Tom VIII
Ostrze Zwycięstwa I
PODBÓJ
Greg Keyes
Przekład
Aleksandra Jagiełowicz
Tytuł oryginału
EDGE OF VICTORY I – CONQUEST
Redakcja
ZBIGNIEW FONIOK
MAGDALENA STACHOWICZ
ANDRZEJ WITKOWSKI
JOLANTA KUCHARSKA
RENATA KUK
Ilustracja na okładce
TERESE NIELSEN
Published originally under the title
Edge Of Victory I – Conquest
by Ballantine Books 2001.
For the Polish edition
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Wydanie I 2001.
ISBN 83-7245-765-4
Dla Charlie Sheffer i wszystkich moich przyjaciół w Salle Auriol Seattle
PROLOG
Dorsk 82 przycupnął za kamiennymi stopniami nabrzeża w samą porę,
aby uchylić się przed promieniem laserowym, wystrzelonym po drugiej stronie
wody.
– Szybko na pokład – rzucił swoim podopiecznym. – Znów nas znaleźli.
Łagodnie powiedziane. Od drugiej strony wału przeciwpływowego zbliżał
się tłum mniej więcej pięćdziesięciu Aqualishów. Wpadali na siebie i wyda-
wali chrapliwe okrzyki. Większość była uzbrojona tylko w pałki, noże czy
kamienie, ale kilku niosło włócznie energetyczne, a co najmniej jeden miał
miotacz, o czym dobitnie świadczyła dymiąca dziura w nabrzeżu.
– Niech pan wraca, mistrzu Dorsk – błagał robot protokolarny 3D-4 za
jego plecami.
Dorsk skinął bezwłosą głową pokrytą zielono-żółtym wzorem.
– Zaraz. Muszę ich zatrzymać na kładce, żeby wszyscy zdążyli wejść na
pokład.
– Nie zatrzyma ich pan w pojedynkę, sir.
– Chyba dam radę. Poza tym muszę spróbować z nimi porozmawiać. To
nie ma sensu.
– Oni poszaleli – odparł robot. – Niszczą roboty w całym mieście!
– Nie są szaleni – sprostował Dorsk. – Tylko przerażeni. Yuuzhanie
Vong są na Ando, wkrótce mogą podbić planetę.
– Ale dlaczego niszczą roboty, mistrzu Dorsk?
– Ponieważ Yuuzhanie nienawidzą maszyn – wyjaśnił khommicki klon. –
Uważają je za bluźnierstwo.
– Jak to możliwe? Dlaczego?
5
– Nie wiem – odparł Dorsk. – Ale to fakt. Idź, proszę, i pomóż innym
wchodzić na pokład. Mój pilot jest już przy sterach, dostał instrukcje lotu,
więc jeśli nawet coś mi się przytrafi, wam nic się nie stanie.
Robot jednak ciągle się wahał.
– Dlaczego pan nam pomaga, sir?
– Ponieważ jestem Jedi i mogę to zrobbić. Nie zasługujecie na zniszczenie.
– Pan też nie, sir.
– Dziękuję. Nie zamierzam dać się zabić.
Robot wreszcie dołączył do swoich brzęczących i warczących towarzyszy
na pokładzie oczekującego statku.
Tłumek dotarł już do starożytnej kamiennej kładki łączącej miasto-atol
Imthitiill z opuszczoną platformą rybacką, na której przykucnął Dorsk. Wy-
glądało na to, że wszyscy są na piechotę, więc trzeba tylko powstrzymać ich
przed przejściem przez kładkę.
Szczupłe ciało Dorska sprężyło się. Jednym susem przebył drogę spoza
osłony schodków na kładkę. Z mieczem u boku Jedi obserwował zbliżający
się tłum.
Jestem Jedi, pomyślał. Jedi nie zna strachu.
I rzeczywiście, ku własnemu zdumieniu, nie czuł lęku. Przez cały okres
szkolenia u mistrza Skywalkera dręczyły go ataki paniki. Dorsk był osiem-
dziesiątym drugim klonem Khommity noszącego to imię. Wyrósł w świecie,
którego mieszkańcy byli zadowoleni z własnej wersji doskonałości; nie mógł
więc być przygotowany na strach, niebezpieczeństwo, nawet na nieoczekiwa-
ne wydarzenia. Czasem wydawało mu się, że nigdy nie zdoła wykazać takiej
odwagi, jak inni uczniowie Jedi, czy choćby dorównać swemu sławnemu po-
przednikowi Dorskowi 81.
Teraz jednak, kiedy spoglądał na zbliżający się tłum, czuł tylko łagodny
smutek, że tamci upadli tak nisko. Z pewnością bardzo boją się Yuuzhan
Vong.
Niszczenie robotów zaczęło się od sporadycznych incydentów, ale w ciągu
kilku dni epidemia destrukcji ogarnęła cała planetę. Rząd Ando – w obecnym
stanie rzeczy – ani nie pochwalał, ani nie ganił tej brutalności; prawdopodob-
nie tak długo, jak śmierć i rany omijały nieroboty. Bez pomocy policji Dorsk
82 był dla robotów jedyną szansą i nie zamierzał ich zawieść. Zbyt wielu już
zawiódł.
Włączył miecz świetlny. Przez chwilę wszystko, co go otaczało, docie-
rało do jego mózgu jednocześnie. Zachodzące słońce zalewało pomarańczo-
wym blaskiem ocean i rozpalało wysokie chmury na horyzoncie, zmieniając je
6
w płomieniste zamczyska. Wyżej niebo ciemniało, przybierając nocne barwy
żyłkowanego złotem nefrytu i akwamaryny. Światła cylindrycznych białych
wież Imthitill zapalały się jedne po drugich, tak samo jak światła platform
rybackich unoszących się na głębinach. Ciemny ocean zaroił się samotnymi
konstelacjami.
Jego własna planeta nie znała takich niezwykłych spektakli. Pogoda na
Khomm była równie przewidywalna i spokojna jak jej ludzie. Bardzo możliwe,
że on, Dorsk 82, był jedynym przedstawicielem swego gatunku, który potrafił
docenić to niebo lub podmalowane ołowiem fale oceanu.
Szarpały nim powiewy słonego powietrza. Uniósł podbródek. Po tych
wszystkich latach poczuł nagle, że wreszcie robi to, o czym zawsze marzył.
Jeden z Aąualishów wysunął się na czoło tłumu. Był niższy od innych,
a swoje kły wyrzeźbił zgodnie z lokalną modą. Miał na sobie znoszony kom-
binezon ładowacza.
– Odejdź, Jedi – rozkazał. – Te roboty to nie twój interes.
– Te roboty są pod moją ochroną – spokojnie wyjaśnił Dorsk.
– Nie należą do ciebie, nie masz prawa ich chronić – odkrzyknął Aqualish.
– Jeśli ich właściciele nie wyrażają sprzeciwu, ty nie masz nic do powiedzenia.
– Nie mogę się z tym zgodzić – odparł Dorsk. – Ty także spróbuj pomyśleć
rozsądnie. Zniszczenie robotów nie obłaskawi Yuuzhan Vong.
Nic ich nie obłaskawi.
– To nie twoja sprawa – warknął samozwańczy rzecznik grupy. -
I nie twoja planeta, Jedi. Należy do nas. Nie słyszałeś? Yuuzhanie Vong
właśnie opanowali Duro.
– Nie słyszałem – powiedział Dorsk. – To i tak nie ma znaczenia.
Wracajcie w pokoju do swoich domów. Nie chcę skrzywdzić nikogo z was.
Zabieram roboty ze sobą. Nie zobaczycie ich nigdy więcej na Ando. Przyrze-
kam wam.
Tym razem dostrzegł unoszący się miotacz w dłoni Aqualisha ukrytego
głęboko w tłumie. Dorsk przechwycił go Mocą i ściągnął do siebie. Broń
zatoczyła łuk w powietrzu i wylądowała w jego lewej dłoni.
– Proszę – powtórzył.
Przez dłuższą chwilę obie strony stały w bezruchu. Dorsk wyczuwał ich
wahanie, ale Aqualishowie byli rasą upartą i porywczą. Łatwiej byłoby za-
trzymać wybuchającą nową niż uspokoić gromadę Aąualishów.
Nagle usłyszał pomruk i zobaczył, że zbliża się śmigacz ochrony. Odstąpił
w tył i pozwolił, aby pojazd zatrzymał się pomiędzy nim a gromadą. Nie
7
przestał być czujny nawet wówczas, gdy ośmiu Aąualishów w jaskrawożółtych
zbrojach ustawiło się w tyralierę i zaczęło napierać na tłum.
Oficer wystąpił z szeregu.
– Co tu się dzieje? – zapytał.
Dorsk wykonał lekki ruch głową.
– Ci ludzie zamierzają zniszczyć grupę robotów. Ja je chronię.
– Rozumiem – skinął głową oficer. – To twój statek?
– Tak.
– Czy są inni Jedi na pokładzie?
– Nie.
– Doskonale. – Oficer przemówił do małego komunikatora za cicho, by
Dorsk mógł usłyszeć jego słowa, ale klon nagle wyczuł, co się zaraz stanie.
– Nie! – krzyknął. Okręcił się na pięcie i rzucił w kierunku statku, ale
zanim tam dobiegł, kilka promieni świetlnych, zbyt jasnych dla jego oczu,
uderzyło w powłokę. W niebo wystrzeliła kolumna białego płomienia, unosząc
ze sobą jony, które niedawno stanowiły część jego statku, jego pilota Hhena
i trzydzieści osiem robotów.
Dorsk stał bez ruchu, wpatrując się w to bezsensowne dzieło zniszczenia
i bezgłośnie poruszając ustami. Wtedy spadł na niego cios pałki ogłuszającej.
Upadł, zwracając nic nie rozumiejący wzrok na swoich prześladowców.
Oficer, z którym przed chwilą rozmawiał, stał nad nim, trzymając pałkę.
– Leż, Jedi, a będziesz żył.
– Co? Dlaczego?
– Pewnie nie słyszałeś. Yuuzhanie Vong zaproponowali pokój. Zatrzyma-
ją się w swoim podboju na Daro, zostawiając Ando w spokoju, jeśli tylko
przekażemy im Jedi. Wezmą nawet twojego trupa, ale pewnie woleliby mieć
cię żywego.
Dorsk 82 wezwał na pomoc Moc, rozmywając w niej ból i paraliż od
uderzenia, po czym wstał.
– Rzuć miecz świetlny, Jedi – polecił oficer.
Dorsk wyprostował się i spojrzał w paszcze miotaczy. Rzucił pistolet,
który odebrał komuś w tłumie i przyczepił miecz świetlny do pasa.
– Nie będę z wami walczył – oznajmił.
– Dobrze. Wobec tego nie powinieneś mieć nic przeciwko temu, aby oddać
broń.
– Yuuzhanie Vong nie dotrzymają słowa. Chcą tylko, abyście za nich zli-
kwidowali ich najgorszych wrogów. Jeśli sprzątniecie im z drogi Jedi, przyjdą
po was. Zdradzając mnie, zdradzicie również siebie.
8
– Spróbujemy szczęścia – zdecydował oficer.
– Odchodzę stąd – rzekł Dorsk z wymownym gestem. – Nie zatrzymasz
mnie.
– Nie – odparł oficer. – Nie zatrzymam cię.
– Ani nikt inny.
Dorsk 82 ruszył przed siebie. Jeden z żołnierzy, bardziej zdeterminowany
od innych, drżącą dłonią uniósł miotacz.
– Nie rób tego – poprosił Dorsk i wyciągnął rękę.
Promień osmalił mu dłoń. Dorsk cofnął się, ale w zamieszaniu pozosta-
li otrząsnęli się z sugestii, którą umieścił w ich umysłach. Następny strzał
przeszył mu udo. Dorsk upadł na kolana.
– Stój – polecił oficer. – Koniec z umysłowymi gierkami.
Dorsk mozolnie dźwignął się na nogi. Zrobił krok naprzód.
Jestem Jedi. Jedi nie zna lęku.
Zmierzch rozjarzył się ogniem miotaczy.
„Pomoc”.
Automatyczny sygnał był słaby, ale wyraźny.
– Mam ich – rzekł Uldir – Mówiłem ci przecież, nie?
Dacholder, jego drugi pilot, poklepał go po ramieniu. – Oczywiście, chłop-
cze. Jesteś najlepszym ratownikiem w całej jednostce.
– Mam dobre przeczucia, to wszystko – odrzekł Uldir. – Sprawdź, czy
możesz nawiązać łączność.
– Jasna sprawa. – Dacholder włączył układ komunikacyjny. – „Duma
Theli” do uszkodzonego statku. Uszkodzony statek, czy mnie słyszycie?
Odpowiedzią był szum zakłóceń, ale był to szum modulowany.
– Próbują odpowiedzieć – mruknął Uldir. – Ich układ łączności musi być
uszkodzony. Może kiedy się zbliżymy. . . Hej, to chyba oni!
Sensory dalekiego zasięgu ukazywały martwo wiszący w przestrzeni sta-
tek, mniej więcej wielkości średniego transportera. Prawdopodobnie było to
„Zwycięskie Rozdani”, luksusowa jednostka, która wykonała skok z sektora
koreliańskiego i zniknęła gdzieś po drodze. Skok „Rozdania” przeniósł go nie-
bezpiecznie blisko Obroa-skai, która należała teraz do przestrzeni Yuuzhan
Vong. Yuuzhanie nie wkraczali otwarcie na żadną planetę od czasu upadku
Duro, ale od czasu do czasu ustawiali na granicy swojej przestrzeni parę do-
vin basali w charakterze interdyktorów. Wyrywały one z nadprzestrzeni zbyt
odważne lub nieostrożne statki, które zapędzały się w pobliże ich niezbyt
wyraźnych granic. Większości nigdy nie odnajdywano, ale „Zwycięskie Roz-
danie” zdołał wysłać pełną zakłóceń transmisję, która pozwoliła zlokalizować
9
statek w okolicy perlemiańskiego szlaku handlowego, w pobliżu sektora środ-
kowego. Wciąż był to spory kawałek przestrzeni, ale poszukiwania i misje
ratunkowe były specjalnością Uldira od sześciu lat. W dojrzałym wieku lat
dwudziestu dwóch był jednym z najlepszych pilotów w eskadrze.
– W sam cel – zauważył Dacholder. – Gratulacje. Znowu.
– Dzięki, doktorku.
Dacholder był nieco starszy od Uldira. Przedwcześnie posiwiał, a w dodat-
ku włosy zaczęły cofać mu się nad czołem w takim tempie, że, jak żartował
Uldir, prawie było widać, jak biorą nogi za pas. Dacholder nie był wybitnym
pilotem, ale wystarczająco kompetentnym, a przy tym Uldir po prostu go
lubił.
– Słuchaj no, Uldir – zaczął Dacholder – Nigdy cię o to nie pytałem,
ale. . . kiedy pojawili się Vongowie, dlaczego nie zażądałeś przeniesienia do
jednostki wojskowej? Latasz tak, że natychmiast znalazłbyś się wśród asów.
– Za gorąco tam dla mnie – odparł Uldir.
– Pieprzysz. Akcje ratunkowe są dwa razy bardziej niebezpieczne przy
jednej dziesiątej mocy ognia. Słyszałem, że w czasie upadku Duro porwałeś
trzech zbłąkanych pilotów sprzed nosa czterem skoczkom koralowym, i to bez
żadnej pomocy.
– Miałem kupę szczęścia – skromnie odparł Uldir.
– Jesteś pewien, że to nie coś innego?
– Co masz na myśli?
– No cóż, słyszałem, że uczęszczałeś do akademii Jedi Skywalkera.
Uldir skwitował to śmiechem.
– „Uczęszczanie” nie jest właściwym określeniem. Pobyłem tam trochę,
narobiłem zamieszania na skalę kosmiczną w rekordowo krótkim czasie i nie
wykazywałem żadnego talentu do sztuczek Jedi. Ale może i masz rację. Wy-
obrażałem sobie chyba, że jeśli stanę się Jedi, będę przynajmniej w stanie ich
naśladować. Poszukiwania i akcje ratunkowe wydawały mi się najlepszym
sposobem, a poza tym w czasie wojny jesteśmy tak samo potrzebni jak ci
wszyscy piloci.
– I nie musisz zabijać.
Uldir wzruszył ramionami.
– Mniej więcej o to chodzi. Odkąd to tyle o mnie myślisz, doktorku? –
Przełączył powiększenie na wizji. – Popatrz no – mruknął, kiedy zniszczony
statek pojawił się w polu ekranu. – Nie wygląda tak źle. Może nawet nie ma
ofiar.
– Możemy tylko mieć nadzieję – zgodził się Dacholder.
10
– Widzisz tam coś jeszcze?
– Nic a nic – odparł Dacholder.
– To dobrze. Jesteśmy na skraju przestrzeni Yuuzhan Vong, ale nie za-
nadto blisko. Nie mam ochoty nadziać się na ich interdyktory.
– Zauważyłem, że wyciągnąłeś prawie dwadzieścia procent z tłumików
inercyjnych. Dobra robota.
– Widzisz, czego można dokonać, jeśli żyjesz tylko i wyłącznie dla służby?
– mruknął Uldir. Lekko skorygował trajektorię. – Wydaje się, że kuleją, ale
systemy podtrzymania życia chyba nie ucierpiały.
– Aha. . .
Uldir spojrzał z ukosa na drugiego pilota. Wydawał się nieco nerwowy, co
było dość niecodzienne. Nie znaczyło to, że miał najmocniejsze nerwy w jed-
nostce, ale nigdy nie był tchórzem. Może chodziło o to, że zapuścili się tak
daleko bez wsparcia. Wojna spowodowała, że wszyscy nieco zbyt intensywnie
wykorzystywali swoje zasoby.
– Uldir. . . – odezwał się nagle Dacholder.
– Tak?
– Myślisz, że uda nam się ich pokonać? Mówię o Vongach.
– Głupie pytanie – stwierdził Uldir. – Oczywiście, że tak. Zaskoczyli nas
po prostu, to wszystko. Zobaczysz. Jak tylko wojsko się pozbiera do kupy
i wprowadzi do gry Jedi, Yuuzhanie Vong będą wiać aż miło.
Dacholder milczał przez chwilę, obserwując rosnący statek.
– Chyba nie zdołamy ich pokonać – szepnął. – W ogóle nie powinniśmy
byli zaczynać z nimi wojny.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Widzisz, że nakopali nam do tyłków od samego początku. Jeśli zechcą
jeszcze raz uderzyć, zdobędą Coruscant w okamgnieniu.
– Defetystyczna gadka.
– Raczej realistyczna.
– No to co? – rzucił zadziornie Uldir. – Uważasz, że powinniśmy się pod-
dać?
– Nie musimy chyba tego robić. Przecież tych Vongów nie ma aż tak
wielu. Mają już tyle planet, ile potrzebują. Sami tak twierdzą. Nie wykonali
żadnego ruchu od czasu Duro i pewnie nie. . .
Uwagę Uldira przyciągnęła nagle konsola, dlatego nie usłyszał, co jeszcze
mówił Dacholder.
– Zapamiętaj, co chciałeś powiedzieć – rzucił – i wywołaj ich.
– Dlaczego?
11
– Bo udaje trupa, oto dlaczego. Właśnie włączył wszystkie systemy i bę-
dzie próbował ściągnąć nas promieniem. – Błyskawicznie rozpoczął manewr
uniku.
– No to niech nas ściągną, Uldir – odrzekł Dacholder. – Nie każ mi tego
używać.
Ku wielkiemu zdumieniu Uldira „to” okazało się miotaczem, który drugi
pilot trzymał wycelowany w jego głowę.
– Doktorku, co ty robisz?
– Przykro mi, chłopcze, bo cię lubię, naprawdę. Robię to z taką przyjem-
nością, jakbym się napił kwasu, ale muszę.
– Co musisz?
– Mistrz wojenny Yuuzhan Vong wyraził się całkiem jasno. Żąda wszyst-
kich Jedi.
– Doktorku, ty wariacie, przecież ja nie jestem Jedi.
– Jest lista, Uldirze, a ty się na niej znajdujesz.
– Lista? Jaka lista? Na pewno nie zrobiona przez Yuuzhan Vong, bo oni
nie mogą wiedzieć, kto uczęszczał do akademii, a kto nie.
– To racja. Niektórzy z nas zajmują wysokie stanowiska.
Uldir zmrużył oczy.
– Nas? Jesteś w Brygadzie Pokoju, Doktorku?
– Tak.
– Ze wszystkich. . . – Uldir zamilkł. – I ten statek. Teraz zabierzesz mnie
do Yuuzhan Vong, mam rację?
– To nie był mój pomysł, chłopcze. Wypełniam tylko rozkazy. A teraz
zwolnij, jak dobre dziecko, i niech nas ściągną.
– Nie jestem Jedi – powtórzył Uldir.
– Nie? A ja zawsze uważałem, że twoje przeczucia są odrobinę zbyt trafne.
Wydajesz się widzieć rzeczy, zanim się zdarzą.
– Oczywiście. Tak samo jak to tutaj, prawda?
– To i tak nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, że oni myślą, iż jesteś
Jedi. I jestem pewien, że wiesz parę rzeczy, którymi mogliby się zainteresować.
– Nie rób tego, Doktorku. Błagam cię. Wiesz, co Yuuzhanie Vong robią
swoim ofiarom. Jak w ogóle możesz myśleć o tym, żeby robić z nimi interesy?
Na wielki kosmos, przecież oni zniszczyli Ithor!
– Z tego, co słyszałem, odpowiedzialny jest za to Jedi, niejaki Corran
Horn.
– Karma dla banth!
Dacholder westchnął.
12
– Daję ci czas. Liczę do trzech, Uldir.
– Nie rób tego, Doktorku. . .
– Raz. . .
– Nie pójdę z nimi!
– Dwa. . .
– Proszę!
– Trz. . .
Dacholder nigdy nie dokończył. Zanim doszedł do końca słowa, znalazł
się w próżni o dwadzieścia metrów od statku i wciąż przyspieszał. Uldir na
powrót uszczelnił kokpit. W uszach mu dzwoniło, a twarz piekła od krótkiego
kontaktu z nicością. Spojrzał na brakującą koję przyspieszeniową.
– Przykro mi, Doktorku – rzekł. – Nie pozostawiłeś mi wielkiego wyboru.
Cóż, to chyba dobrze, że ci nie powiedziałem o wszystkich moich modyfika-
cjach.
Otworzył przepustnicę, szybko zwiększając odległość od jachtu. Zanim
pokonali bezwładność i zaczęli przyspieszać, Uldir wykonał skok w nadprze-
strzeń i zniknął.
Nie wiedział, dokąd leci. Jeśli przeżyje skok w nadprzestrzeń, czy będzie
bezpieczny?
A jeśli on nie jest bezpieczny, to co z prawdziwymi Jedi? Co z jego przy-
jaciółmi z Akademii?
Przed tym nie mógł uciec. Mistrz Skywalker musi się dowiedzieć, co się
dzieje. O sobie pomyśli później. . .
Swilja Fenn usiłowała utrzymać się na nogach. Taka podstawowa czyn-
ność: stanie. Właściwie nigdy się o tym nie myśli. Ale długa ucieczka na
Cujicor, utrata dużej ilości krwi i ciasne, brudne więzienie na statku Bryga-
dy Pokoju sprawiły, że nawet utrzymanie się na nogach stawało się walką.
Zaczerpnęła sił z Mocy i bezradnie potrząsnęła lekku.
Ci dranie z Brygady Pokoju wyrzucili ją, związaną i półprzytomną, na
jakimś bezimiennym księżycu, a sami wzięli nogi za pas. Wkrótce potem
pojawili się Yuuzhanie Vong. Przecięli jej więzy i zastąpili żywą, galaretowatą
substancją, jednocześnie wykrzykując coś do niej w języku, który zdawał się
składać wyłącznie z przekleństw.
Potem długo wędrowali po różnych ciemnych miejscach, aż wreszcie –
ledwie trzymając się na nogach – znalazła się tu, w ogromnym pomieszcze-
niu, które wydawało się wycięte w bryle surowego mięsa. Śmierdziało też
podobnie.
13
Swilja zmrużyła oczy. Ktoś wyłaniał się z ciemności zalegającej odległe
kąty sali.
– Czego ode mnie chcecie, gnojarze lyleków? – warknęła, na moment
zapominając o przeszkoleniu Jedi.
Swój błąd przypłaciła ciosem w twarz, dość mocnym, aby zbić ją z nóg.
Kiedy się pozbierała, ON stał nad nią.
Yuuzhanie Vong lubili blizny. Podobały im się pocięte twarze i tatuaże,
poobcinane palce u rąk i nóg. Im wyżej się znajdowali w łańcuchu pokarmo-
wym, tym mniej ich zostawało. A przynajmniej z tych części ciała, z którymi
zaczynali, bo nie gardzili również implantami.
Yuuzhanin Vong, który stał nad nią, musiał plasować się w łańcuchu
pokarmowym naprawdę wysoko, bo wyglądał tak, jakby wpadł do zbiorni-
ka z wibroostrzami. Większą część jego ciała pokrywały łuski o barwie za-
schniętej krwi, z ramion spływało mu coś w rodzaju płaszcza. To coś łagodnie
pulsowało.
I podobnie jak w przypadku innych Yuuzhan, był nieobecny. Gdyby był
Twi’lekiem, człowiekiem lub Rodianinem, mogłaby zatrzymać jego serce przy
użyciu Mocy lub skręcić mu kark o sufit. Ciemna czy jasna strona, nieważne,
skorzystałaby z niej i ostatecznie uwolniła od niego galaktykę.
Spróbowała więc pierwszego lepszego sposobu ataku, jaki przyszedł jej na
myśl – rzuciła się na niego, usiłując wydrapać mu oczy. Znajdował się tylko
o metr od niej, z pewnością zdoła zabrać ze sobą tę larwę.
Niestety, pierwszy lepszy sposób nie był jednocześnie najlepszy. Ten sam
strażnik, który ją przed chwilą uderzył, teraz skoczył szybko jak błyskawica
i chwycił pełną garścią za lekku, przygważdżając do miejsca i zwracając
twarzą do potwora.
– Znam cię – syknęła, plując zębami i krwią. – Ty jesteś tym, który
zażądał naszych głów. Tsavong Lah.
– Jestem mistrz wojenny Tsavong Lah – potwierdził potwór.
Splunęła na niego. Ślina splamiła mu dłoń, ale nie zareagował, odmawia-
jąc jej nawet tej niewielkiej satysfakcji.
– Gratuluję ci, okazałaś się warta honorowej ofiary – rzekł Tsavong
Lah. – Jesteś bardziej godna podziwu niż te tchórzliwe męty, które cię
tu dostarczyły. Oni po prostu sczezną, kiedy nadejdzie czas. Nie będziemy
drwić z bogów, składając ich w ofierze.
Nagle odsłonił wnętrze ust: nie był to widok, jaki Swilja miała ochotę
oglądać. Mógł to być zarówno uśmiech, jak i drwiący grymas.
14
– Jeśli wiesz, kim jestem – rzekł Tsavong Lah – wiesz także, czego chcę.
Wiesz, kogo chcę.
– Nie mam pojęcia, czego chcesz. Cokolwiek to jest, jak cię znam, pewnie
przyprawiłoby o mdłości nawet Hutta.
Tsavong Lah oblizał wargę i lekko przekrzywił głowę, świdrując ją oczami.
– Pomóż mi znaleźć Jacena Solo – rzekł. – Z twoją pomocą zdołam go
odnaleźć.
– Nażryj się poodoo.
Lah parsknął śmiechem.
– Nie do mnie należy zmiana twoich przekonań – rzekł. – Mam od tego
specjalistów. A jeśli im także nie uda się perswazja, będą inni, wielu, wielu
innych. Pewnego dnia wszyscy poznacie prawdę. . . lub śmierć.
Od tej chwili zdawało się, że zapomniał o jej istnieniu. Z jego oczu zniknął
wyraz świadczący, że w ogóle ją widzi czy że widział kiedykolwiek. Odwrócił
się i powoli odszedł na bok.
– Mylisz się – wrzasnęła, gdy wywlekali ją z pokoju. – Moc jest silniejsza
od was! Jedi to twoja zguba, Tsavongu Lahu!
Ale mistrz wojenny nie odwrócił głowy. Nawet nie zwolnił kroku.
Godzinę później sama Swili ja zwątpiła w swoje odważne słowa. Nawet
ich już nie pamiętała. Nie istniało dla niej nic oprócz bólu, a i on wkrótce
przestał istnieć. . .
I
PRAKSEUM
ROZDZIAŁ
1
Lukę Skywalker stał wyprostowany przed grupą Jedi. Jego twarz wyda-
wała się twardsza i bardziej nieruchoma niż maska z durastali. Sztywność
ramion, precyzja każdego gestu, ton głosu i nacisk kładziony na każde wy-
mawiane słowo świadczyły o pełnej kontroli i wierze we własne siły.
Tylko Anakin Solo wiedział, że to pozory. Wściekłość i lęk wypełniały
salę setkami atmosfer ciśnienia. Coś w mistrzu Skywalkerze załamało się pod
wpływem tego ciężaru. Wydawało się, że to umiera nadzieja. Anakin czuł,
że to najgorsza rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczył, a przecież w ciągu
swojego szesnastoletniego życia doświadczył już niejednej przykrości.
Wrażenie nie trwało długo. Nic nie uległo zniszczeniu, zostało tylko stłam-
szone, ale od razu odzyskało formę. Mistrz Skywalker znów był tak silny i pe-
łen wiary w Moc, jak na to wyglądał. Anakin uznał, że nikt inny tego nie
zauważył.
On jednak widział wszystko. To tak, jakby zadrżała opoka. Było to wraże-
nie, jakie Anakin nieprędko zapomni: jeszcze jedna rzecz, która wydawała się
wieczna i nagle uległa zniszczeniu, kolejny śmigacz umykający mu spod stóp,
który zostawił go rozpłaszczonego na ziemi, niewiedzącego, co się właściwie
stało. Czy on się nigdy nie nauczy?
Zmusił się, aby skupić spojrzenie lodowatoniebieskich oczu na mistrzu
Skywalkerze, na jego znajomej, pobrużdżonej wiekiem i bliznami twarzy. Za
jego plecami, za ogromnym oknem z transparistali przepływały nieskończone
światła i życie Coruscant. Na tle cyklopowych budynków i wędrujących smug
światła mistrz wydawał się kruchy i roztargniony.
Anakin odsunął od siebie cierpienie, starając się skupić na słowach wuja.
– Kyp – mówił mistrz Skywalker – rozumiem, co czujesz.
Kyp Durron był uczciwszy od mistrza Skywalkera, przynajmniej w nie-
których sprawach. Gniew, który nosił w sercu, odzwierciedlał się również na
twarzy. Gdyby Jedi byli planetą, mistrz Skywalker stałby na jednym biegu-
nie, emanując spokojem, a Kyp na drugim, zaciskając pięści w furii.
Planeta rozpadała się mniej więcej w okolicach równika.
Kyp postąpił krok naprzód i przeciągnął dłonią po ciemnych, przetyka-
nych srebrnymi nitkami włosach.
– Mistrzu Skywalkerze – rzekł. – Nie sądzę, abyś wiedział, jak się czuję.
Gdyby tak było, wyczułbym to poprzez Moc. Wszyscy byśmy to wyczuli. Ty
jednak ukrywasz przed nami swoje uczucia.
– Nigdy nie powiedziałem, że czuję to samo co ty – łagodnie odparł
Lukę – tylko że rozumiem.
– Aha – skinął głową Kyp. Wycelował palec w Skywalkera, jakby do-
piero teraz przechodził do sedna sprawy. – Chcesz powiedzieć, że rozumiesz
mnie intelektualnie, ale nie sercem! Jedi, których szkoliłeś i inspirowałeś, są
prześladowani i zabijani w całej galaktyce, a ty to „rozumiesz” tak, jak się
rozumie równanie? I krew się w tobie nie gotuje, żeby przejść do czynów?
– Oczywiście, że chciałbym coś z tym zrobić – odparł Lukę. – Poto wła-
śnie zebrałem was tutaj. Ale gniew nie jest odpowiedzią. Atak także nie jest
odpowiedzią, a już na pewno nie zemsta. Jesteśmy Jedi.
Bronimy i wspieramy.
– Kogo bronimy? Kogo wspieramy? Bronimy tych istot, które uwolniłeś
od okrucieństwa Palpatine’a? Wspieramy Nową Republikę i jej dobrych lu-
dzi? Ochraniamy tych, za których wszyscy przelewaliśmy krew raz za razem,
w imieniu lepszej sprawy i większego dobra? Te same tchórzliwe istoty, które
teraz nas obrażają, zdradzają i składają w ofierze swoim nowym yuuzhańskim
władcom? Nikt już nie chce naszej pomocy. Chcą, żebyśmy umarli i poszli
w zapomnienie. Powiedziałbym, że najwyższy czas, abyśmy zaczęli bronić
sami siebie. Jedi za Jedi!
Rozległy się oklaski – nieogłuszające, ale też i niezdawkowe. Anakin mu-
siał przyznać, że Kyp ma trochę racji. Komu teraz mogą zaufać Jedi? Wy-
dawało się, że tylko innym Jedi.
18
– Więc co, według ciebie, powinniśmy zrobić, Kyp? – łagodnie zapytał
Luke.
– Powiedziałem: bronić się. Zwalczać zło, jakąkolwiek przyjmie postać.
Nie czekajmy, aż wojna przyjdzie do nas, aż zaskoczy nas w domach, we śnie,
wśród dzieci. Wyruszymy, znajdziemy wroga. Atak na zło jest obroną.
– Innymi słowy, chcesz, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie i twój tuzin.
– Chciałbym, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie, mistrzu. . . w czasach,
kiedy walczyłeś z Imperium.
Lukę westchnął.
– Byłem wtedy młody – zauważył. – Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiałem.
Agresja to droga na ciemną stronę.
Kyp potarł szczękę i uśmiechnął się lekko.
– Któż wie o tym lepiej, mistrzu, niż ten, kto już był po ciemnej stronie?
– Właśnie – odparł Lukę. – Upadłem, choć wiedziałem, co robię.
Podobnie jak ty, Kyp. Obaj, każdy na swój sposób, uważaliśmy, że jeste-
śmy dość mądrzy i zręczni, aby przejść po promieniu lasera i się nie sparzyć.
Obaj się myliliśmy.
– A jednak wróciliśmy.
– Tylko dzięki pomocy i miłości.
– Zgadzam się. Ale byli i inni. Kam Solusar na przykład, że nie wspomnę
o twoim własnym ojcu. . .
– Co chcesz powiedzieć, Kyp? Że z ciemnej strony łatwo wrócić i to uspra-
wiedliwia ryzyko?
Kyp wzruszył ramionami.
– Chcę tylko powiedzieć, że linia pomiędzy mrokiem a światłem nie jest
tak ostra, jak ją usiłujesz przedstawić, nie znajduje się też dokładnie tam,
gdzie chciałbyś ją widzieć. – Kyp złożył dłonie pod brodą i potrząsnął nimi
w zadumie. – Mistrzu Skywalkerze, jeśli ktoś atakuje mnie mieczem świetl-
nym, czy mogę się przed nim bronić własnym ostrzem, żeby mi nie obciął
głowy? Czy to nie zbyt wielka agresja?
– Oczywiście, że możesz.
– A jeśli już się obronię, czy mogę ruszyć do ataku? Czy mogę oddać
cios? Jeśli nie, to po co uczy się Jedi techniki walki? Dlaczego nie wpaja się
nam wyłącznie umiejętności obrony i wycofywania się do chwili, gdy wróg
zapędzi nas w ślepą uliczkę, a my zmęczymy się na tyle, że wreszcie damy
się zabić? Mistrzu Skywalkerze, czasami jedyną obroną jest atak. Wiesz to
równie dobrze jak ja.
– To prawda, Kyp. Wiem.
19
– A jednak cofasz się przed walką, mistrzu Skywalkerze. Bloku jesz, osła-
niasz i nie oddajesz ciosu. Tymczasem ostrza wymierzone w nas mnożą się.
A ty zacząłeś przegrywać, mistrzu Skywalkerze. Kolejna stracona okazja!
Tam leży Daeshara’cor, martwa. Jeszcze jeden błąd w obronie i Corran Horn,
oskarżony o zniszczenie Ithory, zostaje zesłany na banicję. Kolejny zaniedba-
ny atak i Wurth Skidder idzie tam, gdzie już jest Daeshara’cor. A potem już
klęska za klęską, bo atakują cię miliony ostrzy. Ginie Dorsk 82, Seyyerin Ito-
klo, Swilja Fenn, a kto policzy tych, o których jeszcze nie wiemy albo którzy
umrą jutro? Kiedy wreszcie zaatakujesz, mistrzu Skywalkerze?
– To idiotyczne! – rozległ się kobiecy głos tuż za Anakinem. To jego
siostra, Jaina, z twarzą rozpłomienioną wewnętrznym żarem. – Może tam,
gdzie latasz ze swoją eskadrą i strugasz bohatera, nie docierają do ciebie
wszystkie wiadomości, Kyp. Może czujesz się już taki ważny, że uważasz, iż
ten, kto nie jest z tobą, jest przeciwko tobie? W czasie, kiedy ty urządzałeś
strzelanki, mistrz Skywalker pracował ciężko, choć nie tak spektakularnie,
i pilnował, żeby wszystko się nie rozleciało!
– Tak, i widzę, co z tego wynikło – odparł Kyp. – Na przykład Duro.
Ilu Jedi tam było? Pięciu, sześciu? A jednak nikt z was, włącznie z mi-
strzem Skywalkerem – nie wyczuł odoru zdrady, dopóki nie było za późno.
Dlaczego Moc was wtedy nie poprowadziła? – zawiesił głos i walnął pięścią
w otwartą dłoń, aby podkreślić wagę swoich słów. – Ponieważ zachowywaliście
sięjak niańki, a nie jak wojownicy Jedi! Słyszałem, że jeden z was odmówił
nawet użycia Mocy. – Spojrzał znacząco na bliźniaka Jainy, który z kamienną
twarzą siedział w pierwszym rzędzie.
– Nie mieszaj w to Jacena – warknęła Jaina.
– Przynajmniej twój brat był uczciwy i odmówił użycia siły – odparł
Kyp. – Nie miał racji, ale był uczciwy. . . a w końcu i tak jej użył, kiedy było
trzeba. Reszta grupy nie ma usprawiedliwienia dla swojego niezdecydowania.
Jeśli ratowanie galaktyki przed Yuuzhanami Vong nie jest wystarczającym
powodem do pokazania całej naszej potęgi, niech nim będzie instynkt samo-
zachowawczy!
– Jedi za Jedi – krzyknął Octa Ramis, przejęty żalem po utracie Daesha-
ry’cor.
– Staram się uchronić zarówno nas, jak i całą galaktykę – odparł Lukę. –
Jeśli zwyciężymy Yuuzhan Vong za cenę wykorzystania potęgi ciemnej strony,
nie będzie to żadne zwycięstwo.
Kyp wzniósł oczy w górę i skrzyżował ramiona na piersi.
– Wiedziałem, że popełniłem błąd, przychodząc tutaj – oświadczył.
20
– W każdej sekundzie; którą tracę na rozmowę z tobą, mógłbym wystrzelić
jedną torpedę w Yuuzhan.
– Jeśli o tym wiedziałeś, po co przyszedłeś?
– Ponieważ wydawało mi się, że nawet ty musisz już widzieć, co się święci,
mistrzu Skywalkerze. Po miesiącach bezczynnego patrzenia jak kurczą się
nasze szeregi, wysłuchiwania kłamstw o Jedi krążących od Rubieży aż po
Jądro, wydawało mi się, że wreszcie uznałeś, iż nad szedł czas działania.
Przyszedłem, mistrzu Skywalkerze, aby usłyszeć, jak mówisz, że dość już
tego. . . Aby zobaczyć, jak ich prowadzisz, zjednoczonych, do walki o słuszną
sprawę. A zamiast tego słyszę ciągle te same brednie, których mam już dość!
– Przeciwnie, Kyp. Zwołałem to spotkanie, aby podjąć decyzje, jak prze-
ciwstawić się kryzysowi.
– To nie jest kryzys – prychnął Kyp. – To masakra. A ja i tak już wiem,
co mam robić. Cały czas to robię.
– Ludzie się boją, Kyp. Żyją w koszmarze, tak samo jak my. Marzą tylko
o tym, aby się obudzić.
– Tak. I w nadziei, że się obudzą, karmią potwory z koszmaru wszystkim,
czego te zażądają. Roboty. Miasta. Planety. Uchodźcy. Te raz Jedi. Odma-
wiając przeciwstawienia się zdradzie, mistrzu Skywalkerze, znaleźliśmy się
niebezpiecznie blisko jej popierania.
– Bzdury! – krzyknął Jacen, wreszcie porzucając milczenie. – Mistrz
Skywalker nie okazał uległości. Żaden z nas się nie ugiął. Ale brutalna
agresja, jaką ty popierasz, jest. . .
– Skuteczna? – ironicznie podsunął Kyp.
– Naprawdę? – zaczepnie odparł Jacen. – Czego wam się udało doko-
nać, tobie i twojej eskadrze? Rozwalić parę statków dostawczych Yuuzhan?
Podczas gdy my ratowaliśmy dziesiątki tysięcy. . .
– Ratowaliście? Po co? Żeby musieli uciekać z planety na planetę, aby
w końcu nie mieć dokąd pójść? Jacenie Solo, wyrzekłeś się Mocy, a teraz
chcesz pouczać mnie, co jest, a co nie jest skuteczne?
– Szczególnie mało skuteczna jest wasza kłótnia – przerwał Lukę.
– Potrzebujemy spokoju. Musimy pomyśleć rozsądnie.
– Nie jestem pewien, czy właśnie tego rzeczywiście potrzebujemy – od-
parował Kyp. – Patrz, do czego nas doprowadziła twoja rozsądna polityka.
Jesteśmy teraz sami, nie widzicie? Wszyscy zwrócili się przeciwko nam.
– Przesadzasz.
Anakin przeniósł wzrok na nową uczestniczkę dyskusji, Cilghal. Rybia
głowa Kalamarianki kołysała się lekko, gdy wyłupiastymi oczami wodziła po
21
zebranych.
– Wciąż mamy wielu sprzymierzeńców – oznajmiła Cilghal. – Za równo
w senacie, jak i wśród ludów Nowej Republiki.
– Jeśli przez sprzymierzeńców rozumiesz ludzi, którym nie starcza ikry,
żeby nas po prostu zadenuncjować, to masz rację – zgodził się z nią Kyp.
– Ale poczekaj chwilę, aż jeszcze więcej Jedi zostanie zabitych lub wziętych
w niewolę. Zostańcie tutaj, medytujcie i czekajcie na wroga.
Ja nie zamierzam! Wiem, gdzie i o co toczy się walka.
Okręcił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia.
– Niedobrze! – szepnęła Jaina do Anakina. – Jeśli Kyp wyjdzie, zbyt wielu
pójdzie za nim.
– No to co? – spytał Anakin. – Taka jesteś pewna, że on nie ma racji?
– Oczywiście, że. . . – urwała, zastanowiła się i zaczęła jeszcze raz:
– Jeśli Jedi się podzielą, nikomu to nie pomoże. Musimy pomóc wujkowi
Luke’owi. Chodźcie.
Jaina wyszła z pokoju w ślad za Kypem. Po chwili Anakin wymknął
się za nimi. Za ich plecami dyskusja rozgorzała od nowa, choć w znacznie
spokojniejszej formie.
Kyp usłyszał ich kroki i obejrzał się.
– Anakin, Jaina? Czego chcecie?
– Przemówić ci do rozumu – wyjaśniła dziewczyna.
– Mój rozum ma się dobrze i bez tego – odparł Kyp. – Wy dwoje powin-
niście być mądrzejsi. Kiedy któreś z was migało się od walki? O ile wiem, nie
macie w zwyczaju siedzieć, kiedy walczą inni.
– Nigdy tak nie było – zaperzyła się Jaina. – Ani z Anakinem, ani z wuj-
kiem Lukiem, ani. . .
– Daj sobie spokój, Jaino. Bardzo szanuję mistrza Skywalkera, ale on nie
ma racji. Nie widzę Yuuzhan Vong poprzez Moc ani trochę lepiej niż on, ale
nie potrzebuję tego, żeby wiedzieć, że są źli. I że trzeba ich powstrzymać.
– Nie mógłbyś po prostu wysłuchać wujka Luke’a do końca?
– Już to zrobiłem. Nie powiedział ani nie zamierzał powiedzieć niczego,
co by mnie interesowało. – Kyp potrząsnął głową. – Wasz wuj bardzo się
zmienił. Coś się dzieje z mistrzami Jedi, w miarę jak zdobywają coraz więk-
szą Moc. Coś, co nie przydarzy się mnie. Tak mocno przejmują się jasną
i ciemną stroną, że tracą zdolność do działania. Pozwalają sobą manipulo-
wać. Taki ObiWan Kenobi wolał dać się zabić, zjednoczyć się z Mocą niż
działać samemu. Pozwolił, aby Lukę przejął całe ryzyko moralne.
– Wujek Lukę twierdzi co innego.
22
– Wasz wujek siedzi w tym po uszy. A teraz sam stał się Kenobim.
– Co właściwie chcesz powiedzieć? – syknęła Jaina. – Że wujek Lukę jest
tchórzem?.
Kyp wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo.
– Jeśli chodzi o własne życie, to nie. Ale kiedy to zaczyna dotyczyć
Mocy. . . – machnął dłonią. – Zapytaj swojego brata Jacena. . . on też ma
zamiar się wcześnie zestarzeć, przynajmniej pod tym względem. Cała galak-
tyka wali się wokół niego, a on roztrząsa zagadnienia teoretycznej filozofii.
– Ale użył Mocy, jak zresztą sam zauważyłeś – odparła Jaina.
– Aby uratować życie matce, jeśli dobrze pamiętam, a i tak się nie prze-
męczył. Ile czasu spędziła w zbiorniku bacty?
– Ale ją uratował, mnie zresztą też.
– Oczywiście. Ale czy przywołałby Moc, gdyby przyszło mu ratować paru
Durów, których nawet nie zna? Biorąc pod uwagę, że miał dość możliwości,
aby użyć jej wcześniej, odpowiedź z całą pewnością brzmi: nie. A zatem to nie
żadne uniwersalne dążenie do ochrony życia sprawiło, że sam złamał nałożone
sobie ograniczenie. Mam rację czy nie?
– Masz – wymamrotał Anakin.
– Anakinie! – krzyknęła Jaina.
– To prawda – odparł Anakin. – Cieszę się, że to zrobił, cieszę się, że
zranił mistrza wojennego, który sprowadził zgubę na wszystkich Jedi, ale
Kyp ma rację, Gdyby nie było tam ciebie i mamy. . .
– Jacen bardzo dużo przeżył – szepnęła Jaina.
– A wszyscy inni nie? – odparował Anakin.
– Muszę już iść – oznajmił Kyp. – Jeśli któreś z was zechce ze mną pole-
cieć, dajcie znać. Mam tylko nadzieję, że mistrz Skywalker pójdzie wreszcie
po rozum do głowy, ale już nie mogę na to czekać. Niech Moc będzie z wami.
Popatrzyli za nim.
– Chciałabym nie myśleć, że on chociaż w połowie ma rację – szepnęła
Jaina. – Czuję się tak, jakbym zdradziła wujka Luke’a.
Anakin przytaknął.
– Wiem, co masz na myśli. Ale Kyp ma rację przynajmniej w jednej spra-
wie. Cokolwiek teraz zrobimy, musimy przede wszystkim pilnować własnego
nosa.
– Jedi za Jedi? – zadrwiła Jaina. – Wujek Lukę wie o tym. Nie jestem
pewna, dokąd wysłał mamę, tatę, Threepia i Artoo, ale to ma coś wspólnego
z przygotowaniem pomocy Jedi w ucieczce, zanim zostaną oddani w ręce
Yuuzhan.
23
Anakin potrząsnął głową.
– Doskonale, ale właśnie to Kyp miał na myśli, mówiąc o poprzestaniu
na obronie. Nigdy nie wygramy wojny w ten sposób. Musimy zacząć działać.
Potrzebujemy wywiadu. Musimy wiedzieć, którzy z Jedi są zagrożeni, zanim
jeszcze po nas przyjdą.
– A skąd się tego dowiemy?
– Pomyśl logicznie. Każda planeta opanowana przez Yuuzhan jest poten-
cjalnie niebezpieczna. Planety w pobliżu okupowanej przestrzeni są następne
w kolejce, bo desperacko próbują ocalić własną skórę.
– Mistrz wojenny powiedział, że oszczędzi resztę galaktyki tylko wówczas,
jeśli przekażą im nas wszystkich. To w pewnym sensie powoduje co raz więk-
szą desperację, przynajmniej wśród istot na tyle głupich, żeby mu wierzyć.
A my wiedzieliśmy już na Duro, ile są warte obietnice Yuuzhan.
Spróbuj z nimi nie współpracować, a wdepczą cię w ziemię. Jeśli z nimi
współpracujesz, też cię wdepczą, a w dodatku uśmieją się z twojej głupoty.
Anakin wzruszył ramionami.
– Widocznie mnóstwo ludzi woli wierzyć obietnicom Yuuzhan niż ryzy-
kować. Chodzi o to, że. . .
– Chodzi o to, co wy dwoje tutaj robicie, zamiast uczestniczyć w zebraniu?
– zapytał Jacen z końca korytarza.
– Próbowaliśmy namówić Kypa, żeby został – wyjaśnił Anakin starszemu
bratu.
– Łatwiej byłoby namówić siringanę, żeby weszła do pudełka.
– Też prawda – zgodziła się Jaina – ale musieliśmy spróbować. Teraz
chyba jednak musimy wracać.
– Nie zawracaj sobie głowy. Wkrótce po wyjściu Kypa wujek Lukę kazał
nam się rozejść. Za dużo złości i zamieszania.
– Nie najlepiej nam idzie – westchnęła Jaina.
– Nie. Zbyt wielu z nich myśli, że Kyp ma rację.
– A co ty o tym sądzisz? – zapytał Anakin.
– On się myli – odparł Jacen bez wahania. – Brutalna agresja w odpo-
wiedzi na brutalną agresję nie może stanowić rozwiązania.
– Nie? Gdybyś sam nie skorzystał z tego rozwiązania, ty, mama i Jaina
bylibyście już martwi. A wszechświat raczej nie stałby się od tego lepszy.
– Anakinie, nie jestem wcale dumny. . . – zaczął Jacen.
– Nie zaczynajcie znowu – przerwała mu Jaina. – Anakin i ja mówiliśmy
o całkiem konkretnych sprawach, kiedy do nas dołączyłeś. Nie rozdrabniaj-
my się najałowe dyskusje jak tamci. Jesteśmy młodzi, prawda? Jeśli my nie
24
potrafimy dyskutować, nie gubiąc właściwego kierunku, czego oczekiwać od
innych?
Jacen jeszcze przez chwilę nie spuszczał z oka Anakina, jakby czekając,
kto pierwszy odwróci wzrok. W końcu zrobił to sam.
– O czym rozmawialiście? – zapytał cicho.
Jaina odetchnęła z ulgą.
– Musimy zdecydować, jakie są najgorętsze punkty i gdzie Jedi są teraz
w największym niebezpieczeństwie.
Jacen skrzywił się, jakby skosztował hutyjskiej przystawki.
– To otwarta kwestia, zwłaszcza przy Brygadzie Pokoju. Oni nie dbają
o interesy pojedynczego systemu. Będą na nas polować od Rubieży po Jądro,
jeśli uznają, że to ułagodzi Yuuzhan.
– Brygada Pokoju nie może być wszędzie naraz. Nie mogą pędzić za każdą
usłyszaną plotką na temat Jedi.
– Brygada Pokoju ma mnóstwo sprzymierzeńców i doskonały wywiad –
sprzeciwił się Jacen. – Sądząc z tego, czego już dokonali, muszą mieć więcej
niż kilku szpiegów, nawet w senacie. Nie potrzebują uganiać się za plotkami.
Z tego, co wiem, nie dokonali nawet połowy tego, czym się chwalą. To zwykli
handlarze żywym towarem, którzy przekazują Jedi Yuuzhanom Vong.
– Wciąż mam dziwne przeczucia w związku z tą panią senator z Kuat,
Viqi Shesh – mruknęła Jaina.
– Chciałem tylko powiedzieć, że trudno przewidzieć, który Jedi może być
następny na ich liście. Gdyby jednak udało im się załatwić transakcję hurto-
wą, ciekawe, czy by z niej skorzystali?
Jaina wytrzeszczyła oczy.
– Uważasz, że mogliby napaść na nas teraz, kiedy jesteśmy tu wszyscy?
Anakin pokręcił przecząco głową.
– Jeszcze nie jest tak źle. Kto chciałby stawić czoło najpotężniejszym Jedi
w całej galaktyce zebranym razem? To byłoby szaleństwo.
Dlatego skubią nas pojedynczo, ale. . .
– Prakseum! – przerwał Jacen.
– Właśnie – potwierdził Anakin. – Akademia Jedi!
– Ale to przecież dzieci! – szepnęła Jaina.
– Myślisz, że to robi Yuzzhanom jakąkolwiek różnicę? Albo Brygadzie
Pokoju, jeśli już o tym mowa? – zapytał Jacen. – Poza tym Anakin ma tylko
szesnaście lat, a zabił więcej Yuuzhan w bezpośredniej walce niż każde z nas.
Yuuzhanie o tym wiedzą.
25
Tom VIII Ostrze Zwycięstwa I PODBÓJ Greg Keyes Przekład Aleksandra Jagiełowicz
Tytuł oryginału EDGE OF VICTORY I – CONQUEST Redakcja ZBIGNIEW FONIOK MAGDALENA STACHOWICZ ANDRZEJ WITKOWSKI JOLANTA KUCHARSKA RENATA KUK Ilustracja na okładce TERESE NIELSEN Published originally under the title Edge Of Victory I – Conquest by Ballantine Books 2001. For the Polish edition Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Wydanie I 2001. ISBN 83-7245-765-4
Dla Charlie Sheffer i wszystkich moich przyjaciół w Salle Auriol Seattle
PROLOG Dorsk 82 przycupnął za kamiennymi stopniami nabrzeża w samą porę, aby uchylić się przed promieniem laserowym, wystrzelonym po drugiej stronie wody. – Szybko na pokład – rzucił swoim podopiecznym. – Znów nas znaleźli. Łagodnie powiedziane. Od drugiej strony wału przeciwpływowego zbliżał się tłum mniej więcej pięćdziesięciu Aqualishów. Wpadali na siebie i wyda- wali chrapliwe okrzyki. Większość była uzbrojona tylko w pałki, noże czy kamienie, ale kilku niosło włócznie energetyczne, a co najmniej jeden miał miotacz, o czym dobitnie świadczyła dymiąca dziura w nabrzeżu. – Niech pan wraca, mistrzu Dorsk – błagał robot protokolarny 3D-4 za jego plecami. Dorsk skinął bezwłosą głową pokrytą zielono-żółtym wzorem. – Zaraz. Muszę ich zatrzymać na kładce, żeby wszyscy zdążyli wejść na pokład. – Nie zatrzyma ich pan w pojedynkę, sir. – Chyba dam radę. Poza tym muszę spróbować z nimi porozmawiać. To nie ma sensu. – Oni poszaleli – odparł robot. – Niszczą roboty w całym mieście! – Nie są szaleni – sprostował Dorsk. – Tylko przerażeni. Yuuzhanie Vong są na Ando, wkrótce mogą podbić planetę. – Ale dlaczego niszczą roboty, mistrzu Dorsk? – Ponieważ Yuuzhanie nienawidzą maszyn – wyjaśnił khommicki klon. – Uważają je za bluźnierstwo. – Jak to możliwe? Dlaczego? 5
– Nie wiem – odparł Dorsk. – Ale to fakt. Idź, proszę, i pomóż innym wchodzić na pokład. Mój pilot jest już przy sterach, dostał instrukcje lotu, więc jeśli nawet coś mi się przytrafi, wam nic się nie stanie. Robot jednak ciągle się wahał. – Dlaczego pan nam pomaga, sir? – Ponieważ jestem Jedi i mogę to zrobbić. Nie zasługujecie na zniszczenie. – Pan też nie, sir. – Dziękuję. Nie zamierzam dać się zabić. Robot wreszcie dołączył do swoich brzęczących i warczących towarzyszy na pokładzie oczekującego statku. Tłumek dotarł już do starożytnej kamiennej kładki łączącej miasto-atol Imthitiill z opuszczoną platformą rybacką, na której przykucnął Dorsk. Wy- glądało na to, że wszyscy są na piechotę, więc trzeba tylko powstrzymać ich przed przejściem przez kładkę. Szczupłe ciało Dorska sprężyło się. Jednym susem przebył drogę spoza osłony schodków na kładkę. Z mieczem u boku Jedi obserwował zbliżający się tłum. Jestem Jedi, pomyślał. Jedi nie zna strachu. I rzeczywiście, ku własnemu zdumieniu, nie czuł lęku. Przez cały okres szkolenia u mistrza Skywalkera dręczyły go ataki paniki. Dorsk był osiem- dziesiątym drugim klonem Khommity noszącego to imię. Wyrósł w świecie, którego mieszkańcy byli zadowoleni z własnej wersji doskonałości; nie mógł więc być przygotowany na strach, niebezpieczeństwo, nawet na nieoczekiwa- ne wydarzenia. Czasem wydawało mu się, że nigdy nie zdoła wykazać takiej odwagi, jak inni uczniowie Jedi, czy choćby dorównać swemu sławnemu po- przednikowi Dorskowi 81. Teraz jednak, kiedy spoglądał na zbliżający się tłum, czuł tylko łagodny smutek, że tamci upadli tak nisko. Z pewnością bardzo boją się Yuuzhan Vong. Niszczenie robotów zaczęło się od sporadycznych incydentów, ale w ciągu kilku dni epidemia destrukcji ogarnęła cała planetę. Rząd Ando – w obecnym stanie rzeczy – ani nie pochwalał, ani nie ganił tej brutalności; prawdopodob- nie tak długo, jak śmierć i rany omijały nieroboty. Bez pomocy policji Dorsk 82 był dla robotów jedyną szansą i nie zamierzał ich zawieść. Zbyt wielu już zawiódł. Włączył miecz świetlny. Przez chwilę wszystko, co go otaczało, docie- rało do jego mózgu jednocześnie. Zachodzące słońce zalewało pomarańczo- wym blaskiem ocean i rozpalało wysokie chmury na horyzoncie, zmieniając je 6
w płomieniste zamczyska. Wyżej niebo ciemniało, przybierając nocne barwy żyłkowanego złotem nefrytu i akwamaryny. Światła cylindrycznych białych wież Imthitill zapalały się jedne po drugich, tak samo jak światła platform rybackich unoszących się na głębinach. Ciemny ocean zaroił się samotnymi konstelacjami. Jego własna planeta nie znała takich niezwykłych spektakli. Pogoda na Khomm była równie przewidywalna i spokojna jak jej ludzie. Bardzo możliwe, że on, Dorsk 82, był jedynym przedstawicielem swego gatunku, który potrafił docenić to niebo lub podmalowane ołowiem fale oceanu. Szarpały nim powiewy słonego powietrza. Uniósł podbródek. Po tych wszystkich latach poczuł nagle, że wreszcie robi to, o czym zawsze marzył. Jeden z Aąualishów wysunął się na czoło tłumu. Był niższy od innych, a swoje kły wyrzeźbił zgodnie z lokalną modą. Miał na sobie znoszony kom- binezon ładowacza. – Odejdź, Jedi – rozkazał. – Te roboty to nie twój interes. – Te roboty są pod moją ochroną – spokojnie wyjaśnił Dorsk. – Nie należą do ciebie, nie masz prawa ich chronić – odkrzyknął Aqualish. – Jeśli ich właściciele nie wyrażają sprzeciwu, ty nie masz nic do powiedzenia. – Nie mogę się z tym zgodzić – odparł Dorsk. – Ty także spróbuj pomyśleć rozsądnie. Zniszczenie robotów nie obłaskawi Yuuzhan Vong. Nic ich nie obłaskawi. – To nie twoja sprawa – warknął samozwańczy rzecznik grupy. - I nie twoja planeta, Jedi. Należy do nas. Nie słyszałeś? Yuuzhanie Vong właśnie opanowali Duro. – Nie słyszałem – powiedział Dorsk. – To i tak nie ma znaczenia. Wracajcie w pokoju do swoich domów. Nie chcę skrzywdzić nikogo z was. Zabieram roboty ze sobą. Nie zobaczycie ich nigdy więcej na Ando. Przyrze- kam wam. Tym razem dostrzegł unoszący się miotacz w dłoni Aqualisha ukrytego głęboko w tłumie. Dorsk przechwycił go Mocą i ściągnął do siebie. Broń zatoczyła łuk w powietrzu i wylądowała w jego lewej dłoni. – Proszę – powtórzył. Przez dłuższą chwilę obie strony stały w bezruchu. Dorsk wyczuwał ich wahanie, ale Aqualishowie byli rasą upartą i porywczą. Łatwiej byłoby za- trzymać wybuchającą nową niż uspokoić gromadę Aąualishów. Nagle usłyszał pomruk i zobaczył, że zbliża się śmigacz ochrony. Odstąpił w tył i pozwolił, aby pojazd zatrzymał się pomiędzy nim a gromadą. Nie 7
przestał być czujny nawet wówczas, gdy ośmiu Aąualishów w jaskrawożółtych zbrojach ustawiło się w tyralierę i zaczęło napierać na tłum. Oficer wystąpił z szeregu. – Co tu się dzieje? – zapytał. Dorsk wykonał lekki ruch głową. – Ci ludzie zamierzają zniszczyć grupę robotów. Ja je chronię. – Rozumiem – skinął głową oficer. – To twój statek? – Tak. – Czy są inni Jedi na pokładzie? – Nie. – Doskonale. – Oficer przemówił do małego komunikatora za cicho, by Dorsk mógł usłyszeć jego słowa, ale klon nagle wyczuł, co się zaraz stanie. – Nie! – krzyknął. Okręcił się na pięcie i rzucił w kierunku statku, ale zanim tam dobiegł, kilka promieni świetlnych, zbyt jasnych dla jego oczu, uderzyło w powłokę. W niebo wystrzeliła kolumna białego płomienia, unosząc ze sobą jony, które niedawno stanowiły część jego statku, jego pilota Hhena i trzydzieści osiem robotów. Dorsk stał bez ruchu, wpatrując się w to bezsensowne dzieło zniszczenia i bezgłośnie poruszając ustami. Wtedy spadł na niego cios pałki ogłuszającej. Upadł, zwracając nic nie rozumiejący wzrok na swoich prześladowców. Oficer, z którym przed chwilą rozmawiał, stał nad nim, trzymając pałkę. – Leż, Jedi, a będziesz żył. – Co? Dlaczego? – Pewnie nie słyszałeś. Yuuzhanie Vong zaproponowali pokój. Zatrzyma- ją się w swoim podboju na Daro, zostawiając Ando w spokoju, jeśli tylko przekażemy im Jedi. Wezmą nawet twojego trupa, ale pewnie woleliby mieć cię żywego. Dorsk 82 wezwał na pomoc Moc, rozmywając w niej ból i paraliż od uderzenia, po czym wstał. – Rzuć miecz świetlny, Jedi – polecił oficer. Dorsk wyprostował się i spojrzał w paszcze miotaczy. Rzucił pistolet, który odebrał komuś w tłumie i przyczepił miecz świetlny do pasa. – Nie będę z wami walczył – oznajmił. – Dobrze. Wobec tego nie powinieneś mieć nic przeciwko temu, aby oddać broń. – Yuuzhanie Vong nie dotrzymają słowa. Chcą tylko, abyście za nich zli- kwidowali ich najgorszych wrogów. Jeśli sprzątniecie im z drogi Jedi, przyjdą po was. Zdradzając mnie, zdradzicie również siebie. 8
– Spróbujemy szczęścia – zdecydował oficer. – Odchodzę stąd – rzekł Dorsk z wymownym gestem. – Nie zatrzymasz mnie. – Nie – odparł oficer. – Nie zatrzymam cię. – Ani nikt inny. Dorsk 82 ruszył przed siebie. Jeden z żołnierzy, bardziej zdeterminowany od innych, drżącą dłonią uniósł miotacz. – Nie rób tego – poprosił Dorsk i wyciągnął rękę. Promień osmalił mu dłoń. Dorsk cofnął się, ale w zamieszaniu pozosta- li otrząsnęli się z sugestii, którą umieścił w ich umysłach. Następny strzał przeszył mu udo. Dorsk upadł na kolana. – Stój – polecił oficer. – Koniec z umysłowymi gierkami. Dorsk mozolnie dźwignął się na nogi. Zrobił krok naprzód. Jestem Jedi. Jedi nie zna lęku. Zmierzch rozjarzył się ogniem miotaczy. „Pomoc”. Automatyczny sygnał był słaby, ale wyraźny. – Mam ich – rzekł Uldir – Mówiłem ci przecież, nie? Dacholder, jego drugi pilot, poklepał go po ramieniu. – Oczywiście, chłop- cze. Jesteś najlepszym ratownikiem w całej jednostce. – Mam dobre przeczucia, to wszystko – odrzekł Uldir. – Sprawdź, czy możesz nawiązać łączność. – Jasna sprawa. – Dacholder włączył układ komunikacyjny. – „Duma Theli” do uszkodzonego statku. Uszkodzony statek, czy mnie słyszycie? Odpowiedzią był szum zakłóceń, ale był to szum modulowany. – Próbują odpowiedzieć – mruknął Uldir. – Ich układ łączności musi być uszkodzony. Może kiedy się zbliżymy. . . Hej, to chyba oni! Sensory dalekiego zasięgu ukazywały martwo wiszący w przestrzeni sta- tek, mniej więcej wielkości średniego transportera. Prawdopodobnie było to „Zwycięskie Rozdani”, luksusowa jednostka, która wykonała skok z sektora koreliańskiego i zniknęła gdzieś po drodze. Skok „Rozdania” przeniósł go nie- bezpiecznie blisko Obroa-skai, która należała teraz do przestrzeni Yuuzhan Vong. Yuuzhanie nie wkraczali otwarcie na żadną planetę od czasu upadku Duro, ale od czasu do czasu ustawiali na granicy swojej przestrzeni parę do- vin basali w charakterze interdyktorów. Wyrywały one z nadprzestrzeni zbyt odważne lub nieostrożne statki, które zapędzały się w pobliże ich niezbyt wyraźnych granic. Większości nigdy nie odnajdywano, ale „Zwycięskie Roz- danie” zdołał wysłać pełną zakłóceń transmisję, która pozwoliła zlokalizować 9
statek w okolicy perlemiańskiego szlaku handlowego, w pobliżu sektora środ- kowego. Wciąż był to spory kawałek przestrzeni, ale poszukiwania i misje ratunkowe były specjalnością Uldira od sześciu lat. W dojrzałym wieku lat dwudziestu dwóch był jednym z najlepszych pilotów w eskadrze. – W sam cel – zauważył Dacholder. – Gratulacje. Znowu. – Dzięki, doktorku. Dacholder był nieco starszy od Uldira. Przedwcześnie posiwiał, a w dodat- ku włosy zaczęły cofać mu się nad czołem w takim tempie, że, jak żartował Uldir, prawie było widać, jak biorą nogi za pas. Dacholder nie był wybitnym pilotem, ale wystarczająco kompetentnym, a przy tym Uldir po prostu go lubił. – Słuchaj no, Uldir – zaczął Dacholder – Nigdy cię o to nie pytałem, ale. . . kiedy pojawili się Vongowie, dlaczego nie zażądałeś przeniesienia do jednostki wojskowej? Latasz tak, że natychmiast znalazłbyś się wśród asów. – Za gorąco tam dla mnie – odparł Uldir. – Pieprzysz. Akcje ratunkowe są dwa razy bardziej niebezpieczne przy jednej dziesiątej mocy ognia. Słyszałem, że w czasie upadku Duro porwałeś trzech zbłąkanych pilotów sprzed nosa czterem skoczkom koralowym, i to bez żadnej pomocy. – Miałem kupę szczęścia – skromnie odparł Uldir. – Jesteś pewien, że to nie coś innego? – Co masz na myśli? – No cóż, słyszałem, że uczęszczałeś do akademii Jedi Skywalkera. Uldir skwitował to śmiechem. – „Uczęszczanie” nie jest właściwym określeniem. Pobyłem tam trochę, narobiłem zamieszania na skalę kosmiczną w rekordowo krótkim czasie i nie wykazywałem żadnego talentu do sztuczek Jedi. Ale może i masz rację. Wy- obrażałem sobie chyba, że jeśli stanę się Jedi, będę przynajmniej w stanie ich naśladować. Poszukiwania i akcje ratunkowe wydawały mi się najlepszym sposobem, a poza tym w czasie wojny jesteśmy tak samo potrzebni jak ci wszyscy piloci. – I nie musisz zabijać. Uldir wzruszył ramionami. – Mniej więcej o to chodzi. Odkąd to tyle o mnie myślisz, doktorku? – Przełączył powiększenie na wizji. – Popatrz no – mruknął, kiedy zniszczony statek pojawił się w polu ekranu. – Nie wygląda tak źle. Może nawet nie ma ofiar. – Możemy tylko mieć nadzieję – zgodził się Dacholder. 10
– Widzisz tam coś jeszcze? – Nic a nic – odparł Dacholder. – To dobrze. Jesteśmy na skraju przestrzeni Yuuzhan Vong, ale nie za- nadto blisko. Nie mam ochoty nadziać się na ich interdyktory. – Zauważyłem, że wyciągnąłeś prawie dwadzieścia procent z tłumików inercyjnych. Dobra robota. – Widzisz, czego można dokonać, jeśli żyjesz tylko i wyłącznie dla służby? – mruknął Uldir. Lekko skorygował trajektorię. – Wydaje się, że kuleją, ale systemy podtrzymania życia chyba nie ucierpiały. – Aha. . . Uldir spojrzał z ukosa na drugiego pilota. Wydawał się nieco nerwowy, co było dość niecodzienne. Nie znaczyło to, że miał najmocniejsze nerwy w jed- nostce, ale nigdy nie był tchórzem. Może chodziło o to, że zapuścili się tak daleko bez wsparcia. Wojna spowodowała, że wszyscy nieco zbyt intensywnie wykorzystywali swoje zasoby. – Uldir. . . – odezwał się nagle Dacholder. – Tak? – Myślisz, że uda nam się ich pokonać? Mówię o Vongach. – Głupie pytanie – stwierdził Uldir. – Oczywiście, że tak. Zaskoczyli nas po prostu, to wszystko. Zobaczysz. Jak tylko wojsko się pozbiera do kupy i wprowadzi do gry Jedi, Yuuzhanie Vong będą wiać aż miło. Dacholder milczał przez chwilę, obserwując rosnący statek. – Chyba nie zdołamy ich pokonać – szepnął. – W ogóle nie powinniśmy byli zaczynać z nimi wojny. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Widzisz, że nakopali nam do tyłków od samego początku. Jeśli zechcą jeszcze raz uderzyć, zdobędą Coruscant w okamgnieniu. – Defetystyczna gadka. – Raczej realistyczna. – No to co? – rzucił zadziornie Uldir. – Uważasz, że powinniśmy się pod- dać? – Nie musimy chyba tego robić. Przecież tych Vongów nie ma aż tak wielu. Mają już tyle planet, ile potrzebują. Sami tak twierdzą. Nie wykonali żadnego ruchu od czasu Duro i pewnie nie. . . Uwagę Uldira przyciągnęła nagle konsola, dlatego nie usłyszał, co jeszcze mówił Dacholder. – Zapamiętaj, co chciałeś powiedzieć – rzucił – i wywołaj ich. – Dlaczego? 11
– Bo udaje trupa, oto dlaczego. Właśnie włączył wszystkie systemy i bę- dzie próbował ściągnąć nas promieniem. – Błyskawicznie rozpoczął manewr uniku. – No to niech nas ściągną, Uldir – odrzekł Dacholder. – Nie każ mi tego używać. Ku wielkiemu zdumieniu Uldira „to” okazało się miotaczem, który drugi pilot trzymał wycelowany w jego głowę. – Doktorku, co ty robisz? – Przykro mi, chłopcze, bo cię lubię, naprawdę. Robię to z taką przyjem- nością, jakbym się napił kwasu, ale muszę. – Co musisz? – Mistrz wojenny Yuuzhan Vong wyraził się całkiem jasno. Żąda wszyst- kich Jedi. – Doktorku, ty wariacie, przecież ja nie jestem Jedi. – Jest lista, Uldirze, a ty się na niej znajdujesz. – Lista? Jaka lista? Na pewno nie zrobiona przez Yuuzhan Vong, bo oni nie mogą wiedzieć, kto uczęszczał do akademii, a kto nie. – To racja. Niektórzy z nas zajmują wysokie stanowiska. Uldir zmrużył oczy. – Nas? Jesteś w Brygadzie Pokoju, Doktorku? – Tak. – Ze wszystkich. . . – Uldir zamilkł. – I ten statek. Teraz zabierzesz mnie do Yuuzhan Vong, mam rację? – To nie był mój pomysł, chłopcze. Wypełniam tylko rozkazy. A teraz zwolnij, jak dobre dziecko, i niech nas ściągną. – Nie jestem Jedi – powtórzył Uldir. – Nie? A ja zawsze uważałem, że twoje przeczucia są odrobinę zbyt trafne. Wydajesz się widzieć rzeczy, zanim się zdarzą. – Oczywiście. Tak samo jak to tutaj, prawda? – To i tak nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, że oni myślą, iż jesteś Jedi. I jestem pewien, że wiesz parę rzeczy, którymi mogliby się zainteresować. – Nie rób tego, Doktorku. Błagam cię. Wiesz, co Yuuzhanie Vong robią swoim ofiarom. Jak w ogóle możesz myśleć o tym, żeby robić z nimi interesy? Na wielki kosmos, przecież oni zniszczyli Ithor! – Z tego, co słyszałem, odpowiedzialny jest za to Jedi, niejaki Corran Horn. – Karma dla banth! Dacholder westchnął. 12
– Daję ci czas. Liczę do trzech, Uldir. – Nie rób tego, Doktorku. . . – Raz. . . – Nie pójdę z nimi! – Dwa. . . – Proszę! – Trz. . . Dacholder nigdy nie dokończył. Zanim doszedł do końca słowa, znalazł się w próżni o dwadzieścia metrów od statku i wciąż przyspieszał. Uldir na powrót uszczelnił kokpit. W uszach mu dzwoniło, a twarz piekła od krótkiego kontaktu z nicością. Spojrzał na brakującą koję przyspieszeniową. – Przykro mi, Doktorku – rzekł. – Nie pozostawiłeś mi wielkiego wyboru. Cóż, to chyba dobrze, że ci nie powiedziałem o wszystkich moich modyfika- cjach. Otworzył przepustnicę, szybko zwiększając odległość od jachtu. Zanim pokonali bezwładność i zaczęli przyspieszać, Uldir wykonał skok w nadprze- strzeń i zniknął. Nie wiedział, dokąd leci. Jeśli przeżyje skok w nadprzestrzeń, czy będzie bezpieczny? A jeśli on nie jest bezpieczny, to co z prawdziwymi Jedi? Co z jego przy- jaciółmi z Akademii? Przed tym nie mógł uciec. Mistrz Skywalker musi się dowiedzieć, co się dzieje. O sobie pomyśli później. . . Swilja Fenn usiłowała utrzymać się na nogach. Taka podstawowa czyn- ność: stanie. Właściwie nigdy się o tym nie myśli. Ale długa ucieczka na Cujicor, utrata dużej ilości krwi i ciasne, brudne więzienie na statku Bryga- dy Pokoju sprawiły, że nawet utrzymanie się na nogach stawało się walką. Zaczerpnęła sił z Mocy i bezradnie potrząsnęła lekku. Ci dranie z Brygady Pokoju wyrzucili ją, związaną i półprzytomną, na jakimś bezimiennym księżycu, a sami wzięli nogi za pas. Wkrótce potem pojawili się Yuuzhanie Vong. Przecięli jej więzy i zastąpili żywą, galaretowatą substancją, jednocześnie wykrzykując coś do niej w języku, który zdawał się składać wyłącznie z przekleństw. Potem długo wędrowali po różnych ciemnych miejscach, aż wreszcie – ledwie trzymając się na nogach – znalazła się tu, w ogromnym pomieszcze- niu, które wydawało się wycięte w bryle surowego mięsa. Śmierdziało też podobnie. 13
Swilja zmrużyła oczy. Ktoś wyłaniał się z ciemności zalegającej odległe kąty sali. – Czego ode mnie chcecie, gnojarze lyleków? – warknęła, na moment zapominając o przeszkoleniu Jedi. Swój błąd przypłaciła ciosem w twarz, dość mocnym, aby zbić ją z nóg. Kiedy się pozbierała, ON stał nad nią. Yuuzhanie Vong lubili blizny. Podobały im się pocięte twarze i tatuaże, poobcinane palce u rąk i nóg. Im wyżej się znajdowali w łańcuchu pokarmo- wym, tym mniej ich zostawało. A przynajmniej z tych części ciała, z którymi zaczynali, bo nie gardzili również implantami. Yuuzhanin Vong, który stał nad nią, musiał plasować się w łańcuchu pokarmowym naprawdę wysoko, bo wyglądał tak, jakby wpadł do zbiorni- ka z wibroostrzami. Większą część jego ciała pokrywały łuski o barwie za- schniętej krwi, z ramion spływało mu coś w rodzaju płaszcza. To coś łagodnie pulsowało. I podobnie jak w przypadku innych Yuuzhan, był nieobecny. Gdyby był Twi’lekiem, człowiekiem lub Rodianinem, mogłaby zatrzymać jego serce przy użyciu Mocy lub skręcić mu kark o sufit. Ciemna czy jasna strona, nieważne, skorzystałaby z niej i ostatecznie uwolniła od niego galaktykę. Spróbowała więc pierwszego lepszego sposobu ataku, jaki przyszedł jej na myśl – rzuciła się na niego, usiłując wydrapać mu oczy. Znajdował się tylko o metr od niej, z pewnością zdoła zabrać ze sobą tę larwę. Niestety, pierwszy lepszy sposób nie był jednocześnie najlepszy. Ten sam strażnik, który ją przed chwilą uderzył, teraz skoczył szybko jak błyskawica i chwycił pełną garścią za lekku, przygważdżając do miejsca i zwracając twarzą do potwora. – Znam cię – syknęła, plując zębami i krwią. – Ty jesteś tym, który zażądał naszych głów. Tsavong Lah. – Jestem mistrz wojenny Tsavong Lah – potwierdził potwór. Splunęła na niego. Ślina splamiła mu dłoń, ale nie zareagował, odmawia- jąc jej nawet tej niewielkiej satysfakcji. – Gratuluję ci, okazałaś się warta honorowej ofiary – rzekł Tsavong Lah. – Jesteś bardziej godna podziwu niż te tchórzliwe męty, które cię tu dostarczyły. Oni po prostu sczezną, kiedy nadejdzie czas. Nie będziemy drwić z bogów, składając ich w ofierze. Nagle odsłonił wnętrze ust: nie był to widok, jaki Swilja miała ochotę oglądać. Mógł to być zarówno uśmiech, jak i drwiący grymas. 14
– Jeśli wiesz, kim jestem – rzekł Tsavong Lah – wiesz także, czego chcę. Wiesz, kogo chcę. – Nie mam pojęcia, czego chcesz. Cokolwiek to jest, jak cię znam, pewnie przyprawiłoby o mdłości nawet Hutta. Tsavong Lah oblizał wargę i lekko przekrzywił głowę, świdrując ją oczami. – Pomóż mi znaleźć Jacena Solo – rzekł. – Z twoją pomocą zdołam go odnaleźć. – Nażryj się poodoo. Lah parsknął śmiechem. – Nie do mnie należy zmiana twoich przekonań – rzekł. – Mam od tego specjalistów. A jeśli im także nie uda się perswazja, będą inni, wielu, wielu innych. Pewnego dnia wszyscy poznacie prawdę. . . lub śmierć. Od tej chwili zdawało się, że zapomniał o jej istnieniu. Z jego oczu zniknął wyraz świadczący, że w ogóle ją widzi czy że widział kiedykolwiek. Odwrócił się i powoli odszedł na bok. – Mylisz się – wrzasnęła, gdy wywlekali ją z pokoju. – Moc jest silniejsza od was! Jedi to twoja zguba, Tsavongu Lahu! Ale mistrz wojenny nie odwrócił głowy. Nawet nie zwolnił kroku. Godzinę później sama Swili ja zwątpiła w swoje odważne słowa. Nawet ich już nie pamiętała. Nie istniało dla niej nic oprócz bólu, a i on wkrótce przestał istnieć. . .
I PRAKSEUM
ROZDZIAŁ 1 Lukę Skywalker stał wyprostowany przed grupą Jedi. Jego twarz wyda- wała się twardsza i bardziej nieruchoma niż maska z durastali. Sztywność ramion, precyzja każdego gestu, ton głosu i nacisk kładziony na każde wy- mawiane słowo świadczyły o pełnej kontroli i wierze we własne siły. Tylko Anakin Solo wiedział, że to pozory. Wściekłość i lęk wypełniały salę setkami atmosfer ciśnienia. Coś w mistrzu Skywalkerze załamało się pod wpływem tego ciężaru. Wydawało się, że to umiera nadzieja. Anakin czuł, że to najgorsza rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczył, a przecież w ciągu swojego szesnastoletniego życia doświadczył już niejednej przykrości. Wrażenie nie trwało długo. Nic nie uległo zniszczeniu, zostało tylko stłam- szone, ale od razu odzyskało formę. Mistrz Skywalker znów był tak silny i pe- łen wiary w Moc, jak na to wyglądał. Anakin uznał, że nikt inny tego nie zauważył. On jednak widział wszystko. To tak, jakby zadrżała opoka. Było to wraże- nie, jakie Anakin nieprędko zapomni: jeszcze jedna rzecz, która wydawała się wieczna i nagle uległa zniszczeniu, kolejny śmigacz umykający mu spod stóp, który zostawił go rozpłaszczonego na ziemi, niewiedzącego, co się właściwie stało. Czy on się nigdy nie nauczy? Zmusił się, aby skupić spojrzenie lodowatoniebieskich oczu na mistrzu Skywalkerze, na jego znajomej, pobrużdżonej wiekiem i bliznami twarzy. Za
jego plecami, za ogromnym oknem z transparistali przepływały nieskończone światła i życie Coruscant. Na tle cyklopowych budynków i wędrujących smug światła mistrz wydawał się kruchy i roztargniony. Anakin odsunął od siebie cierpienie, starając się skupić na słowach wuja. – Kyp – mówił mistrz Skywalker – rozumiem, co czujesz. Kyp Durron był uczciwszy od mistrza Skywalkera, przynajmniej w nie- których sprawach. Gniew, który nosił w sercu, odzwierciedlał się również na twarzy. Gdyby Jedi byli planetą, mistrz Skywalker stałby na jednym biegu- nie, emanując spokojem, a Kyp na drugim, zaciskając pięści w furii. Planeta rozpadała się mniej więcej w okolicach równika. Kyp postąpił krok naprzód i przeciągnął dłonią po ciemnych, przetyka- nych srebrnymi nitkami włosach. – Mistrzu Skywalkerze – rzekł. – Nie sądzę, abyś wiedział, jak się czuję. Gdyby tak było, wyczułbym to poprzez Moc. Wszyscy byśmy to wyczuli. Ty jednak ukrywasz przed nami swoje uczucia. – Nigdy nie powiedziałem, że czuję to samo co ty – łagodnie odparł Lukę – tylko że rozumiem. – Aha – skinął głową Kyp. Wycelował palec w Skywalkera, jakby do- piero teraz przechodził do sedna sprawy. – Chcesz powiedzieć, że rozumiesz mnie intelektualnie, ale nie sercem! Jedi, których szkoliłeś i inspirowałeś, są prześladowani i zabijani w całej galaktyce, a ty to „rozumiesz” tak, jak się rozumie równanie? I krew się w tobie nie gotuje, żeby przejść do czynów? – Oczywiście, że chciałbym coś z tym zrobić – odparł Lukę. – Poto wła- śnie zebrałem was tutaj. Ale gniew nie jest odpowiedzią. Atak także nie jest odpowiedzią, a już na pewno nie zemsta. Jesteśmy Jedi. Bronimy i wspieramy. – Kogo bronimy? Kogo wspieramy? Bronimy tych istot, które uwolniłeś od okrucieństwa Palpatine’a? Wspieramy Nową Republikę i jej dobrych lu- dzi? Ochraniamy tych, za których wszyscy przelewaliśmy krew raz za razem, w imieniu lepszej sprawy i większego dobra? Te same tchórzliwe istoty, które teraz nas obrażają, zdradzają i składają w ofierze swoim nowym yuuzhańskim władcom? Nikt już nie chce naszej pomocy. Chcą, żebyśmy umarli i poszli w zapomnienie. Powiedziałbym, że najwyższy czas, abyśmy zaczęli bronić sami siebie. Jedi za Jedi! Rozległy się oklaski – nieogłuszające, ale też i niezdawkowe. Anakin mu- siał przyznać, że Kyp ma trochę racji. Komu teraz mogą zaufać Jedi? Wy- dawało się, że tylko innym Jedi. 18
– Więc co, według ciebie, powinniśmy zrobić, Kyp? – łagodnie zapytał Luke. – Powiedziałem: bronić się. Zwalczać zło, jakąkolwiek przyjmie postać. Nie czekajmy, aż wojna przyjdzie do nas, aż zaskoczy nas w domach, we śnie, wśród dzieci. Wyruszymy, znajdziemy wroga. Atak na zło jest obroną. – Innymi słowy, chcesz, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie i twój tuzin. – Chciałbym, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie, mistrzu. . . w czasach, kiedy walczyłeś z Imperium. Lukę westchnął. – Byłem wtedy młody – zauważył. – Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiałem. Agresja to droga na ciemną stronę. Kyp potarł szczękę i uśmiechnął się lekko. – Któż wie o tym lepiej, mistrzu, niż ten, kto już był po ciemnej stronie? – Właśnie – odparł Lukę. – Upadłem, choć wiedziałem, co robię. Podobnie jak ty, Kyp. Obaj, każdy na swój sposób, uważaliśmy, że jeste- śmy dość mądrzy i zręczni, aby przejść po promieniu lasera i się nie sparzyć. Obaj się myliliśmy. – A jednak wróciliśmy. – Tylko dzięki pomocy i miłości. – Zgadzam się. Ale byli i inni. Kam Solusar na przykład, że nie wspomnę o twoim własnym ojcu. . . – Co chcesz powiedzieć, Kyp? Że z ciemnej strony łatwo wrócić i to uspra- wiedliwia ryzyko? Kyp wzruszył ramionami. – Chcę tylko powiedzieć, że linia pomiędzy mrokiem a światłem nie jest tak ostra, jak ją usiłujesz przedstawić, nie znajduje się też dokładnie tam, gdzie chciałbyś ją widzieć. – Kyp złożył dłonie pod brodą i potrząsnął nimi w zadumie. – Mistrzu Skywalkerze, jeśli ktoś atakuje mnie mieczem świetl- nym, czy mogę się przed nim bronić własnym ostrzem, żeby mi nie obciął głowy? Czy to nie zbyt wielka agresja? – Oczywiście, że możesz. – A jeśli już się obronię, czy mogę ruszyć do ataku? Czy mogę oddać cios? Jeśli nie, to po co uczy się Jedi techniki walki? Dlaczego nie wpaja się nam wyłącznie umiejętności obrony i wycofywania się do chwili, gdy wróg zapędzi nas w ślepą uliczkę, a my zmęczymy się na tyle, że wreszcie damy się zabić? Mistrzu Skywalkerze, czasami jedyną obroną jest atak. Wiesz to równie dobrze jak ja. – To prawda, Kyp. Wiem. 19
– A jednak cofasz się przed walką, mistrzu Skywalkerze. Bloku jesz, osła- niasz i nie oddajesz ciosu. Tymczasem ostrza wymierzone w nas mnożą się. A ty zacząłeś przegrywać, mistrzu Skywalkerze. Kolejna stracona okazja! Tam leży Daeshara’cor, martwa. Jeszcze jeden błąd w obronie i Corran Horn, oskarżony o zniszczenie Ithory, zostaje zesłany na banicję. Kolejny zaniedba- ny atak i Wurth Skidder idzie tam, gdzie już jest Daeshara’cor. A potem już klęska za klęską, bo atakują cię miliony ostrzy. Ginie Dorsk 82, Seyyerin Ito- klo, Swilja Fenn, a kto policzy tych, o których jeszcze nie wiemy albo którzy umrą jutro? Kiedy wreszcie zaatakujesz, mistrzu Skywalkerze? – To idiotyczne! – rozległ się kobiecy głos tuż za Anakinem. To jego siostra, Jaina, z twarzą rozpłomienioną wewnętrznym żarem. – Może tam, gdzie latasz ze swoją eskadrą i strugasz bohatera, nie docierają do ciebie wszystkie wiadomości, Kyp. Może czujesz się już taki ważny, że uważasz, iż ten, kto nie jest z tobą, jest przeciwko tobie? W czasie, kiedy ty urządzałeś strzelanki, mistrz Skywalker pracował ciężko, choć nie tak spektakularnie, i pilnował, żeby wszystko się nie rozleciało! – Tak, i widzę, co z tego wynikło – odparł Kyp. – Na przykład Duro. Ilu Jedi tam było? Pięciu, sześciu? A jednak nikt z was, włącznie z mi- strzem Skywalkerem – nie wyczuł odoru zdrady, dopóki nie było za późno. Dlaczego Moc was wtedy nie poprowadziła? – zawiesił głos i walnął pięścią w otwartą dłoń, aby podkreślić wagę swoich słów. – Ponieważ zachowywaliście sięjak niańki, a nie jak wojownicy Jedi! Słyszałem, że jeden z was odmówił nawet użycia Mocy. – Spojrzał znacząco na bliźniaka Jainy, który z kamienną twarzą siedział w pierwszym rzędzie. – Nie mieszaj w to Jacena – warknęła Jaina. – Przynajmniej twój brat był uczciwy i odmówił użycia siły – odparł Kyp. – Nie miał racji, ale był uczciwy. . . a w końcu i tak jej użył, kiedy było trzeba. Reszta grupy nie ma usprawiedliwienia dla swojego niezdecydowania. Jeśli ratowanie galaktyki przed Yuuzhanami Vong nie jest wystarczającym powodem do pokazania całej naszej potęgi, niech nim będzie instynkt samo- zachowawczy! – Jedi za Jedi – krzyknął Octa Ramis, przejęty żalem po utracie Daesha- ry’cor. – Staram się uchronić zarówno nas, jak i całą galaktykę – odparł Lukę. – Jeśli zwyciężymy Yuuzhan Vong za cenę wykorzystania potęgi ciemnej strony, nie będzie to żadne zwycięstwo. Kyp wzniósł oczy w górę i skrzyżował ramiona na piersi. – Wiedziałem, że popełniłem błąd, przychodząc tutaj – oświadczył. 20
– W każdej sekundzie; którą tracę na rozmowę z tobą, mógłbym wystrzelić jedną torpedę w Yuuzhan. – Jeśli o tym wiedziałeś, po co przyszedłeś? – Ponieważ wydawało mi się, że nawet ty musisz już widzieć, co się święci, mistrzu Skywalkerze. Po miesiącach bezczynnego patrzenia jak kurczą się nasze szeregi, wysłuchiwania kłamstw o Jedi krążących od Rubieży aż po Jądro, wydawało mi się, że wreszcie uznałeś, iż nad szedł czas działania. Przyszedłem, mistrzu Skywalkerze, aby usłyszeć, jak mówisz, że dość już tego. . . Aby zobaczyć, jak ich prowadzisz, zjednoczonych, do walki o słuszną sprawę. A zamiast tego słyszę ciągle te same brednie, których mam już dość! – Przeciwnie, Kyp. Zwołałem to spotkanie, aby podjąć decyzje, jak prze- ciwstawić się kryzysowi. – To nie jest kryzys – prychnął Kyp. – To masakra. A ja i tak już wiem, co mam robić. Cały czas to robię. – Ludzie się boją, Kyp. Żyją w koszmarze, tak samo jak my. Marzą tylko o tym, aby się obudzić. – Tak. I w nadziei, że się obudzą, karmią potwory z koszmaru wszystkim, czego te zażądają. Roboty. Miasta. Planety. Uchodźcy. Te raz Jedi. Odma- wiając przeciwstawienia się zdradzie, mistrzu Skywalkerze, znaleźliśmy się niebezpiecznie blisko jej popierania. – Bzdury! – krzyknął Jacen, wreszcie porzucając milczenie. – Mistrz Skywalker nie okazał uległości. Żaden z nas się nie ugiął. Ale brutalna agresja, jaką ty popierasz, jest. . . – Skuteczna? – ironicznie podsunął Kyp. – Naprawdę? – zaczepnie odparł Jacen. – Czego wam się udało doko- nać, tobie i twojej eskadrze? Rozwalić parę statków dostawczych Yuuzhan? Podczas gdy my ratowaliśmy dziesiątki tysięcy. . . – Ratowaliście? Po co? Żeby musieli uciekać z planety na planetę, aby w końcu nie mieć dokąd pójść? Jacenie Solo, wyrzekłeś się Mocy, a teraz chcesz pouczać mnie, co jest, a co nie jest skuteczne? – Szczególnie mało skuteczna jest wasza kłótnia – przerwał Lukę. – Potrzebujemy spokoju. Musimy pomyśleć rozsądnie. – Nie jestem pewien, czy właśnie tego rzeczywiście potrzebujemy – od- parował Kyp. – Patrz, do czego nas doprowadziła twoja rozsądna polityka. Jesteśmy teraz sami, nie widzicie? Wszyscy zwrócili się przeciwko nam. – Przesadzasz. Anakin przeniósł wzrok na nową uczestniczkę dyskusji, Cilghal. Rybia głowa Kalamarianki kołysała się lekko, gdy wyłupiastymi oczami wodziła po 21
zebranych. – Wciąż mamy wielu sprzymierzeńców – oznajmiła Cilghal. – Za równo w senacie, jak i wśród ludów Nowej Republiki. – Jeśli przez sprzymierzeńców rozumiesz ludzi, którym nie starcza ikry, żeby nas po prostu zadenuncjować, to masz rację – zgodził się z nią Kyp. – Ale poczekaj chwilę, aż jeszcze więcej Jedi zostanie zabitych lub wziętych w niewolę. Zostańcie tutaj, medytujcie i czekajcie na wroga. Ja nie zamierzam! Wiem, gdzie i o co toczy się walka. Okręcił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia. – Niedobrze! – szepnęła Jaina do Anakina. – Jeśli Kyp wyjdzie, zbyt wielu pójdzie za nim. – No to co? – spytał Anakin. – Taka jesteś pewna, że on nie ma racji? – Oczywiście, że. . . – urwała, zastanowiła się i zaczęła jeszcze raz: – Jeśli Jedi się podzielą, nikomu to nie pomoże. Musimy pomóc wujkowi Luke’owi. Chodźcie. Jaina wyszła z pokoju w ślad za Kypem. Po chwili Anakin wymknął się za nimi. Za ich plecami dyskusja rozgorzała od nowa, choć w znacznie spokojniejszej formie. Kyp usłyszał ich kroki i obejrzał się. – Anakin, Jaina? Czego chcecie? – Przemówić ci do rozumu – wyjaśniła dziewczyna. – Mój rozum ma się dobrze i bez tego – odparł Kyp. – Wy dwoje powin- niście być mądrzejsi. Kiedy któreś z was migało się od walki? O ile wiem, nie macie w zwyczaju siedzieć, kiedy walczą inni. – Nigdy tak nie było – zaperzyła się Jaina. – Ani z Anakinem, ani z wuj- kiem Lukiem, ani. . . – Daj sobie spokój, Jaino. Bardzo szanuję mistrza Skywalkera, ale on nie ma racji. Nie widzę Yuuzhan Vong poprzez Moc ani trochę lepiej niż on, ale nie potrzebuję tego, żeby wiedzieć, że są źli. I że trzeba ich powstrzymać. – Nie mógłbyś po prostu wysłuchać wujka Luke’a do końca? – Już to zrobiłem. Nie powiedział ani nie zamierzał powiedzieć niczego, co by mnie interesowało. – Kyp potrząsnął głową. – Wasz wuj bardzo się zmienił. Coś się dzieje z mistrzami Jedi, w miarę jak zdobywają coraz więk- szą Moc. Coś, co nie przydarzy się mnie. Tak mocno przejmują się jasną i ciemną stroną, że tracą zdolność do działania. Pozwalają sobą manipulo- wać. Taki ObiWan Kenobi wolał dać się zabić, zjednoczyć się z Mocą niż działać samemu. Pozwolił, aby Lukę przejął całe ryzyko moralne. – Wujek Lukę twierdzi co innego. 22
– Wasz wujek siedzi w tym po uszy. A teraz sam stał się Kenobim. – Co właściwie chcesz powiedzieć? – syknęła Jaina. – Że wujek Lukę jest tchórzem?. Kyp wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo. – Jeśli chodzi o własne życie, to nie. Ale kiedy to zaczyna dotyczyć Mocy. . . – machnął dłonią. – Zapytaj swojego brata Jacena. . . on też ma zamiar się wcześnie zestarzeć, przynajmniej pod tym względem. Cała galak- tyka wali się wokół niego, a on roztrząsa zagadnienia teoretycznej filozofii. – Ale użył Mocy, jak zresztą sam zauważyłeś – odparła Jaina. – Aby uratować życie matce, jeśli dobrze pamiętam, a i tak się nie prze- męczył. Ile czasu spędziła w zbiorniku bacty? – Ale ją uratował, mnie zresztą też. – Oczywiście. Ale czy przywołałby Moc, gdyby przyszło mu ratować paru Durów, których nawet nie zna? Biorąc pod uwagę, że miał dość możliwości, aby użyć jej wcześniej, odpowiedź z całą pewnością brzmi: nie. A zatem to nie żadne uniwersalne dążenie do ochrony życia sprawiło, że sam złamał nałożone sobie ograniczenie. Mam rację czy nie? – Masz – wymamrotał Anakin. – Anakinie! – krzyknęła Jaina. – To prawda – odparł Anakin. – Cieszę się, że to zrobił, cieszę się, że zranił mistrza wojennego, który sprowadził zgubę na wszystkich Jedi, ale Kyp ma rację, Gdyby nie było tam ciebie i mamy. . . – Jacen bardzo dużo przeżył – szepnęła Jaina. – A wszyscy inni nie? – odparował Anakin. – Muszę już iść – oznajmił Kyp. – Jeśli któreś z was zechce ze mną pole- cieć, dajcie znać. Mam tylko nadzieję, że mistrz Skywalker pójdzie wreszcie po rozum do głowy, ale już nie mogę na to czekać. Niech Moc będzie z wami. Popatrzyli za nim. – Chciałabym nie myśleć, że on chociaż w połowie ma rację – szepnęła Jaina. – Czuję się tak, jakbym zdradziła wujka Luke’a. Anakin przytaknął. – Wiem, co masz na myśli. Ale Kyp ma rację przynajmniej w jednej spra- wie. Cokolwiek teraz zrobimy, musimy przede wszystkim pilnować własnego nosa. – Jedi za Jedi? – zadrwiła Jaina. – Wujek Lukę wie o tym. Nie jestem pewna, dokąd wysłał mamę, tatę, Threepia i Artoo, ale to ma coś wspólnego z przygotowaniem pomocy Jedi w ucieczce, zanim zostaną oddani w ręce Yuuzhan. 23
Anakin potrząsnął głową. – Doskonale, ale właśnie to Kyp miał na myśli, mówiąc o poprzestaniu na obronie. Nigdy nie wygramy wojny w ten sposób. Musimy zacząć działać. Potrzebujemy wywiadu. Musimy wiedzieć, którzy z Jedi są zagrożeni, zanim jeszcze po nas przyjdą. – A skąd się tego dowiemy? – Pomyśl logicznie. Każda planeta opanowana przez Yuuzhan jest poten- cjalnie niebezpieczna. Planety w pobliżu okupowanej przestrzeni są następne w kolejce, bo desperacko próbują ocalić własną skórę. – Mistrz wojenny powiedział, że oszczędzi resztę galaktyki tylko wówczas, jeśli przekażą im nas wszystkich. To w pewnym sensie powoduje co raz więk- szą desperację, przynajmniej wśród istot na tyle głupich, żeby mu wierzyć. A my wiedzieliśmy już na Duro, ile są warte obietnice Yuuzhan. Spróbuj z nimi nie współpracować, a wdepczą cię w ziemię. Jeśli z nimi współpracujesz, też cię wdepczą, a w dodatku uśmieją się z twojej głupoty. Anakin wzruszył ramionami. – Widocznie mnóstwo ludzi woli wierzyć obietnicom Yuuzhan niż ryzy- kować. Chodzi o to, że. . . – Chodzi o to, co wy dwoje tutaj robicie, zamiast uczestniczyć w zebraniu? – zapytał Jacen z końca korytarza. – Próbowaliśmy namówić Kypa, żeby został – wyjaśnił Anakin starszemu bratu. – Łatwiej byłoby namówić siringanę, żeby weszła do pudełka. – Też prawda – zgodziła się Jaina – ale musieliśmy spróbować. Teraz chyba jednak musimy wracać. – Nie zawracaj sobie głowy. Wkrótce po wyjściu Kypa wujek Lukę kazał nam się rozejść. Za dużo złości i zamieszania. – Nie najlepiej nam idzie – westchnęła Jaina. – Nie. Zbyt wielu z nich myśli, że Kyp ma rację. – A co ty o tym sądzisz? – zapytał Anakin. – On się myli – odparł Jacen bez wahania. – Brutalna agresja w odpo- wiedzi na brutalną agresję nie może stanowić rozwiązania. – Nie? Gdybyś sam nie skorzystał z tego rozwiązania, ty, mama i Jaina bylibyście już martwi. A wszechświat raczej nie stałby się od tego lepszy. – Anakinie, nie jestem wcale dumny. . . – zaczął Jacen. – Nie zaczynajcie znowu – przerwała mu Jaina. – Anakin i ja mówiliśmy o całkiem konkretnych sprawach, kiedy do nas dołączyłeś. Nie rozdrabniaj- my się najałowe dyskusje jak tamci. Jesteśmy młodzi, prawda? Jeśli my nie 24
potrafimy dyskutować, nie gubiąc właściwego kierunku, czego oczekiwać od innych? Jacen jeszcze przez chwilę nie spuszczał z oka Anakina, jakby czekając, kto pierwszy odwróci wzrok. W końcu zrobił to sam. – O czym rozmawialiście? – zapytał cicho. Jaina odetchnęła z ulgą. – Musimy zdecydować, jakie są najgorętsze punkty i gdzie Jedi są teraz w największym niebezpieczeństwie. Jacen skrzywił się, jakby skosztował hutyjskiej przystawki. – To otwarta kwestia, zwłaszcza przy Brygadzie Pokoju. Oni nie dbają o interesy pojedynczego systemu. Będą na nas polować od Rubieży po Jądro, jeśli uznają, że to ułagodzi Yuuzhan. – Brygada Pokoju nie może być wszędzie naraz. Nie mogą pędzić za każdą usłyszaną plotką na temat Jedi. – Brygada Pokoju ma mnóstwo sprzymierzeńców i doskonały wywiad – sprzeciwił się Jacen. – Sądząc z tego, czego już dokonali, muszą mieć więcej niż kilku szpiegów, nawet w senacie. Nie potrzebują uganiać się za plotkami. Z tego, co wiem, nie dokonali nawet połowy tego, czym się chwalą. To zwykli handlarze żywym towarem, którzy przekazują Jedi Yuuzhanom Vong. – Wciąż mam dziwne przeczucia w związku z tą panią senator z Kuat, Viqi Shesh – mruknęła Jaina. – Chciałem tylko powiedzieć, że trudno przewidzieć, który Jedi może być następny na ich liście. Gdyby jednak udało im się załatwić transakcję hurto- wą, ciekawe, czy by z niej skorzystali? Jaina wytrzeszczyła oczy. – Uważasz, że mogliby napaść na nas teraz, kiedy jesteśmy tu wszyscy? Anakin pokręcił przecząco głową. – Jeszcze nie jest tak źle. Kto chciałby stawić czoło najpotężniejszym Jedi w całej galaktyce zebranym razem? To byłoby szaleństwo. Dlatego skubią nas pojedynczo, ale. . . – Prakseum! – przerwał Jacen. – Właśnie – potwierdził Anakin. – Akademia Jedi! – Ale to przecież dzieci! – szepnęła Jaina. – Myślisz, że to robi Yuzzhanom jakąkolwiek różnicę? Albo Brygadzie Pokoju, jeśli już o tym mowa? – zapytał Jacen. – Poza tym Anakin ma tylko szesnaście lat, a zabił więcej Yuuzhan w bezpośredniej walce niż każde z nas. Yuuzhanie o tym wiedzą. 25