Wiolusia2305

  • Dokumenty176
  • Odsłony19 419
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów293.4 MB
  • Ilość pobrań9 465

NEJ 08 - Ostrze Zwycięstwa 02 - Odrodzenie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

NEJ 08 - Ostrze Zwycięstwa 02 - Odrodzenie.pdf

Wiolusia2305 EBooki
Użytkownik Wiolusia2305 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 114 stron)

Greg Keyes1 Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 2 Ostrze Zwycięstwa II ODRODZENIE GREG KEYES Przekład ALEKSANDRA JAGIEŁOWICZ

Greg Keyes3 Tytuł oryginału EDGE OF VICTORY ii: REBIRTH Redaktor serii ZBIGNIEW FONIAK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MAŁGORZATA KĄKIEL MAGDALENA KWIATKOWSKA Ilustracja na okładce TERESE NIELSEN Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 2001 by Lucasfilm, Ltd. & TM. All rights reserved. For the Polish translation Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-848-0 Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 4 Dla Giny Matthiesen

Greg Keyes5 P R O L O G Krew, powoli dryfująca w świetle gwiazd. Krew była pierwszą rzeczą, jaką ujrzał Jacen Solo, kiedy otworzył oczy. Krople krwi, w półmroku lśniące niczym polerowane czarne perły, odbijające odwieczne świa- tło gwiazd przesączające się poprzez transparistal - o jakiś metr od niego. Zauważył, że wszystkie perełki obracają się w jednym kierunku. On też się obracał - kręcił się bardzo powoli w niewielkiej mgławicy krwi. Nawet w słabym świetle mógł stwierdzić, że znajduje się jedynie o kilka centymetrów od ścia- ny. Ból w czaszce i nodze dawał mu pewne pojęcie, skąd się wzięła krew. Było mu zimno, ale powietrze wydawało się gęste. Co się dzieje? Za oknem jakiś wielki, nieregularny kształt przesunął się na tle gwiazd. Wtedy sobie przypomniał. Tsavong Lah, mistrz wojenny Yuuzhan Vong, stuknął twardymi jak obsydian szponami nowej stopy o żywy koral podłogi w centrum dowodzenia i przyjrzał jej się uważnie w świetle myoluminescencji ścian. Mógł zastąpić tę stopę, odebraną mu przez przeklętego Jeedai, klonem z własnego ciała, ale uważał to nie tylko za dyshonor, ale i za osobistą zniewagę. Wystarczył już sam fakt, że niewierny pozbawił go kawałka ciała - udawanie, że to się nigdy nie zda- rzyło, byłoby nie do pomyślenia. Kulawy mistrz wojenny straciłby posłuch - zwłaszcza jeśli nie okaleczył się sam, w ofierze. Ból przemijał, w nowej stopie wracało czucie, nerwy powoli uczyły się nowych ról. Cztery opancerzone szpony vua'sa wydłużyły jego krok o połowę. Sam wybór stanowił hołd dla najstarszej tradycji jego urzędu. Pierwszy mistrz wo- jenny stworzony przez Yun-Yuuzhan nie był Yuuzhaninem Vong, lecz żywym zwie- rzęciem - orężem, zwanym vua'sa. Pewien Yuuzhanin Vong wyzwał go na pojedynek, pokonał i zajął jego miejsce. Nawet teraz imię jego wciąż było popularne w kaście wo- jowników. Tsavong Lah nakazał mistrzom przemian, aby wyhodowali mu vua'sę. Gatunek ten wymarł wprawdzie w czasach, kiedy zginęła ich rodzinna planeta, ale jego wzorzec wciąż istniał w qahsie, pamięci przemian. Uczynili, co kazał. Potem walczył z nim i zwyciężył, choć musiał walczyć na jednej nodze. Teraz Tsavong Lah wiedział, że bo- gowie uważają go za godnego stanowiska. A ze stygnącego ciała vua'sy wziął sobie nową stopę. - Mistrzu wojenny... Tsavong rozpoznał głos swego adiutanta, Selonga Liana, ale nie podniósł wzroku znad swej zdobyczy. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 6 - Mów. - Ktoś złożył prośbę o widzenie się z tobą. - Nie oczekiwałem go? - Nie, mistrzu wojenny. To kapłanka sekty oszustów, Ngaaluh. Tsavong Lah wy- dał z siebie gardłowe warknięcie. Czciciele Yun-Harli ostatnio zawiedli Yuuzhan Vong. Pomimo to sekta nadal była potężna, a Najwyższy Władca Shimrra wciąż przy- jaznym okiem spoglądał na wyczyny kapłanów bogini Błaznów. A jeśli Yun-Harla nadzorowała kariery wojowników i być może pomogła mu w walce z vua'są, może i on był coś winien bogini. - Wysłucham jej słów. W chwilę później kapłanka stanęła przed nim. Była smukła, jej spadziste czoło wydawało się dziwnie wąskie, błękitne worki pod oczami miały kształt półksiężyców. Miała na sobie szatę z żywej tkanki, wyhodowanej tak, aby przypominała obdartą skó- rę. - Mistrzu wojenny - odezwała się, krzyżując ramiona w powitalnym geście. - Je- stem wielce zaszczycona. - Mów, co masz do powiedzenia - przerwał jej niecierpliwie. - Mam inne sprawy. Przysyła cię Harrar? - Tak, mistrzu. - Mów zatem. - Kapłanka Elan, która zginęła w czasie podboju niewiernych... - Która zawiodła - przypomniał Tsavong Lah. - Właśnie, mistrzu. Zawiodła, ale mimo to zginęła w imię chwalebnej sprawy Yuuzhan Vong. Kapłanka Elan miała powiernicę, inteligentną istotę imieniem Vergere. - Wiem o tym. Czy i ona zginęła wraz ze swą panią? - Nie, mistrzu. To właśnie przyszłam ci powiedzieć. Udało jej się uciec niewier- nym i wrócić do nas. - Doprawdy? - Tak, mistrzu. Przekazała nam wiele istotnych informacji na temat niewiernych, informacji, których dowiedziała się w niewoli. Wie jeszcze więcej, ale wyjawi to wy- łącznie tobie, Tsavongu Lah. - Podejrzewasz, że to sztuczka niewiernych? Może próba zamordowania mnie? - Nie ufamy jej całkowicie, mistrzu, ale zdecydowaliśmy się przekazać ci jej sło- wa, abyś mógł zdecydować, jak należy je potraktować. Tsavong Lah pochylił pokrytą gęsto bliznami głowę. - Dobrze uczyniłaś. Powinien ją przesłuchać i zbadać haar vhinic, to oczywiste. Potem przywieźcie ją na mój statek, ale trzymajcie z daleka ode mnie. Powiedzcie jej, że żądam dalszych dowodów jej inteligencji i zamiarów, zanim dopuszczę ją przed swoje oblicze. - Tak też uczynimy, mistrzu wojenny. Gestem oddalił kapłankę, a ona usunęła się bez słowa. Doskonale. Kapłanka, która zna swoje miejsce. Jej miejsce w obrzeżonym czerwienią portalu zajął adiutant.

Greg Keyes7 - Przybył Qurang Lah, mistrzu - oznajmił. - I egzekutor, Nom Anor. Qurang Lah był jego bratem z dziecińca, niższej rangi formą jego własnej osoby. Jego twarz była głęboko pocięta bliznami topora i blizną Domeny Lah, która wpraw- dzie nie biegła od ucha do ucha, jak u mistrza wojennego, ale i tak stanowiła wyraźny znak jego pochodzenia. - Belek tiu, mistrzu - zasalutował Qurang Lah skrzyżowaniem ramion. To samo uczynił stojący obok, lecz znacznie niższy egzekutor. - Jestem na twoje rozkazy. Tsavong Lah skinął głową bratu z dziecińca, ale wzrok skupił na Nomie Anorze. Jedyne prawdziwe oko egzekutora i jadowity plaeryin boi zajmujący drugi oczodół zwróciły się ku niemu bez drżenia powiek. - Egzekutorze - zagrzmiał Tsavong Lah. - Wziąłem pod rozwagę twoje ostatnie ra- dy. Czy uważasz, że dojrzeli już do podboju? - Zawiasy bram ich fortecy osłabły, mistrzu - odparł Nom Anor. -Sam osobiście się tym zająłem. Bitwa będzie szybka, a zwycięstwo łatwe i pewne. - Słyszałem to już od ciebie niejeden raz - rzekł mistrz wojenny. - Qurang Lah, zo- stałeś poinformowany o całej sprawie. Co masz do powiedzenia? Qurang Lah odsłonił naostrzone zęby. - Podbój jest zawsze pożądany - zauważył. - Teraz jednak wydaje się, że to pora głupców. Niewierni drżą przed nami, obawiają się kontratakować. Ośmielają się sądzić, że nasza krwawa droga zakończyła się na Duro i że będziemy ukontentowani, żyjąc w tej samej galaktyce z robactwem posługującym się bluźnierstwem. Jest to dla nas ko- rzystne: statek rozrodczy przygotowuje już ich zagładę, lecz musi mieć więcej czasu. W tej chwili flota nasza jest rozproszona, bardziej rozproszona niż to sądzą niewierni. Jeden nierozważny krok, zanim statek rozrodczy nabrzmieje nową flotą, może nas wie- le kosztować. - Nie będzie żadnych kosztów - sprzeciwił się Nom Anor. - Właśnie teraz jest do- bry moment do ataku. Jeśli będziemy zwlekać, damy Jeedai czas do działania. - Jeedai - warknął Tsavong Lah. - Powiedz mi, Nomie Anorze... Masz tyle kontak- tów z niewiernymi, pysznisz się, że tak dobrze potrafisz nimi manipulować, dlaczego zatem nie zdołałeś do tej pory przyprowadzić do mnie Jeedai, którego pożądam bardziej niż czegokolwiek innego - Jacena Solo? Nom Anor ani drgnął. - To niezwykle trudne zadanie, sam o tym wiesz, mistrzu - przyznał. - Pewne sprawy pomiędzy Jeedai a ich sojusznikami przybrały zły obrót. Nie podlegają już oni ani senatowi, ani innym organom, gdzie mamy kontakty. O to mi właśnie chodziło: kiedy powiedziałeś niewiernym, że przerwiemy naszą inwazję, jeśli dostarczą nam Jeedai, było to doskonałe posunięcie strategiczne. Dało nam czas zgromadzić siły i zabezpieczyć nasze terytorium. Dało nam wielu Jeedai. Ale Solo jest krewnym Sky- walkera, mistrza ich wszystkich. Jest synem Leii Organy Solo i Hana Solo. Oboje są godnymi przeciwnikami, którzy zdołali na razie zniknąć. Obmyśliłem strategię, która pozwoli ich wywabić z ukrycia; nawet teraz przygotowywany jest plan, który dotyczy Skywalkera i jego samicy Mary. Dzięki temu planowi zbiegną się wszyscy, Jacen także. - I w to miejsce chcesz zagłębić szpony naszej potęgi? Chodzi o Jeedai? Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 8 - Nie, mistrzu. Ale w ich senacie wybuchnie desperacja i zamieszanie. Zyskamy punkt oparcia, aby raz na zawsze położyć kres zagrożeniu Jeedai. Na razie rząd Nowej Republiki uparcie odmawia ogłoszenia Jeedai wyjętymi spod prawa. Mogę to zmienić jednym gestem, a dla nas zbudować nową fortecę, z której będziemy mogli obserwo- wać Jądro. Czas jednak działa na naszą niekorzyść; jeśli będziemy zwlekać, stracimy szansę. - Nom Anor już wcześniej mylił się w swoich osądach - zauważył Qurang Lah. - To istotnie prawda - odparł mistrz wojenny. - Męczy mnie jednak to udawanie uległości, chciałbym już uderzyć. Liczba Jeedai, których ofiarowali nam ci nędzni nie- wierni, zmniejsza się. Na Yavinie Cztery zostaliśmy poniżeni. Należy nam się zadość- uczynienie. Yun-Yuuzhan żąda zapachu krwi. - Jeśli takie jest twoje życzenie, mistrzu wojenny - zgodził się Qurang Lah. - Po- prowadzę moją flotę. Nigdy nie cofam się przed bitwą, jeśli obowiązek wzywa. - Hurr - mruknął w zadumie Tsavong Lah. - Nomie Anorze, wprowadzisz swój plan w życie. Qurang Lah poprowadzi siły Yuuzhan Vong, a ty staniesz się jego dorad- cą we wszelkich sprawach. Jeśli twoje rady wciąż będą błędne, rozliczę cię z nich bar- dziej surowo. Jeśli będą dobre, jak mnie o tym zapewniasz, wyrównasz tym swoje do- tychczasowe błędy. Rozumiesz? - Rozumiem, mistrzu wojenny. Nie zawiodę - Pamiętaj, abyś dotrzymał tego słowa. Qurangu Lah, czy masz jeszcze coś do po- wiedzenia? - Nie, mistrzu wojenny. Widzę teraz jasno moje zadanie. - Zasalutował dumnie. - Belek tiu. Niewierni będą padać u naszych stóp. Ich statki zapłoną jak spadające gwiaz- dy. Już się tak dzieje teraz, kiedy wymawiam te słowa.

Greg Keyes9 I U P R O G U Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 10 R O Z D Z I A Ł 1 - Miewałeś już gorsze pomysły, Luke - niechętnie przyznała Mara Jade Skywalker, unosząc twarz tak, aby słońce oświetliło jej twarz, a ciężkie, rudozłote warkocze zwisły na plecy. W tej pozie, z przymkniętymi oczami, obramowana błękitną przestrzenią morza, była tak piękna, że Luke'owi na chwilę odebrało mowę. Mara otworzyła zielone oczy i spojrzała na niego z lekkim, pełnym sympatii po- błażaniem, po czym cynicznie uniosła brew. - Znowu masz wobec mnie napad ojcowskich uczuć? - Nie - odparł miękko. - Po prostu uznałem, że mam wariackie szczęście. - Hej, to ja powinnam mieć huśtawkę nastrojów. Chyba nie próbujesz mnie wyki- wać, co? - wzięła go za rękę i uścisnęła lekko. - Chodź - powiedziała. - Przejdźmy się jeszcze trochę. - Jesteś pewna, że dasz radę? - A co, chcesz mnie nieść? Jasne, że dam radę. Jestem w ciąży, a nie sparaliżowa- na. Uważasz, że dla naszego dziecka byłoby lepiej, gdybym cały dzień leżała i ssała oorpy? - Pomyślałem tylko, że może chcesz odpocząć. - Absolutnie nie. Teraz właśnie odpoczywam. Jesteśmy tutaj, sami, na cudownej wyspie... no dobrze, na czymś w rodzaju wyspy. Chodź. Plaża była ciepła pod bosymi stopami Luke'a. Niechętnie zgodził się na zdjęcie bu- tów, ale Mara nalegała, że właśnie tak spaceruje się po plaży. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdził, że miło przypomina mu to dzieciństwo na Tatooine. Wtedy, w stosunkowo chłodny wieczór - podczas jednej z tych chwil, kiedy oba rozżarzone słoń- ca właśnie zaszły - zdarzało mu się zdejmować buty i czuć pomiędzy palcami stóp wciąż gorący piasek. Oczywiście, nie wtedy, kiedy wujek Owen mógł go zobaczyć. Staruszek od razu palnąłby mu kazanie - po pierwsze, tłumacząc, do czego w ogóle służą buty, a po drugie, ile cennej wilgoci Luke traci poprzez podeszwy. Przez chwilę prawie słyszał głos wujka Owena i czuł potrawkę z giju ciotki Beru. Odruchowo zapragnął włożyć buty.

Greg Keyes11 Owen i Beru Larsowie byli pierwszymi bliskimi osobami, które Luke stracił w swojej wojnie przeciwko Imperium. Zastanawiał się, czy wiedzieli, za co umierają. Tęsknił za nimi. Anakin Skywalker mógł być jego ojcem, ale to oni byli jego rodziną. - Zastanawiam się, jak leci Hanowi i Leii - odezwała się Mara, przerywając jego zadumę. - Jestem pewien, że wszystko w porządku. Nie ma ich dopiero kilka dni. - Ciekawe, czy Jacen powinien był lecieć z nimi? - A dlaczego nie? Wiele razy udowadniał, że potrafi o siebie zadbać. A oni są jego rodzicami. Poza tym chyba lepiej, żeby był w ruchu teraz, gdy ściga go pół galaktyki. - Masz rację. Tylko Jaina na tym cierpi. Przeżywa ciężkie chwile w bezczynności, wiedząc, że jej brat walczy. - Wiem. Ale Eskadra Łobuzów wkrótce się pewnie o nią upomni. - Na pewno - mruknęła. - Na pewno. Nie wydawała się całkiem przekonana, wręcz przeciwnie. - Nie wierzysz w to? - zapytał Luke. - Nie. Myślę, że pewnie by nawet chcieli, ale jej szkolenie Jedi stanowi w tej chwi- li zbyt wielką odpowiedzialność polityczną. - A odkąd to Łobuzy przejmują się polityką? Czy ktoś powiedział ci coś takiego? - Niedokładnie, ale słyszałam to i owo. Byłam szkolona, żeby słyszeć słowa mię- dzy słowami. Mam nadzieję, że się mylę... dla Jainy. Jej uczucia musnęły w Mocy Luke'a, niepokojąco współgrając ze słowami. - Maro - szepnął Luke - moja droga, wprawdzie wierzę ci, kiedy twierdzisz, że obłażenie robactwem na obcej plaży to forma wypoczynku... - Nonsens. Ten piasek jest sterylny jak podłoga w laboratorium. Chodzenie na bo- saka jest absolutnie bezpieczne. A ja tak bardzo lubię to uczucie. - Skoro tak twierdzisz... Ale zabraniam ci już mówić o polityce, Jedi, wojnie, Yuuzhanach Vong, wszystkich tych sprawach. Jesteśmy tu po to, aby wypoczywać, aby zapomnieć o wszystkim na dzień lub dwa. Chociaż na dzień. Spojrzała na niego zwężonymi oczami. - To przecież ty jesteś pewien, że cały wszechświat się zawali, jeśli nie będzie cię pod ręką, żeby go obracać. - Ja nie jestem w ciąży. - Powiedz jeszcze raz coś takiego, a sprawię, że zapragniesz raczej być w ciąży - odparła odrobinę zbyt ostro. - A w ogóle, następnym razem będzie twoja kolej. - Zagramy o to w sabaka - odparł, próbując zachować powagę, ale bez rezultatu. Pocałował ją, a ona oddała mu pocałunek z podwójną energią- Ruszyli dalej plażą, mijając wysokie rusztowanie pokryte pnącymi slii, całymi w węzłowatych korzeniach i ogromnych, lekkich jak gaza liściach. Fale z pluskiem rozbi- jały się o brzeg, co oznaczało, że znaleźli się po dziobowej stronie „wyspy". Nie była to oczywiście żadna wyspa, lecz starannie zaprojektowany park umiesz- czony na pływającej masie polimerowych pęcherzy wypełnionych obojętnym gazem. Po północnym, sztucznym morzu Coruscant pływało ich ze sto. Były to tratwy rozryw- Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 12 kowe, zbudowane przez bogatych kupców we wspaniałych, pełnych przepychu czasach Starej Republiki. Imperator niechętnym okiem patrzył na taką frywolność, dlatego większość z tych tratw spędziła w dokach całe dziesięciolecia i rozpadła się z zaniedbania. Część jednak okazała się w stanie na tyle dobrym, aby je zmodernizować i u zarania Nowej Republiki kilku młodych, sprytnych biznesmenów wykupiło je, czyniąc z nich komercyjny prze- bój. Jedną z tych osób, był naturalnie Lando Calrissian, wieloletni przyjaciel Luke^. Zaproponował, aby Skywalker korzystał z jego tratwy, gdy tylko przyjdzie mu na to ochota. Dużo czasu zajęło Luke'owi, aby skorzystać z zaproszenia. Cieszył się, że to zrobił - wydawało się, że Mara dobrze się tu czuje. Oczywiście, miała rację. Przy tym wszystkim co się działo wokół nich, trudno nie było myśleć o tym pobycie, jako o stracie czasu. Nie należało jednak wierzyć wszystkim uczuciom. Ciąża Mary była już widoczna, a jej brzuch wspaniale zaokrąglił się wokół ich syna. Oczywiście, cierpiała przy okazji wszystkie fizyczne katusze kobiet w jej stanie. Skomplikowane szkolenie zabójcy, przemytnika i rycerza Jedi nie przygotowało jej do czegoś takiego. Luke wiedział, że pomimo oczywistej miłości, jaką darzyła nienarodzone dziecko, słabość fizyczna do- piekała jej do żywego. To, co oświadczyła na temat Jainy, równie dobrze mogła powie- dzieć o sobie. Miała też wiele innych problemów, a ten kieszonkowy raj niewiele mógł na to po- radzić. Pomimo to mogli przynajmniej trochę odetchnąć i udawać, że są na jakimś od- ległym, niezamieszkanym świecie, a nie w samym środku największego zamieszania od czasów klęski Imperium. Nie, to nie całkiem tak wyglądało. Imperium zagrażało zniszczeniem wolności i swobody, przejęciem władzy przez ciemną stronę Mocy. Wróg, któremu dziś musieli stawić czoło, groził im zagładą w sposób znacznie bardziej dosłowny i ponury. Dlatego też Luke szedł teraz u boku żony w zapadającym zmierzchu, udając, że wcale o tym nie myśli i świetnie wiedząc, że ona i tak wyczuwa jego grę. - Jak mu damy na imię? - zapytała wreszcie Mara. Słońce do połowy skryło się za horyzontem i widok miasta Coruscant rozwiał iluzję dziewiczej natury. Odległe brzegi rozjaśniły się feerią świateł, a niebo na horyzoncie wciąż jeszcze zachowało barwę głębokiej czerwieni. Tylko w pobliżu zenitu niebo przypominało nocny firmament wi- dywany na większości bezksiężycowych planet, ale i tam ciemność była upstrzona lśniącym haftem świateł powietrznych pojazdów i statków kosmicznych, wędrujących po ściśle wytyczonych szlakach. Niektóre wracały do domu, niektóre go opuszczały, jeszcze inne po prostu zawijały do kolejnego portu. Milion maleńkich światełek, a każde z nich miało swoją historię, iskierkę znacze- nia w Mocy, która spływała z nich, poprzez nich i wokół nich. Tu kończyła się iluzja. Wszystko było naturą i wszystko było pięknem, jeśli tylko czyjeś oczy chciały je ujrzeć - Nie wiem - westchnął. - Nie wiem nawet, od czego zacząć. - To tylko imię - odparła.

Greg Keyes13 - Tak ci się tylko zdaje. Wszyscy jednak jakoś wierzą, że imię to coś ważnego. Nie masz pojęcia, ilu sugestii, i to z najdziwniejszych miejsc, musiałem wysłuchać od cza- su, kiedy nasz sekret przedostał się do publicznej wiadomości. Mara przystanęła, a na jej twarzy odmalowało się głębokie zaskoczenie. - Ty się boisz - wyszeptała. Skinął głową. - Zdaje się, że tak. Nie uważam, żeby to było tylko imię... nie wtedy, kiedy chodzi o ludzi takich jak my. Spójrz na Anakina. Leia nadała mu imię po naszym ojcu; miał to być gest wobec tego, który stał się Darthem Vaderem, dowodem uznania za to, że po- konał ciemną stronę i umarł jako dobry człowiek. Był to znak, że się z nim pogodziła, świadectwo dla galaktyki, że rany wojenne także się goją. Że można przebaczyć i pójść dalej. Dla Anakina jednak to była wielka próba. Kiedy był mały, zawsze się obawiał, że pójdzie tą samą mroczną ścieżką co jego dziadek. To tylko imię, ale także prawdziwy ciężar, który złożono na jego barki. Miną lata, zanim poznamy pełne konsekwencje tej decyzji. - Mam wielki podziw dla twojej siostry, ale to polityk i myśli jak polityk. Podjęła decyzję dobrą dla galaktyki, a nie dla własnych dzieci. - Właśnie - niechętnie przyznał Luke. - I czy nam się to podoba, czy nie, Maro, na- sze dziecko odziedziczy część tego ciężaru, właśnie dlatego, że jesteśmy tym, kim je- steśmy. Po prostu boję się dokładać mu kolejne brzemię. Wyobraź sobie, że nazwiemy go Obi-Wan, czyniąc ukłon w stronę mojego starego mistrza. Czy nie pomyśli, że chcemy, aby wyrósł na Jedi? Że będzie musiał spełnić oczekiwania, nałożone na niego przez reputację Bena? Czy nie uzna, że jego możliwości wyboru drogi życiowej są ograniczone? - Zdaje się, że bardzo dużo o tym myślałeś. - Chyba tak. - Zauważyłeś może, jak szybko wracamy do spraw, o których mieliśmy nie mó- wić? - Och. Rzeczywiście. - Luke, to właśnie my - powiedziała, lekko gładząc go po ramieniu. - Nie możemy się tego wyprzeć, nawet sami na wyspie. Zanurzyła stopę w drobnych falkach liżących piasek. Luke przymknął oczy i zwrócił twarz tak, aby poczuć na niej wiatr. - Pewnie nie - przyznał. - No i co z tego? - zapytała, żartobliwie ochlapując wodą jego spodnie. Nagle znów spoważniała. - Jest jeszcze jedna ważna rzecz, którą chciałam ci powiedzieć, zanim minie następna sekunda - poinformowała go. - Co takiego? - Jestem okropnie głodna. Naprawdę, naprawdę głodna. Jeśli zaraz czegoś nie zjem, posolę cię morską wodą i schrupię. - Rozczarujesz się - odparł Luke. - To słodka woda. Pawilon jest niedaleko. Po- winno się tam znaleźć coś do jedzenia. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 14 Luke i Mara zjedli kolację na zewnątrz, przy stole z polerowanego żółtego selo- niańskiego marmuru, w otoczeniu kwiatów, które nuciły cichą melodię i rozsiewały zapachy stosowne do każdego dania. Luke czuł się idiotycznie rozpieszczany i nieco winny, ale po chwili zdołał się odprężyć i przystosować do panującego nastroju. Nastrój jednak prysł, kiedy w przerwie pojawił się robot protokolarny pawilonu i zameldował: - Mistrzu Skywalkerze, zbliża się do nas pojazd powietrzny i żąda wpuszczenia poza strefę bezpieczeństwa. - Masz sygnał? - Z całą pewnością. - Przekaż go na holostację na stole. - Jak pan sobie życzy, sir. Nad resztkami kolacji pojawił się hologram męskiej twarzy. Była to ludzka twarz, podłużna, o arystokratycznych rysach. - Kenth Hammer - mruknął Luke i przeczucie czegoś niedobrego uniosło mu wło- sy na głowie. - Czemu zawdzięczamy tę przyjemność? Emerytowany pułkownik uśmiechnął się lekko. - Nic ważnego, po prostu wizyta starego przyjaciela. Czy mogę wejść na pokład? Tak brzmiały słowa, ale wyraz jego twarzy mówił coś zupełnie innego. - Oczywiście. Podłącz się do komputera statku, a on naprowadzi się na odpowied- nie miejsce lądowanie. Mam nadzieję, że lubisz nyloga z rożna. - To jedna z moich ulubionych potraw. Do zobaczenia wkrótce. Niebawem Hammer w towarzystwie robota pojawił się na jednej z kilku ścieżek prowadzących do pawilonu. - Kiedy patrzę na was, miałbym ochotę znów być młody – rzekł z uśmiechem, obejmując ich spojrzeniem. - Nie jesteśmy tacy młodzi... ani ty taki stary - odparła Mara. Hammer podziękował jej lekkim ukłonem. - Maro, wyglądasz ślicznie, jak zawsze. I z całego serca gratuluję wam powiększe- nia rodziny. - Dziękuję ci, Kenth - odparła uprzejmie Mara. - Usiądź - poprosił Luke. - Czy robot może ci coś podać? - Może zimnego drinka z lekko wyskokowego napoju? Niech to będzie niespo- dzianka. Luke posłał robota po drinka, przekazując mu te dość mgliste instrukcje, po czym zwrócił się do Hammera, który zdążył już usiąść. - Nie przyszedłeś tutaj, żeby nam pogratulować, prawda? Hammer powoli skinął głową. - Nie. Przyszedłem was ostrzec. Borsk Fey'lya zdołał wydębić nakaz aresztowania. Nakaz zostanie wydany mniej więcej za sześć standardowych godzin.

Greg Keyes15 R O Z D Z I A Ł 2 Gdzieś pomiędzy Koreliańskim Szlakiem Handlowym a sektorem Kathol z hiper- przestrzeni wyskoczył gwiezdny niszczyciel „Błędny Rycerz". Zmienił orientację ma- sywnego, klinowatego kadłuba i ponownie ruszył z prędkością światła. Niedoinformo- wany obserwator miałby nie więcej niż minutę, żeby się zastanowić, co gwiezdny nisz- czyciel robi w tak odległym zakątku przestrzeni i dlaczego jest pomalowany na czer- wono. Głęboko w trzewiach niszczyciela Anakin Solo tak był pochłonięty swoim zaję- ciem, że zaledwie zauważył przejście. Zerwał się na nogi i stanął bokiem, z czubkiem miecza świetlnego skierowanym w stronę pokładu, a rękojeścią na wysokości czoła wycelowaną w sklepienie. Dwoma szybkimi skrętami nadgarstka odbił kolejne strzały obezwładniające z warczącego nad jego głową zdalniaka. Przerzucił miecz do iden- tycznej pozycji, ale za plecami, i wychwycił strzał drugiego zdalniaka, po czym przy- kucnął, unosząc świetlistą broń do wysokiej zasłony. Płynne salto przeniosło go nad nagłym, skoordynowanym ostrzałem z obu latających kul. Zanim jego stopy dotknęły ziemi, otoczył się skomplikowaną siecią parad, które rozniosły czerwonawe, syczące smugi w kierunku ścian. Złapał już rytm i jego niebieskie oczy rozbłysły jak elektroniczne iskrowniki. Ką- sające promienie nadlatywały coraz szybciej, coraz częściej, z lepszą koordynacją. Po kilku minutach takiej rozgrywki pot przy-kleił do czoła brązowe kosmyki włosów i ściekał pod ciemną szatę Jedi, ale żaden z bolesnych, choć całkiem nieszkodliwych strzałów, nie dotarł do celu. Teraz Anakin był rozgrzany. - Stop - polecił. Kule natychmiast ucichły i zawisły w powietrzu. Wyłączył miecz świetlny i odłożył na bok. Z szafki ściennej wyjął drugi miecz i włączył go kciukiem. Zaczerpnął kilka głębokich oddechów, uspokajając rozszalały puls. W magazynie przerobionym na salkę treningową panowała cisza. Cisza, spokój i jednostajny koloryt zgaszonej bieli. Z kątów nieruchomym wzrokiem spoglądały na niego trzy zdekompletowane roboty. Nawet najbardziej niedoświadczony obserwator mógł bez trudu stwierdzić, że zostały sklecone z części zamiennych, choć centralny chassis każdego z nich pochodził z dość popularnego typu robotów pomocniczych. Nie Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 16 wydawały się szczególnie niebezpieczne, dopóki ktoś się nie przyjrzał temu, co trzyma- ją w rękach: groźnie wyglądające pałki, zaostrzone z jednej, a łyżkowato spłaszczone z drugiej strony. Podejrzanie przypominały węże, a wrażenie to potęgował jeszcze fakt, że od czasu do czasu skręcały się lekko. Anakin jeszcze raz odetchnął głęboko i skinął głową robotom. - Rozpocząć pierwszą sekwencję - polecił. Roboty ruszyły błyskawicznie. Ich wrzecionowate korpusy poruszały się z osza- łamiającą prędkością. Dwa otoczyły go z obu stron, trzeci ruszył wprost na niego. Ana- kin cofnął się, sparował i upadł, podcinając nogi robotowi po prawej. Pozostałe dwa atakowały, jeden celował pałką w jego szyję, pałka drugiego, która nagle stała się gięt- ka, okrążyła wznoszące się ostrze, kierując się wprost w jego plecy. Anakin zrobił mały wykrok w przód i poczuł powiew od niebezpiecznego pejcza, który omal nie musnął jego pleców. Właśnie, pomyślał. Wreszcie zaczynam rozumieć zasięg. Najlepiej wykonywać możliwie jak najmniejsze ruchy, żeby tylko uciec przed atakiem. Z wysokiej osłony przeszedł do riposty. Robot, który znalazł się zbyt blisko niego, próbował się cofnąć, ale nagle znieruchomiał. Został wyłączony, gdy broń Anakina dotknęła jego korpusu. Tymczasem drugi robot zdołał już wstać i Anakin zaczął krążyć, trzymając go tuż poza zasięgiem swojej obrony i pola widzenia. Dzięki temu roboty nie mogły go ata- kować. Mógł tak krążyć przez wieczność, wtedy jednak by nie zwyciężył, więc narzucił im pewien rytm i pozwolił, aby spróbowały zmienić układ sił. Nagle z jednej pałki wytrysnął ku niemu strumień cieczy. Anakin skręcił tułów, żeby go uniknąć i znowu pozwolił na to, aby pocisk ominął jego ciało tylko o centyme- try. W tej samej chwili drugi robot zmienił tempo i skoczył. Anakin sparował, ale pałka owinęła mu się wokół przegubu. Poczuł wyraźny, choć nieszkodliwy wstrząs elektryczny. Jednocześnie drugi robot znalazł się za jego plecami, wymierzając mu cios w czaszkę. Gdzieś z tyłu gwizdnął miotacz - i robot nagle nie miał broni ani trzymającego jej ramienia. - Stop! - krzyknął Anakin i rzucił się w bok w tej samej chwili, gdy pałka uwolniła jego ramię. Stanął znowu w pozycji obronnej. W drzwiach stał ciemnowłosy mężczyzna z miotaczem w dłoni. Jego broda była obficie przetykana srebrnymi nitkami, a zieleń szaty doskonale pasowała do koloru oczu. Trzymał miotacz lufą do góry, w całkiem nieszkodliwej pozycji, jakby chciał się poddać. - Po co to zrobiłeś? - zapytał chłopiec, próbując stłumić gniew, który go nagle ogarnął. Ciężko pracował nad tym robotem. - Nie dziękuj, nie ma za co - odparł Corran Horn, chowając broń do kabury. - To roboty szkoleniowe. Nic by mi nie zrobiły. - Ach, tak? A te amphistaffy, które trzymają, też są szkoleniowe? Gdyby cię nim trafił...

Greg Keyes17 - Nic by się nie stało. Są zaprogramowane tak, żeby powstrzymać cios, gdy tylko pałka dotknie mojej skóry. I rzeczywiście to szkoleniowe amphistaffy. Nie są prawdzi- we. Corran wytrzeszczył oczy ze zdumieniem. - Jak ci się to udało? I dlaczego twój miecz świetlny ich nie przeciął? - To nie jest miecz świetlny Wyraz twarzy Corrana prawie wynagrodził mu uszkodzenie robota. - To tylko bardzo słabe pole siłowe w kształcie ostrza - wyjaśnił Anakin. - Nie przeciąłby niczego. Te pałki, w które są wyposażone moje roboty, działają i poruszają się jak amphistaffy, ale plują farbą i przy uderzeniu powodują tylko wstrząs elektrycz- ny. Ważą kilogram, nie więcej. - W takim razie zdaje się, że niepotrzebnie zniszczyłem ci robota -zmartwił się Corran. Chłopiec tymczasem już całkowicie opanował gniew. Pracował nad tym bardzo długo i ciężko. - Nie szkodzi. Zbudowałem go sam i mogę go naprawić. Czasu mam aż za wiele. - Zaciekawiłeś mnie - mruknął Corran, zezując na roboty. - Booster ma w maga- zynie kilka elitarnych jednostek treningowych. Dlaczego ich nie używasz? Anakin wyłączył „miecz" i wrzucił do szafki. - Elitarne roboty treningowe nie poruszają się jak wojownicy Yuuzhan Vong. Mo- je roboty tak. - Właśnie się zastanawiałem, co kombinowałeś przez ostatnie kilka tygodni. Anakin skinął głową. - Nie chciałem stracić mojej przewagi. Widziałeś, co się stało. Ten, którego po- strzeliłeś, prawie mnie dostał. - Trening to dobra rzecz - odparł Corran. - Ale szkoda, że mnie o tym nie poinfor- mowałeś. Mogłeś mi oszczędzić zawału serca, a sobie robota. - Masz rację. Zapomniałem - westchnął Anakin. Corran znów skinął głową, a minę miał coraz bardziej zamyśloną. - Nie wyczułeś, że nadchodzę. To niedobrze. Musisz nauczyć się rozciągać sferę świadomości poza granice walki. - Wiem - odparł chłopiec. - Nie korzystałem z Mocy. Próbuję nauczyć się walczyć bez niej. - Przypuszczam, że to dlatego, iż Yuuzhanie Vong nie są wyczuwalni w Mocy. - Właśnie - kiwnął głową Anakin. - Moc to cudowne narzędzie... - Moc nie jest tylko narzędziem - upomniał go Corran. - To coś znacznie więcej. - Wiem - odparł Anakin z lekką przekorą. - Ale między innymi jest też narzę- dziem. I nie jest to odpowiednie narzędzie do walki z Yuuzhanami. Nie spełnia swojego zadania, tak samo jak nie użyłbyś klucza hydraulicznego do kalibracji napięcia wej- ściowego astromecha. Corran sceptycznie przekrzywił głowę. - Nie mogę się z tym całkiem nie zgodzić, ale nie dlatego, że twój tok myślenia jest prawidłowy. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 18 Anakin wzruszył ramionami. - Spróbujmy ująć to tak: całe szkolenie Jedi opiera się na Mocy, nawet szkolenie bojowe. Wyczuwanie ciosów i strzałów z miotacza, zanim uderzą i tak dalej. Przewra- canie wroga za pomocą telekinezy... - Z paroma wyjątkami - sucho przypomniał mu Corran. - Zgoda. Więc powinieneś wiedzieć, o co mi chodzi. Co sądzisz o Jedi, którzy nie mogą zwyciężyć w walce, nie uciekając się do telekinezy? Jeśli o to chodzi, byłeś w CorSeku, zanim jeszcze zostałeś Jedi. Kto jak kto, ale ty powinieneś dostrzec, że Moc stała się dla nas przede wszystkim czymś w rodzaju laski, którą się wszędzie podpiera- my. Yuuzhanie Vong są tego dowodem. - Zaczynasz mówić trochę jak twój brat. Czyżbyś odchodził od Mocy? Anakin uniósł brwi. - Oczywiście, że nie. Używam jej, kiedy działa. Ale gdy Yuuzhanie Vong ścigali mnie na Yavinie Cztery, odkryłem, jak jej używać przeciwko nim. Szukałem dziur w otaczającej mnie Mocy. Słuchałem odgłosów dżungli i wyczuwałem strach żyjących w niej stworzeń, kiedy obok przechodzili wojownicy Yuuzhan Vong. - Ale nie nauczyłeś się wyczuwać samych Yuuzhan Vong - wytknął mu Corran. - Nie, nie poprzez Moc. Jedynie za pomocą lambentu, który wmontowałem w mój miecz świetlny. - Jak możesz być tego pewien? Nigdy nie wierzyłem, że Yuuzhanie Vong nie ist- nieją w Mocy. Muszą istnieć. Wszystko istnieje. Po prostu nie wiemy, jak to zrobić. Dostroiłeś się do kawałka biotechnologii Yuuzhan i teraz możesz ich przez nią wyczuć. Czy jesteś pewien, że nie znalazłeś miejsca, które zajmują w Mocy? - Może rzeczywiście udało mi się nawiązać coś w rodzaju meta-więzi, ale sądzę, że to bardziej tłumaczenie jednej interpretacji na inną. Nie jestem pewien. Wiem tylko tyle, że mogę go używać. Jeśli jednak stracę mój miecz świetlny albo ulegnie on znisz- czeniu, albo lambent umrze... wciąż nie będę mógł z nimi walczyć. Corran położył dłoń na ramieniu Anakina. - Anakinie, rozumiem, że dużo przeszedłeś. Yuuzhanie zabrali wiele rzeczy, które były ci drogie. Zawsze będę ci wdzięczny za to, co zrobiłeś dla moich dzieci, dlatego mówię ci to jako przyjaciel. Musisz kontrolować swoje emocje. Nie możesz sobie po- zwolić na nienawiść. Anakin potrząsnął głową. - Nie czuję nienawiści do Yuuzhan Vong, Corranie. Czas, który wśród nich spę- dziłem, pozwolił mi zrozumieć ich lepiej. Bardziej niż przedtem uważam, że należy ich powstrzymać, ale przysięgam ci, że nie czuję do nich nienawiści. Mogę walczyć z nimi bez gniewu. - Mam nadzieję, że to, co mówisz, jest prawdą. Gniew to kapryśny artysta i lubi płatać figle. Najczęściej nawet go nie rozpoznajesz, choć odczuwasz. - Dzięki - odparł Anakin. - Doceniam twoje rady. Corran znów zmierzył go sceptycznym wzrokiem. Gestem wskazał roboty. - Te roboty to dobry pomysł. Chętnie pomogę ci naprawić tego uszkodzonego. - Nie ma sprawy. Tak jak mówiłem, mam kupę czasu i nic do roboty-

Greg Keyes19 - Pokład parzy cię w stopy? - z uśmiechem skwitował Corran. - Gotów jestem tam wrócić, jeśli to masz na myśli. Ale Tahiri wciąż mnie potrze- buje. - Jesteś dla niej dobrym przyjacielem, Anakinie. - Nie byłem. Teraz próbuję naprawić swój błąd. - Tahiri dojdzie do siebie nie prędzej niż za kilka miesięcy. Potrzebuje więcej cza- su. Myślę, że zrozumie, jeśli będziesz musiał odejść. Anakin odwrócił wzrok od twarzy Corrana. - Obiecałem jej, że zostanę i zamierzam dotrzymać obietnicy. Ale to bardzo trud- ne, kiedy wiem, co się dzieje na zewnątrz. Kiedy wiem, że moi przyjaciele i rodzina walczą, a ja tu siedzę bezczynnie. - Ale przecież nie siedzisz bezczynnie; sam to w końcu powiedziałeś. Wciąż jesz- cze stanowisz część naszej defensywy. Obrona uczniów Jedi jest także ważna. Bezładne skoki po całej galaktyce są prawdopodobnie dla nas najbezpieczniejsze. Trudno jednak powiedzieć, kiedy Yuuzhanie Vong lub ich przyjaciele wpadną na nasz ślad. A jeśli już wpadną, będziemy potrzebować każdego, kto zechce do nas dołączyć. - Rozumiem, po prostu mnie nosi. - Nosi cię - zgodził się Corran. - Zauważyłem, że kręcisz się, jakbyś miał robaki. Właśnie dlatego cię szukałem. - Naprawdę? O co chodzi? - Potrzebujemy zapasów. Jeśli mamy postarać się, aby nasze współrzędne pozosta- ły tajemnicą, nie możemy zabrać jedynego czerwonego niszczyciela gwiezdnego w galaktyce do zamieszkanego systemu. Zamierzałem wziąć jeden z transporterów i są- dziłem, że może zechcesz polecieć ze mną. Mam nadzieję, że podróż będzie nudna, ale... - Tak - odparł szybko Anakin. - Polecę. - Świetnie, przyda mi się drugi pilot. Spotkamy się jutro w doku, powiedzmy, po śniadaniu? - Jasne. Dzięki, Corran. - Nie ma sprawy. Do zobaczenia. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 20 R O Z D Z I A Ł 3 Jacen obserwował zbliżający się statek jak we śnie. Wciąż pozostawał czarną syl- wetką majaczącą na tle gwiazd - nie nosił żadnych świateł. To chyba cień „Sokoła Mil- lenium", pomyślał. Moc mówiła mu, że nic tam nie ma. A jednak statek przesuwał się z mroku w odległe pomarańczowe światło bezi- miennej gwiazdy o jakiś parsek poniżej. Dopiero teraz Jacen dostrzegł szczegóły. Odle- głości w kosmosie są bardzo mylące - nie wiedział, jakiej wielkości jest przybysz. Spi- czasty, wrzecionowaty niczym dwa stożki połączone podstawami. Tam, gdzie stożki się stykały, wystawały trzy płetwiaste, sercowate kształty. Jacen rozpoznał je jako dovin basale, żywe istoty zaginające wokół siebie przestrzeń, czas i grawitację. Teraz nie miał wątpliwości, że to statek Yuuzhan Vong; zbudowano go - a raczej wyhodowano - z tego samego kryształu yorik, który Jacen widział już wielokrotnie. Jego powierzchnię pokrywały liczne małe bąble, jakby statek zaraził się bakurańską gorączką wrzodową. Dopiero kiedy Jacen się zorientował, że bąble to skoczki koralowe, yuuzhański odpowiednik myśliwców, uchwycił skalę. To bydlę było wielkości krążownika klasy Nieustraszony! I szło prosto na nich. Prawdopodobnie właśnie dlatego zostali tak gwałtownie wy- rwani z nadprzestrzeni. Jacen otrząsnął się z otumanienia i odbił od ściany. Znajdował się w tylnej wie- życzce artylerzysty. Siedział tam rozmyślając, zanim nimi zatrzęsło, a teraz - o ile mógł to stwierdzić - krwawił z rany na głowie, ale nic poza tym. Wciągnął się szybko po stopniach drabinki do głównej kabiny. Walczył z wraże- niem spadania - już od dawna nie miał treningu w warunkach nieważkości. - Mamo? Tato? -jego głos rozbrzmiewał w głębokiej ciszy panującej na statku. Prymitywna część umysłu Jacena skuliła się ze strachu, jakby w obawie, że drapieżca na zewnątrz zdoła go usłyszeć. Oczywiście nie było to możliwe, nie w próżni, ale ludz- ki instynkt zachował wspomnienia sprzed okresu podróży kosmicznych. Nie dostał odpowiedzi. Gorączkowo ruszył poprzez ciemność do kokpitu.

Greg Keyes21 Znalazł tam oboje rodziców i przez jedną przerażającą chwilę sądził, że są martwi, tak nieruchomi byli w Mocy. Bardzo ostrożnie, strachem pokonując niechęć, dalej za- głębiał się w Moc, sugerując, aby ojciec się ocknął. Han Solo drgnął. - Eee... Sssoo jes? - gwałtownie odzyskał przytomność i czujność, ujrzał Jacena i opuścił pięść. - To ja, tato! - zawołał Jacen. Jego matka też poruszyła się lekko. Nie wyczuwał żadnych poważniejszych obrażeń. Oboje byli przypięci w fotelach antywstrząsowych. - Jacen? - wymamrotał Han. - Co się dzieje? Co się stało? - Miałem nadzieję, że ty wiesz. O ile się orientuję, zostaliśmy przechwyceni przez statek Yuuzhan Vong. Jest tam w tej chwili. Nie sądzę, żebyśmy mieli dużo czasu. Han przetarł oczy i spojrzał na pulpit, gdzie wciąż jeszcze ostatkiem sił paliło się kilka słabiutkich światełek. Gwizdnął długo i przeciągle. - Nie jest dobrze - rzekł. - Han? Jacen? - Leia Organa Solo usiadła prosto w fotelu anty-wstrząsowym. - Co się dzieje? - To co zwykle - odparł Han, przerzucając przełączniki. Zapaliło się jeszcze kilka wskaźników. - System zasilania wypadł, sztuczna grawitacja leży, awaryjny system podtrzymania życia ledwie zipie, a na zewnątrz czeka na nas wielki statek pełen pa- skudnych facetów. - Naprawdę wielki statek - dodał Jacen. - Zupełnie jak za dawnych czasów - westchnęła Leia. - Hej, przecież ci mówiłem, że to będzie jak drugi miesiąc miodowy. - Han zniżył głos i dodał już poważniej: - Nic ci nie jest? - W porządku - odparła Leia. - Zastanawiam się, skąd ten zanik zasilania. - Pewnie stąd, co i nadpalone łącza mocy - zauważył Han i nagle wytrzeszczył oczy: - O, nie. - Mówiłem ci, że jest wielki - wtrącił Jacen, kiedy boczny dryf „Sokoła" wprowa- dził yuuzhański statek w zasięg wzroku. - Zrób coś, Han - ponaglała Leia. - Zrób coś, i to już. - Właśnie robię - wymamrotał, przerzucając przełączniki. - Ale jeśli ktoś nie wy- siądzie i nie popchnie... - A dlaczego oni nie reagują? - zastanowiła się Leia. - Pewnie myślą, że zginęliśmy w przestrzeni - odparł Han. – Może i mają rację. - Tak, ale... - urwała. Od dużego statku oderwały się dwa skoczki koralowe i skie- rowały się w stronę „Sokoła". Han rozpiął pasy. - Usiądź na moim miejscu, Jacenie. Zainstalowałem już ekranowany rdzeń zasila- jący, ale muszę jeszcze wymienić łącza. - Ja to zrobię. - Nie znasz tak dobrze „Sokoła". Wy dwoje zostajecie tutaj. W tej samej sekun- dzie, kiedy podam zasilanie, gaz do dechy. Do dechy, jasne? - Jesteśmy za blisko. Złapią nas dovin basalami. - Na pewno nas złapią, jeśli będziemy tak siedzieć. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 22 Odepchnął się od framugi i już go nie było. Pochłonęła go ciemność w pozostałej części statku. - Mamo, patrz - odezwał się Jacen, pokazując palcem. Na tle gwiazd widać było kilka jaśniejszych iskierek, unoszących się w soczewce mgławicy. - Co to takiego? - Coś odbija światło gwiazdy. Cała gromada cosiów. - Statki - wyjaśniła Leia. - Inne statki, które przechwycili. - Mhm. Może być ich z tuzin, albo więcej. - No cóż - westchnęła. - Zdaje się, że ta podróż przyniosła pewne korzyści. Wie- my, że nie będzie bezpiecznie szmuglować tędy Jedi. Z tylnej części statku dobiegła ich seria przekleństw. - Han?! - zawołała Leia. - Nic takiego. Walnąłem się w głowę - brzmiała odpowiedź. Kilka chwil szamotaniny i następna, jeszcze barwniejsza seria przekleństw. - To nam zajmie ponad pół godziny! - zawołał Han. - Nie mamy tyle czasu - szepnęła Leia. - Mogą nas wciągnąć na pokład w każdej chwili, jeśli w ogóle zechcą sobie tym zawracać głowę, zamiast pociąć nas na kawałki. - Zechcą, zechcą - uśmiechnął się Jacen. - Yuuzhanie nie znoszą marnowania po- rządnych niewolników i ofiar. Obawiam się, że musimy się przygotować na ich spotka- nie. Odpiął miecz świetlny. Leia rozpięła pasy i przygotowała własną broń. - Mamo, ja się tym zajmę. Widzę, że jeszcze oszczędzasz tę nogę. - Nie martw się o mnie. Robiłam to jeszcze przed twoim urodzeniem. Jacen miał zamiar protestować dalej, kiedy pochwycił wyraz jej twarzy. Nic jej nie ruszy.. Mijając mesę, Jacen usłyszał warczenie, od którego włosy stanęły mu dęba. Bły- skawicznie włączył zimne, zielone ostrze miecza. Dwie pary czarnych oczu zamrugały powoli, przyzwyczajając się do światła. - Lady Vader - warknęła jedna z postaci. - Zawiedliśmy cię. - Nikogo nie zawiodłeś, Adarakhu - odpowiedziała Leia swoim ochroniarzom Noghrim. - Coś ogłuszyło nas wszystkich. - Nadchodzą twoi wrogowie, lady Vader? - zapytał drugi Noghri, samica imieniem Meewalh. - Tak. Adarakhu, idziesz ze mną. Meewalh, ty będziesz pomagać Jacenowi. - Nie - zaprotestował Jacen. - Mamo, ty ich potrzebujesz bardziej niż ja. - Pierwszy syn dobrze mówi, lady Vader - zgodziła się Meewalh. Oczy Leii zabłysły gniewnie na to demonstracyjne nieposłuszeństwo. - Nie mamy czasu się kłócić. Jej słowa znalazły potwierdzenie w kilka sekund później, kiedy coś głucho uderzy- ło w powłokę, najpierw raz, potem drugi. - Co to?! - zawołał Han z dołu. - Włącz tylko jakieś zasilanie! - odkrzyknęła mu Leia. - Dobra. Wy oboje za mną, a ty, Jacenie, uważaj na siebie. Koniec wydziwiania z nieużywaniem Mocy.

Greg Keyes23 - Mamo, już mi to przeszło. Szybko cmoknęła go w policzek. - Uważaj na mojego chłopczyka. Przepchnęła się w kierunku windy towarowej, skąd, jak się wydawało, dobiegło pierwsze uderzenie. Noghri podążyli za nią, równie zwinni w nieważkości, jak w wa- runkach grawitacji. Jacen mocniej chwycił miecz i znalazł uchwyt, aby unieruchomić unoszące się w powietrzu ciało, zanim stwierdzi, gdzie ulokował się drugi nieproszony gość. W ciągu kilku sekund zza warstwy zewnętrznego pancerza rozległo się szuranie i drapanie, co pozwoliło na zlokalizowanie hałasu na wysokości mesy. Jacen ruszył po- woli w tamtym kierunku, płasko przywierając do czegoś, co w warunkach grawitacji byłoby sufitem. To pewnie grutchiny, pomyślał. Technologia Yuuzhan Vong bazowała wyłącznie na materiale biologicznym. Zmodyfikowane, insektoidalne stwory służyły im do prze- bijania powłok statków. Zaraz będzie tu pełno żrących oparów kwasu albo i czegoś gorszego, ale nie było czasu na szukanie kombinezonów próżniowych. Gdyby Yuuzha- nie rzeczywiście chcieli rozpruć statek, zrobiliby to już dawno. A gdyby wróg napraw- dę zamierzał pozabijać rodzinę Solo, rozwaliłby statek w czasie, kiedy miał uszkodzone zasilanie. W najlepszym razie można było powiedzieć, że tamci gardzą nieożywioną techniką i nie interesuje ich sam „Sokół". Znając Yuuzhan, będą chcieli zgarnąć ży- wych jeńców, a nie zamrożone na kość trupy. Jacen oczyścił umysł i czekał. W chwilę później w ścianie pojawił się otwór. Jak było do przewidzenia, do środ- ka natychmiast przedostał się gryzący, dławiący smród, ale nie nastąpiła dekompresja kabiny. Jacen pozostał poza zasięgiem wzroku, dopóki intruz nie wetknął głowy w otwór dość duży, żeby mógł przejść przez niego nawet człowiek. Jacen włączył miecz. W zimnym świetle ostrza ujrzał stworzenie, które wyglądało jak ogromny żuk. Ja- cen wsadził mu w oko ostrze miecza, zanim zdołało się bodaj ruszyć. Przez jedną prze- rażającą chwilę zdawało się, że energetyczne ostrze zdoła się przebić najwyżej przez pierwsze kilka centymetrów. Stworzenie gwałtownie szarpało łbem w tył i w przód, ale Jacen naciskał, aż wreszcie coś zabulgotało i ostrze przeszło na wylot. Żuk zadygotał i padł. Jacen oderwał się od sufitu i, unikając dymiącej krawędzi, skoczył w otwór. Do zewnętrznej powłoki statku przyssał się elastyczny rękaw, mniej więcej dwu- dziestometrowy. W połowie jego długości tkwił yuuzhański wojownik, który przesuwał się w stronę statku, korzystając z rzędu guzów wystających z bocznej części pędu. Ja- cen nogą odepchnął się od najbliższych wystających wyrostków i rzucił się w kierunku obcego. Jego przeciwnik był humanoidem o czarnych włosach, splecionych i związanych w węzeł z tyłu głowy. Czoło pod ostrym kątem schodziło ku ciemnym oczom, pod którymi widać było nabrzmiałe, sinawe worki i prawie płaski nos. Miał na sobie cha- rakterystyczną zbroję z kraba vonduun, a wokół ramienia owinął mu się amphistaff. Na pooranej bliznami, wytatuowanej twarzy pojawił się wściekły grymas i Vong powtórzył ruch Jacena. Amphistaff wyprężył się, celując w młodego Jedi jak lanca. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 24 Kiedy byli już tylko o cztery metry od siebie, zwierzą splunęło czymś w Jacena. Jeśli wierzyć doświadczeniu, mogła to być tylko trucizna. Jacen sięgnął Mocą do wirujących kropelek, ale czuł się tak, jakby poruszał się w gęstym syropie. Zatrzymał je ledwie o kilka centymetrów od twarzy, jednocześnie odbi- jając się od ściany rury pod takim kątem, żeby znaleźć się pod jej sklepieniem. Wojow- nik przeleciał pod nim, twarzą prosto w zawieszoną w miejscu toksynę. Jacen nie oglą- dał się, tylko gniewnie wyszedł z wirowania, w jakie wpadł po tym zbyt gwałtownym manewrze, i rzucił się w kierunku otwartego włazu. Za jego plecami rozległ się stłu- miony, chrapliwy okrzyk wojownika. Skoczek koralowy nie był duży, ale mógł pomieścić dwie osoby. Jacen bez trudu mógł dojrzeć drugiego wojownika, wysuwając głowę z otworu. Tym razem nie było powietrznych akrobacji: Yuuzhanin Vong czekał na niego, zaparty stopami w coś, co znajdowało się za jego plecami, z amphistaffem w pozycji obronnej. Zderzyli się w bezładnej plątaninie ciosów, która spowodowała, że Jacen wytracił rozpęd i zaczął odbijać się od ścian rękawa, daremnie usiłując się przekręcić. Yuuzha- nin Vong nie ruszył się ze swojej pozycji; niezmiennie atakował Jacena gradem zrów- noważonych, klasycznych ciosów. Jacen stwierdził, że musi walczyć jedną ręką, bo drugiej potrzebował do zaczepienia się o coś. Nie gasił miecza świetlnego, cały czas wykonywał dłonią drobne ruchy. Kiedy Yuuzhanin zaatakował po raz kolejny, Jacen przyszpilił mu dłoń. Wojownik jęknął, wypuścił amphistaffa, po czym warcząc, skoczył na Jacena. Nagły atak zaskoczył młodego Jedi. Wojownik zdołał zablokować mu nadgarstek i obaj polecieli w głąb rury, obijając się o ściany. Zbyt późno Jacen zorientował się, że nie zgasił miecza, który ciął teraz tkankę ściany rękawa jak szmatę. Poczuł pod skórą drobne igiełki, usiłujące wydostać się na zewnątrz. Desperacko dźgnął łokciem w górę, w szczękę Yuuzhanina. Usłyszał szczęknięcie zębów i prze- ciwnik zluzował uchwyt. Przecięcie, teraz już długości pięciu metrów, otwierało się wprost w przestrzeń i wojownik odpłynął przez nie na zewnątrz. W chwilę później przestrzeń wyssała również ciało drugiego wojownika. Czarne plamki zatańczyły Jacenowi przed oczami. Zdołał chwycić się jednego z wyrostków, lecz otwór był tylko o metr od niego, a ciśnienie wysysanej atmosfery wy- pychało go w tę stronę. Wiedział, że wkrótce zemdleje. Z zaciętą twarzą wyłączył miecz i przypiął do pasa. Teraz pchał się pod wiatr już obiema rękami. Siły go jednak opuszczały, a zanim zdoła dotrzeć do statku, na „Sokole" nie będzie już atmosfery. Ale i tak nie dotrze do statku. Zawiódł, nie tylko siebie, lecz i matkę, i ojca. Jeszcze raz sięgnął poprzez Moc, usiłując ściągnąć się w kierunku „Sokoła". Uda- ło mu się nawiązać kontakt, ale przestrzeń przeniknęła w jego umysł, napełniając go ciemnością. O ile się nie mylił, zemdlał tylko na chwilę. Wiatr wciąż świstał wokół niego, lecz był to już tylko cienki gwizd. Poprzez plamki wirujące mu przed oczami zobaczył, co go uratowało. Rękaw - żywy, jak wszystko, co yuuzhańskie - zamykał się. Na jego oczach znikało ostatnie kilka centymetrów rozcięcia. Mama! Gdzieś niżej czuł łomotanie jej pulsu i ból nie do końca zagojonych nóg.

Greg Keyes25 Odepchnął się z powrotem w kierunku „Sokoła Millenium", wściekle szarpiąc rę- kawem, żeby się znaleźć w okolicy windy towarowej. Wystarczyła chwila, żeby się przekonać, że i tu także bitwa się skończyła. Noghri wciąż jeszcze rozczłonkowywali jednego z yuuzhańskich grutchinów. Drugi unosił się wprawdzie w pobliżu Leii, ale jego łeb dryfował o kilka metrów dalej. Han stał w przejściu, wymachując miotaczem. - Jacen? - Załatwiłem obu - przyznał ponuro. - Świetnie. Leio, przejmij wartę. Daj znać, gdyby znów nam coś podesłali. Jacen, ty sprawdzisz te skoczki i zastanowisz się, jak możemy przyspieszyć bez otwierania się na przestrzeń. Słusznie, pomyślał Jacen. W chwili kiedy przyspieszą, na skoczki zadziała ich moment bezwładności. W pewnym momencie przyspieszenie sprawi, że staną się dość ciężkie, aby oderwać się od rękawów, choćby były nie wiadomo jak silne. - Już myślę, tato. I zaczekaj chwilę, zanim włączysz napęd. Mam jeszcze jeden pomysł. - Zawsze myślisz. Dobry chłopiec. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 26 R O Z D Z I A Ł 4 Nen Yim przepchnęła się przez przezroczystą błonę i pogładziła dłonią przemian blade, pierzaste zwoje mózgu statku, rikyama. Zadrżała, a jej wyspecjalizowane palce skurczyły się lekko. Kiedyś palce te były nogami skorupiakowatego stworzenia, hodo- wanego wyłącznie po to, by dawał mistrzom przemian nowe ręce. Wciąż wyraźne było zwierzęce pochodzenie dłoni: palce, węższe, smuklejsze i silniejsze niż u przeciętnego Yuuzhanina, wystawały spod ciemnej, giętkiej skorupy stanowiącej teraz jej grzbiet. Dwa z tych „palców" kończyły się szczypcami, trzeci miał wysuwane ostrze. Wszystkie były pokryte małymi, wypukłymi węzłami zmysłowymi, które smakowały wszystko, czego dotknęły. Szkolenie mistrza przemian Nen Yim wymagało od niej znajomości smaku wszystkich pierwiastków i ponad czterech tysięcy związków chemicznych wraz z ich odmianami. Dzięki tym palcom znała ostry, nerwowy smak kobaltu, smakowała aromat czterochlorku węgla, podziwiała skomplikowane, nieskończone odmiany ami- nokwasów. A teraz zadrżała, bo zapach, który poczuła, był zapachem śmierci. - Rikyam umiera - mruknęła do ucznia, który stał u jej boku. – Już ponad połowa jest martwa. Uczeń - młody mężczyzna imieniem Suung Aruh - z przerażeniem skulił czułki kołpaka. - Jak to możliwe? - zapytał. - Jak to możliwe? - powtórzyła Nen Yim głosem drżącym z gniewu. - Rozejrzyj się wokół siebie, uczniu. Świecące mykogeny, które niegdyś spowijały nasze korytarze światłem, teraz lepią się do ścian jak chorowite plamy. Kapilary maw luura są zatkane martwymi lub zmutowanymi recham fortepsami. Światostatek „Baanu Miir" umiera, uczniu. Dlaczego z mózgiem miałoby być inaczej? - Przykro mi, adeptko - szepnął Suung, splatając czułki w kornym pokłonie. - Ale... co możemy uczynić? Czy można wyhodować nowego rikyama? Nen Yim zmrużyła oczy. - Kto cię szkolił przed moim przybyciem? - Ja... stary mistrz, Tih Qiqah. - Rozumiem. Czy on był tu jedynym mistrzem przemian?

Greg Keyes27 - Tak, adeptko. - A gdzie są jego adepci? - Ostatniego roku nie szkolił żadnych adeptów, adeptko Nen Yim. - Zdaje się, że uczniów też niczego nie nauczył. Co dla niego robiłeś? - Ja... - przerażenie ucznia wzrosło. - Tak? - Opowiadałem mu bajki. - Bajki? - Bajki dla dzieci w żłobku, ale w wersji dla dorosłych. Kazał mi to robić. - Wykorzystywał was do swej rozrywki? Jako osobistych służących? - Właściwie tak, adeptko. Nen Yim przymknęła oczy. - Zostałam przydzielona na umierający statek. Choć zaledwie w randze adepta, je- stem tutaj najwyżej postawionym członkiem mojej kasty i nie mam nawet wyszkolone- go ucznia. - Słyszałem - zaczął Suung - że mistrzowie przemian zajęci są w walce z niewier- nymi i dlatego brakuje ich tutaj. - Oczywiście - odparła Nen Yim. - Na światostatkach zostają tylko ci stetryczali, niesprawni i w niełasce. - Tak, adeptko - zgodził się Suung. - Nie zapytasz, do których ja należę? - warknęła. Uczeń zawahał się. - Wiem, że kiedyś uczestniczyłaś w świętych programach - rzekł ostrożnie. - Tak. Program poniósł klęskę. Moja mistrzyni poniosła klęskę. Ja poniosłam klę- skę. Zawiedliśmy Yuuzhan Vong. Odmówiono mi zaszczytu śmierci i przysłano mnie tutaj, żebym robiła to, co potrafię, dla naszego wspaniałego ludu. Przysłano? - przemknęło jej przez zdławiony zamknięciem umysł. Raczej wygna- no. Suung nie odpowiedział. Czekał, co usłyszy dalej. - Uczniu, od tej chwili zaczyna się twoje szkolenie – oznajmiła Nen Yim. - Po- trzebuję cię. Najpierw odpowiem na twoje pytanie: nie, nie możemy wyhodować tu nowego rikyama dla statku. A raczej moglibyśmy, ale to nie pomoże statkowi. Rozejrzała się dokoła. Wewnętrzny torus światostatku ostro zakrzywiał się u góry i u dołu. Miał kolor starej kości, a rozświetlały go tylko lambenty, które przynieśli ze sobą. Znów spojrzała na rikyama, lub raczej na tę jego część, która była widoczna. Niezliczone zwoje neuronów wzrastały w nieruchomym środku statku, gdzie nie istnia- ło pojęcie góry ani dołu. W przeciwieństwie do nowocześniejszych światostatków, „Baanu Miir" uzyskiwał grawitację dzięki sile odśrodkowej, a nie dovin basalom, które trzeba było karmić. Mózg, zamknięty w wielowarstwowej skorupie z koralu, poprzera- stanej osmotycznymi membranami, dostępny był z wewnętrznego torusa statku, gdzie wpuszczani byli wyłącznie mistrzowie przemian. Tu, gdzie sztuczna grawitacja stano- wiła jedynie niejasne wrażenie, można było uzyskać dostęp do membrany poprzez do- tknięcie zaworu dylatacyjnego w powłoce. Tylko dłoń mistrza przemian mogła prze- niknąć przez membranę do splotów nerwowych wewnątrz. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 28 - Ten statek ma prawie tysiąc lat - wyjaśniła Suungowi. - Organizmy, które go tworzą, rodziły się i umierały, ale mózg był tu od zawsze. Zarządzał integracją wszyst- kich funkcji statku przez całe stulecia, rozwijając zewnętrzne gangliony tam, gdzie były potrzebne, kształtując statek na swój własny, wyjątkowy sposób. Dlatego właśnie nasze światostatki żyją tak bardzo, bardzo długo. Kiedy jednak choruje mózg, choruje także statek. Można próbować różnych rzeczy, ale ostatecznie statek, podobnie jak wszystko inne, musi przyjąć śmierć. Naszym zadaniem, uczniu, jest utrzymanie statku z dala od tego pożądanego stanu przez czas tak długi, jak to tylko możliwe, dopóki nie wyhodu- jemy nowego statku lub nie zasiedlimy planety. W przypadku tego statku musimy cze- kać, aż nastąpi pierwsze z tych zdarzeń. „Baanu Miir" nie przetrzymałby naprężeń po- dróży z prędkością nadświetlną, a dotarcie do świata, który nadawałby się do zamiesz- kania, zajęłoby nam dziesiątki, a nawet setki lat. - Czy nie można przetransportować mieszkańców na szybszych, mniejszych stat- kach? - zaproponował Suung. Nen Yim uśmiechnęła się z zażenowaniem. - Można, kiedy oczyścimy galaktykę z niewiernych, a wojownicy nie będą potrze- bowali wszystkich dostępnych statków do prowadzenia wojny. - Czy teraz można zrobić cokolwiek, adeptko Nen Yim? - zapytał Suung. W jego głosie brzmiał zapał, który budził w niej lekkie rozbawienie, lecz również w jakiś spo- sób dodawał otuchy. To nie wina Suunga Aruha, że nic nie umie. - Idź do qahsy, uczniu, gdzie przechowuje się całą wiedzę naszego ludu. Tam znajdziesz protokoły przemian. Twój zapach i imię dadzą ci do nich dostęp. Nauczysz się na pamięć pierwszych dwustu i wyrecytujesz mi je jutro. Powinieneś umieć wymie- niać je według nazwy, zastosowania i wskazań. Zrozumiałeś? Jego czułki z trudem tylko zdołały ułożyć się w pokłon, tak się poplątały z podnie- cenia. - Tak, adeptko. Tak się stanie. - Odejdź teraz. Muszę się zastanowić nad tą kwestią. - Tak jest, adeptko. W chwilę później znalazła się sama w wewnętrznym torusie. Rozejrzała się pło- chliwie, zanim zdecydowała się zsunąć przód żywego oozhitha, którzy przylegał do jej ciała, okrywając je niemal całkowicie. Pod oozhithem, przyklejona do jej brzucha, spo- czywała cienka jak błona istota. Zachowała jeszcze szczątkowe oczy po swoich rybich przodkach, ale poza tym przypominała raczej oliwkowo-czarną, plamistą torbę. W gruncie rzeczy była właśnie torbą: bardzo szczególnym rodzajem pojemnika. Adeptka sięgnęła znów przez osmotyczną membranę i dotknęła fraktalnych zwo- jów rikyama. Szczypcami na najmniejszym palcu wycięła cztery niewielkie fragmenty mózgu i umieściła je w torbie. Materiał zamknął się czule wokół zwojów, namaszczając bogatą w tlen cieczą, która utrzyma je w dobrym zdrowiu, zanim Nen Yim znajdzie się w laboratorium i przygotuje trwalszy sposób, aby utrzymać zwoje przy życiu. Odetchnęła głęboko, rozważając ogrom tego, co miała zamiar uczynić. Mistrzowie przemian byli prowadzeni, ale i ograniczani przez protokoły - tysiące technik i ich za-

Greg Keyes29 stosowań, przekazanych im przez bogów w mglistej przeszłości. Eksperymentowanie, próby stworzenia nowych protokołów, były herezją najgorszego gatunku. Nen Yim była heretyczką. Jej mistrzyni, Mezhan Kwaad, również nią była, dopóki to dziecię Jeedai, Tahiri, nie zdjęło jej z karku genialnej głowy. Ona i Nen Yim wspól- nie próbowały tworzyć i testować hipotezy. Poprzez śmierć Mezhan Kwaad wzięła na siebie większość winy za herezję i klęskę, ale Nen Yim oszczędzono tylko dlatego, że mistrzów przemian było coraz mniej. „Baanu Miir" umierał. Wiedziała o tym od pierwszego spojrzenia na jego gnijące pomieszczenia w dniu, kiedy tu przybyła. Przy tak chorym mózgu żaden znany jej pro- tokół nie zdałby się na nic, lecz jako adeptka nie miała prawa dostępu do tajemnic leżą- cych poza piątym rdzeniem qahsy. Będzie musiała stworzyć własny protokół, mimo że została już skażona herezją, mimo że z całą pewnością była śledzona. Odpowiadała nie przed zwapniałymi kodeksami mistrzów przemian, lecz przed własnym ludem. Bogowie -jeśli w ogóle istnieją- muszą to zrozumieć. Jeśli światosta- tek zawiedzie, zginie dwanaście tysięcy Yuuzhan, i to nie w chwalebnej walce lub w ofierze, lecz od dławiącego dwutlenku węgla lub od mrożącego zimna kosmosu. Nie pozwoli na to, nawet gdyby miała to być ostatnia przemiana w jej życiu. Umieściła istotę-torbę z powrotem na brzuchu i rozwinęła oozhitha, okrywając ją i siebie. Czuła, jak delikatne rzęski stroju wnikają w jej pory i podejmują symbiotyczny związek z jej ciałem. Pozostawiła samemu sobie umierający mózg i poprzez pogrążone w półmroku, opalizujące korytarze powróciła do swojego laboratorium. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 30 R O Z D Z I A Ł 5 - Aresztować nas? - zapytała Mara Hammera, kiedy robot stawiał przed nim drin- ka. Jej głos był jak rad w temperaturze zera absolutnego i Luke'a przebiegł dreszcz. Był to głos kobiety, która kiedyś próbowała go zabić i prawie jej się udało. - O co nas oskarżają? - zapytał. - Fey'lya ma dowody, że to wy kryliście się za nieusankcjonowaną akcją militarną na Yavinie Cztery kilka miesięcy temu - odparł Hammer. - Obawiam się, że przez to będzie was można obciążyć jeszcze wieloma innymi zarzutami, zwłaszcza że głowa państwa zabroniła wam wyraźnie angażowania się w tego rodzaju działania. - Jakie to dowody? - zapytał Luke. - Yuuzhanie zwolnili jeńca wziętego na Yavinie Cztery - wyjaśnił Hammer. - Fey'- lya nazywa ten gest „znakiem dobrej woli". Więzień potwierdził, że Jedi byli zamiesza- ni, a nawet że wręcz poprowadzili niczym niesprowokowany atak na Yuuzhan Vong w neutralnym systemie. Twierdzi, że stanowił część grupy, którą podobno prowadził Ta- lon Karrde. Poza tym utrzymuje, że Karrde często komunikował się z tobą i że on był świadkiem tych rozmów. Oczy Mary zwęziły się w szparki. - To kłamstwo. Nikt z ludzi Karrde'a nie będzie sypał. To pewnie jeden z tych yuuzhańskich szpicli z Brygady Pokoju, którego ktoś dobrze wytresował, co ma mówić. - Ale zasadniczo to prawda? - dopytywał się Hammer. Luke niechętnie przytaknął. - Tak. Kiedy mistrz wojenny Yuuzhan Vong stwierdził, że zadowoli się światami podbitymi do tej pory, jeśli wyda mu się wszystkich Jedi, zorientowałem się, że uczniowie mojej akademii są w niebezpieczeństwie i poprosiłem Talona Karrde'a, żeby ich ewakuował. Ale kiedy tam doleciał, Brygada Pokoju już tam była. Usiłowali wyła- pać uczniów i przekazać ich Yuuzhanom jako dar pokoju. Karrde nie chciał na to po- zwolić. Prosił Fey'lyę, żeby wysłał oddziały wojskowe Nowej Republiki. Fey'lya się nie zgodził. A więc tak, poparłem jego starania i wysłałem mu taką pomoc, jaka była osią- galna. A jak sądzisz, co powinienem był zrobić? Hammer pochylił długą twarz w zadumie. - Nie winię cię. Szkoda tylko, że się ze mną nie skontaktowałeś.

Greg Keyes31 - Nie było cię tutaj. Rozmawiałem z Wedge'em, ale to było poza jego kompeten- cjami. - Ale ten ich świadek to kłamca - wtrąciła Mara. - Możemy to udowodnić. - I sami stać się kłamcami? - odparował Luke. - Tamten kłamie na temat swojej tożsamości i być może tego, co widział, ale większość jego oskarżeń jest prawdziwa, choć zniekształcona. Hammer splótł palce. - Ale to jeszcze nie wszystko. Wewnętrzne służby bezpieczeństwa dokonały prze- glądu zapisów wylotów i przylotów statków w tym okresie. Oczywiście wiedzieli już wcześniej, że Anakin Solo sfałszował zezwolenie, ale przy okazji odkryli, że odwiedzi- ła was niejaka Shada D'ukal, jedna z najważniejszych ludzi Karrde'a. ID transpondera, jakiego użyła, aby wylądować na Coruscant, był sfałszowany. Na koniec wiadomo też, że Jacen i Jaina Solo również udali się w niewiadomym kierunku, obchodząc służby bezpieczeństwa planetarnego... twoim statkiem, Maro. - Kenth, powiedz raz jeszcze, co ty byś zrobił na naszym miejscu? -oskarżycielsko zapytała Mara. - Nie mogliśmy pozostawić naszych uczniów na pastwę Yuuzhan tylko dlatego, że Nowa Republika stchórzyła! - I znów, Maro, nie sprzeczam się z tobą. Mówię ci tylko, co mają na was. - Wiedziałem, że to w końcu wylezie - mruknął Luke. - Myślałem, że chociaż to przeoczą. - Dawno minęły czasy, kiedy Fey'lya mógłby przeoczyć jakieś działania Jedi - od- parł Kenth. - Już i tak trudno mu powstrzymać hordę przedstawicielstw, które domagają się zgody na warunki Tsavonga Laha. - Nie próbujesz nam chyba wmówić, że Fey’lya jest po naszej stronie! - z niedo- wierzaniem wykrzyknęła Mara. - Maro, cokolwiek sobie o nim pomyślisz, Fey'lya nie zamierza rzucić Jedi ranco- rom na pożarcie. Częściowo jest powód, dla którego się tak zachowuje: usiłuje ograni- czyć straty. Pozornie działając przeciw Luke'owi, może utrzymywać umiarkowane stanowisko w sprawie co skrajniejszych ruchów anty-Jedi. Luke skinął głową jakby do siebie, po czym znów spojrzał na Hammera. - A jaka jest twoja opinia? - Luke, nie sądzę, żeby doszło do procesu albo do czegoś w tym rodzaju. Areszt jest tylko aresztem domowym. Oczekują od ciebie, że wygłosisz do Jedi oświadczenie zabraniające jakichkolwiek działań bez zezwolenia. Poza tym nie grozi ci absolutnie nic. - W całej galaktyce polują na Jedi. Mam im powiedzieć, żeby się nie bronili? - Mówię ci, jak jest. Luke splótł dłonie za plecami. - Kenth, przykro mi - rzekł. - Nie mogę tego zrobić. Postaram się trzymać moich ludzi z dala od działań wojskowych, ale poza tym... no cóż, misja Jedi jest starsza niż Nowa Republika. Coś w umyśle Luke'a zaskoczyło na swoje miejsce, jakaś myśl się zmaterializowa- ła tak, jak tylko potrafi tego dokonać wymówione na głos słowo. Nagle zrozumiał, że Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 32 słowa te płyną wprost z jego serca i umysłu. Dlaczego nie chciał przyznać tego wcze- śniej? Kiedy etyka Jedi pomyliła mu się z szeroko pojętą ideologią rządu? Dlaczego tak długo przepraszał? Czy dlatego, że obawiał się wyobcowania z republiki, którą sam pomagał budować? Ale to oni winni byli przepychankom. Nie Jedi, nawet nie Kyp i inni renegaci. Luke mógł nie zgadzać się z nimi w szczegółach filozoficznych, ale nie w sprawach ogólnych. Jedi mieli pomagać ludziom, pracować dla pokoju i równowagi. - Dlatego właśnie chciałem, żebyś wiedział o tym wcześniej i coś z tym zrobił, oczywiście, jeśli chcesz - odpowiedział Hammer. Urwał, jakby starannie ważył każde wypowiedziane słowo. - Nie sądzę, żeby Fey'lya sobie wyobrażał, że się na to nabie- rzesz. - Chcesz przez to powiedzieć, że on sądzi, iż uciekniemy i jeszcze bardziej się po- grążymy? - Nie całkiem. Chciałby móc powiedzieć, że jesteście poza jego zasięgiem i już za was nie odpowiada. Wyskubać was z futra, jak mówią Bothanie. - Och! - westchnęła Mara. - Chciałby, żebyśmy się kręcili gdzieś w pobliżu, na wypadek, gdyby kiedyś raczył nas potrzebować, ale teraz najchętniej obróciłby się do nas plecami. - Coś w tym stylu - przyznał Hammer. - Nie podjęto jeszcze żadnych kroków, że- by internować wasze statki. - Chce mnie wysłać na wygnanie - podsumował Luke. - Tak. Luke westchnął. - Obawiałem się, że nadejdzie taki czas, ale miałem nadzieję, że będzie inaczej. No, ale nas dopadło. - Tak, dopadło nas - warknęła Mara. - Fey'lya lepiej niech się modli, żebym... Namiętna przemowa przerwała się w pół słowa, a na twarzy Mary pojawił się wy- raz głębokiego przerażenia. Luke nigdy jeszcze nie widział jej w takim stanie; nie po- trafił sobie wyobrazić nic bardziej wstrząsającego. - Ach - szepnęła Mara prawie niedosłyszalnie. - Maro? - Coś jest nie w porządku - powiedziała słabym głosem. Cała krew odpłynęła jej z twarzy. - Coś jest bardzo nie w porządku. Objęła brzuch ramionami i zacisnęła powieki. Luke rzucił się w jej kierunku. - Wezwij robota medycznego, szybko! - polecił androidowi protokolarnemu. Poprzez Moc czuł, jak Mara mu się wymyka. - Trzymaj się, kochanie - szepnął. - Trzymaj się.

Greg Keyes33 R O Z D Z I A Ł 6 Anakin leżał pod transporterem dostawczym „Szmal", dokonując mikroregulacji podkładek repulsorowych, kiedy w polu jego widzenia pojawiła się para różowych bosych stóp. Nie widział osoby, do której należały, ale od razu rozpoznał, kto to taki. - Cześć, Tahiri! - zawołał. - Cześć, ty tam - padła pełna oburzenia odpowiedź. Przed stopami pojawiły się zgięte kolana, następnie o podłogę wsparła się para dłoni, aż wreszcie pojawiły się zie- lone oczy otoczone obłokiem złocistych włosów. - Wyłaź stamtąd, Anakinie Solo. - Jasne, daj mi tylko skończyć. - Co skończyć? Masz jakiś powód, żeby majstrować przy tym statku? Ajajaj, pomyślał Anakin i z westchnieniem wysunął się spod transportera. - I tak miałem ci powiedzieć - zaprotestował. - Jasne. W tej samej chwili, kiedy odpalisz silniki i wyniesiesz się stąd. - Tahiri, niedługo wrócę. Razem z Corranem jedziemy po zapasy i to wszystko. Patrzyła teraz z góry wprost w jego twarz. Mógł dotknąć jej nosa swoim, unosząc się tylko o parę centymetrów. Jej oczy były ogromne, zielone, ale ze złotobrązowymi obwódkami wokół tęczówek. Ciekawe, czy zawsze były takie? Uderzyła go pięścią w ramię, wcale nie żartobliwie. - Mogłeś powiedzieć mi wczoraj. - Au! - wysunął się jeszcze dalej i usiadł. - A to za co? - A jak sądzisz? - wyprostowała się także i teraz mógł sobie obejrzeć także resztę jej twarzy. Na czole miała nadal te trzy paskudne, pionowe blizny, jak przycupnięte białe robaki. Yuuzhanie próbowali zrobić z niej jedną ze swoich. Blizny były najbar- dziej powierzchownym wspomnieniem tamtego procesu. - Słuchaj, wiem, obiecałem ci, że cię nie opuszczę, ale to naprawdę nie potrwa długo. Zaczyna mnie nosić. - No to co? Kogo to obchodzi? Nigdy się nie zastanawiałeś nad tym, jak ja się czu- ję? - Wydaje mi się, że właśnie o tym myślałem - zadumał się Anakin. - Daj spokój, Tahiri. O co ci naprawdę chodzi? Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 34 Wydęła wargi. Gdzieś w tle Fiver warczał i popiskiwał radośnie, przygotowując statek do lotu, od czasu do czasu emitował bardziej piskliwą nutę pod adresem astro- mecha Corrana Gwizdka. Po drugiej stronie doku jeden z ludzi Terrika upuścił coś z brzękiem na ziemię i zaklął siarczyście. Oboje Jedi odczuli przelotnie ból przytłuczo- nego kciuka. - Nie lubią mnie tutaj - cicho rzekła Tahiri. - Wszyscy się tak zachowują, jakby mi miała zaraz pęknąć skóra, a przez szczelinę wyskoczyć smok krayt. - Wydaje ci się - łagodził Anakin. - Wszyscy rozumieją, że miałaś ciężkie przej- ścia. - Nieprawda. Nikt tego nie rozumie. Z wyjątkiem ciebie. A może i ty też nic nie rozumiesz. Albo się mnie boją, albo brzydzą. Anakin wypróbował w głowie jedną czy dwie odpowiedzi; żadna mu się nie spodobała, więc spróbował trzeciej. - A co myślisz o usunięciu blizn? - zapytał. - Robot medyczny Boostera zrobiłby to bez trudu. Też źle. Anakin nagle się zorientował, że i tę odpowiedź także powinien był prze- słuchać w myśli parę razy, zanim ją wypowie na głos. Zobaczył, że Tahiri szykuje się do salwy całą burtą i przygotował się na najgorsze. I znów się pomylił. Uspokoiła się i lekko potrząsnęła głową. - Zapłaciłam za nie - szepnęła. - Nie mam zamiaru się ich pozbyć. - Może to właśnie martwi ludzi - miękko podsunął Anakin. - No to niech się martwią. Nic mnie to nie obchodzi. - Ale właśnie przed chwilą... - Cicho bądź. Okazuje się, że jednak nic nie rozumiesz. - Nie rozumiem, czego właściwie ode mnie chcesz. Życzysz sobie, żebym z tobą tutaj został? - Nie, tępaku - odparła. - Chcę, żebyś mnie zabrał ze sobą. - Och. - Zgłupiał na chwilę, ale nagle większość skarg ojca na kobiety stała się dla niego całkowicie zrozumiała. Albo niezrozumiała, zależnie od sytuacji. Tahiri była jego najlepszą przyjaciółką od pięciu lat, odkąd ona miała dziewięć, a on jedenaście lat. Łączyła ich silna więź w Mocy, a razem byli znacznie potężniejsi niż każde z nich osobno. Mistrz Jedi Dcrit stwierdził to już dawno, ale dopiero ostatnio okazało się, do jakiego stopnia miał rację. Dzięki tej więzi Anakin i Tahiri mogli się porozumiewać w obszarach daleko wykraczających poza wymianę słowną. Dlaczego więc każda rozmowa z nią sprawiała, że przez większość czasu czuł się kompletnie zdezorientowany? - Jesteś pewna, że już jesteś na to gotowa? - Na co? Przecież to tylko wyjazd po zakupy, no nie? Minimum niebezpieczeń- stwa. Jak najdalej od przestrzeni Yuuzhan Vong. - Zgadza się - odparł ostrożnie. - Ale zawsze jest jakieś zagrożenie. - Zwłaszcza jeśli nie dowierzasz wszystkim na statku. Anakinowi opadły ręce. - Teraz ty zgrywasz tępą. Przecież wiesz, że ci ufam. - Naprawdę? Omal cię nie zabiłam na Yavinie Cztery, zapomniałeś?

Greg Keyes35 - Wiem. Ale to nie byłaś prawdziwa ty. - Nie? - twarz Tahiri przybrała dziwnie pusty wyraz. - Nie jestem tego taka pewna. Czasem już nie wiem, kim naprawdę jestem. Anakin położył jej dłoń na ramieniu. - Ale ja wiem - rzekł. - Nie jesteś taka sama jak przedtem, zanim cię schwytali Yuuzhanie. Ja też nie. Ale wciąż jesteś Tahiri. - Cokolwiek to oznacza. - Jeśli chcesz jechać z nami, porozmawiam z Corranem. Naprawdę nie sądziłem, że zechcesz wyjść tak wcześnie. Tahiri z emfazą potrząsnęła głową. - Dość już czasu spędziłam płacząc zwinięta w kłębek. Uważasz, że tylko ty jeden dusisz się w tych ścianach? Kimkolwiek jestem, nie dowiem się tego, becząc w kajucie. - Jej głos nabrał nagle miękkich, proszących tonów. - Pozwól mi jechać z tobą, Anaki- nie. Rozczochrał jej włosy, jak to robił już setki razy, lecz nagle gest ten wydał mu się zbyt poufały i poczuł, że się czerwieni. - Dobrze - odpowiedział. - Następnym razem po prostu poproś. Nie zachowuj się tak, jakbym zrobił coś złego. Nie musimy się o wszystko wykłócać. Uśmiechnęła się czarująco. - Przepraszam. Nigdy nie chcesz zrobić nic złego, ale najczęściej właśnie tak to wychodzi. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 36 R O Z D Z I A Ł 7 R2-D2, piszcząc i skrzecząc, zmagał się z zadaniem, jakie powierzył mu Jacen. Mały robot wysunął wszystkie końcówki chwytne i naprawcze, usiłując chwycić kom- paktowy pocisk unoszący się w pobliżu luku usuwania śmieci. Przysadzisty, cylin- dryczny robot z kopulastą głową w świetle pręta oświetleniowego wyglądał dokładnie na taki antyk, jakim był w istocie. Za plecami Jacena rozległ się głośny łomot - to C-3PO zmagał się z nieważkością. - O nieba - z podnieceniem trajkotał C-3PO. - Nie zostałem stworzony do czegoś takiego, przecież wiecie. Od zerowej grawitacji kręci mi się w obwodach! - No to złap się czegoś - zaproponował Jacen. - Jeśli tato zdoła przywrócić zasila- nie, znów będziemy mieć grawitację. Upewnij się tylko, że w tym momencie będziesz się znajdował na podłodze, a nie na suficie. - Wielkie nieba, a czy jest jakaś różnica? Zdaje się, że kiedy się to wszystko skoń- czy, będę potrzebował porządnego remontu. Bo to się wkrótce skończy, prawda, panie Jacenie? - Tak czy owak, na pewno. - Prawie żałuję, że nie zostawił mnie pan wyłączonego. - Bądź wdzięczny, że masz dobre obwody zabezpieczające przed przeciążeniem impulsowym, bo mógłbyś zostać zdezaktywowany na stałe. - Zatrzasnął pulpit ostat- niego pocisku. - No cóż, zadziała albo i nie -rzekł filozoficznie. - Nie rozumiem - odezwał się C-3PO - Co ma zadziałać albo nie? R2-D2 gwizdnął, a w jego tonie brzmiało pobłażanie czy wręcz politowanie. - Pewno, że nie należy się spodziewać, że wszystko zrozumiem, ty mały kuble na śmieci - odparował z oburzeniem C-3PO. - Jestem robotem protokolarnym, a nie me- chanicznym śrubokrętem. Och, przepraszam, nie chciałem pana obrazić, panie Jacenie. - Nie szkodzi. Sam chciałbym, żeby był tu ktoś z większym drygiem do tych rze- czy, na przykład Anakin. Jeśli popełniłem błąd, to znaczy, że wszyscy wylecimy w powietrze. - Och, nie! - No dobrze, czas na ciebie, Threepio. Musisz przełączać tę śluzę ręcznie. - Ale, proszę pana, przecież całe powietrze wyleci.

Greg Keyes37 - To prawda. Ale mnie tu nie będzie... będę po drugiej stronie zewnętrznej śluzy ciśnieniowej, a tobie próżnia nie zaszkodzi. - Mam nadzieję, że nie. Ale po co to, panie Jacenie? - Chcę, żebyś każdy pocisk po kolei wprowadził do samego końca kanału zrzuto- wego i pchnął najmocniej, jak potrafisz, w stronę statku przechwytującego Yuuzhan Vong. - Ja mam dotykać pocisków wstrząsowych? - Jeśli cię to pocieszy, kiedy wybuchnie choć jeden, nie sprawi ci żadnej różnicy, czy będziesz go trzymał, czy znajdziesz się o metr od niego. Nie zostanie z ciebie nawet tyle, żeby pokryć łyżeczkę. - Ale... ale co się stanie, jeśli wypadnę ze statku? Jacen uśmiechnął się blado. - Lepiej tego nie rób - mruknął. - Kiedy wyrzucicie już wszystkie pociski, razem z Artoo zamkniecie wylot, jeszcze raz przełączycie drzwi śluzy i wejdziecie do środka. Będę utrzymywał z wami łączność przez komunikator. - Panie Jacenie, jestem robotem protokolarnym! - A ja wolałbym medytować. No chodź, Threepio. Robiłeś już przedtem bardziej niebezpieczne rzeczy. - Nigdy z własnej woli, panie Jacenie! Jacen klepnął robota w metalowe plecy. - No, pokaż, z czego jesteś zrobiony, Threepio - Chętnie poddam się przeglądowi wewnętrznemu - odezwał się Threepio. - Wiesz, co mam na myśli. Ruszaj. - Tak, sir - robotowi wyraźnie zadrżał głos. Jacen odepchnął się, podłączył przenośne źródło zasilania i przełączył wewnętrzne drzwi śluzy. Zamknęły się, ale niechętnie, przyzwyczajone do bardziej konkretnej diety elektronowej. Skierował się do kokpitu, gdzie czuwała jego matka - Spokojnie? - zapytał. - Na razie. Przecież chyba już się zorientowali, że coś poszło nie tak jak trzeba. - Może tak, a może nie. Nie mamy pojęcia, jakie są ich procedury w takich sytu- acjach. Wojownicy Yuuzhan Vong są dumni, może więc dają swoim chłopcom szansę, żeby załatwić całą sprawę, zanim podeślą posiłki. Może są tak pewni siebie i tego, że się nie wymkniemy, że nawet nie zwracają na nas szczególnej uwagi. Zresztą zaraz się przekonamy, jak uważnie nas obserwują. Właśnie posłałem im na początek kilka poci- sków wstrząsowych. Przy odrobinie szczęścia będą sądzić, że to śmieci, dopóki nie będzie za późno. - Skoncentrował się na chwilę. - O, proszę. Właśnie wyleciał pierw- szy. C-3PO był powolny. Minęło dobre pięć minut, zanim wyprowadził kolejny pocisk. Wyprowadzenie trzeciego trwało jeszcze dłużej. Jacen nie czekał. Zszedł na dół i do- kończył spawania łat na dziurach, które wycięły w poszyciu ich statku yuuzhańskie insekty. Płyta była za cienka, żeby trzymać jak należy, ale na razie nie mieli pod ręką nic lepszego. Da im to przynajmniej kilka minut. Jeśli stanie się najgorsze i nie zadziała ani jego plan, ani te łaty, zawsze mogą się zamknąć w kokpicie i włożyć kombinezony Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 38 próżniowe. Oczywiście, w takiej sytuacji będą musieli szybko znaleźć zamieszkaną planetę albo stację kosmiczną. Ojciec wynurzył się z dołu, dryfując powoli. - Gotowi? - zapytał. - Lepiej nie będzie - odparł Jacen. - No to ruszajmy i przekonajmy się - rzekł Han. - Yuuzhanie Vong nie będą na nas czekali bez końca. Jednak, kiedy dotarli do kokpitu, nieprzyjacielski statek wciąż milczał. Jacen włączył komunikator. I - Jak ci leci, Threepio? - Fatalnie, sir. Jeszcze dwa zostały. - Odłącza się więcej skoczków - zauważyła nagle Leia. - Koniec, Threepio. Wynoś się stamtąd, i to już! - Z radością, sir. - Wszyscy gotowi? - zapytał Han. - Ruszaj - odparła Leia. Han przebiegł palcami po przyrządach i nagle grawitacja włączyła się z głośnym trzaskiem. Żołądek Jacena znalazł się wreszcie we właściwym miejscu i chłopiec po- czuł nagle falę mdłości. - Trzymajcie się! - Han włączył silniki manewrowe i „Sokół" zaczął się kręcić na jednym boku jak moneta. Jacen wyciągał szyję, żeby coś zobaczyć. Powyżej i poniżej nich, na samym skraju jego pola widzenia, majaczyły skoczki koralowe, wciąż nieruchome. Żywe rękawy skręciły się pośrodku jak związane baloniki i skręcały się dalej. - Cztery razy dookoła powinno wystarczyć. Gdzie twoje pociski? - Pierwszy gotowy. - Zdaje się, że dobrze zrobiłem, instalując wyrzutnie. Sygnał detonacji na trzy. Raz, dwa... Jacen wstrzymał oddech, wstukując sygnał na trzy i odetchnął dopiero, kiedy od- legły pocisk wstrząsowy zmienił się w małą novą. W tym samym momencie Han włą- czył silnik jonowy napędu nadprzestrzennego i nagle ruszyli tak, jak tylko „Sokół Mil- lenium" ruszyć potrafił. Podczepione skoczki koralowe powiały za nim jak warkocze i już po chwili Jacen stracił je z oczu. - Próbują złapać nas dovin basalami - zameldowała Leia. - Jacen! - Tak, sir! - Jacen przesłał kolejny sygnał i pozostałe pociski ożyły, odpalając rdzenie napędowe i kierując się ku statkowi Yuuzhan Vong. Anomalie grawitacyjne wessały wszystkie, z wyjątkiem jednego, za to czwarty uderzył ze spektakularnym roz- błyskiem. - Zgasły na chwilę! - radośnie krzyknęła Leia. - Chybiły z blokadą! Han, zabieraj nas stąd! - A jak ci się zdaje, co ja robię? Statek nagle zadygotał i stanął dęba.

Greg Keyes39 - Co to było? Co w nas uderzyło?! - krzyknął Han i w tej samej chwili wstrząs się powtórzył. - Skoczki koralowe się odrywają - odparł Jacen. - A skoro mowa o skoczkach ko- ralowych, kilka z nich właśnie rusza w naszą stronę. Schodzę do turbolaserów. - Zapomnij o tym. Jeśli łaty pójdą, wolałbym, żebyś tu był. Prześcigniemy skoczki. - Doganiają nas. - Jak tylko wyjdziemy z cienia masy statku przechwytującego, skoczę w nad- świetlną. - Złapią nas wcześniej - mruknął Jacen po chwili namysłu. - Schodzę... - Jacen... Uciekł przed protestem ojca. C-3P0 właśnie wracał do bezpiecznego, zamkniętego statku, kiedy przyspieszenie grzmotnęło nim o bok zsypu. Ostatni pocisk, który wpychał przed sobą z powrotem do wnętrza statku, nagle potroił ciężar i w chwili zmiany wektora siły wyleciał w kosmos. Po drodze walnął w C-3PO, który z bezgłośnym okrzykiem zgrozy stwierdził, że leci w ślad za nim. Desperacko czepiając się wszystkiego, zdołał chwycić się rączki mechani- zmu śluzy, ale jego złociste nogi powiewały w przestrzeni. Spojrzał w dół i ujrzał wiru- jące pomiędzy stopami gwiazdy. - Artoo! - przesłał gorączkowo. Palce zaczęły mu się ześlizgiwać z uchwytu. No cóż, pomyślał sobie. Okazało się, że to wcale nie taki dobry dzień. Szkoda, że nie zostałem z panem Lukiem na Coruscant. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 40 R O Z D Z I A Ł 8 Zanim robot medyczny na wyspie zdążył się włączyć, Mara straciła przytomność. Luke ściskał jej rękę, kiedy leżała na trawie obok stołu. Wokół nich chłodne powietrze przepełniały zapachy nocy i łagodna muzyka owadów. Kenth Hammer stał obok, nie- spokojny, ale milczący. Luke przywołał do siebie głos mistrza Yody: „Jedi nie zna strachu". Trochę pomogło, ale niewiele. Strach czaił się płytko pod skórą. Nie może teraz stracić Mary. Nie tylko teraz. Nigdy. Usiłował odepchnąć od siebie także i tę myśl. A jednak im bardziej próbował, tym gorzej mu szło, a całe szkolenie Jedi wydawało się blednąc w obliczu potęgi niezna- nych dotąd emocji. Trzymaj się, Maro. Kocham cię. Poczuł, jak drgnęła. Cierpiała, ale Moc podpowiadała mu, że wciąż jest silna. Jed- nak pod tą siłą kryło się niezaprzeczalne wrażenie czegoś złego. Nie całkiem jak wtedy, kiedy była tak strasznie chora po zakażeniu yuuzhańską zarazą. Czyżby organizm znów uległ mutacji? Czy to znaczy, że jej długa, pełna nadziei remisja dobiegła końca? Obserwował w napięciu, jak robot medyczny beznamiętnie sprawdza oznaki życia, zaglądając poprzez czujniki w ciało jego żony. W trakcie badania powieki Mary zatrzepotały nagle i ujrzał w jej oczach odbicie własnego, bezradnego lęku. - Wszystko w porządku - zapewnił. - Wszystko będzie dobrze. Co się stało? - To dziecko - odpowiedziała. - To nasze dziecko, Luke. Nie mogę... - I nie będziesz - obiecał stanowczo. - Wszystko będzie w porządku Robot medyczny w chwilę później przygotował diagnozę. - Reakcja wstrząsowa w łożysku - zahuczał. - Wskazanie: cztery centymetry car- dinexu. - Podaj - polecił Luke. Obserwował, jak płyn ścieka ze strzykawki. W kilka sekund oddech Mary uspo- koił się i lekki rumieniec powrócił na jej policzki. - Jaka była przyczyna? - zapytał Luke robota. - Nieznany czynnik chemiczny.

Greg Keyes41 - Trucizna? - Nie. Reakcja łożyska nietypowa. Substancja nie jest toksyczna. Jest złożonym związkiem soli, częściowa analiza... - robot MD wyrzucił z siebie listę związków che- micznych. - Łzy Vergere - szepnęła Mara, próbując się podnieść. - Spokojnie. Leż jeszcze przez chwilę. - Czuję się lepiej. Pozwól mi wstać, Skywalkerze. - Łzy? - niespokojnie zapytał Kenth Hammer. - Yuuzhanie Vong zarazili mnie jakąś bronią biologiczną - wyjaśniła Mara. - Bar- dzo się starała, żeby mnie zabić. Pewnie by jej się udało, gdyby nie to stworzenie, które towarzyszyło yuuzhańskiej zabójczym... - Tej, która udawała zdradę? - Elan. Właśnie. Miała takie zwierzątko czy może przyjaciółkę, która dała Hanowi fiolkę łez... a przynajmniej ona tak je nazywała. Powiedziała mu, że powinnam je za- żywać. Mnie też się to wydawało właściwe, więc zaczęłam je brać i choroba się cofnę- ła. Długa twarz Hammera wyrażała zadumę. - A teraz uważasz, że to łzy spowodowały ten atak? - Nie wyciągajmy pochopnych wniosków - zaprotestował Luke. - Kilka miesięcy temu łzy się skończyły - wyjaśniła Mara. - Zaczęłam brać zsynte- tyzowaną wersję. Luke, to zabija naszego syna. - Nie wiesz nic na pewno - uspokajał ją Luke. - Robot medyczny nie potrafi prze- prowadzić analiz, które mogłyby to udowodnić. - Wiem - drżącym głosem szepnęła Mara. Jej pewność była jak ferrobeton. Luke usiadł, przeczesał palcami włosy i spróbo- wał zebrać myśli. Prawie podskoczył, kiedy gdzieś daleko rozległ się huk fali dźwię- kowej - prawdopodobnie wywołany przez zapaleńca, który ćwiczył manewry atmosfe- ryczne nad powierzchnią morza. - Mogę cię w ciągu dziesięciu minut zawieźć do centrum medycznego - zapropo- nował Marze Hammer. - Nie! - krzyknęła Mara. - Stracimy szansę na ucieczkę przed Fey'lyą. - Maro, nie mamy wyboru - nalegał Luke. Usiadła. Tym razem Luke nie próbował jej powstrzymać. - Mamy - upierała się. - Nie chcę, żeby moje dziecko urodziło się w areszcie do- mowym. Jeśli przestanę zażywać łzy, wszystko będzie w porządku. Mam rację, Emdee? Robot zawarczał i potwierdził. - Obecnie niebezpieczeństwo minęło. Unikanie substancji zapobiegnie nawrotowi. - A jeśli to wcale nie były łzy? - zapytał Luke, zdradzając tym wybuchem, w jak wielkiej jest rozpaczy. - To łzy - odpowiedziała Mara. - Wiem, że to łzy. - Więc coś jest nie w porządku z syntetycznym lekarstwem. Jeśli mamy syntety- zować nowe, musimy być tu, na Coruscant. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 42 - Jeśli zostaniemy, przyszpilą nas tak, że już nie uciekniemy. Zostaniemy na ich łasce, a co wtedy? A jeśli Fey'lya zmieni zdanie i wyda nas Yuuzhanom? Będziemy w pułapce, a jakże ja mam walczyć w tym stanie? Albo, co gorsza, z dzieckiem na ręku? Luke, już czas. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Musimy to zrobić. Luke przymknął oczy i pod powiekami szukał rozwiązania. Nie znalazł nic. - Dobrze - rzekł wreszcie. - Kenth, bądź tak uprzejmy i zabierz nas do naszych apartamentów. - Oczywiście, jestem do waszej dyspozycji - potwierdził Hammer. W kilka chwil znaleźli się w powietrzu. O ile Luke mógł stwierdzić, Mara czuła się już całkiem dobrze. On za to był wstrząśnięty do głębi. Włączył komunikator i natychmiast odbył dwie rozmowy - jedną z Mon Calamari Cilghal, uzdrowicielką Jedi, a drugą z Ismem Oolosem, lekarzem Ho'Din, cieszącym się znakomitą opinią. Oboje zgodzili się spotkać z nimi w ich mieszkaniu. Trzecie we- zwanie - do Ithorianina Tomly Ela - przyniosło informację, że lekarz znajduje się poza planetą, pomagając uciekinierom ze swego zniszczonego świata. Hammer wysadził ich na lądowisku na dachu. Cilghal już tam była, a płazowaty Ism Oolos przybył kilka chwil później. Luke i Mara podziękowali Hammerowi. Przedstawiciel życzył im szczęścia i odje- chał. - Pakuj się, Skywalker - poleciła Mara. - Za dwie godziny ma nas tu nie być. - Dokładne badanie zajmie znacznie więcej czasu - poskarżył się Oolos. - Pewne analizy muszę zrobić w swoim laboratorium, żeby być pewnym wyników. - Musicie teraz myśleć o dziecku - cichym głosem poparła go Cilghal. - Nikt mi nie musi o tym przypominać - burknęła Mara. - Do roboty. Tymczasem Luke niechętnie zaczął przygotowywać się do ucieczki; z każdym krokiem szło mu ciężej. Coruscant miał najlepsze centra medyczne w całej galaktyce. Jak może pozbawić tego swoją żonę i dziecko? Wyczuł koncentrację Cilghal, która badała Marę poprzez Moc, usiłując zebrać in- formację z przekazywania na poziomie komórek. Kątem oka widział, jak Oolos pobiera próbki skóry i krwi, odczyty sond ultradźwiękowych i wprowadza je do swojego notat- nika. Mara dała im godzinę, po czym odmówiła dalszej współpracy. Luke przerwał to, co właśnie robił, i wrócił do pokoju. - I jakie wnioski? - pytała właśnie Mara. Oolos westchnął. - Robot MD miał rację. Syntetyczne łzy mają nieprzewidziany wpływ na stan ło- żyska. Sam atak wywołany był stresem, ale dalsze przyjmowanie łez może prowadzić do śmierci dziecka. Cilghal przytaknęła skinieniem bulwiastej głowy. - Zgadzam się - dodała. - Możesz dokonać powtórnej syntezy? - zapytał Luke. - Przekonfigurować sub- stancję tak, żeby nie dawała takich skutków? Oolos splótł łuskowate palce.

Greg Keyes43 - Wciąż nie wiemy, jak działały prawdziwe łzy - rzekł przepraszająco. - Mogliśmy tylko powtórzyć skład chemiczny, nie rozumiejąc ich działania. - A jednak czymś się muszą różnić - mruknął Luke. - Inaczej to by się nie zdarzy- ło. - Niestety - odparł Oolos - nie mogę się z tym zgodzić. Natura reprodukcji komó- rek płodu jest zupełnie odmienna od normalnych procesów komórkowych dorosłego człowieka. „Łzy" spowodowały, że komórki Mary w pewnym sensie zaczęły naślado- wać ten proces, stąd jej regeneracja. Choroba Yuuzhan Vong wciąż jednak w niej tkwi, rozumiecie? To tylko jej komórki dostały siłę, aby ograniczyć jej skutki i kontrolować szkody, jakie czyni w organizmie. - Wciąż nie rozumiem problemu. - Problem polega na tym, że syntetyczna substancja jakimś sposobem nie traktuje rozwoju płodu jako normalnej funkcji ludzkiego ciała. Próbuje zatem skorygować ten proces, traktując dziecko niemal tak, jakby było chorobą. Z kolei naturalny system im- munologiczny Mary opiera się i odrzuca te modyfikacje. Z czasem ten konflikt nawar- stwił się na tyle, że spowodował wstrząs toksyczny. Zgodnie z historią jej komórek, nawarstwianie konfliktu rozpoczęło się wraz z ciążą, a obecnie osiągnęło niebezpieczny poziom. - Przez pierwsze miesiące brałam prawdziwe łzy - szepnęła Mara. - Właśnie - podsumował lekarz. - Te same cechy, które pozwalają, aby łzy zwal- czyły twoją chorobę, stanowią niebezpieczeństwo dla płodu. - Ale dziecko jest w porządku? - Nie wyczuwam, żeby dziecko do tej pory ucierpiało wskutek tego procesu - wtrąciła Cilghal. - Uważam, że Jedi Cilghal ma rację - zgodził się Oolos. - Ale to ostatni miesiąc ciąży Mary - zaoponował Luke. - Jeśli toksyny gromadziły się przez osiem miesięcy... - Osiągnęła stan nasycenia tolerancji - zgodził się Oolos. - Jej ciało z czasem wy- dali chemikalia, ale przez cały następny miesiąc pozostaną one na niebezpiecznym poziomie. Nie sądzę, aby sam stres mógł spowodować kolejny atak, ale nawet smak łez może przynieść znacznie silniejszy atak niż ten, który przeżyła dzisiaj. - Czy można w jakiś sztuczny sposób usunąć te toksyny? - Tak. - Bez ryzyka dla dziecka? Uczony Ho'Din opuścił kolce na głowie. - Nie. Ryzyko jest wymierne. - No cóż, dodajmy to zatem do kategorii „tego, co już wiemy" -westchnęła Mara. - Przestanę brać łzy, dopóki nasz syn się nie urodzi. Potem zacznę brać je znowu. - Możemy sprowokować poród już teraz - odezwała się Cilghal. Mara zmarszczyła brwi. - Cilghal, to mi się nie podoba. Naprawdę tak radzisz? - Ja owszem - wtrącił Oolos. Cilghal wydawała się niechętna do udzielenia odpowiedzi. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 44 - Nie zalecałabym tego - rzekła wreszcie. - Logicznie biorąc, powinniśmy tak zro- bić, ale kiedy patrzę w dal, widzę tylko głębokie cienie. - A jeśli donoszę dziecko, nie biorąc łez? - Także cienie i ból... ale i nadzieję. Mara usiadła i podniosła wzrok na Luke'a. - Jesteśmy gotowi do odjazdu? - zapytała. - Ja... Maro... - Nawet nie próbuj. Nasze dziecko jest zdrowe i takie pozostanie, obiecuję ci to. Przetrwamy wszystko, nieważne, gdzie będziemy. Musimy już lecieć, więc lećmy. - Mogę wam towarzyszyć? - zapytała Cilghal. - Oczywiście - odparła Mara. - Przykro mi, że nie mogę zapytać o to samo - stwierdził Oolos. -Mam zbyt wielu pacjentów i zbyt duże zobowiązania wobec Nowej Republiki, aby teraz odejść. Chciał- bym przekonać was, żebyście pozostali w pobliżu, ale zdaję sobie sprawę, że to nie- możliwe. Życzę szczęścia całej waszej czwórce. Zrobię, co w mojej mocy, aby ulep- szyć substancję na podstawie tego, co wiem. Byłoby dobrze, gdybyście od czasu do czasu porozumieli się ze mną. - Dziękuję ci - rzekł Luke do lekarza. - Dziękuję za wszystko. Jaina przeleciała X-skrzydłowcem na ciemną stronę Coruscant, rozkoszując się kształtem drążka w dłoni i zmiennym naciskiem przeciążenia. Miała ochotę wrzeszczeć z radości i uległa jej. Jak cudownie jest znowu latać! Dawno już nie czuła się tak wspa- niale. Przez wiele miesięcy uszkodzony wzrok nie pozwalał jej zasiąść w kokpicie, a nawet i później, kiedy wyzdrowiała, Eskadra Łobuzów wyraźnie nie miała ochoty na jej towarzystwo. Powoli, ale boleśnie uświadomiła sobie, że biorąc pod uwagę jej status Jedi i zaangażowanie w ucieczkę z Yavina Cztery, mogą rzeczywiście nie życzyć sobie jej powrotu. Z cudownego dziecka eskadry stała się nagle niemiłym ciężarem. Nie dalej jak dziś pułkownik Darklighter - ten sam, który prosił, aby wstąpiła do eskadry - zapro- ponował, aby przedłużyła urlop na czas nieokreślony. Teraz już jej to nie obchodziło. Coruscant przemykał dołem, rozgwieżdżony wszechświat przenicował się nad jej głową. To ona siedzi dziś w X-skrzydłowcu. Jutro będzie cierpiała. Ale nie dzisiaj. Skierowała dziób statku w drugą stronę, w gwiazdy, zostawiając w dole planetę wraz z jej rojem satelitów. Zaczęła się zastanawiać, gdzie też podziewa się jej rodzina. Anakin włóczy się po galaktyce z Boosterem Terrikiem, czuwając nad swoją przy- jaciółeczką Tahiri. Bliźniaczy brat, Jacen, lata z matką i ojcem, usiłując stworzyć dla wujka Luke'a „wielką rzekę" - ciąg bezpiecznych dróg i miejsc, które pozwoliłyby Jedi uciec przed Yuuzhanami i ich kolaborantami. A ona została tutaj, wierząc, że Eskadra Łobuzów wezwie ją pewnego dnia. No cóż, kolejny dzień i kolejna pomyłka. Przez chwilę rozważała, czy nie rzucić tego wszystkiego i nie wyruszyć gdziekolwiek, może na poszukiwanie „Sokoła Mille- nium" i większej części rodziny.

Greg Keyes45 Po chwili jednak zmieniła zdanie. Eskadra Łobuzów warta była walki i na pewno w końcu znów ją powołają. Ciekawe, jak mogą sobie pozwolić na to, żeby ktokolwiek siedział teraz w domu? Oczywiście, od czasu Yavina Cztery, a właściwie od czasu Duro, jak uważa ten idiotyczny rząd, Yuuzhanie Vong jakby trochę przycichli. Ale to nie potrwa długo. Wszelkie marzenia o tym, że wroga można przekupić odpowiednią dozą ustępstw i poświęceń, były tylko pobożnymi życzeniami tych... tych kryminalistów. Radość z lotu powoli zanikała, pochłonięta przez coś w rodzaju umysłowej entro- pii, która zdawała się nasilać wraz z dorastaniem. Przez chwilę miała ochotę wrócić, ale uznała, że jeśli ma do wyboru dąsać się tu lub na dole, to już woli tutaj. Wciąż jeszcze walczyła z samobójczym korkociągiem emocji, kiedy odezwał się komunikator. Była to ciocia Mara. Wydawała się jeszcze bardziej zdenerwowana niż sama Jaina. - Jaino, gdzie jesteś? - zapytała. - Tuż ponad atmosferą. Co się dzieje? - Lecimy w górę „Cieniem Jade". Spotkaj się z nami, dobrze? To ważne. - Wyre- cytowała listę współrzędnych. - Jasne - odparła Jaina. - Już zmieniam kurs. - I, Jaino... uważaj na siebie. Nikomu nie ufaj. - Maro, co...? - Pogadamy, kiedy się spotkamy. Świetnie, pomyślała. Co jeszcze mogło się popsuć? Właściwie wszystko, dosłow- nie wszystko, w tym również parę możliwości, o których nawet nie chciała myśleć. Luke i Mara stwierdzili, że lepiej nie ryzykować, by ktoś zobaczył ich wsiadają- cych na pokład „Cienia Jade". Poradzili sobie z tym wymownymi gestami dłoni i suge- stią, popartą Mocą. Niektórzy w ogóle nie będą ich pamiętali, inni nie przypomną sobie ich twarzy, choć należeli do osób publicznych. Start był nieco bardziej skomplikowaną kwestią, ale Mara nie straciła fasonu i za- pewniła sobie pozwolenie na start za pomocą fałszywego identyfikatora, przedstawiając orbitę jako miejsce docelowe. Dziwne, lecz Luke obserwował kurczący się w oczach Coruscant z prawdziwym uniesieniem i z uczuciem wolności, za którą tęsknił tak bar- dzo, a nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Obejrzał się na Marę. - Jak się czujesz? - Teraz już dobrze. Skontaktowałam się z Jainą. Spotka się z nami na orbicie. - Zmniejszyła kąt wzlotu i obejrzała się na Luke'a. - Wiesz, że dobrze robimy, prawda? - Wciąż nie jestem tego pewien. - Już i tak nie ma odwrotu. A dokąd lecimy? - Najpierw spotkamy się z Boosterem - zadecydował. - Znalazłem sposób, żeby się z nim skontaktować. Przynajmniej będzie miał centrum medyczne ze wszystkim, czego ci potrzeba. A poza tym... Jedi potrzebują przystani, bazy, z której mogliby działać. Już zacząłem poszukiwania, ale to na razie może poczekać. Teraz najważniejsze jest twoje zdrowie. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 46 Skinęła głową. - Odstawiam lekarstwo. - Ryzykując, że choroba powróci z pełną siłą? Wydęła wargi. - To stanowi pewne ryzyko, ale na razie wydaje się mniejszym złem. A tymcza- sem... - wykrzywiła się złośliwie w stronę przyrządów. – Zdaje się, że twój priorytet został kopniakiem zrzucony na drugie miejsce. Wzywa nas planetarna służba bezpie- czeństwa, a co najmniej cztery statki lecą tutaj kursem przechwytującym. Luke otworzył kanał i włączył komunikację wizualną. - „Cień Jade", tu planetarna służba bezpieczeństwa. - Na ekranie ukazał się blado- złoty Bothanin. - Musicie natychmiast zawrócić na planetę. Poddajcie się naszej eskor- cie. Luke uśmiechnął się krzywo. - Mówi Luke Skywalker z „Cienia Jade". Lecimy poza system i nie mamy zamiaru zawracać. Bothanin spojrzał na niego wyraźnie zakłopotany. - Mam rozkazy, mistrzu Skywalkerze, i zamierzam je wypełnić, unikając zamie- szania. Proszę mi w tym pomóc - Przykro mi, że sprawiam kłopot, kapitanie, ale nie wrócimy na planetę. - Jestem upoważniony do użycia siły, mistrzu Skywalkerze. - Ten statek się obroni - niechętnie odparł Luke. - Proszę nas puścić, kapitanie. - Przykro mi, ale nie mogę. Luke wzruszył ramionami. - No to nie mamy o czym dyskutować - mruknął i wyłączył komunikator. - Możemy im uciec? - zapytał Mary. - Trudno będzie. - Spojrzała na przyrządy. - Prawdopodobnie nie. Chyba mamy ich na ogonie od samego początku. Dwa statki schodzą z wyższej orbity. - Właśnie. Czekali na nas. Prawie się tego spodziewałem. - I tak wygląda Fey'lya, który chciał, żebyśmy uciekli. - Muszą pokazać, że coś robią - odparł Luke. - Jak na pokaz siły, nietęgo to wy- gląda. - Nie, ale i tak może wystarczyć - odrzekła. - Przynajmniej będziemy musieli się bronić, co już nam nie pomoże. Zbliżające się statki znalazły się na optycznej w ciągu kilku minut. - Tarcze typu wojskowego - mruknęła Mara. - Trzymaj się, Skywalker. W chwilę później rozpoczęła ostrzał. Jeśli nawet przedtem nie byliśmy wyjęci spod prawa, to teraz na pewno już jeste- śmy, pomyślał Luke. Jak mogło do tego dojść? Jaina nie wierzyła własnym oczom: „Cień Jade" ostrzeliwany przez cztery statki przechwytujące służb bezpieczeństwa. Co się dzieje?

Greg Keyes47 W sumie nieważne. Włączyła systemy uzbrojenia i zanurkowała, ignorując we- zwanie statków przeciwnika i przekazując własny sygnał na „Cień". Odebrał wujek Luke. - Wy dwoje wyglądacie tak, jakby przydała się wam odsiecz - zauważyła. - Czym się naraziliście podniebnym glinom? - Nie mieszaj się w to, Jaino - ostrzegł Luke. - Jasne, nie ma sprawy, już się rozpędziłam. - Znajdowała się teraz na odległość strzału i skorzystała z tego, przetaczając się pomiędzy statki przechwytujące i waląc z laserów. Ciężkie tarcze bez trudu zatrzymały ogień, ale uzyskała to, co chciała: statek ją zauważył. Próbował doczepić się do jej ogona, ale nie z nią takie numery. Zrobiła zwrot przez dziób i zatoczyła ciasne koło w kierunku planety. Kilka celniejszych strzałów otarło się o jej tarcze, ale daleko im jeszcze było do tego, żeby ją zestrzelić. Poderwała statek w górę i znów miała prześladowców w zasięgu wzroku. Utrzymała kurs kolizyj- ny dziób w dziób na tyle długo, aby wpakować w tarczę wroga jeszcze kilka strzałów, po czym przechyliła się na prawą burtę, wymijając nadlatujący statek o kilka metrów. W zadumie zerknęła na torpedy protonowe. Mogła ich użyć i załatwić tamtych na czy- sto, ale wciąż nie wiedziała, co się naprawdę dzieje, a zabijanie przedstawicieli prawa z Coruscant nie było chyba najlepszym pomysłem. Nie wiedziała nawet, czy to nie któryś z jej przyjaciół. Oznaczało to, że musi okaleczyć, a nie zabić. Oba statki skręciły w prawo, próbując wzajemnie wsiąść sobie na ogony, ale statek Jainy był zwrotniejszy i wkrótce znalazła się na wysokości wylotu silnika tamtego. Oddała szybką, przerywaną salwę, nie dając się strząsnąć przeciwnikowi, aż wreszcie jego tarcze zawiodły. Odcięła mu napęd tak gładko, jak ogrodnik obcina zbędny pęd, po czym zatoczyła koło, żeby zniszczyć im broń. Tymczasem „Cień Jade" miał już tylko dwóch prześladowców, w tym jednego w dość kiepskim stanie. Szkoda, że Jaina nie widziała sztuczek, jakich użyła Mara, żeby osiągnąć taki skutek. Tarcze „Cienia" zaczynały już tracić stabilność, ale Jaina była spokojna, że wspólnymi siłami zdołają załatwić przeciwnika. W chwilę później na ekranie jej czujników dalekiego zasięgu pojawił się cały ob- łok plamek. Dwanaście myśliwców, może więcej. A „Cień Jade" leciał wprost na nie. Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 48 R O Z D Z I A Ł 9 C-3PO wrzasnął, tracąc punkt zaczepienia, ale w tej samej chwili coś mocno zaci- snęło się wokół jego przegubu. - Artoo! Dzięki konstruktorowi! Statek wykonał jeszcze jeden gwałtowny zwrot, a C-3PO doznał przy tym wraże- nia, że obwody wewnętrzne wylecą mu w przestrzeń przez podeszwy stóp. R2-D2 przechylił się do przodu, ale tylko trochę. C-3PO z ulgą stwierdził, że jego towarzysz jest przywiązany kablem. - Dzielny Artoo! Nie puszczaj mnie! Jacen tańczył w wieżyczce lasera, kreśląc w próżni linie śmiercionośnego światła i naprowadzając je na najbliższego skoczka. Większość promieni została pochłonięta przez plamy ciemności absolutnej, zanim dotarła do celu, ale fluoryzująca chmura zmienionego w parę koralu powiedziała mu, że przynajmniej jeden promień się przedarł. Statek odpłynął na prawo, ale na jego miejscu zaraz znalazło się kilka następ- nych. Jacen z zaciętą miną prowadził dalej morderczą wymianę zdań. Wróg odpowiadał wulkanicznymi kłębami plazmy. - Tarcze wysiadają - zatrzeszczał komunikator głosem Hana. - Jacen, jak ci leci? - Jeszcze żyję, tato - odrzekł, okręcając się w fotelu, żeby wziąć na cel skoczka, le- cącego tak blisko, że właściwie mógłby go trafić kamieniem. - Za jedną minutę wychodzimy z cienia masy - odezwała się Leia. We wnętrzu statku rozległ się przeraźliwy wizg i siadły kompensatory inercyjne. Przyspieszenie omal nie rozsmarowało Jacena na suficie. Zdołał na czas unieść ręce, żeby ochronić czaszką przed zmiażdżeniem, ale siła uderzenia ogłuszyła go na moment. Tłumiki po chwili włączyły się znowu i sztuczna grawitacja łupnęła nim z powrotem o siedzenie. - No to mieliśmy tarcze - wychrypiał ojciec. Jacen jak pijany złapał uchwyt wyzwalacza. „Sokołem" wstrząsnęła seria potęż- nych drgań. - Teraz! Naprzód! - krzyknęła Leia. Przez sekundę nic się nie działo, a potem gwiazdy znikły i Jacen z ulgą opadł na fotel.

Greg Keyes49 - To było okropne, po prostu okropne - ciągnął C-3PO. - Gdyby nie Artoo, byłbym już tylko kosmicznym śmieciem. Panie Jacenie, mówiłem panu, że ja się nie nadaję do tych rzeczy. - Poradziłeś sobie świetnie, Threepio. Uratowałeś nas. Dziękuję. - Och! No cóż, sądzę, że proszę bardzo. - No właśnie. Odpocznij, zrób sobie diagnostykę. - Myśli pan, że im naprawdę uciekliśmy? Odpowiedzi udzielił mu Han: - Uciekliśmy im z bardzo nieklarownym wektorem. Nawet ja nie jestem pewien, dokąd lecimy. Wkrótce wyjdziemy w przestrzeń i trochę się uporządkujemy, ale prawie mogę się założyć, że nikt nas nie śledzi. Za to jedno jest pewne: potrzebujemy napraw. - Powłoki zewnętrzne? - zapytał Jacen. - Jak widziałeś. Połączenia się oderwały, ale zdążyłem je zapchać, zanim łaty po- szły. Trochę nieładnie wygląda. Trzeba będzie naprawić. Leia weszła i ostrożnie przysiadła na jednym z foteli. Widać było, że kulej e na prawą nogę bardziej niż poprzedniego dnia. Jej ochroniarze Noghri stali obok w mil- czeniu. - Czym w nas łupnęli? - zapytała. - Czymś, czego jeszcze nie widzieliśmy - odparł Jacen. - Może to jakiś efekt uboczny ich urządzenia przechwytującego. - Lub potężny impuls elektromagnetyczny. Wyłączył nasze systemy, ale nie naro- bił dużo szkód. - Nas też wyłączył, jeśli pamiętasz - zauważyła Leia. - Noo, faktycznie - zgodził się Han. - No i co teraz? - zapytała. - Teraz? Teraz wiemy, że wewnętrzny Trakt Koreliański parzy bardziej niż super- nowa. - Na razie. Może wędrują z tym czymś z miejsca na miejsce. Ciekawe, ile mają tych statków przechwytujących. - Tego nie wiemy - odparł Han, wzruszając ramionami. - Oni je hodują, pamię- tasz? - Oto i słynny wdzięk Solo - zauważyła cierpko. - A już się zastanawiałam, gdzie się podział. Han otworzył usta, żeby odburknąć, ale wtrącił się Jacen: - Ten przechwytywacz był tam już od jakiegoś czasu. Pamiętacie tamte pozostałe statki? Leia skinęła głową. - To prawda. Zapomniałam. - To szaleństwo - zawyrokował Han. - Cała ta historia. „Wielka rzeka" Luke'a. Leia zmarszczyła brwi. - Słuchaj, było trochę kłopotów, ale... - Kłopotów? - brwi Hana wyglądały tak, jakby miały mu wyskoczyć z czoła. - Czy powiedziałaś „kłopoty"? Musieliśmy wiać z Rylotha pod osłoną miotaczy, bo twoje kontakty okazały się Brygadą Pokoju... Ostrze Zwycięstwa II - Odrodzeni 50 - Mniej więcej tak samo, jak twoi „dobrzy znajomi" na Bimmisaari! Ci, którzy chcieli udekorować swój ścigacz naszymi głowami! - Prawdę mówiąc - zgrzytnął Han - na Bimmisaari wszystko szło świetnie, dopóki ty... Jacen wsłuchiwał się w ich zgryźliwe docinki z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony przypominały mu się dawne czasy, przynajmniej te, które pamiętał. Zawsze byli tacy, do dnia, kiedy zginął Chewbacca. A potem... potem właściwie w ogóle przestali rozmawiać i to milczenie było jednym z najgorszych doświadczeń w życiu Jacena. Teraz wyglądało, że wrócili do dawnej formy, ale czasem docinki wydawały się ostrzejsze. Jakby to, co dobre, nagle gdzieś się ulotniło. Jakby coś mogło ulec zniszcze- niu przy pierwszym słowie wypowiedzianym nie w porę. I tak to lepsze niż milczenie. Han miał rację, że odnalezienie własnej pozycji w przestrzeni zajmie im trochę czasu, podobnie jak wyliczenie serii skoków, które doprowadzą ich do miejsca prze- znaczenia, skupiska czarnych dziur, znanych pod wspólną nazwą Otchłani. Ostrożnie wybierał drogę pomiędzy ogromnymi studniami grawitacyjnymi. Dawne upodobanie do ryzyka zostało pogrzebane pod wieloma warstwami odpowiedzialności, których młodszy Han Solo nigdy by sobie nawet nie wyobrażał. Młodszy Han Solo nigdy naprawdę nie wierzył w śmierć - a raczej nie wierzył w to, że kiedykolwiek go ona dotknie. Strata Chewbacki zmieniła to na zawsze. Za każ- dym razem, kiedy wyobrażał sobie utratę Leii lub któregokolwiek z dzieci, czuł, jak krew w żyłach zmienia mu się w ciekły azot, Ostrożnie prowadząc statek w labiryncie zabójczych fal, Han wiedział przynajm- niej, że niewiele istot w galaktyce byłoby w stanie podążyć w ślad za nim. Jeśli nawet śledził ich jakiś niedoinformowany statek Yuuzhan, to tak, jakby go już nie było. Dlatego też minęło wiele dni, zanim naprawiony „Sokół" zbliżył się ostatecznie do tajnej bazy, którą nazwali po prostu Schroniskiem. Była to eklektyczna konstrukcja, byle jak sklecona z kawałków słynnej instalacji Otchłani, która swego czasu - a dokład- niej w czasach Imperium - była tajną bazą wojenną. Sama baza została rozsadzona w drobny pył przez ostatnią komendantkę, admirał Daalę, ale wykorzystując tę ruinę, a także moduły importowane z Kessel i pomoc kilku wysoko postawionych przyjaciół, Han i Leia ułatwili sobie budowę stacji kosmicznej. Jako lokalizacja Otchłań była po prostu zbyt doskonała, żeby ją opuścić, zwłaszcza że potrzebne było bezpieczne schronienie. - Niespecjalnie to wygląda - wymamrotał Han, obserwując, jak nierówny cylinder nabiera coraz większej wyrazistości, ujawniając bylejakość budowy. Podstawę stanowił fragment asteroidy, ale z powierzchni najwyraźniej wystawały moduły mieszkalne, rdzeń zasilający i dość prymitywny system uzbrojenia. - Ale to całkiem specjalne miejsce - odparła Leia przez ramię. -To początek. Nigdy nie przypuszczałam, że zdołasz sklecić przymierze niezbędne do zbudowania tej stacji, ale oto jest. Dobra robota, kapitanie Solo - uśmiechnęła się i wsunęła rękę w dłoń Hana.