odrobiną lęku.
Mistrz Jedi pokiwał głową w zamyśleniu i poczuł, że jego obawy się rozwiewają. Pod-
niósł wzrok.
- Wyważenie tych racji będzie możliwe, gdy pojawi się cel ataku. Yuuzhan Vong
zajęli pewną liczbę planet i wiele żyjących na nich istot jest w niebezpieczeństwie, ale
zagrożenie to pozostaje nie ukierunkowane. Zanim nie pojawi się konkretna groźbą nie
Mroczny przypływ II - Inwazja 30
jesteśmy w stanie aktywnie się przed nią bronić. Przykład podany przez Corrana poka-
zuje, że w konkretnej sytuacji określenie, prawdziwego zagrożenia jest dużo łatwiejsze
niż przy większej skali.
Zielonkawe warkocze główne Twi’lekianki drgnęły.
- A więc twierdzisz, że zanim nie pojawi się konkretne zagrożenie, nic nie może-
my zrobić?
Luke uniósł ręce.
- Ależ skąd, nie powiedziałem nic takiego! Mamy mnóstwo roboty. Musimy być
na pierwszej linii, tak by móc zareagować, gdy tylko wykryjemy cel ataku wroga. Mu-
simy pomagać uciekinierom, uspokajać ich, podnosić na duchu, zachęcać, by nie tracili
odwagi.
Kyp zmarszczył czoło.
- Ależ mistrzu, jeśli nie zamierzamy bezpośrednio walczyć z Yuuzhanami, jak
możemy zachęcać innych do odwagi? Czy nie uznają nas za słabeuszy, którzy boją się
wroga równie mocno, jak sami uchodźcy?
- Twoje pytania, Kyp, świadczą o niewłaściwym zrozumieniu roli Jedi. - Luke
westchnął. - To moja wina, bo sam wypłynąłem w czasie Rebelii jako wojownik, który
zniszczył Gwiazdę Śmierci, Dartha Vadera i samego Imperatora, a moje późniejsze
dokonania podtrzymały ten mit. Mając do wyboru łowcę nagród albo Jedi, ludzie wolą
zwrócić się do nas, bo po pierwsze, pracujemy za darmo, a po drugie, troszczymy się,
aby lekarstwo nie było gorsze od choroby.
- Mistrzu, nie ty jeden przyczyniłeś się do takiego rozumienia roli Jedi.
- Nie, Kyp, ale to ja powinienem był dostrzec zło takiego podejścia i podjąć środki
zaradcze. I znowu to ja ponoszę winę za tę porażkę. A właśnie teraz, bardziej niż kie-
dykolwiek, powinniśmy zadbać o to, by ludzie właściwie nas postrzegali. Musimy bu-
dzić w ludziach nadzieję.
Daeshara'cor zeskoczyła ze sceny, lądując zgrabnie na ugiętych nogach. Wypro-
stowała się powoli i skłoniła przed Lukiem.
- Z całym szacunkiem, mistrzu, sądzę, że nie masz racji.
Mistrz Jedi odparł spokojnie:
- Czy mogłabyś to wyjaśnić, Daeshara'cor? Czarnooka kobieta zaczęła mówić na
tyle cicho, by zmusić do uwagi wszystkich obecnych.
- Mistrzu, tyle wiadomości przepadło w mrocznych czasach Imperium, że tak na-
prawdę niewiele wiemy o Jedi; jednak to, co wiemy, przeczy twoim słowom. Zostałeś
wyszkolony przez Obi-wana Kenobi i mistrza Yodę na wojownika. Trzykrotnie walczy-
łeś z Darthem Vaderem, za każdym razem uchodząc cało lub zwyciężając. Mówiąc
teraz, że Jedi nie są wojownikami, zaprzeczasz własnym sukcesom i wolności miliar-
dów istot, którą wywalczyłeś.
Spojrzała na srebrnowłosą kobietę siedzącą w trzecim rzędzie.
- Tiona niezmordowanie zbiera wszelkie informacje o Jedi i co znajduje? Ballady i
opowieści sławiące wielkie zwycięstwa. Nie możemy wypierać się wojskowego aspek-
tu naszej tradycji, mistrzu, i myślę, że właśnie do niego musimy się odwołać, by poko-
nać Yuuzhan Vong.
Michael Stackpole31
Kam Solusar, z krótko przyciętymi siwymi włosami, skrzyżował ramiona na pier-
si.
- W tym, co mówisz, Daeshara'cor, jest poważny błąd logiczny. Sama powiedzia-
łaś, że wiele danych przepadło, ale budujesz całą teorię w oparciu o te strzępy informa-
cji, które przetrwały do naszych czasów. A mogło być przecież tak, że na każde wielkie
zwycięstwo rycerzy Jedi przypadały tysiące małych sukcesów. Takich jak ten, który
być może odniesiemy w przypadku Yuuzhan. Najważniejsza jednak jest poruszona
przez mistrza Skywalkera kwestia ukierunkowania naszych działań. Chyba nikt z tu
obecnych nie ma co do tego wątpliwości. Kyp o mało nie stracił życia, walcząc z
Yuuzhanami. Miko Reglia zginął w podobnej potyczce. A dlaczego? Bo podjęli walkę
z Yuuzhanami, nie wiedząc, kim są ani jacy są ich przeciwnicy.
Kyp prychnął.
- Ale Corran wiedział to, czego ja się o nich dowiedziałem i co sam odkrył pod-
czas swojej misji zwiadowczej, a był znacznie bliższy śmierci niż ja.
Corran przytaknął.
- To prawda. Na Bimmiel zagrożenie było zupełnie oczywiste, a mimo to z naj-
wyższym trudem uszedłem z życiem. Kiedy będziemy wiedzieć dość, by przygotować
mądre operacje, nasze szanse sukcesu wzrosną. Znacznie bardziej niż w przypadku
bezładnych prób zaatakowania i pokonania Yuuzhan.
Luke wyciągnął rękę.
- Chyba musimy trochę ochłonąć. Niezależnie od tego, co uważamy za działania
ofensywne i defensywne, wszyscy zgadzamy się, że mądrzej będzie zająć się Yuuzha-
nami, gdy pojawi się konkretne zagrożenie, prawda? Jak powiedział Corran, kiedy wy-
krystalizuje się cel ataku, możemy rozplanować i wykorzystać nasze siły w taki sposób,
by jak najlepiej sprostać sytuacji. Zgadza się?
Większość Jedi potakująco pokiwała głowami - nie wyłączając Kypa. Luke poczuł
się trochę lepiej. Może nie zgadzać się z naszym podejściem, pomyślał, ale zgodził się,
że jego punkt widzenia wymaga narzucenia pewnych ograniczeń, a to już jest zwycię-
stwo.
Jedyną osobą, która zdecydowanie wstrzymała się do głosu, była Daeshara'cor, ale
Luke nie zmartwił się tym. Wiedział, że do tej pory zawsze postępowała rozsądnie.
Mistrz Jedi uśmiechnął się.
- Mam jednak i złe wiadomości. Naszym działaniom narzucono pewne ogranicze-
nia. Dowiedziałem się wczoraj od mojej siostry, że Nowa Republika nie usankcjonuje
ani nie zapewni wsparcia żadnym działaniom Jedi na terenach objętych inwazją.
- Co takiego? - zdumienie Kypa eksplodowało jak supernowa. - To czyste szaleń-
stwo! Jesteśmy ich najlepszą bronią, a oni nie chcą z nami współpracować?
Octa Ramis, krępa dziewczyna z planety o bardzo silnej grawitacji, potrząsnęła
głową.
- Ich postawa nie ma żadnego sensu. Z drugiej strony jednak, jeśli takie jest sta-
nowisko władz, zawsze możemy zacząć działania na własną rękę.
Ganner skrzywił się
-Trzeba sprawić, żeby zmienili zdanie. Muszą przejrzeć na oczy.
Mroczny przypływ II - Inwazja 32
Luke bagatelizuj ąco machnął ręką.
- Właściwie to jestem nawet zadowolony z ich decyzji.
- Jak to, mistrzu?
Luke westchnął.
- Octa ma sporo racji. Nie ma poparcia, nie ma pomocy... ale także nie ma proble-
mu odpowiedzialności przed politykami. Będziemy mogli kierować się własnym roz-
sądkiem przy rozwiązywaniu problemów.
Ganner pogładził się po brodzie.
- Ale w ten sposób będziemy zdani tylko na własne siły.
- Więc po prostu musimy sobie poradzić bez nich, prawda? Liczę na waszą kre-
atywność.
Daeshara'cor potrząsnęła głową.
- Jak mogą odwracać się od nas w taki sposób? Po tym wszystkim, co dla nich
zrobiliśmy?
- Może to i lepiej. - Luke rozłożył ręce. - Jest nas nie więcej niż setka. Stu rycerzy
Jedi. Gdyby Nowa Republika polegała wyłącznie na nas, rzuciliby nas do walki, ocze-
kując, że sami wszystko załatwimy. Robili tak już wcześniej, i to częściej, niż chciał-
bym pamiętać.
Opuścił ręce.
- Spójrzmy prawdzie w oczy. Nasze ostatnie dokonania nie budzą respektu. Weź-
my na przykład kryzys na Rhommamool, a nawet utratę Dantooine. Jak zauważyła
Leia, politycy nie mogą poprzeć Jedi. To jednak nie oznacza, że będziemy tam zupełnie
sami. Armia nie może wprawdzie pomagać nam otwarcie, ale mocno z nami sympaty-
zuje.
Kyp parsknął.
- Też coś... wojownik, który popiera konkurencję!
Luke pokręcił głową.
- Dowództwo wie, jak wygląda sytuacja w terenie. Wiedząc, że my zajmiemy się
sprawami cywilów, będą mogli wykorzystać własnych ludzi do tego, w czym są najlep-
si.
Skidder jęknął.
- Więc mamy niańczyć uchodźców, podczas gdy ktoś inny będzie walczyć?
- Będziemy ich chronić i prowadzić. Jeśli pojawi się realne zagrożenie, podejmie-
my odpowiednie kroki.
Kyp Durron przeczesał palcami ciemne włosy. - I to wszystko? Żadnych innych
działań? Żadnych misji na tereny zajęte przez Yuuzhan Vong?
Luke niepewnie wzruszył ramionami.
- Jedna misja. Corran leci na Garqi.
- Tak myślałem, że wybierzesz właśnie jego.
- To nie ja go wybrałem, Kyp. - Luke uśmiechnął się. - Oszczędzono mi tej decy-
zji.
- Słucham?
Zaskoczenie Kypa rozbawiło Corrana - wyczuł je poprzez Moc.
Michael Stackpole33
- Kiedyś latałem w Eskadrze Łobuzów. Zrezygnowałem pięć lat temu i od tego
czasu jestem w rezerwie, więc po prostu przywrócili mnie do czynnej służby.
Luke przytaknął.
- Pułkownik Horn zabierze na Garqi oddział sześciu komandosów i dwóch cywil-
nych obserwatorów. Ma za zadanie zbierać informacje o Yuuzhanach, nawiązać kon-
takty z ewentualnych ruchem oporu i w miarę możliwości zorganizować ewakuację
ludności cywilnej z planety.
Ganner oparł pięści na biodrach.
- Pół tuzina komandosów przeciwko planecie pełnej Yuuzhan?
- Ci komandosi to Noghri, Ganner. - Corran wzruszył ramionami. - Poza tym
chciałbym, żebyś to ty był jednym z cywilnych obserwatorów. Pomyślałem sobie, że
jesteś wart tyle, co drugi tuzin Noghrich, mam rację?
Ganner rozpogodził się.
- Noghri? A zatem ta misja ma sens.
Corran rozejrzał się po zgromadzonych.
- Jacen, rozmawiałem z mistrzem Skywalkerem, który zgodził się, żebyś był dru-
gim obserwatorem. Co ty na to?
Luke odebrał mieszane uczucia, jakie propozycja wzbudziła w Jacenie. Górę wzię-
ło jednak poczucie obowiązku, pokonując początkową niechęć.
Chłopak wstał.
- Eee... to dla mnie zaszczyt. Jeśli uważasz, że powinienem jechać, mistrzu, to po-
jadę.
- Świetnie, Jacen. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. - Luke klasnął w dłonie. -
Jestem w trakcie przygotowywania zadań dla pozostałych. Powinny być gotowe do
końca tygodnia. Czekamy tylko na harmonogram lotów. Wiem, że to, o co was popro-
szę, może nie być tym, czym waszym zdaniem powinniście się zająć. Wielu z was mo-
że pomyśleć, że marnuję wasze umiejętności. Rozumiem to, ale te zadania trzeba wy-
konać.
Daeshara'cor aż się zatrzęsła ze złości.
- W takim razie całe to spotkanie to lipa, tak? Luke zmarszczył brwi.
- Nic podobnego.
- Skoro już zacząłeś przygotowywać dla nas zadania, to znaczy że sam podjąłeś
wszystkie decyzje. Wiedziałeś z góry, co nam każesz zrobić bez względu na to, co od
nas usłyszysz.
- To nie tak, Daeshara'cor. Rozkazy łatwo zmienić. Gdybym usłyszał przekonujące
argumenty, że moja koncepcja działania jest niesłuszna, zmieniłbym wasze zadania. -
Luke wyciągnął do niej rękę. - Ty sama spróbowałaś, ale nie miałaś dość argumentów,
poparcia, by mnie przekonać.
- Kontrargumenty Kama też nie miały żadnego potwierdzenia w faktach. Kam
stwierdził tylko, że całkowity brak dowodów popierających mój punkt widzenia dowo-
dzi, że nie mam racji. - Zacisnęła dłonie w pięści. - To nieprawda, a ty jesteś w błędzie.
Jeśli będziemy działać według twojego planu, wkrótce Yuuzhan Vong dotrą aż tu, na
Coruscant. Jestem tego pewna. Czuję to.
Mroczny przypływ II - Inwazja 34
- Być może masz rację, Daeshara'cor. Ale mam nadzieję, że nie. - Twarz Luke'a
stwardniała. - Bo jeśli będziemy działać według twojego planu... jeśli zostaniemy wo-
jownikami i zaczniemy atakować, obecność Yuuzhan Vong na Coruscant będzie naj-
mniejszym z naszych problemów.
Twi’lekianka zmrużyła oczy.
- Nigdy im się to nie uda.
- Może i nie, ale czeka nas coś znacznie gorszego. - Głos Luke’a przeszedł w
ochrypły szept. - Zamiast nich będziemy mieć setkę Darthów Vaderów, a to powinno
was napełnić większym strachem niż cokolwiek, z czym przyszło nam się dotąd zmie-
rzyć.
Michael Stackpole35
R O Z D Z I A Ł
6
Jacen Solo siedział samotnie w kajucie medytacyjnej na pokładzie „Zadziornego".
Umieszczona na rufie bothańskiego krążownika łukowato sklepiona kabina z transpa-
stali pozwalała bez przeszkód obserwować tunel świetlny nadprzestrzeni. Jacen widy-
wał te światła od najmłodszych lat, więc nie stanowiły dla niego atrakcji; mimo to trud-
no mu było się skoncentrować i uporządkować myśli.
Miniony tydzień był pełen wydarzeń, ale to nie pakowanie i pożegnania, nie od-
prawy i szkolenia przytłoczyły Jacena. Wszystko to dla niego chleb powszedni - cho-
ciaż musiał przyznać sam przed sobą, że poważne niebezpieczeństwo, które ich czeka-
ło, bardzo zmieniło charakter pożegnań, kładąc się cieniem na to, co powiedział matce,
ojcu, a nawet młodszemu bratu.
- Tak myślałam, że tu cię znajdę. Jacen odwrócił się i uśmiechnął do Jainy.
- Przyłączysz się do mnie?
- Jasne. - Na tle drzwi kabiny widać było zaledwie zarys jej postaci. Kiedy je za-
mknęła, podpłynęła do przodu jak duch i usiadła obok niego.
- Na czarne kości Imperatora! Jacen, naprawdę przyda ci się trochę medytacji!
Chyba nigdy dotąd nie czułam, żebyś był tak poruszony!
- No i nigdy tak kiepsko nie panowałem nad emocjami, które wysyłam, zgadza
się?
Jaina roześmiała się. Jacen z przyjemnością słuchał tego znajomego dźwięku.
- Jesteśmy bliźniakami, Jacen. Umieliśmy odczytywać swoje uczucia, zanim na-
uczyliśmy się chodzić. Ale dziś chyba rzeczywiście trochę „przeciekasz". Co się stało?
- Sam nie wiem. To znaczy... myślę, że w końcu dotarła do mnie skala problemu. -
Spojrzał na siostrę. - Mama i tata porwali się na całe Imperium. To była wielka i ważna
sprawa. Wygląda na to, że Yuuzhan Vong będą naszym Imperium, a na pierwszy rzut
oka wydają się jeszcze groźniejszym przeciwnikiem niż to, z czym musieli się zmierzyć
nasi rodzice.
Jaina przytaknęła.
- Dawniej Moc zawsze przechylała szale na naszą korzyść. W tym przypadku nie
mamy tej przewagi. Musimy polegać na sobie i dać z siebie wszystko. Mamy na szczę-
ście wspaniałe przykłady, jak to się robi.
Mroczny przypływ II - Inwazja 36
- Pułkownik Darklighter?
- Tak. On, reszta Łobuzów, generał Antilles, pułkownik Celchu. Żaden z nich nie
dysponuje Mocą, a przecież są prawdziwymi asami. Wiesz, bardzo trudno jest mi wy-
obrazić sobie życie bez Mocy, a przecież oni doskonale sobie bez niej radzą. Dokonują
wspaniałych rzeczy, chociaż mogą polegać tylko na sobie.
Jacen roześmiał się.
- Brak dostępu do Mocy musi być jak daltonizm, a przecież na nich nie ma to naj-
mniejszego wpływu. - Rozłożył ręce i zacisnął pięści. - I chyba to właśnie mnie męczy,
Jaino. Wszyscy ci ludzie gotowi są zaryzykować własne życie, polegają na decyzjach
swoich dowódców, na tradycjach, na własnym poczuciu dobra i zła, na swoim harcie
ducha. Jest ich cała armia i lecą bronić ludzi na planetach, których słońc nawet nie wi-
dać z ich rodzinnych światów. Jako Jedi to właśnie robimy, ale...
Jaina spojrzała na swoje paznokcie.
- Rzeczywiście, widziane w takiej skali to chyba może przytłaczać.
- A jak inaczej na to patrzeć?
Zerknęła na brata.
- Przyglądać się sytuacji, podejmować się spraw, które można załatwić, i ufać, że
inni również poradzą sobie z tym, co do nich należy. Ja jestem tylko jednym z pilotów
szwadronu. Odpowiadam za mojego skrzydłowego. Służę pod pułkownikiem Darkligh-
terem i wykonuję rozkazy najlepiej, jak umiem. Gdybym próbowała myśleć o czymś
więcej, nie mogłabym się skupić i nikt nie miałby ze mnie pożytku.
-Ależ Jaina, przecież jesteś członkiem Eskadry Łobuzów! Cała ta tradycja... jak
możesz o niej nie myśleć?
- Nie mam na to czasu, Jacen. Koncentruję się na tym, co mam zrobić tu i teraz,
nie zawracając sobie głowy tym, co było wczoraj ani co może się zdarzyć jutro. - Od-
wróciła się do niego twarzą, na której światła zza iluminatorów falowały rozmytymi
smugami. - Trochę się dziwię, że dopadło cię to tak nagle. A właściwie, że wcześniej o
tym nie pomyślałeś.
Zmarszczył czoło.
- Co masz na myśli?
- Zawsze patrzyłeś dalej, Jacen. Zawsze zastanawiałeś się, czy to, co masz, jest
tym, co trzeba. Nie chodziło ci o to, czy szklanka jest do połowy pusta, czy do połowy
pełna, tylko czy jest to właściwa szklanka, a w niej to, co powinno być. - Wzruszyła
ramionami. - Jesteś mądry, więc zawsze umiałeś widzieć szersze tło spraw i mimo to
normalnie funkcjonować. Tak naprawdę to mniejszych, konkretnych problemów nawet
nie zauważasz.
- To nieprawda.
- Oczywiście, że prawda. Pomyśl o tym, co było na Belkadanie. Rzuciłeś się, by
uwolnić niewolników, nie myśląc ani przez chwilę o własnym bezpieczeństwie. Dla-
czego? Bo zobaczyłeś tam szerszy problem niezależnie od tego, czy miałeś wgląd w
przyszłość poprzez Moc, czy nie. I nawet wtedy, gdy sytuacja zaczęła wyglądać źle, nie
myślałeś o własnych ranach, tylko zastanawiałeś się, dlaczego zawiodła cię twoja wi-
zja.
Michael Stackpole37
Pokręcił głową.
- Zupełnie źle to interpretujesz.
- Jacen, jestem twoją siostrą! Znam cię. - Usiadła, obejmując się ramionami. - Na-
wet w samych Jedi dopatrujesz się czegoś więcej. Na początku postępowałeś tak, jakby
„Jedi" oznaczało „bohater". To nie tak. Ci ludzie są tu nie po to, by odgrywać bohate-
rów, ale po to, by robić, co do nich należy.
Jacen wstał i podszedł do okna.
- Wiem o tym i szanuję to.
- Ale to ci nie wystarcza! Nie jesteś pewien, czy to, czego się dowiedziałeś o ry-
cerzach Jedi, jest tym, czego powinieneś się był naprawdę dowiedzieć. Szukasz sposo-
bu, by zostać Jedi absolutnym.
- A czy ty nigdy nie kwestionowałaś tego, czego nas uczono? Nie starałaś się osią-
gnąć więcej?
- Więcej niż co, Jacen?
Jej pytanie zbiło go z tropu.
- Eee, no... sam nie wiem.
- A więc dążysz do czegoś, co być może nie istnieje. - Jaina podciągnęła nogi i
wstała. - Słuchaj, ja staram się robić wszystko po kolei. Teraz jestem pilotem obdarzo-
nym umiejętnościami rycerza Jedi. Chcę być tak dobrym pilotem, jak tylko mogę. Kie-
dy to osiągnę. .. jeśli w ogóle osiągnę, wtedy mogę zacząć myśleć o czymś więcej.
- Jest tylko jeden problem, Jaino. Ja nie mam w tej chwili żadnego zajęcia, więc
może dlatego szukam czegoś więcej.
- Nieprawda, Jacenie. - Wyciągnęła rękę i od niechcenia pogłaskała go po karku. -
Masz zajęcie. Jesteś rycerzem Jedi i masz przydzielone zadanie.
- Wiem. Jestem gotów. Przeszedłem szkolenie. Przestudiowałem wszystko, co
wiadomo o Garqi. Mam przed sobą cel.
- Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy byłeś młodszy. Jesteś przygotowany do zada-
nia, ale jeszcze go nie wykonałeś. Tymczasem myślisz już o następnej wielkiej rzeczy,
podczas gdy ta mała tuż przed tobą może cię przerosnąć. Yuuzhan Vong to niejedna z
naszych dziecinnych przygód. To śmiertelnie poważna sprawa i jeśli będziesz patrzył
dalej, możesz tam w ogóle nie dotrzeć.
Jacen odwrócił się i spojrzał na siostrę. Determinacja, jaką zobaczył w jej twarzy i
usłyszał w głosie, przekonała go, jak głęboko wierzy w słuszność swojego podejścia.
Co oznacza, pomyślał, że wiele jeszcze muszę przemyśleć.
- Więc uważasz, że doświadczenia z Garqi pomogą mi lepiej zrozumieć, kim są
Jedi?
- Pomogą ci lepiej zrozumieć, kim jesteś ty sam. Będziesz miał u boku dwóch bar-
dzo różnych Jedi: Corrana i Gannera. Możesz się wiele od nich nauczyć... co robić, a
czego nie robić. Zwolnij trochę. Daj sobie szansę, by się czegoś nauczyć.
- Zawsze to jakiś punkt wyjścia - westchnął. - Teraz mi pewnie powiesz, że wie-
działaś o tym wszystkim wcześniej, bo dziewczynki dojrzewają szybciej niż chłopcy.
- Kobiety, Jacenie... kobiety dojrzewają szybciej niż chłopcy. -Próbowała utrzy-
mać poważną minę, ale szybko się poddała. Przyciągnęła do siebie brata i przytuliła go
Mroczny przypływ II - Inwazja 38
mocno. - Słuchaj, zabawa się skończyła. Albo damy z siebie wszystko, albo zginiemy.
A z nami mnóstwo innych ludzi.
- Wiem. Masz rację. - Przyciskał ją tak mocno, jakby mieli się już nigdy nie zoba-
czyć. - Lataj szybko i strzelaj celnie, Jaina. Nie pozwól, by cię dostali.
- A ty pamiętaj, że fioletowy rajski ogród na Garqi kryje wiele paskudnych stwo-
rzeń. - Odsunęła się z uśmiechem. - Uważaj na siebie, Jacenie. Niech Moc będzie z
tobą.
- Dzięki, Jaina. Tak będzie. - Otoczył ją ramieniem. - Chodź, mamy jeszcze czas,
żeby napić się kawy, zanim ruszymy w swoją stronę. Ja będę wielkim Jedi, a ty wiel-
kim pilotem, ale na razie bądźmy po prostu jeszcze przez chwilę bratem i siostrą.
Siedzieli w kambuzie, gdy nagle Jaina zesztywniała, patrząc gdzieś poza Jacena.
Podążając za jej wzrokiem, odwrócił się i uśmiech zamarł na jego ustach.
- Szukałeś mnie? Wydawało mi się, że mój komunikator jest włączony.
Corran Horn uśmiechnął się swobodnie.
- Nic się nie stało, Jacenie. Miło panią zobaczyć, porucznik Solo.
- Dziękuję, panie pułkowniku. - Jaina odsunęła krzesło od niewielkiego stolika,
przy którym siedzieli z bratem. - Może przysiadzie się pan do nas?
Corran potarł ręką gładko od niedawna wygoloną brodę.
- Dziękuję, chciałem tylko ryknąć kawy. Najprawdopodobniej to ostatnia, jaką bę-
dę miał okazję wypić przed lądowaniem na Garqi. Hodują tam mnóstwo krzaków ka-
wy, ale nigdy się nie nauczyli porządnie jej parzyć. Przynajmniej tak było dwadzieścia
lat temu...
Jacen spojrzał na swój do połowy opróżniony kubek.
- Jeśli ta kawa jest dobra według standardów obowiązujących na Garqi...
- Za późno, Jacen, klamka zapadła. Już się nie wycofasz z misji. - Corran poklepał
go po ramieniu i spojrzał na Jainę. - Słyszałem, że spodobało ci się w Eskadrze Łobu-
zów.
- Tak, proszę pana. Bardzo mi się podoba.
- To inny rodzaj odpowiedzialności, niż gdy jesteś rycerzem Jedi. Generał Darkli-
ghter zasugerował, że po powrocie z Garqi powinniśmy rozegrać jedną rundkę na sy-
mulatorze, żebym zobaczył, jaka jesteś dobra.
Jaina zarumieniła się.
- Tylko bym pana rozczarowała, panie pułkowniku. Generał Antilles i pułkownik
Celchu regularnie roznoszą mnie na strzępy na ćwiczeniach.
Corran wzruszył ramionami.
- Mnie też, choć to już tyle lat. Może powinniśmy zagrać we dwójkę przeciwko
nim. Dalibyśmy im nauczkę!
- Z przyjemnością proszę pana. Jacen spojrzał na Corrana.
- Wolisz być w armii czy w zakonie?
- To miłe, że mundur ciągle na mnie pasuje, no i podoba mi się dodatkowa
gwiazdka. - Corran roześmiał się. - Ale mimo innego munduru nie przestaję być Jedi.
Jestem w nim w równym stopniu, jak ty czy Jaina. To skuteczna wymówka, bym mógł
Michael Stackpole39
zrobić to, co jest do zrobienia. Wolałbym, żeby było inaczej, ale jeśli musimy się bawić
w przebieranki, żeby uratować parę istnień ludzkich, to się pobawię. - Odstawił pusty
kubek. - Tyle tylko że misję na Garqi trudno będzie nazwać zabawą.
- Wiem. Przestudiowałem dane o ukształtowaniu powierzchni i otoczeniu, zaso-
bach naturalnych, sieci łączności, szlakach i węzłach komunikacyjnych, generatorach
energii, metodach jej dystrybucji. -Jacen zmarszczył czoło, odliczając na palcach. -
Przećwiczyłem też na symulatorach użycie sprzętu, który będziemy mieć ze sobą, a mój
skaner do próbek znam od podszewki.
-To dobrze. Spodziewałem się, że się przyłożysz do pracy. Jest jeszcze jedna bar-
dzo ważna rzecz, o której będziesz musiał pamiętać... coś, czego twoja siostra nauczyła
się już w Eskadrze Łobuzów: będziesz musiał wypełniać rozkazy. Wiem, że wasza
inicjatywa na Helska 4 uratowała Danni Quee. Wiem też, że próba uratowania niewol-
ników na Belkadanie poszła ci gorzej. Tym razem będziesz częścią zespołu. Będziemy
polegać na sobie nawzajem, więc zapomnij o samotnych krucjatach podejmowanych
tylko dlatego, że wydaje ci się, że wiesz, co się ma wydarzyć. Nie zamierzam torpedo-
wać twoich pomysłów tylko po to, żeby powiedzieć „nie". Jeśli twoja propozycja bę-
dzie sensowna, rozważę ją. Zrozumiano?
Jacen przytaknął. Doceniał słowa Corrana i nie umknął mu ojcowski ton mężczy-
zny.
- Tak jest. Rozumiem.
- To dobrze. Jest jeszcze coś, co chyba powinieneś wiedzieć: wybrałem cię do tej
misji dlatego, że miałeś już do czynienia z Yuuzhanami i ze względu na odwagę, jaką
się wykazałeś w walce z nimi. Moje doświadczenia z tymi stworzeniami nie były przy-
jemne i gdybym mógł wybierać, nie byłoby mnie tutaj. Podziwiam cię, że jesteś gotów
ponownie stawić im czoło. Jacen popatrzył w dół.
- Dziękuję.
- Jeśli przeprowadzimy tę misję, jak należy, Yuuzhanie nawet się nie zorientują, że
byliśmy na planecie. Nie spodziewam się, żebyś musiał wykazywać się tym rodzajem
szaleńczej odwagi, z którego słynie twoja rodzina. - Corran uśmiechnął się ciepło. - Z
drugiej strony pewna doza koreliańskiej pogardy dla rachunku prawdopodobieństwa w
połączeniu z umiejętnościami Noghrich pozwala mi wierzyć, że uda nam się wyjść z
tego cało.
Jaina uniosła brew.
- A Ganner?
- On pochodzi z Teyr i nie ma pojęcia o rachunku prawdopodobieństwa. - Corran
sięgnął z powrotem po kubek. - Ale jest dobry w walce, zwłaszcza jeśli pomyśli, zanim
zacznie działać. Jest też bardzo przystojny, jak zapewne zauważyłaś.
Jaina znów się zarumieniła.
- Trudno tego nie zauważyć.
- Zwłaszcza że uwielbia się stroić. - Corran mrugnął porozumiewawczo do Jacena.
- Ale to tak między nami. Pozamerytoryczne parametry akcji.
- Jasne.
Mroczny przypływ II - Inwazja 40
- No to lecę. Zostało ci jeszcze trochę czasu na rozmowę z siostrą, a potem
sprawdź sprzęt. Mamy jeszcze dzień lub dwa, zanim dotrzemy do celu, ale nigdy nie
zaszkodzi być przygotowanym wcześniej.
- W porządku, Corran. Jaina kiwnęła głową.
- Miło było pana spotkać, panie pułkowniku.
- Mnie również, pani porucznik. Nie daj się Łobuzom, dobrze?
- Tak jest, panie pułkowniku.
Jacen poczekał, aż Corran wyjdzie z kabiny, zanim pytająco uniósł brew.
- Strasznie jesteście oficjalni.
- W armii nie jest w zwyczaju spoufalać się z przełożonymi -uśmiechnęła się Ja-
ina. - Gramy teraz według różnych zasad, Jacen.
- Ten sam cel, inna droga. - Jacen westchnął. - Niezły punkt wyjścia do zastana-
wiania się, co dalej, ale nie zrobię tego. Wszystko w swoim czasie. Najpierw misja, a
dopiero potem będę się martwić o przyszłość.
- I to właśnie, braciszku - wzniosła toast, stukając kubkiem o kubek Jacena -jest
strategia zwycięstwa.
Michael Stackpole41
R O Z D Z I A Ł
7
Leia Organa Solo siedziała w milczeniu w przedziale pasażerskim promu klasy
Marketta o nazwie „Księżyc Chandrila". Jej dwaj ochroniarze, Noghri Olmakh i Basba-
khan, tkwili tuż za nią w wąskiej kabinie statku. W przeciwieństwie do kobiety, siedzą-
cej rząd przed Leią, emanował z nich spokój. Danni Quee natomiast wysyłała fale stra-
chu w podobny sposób, jak ogień emituje ciepło.
Leia zmusiła się, by wziąć głęboki oddech, a potem powoli wypuścić powietrze,
by wraz z nim opuściło ją napięcie. A przynajmniej jego część, pomyślała.
Podróż z Coruscant do Bastionu podjęto przy zachowaniu najściślejszych środków
ostrożności. Statek trzymał się z dala od uczęszczanych szlaków, wytyczony kurs wił
się i zawracał, a kiedy w końcu „Protektor" - gwiezdny niszczyciel klasy Victory - do-
tarł do systemu Bastion, zatrzymał się na jego obrzeżach z opuszczonymi tarczami i
nienaładowanymi działami.
Reakcja Bastionu była szybka. Przysłali „Nieustępliwego" - imperialny gwiezdny
niszczyciel - by zapytał załogę „Protektora" o zamiary Nowej Republiki. Leia poleciła
odpowiedzieć, że jest w posiadaniu informacji, które musi zakomunikować admirałowi
Giladowi Pellaeonowi. Imperialny niszczyciel przerwał łączność na dwie godziny, a
następnie jego oficer łącznościowy poinformował Leię, że ona sama, jej osobisty per-
sonel i dwóch pilotów na pokładzie jednego wahadłowca mogą udać się w głąb syste-
mu.
Admirał Arii Nunb, dowodzący „Protektorem", przekonywał Leię, że zgoda na ta-
kie warunki oznacza oddanie się w ręce wroga. Przyznała mu rację. Wielu ludzi w sys-
temach Spadkobierców Imperium nadal żyło marzeniami o minionej chwale. Od czasu
śmierci Imperatora zdążyło dorosnąć nowe pokolenie, które nauczyło się za rozmaite
braki i niedogodności winić Rebelię. Leia, jako jej przywódczyni, a zarazem szef pań-
stwa podczas większości bitew z siłami Imperium, skupiała na sobie wiele gorzkich
uczuć.
Siły Imperium próbowały nawet zakłócić ślub Luke'a i Mary, pomyślała. Byłabym
głupia, gdybym przyjęła, że jestem tu bezpieczna.
Jednak aby pokonać znacznie większe zagrożenie ze strony Yuuzhan Vong, nale-
żało poinformować o nim przywódców Imperium i przekonać ich, że jego los i los No-
Mroczny przypływ II - Inwazja 42
wej Republiki są ze sobą ściśle związane. Po raz kolejny poprosiła Danni, by świadczy-
ła o okrucieństwach Yuuzhan Vong. Miała nadzieję, że dadzą się przekonać równie
szybko, jak mieszkańcy Agamar.
Wyciągnęła rękę pomiędzy siedzeniami i poklepała Danni po ramieniu.
- Nie martw się, nie będzie tak źle.
- Dzięki. - Młoda kobieta przykryła dłoń Lei własną. - Za każdym razem, kiedy
zaczynam się nad sobą użalać, przypominam sobie, dokąd leci senator A'Kla. W po-
równaniu z jego zadaniem nasza misja to łatwizna.
- Niestety, masz rację. - Leia zagłębiła się w fotelu. Przypomniała sobie pożegna-
nie z Elegosem przed jego samotnym odlotem. Zaskoczyło ją że nie wyczuła u niego
ani odrobiny strachu, wyłącznie świadomość ryzyka, jakiego się podejmował. Powie-
działa mu to, wywołując uśmiech na twarzy złotowłosego Caamasjanina.
- Prawda wygląda tak, że się nie boję. - Zamrugał wielkimi oczami. - Wiem, że ta
misja może się dla mnie zakończyć śmiercią ale w obliczu wojny, która tylu zabije, nie
jest to największy problem. Poza tym muszę ci wyznać, że jestem niezmiernie ciekaw
Yuuzhan. Zakładam, że oni są równie ciekawi nas, co oznaczałoby, że dysponujemy
wspólną walutą. To umożliwiłoby negocjacje, a może nawet przyczyniło się do sukce-
su.
Leia uścisnęła go, przedłużając moment, gdy otaczały ją silne ramiona Elegosa.
- Nie musisz tam lecieć, Elegosie. Są inne sposoby.
Odsunął ją od siebie na odległość ramion.
- Czyżby, Leio? Yuuzhanie nienawidzą maszyn, więc wysłanie jakiegokolwiek ro-
bota czy innego mechanicznego posłańca by przekazać im nasze najlepsze życzenia,
byłoby dla nich zniewagą. Jak pokazują doświadczenia Anakina na Dantooine,
Yuuzhanie cenią śmiałość... stąd pomysł mojej misji. Jeśli powrócę, może uda się za-
pobiec przelewowi krwi.
- A jeśli nie wrócisz?
- Wtedy wasza wiedza o Yuuzhanach znacznie się wzbogaci. -Uśmiechnął się do
niej ciepło i zwyczajnie. - Jestem świadom niebezpieczeństwa, na jakie się narażam, ale
nie mógłbym żyć w spokoju, gdybym nie podjął tej próby. Nie zwykłem cofać się przed
odpowiedzialnością, zupełnie jak ty. Tyle tylko że ty wybierasz mądrzejsze sposoby, by
to zamanifestować.
Wtedy się z nim zgadzała, ale w miarę jak sylwetka „Chimery" w przednim ilumi-
natorze promu rosła, a stacja odprawy celnej Bastionu zbliżała się coraz bardziej, ogar-
nęły ją wątpliwości. Ostatni raz widziała „Chimerę", kiedy Imperium i Nowa Republika
podpisywały pokój. Uświadomiła sobie, że niewiele wie o aktualnej sytuacji w Impe-
rium, co oznaczało, że nie ma pojęcia, czy udzielenie im pomocy przez admirała Pella-
eona nie okaże się dla niego zbyt trudne do przeforsowania.
Przejrzała wprawdzie po drodze materiały na ten temat, ale mimo wszystko nie
czuła się dostatecznie zorientowana w sytuacji politycznej regionu. Choć wielu impe-
rialnych władców obecnych światów Nowej Republiki schroniło się w systemach
Spadkobierców Imperium, zabierając ze sobą niemałe fortuny, rozwój ekonomiczny
tych terenów postępował powoli. Zaledwie kilka miejsc mogłoby się równać z Co-
Michael Stackpole43
ruscant, jeśli chodzi o poziom życia, a były i takie, których mieszkańcy po prostu cier-
pieli biedę. Zalew tańszych towarów z Nowej Republiki doprowadził do upadku niektó-
re gałęzie imperialnej gospodarki; donoszono też o przypadkach zamieszek na tle ogra-
niczeń importowych.
Stosunki dyplomatyczne pomiędzy obydwoma mocarstwami układały się nato-
miast jak najlepiej. Leia przypisywała to w znacznej mierze wysiłkom Talona Karrde.
Po podpisaniu układu pokojowego Karrde zaproponował i pomógł w utworzeniu agen-
cji pośredniczącej w wymianie informacji wywiadowczych pomiędzy Nową Republiką
a Imperium. Pozwoliło to złagodzić objawy paranoi u twardogłowych po obu stronach
barykady, choć pewne resentymenty oczywiście pozostały. Według informacji, które
otrzymała Leia, Karrdowi nie udostępniono żadnych - lub prawie żadnych -informacji o
Yuuzhan Vong. Tak więc przywódcy Imperium, choć zapewne zorientowali się, że coś
się dzieje, nie znali żadnych szczegółów.
Jeśli to podsyciło paranoiczne obawy co poniektórych, pomyślała Leia, to ta misja
się skończy, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęła.
W kabinie rozległ się głos pilota.
- Mamy pozwolenie na lądowanie w głównym doku cumowniczym placówki cel-
nej. Będziemy tam za mniej więcej trzy minuty.
Danni odwróciła się w fotelu, uklękła na siedzeniu i wyjrzała znad oparcia w stro-
nę Lei.
- Czy naprawdę spotkamy samego admirała Pellaeona?
- Być może. Jeśli tak, byłby to dobry znak. - Leia westchnęła. -Dyplomacja to gra,
Danni. Kiedy poleciałyśmy na Agamar i poprosiłyśmy o audiencję u Rady Agamaru,
fakt, że kiedyś byłam przewodniczącą Nowej Republiki w zasadzie przesądził o tym, że
w ogóle dopuszczono mnie do nich i pozwolono powiedzieć, co miałam do zakomuni-
kowania. Agamarczycy poczytali sobie za zaszczyt, że to ja zwracam się do Rady.
Zmrużyła oczy.
- Bardzo możliwe, że Pellaeon ma przeciw sobie frakcje sprzeciwiające się kon-
taktom z Nową Republiką, a jeśli są one dostatecznie silne, spotkanie ze mną mogłoby
dla niego oznaczać samobójstwo polityczne. W takim przypadku rozmowy poprowa-
dziłby raczej ktoś niższy rangą. Jeśli będzie to ktoś z samego dołu drabiny, nic nie
wskóramy. Jeśli zaś wyślą kogoś ważniejszego, na przykład zastępcę sekretarza stanu,
co w świetle protokołu dyplomatycznego odpowiada mniej więcej mojej pozycji... ma-
my szansę przepchnąć sprawę i coś wywalczyć.
Danni uśmiechnęła się.
- Wydaje mi się, że astrofizyka jest łatwiejsza niż dyplomacja czy polityka.
- Czy ja wiem? W polityce też mamy czarne dziury, pulsary, ciała, które emitują
więcej ciepła niż światła. - Leia uśmiechnęła się do Danni. - Odkąd pamiętam, polityka
zawsze była częścią mojego życia. Dobrze, że nieźle sobie w tym radziłam. Ale muszę
przyznać, że emerytura też mi się podoba, i nie mogę się doczekać, kiedy znowu wyco-
fam się z polityki.
Łagodny pomruk silników promu, gdy statek wpłynął do doku cumowniczego, a
po nim lekki wstrząs oznajmiły im, że dobili do stacji celnej. Klapa luku uniosła się z
Mroczny przypływ II - Inwazja 44
sykiem - co doskonale zamaskowało i tak bardzo ciche kroki Basbakhana, który zszedł
po trapie pierwszy, by powstrzymać ewentualną napaść. Olmakh stanął przy drzwiach,
potwierdzając kiwnięciem głowy w stronę Lei, że droga wolna.
Leia minęła szaroskórych ochroniarzy. Noghri, przy swoim niskim wzroście, wy-
glądaliby prawie jak dzieci, gdyby nie groźne rysy twarzy. Z doświadczenia wiedziała,
jak silni i skuteczni potrafią być, gdy zajdzie taka potrzeba, pokonując wroga gołymi
rękami albo śmiercionośnymi nożami, które zwykle nosili przy sobie. Noghri byli
szybcy i całkowicie skoncentrowani na jej bezpieczeństwie.
Na Dantooine Yuuzhanie zabili Bolphura, pomyślała Leia, i dlatego teraz muszę
mieć aż dwóch strażników. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł jej dreszcz. Dwadzieścia lat
temu nie mogła sobie wyobrazić bardziej morderczych istot niż Noghri, a jednak
yuuzhański wojownik zabił Bolphura gołymi rękami.
Leia zaczęła schodzić po trapie, z zadowoleniem patrząc na dwa szwadrony
szturmowców ustawionych karnie wzdłuż białych linii znaczących przejście na deskach
pokładu. Oficjalny, ceremonialny charakter powitania dobrze wróżył ich misji. Na
wprost, na końcu przejścia, stały trzy osoby w wojskowych mundurach; jedna z nich
nie miała jednak żadnych szlifów. Leia przepuściła Basbakhana, który ruszył pierwszy
pomiędzy rzędami szturmowców, stanęła i zaczekała, aż imperialni wysłannicy podejdą
do niej.
Pierwsza zrobiła to wysoka kobieta w mundurze bez dystynkcji.
- Witam, pani konsul. Jestem Miat Temm. To pułkownik Harrak i major Pressin.
Leia wymieniła uścisk dłoni z każdym z nich i gestem przywołała Danni do swo-
jego boku.
- To jest Danni Quee, mój doradca.
Imperialni powitali Danni skinieniem głowy. Miat wskazała na turbowindę.
- Proszę tędy. Pan admirał czeka.
Podczas milczącej jazdy windą Leia spróbowała delikatnie wysondować Mocą
umysły swoich przewodników. Ze strony dwóch wojskowych wyczuła niepewność
maskowaną arogancją i sporą dozę zmieszania, wywołanego przez jej osobę i to, że
poproszono ich, by ją powitali. Od Miat nie wyczuła nic.
Blokuje mnie! -pomyślała, tłumiąc uśmiech. Była ciekawa, czy którykolwiek z
przeciwników Pellaeona zdawał sobie sprawę, że Temm jest wrażliwa na Moc.
Drzwi windy otworzyły się i Miat wprowadziła ich do obszernego pokoju konfe-
rencyjnego, którego jedna ściana, cała wykonana z transpastali, pozwalała podziwiać
„Chimerę". Leia wzięła to za dobry znak. Za imperialnym niszczycielem dostrzegła
sylwetkę własnego statku, a poniżej tarczę planetarną Bastionu, spokojną i piękną.
Admirał Pellaeon, w białym mundurze wielkiego admirała, stał na przeciwległym
końcu białego stołu. Sam, bez strażników i bez broni. Kiedy weszli, uśmiechnął się i
wskazał Lei miejsce po swojej prawej stronie.
- Cieszę się, że znowu panią widzę, pani konsul. Proszę, niech pani siądzie i po-
wie, co panią do nas sprowadza. - Swoim ludziom gestem nakazał usiąść po drugiej
stronie stołu. - Jeśli mają państwo ochotę na coś do picia, to się da załatwić. Ma pan
komunikator, majorze Pressin?
Michael Stackpole45
- Tak jest, panie admirale.
Leia uśmiechnęła się.
- Na razie dziękuję. - powiedziała. Uścisnęła dłoń Pellaeona i odwzajemniła
uśmiech, po czym przedstawiła Danni jako swoją doradczynię.
Pellaeon skłonił przed Danni śnieżnobiałą czuprynę.
- Proszę, niech panie siądą.
Leia zwróciła uwagę na sposób, w jaki Pellaeon ustawił swoje krzesło - przodem
do niej, plecami do swoich adiutantów. Miat nie przejęła się tym, ale oficerowie byli
najwyraźniej poruszeni.
Pellaeon widać chce, żeby byli zmieszani i niepewni siebie, pomyślała Leia. Cie-
kawe dlaczego.
Pochyliła się w stronę Pellaeona, korzystając z jego otwartości.
- Przybyłam tu, żeby naprawić kłopoty, jakie wystąpiły w wymianie informacji
pomiędzy naszymi państwami. Stało się coś bardzo ważnego; coś, co może określić
przyszłość zarówno Nowej Republiki, jak i Spadkobierców Imperium.
Pellaeon powoli pokiwał głową.
- Ma pani na myśli utratę Dubrillionu.
Lei udało się ukryć zaskoczenie, ale Danni wybuchnęła:
- Skąd pan wie?
Admirał zmrużył ciemne oczy.
- Dubrillion, podobnie jak inne planety Nowej Republiki w pasie graniczącym z
naszym terytorium, jest przedmiotem naszego zainteresowania. Jestem pewien, pani
konsul, że nie zdziwi się pani, iż mieliśmy tam swoich agentów. Chociaż wiadomości,
które nam przysyłali, nie były zbyt wyczerpujące, wiedzieliśmy, że coś się tam święci.
Kiedy transmisje ustały, zrozumieliśmy, że problem jest poważny.
Uniósł podbródek.
- Powiem pani również, że słyszałem o Danni Quee. Mieliśmy agenta także na
Belkadanie, wśród uczestników projektu ExGal. Każda placówka badawcza jest dla nas
obiektem wartym zainteresowania. Nie mieliśmy żadnych wiadomości od naszego
agenta od momentu, gdy naszym zdaniem stacja uległa zniszczeniu.
Danni zamrugała.
- Kto to był?
Pellaeon pokręcił głową.
- W tej chwili to już chyba bez znaczenia, prawda? Pozwólmy martwym spoczy-
wać w pokoju.
- W takim razie ma pan pewne informacje o tym, co się stało. Mam tu datakartę,
na której znajdzie pan szczegóły techniczne, ale w skrócie sprawy wyglądają następują-
co: obca rasa humanoidów spoza naszej galaktyki zaatakowała i zniszczyła kilka planet
na Odległych Rubieżach. Wykazują się absolutną technofobią, są bezlitośni w walce,
biorą niewolników i bezwzględnie ich traktują. Nazywają się Yuuzhan Vong. Jak do-
tąd, nie zdołaliśmy nawiązać z nimi żadnych kontaktów dyplomatycznych. Przez pe-
wien czas więzili Danni, więc spośród naszych ludzi to ona miała z nimi najbardziej
bezpośredni kontakt.
Mroczny przypływ II - Inwazja 46
Admirał odchylił się do tyłu, złączył palce obu dłoni i podparł nimi podbródek.
- A więc przybyła pani, by prosić nas o pomoc w odparciu Yuuzhan Vong.
Leia przytaknęła.
- Na pewno lepiej niż ktokolwiek inny zdaje pan sobie sprawę, jak trudno jest po-
radzić sobie z wrogiem, który może zaatakować nie wiadomo skąd. Pozwoli pan, że
będę szczera: wewnętrzne niesnaski w Nowej Republice nie osiągnęły punktu wrzenia,
ale nasze siły wojskowe są rozproszone po całej galaktyce, pilnując, by do tego nie
doszło. Jednocześnie rozlegają się coraz częstsze głosy, że dzięki traktatom pokojowym
z sąsiadami moglibyśmy sobie pozwolić na demobilizację, a budżet obronny przezna-
czyć na inne cele. Inwazja Yuuzhan Vong, jeżeli będzie postępować, może odwrócić te
tendencje i scementować Nową Republikę, ale wtedy będzie za późno. Musimy po-
wstrzymać ich już teraz. Mamy wojska, które doskonale posłużą za kowadło, ale po-
trzebujemy młota.
Posępny uśmiech pojawił się w kącikach ust Pellaeona.
- Wydawać by się mogło, że Jedi będą waszym młotem.
- Z tej datakarty dowie się pan, że Yuuzhanie są odporni na Moc. Rycerze Jedi ro-
bią, co mogą, by zaradzić tej sytuacji, ale są zbyt nieliczni, by poradzić sobie z proble-
mem o takiej skali.
Pellaeon spojrzał przez ramię na dwóch wojskowych.
- Pani prośba nie jest dla nas niespodzianką, pani konsul. Ci panowie wielokrotnie
powtarzali mi przy różnych okazjach, że jakakolwiek współpraca wojskowa z Nową
Republiką musi oznaczać pułapkę. Że odciągniecie nasze statki z dala od domu i rozbi-
jecie je, żeby wrócić tu i zakończyć podbój całego dawnego Imperium. Ten konkretny
scenariusz nie przyszedł im do głowy, ale ich obawy niełatwo będzie rozwiać. Na pew-
no uważają, że zagrożenie nie jest realne.
Leia uśmiechnęła się zimno do dwóch wojskowych.
- Wasz wywiad na pewno już wie, że moja córka... moja szesnastoletnia córka...
wstąpiła do Eskadry Łobuzów. Zrobiła to na Dubrillionie. Wasze źródła z pewnością
doniosły wam również, że Eskadra wymieniła właśnie ponad połowę swojej kadry.
Gdybym nie sądziła, że Yuuzhanie stanowią wielkie zagrożenie, sądzicie, że pozwoli-
łabym mojemu dziecku wstąpić do wojska?
Pułkownik Harrak przejechał palcem po kołnierzyku munduru.
- Pani dzieci są Jedi.
- Powiedziałam już, że nie daje im to żadnej przewagi nad Yuuzhanami.
Pellaeon uniósł palec, przerywając odpowiedź pułkownika.
- Dobrze, pani konsul. Przejrzę materiały, które pani dostarczyła. Nie jestem nie-
życzliwie nastawiony do pani prośby i podobnie jak wiele innych osób w Imperium
poczuwam się do odpowiedzialności za ludzi Nowej Republiki. Oni nas odrzucili, ale
my ich nie. Jeśli będziemy w stanie, pomożemy wam.
Leia kiwnęła głową.
- Nie mogłabym prosić o więcej.
- Mogłaby pani jak najbardziej. - pokiwał głową. - Miejmy jednak nadzieję, że tyle
wystarczy.
Michael Stackpole47
R O Z D Z I A Ł
8
Luke Skywalker sięgnął po Moc, by odzyskać siły. Energia zalała go falami; po-
czuł mrowienie w całym ciele. Rozkoszował się z uśmiechem zalewającym go ciepłem.
Nieczęsto wykorzystywał Moc w ten sposób ostatnimi czasy; wolał bardziej bierne
korzystanie z jej darów, ale wyczerpanie robiło swoje. Nie miał czasu na sen, więc
potrzebował zastrzyku energii.
Spojrzał w dół na notes komputerowy, stojący przed nim na biurku. Opracowanie
przydziałów dla każdego z Jedi okazało się zadaniem trudniejszym, niż przypuszczał.
Okazało się, że rycerze wysyłani w pojedynkę zastanawiali się, dlaczego mają iść sami,
natomiast ci, którym przydzielił zadania w parach lub kilkuosobowych grupach, uważa-
li, że wątpi w ich umiejętności, albo też kręcili nosem, że będą musieli niańczyć innych
rycerzy. Pojawiały się też protesty dotyczące charakteru misji albo rodzaju środków,
jakie należało podjąć w celu ich realizacji - filozoficzny konflikt pomiędzy Jedi wyol-
brzymiał nawet najmniejsze różnice zdań.
Luke pomasował kark swoją mechaniczną dłonią.
- Wiesz, Artoo, myślałem, że ratowanie galaktyki to trudna praca. Teraz widzę, że
jeszcze gorzej jest być urzędnikiem.
Mały robot obrócił głowę, popiskując w odpowiedzi. Podłączony do komputera,
R2-D2 pomagał Luke'owi koordynować odloty poszczególnych rycerzy. W miarę jak
napływały dane z ich statków, robot uaktualniał dane, dzięki czemu Luke wiedział,
czyjego ludzie udają się właśnie tam, gdzie mieli się znaleźć.
W drzwiach biura pojawiła się Mara.
- Luke, wygląda na to, że mamy problem.
Weszła do pokoju, zapraszając gestem Anakina, który szedł tuż za nią.
- Anakin wpadł na to pierwszy. Niech sam ci wyjaśni, o co chodzi.
Ciemnowłosy młodzieniec uśmiechnął się.
- Z myślą o planowaniu przyszłych misji opracowałem program, który analizuje
wykorzystanie danych z naszej biblioteki. Śledząc pliki, otwierane po rozdzieleniu
przydziałów między rycerzy, możemy się dowiedzieć, jakie informacje uważają za
potrzebne, by wykonać zadania. Moglibyśmy w przyszłości od razu dołączać te pliki do
Mroczny przypływ II - Inwazja 48
zleceń, oszczędzając w ten sposób czas. Dane byłyby wtedy umieszczane na datakar-
tach zleceń. Wystarczyłoby je tylko uaktualnić.
Mistrz Jedi uśmiechnął się szeroko.
- To doskonały pomysł.
- Dziękuję - rozpromienił się Anakin. - Właśnie przeczesałem wnioski o informa-
cje. Nikt dotąd nie wiedział, że taki program istnieje i działa. Kiedy dostałem analizę
wniosków i sprawdziłem z rejestrem wejść do systemu, natrafiłem na pewien problem.
Luke uniósł brew. -To znaczy...?
- Mój program wychwycił o piętnaście wniosków więcej, niż wynikałoby z ofi-
cjalnego rejestru kontroli dostępu. - Chłopak wzruszył ramionami. - Te piętnaście nie
zarejestrowanych wejść do systemu może okazać się problemem. Artoo, mógłbyś prze-
słać mój plik z raportem na ten temat do komputera wujka Luke'a?
Robot cicho zagwizdał. Luke spojrzał na ekran i zobaczył listę piętnastu plików z
dołączonym do każdego opisem treści.
- Laboratorium Otchłani, Gwiazda Śmierci, Pogromca Słońc, Miecz Ciemności,
„Oko Palpatine'a"... to wszystko dane o różnych rodzajach superbroni i miejscach,
gdzie powstały.
Mara przytaknęła.
- Te pliki zawierają kompletną specyfikację techniczną tych urządzeń. Mamy tu
mnóstwo danych, ale nie wiemy, po co ktoś miałby do nich sięgać. Wnioski wyglądają
nieciekawie.
Luke usiadł przy biurku i spojrzał na listę plików.
- Chcecie powiedzieć, że rejestr dostępu nie wychwycił tych plików, bo ktokol-
wiek je otwierał, wszedł później do systemu i wymazał informacje na ten temat? Zatarł
swoje ślady, tak?
- Właśnie. - Anakin potrząsnął głową. - Próbowałem drążyć sprawę dalej i spraw-
dzić, co zostało w pamięci, ale odpowiednie sektory wyczyszczono dwukrotnie. Kto-
kolwiek to zrobił, jest w tym dobry.
Luke westchnął i spojrzał na żonę.
- Podejrzewasz kogoś?
Wolno pokiwała głową.
- Sprawdziłam nasze akta. Tylko paru Jedi dysponuje odpowiednimi umiejętno-
ściami. Od razu wyeliminowałam Anakina, zaraz potem Tionnę. Resztą bym się nie
przejmowała, ale myślę, że Octa Ramis może stanowić problem.
Luke przypomniał sobie ciemnowłosą kobietę.
- Była blisko z Miko Reglią, prawda?
- Tionna mówiła mi, że jeszcze w Akademii mieli ze sobą romans. Wydaje jej się,
że po zakończeniu nauki rozstali się i każde poszło w swoją stronę, ale ich dzienniki
pokładowe wskazują na kilka miejsc, gdzie mogli się spotkać. - Mara wzruszyła ramio-
nami. -Nie przypominam sobie, żeby była szczególnie roztrzęsiona w czasie jego po-
grzebu na Yavinie IV, ale sama byłam wtedy w nie najlepszej formie.
- Ja też nie zwróciłem na to uwagi. A ty, Anakinie? Zauważyłeś coś?
Michael Stackpole49
- Nie pamiętam, żeby płakała ani nic w tym stylu, ale specjalnie na to nie uważa-
łem. Przykro mi.
-Nie ma sprawy. Nie miałeś takiego obowiązku. - Luke pokiwał głową. - Więc
wydaje się wam, że przeglądała te dane, żeby zbudować superbroń przeciwko Yuuzha-
nom? Nie widzę w tym sensu.
Mara pokręciła głową.
- Zbudowanie nowej Gwiazdy Śmierci zajęłoby całe lata. Najszybciej można by
skonstruować Pogromcę Słońc, ale stocznia, w której powstał, już nie istnieje. Zresztą
nie potrafię sobie wyobrazić nikogo, choćby nie wiem w jak głębokim żalu był pogrą-
żony, kto chciałby zbudować coś takiego i wysadzić parę słońc tylko po to, by pozbyć
się Yuuzhan.
- No tak, to by była przesada.
- Ale to właśnie zrobił Kyp, prawda? - Anakin zmarszczył czoło. - Żeby pomścić
śmierć brata, zabitego przez Imperium, zniszczył całą Caridę.
- Tylko po to, żeby się dowiedzieć, że jego brat jeszcze żył, a zginął dopiero, kiedy
on sam unicestwił planetę. - Luke westchnął ciężko. - Cele nigdy nie uświęcają środ-
ków. Sprawdziłeś, co się dzieje z Octą?
- Wsiadła na pokład swojego statku i jest już w drodze. Luke odchylił się na opar-
cie krzesła i potarł dłonią szczękę.
- Ciekawe. Kto jej towarzyszy? Mara uśmiechnęła się.
- Odbyła wiele wspólnych misji z Daeshara'cor.
- Ale Deshara'cor odleciała na Bimmisaari na pokładzie „Duragwiazdy". Artoo po-
informował mnie, że „Duragwiazda” miała awarię hipernapędu, więc wróciła z nad-
przestrzeni wcześniej, ale z Korelii mieli przysłać statki, które dowiozą pasażerów na
miejsce.
Robot potwierdził informacje Luke'a przeciągłym świergotem. Mara przytaknęła.
- Tyle że jeśli spojrzysz na standardowy raport pogotowia, dołączony do wniosku
o pomoc, znajdziesz tam bardzo ciekawy punkt. Na liście pasażerów nie figuruje ani
jedna Twi'lekianka.
- Co takiego?
Anakin uśmiechnął się.
- Domyślam się, że wsiadła na pokład, wszczepiła załodze odpowiednie wspo-
mnienia i opuściła statek, zanim jeszcze wystartował. Lista pasażerów została sporzą-
dzona na podstawie zgłoszeń osób, które zameldowały się w placówkach pogotowia.
- A musisz pamiętać, Luke, że rycerza Jedi trudno byłoby przeoczyć podczas ta-
kiej operacji ratunkowej.
Mistrz Jedi przymknął oczy.
- Coś mi tu nie gra. Octa szuka superbroni... to rozumiem. Yuuzhan Vong zabili
Miko, więc mogę sobie wyobrazić, że szuka zemsty, nawet jeśli to oznacza przejście na
ciemną stronę. Ale co kieruje Daeshara'cor? Czy i ją łączyło coś z Mikiem?
Mara wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, ale myślę, że jej motywy są sprawą drugorzędną. Przede wszystkim
musimy się dowiedzieć, dokąd poleciała.
Mroczny przypływ II - Inwazja 50
Anakin roześmiał się.
- To nie powinno być trudne. Jest tylko kilka miejsc, gdzie dałoby się zbudować
superbroń, prawda? Na przykład stocznie Kuat...
Mistrz Jedi przytaknął.
- Nie da się dziś skonstruować czegoś takiego w tajemnicy, zresztą po prostu nie
miałaby odpowiednich materiałów. Jej chodzi o coś innego.
Spojrzał na robota.
- Artoo, ściągnij mi dane na temat doku cumowniczego, z którego odleciała „Du-
ragwiazda". Chcę mieć listę wszystkich statków z ich portami przeznaczenia, które
odleciały z tego doku cztery godziny przed odlotem „Duragwiazdy" i cztery godziny po
nim.
- Może ich być nawet kilkadziesiąt, Luke.
- Wiem, Maro, ale musimy od czegoś zacząć. - Luke wziął ze stołu miecz i przy-
piął do pasa. - Nie potrzeba nam zbuntowanego Jedi, uganiającego się po galaktyce w
poszukiwaniu pogromcy planet.
Śmigaczem szybko dotarli do hangaru numer 9372. Jego wnętrze, podobne do
ogromnej jaskini, wrzało aktywnością. Podnośniki unosiły ładunki; długie sznury pasa-
żerów wiły się po drodze do wyjścia; robotnicy, którzy akurat nie mieli nic do roboty,
skupiali się w grupki, by pić, śmiać się i grać w sabaka. Mara i Anakin rozdzielili się i
skierowali w stronę kas biletowych dla promów, przewożących pasażerów na statki
czekające na orbicie. R2-D2 podłączył się do portu lokalnego terminala, by wczytać
dane, o które prosił Luke.
Luke otworzył się na Moc i zaczął krążyć pomiędzy ludźmi zapełniającymi po-
mieszczenie. Zalały go fale najrozmaitszych emocji. Uśmiechnął się, wyczuwając po-
różnioną parę, która odmiennie rozumiała pojęcie punktualności. Mijał zaaferowanych
ludzi, którzy zastanawiali się, czy na pewno zapakowali to czy tamto. Pokiwał głową
wyczuwając kapitanów sumujących zyski, jakie przyniesie im każda skrzynia ładowana
lub wyładowywana z ich frachtowców. Podniecenie pasażerów wybierających się w
przestrzeń po raz pierwszy kazało mu uśmiechnąć się szerzej, a namiętność pary rozpo-
czynającej podróż poślubną wywołała rumieniec na jego twarzy.
Wędrując tak bez celu, starał się odtworzyć tok myślenia Daeshara'cor. Intereso-
wała się superbroniąna tyle, by grzebać w ściśle tajnych plikach na ten temat. Wiedzia-
ła, że na Bimmisaari jest oczekiwana za pięć dni, więc do tego czasu nikt nie podniesie
alarmu. To zawężało wachlarz tras, które mogła wybrać.
Luke od razu odrzucił możliwość, że udała się do Laboratorium Otchłani w pobli-
żu Kessel. „Duragwiazda" miała ją przecież zabrać na Bimmisaari, skąd tylko krótki
skok dzielił ją od Kessel. Poza tym pliki, do których się włamała, nie pozostawiały
wątpliwości, że admirał Daala zniszczyła laboratorium. Choć istniała możliwość, że
jakieś jego fragmenty nadal krążyły w przestrzeni, szansa, że ocalało wśród nich co-
kolwiek, co nadawałoby się do użytku, była minimalna.
Zanim Luke zdążył się zastanowić, czego tak naprawdę szukała Daeshara'cor, wy-
czuł dziwne zawirowanie Mocy. Początkowo zauważył czyjąś ciekawość, która zaraz
Michael Stackpole1 Mroczny przypływ II - Inwazja 2 MROCZNY PRZYPŁYW II INWAZJA MICHAEL STACKPOLE Przekład KATARZYNA LASZKIEWICZ
Michael Stackpole3 Tytuł oryginału DARK TIDE II: RUIN Redaktor serii ZBIGNIEW FONIAK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta AGNIESZKA TRZESZKOWSKA URSZULA KARCZEWSKA Ilustracja na okładce JOHN HARRIS Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 2000 by Lucasfilm, Ltd. & TM. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-438-8 Mroczny przypływ II - Inwazja 4 Do fanów Gwiezdnych Wojen: Wasza wiedza i poświęcenie sprawiają, że pisanie tych książek to prawdziwe wyzwanie. Wasze umiłowanie wszechświata sprawia, że ich pisanie jest tak bardzo satysfakcjonujące. Do następnego razu...
Michael Stackpole5 R O Z D Z I A Ł 1 Shedao Shai stał w swojej kajucie, głęboko w trzewiach żywo-statku „Dziedzictwo Udręki”. Wysoki i smukły, o długich członkach zakończonych haczykowatymi wyrost- kami na nadgarstkach, łokciach, kolanach i piętach, wojownik Yuuzhan Vong stanął wyprostowany jak struna. Rozłożył ramiona dłońmi na zewnątrz. Cienka, umięśniona pępowina łączyła statek z kapturem percepcyjnym, który wojownik miał na sobie. De- likatny przewód wił się po koralowych ścianach kabiny, wszczepiony w tkankę nerwo- wą statku. Shedao Shai wiedział i widział to, co wiedział i widział jego statek, zawieszony na orbicie nad Dubrillionem. Otaczała go tylko pustka przestrzeni, a pod stopami powoli wirowała błękitno-zielona kula planety. Pas asteroid wyginał się ku niemu ruchomym łukiem, a w oddali bury Destrillion unosił się w mrocznej pustce jak nieśmiały kocha- nek. Tak właśnie muszą czuć się bogowie, pomyślał Shedao Shai, pozwalając, by krót- kie jak jedno uderzenie serca wahanie, wywołane bluźnierczą myślą przebiegło dresz- czem jego ciało. Odsunął strach, wiedząc że Yun-Yammka, bóg zwany również Oprawcą pozwoliłby mu na tę chwilę dumy w nagrodę za odebranie niewiernym tak wielu światów. Kapłani zapowiedzieli ludowi Yuuzhan Vong, że ich nowy dom będzie właśnie tutaj, na obszarach zwanych przez niewiernych Nową Republiką a na Shedao Shai ciążyła przerażająca odpowiedzialność za poprowadzenie ataku, który proroctwo kapłanów zamieni w rzeczywistość. Używając zmysłów statku jak swoich własnych, Shedao pozwolił, by ograniczenia i troski jego ciała rozpłynęły się we wszechogarniającym intelekcie, kontemplującym widok rozciągający się wokół. Lud Yuuzhan Vong podróżował z daleka na ogromnych światostatkach, szukając nowego domu. Zwiadowcy zlokalizowali tę galaktykę prze- szło pięćdziesiąt lat temu, a raport tych, którzy przeżyli, nadał realne kształty proroctwu Najwyższego Władcy - oto w końcu ich nowy dom był w zasięgu ręki. Od kiedy wy- słani do niej agenci przeniknęli w szeregi zamieszkujących ją ras i dane wywiadowcze popłynęły szerokim strumieniem na światostatki, dorosło całe nowe pokolenie, wycho- wane i wyszkolone w jednym celu - by oczyścić galaktykę z niewiernych. Mroczny przypływ II - Inwazja 6 Shedao Shai uśmiechnął się, spoglądając w dół na Dubrillion. Zgodnie z wy- świechtanymi teoriami militarnymi nawet najdoskonalszy plan może zawieść, gdy za- braknie jedności w szeregach -tak jak stało się tutaj. Nom Anor, agent i prowokator Yuuzhan Vong, uknuł wraz z braćmi ze swojej kasty zwiadowców spisek, uzurpując dla siebie rolę wojowników. Przedwczesny atak został odparty przez Nową Republikę, choć nie bez strat ze strony niewiernych. Pierwotne cele ataku Shedao Shai musiały zatem ulec zmianie, tak aby umożliwić dopełnienie podboju i tym samym zmyć plamę na honorze Yuuzhan Vong. Dowódca Yuuzhan Vong zacisnął w pięść prawą dłoń, uśmiechając się szerzej. Gdybym mógł zacisnąć palce na twym gardle, Nomie Anorze, pomyślał, moja rozkosz nie miałaby granic. Wojownik nie zaprzątał sobie głowy zastanawianiem się, jak kapła- ni i pozostali zwiadowcy tłumaczyli sobie postępek Noma Anora - wystarczyło mu osobiste przekonanie, że bogowie z pewnością go ukarzą. Kiedy powrócisz do Changing, Nomie Anorze, myślał dalej, twoja niegodziwość zostanie odpowiednio wynagrodzona. Shedao Shai sięgnął myślami do wspomnień zgromadzonych w „Dziedzictwie Udręki". Dobył zapis jednego z niewolników, który wcześniej pełnił służbę jako żoł- nierz podczas pacyfikacji Dubrillionu. Niska, krępa, gadopodobna rasa humanoidów zwanych Chazrachami dobrze służyła wojownikom Yuuzhan Vong w czasie ich wojen. Niektórzy z Chazrachów uczestniczyli nawet w kilku bitwach na tyle ważnych, by do- stąpić zaszczytu włączenia do najniższej kasty wojowników. Shedao Shai przywdział wspomnienie jak maskera ooglith, czując się nieco dziwnie w ciele dużo niższej istoty. Przyzwyczajenie się do niewygody przebywania w tak drobnym ciele zajęło mu chwilę, potem jednak przezwyciężył to uczucie i zaczął przeżywać misję Chazracha na plane- cie, nad którą teraz krążył. Misja nie była specjalnie ambitna. Chazrach i jego oddział dostał zadanie znisz- czenia jednej z kolonii niewiernych, gnieżdżących się w gruzach stolicy Dubrillionu. Każdy z Chazrachów miał przy sobie kufi - duży, obosieczny nóż - i hodowlę amfista- fów, znacznie krótszych niż te, których używali wojownicy Yuuzhan Vong. Były one nie tylko mniejsze, przez co lepiej przystosowane do wzrostu Chazrachów, ale i nie tak elastyczne, ponieważ niewolnicy wydawali się genetycznie niezdolni do przyswojenia sobie umiejętności niezbędnych, by móc w pełni wykorzystać możliwości amfistafów. Shedao Shai uniósł ramiona, nadal nie czując się swobodnie w przybranym ciele, ale zatopił się umysłem we wspomnieniu. Oczami Chazracha widział, jak żołnierze zagłębiają się w wąskim, ciemnym przejściu. Jego nozdrza zaatakował kwaśny odór, który przyprawił Chazracha o szybsze bicie serca. Dwóch jego ziomków zaczęło się przepychać do przodu, gdy przesmyk się rozszerzył. Chazrach dotknął swojego amfi- stafa i uniósł go do góry, pozwalając, by wyminął go kolejny z niewolników. Czerwony promień energii rozświetlił ciemność, na jedną krótką chwilę rozprasza- jąc cienie i eksplodując w szeregach Chazrachów. Jeden z niewolników chwycił się za twarz, osmaloną i całą w pęcherzach, a potem z krzykiem okręcił się dookoła. Cha- zrach, przez którego Shedao obserwował scenę, minął rannego towarzysza i zaczął się
Michael Stackpole7 rozglądać, gdy dźwięk metalu uderzającego o kamień i skrzesana w ten sposób iskra zaalarmowały go o nowym niebezpieczeństwie. Na występie muru nad ujściem korytarza ukrył się jeden z niewiernych. Cisnął ciężką metalową sztabą, która odbijając się o sufit pomieszczenia, skrzesała snop iskier. Sztaba ze świstem leciała w stronę głowy Chazracha, ale ten odbił ją swoim amfistafem i zamachnął się jego ostrym ogonem. Amfistaf wbił kolczasty ogon w mięsień łydki mężczyzny, z której trysnęła słona krew, gdy Chazrach szarpnięciem uwolnił amfistafa. Niewierny zaczął spadać, koziołkując w powietrzu. Wylądował ciężko na plecach. Kości pękły z trzaskiem, a ranny stracił władzę w dolnej części ciała. Krew nadal try- skała, pulsując, z rany na nodze. Mężczyzna spróbował zatamować krew i w tym mo- mencie ujrzał nad sobą Chazracha. Strach rozszerzył mu oczy, białka niemal wyszły na wierzch. Zaczął coś mówić płaczliwym, proszącym tonem, ale jedno szybkie plaśnięcie amfistafa płaskim końcem po szyi uciszyło go na zawsze. Wszędzie dookoła Chazracha wrzała walka. Wystrzały z Masterów rozświetlały odległe zakamarki kolonii. Niewolnicy padali na ziemię, wijąc się i próbując zatamo- wać rękami krew tryskającą z ran. Oblani krwią niewierni, krzycząc w ostatnich mo- mentach życia, przewracali się jeden za drugim. Niewolnicy mijali ciała rannych i umierających - zarówno niewiernych, jak i swoich towarzyszy, szukając kolejnych wrogów. Pułapka zamieniła się w pogrom, a niewierni próbowali uciekać, co jednak skutecznie uniemożliwiali im wciąż napływający Chazrachowie. Wtem Shedao Shai poczuł ukłucie bólu. Szło od pleców tuż nad prawym biodrem, sięgając w głąb jamy brzusznej. Poczuł, jak Chazrach próbuje pokonać ból, skręcając się w lewo. Dzięki temu broń wbita w jego ciało wysunęła się z rany. Ból zmniejszył się nieco, ale to nie wystarczyło, by powstrzymać narastającą panikę Chazracha, który zrozumiał, że jest poważnie ranny. Odwracając się, uniósł amfistafa, ale niewiele brakowało, a nie udałoby mu się tra- fić wroga. Przeciwnik był samicą, w dodatku bardzo młodą. Cios, który dorosłemu rozorałby gardło, trafił ją w twarz, na linii oczu. Broń roztrzaskała kości i przebiła czaszkę. Niewierna szarpnęła się gwałtownie, opryskując krwią ferrobetonowe ruiny kolonii. Padła na ziemię jak porzucony płaszcz, nie przestając jednak ściskać w dło- niach wibroostrza, którym zraniła Chazracha. Broń syczała nienawistną namiastką ży- cia. Shedao Shai wygiął plecy i zerwał z głowy kaptur percepcyjny. Nie chodziło mu o reakcję Chazracha na zranienie, o jego szok i omdlenie. Shedao Shai sam nieraz prze- chodził przez coś takiego. Tym, co obudziło w nim obrzydzenie, było tchórzostwo Chazracha. Nie pozwolę, by zbrukały mnie doznania tchórza, pomyślał. Dowódca Yuuzhan Vong rozłożył ramiona i oddychał głęboko, zamknięty w swo- jej komnacie, ukrytej w samym sercu „Dziedzictwa Udręki". Wiedział, że inni uznaliby jego reakcję na przeżycia ostatnich chwil Chazracha za przesadną. Deign Lian, jego adiutant, na pewno tak by pomyślał, ale historia domeny Lian była znacznie bardziej chwalebna niż domeny Shai... w każdym razie do niedawna. Mroczny przypływ II - Inwazja 8 Sukcesy sprawiły, że stali się słabi i nieuważni. Liana przydzielono do mnie, że- bym zaszczepił mu pasję prawdziwego wojownika, pomyślał Shedao. Shedao Shai wiedział, że wielu zbagatelizowałoby ostatnie odczucia umierającego Chazracha, ale członkowie domeny Shai nie zwykli byli pozwalać, by ich czystość została splamiona. Ból, jaki poczuł niewolnik, gdy trafiło go wibroostrze - bluźniercza broń, która nawet niewinną wciągnęła w wojnę - spotkał się z odrzuceniem. Chazra- chowi dano szansę zbawienia, ale niewolnik jej nie wykorzystał. Bólu nie wolno było odrzucać - należało przyjąć go z miłością. Zgodnie z filozofią Shedao Shai ból to jedyna niezmienna wartość w życiu. Narodziny były bólem, śmierć była bólem, wszelka zmiana była bólem. Wyparcie się bólu oznaczało zaprzeczenie najprawdziwszej natury wszechświata. Słabość odgradzała ludzi od bólu. Zamiast pró- bować pokonać ból, należało przyjąć go w siebie, by stać się istotą transcendentną i przeobrażoną na podobieństwo samych bogów. Shedao Shai podszedł do łukowato wysklepionej ściany komnaty i pogłaskał osa- dzoną w niej opalizującą perłowym blaskiem kulę. Jak obmyty falą czarny piasek plaży kolor spłynął ze ściany, pozostawiając ją przezroczystą. Za ścianą, ułożone na kształt piramidy, spoczywały szczątki najsławniejszych członków domeny Shai. Mieściła się tu zaledwie niewielka część relikwii. Tak cennego zbioru w żadnym wypadku nie po- wierzono by jednej osobie, a już na pewno nie umieszczono by go na pokładzie statku takiego jak „Dziedzictwo Udręki". Starszyzna domeny staranie wybrała umieszczone tu szczątki, by inspirowały najmłodszą latorośl tego szlachetnego rodu. Shedao Shai przeciągnął dłonią po szybie oddzielającej go od złożonych po dru- giej stronie kości, zatrzymując ją w pustym miejscu lewego dolnego rogu. Zamierzał złożyć tam szczątki Mongei Shai, swojego dziada, dzielnego wojownika. Mongei po- legł podczas misji zwiadowczej na planecie, którą niewierni znali jako Bimmiel. Przy- był na nią jako członek grupy zwiadowców w trakcie przygotowań do inwazji. Wykazał się bezgraniczną odwagą, bo pozostał na planecie, by móc przesyłać wiadomości do tych członków swojej grupy, którzy odlecieli na spotkanie oczekującej ich floty. Samo- bójcza śmierć, wynikająca z żarliwego oddania sprawie, przysporzyła chwały domenie Shai i w znacznym stopniu - w decydującym stopniu - zaważyła na decyzji, by dowódz- two inwazji powierzyć właśnie Shedao Shai. Shedao zlecił dwóm swoim pobratymcom, by odzyskali szczątki jego przodka, ale ich misja zakończyła się porażką. Neira i Dra-nae Shai zostali zgładzeni przez jeedai - najbardziej zdumiewających spośród niewiernych, o których wiadomości nadesłał Nom Anor. „Ci jeedai twierdzą, jakoby posiedli i potrafili wykorzystywać więź z siłami ży- cia, ale swoim symbolem uczynili miecz świetlny - broń, która z równą łatwością może zniszczyć życie jak i jego obmierzłe mechaniczne namiastki. Stawiają się poza i ponad siłami życia, wykorzystując mistykę tak zwanej Mocy, by ukryć fakt, że tak naprawdę tkwią w okowach mechanistycznego bluźnierstwa". Dowódca Yuuzhan Vong wzdrygnął się, odwrócił i przeszedł na drugą stronę komnaty. Przycisnął czerwoną sztabę wtopioną w ścianę, która zaczęła zmieniać kształt, wybrzuszając się w taki sposób, że tworzący ją koral yorick spłynął w dół, two- rząc poziomą platformę. Ze ściany wysunęło się sześć wypustek w kształcie potrójnych
Michael Stackpole9 uchwytów. Odwracając się twarzą w stronę relikwii przodków, Shedao Shai rozkrzy- żował ramiona. Z dwóch najwyższych wypustek wystrzeliły skórzaste macki, które okręciły się wokół nadgarstków wojownika, przyciskając je do ściany. Cztery pozostałe wyrostki w podobny sposób uwięziły jego kostki i uda. Poczuł, że ciągną go w górę za nadgarstki, pokonując opór unieruchomionych przedramion. Ból eksplodował wzdłuż ramion wo- jownika aż po koniuszki palców. Pęta krępujące jego kostki uniosły wysoko nogi She- dao Shai, zmuszając go, by wykręcił głowę, jeśli chciał oglądać skąpane w złotej po- świacie szczątki szlachetnych przodków. Emanujące z góry światło zamieniło oczodoły czaszki spoczywającej na szczycie piramidy w czarne jamy. Shedao Shai spojrzał w stronę lekko krzywego czerepu umieszczonego z lewej strony stosu, śledząc wzrokiem wklęsłe krawędzie kości. Choć nigdy nie było mu dane widzieć ich właścicielki żywej, bo nawet nie pamiętał, ile po- koleń temu zakończyła życie, był pewien, że za życia jej chłodny wzrok musiał być równie bezlitosny, jak teraz zimne cienie oczodołów. Unieruchomiony w Uścisku Męki Shedao Shai zaczął napierać na krępujące go pę- ta. Stworzenie skurczyło swoje członki, wykręcając ramię wojownika i wyginając w łuk jego kręgosłup. Ból narastał powoli, więc Shedao Shai naparł mocniej, próbując uwol- nić ręce. Istota zwana Uściskiem Męki szarpnęła nim, wykręcając barki Shedao w jedną stronę, a miednicę - w drugą. Spoglądając przez lewe ramię, widział swoją lewą piętę. Powinienem zobaczyć więcej, pomyślał. Walczył z Uściskiem coraz energiczniej, aż czerwone ukłucia bólu ustąpiły miej- sca rozdzierającym ciało srebrzystym wstęgom cierpienia, pulsującym w górę i w dół członków. Shedao badał swój ból, smakował go, delektował się nim, analizował i pró- bował opisać, rozkoszując siew duchu tym, że jest coraz silniejszy, coraz bardziej mor- derczy; silniejszy, niż myślał, że kiedykolwiek zdoła wytrzymać. Choć wiedział, że to ćwiczenie przerasta jego siły, zmusił się, by jeszcze mocniej wyprężyć ciało, zmagając się z Uściskiem w ostatnim akcie oporu. Uścisk Męki szarpnął nim jeszcze raz, ciągnąc za nadgarstki, aż znalazły się na karku wojownika. Rozcapierzając palce, Shedao chwycił się za włosy i ciągnął za nie tak długo, aż wykręcił głowę do tyłu, by móc widzieć kości przodków. Cierpienie prze- nikało go na wskroś, rozpalając każdy nerw ciała. Nie był w stanie przeanalizować wszystkich swoich doznań. Zalały go zbyt nagle, zbyt liczne, aż zatopił się cały w bólu, aż stopił się z nim... .. .aż ból stał się istotą jego jaźni. Osiągnąwszy cel, pozwolił sobie na uśmiech, odsłaniając ostre zęby. Niewierni ro- bili wszystko, by oszczędzić sobie takiego bólu. Odwracają się od rzeczywistości, pomyślał Shedao. To dlatego są ohydą, z której należy oczyścić galaktykę. To, że niewierni zamieszkiwali ją wcześniej, nie miało dla niego żadnego znacze- nia. Jedynym, co się liczyło, było to, że bogowie ofiarowali tę galaktykę Yuuzhanom, powierzając im zarazem misję zgładzenia niedowiarków. Mroczny przypływ II - Inwazja 10 Niemal konając w objęciach niewyobrażalnego bólu, Shedao Shai skoncentrował się na świętej misji, zleconej jego ludowi przez bogów. Przychodzimy ofiarować im Prawdę, myślał. Oczyszczeni ogniem cierpienia szczęśliwcy dostąpią zbawienia, zanim umrą. Pozostali... Przerwał rozmyślania, gdy płomień bólu przewiercił mu kręgosłup, by eksplodować pod czaszką... Pozostali zo- staną martwi jak maszyny, którymi się otaczają a bogowie uradują się, że nasze prze- znaczenie się spełniło.
Michael Stackpole11 R O Z D Z I A Ł 2 Syczący szczęk miecza świetlnego uderzającego gwałtownie o drugie ostrze spo- wodował, że Luke Skywalker wstrzymał oddech. Patrzył, jak cios wymierzony Marze Jadę zmusił ją do cofnięcia się o kilka niepewnych kroków. Luke czuł Moc płynącą wokół niej i przez nią. Ostre, pospieszne linie wydawały się ją atakować, zakłócać jej krok. Wyciągnął rękę, by przekształcić ostre linie Mocy w łagodne łuki. Zanim zdążył wykonać swój zamiar, Mara wykorzystała impet ataku. Przetoczyła się na prawym biodrze i wstała, wymierzając zamaszysty cios błękitną klingą miecza. Jej rude włosy mieniły się refleksami światła, falując to po jednej stronie głowy, to po drugiej. Błyski pojawiły się też w zielonych oczach, współgrając ze złowrogim uśmie- chem, który nie zdradzał najmniejszych śladów słabości wywołanej toczącą ją chorobą. Jej przeciwnik przeskoczył nad klingą, choć nie tak wysoko ani tak zgrabnie, jak zrobiłby to inny Jedi. Corran Horn wylądował na ziemi i przerzucił srebrny miecz do lewej dłoni, kierując ostrze ku ziemi, gdzie sypnęło iskrami, napotykając klingę Mary powracającą w kontrataku. Corran okręcił się na lewej pięcie i wyprowadził cios w bok, w stronę głowy Mary. Jego przeciwniczka uchyliła się i zrobiła salto, by pewnie wylą- dować na nogach. Uniosła miecz w gardzie wysoko obok prawego ucha. Corran czekał na jej cios z mieczem trzymanym oburącz od brzucha w dół, w kierunku prawej stopy. Poświata mieczy zamieniała w lśniącą mgiełkę pot okrywający twarz i nagie ramiona Mary i ściekający strużkami po klatce piersiowej Corrana. Mara zaatakowała, a Corran odparował cios. Wymieniali pchnięcia, na przemian atakując się i cofając w obronie. Luke zachwycał się złożonością rysunku linii Mocy przepływających wokół nich. Widywał już w przeszłości bardziej spektakularne prze- jawy Mocy -na długo przedtem, zanim zaczął rozumieć jej bardziej subtelne oddziały- wania - i efektowniej sze popisy fechtunku, ale w walce, którą teraz obserwował, cho- dziło o coś innego. Mara i Corran, przyjaciele od wielu lat, próbowali przyprzeć się nawzajem do muru, wykorzystując całą swoją przebiegłość, umiejętności i siłę. Prze- chodzili od obrony do ataku przez niezliczone etapy pośrednie. Nie chodziło o to, by trafić przeciwnika, ale by zmusić go do uniknięcia trafienia. Mroczny przypływ II - Inwazja 12 Ich walka była tym bardziej godna podziwu, że żadne z nich nie czuło się dobrze. Mara zmagała się z nieznaną chorobą, która nadwątliła jej siły, opierając się wszelkim próbom Luke'a, by jakoś jej pomóc. Luke wiedział, że mogło być gorzej - z setek ludzi, u których stwierdzono tę chorobę, tylko ona przeżyła. Moc pomogła jej utrzymać się przy życiu, pomyślał Luke, a teraz, w walce, płynie poprzez nią. Corran dopiero niedawno wyszedł ze zbiornika bacta, w którym leczył prawie śmiertelne rany, jakie odniósł w walce z Yuuzhan Vong na Bimmiel. Rany udało się wprawdzie zaleczyć, podobnie jak usunąć skutki działania biotoksyny, ale rekonwale- scencja nie była łatwa, a jeszcze trudniej przychodziło Corranowi odzyskanie pełnej sprawności bojowej. Luke uśmiechnął się, widząc, jak pierś Corrana unosi się w cięż- kim oddechu. Żaden z nas nie jest już taki młody, pomyślał. Mara cięła mieczem, zmuszając Corrana, by się cofnął. Jego prawa kostka odmó- wiła posłuszeństwa, posyłając ciało właściciela na maty sali treningowej. Corran zrobił przewrót do tyłu i wylądował na kolanie, zwrócony lewym bokiem w stronę Mary. Miecz trzymał skierowany w stronę brzucha, ale ruchem nadgarstka natychmiast zmie- nił jego pozycję, kciukiem przestawiając jeden z elementów rękojeści. Miecz zasyczał, a ostrze wydłużyło się ponaddwukrotnie, nabierając głębokiej ametystowej barwy. Mara parsknęła urywanym śmiechem, nacierając swoim mieczem na długi fiole- towy snop skoncentrowanej energii. Chociaż broń Corrana dawała mu przewagę zasię- gu, prosty atak pozwalał odepchnąć ją szeroko na bok, narażając go na bezpośrednie pchnięcie z doskoku w pozbawione ochrony ciało. Taktyka zmiany długości ostrza nieraz pozwalała Corranowi zaskoczyć przeciwnika, ale Mara znała tę sztuczkę i na pewno dawno wymyśliła, jak ją zneutralizować. Zaatakowała na odlew, by swoim błękitnym mieczem odrzucić klingę Corrana na bok, ale miecz nie zaskrzypiał znajomym dźwiękiem przy zetknięciu z ostrzem prze- ciwnika, nie skrzesał iskier. Siła zamachu obróciła Marę dookoła, a koniec błękitnego miecza wyciął w powietrzu leżącą ósemkę - symbol nieskończoności. Mara cofnęła się o dwa kroki, wyłączyła miecz i ukłoniła się Corranowi, zanim ciężko opadła na kolana, z pasemkami włosów przylepionymi do spoconej twarzy. Luke uniósł brew. - Od jak dawna czekałeś, żeby wypróbować tę taktykę? - zapytał Corrana. Horn wyłączył miecz i przestawił element sterujący długością z powrotem na normalną pozycję. Z przyklęku opadł na pośladki, a potem wyprostował nogi na podło- dze. - To dzięki Vongom wpadłem na ten pomysł. Nie jesteśmy w stanie wyczuć ich za pośrednictwem Mocy, a jeśli ich nie widzimy, to nie wiemy, gdzie się znajdują. Przez to trudno się przed nimi bronić. Mara prychnęła. - Zgaszenie ostrza w środku bitwy to głupota! - Wiem, ale równie dobrze mogłem po prostu zmienić długość, kiedy chciałaś je odrzucić na bok. Brak oporu jest bardzo skutecznym środkiem przeciwko nacierające-
Michael Stackpole13 mu przeciwnikowi, jeżeli wiesz, że będzie nacierał. Domyśliłem się, że zaatakujesz z rozmachem. Wydłużyłem ostrze, pozwalając ci wyeliminować z gry moją broń, i zgasi- łem je, kiedy ruszyłaś do ataku. Kolejny ruch palca i byłoby po tobie. Luke poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Przypomniał sobie, jak jego nauczyciel Obi-wan Kenobi uniósł miecz w salucie i zgasił ostrze, ginąc pod ciosem Dartha Vade- ra. Ta sama taktyka zadziałała również wtedy, pomyślał. Najwyższe poświęcenie przed największym ze zwycięstw. Mistrz Jedi uśmiechnął się, rozłożył ręce i wyszedł na środek maty treningowej. Ponad sobą i dookoła, za przezroczystą kopułą transpastali, widział uporządkowane szeregi śmigaczy i poduszkowych ciężarówek sunących po niebie Coruscant. Na ze- wnątrz wszystko wyglądało tak zwyczajnie i naturalnie, ale tu, pod kopułą wieńczącą ośrodek Jedi na Coruscant, sprawy wrzały i kłębiły się jak burzowe chmury na hory- zoncie. - Obydwoje poradziliście sobie bardzo dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności. Mara zmusiła się, by wstać. - Stać nas na więcej. Musimy być lepsi. Wstawaj, Corran! Corran potrząsnął głową, otrząsając kropelki potu z jasnobrązowych włosów i brody. - Mam jeszcze dość siły na co najmniej jedną rundę. Luke zmarszczył czoło. - Mowy nie ma. W tej chwili naprawdę oboje macie dość. Z tyłu za nimi przez łukowato sklepione drzwi dumnym krokiem wszedł rycerz Jedi w czarnym falującym płaszczu. Szczupły, o ostrych rysach, miał wzrok, który wydawał się zdolny wzniecać ogień. Wydął górną wargę w sposób, który nadawał jego twarzy wyraz pychy, by nie powiedzieć pogardy, ale uśmiechnął się przy tym ostrożnie. I zimno, pomyślał Luke. - Dobry wieczór, mistrzu Skywalker. - Sposób, w jaki przybysz wypowiadał słowo „mistrzu", odzierał je z wszelkiego szacunku, który miało wyrażać, pozostawiając pusty tytuł. - Witam cię, Kypie Durronie - odpowiedział Luke spokojnie, choć nie spodobał mu się ton, jakim odezwał się Kyp. - Nie spodziewałem się ciebie tak szybko. Kyp zatrzymał się za dwójką spoconych Jedi. - Przekonałem innych, żeby się pospieszyli. - Ręką w rękawicy wskazał na wej- ście. - Jesteśmy gotowi, by zwołać naradę wojenną choćby zaraz. Luke uniósł lekko podbródek. - To nie jest narada wojenna. Jedi nie idą na wojnę. Naszym zadaniem jest chronić i bronić, a nie atakować. - Z całym szacunkiem, mistrzu Skywalker, nie ma sensu bawić się w słowne gier- ki. - Kyp złączył dłonie za plecami. - Yuuzhan Vong są tutaj i mają zamiar podbić przynajmniej część, jeśli nie całą naszą galaktykę. Jako obrońcom nie szło nam do tej pory najlepiej, natomiast możemy się pochwalić sukcesami w ataku. Atakując na Bim- miel, Ganner Rhysode i Corran zwyciężyli. My zaś, broniąc się na Dantooine, ponieśli- śmy klęskę. Mroczny przypływ II - Inwazja 14 Corran westchnął. - Bimmiel wpadł jednak w końcu w łapy Vongów, Kyp, jak zapewne pamiętasz. A Ganner i ja zrobiliśmy to, co zrobiliśmy, tylko po to, by chronić ludzi wziętych do nie- woli. To wszystko. Kyp zmarszczył brwi, patrząc na Corrana ze zniecierpliwioną miną. - Znowu gierki słowne. Zaatakowaliście Yuuzhan Vong i rozgromiliście ich. Tyl- ko dzięki temu udało wam się uwolnić waszych jeńców. Tak czy owak, nie jestem tu sam. Reszta czeka w audytorium na dole. Co mam im powiedzieć, mistrzu? Luke na chwilę przymknął oczy, a potem skinął głową. - Powiedz im, że doceniam tak szybkie przybycie. Chcę, żeby odpoczęli. Niech poświęcą dzisiejszy wieczór na kontemplację Mocy. Ich opinie zostaną przyjęte z sza- cunkiem i starannie rozważone. Spotkamy się z nimi jutro. - Jutro? Rozumiem i jestem posłuszny, mistrzu. - Kyp skłonił się szybko i płytko, obrócił na pięcie i wyszedł z sali precyzyjnie odmierzonymi krokami. Luke zauważył, że obserwując odchodzącego mężczyznę, Corran gładzi kciukiem czarny przycisk ak- tywacji na rękojeści swojego miecza. Mara nie poświęciła Kypowi ani jednego spojrze- nia, ale fale wściekłości emanowały z niej równie silnie, jak wybuchy promieniowania od pulsara. - Wiem, że Kyp was irytuje. Corran odwrócił się, słysząc głos Luke'a. - Irytuje? Albo jestem mistrzem w kamuflowaniu uczuć, albo starasz się być zbyt... delikatny. Gdybym miał choć krztynę uzdolnień telekinetycznych, udusiłbym go jego własnym płaszczem. - Corran! - Mara zmarszczyła czoło, spoglądając na niego z oburzeniem. - Przepraszam, mam chyba słaby charakter... - Chyba rzeczywiście, skoro chciałeś to zrobić w tak jawny sposób. - Mara zmru- żyła zielone oczy. - Powinieneś być bardziej subtelny. Znajdź jakąś częściowo zablo- kowaną tętnicę w jego mózgu, a potem tylko lekko ją ściśnij. Bum! - i po nim. No i po kłopocie. Corran uśmiechnął się. - Dopiero teraz żałuję, że jestem słaby z telekinezy. -Natychmiast przestańcie! - Luke pokręcił głową. - Takie żarty tylko pogłębiają problem, jaki mamy z Kypem i jego frakcją. Oni wszyscy dorastali już po upadku Im- perium. Zawsze marzyli o tym, by jako Jedi móc zniszczyć największe zło, jakie zna- my. To, co zrobiłem, żeby pokonać Imperium... co musiałem zrobić, żeby je pokonać. .. to ich zdaniem najlepszy sposób na rozprawienie się z wszelkim złem. Chcą wymierzać sprawiedliwość ciosami miecza. A ponieważ Yuuzhanie są niewyczuwalni poprzez Moc, Kypowi i jego poplecznikom wydaje się, że to rzeczywiście jedyny sposób, by ich pokonać. Corran strzepnął kropelki potu z brody. - Przypuszczam, że zabicie przeze mnie dwóch Yuuzhan na Bimmiel nie pomogło rozwiać tego złudzenia?
Michael Stackpole15 -Nie miałeś wyjścia, Corran, i sam otarłeś się o śmierć na Bimmiel. - Luke wes- tchnął ciężko. - Ale nawet ta lekcja nie na wiele się zdała w przypadku Kypa i jego frakcji. Zostałeś ranny, więc uznali cię za słabeusza. Nie zdają sobie sprawy z tego, jak dobrymi wojownikami są Yuuzhan Vong. Poplecznicy Kypa uważają się za lepszych od ciebie, więc skoro ty zdołałeś pokonać Yuuzhan, są przekonani, że im także się to uda, i to bez trudu. Mara przytaknęła. - W dodatku Anakin zabił następnych Yuuzhan na Dantooine. Przez to jeszcze bardziej nie doceniają Yuuzhan. Lekcja, jaką otrzymaliśmy na Dantooine, była napraw- dę straszliwa. Przekonaliśmy się, że Yuuzhanie bardziej dbają o to, by wykonać zada- nie, jakie otrzymali, niż o własne życie. Ci spośród Jedi, którzy wykorzystują strach i grozę, by zaszachować przeciwnika, powinni strzec się wroga, który nie boi się śmierci. Luke przycisnął palce do skroni. - To właśnie najbardziej mnie niepokoi: strach, ból, zazdrość i pogarda. To dome- na ciemnej strony. - Tak, mistrzu, ale musimy patrzeć realistycznie. - Corran przypiął miecz do pasa. - Yuuzhanie budzą grozę i są bezlitośni. Nie możemy ich wyczuć poprzez Moc. To odbiera nam wiele umiejętności, na których większość Jedi nauczyła się polegać. Utrata przewagi bojowej musi wywoływać strach. - Nieprawda, Corran, nie masz racji. - Luke zwinął prawą dłoń w pięść i uderzył się w piersi. - Istota Jedi to coś, co jest w nas. To nie władza, jaką dzierżymy, ani broń, którą się posługujemy. Nie przestaję być rycerzem Jedi, gdy isalamir pozbawia mnie dostępu do Mocy. Tamci zaś pozwalają by strach oddzielił ich od tej podstawowej prawdy. Jesteśmy sługami Mocy, niezależnie od tego, czy nasi wrogowie są jej częścią, czy nie. Corran zmarszczył czoło, zastanawiając się nad słowami Luke^. Po chwili pokiwał głową. - Rozumiem, co masz na myśli, ale nie jestem pewien, czy i oni to zrozumieją. Spójrzmy prawdzie w oczy: normalną reakcją na strach jest zaatakowanie tego, co go wywołuje. - Albo - dodała Mara złowieszczym głosem - płaszczenie się przed tym w nadziei na uratowanie skóry. - Nie podoba mi się to, Maro - syknął Luke. Na Belkadanie widział istoty zniewo- lone przez Yuuzhan Vong, zastanawiał się jednak, czy tylko godziły się na swoją rolę, czy też wychodziły jej naprzeciw. Strach może skłonić ludzi do najbardziej irracjonalnych zachowań, pomyślał. Per- spektywa walki przeciwko obywatelom Nowej Republiki, atakującym w szeregach Yuuzhan Vong... cóż, wolał o tym nie myśleć. - Mimo wszystko Corran ma trochę racji. Nazwanie przez Kypa naszego zebrania naradą wojenną świadczy o tym, że niektórzy Jedi chcą zaatakować Yuuzhan. - Luke potarł dłonią czoło. - Ale nasze zadania jako Jedi są proste. Mamy lecieć na planety ogarnięte walką i ewakuować bezbronnych. Mamy koordynować wysiłki obronne. Dan- Mroczny przypływ II - Inwazja 16 tooine to nie najlepszy przykład tego, co może wyniknąć z takich działań, ale jednak pomogliśmy uciec ludziom, którym bez nas by się to nie udało. Mara spojrzała na niego ostro. - A co z misjami zwiadowczymi? To właśnie robiłeś na Belkadanie. Twój pobyt tam okazał się bardzo przydatny, pozwolił nam zebrać wiele cennych informacji. Zresz- tą Corran i Ganner też przywieźli z Bimmiel informacje, w tym przykłady yuuzhań- skich biotechnologii i zmumifikowane ciało Yuuzhanina. Im więcej danych o Yuuzha- nach zdołamy zgromadzić, tym lepiej będziemy przygotowani, by odeprzeć ich ataki. - Zgoda, ale mając niecałą setkę Jedi i tysiące planet jako potencjalne cele, jak mamy rozłożyć nasze siły? Corran pokiwał głową. - Cóż, politycznie nic tu nie wygramy. Jeśli na planecie, którą Yuuzhanie obiorą za kolejny cel, nie będzie żadnego Jedi, winić za to będą nas. Jeśli będzie tam za mało Jedi, by pokonać Yuuzhan... a wiemy, że na pewno tak będzie... znów przegramy. Nie zamierzam sugerować, że w tej sytuacji mamy nic nie robić, ale musimy mieć świado- mość tego, że nigdy nie zdołamy zadowolić tych, którym mamy pomóc. Mara ma rację w jednym: jedyne miejsca, co do których możemy być pewni, że znajdziemy tam Yuuzhan, to planety, które już podbili. Mogę przejrzeć dane na temat tych planet i za- stanowić się, czy jest jakiś sposób, żeby wysłać tam naszą ekspedycję. Ale to nie będzie łatwe. - Nic nie będzie łatwe, Corran. - Mistrz Jedi wyciągnął rękę i ujął dłoń Mary. - Po prostu musimy zapewnić, że Jedi zrobią wszystko, co w ich mocy, by wypełnić swoją misję. Mniej mnie martwi ewentualna krytyka z zewnątrz niż to, że nasza porażka może rozbić Jedi od środka. W takim wypadku Yuuzhan Vong nie napotkają nikogo, kto byłby w stanie im się przeciwstawić.
Michael Stackpole17 R O Z D Z I A Ł 3 Jacen Solo czuł się bardzo dziwnie, wróciwszy do miejsca, w którym spędzał zaw- sze tyle czasu podczas pobytu na Coruscant. Mógłby powiedzieć, że dorastał w tym mieszkaniu, ale nie byłaby to cała prawda. Zjeździł całą galaktykę, podróżując z rodzi- cami po światach Nowej Republiki, a potem przez długi czas przebywał w Akademii Jedi. Apartament nie różnił się specjalnie od tego, jakim go zapamiętał. Jego pokój był na końcu korytarza; pokoje rodziców - na piętrze. C-3PO nadal kręcił się po domu, rozpaczliwie miotając się od jednego nieszczęścia do drugiego. Przystanął tylko na chwilę, by powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że widzi Jacena z powrotem. Paplanina złotego robota protokolarnego, choć chwilami denerwująca, stanowiła jeden z nieod- łącznych elementów tego miejsca, co - nie wiedzieć czemu - tylko pogłębiło niepokój Jacena. Nurtowało go pytanie, co stało się z tym mieszkaniem, że czuje w nim taki niepo- kój. Jego młodszy brat Anakin stał przy ogromnym oknie z transpastali, przyglądając się śmigaczom kreślącym precyzyjne wzory na niebie Coruscant. Jacen z trudem wy- czuwał swojego brata poprzez Moc, jakby rozdzielał ich co najmniej cały kontynent. Odbierał zaledwie strzępy wrażeń, a to, co do niego docierało, było mroczne i jakby zabarwione lękiem. W przeciwieństwie do młodszego brata Jaina, bliźniacza siostra Jacena roztaczała wokół siebie silną aurę pozytywnych emocji. Uśmiechnął się na widok jej radosnych ciemnych oczu i włosów splecionych w gruby warkocz. Jej radość z tego, że przyjęto ją do Eskadry Łobuzów, była zaraźliwa; Jacen uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jako bliź- niaki zawsze byli sobie bardzo bliscy i łączyła ich silna więź, ale nie spodziewał się, że Jaina aż tak rozkwitnie w swojej nowej roli. Oby wszystkie niespodzianki były tak przyjemne, pomyślał. Wszedł do przestronnego salonu i uścisnął siostrę. - Stęskniłem się za tobą. Wygląda na to, że Łobuzy nie dają ci odpocząć. Jaina przytuliła się mocno do brata i ucałowała go w policzek. Mroczny przypływ II - Inwazja 18 - To prawda. Przyjmujemy nowych pilotów, a ja pomagam ich ocenić. Sprawdzam ich reakcje, gdy pokazujemy im, do czego zdolni są w walce Yuuzhanie. Na podstawie wyników odsiewamy tych, którzy się nie nadają. Jacen uśmiechnął się. - Zmysły Jedi na pewno się przy tym przydają. - Jasne, ale nie tylko. O każdym kandydacie piszemy raport na podstawie symula- cji i rozmów, a każdy z oceniających robi to niezależnie. Pomagają nam Wedge Antil- les i Tycho Celchu... i wyobraź sobie, że nie używając Mocy, kwalifikują te same osoby co ja jako nie nadające się do służby. Widocznie lata doświadczenia są dla nich tym samym, czym dla nas jest Moc. Anakin roześmiał się lekko. - Nie sądzę, żeby lata doświadczeń pomogły im unieść ciężki głaz. Jaina zmarsz- czyła brwi i spojrzała karcąco na młodszego brata. - Przecież wiesz, co mam na myśli. Jacen ominął siostrę i usiadł na beżowej kanapie. - Doświadczenie to coś, co przydaje się każdemu, także rycerzom Jedi. Uczysz się, by nie powtarzać tych samych błędów. Anakin pokiwał głową i odwrócił się znów do okna. - Dobrze, że pewnych błędów nie da się powtórzyć. Siostra westchnęła i skierowa- ła się w jego stronę. - Anakin, to nie była twoja wina... Anakin podniósł rękę, zatrzymując ją w pół kroku. Nie pomagał sobie Mocą, ale Jacen wyczuł, że zrobiłby to, gdyby siostra nie stanęła sama. - Wszyscy mi to powtarzają. ..iw głębi serca wiem, że to prawda. Ale chociaż nikt mnie za to nie wini, poczuwam się do odpowiedzialności za to, co się stało. To prawda, że go nie zabiłem, ale może mogłem coś zrobić, by go uratować? Jaina pokręciła głową. - Nigdy się tego nie dowiemy. Anakin odwrócił się, ale nie udało mu się ukryć udręki na twarzy. - Jeśli masz rację, Jaino, to jestem zgubiony. Muszę wierzyć, że można było coś zrobić, żeby następnym razem... Jacen pochylił się do przodu. - Następny raz już był. Uratowałeś wtedy Marę, Anakinie. - Jasne, tylko po to, żebyście, ty i Luke, mogli uratować nas oboje. Nie myśl, że nie jestem ci wdzięczny... naprawdę jestem. -Anakin uniósł jeden kącik ust w krzywym uśmiechu. - Ale dałeś mi tylko pół odpowiedzi. Muszę znaleźć drugą połowę. Jacen kiwnął głową. Zauważył, że brat ani razu nie wypowiedział imienia Chewbacca. Śmierć Wookiego zraniła ich wszystkich mocno i głęboko. Od zawsze był częścią ich życia, ale dopiero kiedy go zabrakło, zobaczyli, jak głęboko i nierozerwal- nie był z nimi związany. Jego śmierć była jak otwarta rana, która - przynajmniej w przypadku Jacena - nawet nie zaczęła się zabliźniać. Zamilkli wszyscy troje, pogrążając się we własnych myślach. Anakin nadal wy- glądał przez okno niewidzącym wzrokiem. Jaina skrzyżowała ramiona i rozciągnęła się
Michael Stackpole19 na kanapie obok Jacena. Zmarszczyła brwi, a Jacen niemal mógł czytać w jej myślach: wspominała Chewbaccę. On sam pamiętał przede wszystkim miękkość sierści Wookie- go, łagodną siłę jego ramion, poczucie humoru i niewyczerpaną cierpliwość do ludz- kich dzieci obdarzonych Mocą. - Hej, co tu tak cicho...? Jacen podniósł wzrok i zobaczył mężczyznę schodzącego po schodach, ale dopiero po chwili rozpoznał w nim ojca. Przede wszystkim po głosie, choć wydał mu się mniej entuzjastyczny niż zwykle, nawet jakby niepewny. Po zbyt luźnym ubraniu widać było, że ojciec schudł; skórę miał bladą i ziemistą, znikła gdzieś mocna opalenizna od zbyt wielu oglądanych słońc. Han Solo odgarnął z czoła włosy, wpadające mu do oczu. Były dłuższe, niż Jacen pamiętał. Długie kosmyki kryły siwiznę, nie do końca jednak, zwłaszcza na skroniach. Najbardziej niecodzienne było jednak to, jak ojciec urwał pytanie. Jacen słyszał je wypowiadane setki razy, zwykle wtedy, gdy sprawy nie szły gładko i trzeba było rozła- dować napięcie. W takich sytuacjach ojciec uśmiechał się, rozkładał ręce i pytał: „Hej, co tu tak cicho, ktoś umarł?". Musi być naprawdę źle, tato, jeśli nie możesz tego wypowiedzieć. .. - pomyślał Ja- cen. Podniósł się z kanapy. - Cieszę się, że cię widzę, tato. Gdy tylko dostałem wiadomość od Threepio, przy- jechałem najszybciej, jak mogłem. - Wiem, synu. - Han pokiwał głową i zaczął schodzić po schodach. - Hej, Złoto- usty, dlaczego nie dałeś im nic do picia? - Cóż, panie Solo, zwyczaj nakazuje, żeby nie... - Zwyczaj nakazuje? To moje dzieci! - Han uśmiechnął się. -Czego się napijecie? Jaina pokręciła głową. - Dziękuję, nic mi nie potrzeba. - Jacen, ty na pewno masz na coś ochotę. - Han odwrócił się do robota protokolar- nego. - Ja poproszę... - Nie, tato, nie mam ochoty na nic. Han zmarszczył brwi. - Nie będę przecież pił sam... Nie odwracając się od okna, Anakin machnął ręką w geście odmowy. Solo senior wzruszył ramionami niezgrabnie, jakby jego stawy wymagały smaro- wania. - W takim razie ja też poczekam. Jaina spojrzała na ojca. - Wiadomość wyglądała na pilną. O co chodzi? Han wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Usiadł na krześle i gestem nakazał to samo Jacenowi. Spojrzał na Anakina i także jemu wskazał miejsce, ale od- wrócony plecami syn nie mógł tego widzieć. Han odczekał chwilę, aż Anakin się odwróci, bez skutku jednak. Pochylił się więc do przodu i oparł łokcie na kolanach. Mroczny przypływ II - Inwazja 20 - Nie bardzo wiem, jak wam to powiedzieć. Nie jest mi łatwo... - popatrzył na za- ciśnięte dłonie, potarł jedną o drugą. - Teraz kiedy Chewie nie żyje... - głos mu się za- łamał; z trudem przełknął ślinę. - Wiemy, tato. - Jaina uśmiechnęła się dzielnie do ojca. - My też go kochaliśmy. Han przetarł twarz dłonią. - Teraz kiedy on nie żyje, zacząłem się zastanawiać, kogo jeszcze mogę stracić. I to mnie przeraziło bardziej niż cokolwiek do tej pory. Boję się. Ja, Han Solo, po prostu się boję! Anakin uniósł głowę. - Nikomu nie jest łatwo przyznać się do czegoś takiego. Ojciec krótko kiwnął głową. W tym geście był gniew i smutek, który przeszył Ja- cena do głębi. Wstał, podszedł do ojca i niezgrabnie położył mu rękę na ramieniu. - Rozumiemy to, tato. Naprawdę. Ale ojciec już się pozbierał. - Nie ma tu nic do rozumienia - odparł szorstko. Jacen westchnął. Może uda nam się zwyciężyć Yuuzhan, pomyślał, ale czy nasza rodzina przetrwa tę bitwę?
Michael Stackpole21 R O Z D Z I A Ł 4 Leia Organa Solo powoli wstała z krzesła w niewielkiej sali odpraw. Oparła dłonie o krawędź stołu i pochyliła się do przodu. Głowa opadła jej na chwilę, poddając się bólowi barków, ale podniosła ją szybko i wyprostowała się. Wiedziała, że pozostałe osoby zgromadzone w pokoju są nie mniej zmęczone niż ona, ale ze względu na rozwój wypadków nikt nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek. Ponad talerzem holoprojektora wbudowanego w sam środek czarnego stołu zawisł wizerunek Nowej Republiki, a właściwie tej jej części, gdzie przechodziła w Odległe Rubieże. Planety Nowej Republiki i przestrzeń między nimi jarzyły się ciepłym, złotym światłem. U góry po lewej stronie widniały sektory należące do Spadkobierców Impe- rium, zacienione na szaro, z planetami jak czarne perły. Ostry klin zaznaczonych brą- zem planet wbijał się w terytorium Nowej Republiki niby wibroostrze, ocierając się krawędzią o granice Imperium. - Nadal napływają dane. Brak wiadomości z Belkadanu, Bimmiel, Dantooine i Sernpidala nie powinien nas dziwić, skoro Yuuzhanie zajęli te światy, które zresztą nigdy nie były gęsto zaludnione. Z Dubrillionu nadal otrzymujemy raporty, ale coraz mniej i coraz rzadziej. Wygląda na to, że Dubrillion ma służyć Yuuzhanom za bazę wypadową, przynajmniej na razie. Z Garqi nie dociera do nas wiele, ale wszelkie po- szlaki wydają się wskazywać na to, że Yuuzhan Vong wylądowali, objęli kontrolę nad planetą i rozpoczęli przygotowania... niestety, nie wiemy do czego. Admirał Traest Kre'fey, młody Bothanin o fioletowych, złoto cętkowanych oczach, pogładził śnieżnobiałą czuprynę. - Uciekinierzy poruszają się po Agamarze stosunkowo szybko. Zbieramy relacje świadków, ale pani własna opowieść o wydarzeniach na Dantooine nie odbiega od tego, co od nich słyszymy. Yuuzhanie wydają się wykorzystywać oddziały innych ras do oczyszczania planet i cięższych operacji. Pojawiły się informacje o niewolnikach, a także pogłoski o kolaboracji naszych obywateli z Yuuzhanami, ale mogą się okazać zwykłą plotką. Borsk Fey'lya, przewodniczący Nowej Republiki, skrzywił się i warknął: - Należy się spodziewać, że co bardziej tchórzliwi przyłączą się do tych sił, które akurat mają przewagę. Mieliśmy tego liczne przykłady za czasów Imperium. Mroczny przypływ II - Inwazja 22 Leia pokręciła głową. - Yuuzhanie są znacznie gorsi, niż Imperium było kiedykolwiek. - Tylko z twojej perspektywy, Leio. Imperium rozprawiało się z rasami nieludzi równie beznamiętnie, jak według twojej relacji Yuuzhanie rozprawiają się z ludźmi. Teraz wiesz, jak się wtedy czuliśmy. Leia prychnęła, ale po chwili uśmiechnęła się szeroko do Bothanina. - Imperium zniszczyło moją planetę, Borsk. - Ach, tak? Który to już raz o tym słyszymy... Borsk Fey'lya nie dokończył kąśliwej uwagi, bo Elegos A'Kla z rasy Caamasi po- łożył mu rękę na ramieniu. Leia dostrzegła, jak mięśnie Elegosa skurczyły się, a Fey'lya wzdrygnął się gwałtownie. Caamasjanin odezwał się spokojnym głosem: - Wiemy wszyscy, że zmęczenie nadweręża nasze nerwy, ale powinniśmy pamię- tać o obowiązkach, które sprowadziły nas tu razem. - Skłonił głowę w kierunku drugie- go przedstawiciela rasy ludzkiej znajdującego się w sali odpraw. - Zauważyłem, że generał Antilles ma pełen notes informacji. Wedge Antilles rozejrzał się dookoła i zamrugał szybko zielonymi oczami. - Przyjrzałem się pewnym sprawom w podobny sposób, w jaki oceniałem posunię- cia i uzbrojenie Imperium, i sformułowałem kilka podstawowych pytań, na które mu- simy sobie odpowiedzieć. Borsk Fey'lya potarł ramię uwolnione z uścisku Elegosa. - Na przykład? - No więc, po pierwsze, Sernpidal. Ściągnęli księżyc na planetę, doprowadzając do koszmarnego kataklizmu. Wiemy, że nie udało nam się ewakuować z powierzchni całej ludności. Gdyby pan zapytał fizyka planetarnego, odpowiedziałby, że tamtejsza cywili- zacja została unicestwiona, i nawet jeśli przetrwały tam jakiekolwiek żywe stworzenia, pozostaje im grzebanie w odpadkach. Fey'lya prychnął. - Imperium unicestwiło Alderaan, jak raczy nam przypominać Leia nie tylko przy tej okazji. Sernpidal miał być dla nas nauczką. Wedge potrząsnął przecząco głową. - To nie miałoby sensu. Pamiętajcie, że wykorzystali żywą istotę, żeby ściągnąć księżyc z orbity. Środki, jakie poszły na wyhodowanie bestii tych rozmiarów i o takiej sile, musiały być niewiarygodne. Elegos uniósł palec porośnięty płowym futrem. - Skąd ta pewność, generale? - Mamy raporty na temat ich statków i broni. Chociaż ich napęd i obrona opierają się na żywych stworzeniach, które są zdolne w taki czy inny sposób manipulować gra- witacją, żadne z nich nie miało nawet ułamka Mocy potrzebnej do zepchnięcia księżyca z orbity. Gdyby wyhodowanie takiego organizmu było łatwe, statki i uzbrojenie, które widzieliśmy, byłyby znacznie potężniejsze. Wedge złączył dłonie czubkami palców.
Michael Stackpole23 - Wiemy, że ten stwór na Serpidalu został zabity, zanim księżyc rozbił się o po- wierzchnię planety. Nie uciekł, zanim doszło do kolizji; a skoro zmiana orbity nie- uchronnie musiała prowadzić do zderzenia, można z dużą dozą pewności przyjąć, że Yuuzhanie nie zamierzali ewakuować tego organizmu. Uznali, że rezultat wart jest kosztów, jakie musieli ponieść, by go wyhodować. To każe mi sądzić, że mają inne plany co do Sernpidala. Traest zmarszczył czoło. - Rozumiem ten tok myślenia, Wedge, ale twój wniosek opiera się na założeniu, że inwestycja powinna przynieść zysk. A jeśli oni nie rozumują w ten sposób? Jeśli uwa- żali na przykład, że... czy ja wiem?... ten organizm jest nieczysty z powodu tego, co uczynił? Może nie ewakuowali go, bo w ten sposób i oni zostaliby zbrukani? - To możliwe. - Wedge wzruszył ramionami. - Jeśli tak, jeśli ich wzorce myślowe są aż tak odmienne od wszystkiego, co znamy, to przewidywanie i kontrowanie ich posunięć będzie niemożliwe. Leia potarła kark. - Przyznaję, że poszerzenie naszej wiedzy o Yuuzhan Vong jest sprawą niezmier- nie ważną. Urządzenia, jakie mój brat widział na Belkadanie, wydają się sugerować, że rzeczywiście Yuuzhanie potrzebują zasobów planet, które zajęli, by uzupełnić czy za- stąpić te siły, które zniszczyliśmy. Dlatego też zastanawia mnie, co zamierzają zrobić ze szczątkami Sempidala. Czytałam prawie wszystkie raporty, z którymi zapoznał się Wedge, i uważam, że większość ras, z wyjątkiem Givinów, uznałaby światy opanowane przez Yuuzhan za niemożliwe do zamieszkania. Gdyby się okazało, że Yuuzhanie mo- gą na nich żyć, dowiedzielibyśmy się o nich ważnej rzeczy. Borsk Fey'lya odchylił się w swoim krześle, a odbłyski trójwymiarowej mapy ozdobiły jego sierść złotymi plamami. - Doceniam wagę poszerzania wiedzy o przeciwniku, ale moją troską, jako przy- wódcy Nowej Republiki, jest powstrzymanie tej plagi. Zakładam, admirale, że rozlo- kował pan nasze siły w odpowiedni sposób, tak aby mogły zatrzymać tych Yuuzhan? Traest i Wedge wymienili zakłopotane spojrzenia, po czym odezwał się młodszy Bothanin: - Zrobiłem wszystko, co było możliwe, oczywiście zrobiłem to. Zaczęliśmy od Agamar i rozsyłamy patrole wzdłuż szlaków przelotowych, by zbierały uciekinierów. Tworzymy z nich większe grupy, które sprowadzamy na Agamar, pakujemy na statki i wysyłamy w głąb galaktyki, do Światów Środka. Na razie nie spotkaliśmy się z następ- nymi aktami agresji ze strony Yuuzhan Vong, ale nasze patrole są dobrze uzbrojone i powinny dać sobie radę w ewentualnym starciu. Zmieniamy też trasy, skład i terminy patroli, tak by utrudnić Yuuzhanom przygotowanie ewentualnej pułapki. Borsk przymknął fioletowe oczy. - Powiedział pan: „Wszystko, co było możliwe". -Zgadza się. Mówimy w tej chwili o ogromnym obszarze. Komputer może nam narysować przyjemną, optymistyczną mapę, żebyśmy ją sobie mogli spokojnie studio- wać, ale to odwzorowanie niewiele mówi o rzeczywistej przestrzeni. - Traest wcisnął Mroczny przypływ II - Inwazja 24 kilka guzików na swoim notesie komputerowym i holograficzna mapa zmieniła się nie do poznania. Planety pozostały na swoim miejscu i nie zmieniły koloru, ale wokół nich, zamiast barwnej poświaty, zaczęły się formować jakby wąsy łączące je ze sobą. Niektóre były długie i splątane, inne biegły prosto. Leia patrzyła, jak migocą i znikają, w miejsce jednych pojawiają się nowe, a inne wydłużają się lub skracają. Najbardziej zdziwiło ją, jak ściśle planety powiązane są między sobą i jak łatwo granice, zaznaczone na po- przedniej mapie, tracą jakikolwiek sens. Traest wskazał na nową mapę. - To są szlaki, które łączą poszczególne światy. Stale się zmieniają, bo ruch planet po orbicie wpływa na czas przelotu od gwiazdy do gwiazdy. Gdyby ktoś chciał wsko- czyć w przestrzeń międzygalaktyczną i wyskoczyć z powrotem, mógłby uderzyć niemal na każdą planetę z dowolnego miejsca - tyle tylko że mogłoby to potrwać jakiś czas, co z wojskowego punktu widzenia nie byłoby rozwiązaniem praktycznym. A zatem roz- stawienie naszych sił zbrojnych w taki sposób, by zastąpiły drogę nadlatującym woj- skom Yuuzhan Vong, jest niemożliwe. Borsk nachmurzył się. - Sugeruje pan, że nie jesteśmy w stanie zrobić nic, aby ich powstrzymać? Wedge gwałtownie zaprzeczył. - Ależ nie, panie przewodniczący, w żadnym wypadku. W tej chwili organizujemy systemy obrony na planetach, które naszym zdaniem zaatakują. Naszym celem jest spowolnienie ich ataków na tyle, abyśmy zdołali sprowadzić przeważające siły zdolne do przeprowadzenia kontrataku. Wszyscy wiemy, że wojska atakujące planetę są naj- bardziej odsłonięte w czasie schodzenia na jej powierzchnię. Jeśli zdołamy zaangażo- wać ich w walce na orbicie i spowolnić lądowanie, będziemy mieć znacznie więcej czasu na sprowadzenie dostatecznej siły ognia, by ich pokonać. W ten właśnie sposób chcemy ich zatrzymać. - Czyli zastawiacie na nich pułapki z przynętą. - Zastawiamy pułapki... owszem, ale bez przynęty. Nie wiemy, czego chcą, więc nie potrafimy odgadnąć, co mogłoby ich znęcić. -Wedge westchnął. - W tym momencie wracamy do poprzedniego problemu, a mianowicie braku dostatecznej wiedzy na temat wroga. Wiemy tyle, że stosują niewolnictwo; wiemy, że nienawidzą maszyn; wiemy, że cała ich broń jest organiczna; i wiemy, że ból ma dla nich inne znaczenie niż dla nas. Niestety, nie umiemy ocenić wagi tych wiadomości. - Nie denerwuj się, Wedge. - Leia poklepała go po ręce. - Rozumiem twoją fru- strację, ale możemy przecież przygotować jednostki wywiadowcze i rozesłać je, by dowiedziały się jak najwięcej. Jestem pewna, że Luke użyczy nam kilku Jedi do takich potajemnych wypadów, jak było na Belkadanie i Bimmiel. - Nie, nie... żadnych Jedi. - Borsk Fey'lya potrząsnął głową. - Nie życzę sobie, że- by się w to angażowali. Leia spojrzała na niego. - Co takiego? Borsk Fey'lya przybrał beznamiętny wyraz twarzy.
Michael Stackpole25 - Nie myśl, że nie znam wartości rycerzy Jedi, Leio. Doskonale pamiętam, jak ty i twój brat rozwiązaliście kryzys, który zniszczyłby Bothawui, ale... ludzie stracili szacu- nek dla Jedi. Przeglądając raporty o bitwie na Dantooine, mogę wyczytać między wier- szami, że gdyby nie Jedi, cały kontyngent uciekinierów zostałby zgładzony, ale nie jest to jedyna rzecz, jaką można z tych relacji wywnioskować. Czytane nieżyczliwym okiem dowodzą, że Jedi okazali się bezradni i nie zdołali zapobiec rzezi setek ludzi. Co więcej, Yuuzhanie są w stanie pokonać Jedi. Nawet najpotężniejszy z rycerzy, twój brat, został zmuszony do opuszczenia Belkadanu i pozostawienia tam nieznanej nam nawet liczby niewolników. Według jednego ze studentów uratowanych z Bimmiel tam- tejsi Jedi wypuścili genetycznie zmodyfikowane organizmy, które mogły na zawsze zakłócić cykl życia na tej planecie, doprowadzając do jej całkowitego wyjałowienia. Dodaj do tego pogłoski, jakoby umiejętności Jedi w zakresie posługiwania się Mocą na nic się nie przydawały w walce przeciwko Yuuzhanom, a zrozumiesz, dlaczego ludzie nie ufają już rycerzom Jedi. Jeśli więc wykorzystamy Jedi jako awangardę w opera- cjach przeciwko Yuuzhanom, wyjdziemy na głupców, a pokładane w nas zaufanie za- chwieje się. Wywołamy panikę. Ból w skroniach Lei pulsował coraz mocniej. Słyszała różne relacje studentów i ocalałych z Dantooine, a nawet raporty kilku Jedi z ich potyczek z Yuuzhanami. Wola- łaby, aby do czasu, kiedy lepiej się zorientują w sytuacji, dane te zostały całkowicie utajnione, ale utrzymanie ludzi w niewiedzy było bardzo trudne. Nie da się uniknąć przecieków, a ewentualne oficjalne dementi tylko nadszarpnęłoby zaufanie do władz i spowodowało panikę. Z drugiej strony opinia publiczna ma to do siebie, że może wy- głaszać własne opinie, także na temat rycerzy Jedi. Politycy tacy jak Fey'lya muszą zaś uwzględniać w swoich działaniach wolę ogółu. Nachyliła się do przodu i podparła głowę dłońmi. - Odrzucając pomoc Jedi, pozbawiamy się bezcennych sojuszników. Ci spośród nich, których moglibyśmy wysłać za linie wroga, swego czasu wiele podróżowali i nauczyli się rozwiązywać sytuacje kryzysowe w sposób dyskretny i elastyczny. Byliby idealnymi agentami w miejscach takich jak Garqi czy Dubrillion. Najważniejsze jed- nak, że nie wiem, czy zdołamy powstrzymać Luke^ od wysyłania Jedi na pomoc po- trzebującym. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę. - O, tak, Leio, jak najbardziej. - Fey'lya rozciągnął usta w złowieszczym uśmiechu. - Chodzi mi tylko o to, że nie możemy sprawiać wrażenia, iż popieramy ich działania. Będą musieli radzić sobie bez naszego wsparcia. Wedge uniósł brew. - Czy mam przez to rozumieć, że jeśli dostanę wezwanie od Jedi spoza linii wroga, mam siedzieć i nic nie robić? - Jeżeli w grę nie będą wchodzić zadania o podstawowym znaczeniu strategicznym lub operacyjnym... rzeczywiście, nie widzę sposobu, by mógł pan coś zrobić w takiej sytuacji, generale. Traest spojrzał na Wedge'a. - To oznacza, że musimy przygotować własne operacje wywiadowcze, używając swoich ludzi. Mroczny przypływ II - Inwazja 26 - Nie mamy wyboru. Leia zamknęła oczy i westchnęła. - Jeśli nie możemy wykorzystać Jedi, moja misja do Bastionu także nie wchodzi w grę, jak sądzę? Fey'lya uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Ależ nie, nic podobnego! Jeśli masz ochotę spotkać się z Pellaeonem i namówić go, by przeznaczył jak najwięcej ludzi i uzbrojenia na walkę z Yuuzhan Vong, to mogę ci tylko przyklasnąć. Szczerze życzę powodzenia w tej misji i sądzę, że nie powinnaś jej odkładać na później. Leia spojrzała porozumiewawczo na Elegosa. Jednocześnie pokiwali głowami. Za- stanawiając się nad możliwością zaapelowania o pomoc do Spadkobierców Imperium, omówili najrozmaitsze scenariusze wydarzeń, a wszystkie były politycznie korzystne dla Borska Fey'lya. Gdyby Lei udało się zdobyć pomoc Imperium dla Nowej Republiki, można by ją łatwo napiętnować jako kolaborantkę, współpracującą z wrogiem, podczas gdy Borsk wyszedłby na dziedzica tradycji Rebelii. Jeśli Imperium odmówi, pogorszy tylko swoją reputację, a razem z nim Leia, której można będzie zarzucić naiwność i brak realizmu. Wszelkie scenariusze pośrednie sprowadzały się do tego samego - Leia wyjdzie na zdrajczynię, spiskującą z nieprzyjacielem Nowej Republiki. - Bardzo się cieszę, że popierasz ten pomysł, Borsk. W ciągu dwóch dni wyruszę do Bastionu z senatorem A'Kla. - Z senatorem A'Kla? - Fey'lya pokręcił głową. - Obawiam się, Leio, że senator musi pozostać tu, na Coruscant. Ma do załatwienia sprawy nie cierpiące zwłoki. Nie pojedzie z tobą. -Jeśli sądzisz, że... Elegos uniósł trójpalczastą dłoń, by przerwać wypowiedź Lei. - On ma rację, Leio, nie pojadę z tobą. Ale nie zostanę też na Coruscant, Borsk. Leia zamrugała. - Nie? W takim razie dokąd się wybierasz? Caamasi westchnął i odchylił się w fotelu, przenosząc wzrok na ciemny sufit. - Wysłuchałem z uwagą wszystkiego, co tu zostało powiedziane: waszych dysku- sji, waszych sporów. Myślę, że obraliście właściwą drogę, by zaradzić temu problemo- wi. Omówiliśmy wszelkie aspekty sprawy z wyjątkiem jednego: czego naprawdę chcą Yuuzhanie. Zamierzam udać się na Dubrillion i zapytać ich o to. - Nie, to niemożliwe! - Leia pokręciła głową. - Byliśmy już wcześniej na Dubril- lionie i próbowaliśmy porozumieć się z Yuuzhanami. Nie chcieli z nami rozmawiać. Traest zgodził się z Leią. - Nie mamy żadnych dowodów na to, że rozumieją koncepcję nietykalności po- słów. Natomiast nie ma wątpliwości, że nie traktują dobrze jeńców... mamy na to liczne przykłady. Naraża się pan na śmiertelne niebezpieczeństwo. - Podobnie jak pan i pańscy żołnierze. - To nasza praca, senatorze. - A czy moja jest inna? - Caamasjanin nachylił się do przodu, gestykulując szczu- płymi rękami ze spokojną elegancją. - Jako senator jestem odpowiedzialny za miliony
Michael Stackpole27 ludzi. Nie chcę widzieć, jak umierają. Muszę uczynić wszystko, co w mojej mocy, by uniknąć wojny. Wiecie, że Caamasjanie to pacyfiści, ale widzieliście również, jak wal- czyłem u waszego boku na Dantooine, a nie była to pierwsza moja walka. Nie chcę więcej walczyć, muszę więc udać się na Dubrillion. Leia patrzyła na senatora, czując ściskanie w gardle. Przeszedł ją dreszcz - choćby chciała, nie mogła przypisać go wyczerpaniu. Wiedziała, że Moc pozwala na chwilę zajrzeć w przyszłość. Z każdą chwilą rósł w niej niepokój tak silny, że zaczęła się oba- wiać, czy nie oznacza to, że misja Elegosa jest skazana na niepowodzenie. - Elegosie, weź w takim razie chociaż kilku Noghrich, żeby mogli cię chronić. - To wspaniałomyślna propozycja, przyjaciółko, ale Noghri bardziej przydadzą się gdzie indziej. - Elegos przekrzywił głowę i uśmiechnął się do niej. - Ktoś musi podjąć się tej misji. Jeśli mi się uda, wszyscy będziemy uratowani. Borsk prychnął. - Naprawdę jest pan tak naiwny, by sądzić, że ta misja może się udać? Elegos patrzył przez chwilę na Bothanina; wreszcie przymknął oczy. - Szanse są niewielkie, może żadne, ale czy ktokolwiek z was powie mi, że nie warto podejmować ryzyka, by przerwać tę wojnę? Leia wzdrygnęła się. - A jeśli ci się nie uda? - Wtedy, moja droga, mój los będzie znaczył niewiele w porównaniu z tym, co was czeka. Mroczny przypływ II - Inwazja 28 R O Z D Z I A Ł 5 Luke wszedł do audytorium i od razu zauważył, że popełnił taktyczny błąd, pozo- stawiając w rękach Kypa organizację spotkania. Dwa stoły otoczone krzesłami zesta- wiono na scenie pod kątem prostym w taki sposób, że tworzyły klin otwarty w stronę amfiteatralnej widowni, na której zasiedli rycerze Jedi. Lewą stronę podium zajęli Kyp Durron, Ganner Rhysode, Wurth Skidder i Twi’lekianka Daeshara'cor. Jej obecność po stronie tamtych zdziwiła Luke'a, bo do tej pory uważała retorykę Kypa za przesadzoną. Przy drugim stole stały tylko trzy krzesła. Obok dwóch z nich stali Corran Horn i Kam Solusar, pogrążeni w rozmowie. Luke spodziewał się, że trzecie miejsce zajmie Mara, ale wyczuł ją gdzie indziej. Spojrzał w górę na najwyższe ławki i zobaczył, że chowa się w podcieniach audytorium. Uśmiechnął się. Cała Mara, pomyślał. Obserwuje z oddalenia, kto jest po mojej stronie, a kto nie. Mistrz Jedi swobodnie wszedł po schodach na scenę. Zatrzymał się i skinieniem głowy powitał Kypa. Młodszy mistrz gestem zaprosił go na mównicę, ale Luke nie skorzystał. Odwrócił się w stronę widowni i ukłonił sześćdziesięciu rycerzom, zajmują- cym tam miejsca. - Witam was wszystkich. Niewiele czasu upłynęło od naszego ostatniego spotka- nia, a już nowe wypadki sprowadziły nas tu z powrotem. Za plecami Luke'a Kyp podszedł do mównicy i zaczął ustawiać mikrofon, który wyemitował wzmocniony przez głośniki pisk. - Mistrzu, i dźwięk, i światło są lepsze tu, z tyłu. Luke zaśmiał się, skinął głową i usiadł na krawędzi sceny, opierając stopy na schodach. - Pewnie masz rację, ale ci, którzy poznali Moc, powinni bardziej polegać na wra- żeniach odbieranych za jej pośrednictwem niż na własnych oczach czy uszach. Wyczuł falę zaskoczenia emanującą od Kypa, która jednak szybko opadła. Z tyłu sali Mara kiwnęła Luke'owi głową. Kam i Corran wyszli zza stołu, podeszli do krawę- dzi sceny i zeskoczyli w dół, by nie górować nad swoim mistrzem. To zmusiło Kypa i jego popleczników, by poszli w ich ślady, z wyjątkiem Daeshara'cor, która usiadła na samej scenie, okręcając się niby szalem swymi lekku.
Michael Stackpole29 - Dziękuję, że do mnie dołączyliście. Doceniam pracę, jaką włożyliście w przygo- towanie tego spotkania, nie chciałem jednak nadawać mu zbyt formalnego charakteru, żeby jak najmniej przypominało naradę wojenną. To ma być narada istot myślących, które zdecydują o kierunku przyszłych działań. - Mistrzu, jesteś pierwszym pomiędzy równymi. - Kyp skłonił głowę przed Lu- kiem. - Niech nas prowadzi twoja mądrość. Oj, Kyp, pomyślał Luke, ale byś się zdziwił, gdybym wziął cię za słowo i narzucił innym, co mają robić. Odebrał poczucie triumfu, emanujące z Corrana, który nie mógł się doczekać, kiedy Luke wmanewruje Kypa w jego własną pułapkę. Pokręcił jednak głową przecząco. - Nie tylko mnie Moc obdarza przenikliwością sądów. Wurth Skidder uśmiechnął się nerwowo. - Twierdzisz, mistrzu, że nie jest to narada wojenna, a przecież znajdujemy się w stanie wojny z bezwzględnym najeźdźcą światów Nowej Republiki. Czy nie po to wła- śnie, by reagować na takie zagrożenia, został powołany zakon rycerzy Jedi? - Tak, to właśnie jest naszym zadaniem. Musimy jednak zastanowić się, jak je zre- alizować. - Luke złączył dłonie i zamilkł na chwilę. - Rycerze Jedi mają chronić i bro- nić ludności naszej galaktyki. Rozróżnienie pomiędzy rolą obrońców i wojowników ma podstawowe znaczenie dla uniknięcia pokusy ciemnej strony. Ganner Rhysode - wysoki szatyn o chłodnym spojrzeniu niebieskich oczu - wy- szedł przed Skiddera. - A może całe zamieszanie wynika z tego, że czasem w celach obronnych podej- muje się agresywne środki? Na przykład uderzenie we wroga, zanim on zdąży zaata- kować nas, jest po prostu aktywną obroną. Corran zakrył dłonią usta, zanim się odezwał. - Ganner, wciągasz nas w słowne gierki. Sformułowania, jakich użyłeś w swojej wypowiedzi, nie uwzględniają skali operacji, o jakiej tu mówimy. W sytuacji taktycz- nej, gdy pozbawienie wroga możliwości odpowiedzi na atak zapewniłoby bezpieczeń- stwo innym, faktycznie miałbyś rację - atak byłby formą obrony. Z drugiej jednak stro- ny najazd na planetę, by wyrżnąć Yuuzhan, zanim rozpierzchną się po galaktyce i ude- rzą w kolejne cele, miałby zdecydowanie charakter ofensywny. - Corran, twoje argumenty tylko potwierdzają mój punkt widzenia: jakimi kryte- riami mamy się kierować, decydując, co jest obroną, a co atakiem, i kiedy jedno zamie- nia się w drugie? Ja patrzę na zamiary, ty na skalę operacji. Wszystkie zmienne należy odpowiednio wyważyć, aby mądrze określić tę różnicę. - Bardzo słuszna uwaga, Ganner. - Luke uśmiechnął się do niego i spojrzał na po- zostałych Jedi zgromadzonych w sali. Tak ludzie, jak i inne rasy, kobiety i mężczyźni, wszyscy emanowali życzliwym zainteresowaniem, podbarwionym odrobiną lęku. Mistrz Jedi pokiwał głową w zamyśleniu i poczuł, że jego obawy się rozwiewają. Pod- niósł wzrok. - Wyważenie tych racji będzie możliwe, gdy pojawi się cel ataku. Yuuzhan Vong zajęli pewną liczbę planet i wiele żyjących na nich istot jest w niebezpieczeństwie, ale zagrożenie to pozostaje nie ukierunkowane. Zanim nie pojawi się konkretna groźbą nie Mroczny przypływ II - Inwazja 30 jesteśmy w stanie aktywnie się przed nią bronić. Przykład podany przez Corrana poka- zuje, że w konkretnej sytuacji określenie, prawdziwego zagrożenia jest dużo łatwiejsze niż przy większej skali. Zielonkawe warkocze główne Twi’lekianki drgnęły. - A więc twierdzisz, że zanim nie pojawi się konkretne zagrożenie, nic nie może- my zrobić? Luke uniósł ręce. - Ależ skąd, nie powiedziałem nic takiego! Mamy mnóstwo roboty. Musimy być na pierwszej linii, tak by móc zareagować, gdy tylko wykryjemy cel ataku wroga. Mu- simy pomagać uciekinierom, uspokajać ich, podnosić na duchu, zachęcać, by nie tracili odwagi. Kyp zmarszczył czoło. - Ależ mistrzu, jeśli nie zamierzamy bezpośrednio walczyć z Yuuzhanami, jak możemy zachęcać innych do odwagi? Czy nie uznają nas za słabeuszy, którzy boją się wroga równie mocno, jak sami uchodźcy? - Twoje pytania, Kyp, świadczą o niewłaściwym zrozumieniu roli Jedi. - Luke westchnął. - To moja wina, bo sam wypłynąłem w czasie Rebelii jako wojownik, który zniszczył Gwiazdę Śmierci, Dartha Vadera i samego Imperatora, a moje późniejsze dokonania podtrzymały ten mit. Mając do wyboru łowcę nagród albo Jedi, ludzie wolą zwrócić się do nas, bo po pierwsze, pracujemy za darmo, a po drugie, troszczymy się, aby lekarstwo nie było gorsze od choroby. - Mistrzu, nie ty jeden przyczyniłeś się do takiego rozumienia roli Jedi. - Nie, Kyp, ale to ja powinienem był dostrzec zło takiego podejścia i podjąć środki zaradcze. I znowu to ja ponoszę winę za tę porażkę. A właśnie teraz, bardziej niż kie- dykolwiek, powinniśmy zadbać o to, by ludzie właściwie nas postrzegali. Musimy bu- dzić w ludziach nadzieję. Daeshara'cor zeskoczyła ze sceny, lądując zgrabnie na ugiętych nogach. Wypro- stowała się powoli i skłoniła przed Lukiem. - Z całym szacunkiem, mistrzu, sądzę, że nie masz racji. Mistrz Jedi odparł spokojnie: - Czy mogłabyś to wyjaśnić, Daeshara'cor? Czarnooka kobieta zaczęła mówić na tyle cicho, by zmusić do uwagi wszystkich obecnych. - Mistrzu, tyle wiadomości przepadło w mrocznych czasach Imperium, że tak na- prawdę niewiele wiemy o Jedi; jednak to, co wiemy, przeczy twoim słowom. Zostałeś wyszkolony przez Obi-wana Kenobi i mistrza Yodę na wojownika. Trzykrotnie walczy- łeś z Darthem Vaderem, za każdym razem uchodząc cało lub zwyciężając. Mówiąc teraz, że Jedi nie są wojownikami, zaprzeczasz własnym sukcesom i wolności miliar- dów istot, którą wywalczyłeś. Spojrzała na srebrnowłosą kobietę siedzącą w trzecim rzędzie. - Tiona niezmordowanie zbiera wszelkie informacje o Jedi i co znajduje? Ballady i opowieści sławiące wielkie zwycięstwa. Nie możemy wypierać się wojskowego aspek- tu naszej tradycji, mistrzu, i myślę, że właśnie do niego musimy się odwołać, by poko- nać Yuuzhan Vong.
Michael Stackpole31 Kam Solusar, z krótko przyciętymi siwymi włosami, skrzyżował ramiona na pier- si. - W tym, co mówisz, Daeshara'cor, jest poważny błąd logiczny. Sama powiedzia- łaś, że wiele danych przepadło, ale budujesz całą teorię w oparciu o te strzępy informa- cji, które przetrwały do naszych czasów. A mogło być przecież tak, że na każde wielkie zwycięstwo rycerzy Jedi przypadały tysiące małych sukcesów. Takich jak ten, który być może odniesiemy w przypadku Yuuzhan. Najważniejsza jednak jest poruszona przez mistrza Skywalkera kwestia ukierunkowania naszych działań. Chyba nikt z tu obecnych nie ma co do tego wątpliwości. Kyp o mało nie stracił życia, walcząc z Yuuzhanami. Miko Reglia zginął w podobnej potyczce. A dlaczego? Bo podjęli walkę z Yuuzhanami, nie wiedząc, kim są ani jacy są ich przeciwnicy. Kyp prychnął. - Ale Corran wiedział to, czego ja się o nich dowiedziałem i co sam odkrył pod- czas swojej misji zwiadowczej, a był znacznie bliższy śmierci niż ja. Corran przytaknął. - To prawda. Na Bimmiel zagrożenie było zupełnie oczywiste, a mimo to z naj- wyższym trudem uszedłem z życiem. Kiedy będziemy wiedzieć dość, by przygotować mądre operacje, nasze szanse sukcesu wzrosną. Znacznie bardziej niż w przypadku bezładnych prób zaatakowania i pokonania Yuuzhan. Luke wyciągnął rękę. - Chyba musimy trochę ochłonąć. Niezależnie od tego, co uważamy za działania ofensywne i defensywne, wszyscy zgadzamy się, że mądrzej będzie zająć się Yuuzha- nami, gdy pojawi się konkretne zagrożenie, prawda? Jak powiedział Corran, kiedy wy- krystalizuje się cel ataku, możemy rozplanować i wykorzystać nasze siły w taki sposób, by jak najlepiej sprostać sytuacji. Zgadza się? Większość Jedi potakująco pokiwała głowami - nie wyłączając Kypa. Luke poczuł się trochę lepiej. Może nie zgadzać się z naszym podejściem, pomyślał, ale zgodził się, że jego punkt widzenia wymaga narzucenia pewnych ograniczeń, a to już jest zwycię- stwo. Jedyną osobą, która zdecydowanie wstrzymała się do głosu, była Daeshara'cor, ale Luke nie zmartwił się tym. Wiedział, że do tej pory zawsze postępowała rozsądnie. Mistrz Jedi uśmiechnął się. - Mam jednak i złe wiadomości. Naszym działaniom narzucono pewne ogranicze- nia. Dowiedziałem się wczoraj od mojej siostry, że Nowa Republika nie usankcjonuje ani nie zapewni wsparcia żadnym działaniom Jedi na terenach objętych inwazją. - Co takiego? - zdumienie Kypa eksplodowało jak supernowa. - To czyste szaleń- stwo! Jesteśmy ich najlepszą bronią, a oni nie chcą z nami współpracować? Octa Ramis, krępa dziewczyna z planety o bardzo silnej grawitacji, potrząsnęła głową. - Ich postawa nie ma żadnego sensu. Z drugiej strony jednak, jeśli takie jest sta- nowisko władz, zawsze możemy zacząć działania na własną rękę. Ganner skrzywił się -Trzeba sprawić, żeby zmienili zdanie. Muszą przejrzeć na oczy. Mroczny przypływ II - Inwazja 32 Luke bagatelizuj ąco machnął ręką. - Właściwie to jestem nawet zadowolony z ich decyzji. - Jak to, mistrzu? Luke westchnął. - Octa ma sporo racji. Nie ma poparcia, nie ma pomocy... ale także nie ma proble- mu odpowiedzialności przed politykami. Będziemy mogli kierować się własnym roz- sądkiem przy rozwiązywaniu problemów. Ganner pogładził się po brodzie. - Ale w ten sposób będziemy zdani tylko na własne siły. - Więc po prostu musimy sobie poradzić bez nich, prawda? Liczę na waszą kre- atywność. Daeshara'cor potrząsnęła głową. - Jak mogą odwracać się od nas w taki sposób? Po tym wszystkim, co dla nich zrobiliśmy? - Może to i lepiej. - Luke rozłożył ręce. - Jest nas nie więcej niż setka. Stu rycerzy Jedi. Gdyby Nowa Republika polegała wyłącznie na nas, rzuciliby nas do walki, ocze- kując, że sami wszystko załatwimy. Robili tak już wcześniej, i to częściej, niż chciał- bym pamiętać. Opuścił ręce. - Spójrzmy prawdzie w oczy. Nasze ostatnie dokonania nie budzą respektu. Weź- my na przykład kryzys na Rhommamool, a nawet utratę Dantooine. Jak zauważyła Leia, politycy nie mogą poprzeć Jedi. To jednak nie oznacza, że będziemy tam zupełnie sami. Armia nie może wprawdzie pomagać nam otwarcie, ale mocno z nami sympaty- zuje. Kyp parsknął. - Też coś... wojownik, który popiera konkurencję! Luke pokręcił głową. - Dowództwo wie, jak wygląda sytuacja w terenie. Wiedząc, że my zajmiemy się sprawami cywilów, będą mogli wykorzystać własnych ludzi do tego, w czym są najlep- si. Skidder jęknął. - Więc mamy niańczyć uchodźców, podczas gdy ktoś inny będzie walczyć? - Będziemy ich chronić i prowadzić. Jeśli pojawi się realne zagrożenie, podejmie- my odpowiednie kroki. Kyp Durron przeczesał palcami ciemne włosy. - I to wszystko? Żadnych innych działań? Żadnych misji na tereny zajęte przez Yuuzhan Vong? Luke niepewnie wzruszył ramionami. - Jedna misja. Corran leci na Garqi. - Tak myślałem, że wybierzesz właśnie jego. - To nie ja go wybrałem, Kyp. - Luke uśmiechnął się. - Oszczędzono mi tej decy- zji. - Słucham? Zaskoczenie Kypa rozbawiło Corrana - wyczuł je poprzez Moc.
Michael Stackpole33 - Kiedyś latałem w Eskadrze Łobuzów. Zrezygnowałem pięć lat temu i od tego czasu jestem w rezerwie, więc po prostu przywrócili mnie do czynnej służby. Luke przytaknął. - Pułkownik Horn zabierze na Garqi oddział sześciu komandosów i dwóch cywil- nych obserwatorów. Ma za zadanie zbierać informacje o Yuuzhanach, nawiązać kon- takty z ewentualnych ruchem oporu i w miarę możliwości zorganizować ewakuację ludności cywilnej z planety. Ganner oparł pięści na biodrach. - Pół tuzina komandosów przeciwko planecie pełnej Yuuzhan? - Ci komandosi to Noghri, Ganner. - Corran wzruszył ramionami. - Poza tym chciałbym, żebyś to ty był jednym z cywilnych obserwatorów. Pomyślałem sobie, że jesteś wart tyle, co drugi tuzin Noghrich, mam rację? Ganner rozpogodził się. - Noghri? A zatem ta misja ma sens. Corran rozejrzał się po zgromadzonych. - Jacen, rozmawiałem z mistrzem Skywalkerem, który zgodził się, żebyś był dru- gim obserwatorem. Co ty na to? Luke odebrał mieszane uczucia, jakie propozycja wzbudziła w Jacenie. Górę wzię- ło jednak poczucie obowiązku, pokonując początkową niechęć. Chłopak wstał. - Eee... to dla mnie zaszczyt. Jeśli uważasz, że powinienem jechać, mistrzu, to po- jadę. - Świetnie, Jacen. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. - Luke klasnął w dłonie. - Jestem w trakcie przygotowywania zadań dla pozostałych. Powinny być gotowe do końca tygodnia. Czekamy tylko na harmonogram lotów. Wiem, że to, o co was popro- szę, może nie być tym, czym waszym zdaniem powinniście się zająć. Wielu z was mo- że pomyśleć, że marnuję wasze umiejętności. Rozumiem to, ale te zadania trzeba wy- konać. Daeshara'cor aż się zatrzęsła ze złości. - W takim razie całe to spotkanie to lipa, tak? Luke zmarszczył brwi. - Nic podobnego. - Skoro już zacząłeś przygotowywać dla nas zadania, to znaczy że sam podjąłeś wszystkie decyzje. Wiedziałeś z góry, co nam każesz zrobić bez względu na to, co od nas usłyszysz. - To nie tak, Daeshara'cor. Rozkazy łatwo zmienić. Gdybym usłyszał przekonujące argumenty, że moja koncepcja działania jest niesłuszna, zmieniłbym wasze zadania. - Luke wyciągnął do niej rękę. - Ty sama spróbowałaś, ale nie miałaś dość argumentów, poparcia, by mnie przekonać. - Kontrargumenty Kama też nie miały żadnego potwierdzenia w faktach. Kam stwierdził tylko, że całkowity brak dowodów popierających mój punkt widzenia dowo- dzi, że nie mam racji. - Zacisnęła dłonie w pięści. - To nieprawda, a ty jesteś w błędzie. Jeśli będziemy działać według twojego planu, wkrótce Yuuzhan Vong dotrą aż tu, na Coruscant. Jestem tego pewna. Czuję to. Mroczny przypływ II - Inwazja 34 - Być może masz rację, Daeshara'cor. Ale mam nadzieję, że nie. - Twarz Luke'a stwardniała. - Bo jeśli będziemy działać według twojego planu... jeśli zostaniemy wo- jownikami i zaczniemy atakować, obecność Yuuzhan Vong na Coruscant będzie naj- mniejszym z naszych problemów. Twi’lekianka zmrużyła oczy. - Nigdy im się to nie uda. - Może i nie, ale czeka nas coś znacznie gorszego. - Głos Luke’a przeszedł w ochrypły szept. - Zamiast nich będziemy mieć setkę Darthów Vaderów, a to powinno was napełnić większym strachem niż cokolwiek, z czym przyszło nam się dotąd zmie- rzyć.
Michael Stackpole35 R O Z D Z I A Ł 6 Jacen Solo siedział samotnie w kajucie medytacyjnej na pokładzie „Zadziornego". Umieszczona na rufie bothańskiego krążownika łukowato sklepiona kabina z transpa- stali pozwalała bez przeszkód obserwować tunel świetlny nadprzestrzeni. Jacen widy- wał te światła od najmłodszych lat, więc nie stanowiły dla niego atrakcji; mimo to trud- no mu było się skoncentrować i uporządkować myśli. Miniony tydzień był pełen wydarzeń, ale to nie pakowanie i pożegnania, nie od- prawy i szkolenia przytłoczyły Jacena. Wszystko to dla niego chleb powszedni - cho- ciaż musiał przyznać sam przed sobą, że poważne niebezpieczeństwo, które ich czeka- ło, bardzo zmieniło charakter pożegnań, kładąc się cieniem na to, co powiedział matce, ojcu, a nawet młodszemu bratu. - Tak myślałam, że tu cię znajdę. Jacen odwrócił się i uśmiechnął do Jainy. - Przyłączysz się do mnie? - Jasne. - Na tle drzwi kabiny widać było zaledwie zarys jej postaci. Kiedy je za- mknęła, podpłynęła do przodu jak duch i usiadła obok niego. - Na czarne kości Imperatora! Jacen, naprawdę przyda ci się trochę medytacji! Chyba nigdy dotąd nie czułam, żebyś był tak poruszony! - No i nigdy tak kiepsko nie panowałem nad emocjami, które wysyłam, zgadza się? Jaina roześmiała się. Jacen z przyjemnością słuchał tego znajomego dźwięku. - Jesteśmy bliźniakami, Jacen. Umieliśmy odczytywać swoje uczucia, zanim na- uczyliśmy się chodzić. Ale dziś chyba rzeczywiście trochę „przeciekasz". Co się stało? - Sam nie wiem. To znaczy... myślę, że w końcu dotarła do mnie skala problemu. - Spojrzał na siostrę. - Mama i tata porwali się na całe Imperium. To była wielka i ważna sprawa. Wygląda na to, że Yuuzhan Vong będą naszym Imperium, a na pierwszy rzut oka wydają się jeszcze groźniejszym przeciwnikiem niż to, z czym musieli się zmierzyć nasi rodzice. Jaina przytaknęła. - Dawniej Moc zawsze przechylała szale na naszą korzyść. W tym przypadku nie mamy tej przewagi. Musimy polegać na sobie i dać z siebie wszystko. Mamy na szczę- ście wspaniałe przykłady, jak to się robi. Mroczny przypływ II - Inwazja 36 - Pułkownik Darklighter? - Tak. On, reszta Łobuzów, generał Antilles, pułkownik Celchu. Żaden z nich nie dysponuje Mocą, a przecież są prawdziwymi asami. Wiesz, bardzo trudno jest mi wy- obrazić sobie życie bez Mocy, a przecież oni doskonale sobie bez niej radzą. Dokonują wspaniałych rzeczy, chociaż mogą polegać tylko na sobie. Jacen roześmiał się. - Brak dostępu do Mocy musi być jak daltonizm, a przecież na nich nie ma to naj- mniejszego wpływu. - Rozłożył ręce i zacisnął pięści. - I chyba to właśnie mnie męczy, Jaino. Wszyscy ci ludzie gotowi są zaryzykować własne życie, polegają na decyzjach swoich dowódców, na tradycjach, na własnym poczuciu dobra i zła, na swoim harcie ducha. Jest ich cała armia i lecą bronić ludzi na planetach, których słońc nawet nie wi- dać z ich rodzinnych światów. Jako Jedi to właśnie robimy, ale... Jaina spojrzała na swoje paznokcie. - Rzeczywiście, widziane w takiej skali to chyba może przytłaczać. - A jak inaczej na to patrzeć? Zerknęła na brata. - Przyglądać się sytuacji, podejmować się spraw, które można załatwić, i ufać, że inni również poradzą sobie z tym, co do nich należy. Ja jestem tylko jednym z pilotów szwadronu. Odpowiadam za mojego skrzydłowego. Służę pod pułkownikiem Darkligh- terem i wykonuję rozkazy najlepiej, jak umiem. Gdybym próbowała myśleć o czymś więcej, nie mogłabym się skupić i nikt nie miałby ze mnie pożytku. -Ależ Jaina, przecież jesteś członkiem Eskadry Łobuzów! Cała ta tradycja... jak możesz o niej nie myśleć? - Nie mam na to czasu, Jacen. Koncentruję się na tym, co mam zrobić tu i teraz, nie zawracając sobie głowy tym, co było wczoraj ani co może się zdarzyć jutro. - Od- wróciła się do niego twarzą, na której światła zza iluminatorów falowały rozmytymi smugami. - Trochę się dziwię, że dopadło cię to tak nagle. A właściwie, że wcześniej o tym nie pomyślałeś. Zmarszczył czoło. - Co masz na myśli? - Zawsze patrzyłeś dalej, Jacen. Zawsze zastanawiałeś się, czy to, co masz, jest tym, co trzeba. Nie chodziło ci o to, czy szklanka jest do połowy pusta, czy do połowy pełna, tylko czy jest to właściwa szklanka, a w niej to, co powinno być. - Wzruszyła ramionami. - Jesteś mądry, więc zawsze umiałeś widzieć szersze tło spraw i mimo to normalnie funkcjonować. Tak naprawdę to mniejszych, konkretnych problemów nawet nie zauważasz. - To nieprawda. - Oczywiście, że prawda. Pomyśl o tym, co było na Belkadanie. Rzuciłeś się, by uwolnić niewolników, nie myśląc ani przez chwilę o własnym bezpieczeństwie. Dla- czego? Bo zobaczyłeś tam szerszy problem niezależnie od tego, czy miałeś wgląd w przyszłość poprzez Moc, czy nie. I nawet wtedy, gdy sytuacja zaczęła wyglądać źle, nie myślałeś o własnych ranach, tylko zastanawiałeś się, dlaczego zawiodła cię twoja wi- zja.
Michael Stackpole37 Pokręcił głową. - Zupełnie źle to interpretujesz. - Jacen, jestem twoją siostrą! Znam cię. - Usiadła, obejmując się ramionami. - Na- wet w samych Jedi dopatrujesz się czegoś więcej. Na początku postępowałeś tak, jakby „Jedi" oznaczało „bohater". To nie tak. Ci ludzie są tu nie po to, by odgrywać bohate- rów, ale po to, by robić, co do nich należy. Jacen wstał i podszedł do okna. - Wiem o tym i szanuję to. - Ale to ci nie wystarcza! Nie jesteś pewien, czy to, czego się dowiedziałeś o ry- cerzach Jedi, jest tym, czego powinieneś się był naprawdę dowiedzieć. Szukasz sposo- bu, by zostać Jedi absolutnym. - A czy ty nigdy nie kwestionowałaś tego, czego nas uczono? Nie starałaś się osią- gnąć więcej? - Więcej niż co, Jacen? Jej pytanie zbiło go z tropu. - Eee, no... sam nie wiem. - A więc dążysz do czegoś, co być może nie istnieje. - Jaina podciągnęła nogi i wstała. - Słuchaj, ja staram się robić wszystko po kolei. Teraz jestem pilotem obdarzo- nym umiejętnościami rycerza Jedi. Chcę być tak dobrym pilotem, jak tylko mogę. Kie- dy to osiągnę. .. jeśli w ogóle osiągnę, wtedy mogę zacząć myśleć o czymś więcej. - Jest tylko jeden problem, Jaino. Ja nie mam w tej chwili żadnego zajęcia, więc może dlatego szukam czegoś więcej. - Nieprawda, Jacenie. - Wyciągnęła rękę i od niechcenia pogłaskała go po karku. - Masz zajęcie. Jesteś rycerzem Jedi i masz przydzielone zadanie. - Wiem. Jestem gotów. Przeszedłem szkolenie. Przestudiowałem wszystko, co wiadomo o Garqi. Mam przed sobą cel. - Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy byłeś młodszy. Jesteś przygotowany do zada- nia, ale jeszcze go nie wykonałeś. Tymczasem myślisz już o następnej wielkiej rzeczy, podczas gdy ta mała tuż przed tobą może cię przerosnąć. Yuuzhan Vong to niejedna z naszych dziecinnych przygód. To śmiertelnie poważna sprawa i jeśli będziesz patrzył dalej, możesz tam w ogóle nie dotrzeć. Jacen odwrócił się i spojrzał na siostrę. Determinacja, jaką zobaczył w jej twarzy i usłyszał w głosie, przekonała go, jak głęboko wierzy w słuszność swojego podejścia. Co oznacza, pomyślał, że wiele jeszcze muszę przemyśleć. - Więc uważasz, że doświadczenia z Garqi pomogą mi lepiej zrozumieć, kim są Jedi? - Pomogą ci lepiej zrozumieć, kim jesteś ty sam. Będziesz miał u boku dwóch bar- dzo różnych Jedi: Corrana i Gannera. Możesz się wiele od nich nauczyć... co robić, a czego nie robić. Zwolnij trochę. Daj sobie szansę, by się czegoś nauczyć. - Zawsze to jakiś punkt wyjścia - westchnął. - Teraz mi pewnie powiesz, że wie- działaś o tym wszystkim wcześniej, bo dziewczynki dojrzewają szybciej niż chłopcy. - Kobiety, Jacenie... kobiety dojrzewają szybciej niż chłopcy. -Próbowała utrzy- mać poważną minę, ale szybko się poddała. Przyciągnęła do siebie brata i przytuliła go Mroczny przypływ II - Inwazja 38 mocno. - Słuchaj, zabawa się skończyła. Albo damy z siebie wszystko, albo zginiemy. A z nami mnóstwo innych ludzi. - Wiem. Masz rację. - Przyciskał ją tak mocno, jakby mieli się już nigdy nie zoba- czyć. - Lataj szybko i strzelaj celnie, Jaina. Nie pozwól, by cię dostali. - A ty pamiętaj, że fioletowy rajski ogród na Garqi kryje wiele paskudnych stwo- rzeń. - Odsunęła się z uśmiechem. - Uważaj na siebie, Jacenie. Niech Moc będzie z tobą. - Dzięki, Jaina. Tak będzie. - Otoczył ją ramieniem. - Chodź, mamy jeszcze czas, żeby napić się kawy, zanim ruszymy w swoją stronę. Ja będę wielkim Jedi, a ty wiel- kim pilotem, ale na razie bądźmy po prostu jeszcze przez chwilę bratem i siostrą. Siedzieli w kambuzie, gdy nagle Jaina zesztywniała, patrząc gdzieś poza Jacena. Podążając za jej wzrokiem, odwrócił się i uśmiech zamarł na jego ustach. - Szukałeś mnie? Wydawało mi się, że mój komunikator jest włączony. Corran Horn uśmiechnął się swobodnie. - Nic się nie stało, Jacenie. Miło panią zobaczyć, porucznik Solo. - Dziękuję, panie pułkowniku. - Jaina odsunęła krzesło od niewielkiego stolika, przy którym siedzieli z bratem. - Może przysiadzie się pan do nas? Corran potarł ręką gładko od niedawna wygoloną brodę. - Dziękuję, chciałem tylko ryknąć kawy. Najprawdopodobniej to ostatnia, jaką bę- dę miał okazję wypić przed lądowaniem na Garqi. Hodują tam mnóstwo krzaków ka- wy, ale nigdy się nie nauczyli porządnie jej parzyć. Przynajmniej tak było dwadzieścia lat temu... Jacen spojrzał na swój do połowy opróżniony kubek. - Jeśli ta kawa jest dobra według standardów obowiązujących na Garqi... - Za późno, Jacen, klamka zapadła. Już się nie wycofasz z misji. - Corran poklepał go po ramieniu i spojrzał na Jainę. - Słyszałem, że spodobało ci się w Eskadrze Łobu- zów. - Tak, proszę pana. Bardzo mi się podoba. - To inny rodzaj odpowiedzialności, niż gdy jesteś rycerzem Jedi. Generał Darkli- ghter zasugerował, że po powrocie z Garqi powinniśmy rozegrać jedną rundkę na sy- mulatorze, żebym zobaczył, jaka jesteś dobra. Jaina zarumieniła się. - Tylko bym pana rozczarowała, panie pułkowniku. Generał Antilles i pułkownik Celchu regularnie roznoszą mnie na strzępy na ćwiczeniach. Corran wzruszył ramionami. - Mnie też, choć to już tyle lat. Może powinniśmy zagrać we dwójkę przeciwko nim. Dalibyśmy im nauczkę! - Z przyjemnością proszę pana. Jacen spojrzał na Corrana. - Wolisz być w armii czy w zakonie? - To miłe, że mundur ciągle na mnie pasuje, no i podoba mi się dodatkowa gwiazdka. - Corran roześmiał się. - Ale mimo innego munduru nie przestaję być Jedi. Jestem w nim w równym stopniu, jak ty czy Jaina. To skuteczna wymówka, bym mógł
Michael Stackpole39 zrobić to, co jest do zrobienia. Wolałbym, żeby było inaczej, ale jeśli musimy się bawić w przebieranki, żeby uratować parę istnień ludzkich, to się pobawię. - Odstawił pusty kubek. - Tyle tylko że misję na Garqi trudno będzie nazwać zabawą. - Wiem. Przestudiowałem dane o ukształtowaniu powierzchni i otoczeniu, zaso- bach naturalnych, sieci łączności, szlakach i węzłach komunikacyjnych, generatorach energii, metodach jej dystrybucji. -Jacen zmarszczył czoło, odliczając na palcach. - Przećwiczyłem też na symulatorach użycie sprzętu, który będziemy mieć ze sobą, a mój skaner do próbek znam od podszewki. -To dobrze. Spodziewałem się, że się przyłożysz do pracy. Jest jeszcze jedna bar- dzo ważna rzecz, o której będziesz musiał pamiętać... coś, czego twoja siostra nauczyła się już w Eskadrze Łobuzów: będziesz musiał wypełniać rozkazy. Wiem, że wasza inicjatywa na Helska 4 uratowała Danni Quee. Wiem też, że próba uratowania niewol- ników na Belkadanie poszła ci gorzej. Tym razem będziesz częścią zespołu. Będziemy polegać na sobie nawzajem, więc zapomnij o samotnych krucjatach podejmowanych tylko dlatego, że wydaje ci się, że wiesz, co się ma wydarzyć. Nie zamierzam torpedo- wać twoich pomysłów tylko po to, żeby powiedzieć „nie". Jeśli twoja propozycja bę- dzie sensowna, rozważę ją. Zrozumiano? Jacen przytaknął. Doceniał słowa Corrana i nie umknął mu ojcowski ton mężczy- zny. - Tak jest. Rozumiem. - To dobrze. Jest jeszcze coś, co chyba powinieneś wiedzieć: wybrałem cię do tej misji dlatego, że miałeś już do czynienia z Yuuzhanami i ze względu na odwagę, jaką się wykazałeś w walce z nimi. Moje doświadczenia z tymi stworzeniami nie były przy- jemne i gdybym mógł wybierać, nie byłoby mnie tutaj. Podziwiam cię, że jesteś gotów ponownie stawić im czoło. Jacen popatrzył w dół. - Dziękuję. - Jeśli przeprowadzimy tę misję, jak należy, Yuuzhanie nawet się nie zorientują, że byliśmy na planecie. Nie spodziewam się, żebyś musiał wykazywać się tym rodzajem szaleńczej odwagi, z którego słynie twoja rodzina. - Corran uśmiechnął się ciepło. - Z drugiej strony pewna doza koreliańskiej pogardy dla rachunku prawdopodobieństwa w połączeniu z umiejętnościami Noghrich pozwala mi wierzyć, że uda nam się wyjść z tego cało. Jaina uniosła brew. - A Ganner? - On pochodzi z Teyr i nie ma pojęcia o rachunku prawdopodobieństwa. - Corran sięgnął z powrotem po kubek. - Ale jest dobry w walce, zwłaszcza jeśli pomyśli, zanim zacznie działać. Jest też bardzo przystojny, jak zapewne zauważyłaś. Jaina znów się zarumieniła. - Trudno tego nie zauważyć. - Zwłaszcza że uwielbia się stroić. - Corran mrugnął porozumiewawczo do Jacena. - Ale to tak między nami. Pozamerytoryczne parametry akcji. - Jasne. Mroczny przypływ II - Inwazja 40 - No to lecę. Zostało ci jeszcze trochę czasu na rozmowę z siostrą, a potem sprawdź sprzęt. Mamy jeszcze dzień lub dwa, zanim dotrzemy do celu, ale nigdy nie zaszkodzi być przygotowanym wcześniej. - W porządku, Corran. Jaina kiwnęła głową. - Miło było pana spotkać, panie pułkowniku. - Mnie również, pani porucznik. Nie daj się Łobuzom, dobrze? - Tak jest, panie pułkowniku. Jacen poczekał, aż Corran wyjdzie z kabiny, zanim pytająco uniósł brew. - Strasznie jesteście oficjalni. - W armii nie jest w zwyczaju spoufalać się z przełożonymi -uśmiechnęła się Ja- ina. - Gramy teraz według różnych zasad, Jacen. - Ten sam cel, inna droga. - Jacen westchnął. - Niezły punkt wyjścia do zastana- wiania się, co dalej, ale nie zrobię tego. Wszystko w swoim czasie. Najpierw misja, a dopiero potem będę się martwić o przyszłość. - I to właśnie, braciszku - wzniosła toast, stukając kubkiem o kubek Jacena -jest strategia zwycięstwa.
Michael Stackpole41 R O Z D Z I A Ł 7 Leia Organa Solo siedziała w milczeniu w przedziale pasażerskim promu klasy Marketta o nazwie „Księżyc Chandrila". Jej dwaj ochroniarze, Noghri Olmakh i Basba- khan, tkwili tuż za nią w wąskiej kabinie statku. W przeciwieństwie do kobiety, siedzą- cej rząd przed Leią, emanował z nich spokój. Danni Quee natomiast wysyłała fale stra- chu w podobny sposób, jak ogień emituje ciepło. Leia zmusiła się, by wziąć głęboki oddech, a potem powoli wypuścić powietrze, by wraz z nim opuściło ją napięcie. A przynajmniej jego część, pomyślała. Podróż z Coruscant do Bastionu podjęto przy zachowaniu najściślejszych środków ostrożności. Statek trzymał się z dala od uczęszczanych szlaków, wytyczony kurs wił się i zawracał, a kiedy w końcu „Protektor" - gwiezdny niszczyciel klasy Victory - do- tarł do systemu Bastion, zatrzymał się na jego obrzeżach z opuszczonymi tarczami i nienaładowanymi działami. Reakcja Bastionu była szybka. Przysłali „Nieustępliwego" - imperialny gwiezdny niszczyciel - by zapytał załogę „Protektora" o zamiary Nowej Republiki. Leia poleciła odpowiedzieć, że jest w posiadaniu informacji, które musi zakomunikować admirałowi Giladowi Pellaeonowi. Imperialny niszczyciel przerwał łączność na dwie godziny, a następnie jego oficer łącznościowy poinformował Leię, że ona sama, jej osobisty per- sonel i dwóch pilotów na pokładzie jednego wahadłowca mogą udać się w głąb syste- mu. Admirał Arii Nunb, dowodzący „Protektorem", przekonywał Leię, że zgoda na ta- kie warunki oznacza oddanie się w ręce wroga. Przyznała mu rację. Wielu ludzi w sys- temach Spadkobierców Imperium nadal żyło marzeniami o minionej chwale. Od czasu śmierci Imperatora zdążyło dorosnąć nowe pokolenie, które nauczyło się za rozmaite braki i niedogodności winić Rebelię. Leia, jako jej przywódczyni, a zarazem szef pań- stwa podczas większości bitew z siłami Imperium, skupiała na sobie wiele gorzkich uczuć. Siły Imperium próbowały nawet zakłócić ślub Luke'a i Mary, pomyślała. Byłabym głupia, gdybym przyjęła, że jestem tu bezpieczna. Jednak aby pokonać znacznie większe zagrożenie ze strony Yuuzhan Vong, nale- żało poinformować o nim przywódców Imperium i przekonać ich, że jego los i los No- Mroczny przypływ II - Inwazja 42 wej Republiki są ze sobą ściśle związane. Po raz kolejny poprosiła Danni, by świadczy- ła o okrucieństwach Yuuzhan Vong. Miała nadzieję, że dadzą się przekonać równie szybko, jak mieszkańcy Agamar. Wyciągnęła rękę pomiędzy siedzeniami i poklepała Danni po ramieniu. - Nie martw się, nie będzie tak źle. - Dzięki. - Młoda kobieta przykryła dłoń Lei własną. - Za każdym razem, kiedy zaczynam się nad sobą użalać, przypominam sobie, dokąd leci senator A'Kla. W po- równaniu z jego zadaniem nasza misja to łatwizna. - Niestety, masz rację. - Leia zagłębiła się w fotelu. Przypomniała sobie pożegna- nie z Elegosem przed jego samotnym odlotem. Zaskoczyło ją że nie wyczuła u niego ani odrobiny strachu, wyłącznie świadomość ryzyka, jakiego się podejmował. Powie- działa mu to, wywołując uśmiech na twarzy złotowłosego Caamasjanina. - Prawda wygląda tak, że się nie boję. - Zamrugał wielkimi oczami. - Wiem, że ta misja może się dla mnie zakończyć śmiercią ale w obliczu wojny, która tylu zabije, nie jest to największy problem. Poza tym muszę ci wyznać, że jestem niezmiernie ciekaw Yuuzhan. Zakładam, że oni są równie ciekawi nas, co oznaczałoby, że dysponujemy wspólną walutą. To umożliwiłoby negocjacje, a może nawet przyczyniło się do sukce- su. Leia uścisnęła go, przedłużając moment, gdy otaczały ją silne ramiona Elegosa. - Nie musisz tam lecieć, Elegosie. Są inne sposoby. Odsunął ją od siebie na odległość ramion. - Czyżby, Leio? Yuuzhanie nienawidzą maszyn, więc wysłanie jakiegokolwiek ro- bota czy innego mechanicznego posłańca by przekazać im nasze najlepsze życzenia, byłoby dla nich zniewagą. Jak pokazują doświadczenia Anakina na Dantooine, Yuuzhanie cenią śmiałość... stąd pomysł mojej misji. Jeśli powrócę, może uda się za- pobiec przelewowi krwi. - A jeśli nie wrócisz? - Wtedy wasza wiedza o Yuuzhanach znacznie się wzbogaci. -Uśmiechnął się do niej ciepło i zwyczajnie. - Jestem świadom niebezpieczeństwa, na jakie się narażam, ale nie mógłbym żyć w spokoju, gdybym nie podjął tej próby. Nie zwykłem cofać się przed odpowiedzialnością, zupełnie jak ty. Tyle tylko że ty wybierasz mądrzejsze sposoby, by to zamanifestować. Wtedy się z nim zgadzała, ale w miarę jak sylwetka „Chimery" w przednim ilumi- natorze promu rosła, a stacja odprawy celnej Bastionu zbliżała się coraz bardziej, ogar- nęły ją wątpliwości. Ostatni raz widziała „Chimerę", kiedy Imperium i Nowa Republika podpisywały pokój. Uświadomiła sobie, że niewiele wie o aktualnej sytuacji w Impe- rium, co oznaczało, że nie ma pojęcia, czy udzielenie im pomocy przez admirała Pella- eona nie okaże się dla niego zbyt trudne do przeforsowania. Przejrzała wprawdzie po drodze materiały na ten temat, ale mimo wszystko nie czuła się dostatecznie zorientowana w sytuacji politycznej regionu. Choć wielu impe- rialnych władców obecnych światów Nowej Republiki schroniło się w systemach Spadkobierców Imperium, zabierając ze sobą niemałe fortuny, rozwój ekonomiczny tych terenów postępował powoli. Zaledwie kilka miejsc mogłoby się równać z Co-
Michael Stackpole43 ruscant, jeśli chodzi o poziom życia, a były i takie, których mieszkańcy po prostu cier- pieli biedę. Zalew tańszych towarów z Nowej Republiki doprowadził do upadku niektó- re gałęzie imperialnej gospodarki; donoszono też o przypadkach zamieszek na tle ogra- niczeń importowych. Stosunki dyplomatyczne pomiędzy obydwoma mocarstwami układały się nato- miast jak najlepiej. Leia przypisywała to w znacznej mierze wysiłkom Talona Karrde. Po podpisaniu układu pokojowego Karrde zaproponował i pomógł w utworzeniu agen- cji pośredniczącej w wymianie informacji wywiadowczych pomiędzy Nową Republiką a Imperium. Pozwoliło to złagodzić objawy paranoi u twardogłowych po obu stronach barykady, choć pewne resentymenty oczywiście pozostały. Według informacji, które otrzymała Leia, Karrdowi nie udostępniono żadnych - lub prawie żadnych -informacji o Yuuzhan Vong. Tak więc przywódcy Imperium, choć zapewne zorientowali się, że coś się dzieje, nie znali żadnych szczegółów. Jeśli to podsyciło paranoiczne obawy co poniektórych, pomyślała Leia, to ta misja się skończy, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęła. W kabinie rozległ się głos pilota. - Mamy pozwolenie na lądowanie w głównym doku cumowniczym placówki cel- nej. Będziemy tam za mniej więcej trzy minuty. Danni odwróciła się w fotelu, uklękła na siedzeniu i wyjrzała znad oparcia w stro- nę Lei. - Czy naprawdę spotkamy samego admirała Pellaeona? - Być może. Jeśli tak, byłby to dobry znak. - Leia westchnęła. -Dyplomacja to gra, Danni. Kiedy poleciałyśmy na Agamar i poprosiłyśmy o audiencję u Rady Agamaru, fakt, że kiedyś byłam przewodniczącą Nowej Republiki w zasadzie przesądził o tym, że w ogóle dopuszczono mnie do nich i pozwolono powiedzieć, co miałam do zakomuni- kowania. Agamarczycy poczytali sobie za zaszczyt, że to ja zwracam się do Rady. Zmrużyła oczy. - Bardzo możliwe, że Pellaeon ma przeciw sobie frakcje sprzeciwiające się kon- taktom z Nową Republiką, a jeśli są one dostatecznie silne, spotkanie ze mną mogłoby dla niego oznaczać samobójstwo polityczne. W takim przypadku rozmowy poprowa- dziłby raczej ktoś niższy rangą. Jeśli będzie to ktoś z samego dołu drabiny, nic nie wskóramy. Jeśli zaś wyślą kogoś ważniejszego, na przykład zastępcę sekretarza stanu, co w świetle protokołu dyplomatycznego odpowiada mniej więcej mojej pozycji... ma- my szansę przepchnąć sprawę i coś wywalczyć. Danni uśmiechnęła się. - Wydaje mi się, że astrofizyka jest łatwiejsza niż dyplomacja czy polityka. - Czy ja wiem? W polityce też mamy czarne dziury, pulsary, ciała, które emitują więcej ciepła niż światła. - Leia uśmiechnęła się do Danni. - Odkąd pamiętam, polityka zawsze była częścią mojego życia. Dobrze, że nieźle sobie w tym radziłam. Ale muszę przyznać, że emerytura też mi się podoba, i nie mogę się doczekać, kiedy znowu wyco- fam się z polityki. Łagodny pomruk silników promu, gdy statek wpłynął do doku cumowniczego, a po nim lekki wstrząs oznajmiły im, że dobili do stacji celnej. Klapa luku uniosła się z Mroczny przypływ II - Inwazja 44 sykiem - co doskonale zamaskowało i tak bardzo ciche kroki Basbakhana, który zszedł po trapie pierwszy, by powstrzymać ewentualną napaść. Olmakh stanął przy drzwiach, potwierdzając kiwnięciem głowy w stronę Lei, że droga wolna. Leia minęła szaroskórych ochroniarzy. Noghri, przy swoim niskim wzroście, wy- glądaliby prawie jak dzieci, gdyby nie groźne rysy twarzy. Z doświadczenia wiedziała, jak silni i skuteczni potrafią być, gdy zajdzie taka potrzeba, pokonując wroga gołymi rękami albo śmiercionośnymi nożami, które zwykle nosili przy sobie. Noghri byli szybcy i całkowicie skoncentrowani na jej bezpieczeństwie. Na Dantooine Yuuzhanie zabili Bolphura, pomyślała Leia, i dlatego teraz muszę mieć aż dwóch strażników. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł jej dreszcz. Dwadzieścia lat temu nie mogła sobie wyobrazić bardziej morderczych istot niż Noghri, a jednak yuuzhański wojownik zabił Bolphura gołymi rękami. Leia zaczęła schodzić po trapie, z zadowoleniem patrząc na dwa szwadrony szturmowców ustawionych karnie wzdłuż białych linii znaczących przejście na deskach pokładu. Oficjalny, ceremonialny charakter powitania dobrze wróżył ich misji. Na wprost, na końcu przejścia, stały trzy osoby w wojskowych mundurach; jedna z nich nie miała jednak żadnych szlifów. Leia przepuściła Basbakhana, który ruszył pierwszy pomiędzy rzędami szturmowców, stanęła i zaczekała, aż imperialni wysłannicy podejdą do niej. Pierwsza zrobiła to wysoka kobieta w mundurze bez dystynkcji. - Witam, pani konsul. Jestem Miat Temm. To pułkownik Harrak i major Pressin. Leia wymieniła uścisk dłoni z każdym z nich i gestem przywołała Danni do swo- jego boku. - To jest Danni Quee, mój doradca. Imperialni powitali Danni skinieniem głowy. Miat wskazała na turbowindę. - Proszę tędy. Pan admirał czeka. Podczas milczącej jazdy windą Leia spróbowała delikatnie wysondować Mocą umysły swoich przewodników. Ze strony dwóch wojskowych wyczuła niepewność maskowaną arogancją i sporą dozę zmieszania, wywołanego przez jej osobę i to, że poproszono ich, by ją powitali. Od Miat nie wyczuła nic. Blokuje mnie! -pomyślała, tłumiąc uśmiech. Była ciekawa, czy którykolwiek z przeciwników Pellaeona zdawał sobie sprawę, że Temm jest wrażliwa na Moc. Drzwi windy otworzyły się i Miat wprowadziła ich do obszernego pokoju konfe- rencyjnego, którego jedna ściana, cała wykonana z transpastali, pozwalała podziwiać „Chimerę". Leia wzięła to za dobry znak. Za imperialnym niszczycielem dostrzegła sylwetkę własnego statku, a poniżej tarczę planetarną Bastionu, spokojną i piękną. Admirał Pellaeon, w białym mundurze wielkiego admirała, stał na przeciwległym końcu białego stołu. Sam, bez strażników i bez broni. Kiedy weszli, uśmiechnął się i wskazał Lei miejsce po swojej prawej stronie. - Cieszę się, że znowu panią widzę, pani konsul. Proszę, niech pani siądzie i po- wie, co panią do nas sprowadza. - Swoim ludziom gestem nakazał usiąść po drugiej stronie stołu. - Jeśli mają państwo ochotę na coś do picia, to się da załatwić. Ma pan komunikator, majorze Pressin?
Michael Stackpole45 - Tak jest, panie admirale. Leia uśmiechnęła się. - Na razie dziękuję. - powiedziała. Uścisnęła dłoń Pellaeona i odwzajemniła uśmiech, po czym przedstawiła Danni jako swoją doradczynię. Pellaeon skłonił przed Danni śnieżnobiałą czuprynę. - Proszę, niech panie siądą. Leia zwróciła uwagę na sposób, w jaki Pellaeon ustawił swoje krzesło - przodem do niej, plecami do swoich adiutantów. Miat nie przejęła się tym, ale oficerowie byli najwyraźniej poruszeni. Pellaeon widać chce, żeby byli zmieszani i niepewni siebie, pomyślała Leia. Cie- kawe dlaczego. Pochyliła się w stronę Pellaeona, korzystając z jego otwartości. - Przybyłam tu, żeby naprawić kłopoty, jakie wystąpiły w wymianie informacji pomiędzy naszymi państwami. Stało się coś bardzo ważnego; coś, co może określić przyszłość zarówno Nowej Republiki, jak i Spadkobierców Imperium. Pellaeon powoli pokiwał głową. - Ma pani na myśli utratę Dubrillionu. Lei udało się ukryć zaskoczenie, ale Danni wybuchnęła: - Skąd pan wie? Admirał zmrużył ciemne oczy. - Dubrillion, podobnie jak inne planety Nowej Republiki w pasie graniczącym z naszym terytorium, jest przedmiotem naszego zainteresowania. Jestem pewien, pani konsul, że nie zdziwi się pani, iż mieliśmy tam swoich agentów. Chociaż wiadomości, które nam przysyłali, nie były zbyt wyczerpujące, wiedzieliśmy, że coś się tam święci. Kiedy transmisje ustały, zrozumieliśmy, że problem jest poważny. Uniósł podbródek. - Powiem pani również, że słyszałem o Danni Quee. Mieliśmy agenta także na Belkadanie, wśród uczestników projektu ExGal. Każda placówka badawcza jest dla nas obiektem wartym zainteresowania. Nie mieliśmy żadnych wiadomości od naszego agenta od momentu, gdy naszym zdaniem stacja uległa zniszczeniu. Danni zamrugała. - Kto to był? Pellaeon pokręcił głową. - W tej chwili to już chyba bez znaczenia, prawda? Pozwólmy martwym spoczy- wać w pokoju. - W takim razie ma pan pewne informacje o tym, co się stało. Mam tu datakartę, na której znajdzie pan szczegóły techniczne, ale w skrócie sprawy wyglądają następują- co: obca rasa humanoidów spoza naszej galaktyki zaatakowała i zniszczyła kilka planet na Odległych Rubieżach. Wykazują się absolutną technofobią, są bezlitośni w walce, biorą niewolników i bezwzględnie ich traktują. Nazywają się Yuuzhan Vong. Jak do- tąd, nie zdołaliśmy nawiązać z nimi żadnych kontaktów dyplomatycznych. Przez pe- wien czas więzili Danni, więc spośród naszych ludzi to ona miała z nimi najbardziej bezpośredni kontakt. Mroczny przypływ II - Inwazja 46 Admirał odchylił się do tyłu, złączył palce obu dłoni i podparł nimi podbródek. - A więc przybyła pani, by prosić nas o pomoc w odparciu Yuuzhan Vong. Leia przytaknęła. - Na pewno lepiej niż ktokolwiek inny zdaje pan sobie sprawę, jak trudno jest po- radzić sobie z wrogiem, który może zaatakować nie wiadomo skąd. Pozwoli pan, że będę szczera: wewnętrzne niesnaski w Nowej Republice nie osiągnęły punktu wrzenia, ale nasze siły wojskowe są rozproszone po całej galaktyce, pilnując, by do tego nie doszło. Jednocześnie rozlegają się coraz częstsze głosy, że dzięki traktatom pokojowym z sąsiadami moglibyśmy sobie pozwolić na demobilizację, a budżet obronny przezna- czyć na inne cele. Inwazja Yuuzhan Vong, jeżeli będzie postępować, może odwrócić te tendencje i scementować Nową Republikę, ale wtedy będzie za późno. Musimy po- wstrzymać ich już teraz. Mamy wojska, które doskonale posłużą za kowadło, ale po- trzebujemy młota. Posępny uśmiech pojawił się w kącikach ust Pellaeona. - Wydawać by się mogło, że Jedi będą waszym młotem. - Z tej datakarty dowie się pan, że Yuuzhanie są odporni na Moc. Rycerze Jedi ro- bią, co mogą, by zaradzić tej sytuacji, ale są zbyt nieliczni, by poradzić sobie z proble- mem o takiej skali. Pellaeon spojrzał przez ramię na dwóch wojskowych. - Pani prośba nie jest dla nas niespodzianką, pani konsul. Ci panowie wielokrotnie powtarzali mi przy różnych okazjach, że jakakolwiek współpraca wojskowa z Nową Republiką musi oznaczać pułapkę. Że odciągniecie nasze statki z dala od domu i rozbi- jecie je, żeby wrócić tu i zakończyć podbój całego dawnego Imperium. Ten konkretny scenariusz nie przyszedł im do głowy, ale ich obawy niełatwo będzie rozwiać. Na pew- no uważają, że zagrożenie nie jest realne. Leia uśmiechnęła się zimno do dwóch wojskowych. - Wasz wywiad na pewno już wie, że moja córka... moja szesnastoletnia córka... wstąpiła do Eskadry Łobuzów. Zrobiła to na Dubrillionie. Wasze źródła z pewnością doniosły wam również, że Eskadra wymieniła właśnie ponad połowę swojej kadry. Gdybym nie sądziła, że Yuuzhanie stanowią wielkie zagrożenie, sądzicie, że pozwoli- łabym mojemu dziecku wstąpić do wojska? Pułkownik Harrak przejechał palcem po kołnierzyku munduru. - Pani dzieci są Jedi. - Powiedziałam już, że nie daje im to żadnej przewagi nad Yuuzhanami. Pellaeon uniósł palec, przerywając odpowiedź pułkownika. - Dobrze, pani konsul. Przejrzę materiały, które pani dostarczyła. Nie jestem nie- życzliwie nastawiony do pani prośby i podobnie jak wiele innych osób w Imperium poczuwam się do odpowiedzialności za ludzi Nowej Republiki. Oni nas odrzucili, ale my ich nie. Jeśli będziemy w stanie, pomożemy wam. Leia kiwnęła głową. - Nie mogłabym prosić o więcej. - Mogłaby pani jak najbardziej. - pokiwał głową. - Miejmy jednak nadzieję, że tyle wystarczy.
Michael Stackpole47 R O Z D Z I A Ł 8 Luke Skywalker sięgnął po Moc, by odzyskać siły. Energia zalała go falami; po- czuł mrowienie w całym ciele. Rozkoszował się z uśmiechem zalewającym go ciepłem. Nieczęsto wykorzystywał Moc w ten sposób ostatnimi czasy; wolał bardziej bierne korzystanie z jej darów, ale wyczerpanie robiło swoje. Nie miał czasu na sen, więc potrzebował zastrzyku energii. Spojrzał w dół na notes komputerowy, stojący przed nim na biurku. Opracowanie przydziałów dla każdego z Jedi okazało się zadaniem trudniejszym, niż przypuszczał. Okazało się, że rycerze wysyłani w pojedynkę zastanawiali się, dlaczego mają iść sami, natomiast ci, którym przydzielił zadania w parach lub kilkuosobowych grupach, uważa- li, że wątpi w ich umiejętności, albo też kręcili nosem, że będą musieli niańczyć innych rycerzy. Pojawiały się też protesty dotyczące charakteru misji albo rodzaju środków, jakie należało podjąć w celu ich realizacji - filozoficzny konflikt pomiędzy Jedi wyol- brzymiał nawet najmniejsze różnice zdań. Luke pomasował kark swoją mechaniczną dłonią. - Wiesz, Artoo, myślałem, że ratowanie galaktyki to trudna praca. Teraz widzę, że jeszcze gorzej jest być urzędnikiem. Mały robot obrócił głowę, popiskując w odpowiedzi. Podłączony do komputera, R2-D2 pomagał Luke'owi koordynować odloty poszczególnych rycerzy. W miarę jak napływały dane z ich statków, robot uaktualniał dane, dzięki czemu Luke wiedział, czyjego ludzie udają się właśnie tam, gdzie mieli się znaleźć. W drzwiach biura pojawiła się Mara. - Luke, wygląda na to, że mamy problem. Weszła do pokoju, zapraszając gestem Anakina, który szedł tuż za nią. - Anakin wpadł na to pierwszy. Niech sam ci wyjaśni, o co chodzi. Ciemnowłosy młodzieniec uśmiechnął się. - Z myślą o planowaniu przyszłych misji opracowałem program, który analizuje wykorzystanie danych z naszej biblioteki. Śledząc pliki, otwierane po rozdzieleniu przydziałów między rycerzy, możemy się dowiedzieć, jakie informacje uważają za potrzebne, by wykonać zadania. Moglibyśmy w przyszłości od razu dołączać te pliki do Mroczny przypływ II - Inwazja 48 zleceń, oszczędzając w ten sposób czas. Dane byłyby wtedy umieszczane na datakar- tach zleceń. Wystarczyłoby je tylko uaktualnić. Mistrz Jedi uśmiechnął się szeroko. - To doskonały pomysł. - Dziękuję - rozpromienił się Anakin. - Właśnie przeczesałem wnioski o informa- cje. Nikt dotąd nie wiedział, że taki program istnieje i działa. Kiedy dostałem analizę wniosków i sprawdziłem z rejestrem wejść do systemu, natrafiłem na pewien problem. Luke uniósł brew. -To znaczy...? - Mój program wychwycił o piętnaście wniosków więcej, niż wynikałoby z ofi- cjalnego rejestru kontroli dostępu. - Chłopak wzruszył ramionami. - Te piętnaście nie zarejestrowanych wejść do systemu może okazać się problemem. Artoo, mógłbyś prze- słać mój plik z raportem na ten temat do komputera wujka Luke'a? Robot cicho zagwizdał. Luke spojrzał na ekran i zobaczył listę piętnastu plików z dołączonym do każdego opisem treści. - Laboratorium Otchłani, Gwiazda Śmierci, Pogromca Słońc, Miecz Ciemności, „Oko Palpatine'a"... to wszystko dane o różnych rodzajach superbroni i miejscach, gdzie powstały. Mara przytaknęła. - Te pliki zawierają kompletną specyfikację techniczną tych urządzeń. Mamy tu mnóstwo danych, ale nie wiemy, po co ktoś miałby do nich sięgać. Wnioski wyglądają nieciekawie. Luke usiadł przy biurku i spojrzał na listę plików. - Chcecie powiedzieć, że rejestr dostępu nie wychwycił tych plików, bo ktokol- wiek je otwierał, wszedł później do systemu i wymazał informacje na ten temat? Zatarł swoje ślady, tak? - Właśnie. - Anakin potrząsnął głową. - Próbowałem drążyć sprawę dalej i spraw- dzić, co zostało w pamięci, ale odpowiednie sektory wyczyszczono dwukrotnie. Kto- kolwiek to zrobił, jest w tym dobry. Luke westchnął i spojrzał na żonę. - Podejrzewasz kogoś? Wolno pokiwała głową. - Sprawdziłam nasze akta. Tylko paru Jedi dysponuje odpowiednimi umiejętno- ściami. Od razu wyeliminowałam Anakina, zaraz potem Tionnę. Resztą bym się nie przejmowała, ale myślę, że Octa Ramis może stanowić problem. Luke przypomniał sobie ciemnowłosą kobietę. - Była blisko z Miko Reglią, prawda? - Tionna mówiła mi, że jeszcze w Akademii mieli ze sobą romans. Wydaje jej się, że po zakończeniu nauki rozstali się i każde poszło w swoją stronę, ale ich dzienniki pokładowe wskazują na kilka miejsc, gdzie mogli się spotkać. - Mara wzruszyła ramio- nami. -Nie przypominam sobie, żeby była szczególnie roztrzęsiona w czasie jego po- grzebu na Yavinie IV, ale sama byłam wtedy w nie najlepszej formie. - Ja też nie zwróciłem na to uwagi. A ty, Anakinie? Zauważyłeś coś?
Michael Stackpole49 - Nie pamiętam, żeby płakała ani nic w tym stylu, ale specjalnie na to nie uważa- łem. Przykro mi. -Nie ma sprawy. Nie miałeś takiego obowiązku. - Luke pokiwał głową. - Więc wydaje się wam, że przeglądała te dane, żeby zbudować superbroń przeciwko Yuuzha- nom? Nie widzę w tym sensu. Mara pokręciła głową. - Zbudowanie nowej Gwiazdy Śmierci zajęłoby całe lata. Najszybciej można by skonstruować Pogromcę Słońc, ale stocznia, w której powstał, już nie istnieje. Zresztą nie potrafię sobie wyobrazić nikogo, choćby nie wiem w jak głębokim żalu był pogrą- żony, kto chciałby zbudować coś takiego i wysadzić parę słońc tylko po to, by pozbyć się Yuuzhan. - No tak, to by była przesada. - Ale to właśnie zrobił Kyp, prawda? - Anakin zmarszczył czoło. - Żeby pomścić śmierć brata, zabitego przez Imperium, zniszczył całą Caridę. - Tylko po to, żeby się dowiedzieć, że jego brat jeszcze żył, a zginął dopiero, kiedy on sam unicestwił planetę. - Luke westchnął ciężko. - Cele nigdy nie uświęcają środ- ków. Sprawdziłeś, co się dzieje z Octą? - Wsiadła na pokład swojego statku i jest już w drodze. Luke odchylił się na opar- cie krzesła i potarł dłonią szczękę. - Ciekawe. Kto jej towarzyszy? Mara uśmiechnęła się. - Odbyła wiele wspólnych misji z Daeshara'cor. - Ale Deshara'cor odleciała na Bimmisaari na pokładzie „Duragwiazdy". Artoo po- informował mnie, że „Duragwiazda” miała awarię hipernapędu, więc wróciła z nad- przestrzeni wcześniej, ale z Korelii mieli przysłać statki, które dowiozą pasażerów na miejsce. Robot potwierdził informacje Luke'a przeciągłym świergotem. Mara przytaknęła. - Tyle że jeśli spojrzysz na standardowy raport pogotowia, dołączony do wniosku o pomoc, znajdziesz tam bardzo ciekawy punkt. Na liście pasażerów nie figuruje ani jedna Twi'lekianka. - Co takiego? Anakin uśmiechnął się. - Domyślam się, że wsiadła na pokład, wszczepiła załodze odpowiednie wspo- mnienia i opuściła statek, zanim jeszcze wystartował. Lista pasażerów została sporzą- dzona na podstawie zgłoszeń osób, które zameldowały się w placówkach pogotowia. - A musisz pamiętać, Luke, że rycerza Jedi trudno byłoby przeoczyć podczas ta- kiej operacji ratunkowej. Mistrz Jedi przymknął oczy. - Coś mi tu nie gra. Octa szuka superbroni... to rozumiem. Yuuzhan Vong zabili Miko, więc mogę sobie wyobrazić, że szuka zemsty, nawet jeśli to oznacza przejście na ciemną stronę. Ale co kieruje Daeshara'cor? Czy i ją łączyło coś z Mikiem? Mara wzruszyła ramionami. - Nie wiem, ale myślę, że jej motywy są sprawą drugorzędną. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, dokąd poleciała. Mroczny przypływ II - Inwazja 50 Anakin roześmiał się. - To nie powinno być trudne. Jest tylko kilka miejsc, gdzie dałoby się zbudować superbroń, prawda? Na przykład stocznie Kuat... Mistrz Jedi przytaknął. - Nie da się dziś skonstruować czegoś takiego w tajemnicy, zresztą po prostu nie miałaby odpowiednich materiałów. Jej chodzi o coś innego. Spojrzał na robota. - Artoo, ściągnij mi dane na temat doku cumowniczego, z którego odleciała „Du- ragwiazda". Chcę mieć listę wszystkich statków z ich portami przeznaczenia, które odleciały z tego doku cztery godziny przed odlotem „Duragwiazdy" i cztery godziny po nim. - Może ich być nawet kilkadziesiąt, Luke. - Wiem, Maro, ale musimy od czegoś zacząć. - Luke wziął ze stołu miecz i przy- piął do pasa. - Nie potrzeba nam zbuntowanego Jedi, uganiającego się po galaktyce w poszukiwaniu pogromcy planet. Śmigaczem szybko dotarli do hangaru numer 9372. Jego wnętrze, podobne do ogromnej jaskini, wrzało aktywnością. Podnośniki unosiły ładunki; długie sznury pasa- żerów wiły się po drodze do wyjścia; robotnicy, którzy akurat nie mieli nic do roboty, skupiali się w grupki, by pić, śmiać się i grać w sabaka. Mara i Anakin rozdzielili się i skierowali w stronę kas biletowych dla promów, przewożących pasażerów na statki czekające na orbicie. R2-D2 podłączył się do portu lokalnego terminala, by wczytać dane, o które prosił Luke. Luke otworzył się na Moc i zaczął krążyć pomiędzy ludźmi zapełniającymi po- mieszczenie. Zalały go fale najrozmaitszych emocji. Uśmiechnął się, wyczuwając po- różnioną parę, która odmiennie rozumiała pojęcie punktualności. Mijał zaaferowanych ludzi, którzy zastanawiali się, czy na pewno zapakowali to czy tamto. Pokiwał głową wyczuwając kapitanów sumujących zyski, jakie przyniesie im każda skrzynia ładowana lub wyładowywana z ich frachtowców. Podniecenie pasażerów wybierających się w przestrzeń po raz pierwszy kazało mu uśmiechnąć się szerzej, a namiętność pary rozpo- czynającej podróż poślubną wywołała rumieniec na jego twarzy. Wędrując tak bez celu, starał się odtworzyć tok myślenia Daeshara'cor. Intereso- wała się superbroniąna tyle, by grzebać w ściśle tajnych plikach na ten temat. Wiedzia- ła, że na Bimmisaari jest oczekiwana za pięć dni, więc do tego czasu nikt nie podniesie alarmu. To zawężało wachlarz tras, które mogła wybrać. Luke od razu odrzucił możliwość, że udała się do Laboratorium Otchłani w pobli- żu Kessel. „Duragwiazda" miała ją przecież zabrać na Bimmisaari, skąd tylko krótki skok dzielił ją od Kessel. Poza tym pliki, do których się włamała, nie pozostawiały wątpliwości, że admirał Daala zniszczyła laboratorium. Choć istniała możliwość, że jakieś jego fragmenty nadal krążyły w przestrzeni, szansa, że ocalało wśród nich co- kolwiek, co nadawałoby się do użytku, była minimalna. Zanim Luke zdążył się zastanowić, czego tak naprawdę szukała Daeshara'cor, wy- czuł dziwne zawirowanie Mocy. Początkowo zauważył czyjąś ciekawość, która zaraz