Trylogia Thrawna
Tom I
DZIEDZIC IMPERIUM
Timothy Zahn
Przekład
Anna i Jan Mickiewicz
Tytuł oryginału
HEIR TO EMPIRE
Redakcja
ZBIGNIWE FONIOK
DANUTA BORUC
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK
Ilustracja na okładce
TOM JUNG
Published originally under the title
Heir to the Empire
by Bantam Books 1991.
For the Polish edition
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Wydanie I 1995.
ISBN 83-7169-350-8
ROZDZIAŁ
1
– Kapitanie Pellaeon? – dobiegł z oddali jakiś głos. Ktoś starał się prze-
krzyczeć panujący na mostku gwar rozmów. – Wiadomość z patrolowców:
statki zwiadowcze wyszły przed chwilą z nadprzestrzeni.
Pellaeon zignorował okrzyk i pochylił się nad monitorem, przy którym
siedział oficer techniczny „Chimery”.
– Proszę mi przedstawić zmiany tych wielkości na wykresie – rozkazał,
dotykając piórem świetlnym ekranu.
– Ale, panie kapitanie. . . ? – Inżynier rzucił mu pytające spojrzenie.
– Słyszałem – przerwał Pellaeon. – Wydałem panu rozkaz, poruczniku.
– Tak jest – odparł posłusznie oficer i zaczął wystukiwać polecenie dla
komputera.
– Kapitanie Pellaeon? – powtórzył głos; tym razem mówiący znajdował
się bliżej. Nie spuszczając wzroku z monitora, Pellaeon wyczekał do momen-
tu, gdy usłyszał za sobą odgłos zbliżających się kroków. Wyprostował się
i odwrócił; z jego ruchów przebijał cały majestat, jaki dawało pięćdziesiąt
lat służby we Flocie Imperialnej.
Młody oficer dyżurny zatrzymał się raptownie.
– O, panie kapitanie. . . – urwał, spojrzawszy w oczy zwierzchnika.
Pellaeon się nie odezwał. Przez chwilę panowała martwa cisza. Najbliżej
stojący żołnierze odwrócili głowy w ich kierunku.
4
– To nie jest targowisko w Shaum Hii, poruczniku Tschel – powiedział
w końcu Pellaeon. Jego głos był opanowany, ale brzmiał lodowato. – To jest
mostek imperialnego niszczyciela gwiezdnego. Tu meldunków nie przekazuje
się, krzycząc w kierunku, w którym przypuszczalnie znajduje się ten, do kogo
są adresowane. Zrozumiał pan?
Oficer nerwowo przełknął ślinę.
– Tak jest, panie kapitanie.
Pellaeon wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym skinął głową.
– A teraz proszę o raport.
– Tak jest, panie kapitanie – powtórzył Tschel. – Przed chwilą patrolowce
zawiadomiły nas, że grupa zwiadowcza powróciła z rajdu na układ Obroa-
-skai.
– To dobrze. Czy były jakieś trudności?
– Niewielkie, panie kapitanie. Tubylcom najwyraźniej nie spodobało się,
że ktoś przetrząsa ich centralną bazę danych. Dowódca zwiadu twierdzi, że
wysłali za nim pościg, ale go zgubił.
– Mam nadzieje, że to prawda – rzucił ponuro Pellaeon. Leżący na pogra-
niczu układ Obroa-skai miał olbrzymie znaczenie strategiczne i – jak donosił
wywiad – Nowa Republika usilnie zabiegała o jego członkostwo w sojuszu.
Jeśli w czasie rajdu przebywały tam akurat jakieś statki Republiki, to. . .
„Cóż, wkrótce i tak się o tym przekonam” – przemknęło mu przez głowę.
– Niech dowódca grupy natychmiast po wylądowaniu zamelduje się w ka-
binie operacyjnej. I ogłosić żółty alarm dla patrolowców. To wszystko. Może
pan odejść.
– Tak jest. – Porucznik niezupełnie przepisowo zrobił w tył zwrot i skie-
rował się z powrotem do centrum komunikacyjnego.
„Młody – pomyślał z goryczą kapitan. – I w tym tkwi cały problem.
Dawniej – kiedy Imperium znajdowało się u szczytu potęgi – byłoby nie do
pomyślenia, żeby ktoś tak niedoświadczony był oficerem na statku takim
jak „Chimera”. A teraz. . . ”Spojrzał na siedzącego przy monitorze młodego
chłopaka.
„A teraz, jak na ironię, na pokładzie «Chimery» służą wyłącznie młodzi
ludzie.”
Pellaeon omiótł wzrokiem mostek. Obudził się w nim dawny gniew i nie-
nawiść. Wiedział, że wielu wyższych dowódców floty w skrytości ducha sądzi-
ło, że Gwiazda Śmierci miała służyć przede wszystkim ściślejszemu podpo-
rządkowaniu sił zbrojnych Imperatorowi, tak żeby – podobnie jak w sprawach
politycznych – mógł on o wszystkim decydować osobiście. Fakt, że mimo iż
5
zniszczenie pierwszej stacji bojowej odsłoniło jej wszystkie słabe strony, to
Imperator nakazał budowę kolejnej Gwiazdy Śmierci, jeszcze bardziej wzmógł
podejrzenia. Tamta strata nie byłaby tak dotkliwa, gdyby nie fakt, że wraz
z nią uległ zagładzie gwiezdny superniszczyciel „Egzekutor”. Choć od te-
go czasu minęło już pięć lat, Pellaeon skrzywił się na wspomnienie chwili,
gdy dryfujący bezwładnie „Egzekutor” uderzył w nie dokończoną Gwiazdę
Śmierci, a następnie uległ dezintegracji w potężnej eksplozji, która rozerwa-
ła stację bojową. Utrata superniszczyciela była ciosem tym dotkliwszym, że
statkiem dowodził sam Darth Vader, a mimo iż wybuchy gniewu Czarnego
Lorda były wręcz legendarne – i często kończyły się śmiercią któregoś z pod-
władnych – służbę na „Egzekutorze” uważano powszechnie za najszybszą
drogę do awansu. Na pokładzie superniszczyciela zginął kwiat kadry oficer-
skiej niższego i średniego szczebla oraz świetnie wyszkolona załoga. Flota
już nigdy nie zdołała się podnieść po tej klęsce. Pozbawione dowództwa siły
imperialne szybko poszły w rozsypkę i bitwa zamieniła się w pogrom. Po
stracie jeszcze paru niszczycieli dano wreszcie sygnał do odwrotu. W bitwie
zginął kapitan „Chimery”. Starając się opanować sytuację, Pellaeon prze-
jął dowodzenie. Jednak mimo jego intensywnych wysiłków flocie nie udało
się już odzyskać inicjatywy. Spychana przez Rebeliantów coraz dalej i dalej,
w końcu znalazła się tu. . .
Tu – w miejscu, które niegdyś było odległym zakątkiem Imperium. Obec-
nie ledwie jedna czwarta dawnego terytorium znajdowała się nominalnie pod
kontrolą sił imperialnych. Tu – na pokładzie niszczyciela gwiezdnego, któ-
rego załogę stanowili niemal wyłącznie młodzi, intensywnie przeszkoleni, ale
bardzo niedoświadczeni żołnierze. Wielu z nich siłą lub groźbą jej użycia
zmuszono do opuszczenia rodzinnych planet i wcielono do służby. Tu – pod
dowództwem najzdolniejszego stratega, jakiego kiedykolwiek oglądało Impe-
rium.
Pellaeon ponownie rozejrzał się po mostku. Na jego ustach pojawił się
ledwie dostrzegalny, jadowity uśmiech. „Nie – pomyślał – Imperium nie zo-
stało jeszcze pokonane. A butna i samozwańcza Nowa Republika wkrótce się
o tym przekona.”
Spojrzał na zegarek. Była druga piętnaście. Wielki admirał Thrawn zwykł
o tej porze oddawać się medytacji w kabinie dowodzenia. . . I jeśli wykrzy-
kiwanie meldunków na mostku było wbrew przyjętym w siłach imperialnych
zwyczajom, to przerywanie rozmyślań admirała za pomocą interkomu stano-
wiło jeszcze poważniejsze naruszenie obowiązujących zasad. Należało zwracać
się do niego osobiście albo nie zwracać się wcale.
6
– Proszę nadal kontrolować zmiany tych wielkości – polecił oficerowi tech-
nicznemu Pellaeon, kierując się w stronę wyjścia. – Niedługo wrócę.
Kabina dowodzenia admirała Thrawna znajdowała się o dwie kondygna-
cje niżej niż mostek. Urządzono ją w luksusowo wyposażonym pomieszczeniu,
które poprzedniemu dowódcy służyło do wypoczynku. Kiedy Pellaeon odna-
lazł Thrawna – a właściwie, kiedy Thrawn odnalazł jego – jednym z pierw-
szych posunięć admirała było przejęcie apartamentu i przekształcenie go pod
względem funkcjonalnym w kopię mostku.
Drugi mostek, pokój do medytacji. . . a może coś jeszcze. . . To, że odkąd
zakończono przebudowę, wielki admirał spędzał w kabinie dowodzenia bar-
dzo dużo czasu, nie stanowiło dla załogi „Chimery” tajemnicy; sekret tkwił
w tym, co właściwie Thrawn robił w ciągu długich godzin, które spędzał
samotnie w tym pomieszczeniu.
Podchodząc do drzwi kabiny, Pellaeon obciągnął mundur i poprawił pas.
„Może zaraz się tego dowiem” – pomyślał.
– Melduje się kapitan Pellaeon – powiedział. – Panie admirale, przynoszę
informa. . .
Drzwi się rozsunęły, nim zdążył skończyć. Przygotowując się psychicznie
na spotkanie z Thrawnem, wszedł do słabo oświetlonego przedsionka. Ro-
zejrzał się wokół, ale nie dostrzegł nic ciekawego. Ruszył w stronę odległych
o parę metrów drzwi do głównego pomieszczenia. Nagle poczuł na karku
nieznaczny ruch powietrza.
– Kapitanie Pellaeon – niski, chrapliwy głos, który odezwał mu się tuż
nad uchem, przypominał trochę miauczenie kota.
Pellaeon podskoczył i błyskawicznie odwrócił się do tyłu. Był zły zarówno
na siebie, jak i na niską, chudą postać stojącą o niecałe pół metra od niego.
– Rukh, do cholery! – wybuchnął. – Co ty wyprawiasz?
Przez dłuższą chwilę Noghri tylko mierzył go wzrokiem i kapitan poczuł
krople potu spływające mu po plecach. Wpatrująca się w niego istota miała
duże, ciemne oczy, wydatne szczęki i lśniące, ostre kły. W półmroku przypo-
minała bestię rodem z koszmaru – szczególnie komuś takiemu jak Pellaeon,
kto doskonale wiedział, do jakich zadań Thrawn używa Rukha i innych No-
ghrich.
– Wykonuję tylko swoje obowiązki – powiedział w końcu Rukh. Niedbale
skinął żylastą ręką w kierunku wewnętrznych drzwi i kapitan zauważył błysk
wąskiego noża, który w jednej chwili zniknął w rękawie Noghriego. Rukh
zacisnął, a potem rozluźnił pięść. Pod ciemną skórą wyraźnie widać było
pracujące mięśnie. – Może pan wejść.
7
– Bardzo dziękuję – mruknął Pellaeon. Ponownie obciągnął mundur i od-
wrócił się w stronę drzwi. Te otworzyły się natychmiast, gdy się do nich
zbliżył. Wkroczył do środka i znalazł się w. . . nastrojowo oświetlonym mu-
zeum sztuki.
Stanął jak wryty. Opanowując zdumienie, rozejrzał się dokoła. Ściany
i sufit w kształcie kopuły były pokryte malowidłami i płaskorzeźbami. Parę
z nich przypominało trochę dzieła ludzkich twórców, ale większość była ob-
cego pochodzenia. W różnych miejscach kabiny poustawiano rzeźby: część na
cokołach, inne wprost na podłodze. Pośrodku, w dwóch kręgach, stały szkla-
ne gabloty. Zewnętrzny krąg był nieco wyższy. Na ile Pellaeon mógł dostrzec,
w gablotach także znajdowały się dzieła sztuki.
W samym środku podwójnego kręgu, na fotelu będącym idealną kopią
znajdującego się na mostku fotela admiralskiego siedział nieruchomo wielki
admirał Thrawn.
Jego granatowoczarne włosy lśniły w półmroku. Bladoniebieska skóra wy-
dawała się lodowata i zupełnie nie pasowała do ludzkiej sylwetki. Opierał
głowę o zagłówek, a pod półprzymkniętymi powiekami błyszczały czerwone
źrenice. Pellaeon zwilżył wargi koniuszkiem języka. Świadomość, iż bezcere-
monialnie wkroczył do sanktuarium Thrawna, sprawiła, że nagle poczuł się
niepewnie. Jeśli admirał uzna za stosowne okazać niezadowolenie, to. . .
– Proszę wejść, kapitanie – spokojny głos Thrawna przerwał jego rozmy-
ślania. Oczy admirała były wciąż lekko przymknięte. Starannie wyważonym
gestem zaprosił gościa do środka. – Co pan o tym sądzi?
– To. . . bardzo interesujące, panie admirale – Pellaeon nie potrafił wy-
myślić nic innego. Podszedł do zewnętrznego kręgu gablot.
– Oczywiście, to wszystko hologramy – wyjaśnił Thrawn. Kapitan zauwa-
żył nutkę żalu w jego głosie. – I to zarówno malowidła, jak i rzeźby. Część
oryginałów uległa zniszczeniu, a większość tych, które ocalały, znajduje się
na planetach zajmowanych obecnie przez Rebeliantów.
– Rozumiem, panie admirale – przytaknął Pellaeon. – Pomyślałem, że za-
interesuje pana wiadomość, że statki zwiadowcze powróciły z układu Obroa-
-skai. Za parę minut dowódca grupy będzie mógł złożyć szczegółowy raport.
Thrawn skinął głową.
– Czy zdołali się podłączyć do centralnej bazy danych?
– Tak, odnieśli spory sukces. Jeszcze nie wiem, czy zdążyli skopiować
całość informacji – próbowano im w tym przeszkodzić. Wysłano za nimi
pościg, ale dowódca zwiadu twierdzi, że go zgubił.
Przez chwilę admirał się nie odzywał.
8
– Nie – powiedział w końcu – nie wierzę, że mu się to udało. Szczególnie
jeśli ścigali go Rebelianci. – Wziął głęboki oddech i wyprostował się w fotelu.
Po raz pierwszy od wejścia Pellaeona otworzył szeroko jarzące się czerwienią
oczy.
Kapitan wytrzymał ich spojrzenie i poczuł się z tego dumny. Wielu wyso-
kich rangą dowódców i urzędników Imperium nigdy nie nauczyło się spokojnie
w nie patrzeć. W obecności Thrawna czuli się nieswojo i zapewne dlatego ad-
mirał tak dużo czasu w swojej karierze spędził na Nieznanych Terytoriach,
próbując podporządkować władzy Imperium te na wpół barbarzyńskie obsza-
ry galaktyki. Jego olśniewające sukcesy przyniosły mu tytuł lordowski i biały
mundur wielkiego admirała – był jedynym nieczłowiekiem, który kiedykol-
wiek dostąpił tego zaszczytu z woli Imperatora.
Jak na ironię, stał się tym samym jeszcze bardziej niezastąpiony w to-
czących się na pograniczu wojnach. Pellaeon wielokrotnie zastanawiał się,
jak potoczyłyby się losy bitwy pod Endor, gdyby to Thrawn, a nie Vader,
dowodził „Egzekutorem”.
– Tak jest, panie admirale. Poleciłem już ogłosić żółty alarm dla patro-
lowców. Czy mamy przejść na czerwony?
– Na razie nie – odparł Thrawn. – Mamy jeszcze parę minut. Proszę mi
powiedzieć, czy zna się pan na sztuce, kapitanie?
– No. . . nie bardzo – wyjąkał Pellaeon, zbity z tropu nagłą zmianą tematu.
– Nigdy nie miałem czasu na takie rzeczy.
– A powinien pan znaleźć na to czas. – Thrawn wskazał jedną z gablot
znajdującą się w wewnętrznym kręgu, po prawej stronie. – Malarstwo z Saf-
fy – objaśnił. – Około 1550 do 2200 ery preimperialnej. Proszę zauważyć
zmianę stylu. . . o tu. . . w następstwie pierwszych kontaktów z cywilizacją
z Thennqory. A tam – wskazał na lewo – ma pan przykłady sztuki paonidz-
kiej. Niech pan zwróci uwagę na podobieństwa z wczesną sztuką saffiańską,
a także z płaskorzeźbami z Vaathkree z połowy osiemnastego stulecia ery
preimperialnej.
– Tak, rzeczywiście – potwierdził Pellaeon bez przekonania. – Panie ad-
mirale, czy nie powinniśmy. . . ?
Przerwał mu przenikliwy dźwięk dzwonka.
– Mostek do wielkiego admirała Thrawna – rozległ się przez interkom
zdenerwowany głos porucznika Tschela. – Panie admirale, zostaliśmy zaata-
kowani!
Thrawn przełączył komunikator.
– Tu Thrawn – odparł ze spokojem. – Proszę ogłosić czerwony alarm
9
i podać mi szczegóły. Tylko wolno i po kolei, jeśli to możliwe.
– Tak jest. – Zaczęły migać światła alarmowe. Pellaeon usłyszał przy-
tłumiony odgłos wycia syren. – Nasze czujniki wykryły cztery fregaty sztur-
mowe Nowej Republiki – informował Tschel. Jego głos był wciąż napięty,
ale porucznik starał się nad nim panować. – Oraz co najmniej trzy eskadry
myśliwców. Tworzą luźną formacje w kształcie klina. Nadlatują z kierunku,
z którego przybyły statki zwiadowcze.
Kapitan zaklął w duchu. Jeden niszczyciel gwiezdny z niedoświadczoną
załogą przeciw czterem fregatom osłanianym przez myśliwce. . .
– Pełna moc silników – zawołał do interkomu. – Przygotować się do skoku
w nadprzestrzeń. – Ruszył w stronę drzwi. . .
– Niech pan się wstrzyma z wykonaniem tego ostatniego rozkazu, porucz-
niku – polecił ze stoickim spokojem Thrawn. – Załogi myśliwców na miejsca,
włączyć pola ochronne.
Pellaeon odwrócił się gwałtownie.
– Ależ, panie admirale. . .
Thrawn uciszył go machnięciem ręki.
– Niech pan tu podejdzie, kapitanie. Przyjrzyjmy się sytuacji. . .
Wcisnął guzik i w jednej chwili wystawa sztuki zniknęła. Pomieszczenie
zamieniło się w miniaturę mostka. Na ścianach i w podwójnym kręgu pojawi-
ły się dane o pozycji statku, silnikach i stanie uzbrojenia. Wolną przestrzeń
wypełnił hologram obrazujący aktualną sytuację taktyczną. Migająca w rogu
sfera oznaczała napastników. Tuż obok, na ścianie, wyświetlił się napis infor-
mujący, że do nawiązania kontaktu bojowego pozostało dwanaście minut.
– Na szczęście statki zwiadowcze zyskały wystarczającą przewagę i nie
są bezpośrednio zagrożone – skomentował Thrawn. – Spróbujmy się zatem
dowiedzieć, z kim właściwie mamy do czynienia. Mostek: niech trzy najbliższe
patrolowce zaatakują nieprzyjaciela.
– Tak jest.
Na hologramie trzy niebieskie punkciki oderwały się od linii patrolowców
i skierowały w stronę napastników. Kątem oka Pellaeon zauważył, że Thrawn
pochylił się do przodu, gdy fregaty i myśliwce republikańskie w odpowiedzi
zmieniły swój szyk. Jeden z niebieskich punkcików zgasł. . .
– Doskonale – stwierdził admirał i opadł na oparcie fotela. – To mi wystar-
czy, poruczniku. Proszę odwołać dwie pozostałe jednostki i niech wszystkie
patrolowce z sektora czwartego rozproszą się i postarają zejść nieprzyjacielo-
wi z drogi.
10
– Tak jest. – Tschel był wyraźnie zaskoczony. Kapitan doskonale rozumiał
jego zdziwienie.
– Czy nie powinniśmy przynajmniej zawiadomić reszty floty? – spytał.
Nie potrafił opanować drżenia głosu. – „Strzała Śmierci” może tu być za
dwadzieścia minut, a większość pozostałych statków w ciągu godziny.
– Ściąganie tutaj naszych statków to ostatnia rzecz, na którą możemy
sobie pozwolić – odparł Thrawn. Spojrzał na Pellaeona i na jego twarzy
pojawił się leciutki uśmiech. – W końcu nie da się wykluczyć, że ktoś z nich
ocaleje, a nie chcemy, aby Rebelianci się o nas dowiedzieli, prawda?
Odwrócił się w kierunku hologramu.
– Mostek: wykonać obrót statkiem o dwadzieścia stopni w lewo i usta-
wić go górną częścią prostopadle do kursu nieprzyjaciela. Jak tylko jednostki
wroga przekroczą granicę patrolowania, niech statki z sektora czwartego po-
nownie sformują się za nimi w linię i zagłuszają ich komunikację.
– T-tak jest. Panie admirale. . . ?
– Nie musi pan rozumieć, poruczniku – głos Thrawna stał się w jednej
chwili lodowaty. – Ma pan po prostu wykonywać rozkazy.
– Tak jest.
Na hologramie „Chimera” obracała się zgodnie z rozkazem. Pellaeon wziął
głęboki oddech.
– Obawiam się, że ja też nic z tego nie rozumiem, panie admirale. Od-
wracanie się górą w ich kierunku. . .
Thrawn ponownie uniósł rękę, nakazując mu milczenie.
– Niech pan patrzy i uczy się, kapitanie. Mostek: doskonale. Zakończyć
obracanie statku i utrzymywać obecną pozycję. Wyłączyć pola ochronne przy
śluzie i przerzucić moc na pozostałe. Myśliwce startują natychmiast, jak tylko
będą gotowe. Po starcie niech przez dwa kilometry oddalają się od „Chimery”
po linii prostej, a potem zawrócą szeroko rozrzuconą formacją. Atak strefowy,
na maksymalnej prędkości.
Uzyskawszy potwierdzenie przyjęcia rozkazów, spojrzał pytająco na Pel-
laeona.
– Teraz już pan rozumie, kapitanie?
Pellaeon zacisnął usta.
– Niestety, nie – odrzekł. – Wiem już, że obrócił pan statek, żeby osło-
nić start myśliwców, ale cała reszta to klasyczny manewr okrążający Marga
Sabla. To zbyt proste, żeby dali się nabrać.
– Wręcz przeciwnie – sprostował Thrawn lodowato. – Nabiorą się na to
11
i dzięki temu zostaną całkowicie zniszczeni. Niech pan patrzy uważnie, kapi-
tanie. I uczy się.
Myśliwce wystartowały. Oddalając się od „Chimery”, stopniowo nabiera-
ły prędkości. W pewnym momencie ostro zawróciły i przeleciały obok statku
niczym pył wodny, który wzbił się z jakiejś kosmicznej fontanny. Nieprzyja-
cielskie pojazdy dostrzegły atakujących i skorygowały kurs. . .
Pellaeon ze zdziwienia zamrugał powiekami.
– Co oni, u licha, robią?
– Próbują jedynej znanej im metody obrony przeciw manewrowi Marga
Sabla – wyjaśnił admirał, a w jego głosie zabrzmiała nieskrywana satysfak-
cja. – A raczej, żeby być bardziej precyzyjnym, jedynej metody obrony, na
jaką pozwala im ich psychika. – Wskazał głową migającą sferę. – Widzi pan,
kapitanie, tą grupą dowodzi jakiś Elomita, a Elomici po prostu nie są w stanie
poradzić sobie z rozproszonym atakiem przy dobrze wykonanym manewrze
Marga Sabla.
Pellaeon wpatrywał się w napastników, którzy wciąż starali się przyjąć
całkowicie nieskuteczną pozycję obronną. Stopniowo docierał do niego sens
działań admirała.
– Ten atak patrolowców przed paroma minutami. . . Tylko na tej podsta-
wie był pan w stanie określić, że to statki elomickie?!
– Niech pan zacznie studiować sztukę, kapitanie – odparł Thrawn z roz-
marzeniem. – Kiedy zrozumie się sztukę danej rasy, wie się już o tej rasie
wszystko.
Poprawił się w fotelu.
– Mostek: uruchomić boczny silnik. Przyłączamy się do ataku.
W godzinę później było już po wszystkim. Drzwi kabiny operacyjnej za-
mknęły się za dowódcą grupy zwiadowczej. Pellaeon jeszcze raz przyjrzał się
mapie.
– Z tego, co usłyszeliśmy, wynika, że Obroa-skai to dla nas ślepa ulicz-
ka – stwierdził z żalem. – Masowa pacyfikacja kosztowałaby nas zbyt wielu
żołnierzy. Nie możemy sobie na to pozwolić.
– Na razie tak – zgodził się admirał Thrawn. – Ale tylko na razie.
Kapitan spojrzał na niego z ukosa. Thrawn bawił się bezwiednie elektro-
niczną kartą danych. Przesuwał ją między palcem wskazującym a kciukiem,
obserwując jednocześnie przez iluminator gwiazdy. Na ustach admirała igrał
tajemniczy uśmiech.
– Panie admirale? – zapytał ostrożnie Pellaeon. Thrawn odwrócił głowę,
a spojrzenie jego gorejących oczu spoczęło na podwładnym.
12
– To drugi element układanki, kapitanie – powiedział cicho, unosząc kartę
danych. – Szukałem go ponad rok.
Nagle odwrócił się do interkomu i uruchomił go gwałtownym ruchem ręki.
– Mostek: tu admirał Thrawn. Proszę nawiązać łączność ze „Strzałą
Śmierci” i poinformować kapitana Harbida, że na jakiś czas odłączamy się od
floty. Niech kontynuuje taktyczne rozpoznanie okolicznych układów i – gdzie
to możliwe – ściąga informacje z baz danych. Potem proszę obrać kurs na
planetę Myrkr; w komputerze nawigacyjnym są dane o jej położeniu.
Kiedy z mostka nadeszło potwierdzenie przyjęcia rozkazów, Thrawn po-
nownie zwrócił się do Pellaeona:
– Myślę, że to wszystko nie jest dla pana całkiem jasne. Przypuszczam,
że nigdy nie słyszał pan o planecie Myrkr?
Kapitan potrząsnął przecząco głową. Bezskutecznie starał się wyczytać
cokolwiek z twarzy admirała.
– A powinienem?
– Chyba nie. To planeta przemytników, włóczęgów i wszystkich innych
mętów z całej galaktyki.
Thrawn przerwał i podniósł do ust stojący na biurku kufel. Pociągnął
starannie odmierzony łyk napoju – sądząc po zapachu, było to mocne, for-
wijskie piwo. Kapitan z trudem powstrzymał się, żeby nie zadać admirałowi
jakiegoś pytania. Jeśli Thrawn zamierzał mu coś wyjaśnić, to i tak zrobi to
w wybrany przez siebie sposób i w chwili, którą sam uzna za odpowiednią.
– Na pierwszą wzmiankę o niej natknąłem się przez przypadek jakieś
siedem lat temu – ciągnął admirał, odstawiwszy kufel. – Zwróciło wtedy
moją uwagę to, że chociaż planeta jest zamieszkana od ponad trzystu lat, to
zarówno Stara Republika, jak i żyjący wtedy jeszcze rycerze Jedi starannie ją
omijali. – Uniósł nieznacznie granatowoczarną brew. – Jaki wniosek by pan
z tego wysnuł, kapitanie?
– Taki, że to planeta leżąca na pograniczu, zbyt odległa, żeby ktokolwiek
się nią interesował, – Pellaeon wzruszył ramionami.
– Bardzo słusznie, kapitanie. Ja też tak na początku sądziłem. . . Ale tak
nie jest. W rzeczywistości Myrkr leży o niecałe sto pięćdziesiąt lat świetlnych
stąd, w pobliżu naszej obecnej granicy z terenami zajętymi przez Rebelian-
tów, czyli na terytorium Starej Republiki. – Thrawn spojrzał na kartę danych,
którą wciąż trzymał w dłoni. – Nie, prawdziwe wyjaśnienie jest znacznie cie-
kawsze. I znacznie dla nas użyteczniejsze.
Pellaeon popatrzył na kartę.
– I stało się pierwszym kawałkiem pańskiej układanki?
13
Thrawn uśmiechnął się szeroko.
– Jeszcze raz ma pan słuszność, kapitanie. Tak. Myrkr, a konkretnie je-
den z żyjących tam gatunków zwierząt, to pierwszy kawałek. Drugi znajduje
się na planecie Wayland. – Machnął kartą danych. – Planecie, którą dzięki
Obroanom wreszcie udało mi się zlokalizować.
– Moje gratulacje, panie admirale. – Pellaeon nagle poczuł się zmęczony
tą grą. – Czy mogę zapytać, co to za układanka?
Na ustach Thrawna znów pojawił się uśmiech – uśmiech, na widok którego
kapitana przeszły ciarki.
– Nie wie pan? To jedyna układanka, którą warto układać – odpowie-
dział łagodnie admirał. – Całkowite, kompletne i ostateczne unicestwienie
Rebeliantów.
ROZDZIAŁ
2
– Luke? – głos był cichy, ale natarczywy. Skywalker się zatrzymał. Otaczał
go znajomy krajobraz Tatooine – znajomy, ale dziwnie zniekształcony. Młody
Jedi obejrzał się za siebie.
Napotkał spojrzenie kogoś, kto także był mu znajomy.
– Witaj, Ben – odezwał się. Własny głos wydał mu się dziwnie senny. –
Dawno się nie widzieliśmy.
– To prawda – odparł ponuro Obi-wan Kenobi. – I obawiam się, że upłynie
jeszcze więcej czasu, nim znów się spotkamy. Przyszedłem się pożegnać, Luke.
Wszystko wokół jakby zadrżało. Nagle maleńką cząstką umysłu Skywalker
uświadomił sobie, że śpi – śpi w swoim pokoju w Pałacu Imperialnym i śni
mu się Ben Kenobi.
– Nie, nie jestem snem – zapewnił Obi-wan, jakby czytając w jego my-
ślach. – Ale dzieląca nas odległość stała się tak wielka, że nie mogę ci się
ukazać w żaden inny sposób. A i ta ostatnia możliwość zdaje się przede mną
zamykać.
– Nie – Skywalker usłyszał swój głos. – Ben, nie możesz nas opuścić.
Potrzebujemy cię.
Obi-wan uniósł leciutko brwi, a na jego ustach pojawił się cień dawnego
uśmiechu.
– Już mnie nie potrzebujesz, Luke. Jesteś rycerzem Jedi, masz w sobie
15
Moc. – Uśmiech zniknął z jego twarzy i przez chwilę Ben wpatrywał się w coś,
czego Skywalker nie mógł dojrzeć. – Tak czy inaczej – dodał cicho Kenobi
– decyzja nie należy do mnie. Zwlekałem już bardzo długo; nie mogę ciągle
odkładać podróży z tego świata do życia, które istnieje poza nim.
W Luke’u odżyły dawne wspomnienia: Yoda na łożu śmierci i on sam,
błagający go, by nie umierał. „Mam w sobie wielką Moc – powiedział mu
wtedy mistrz Jedi. – Ale nie aż tak wielką.”
– Tak już jest, że życie zawsze idzie naprzód – stwierdził Ben. – Pewnego
dnia ty także będziesz musiał odbyć tę podróż. – Jego wzrok znów przez
chwilę błądził gdzieś w oddali. – Masz w sobie ogromną Moc, Luke, a dzięki
wytrwałości i dyscyplinie możesz ją jeszcze powiększyć. – Spojrzał poważnie
na młodego Jedi. – Ale musisz nieustannie mieć się na baczności. Imperator
zginął, ale ciemna strona jest wciąż silna. Nigdy o tym nie zapominaj.
– Nie zapomnę – obiecał Skywalker.
Twarz Bena złagodniała i znów pojawił się na niej uśmiech.
– Czyha na ciebie wiele niebezpieczeństw, Luke. Ale znajdziesz nowych
sprzymierzeńców – i to tam, gdzie będziesz się tego najmniej spodziewał.
– Nowych sprzymierzeńców? – powtórzył Skywalker. – Kim oni są?
Obraz zafalował i zaczął się rozmywać.
– A teraz, żegnaj – powiedział Ben, jakby nie słysząc pytania Luke’a. –
Kochałem cię jak syna, jak ucznia i jak przyjaciela. Nim znów się spotkamy,
niech Moc będzie z tobą.
– Ben. . . !
Ale Obi-wan się odwrócił i wszystko zniknęło. . . Pogrążony we śnie Luke
wiedział, że Ben Kenobi odszedł na zawsze. „A zatem jestem sam – pomyślał.
– Jestem ostatnim z rycerzy Jedi.”
Wydało mu się, że słyszy słaby i niewyraźny – jakby dochodzący z bardzo
daleka – głos Bena.
– Nie jesteś ostatnim ze starych Jedi, Luke. Jesteś pierwszym z nowych.
Głos umilkł. . . i Skywalker się obudził. Przez chwilę leżał bez ruchu,
wpatrując się w igrające po suficie przyćmione światła miasta. Usiłował się
otrząsnąć z sennego otępienia i z przygniatającego smutku, który napełnił
mu serce. Najpierw zamordowano wuja Owena i ciotkę Beru; potem Darth
Vader, jego prawdziwy ojciec, oddał za niego życie; a teraz odebrano mu
ostatecznie Bena Kenobi. Został osierocony po raz trzeci.
Z westchnieniem zsunął się z łóżka i ubrał się. W mieszkaniu znajdowała
się mała kuchnia i przygotowanie czegoś do picia – egzotycznej mieszanki,
którą przy okazji ostatniej wizyty na Coruscant poczęstował go Lando –
16
zajęło mu zaledwie chwilę. Potem przypiął do pasa miecz świetlny i udał
się na dach pałacu. Ostro oponował przeciwko przenoszeniu centrum władzy
Nowej Republiki na Coruscant, a jeszcze usilniej sprzeciwiał się temu, żeby
siedzibą nowo powstałego rządu stał się stary Pałac Imperialny. Nie podobała
mu się związana z tym symbolika, szczególnie że jego zdaniem niektóre grupy
w rządzie już i tak przywiązywały nadmierną wagę do symboli.
Mimo swych obaw musiał jednak przyznać, że ze szczytu pałacu rozpo-
ściera się naprawdę imponujący widok. Przez kilka minut stał na krawędzi
dachu, oparty o sięgającą mu do piersi, misternie wykonaną kamienną balu-
stradę, a chłodny wiatr targał mu włosy. Nawet w środku nocy stolica tętniła
życiem, a światła latarni ulicznych i pojazdów przeplatały się ze sobą, jakby
tworząc nieustannie zmieniające się dzieło sztuki. W górze, oświetlone bla-
skiem miasta i przelatujących od czasu do czasu pojazdów, wisiały chmury;
rozpościerały się we wszystkich kierunkach niczym ciemny, rzeźbiony sufit
– na pozór bezkresne, tak jak całe miasto. Daleko na południu majaczyły
niewyraźnie zarysy gór Manarai, a ich pokryte śniegiem szczyty – podobnie
jak chmury – błyszczały odbitym światłem miasta. Wciąż przypatrywał się
górom, gdy za jego plecami, w odległości dwudziestu metrów, otworzyły się
cicho drzwi pałacu. Odruchowo sięgnął do świetlnego miecza, ale zaraz cofnął
rękę. Wyczuł, kto pojawił się w drzwiach. . .
– Jestem tutaj, Threepio – zawołał.
Odwróciwszy się, zobaczył zmierzającego w jego kierunku C-3PO. Na
twarzy androida malowały się ulga i zakłopotanie.
– Dobry wieczór, panie Luke – odezwał się robot, przechylając przy tym
głowę tak, aby zajrzeć do kubka, który Jedi trzymał w ręku. – Bardzo prze-
praszam, że przeszkadzam.
– Nic nie szkodzi – odparł Skywalker. – Wyszedłem tylko zaczerpnąć
świeżego powietrza.
– Czy aby na pewno? – nie dowierzał robot. – A może nie powinienem
pytać? – zreflektował się. – Nie chciałbym być wścibski.
Mimo iż Luke nie był w najlepszym humorze, nie mógł powstrzymać
uśmiechu. Threepio zawsze próbował godzić chęć niesienia pomocy i wyszu-
kaną grzeczność z ciekawością, ale nigdy mu to nie wychodziło. A przynaj-
mniej zawsze wyglądał przy tym nieco komicznie.
– Jestem trochę przygnębiony – odparł Luke, ponownie spoglądając
w stronę miasta. – Stworzenie prawdziwego, sprawnie funkcjonującego rządu
okazało się o wiele trudniejsze niż przypuszczałem. Sądzę, że także większość
członków Rady nie była na to przygotowana. – Zawahał się przez moment.
17
– A przede wszystkim bardzo brakuje mi dziś Bena.
Przez jakiś czas Threepio milczał.
– On był dla mnie zawsze bardzo miły – odezwał się w końcu. – Dla Artoo
także, naturalnie.
Luke podniósł kubek do ust, próbując ukryć uśmiech.
– Masz specyficzne spojrzenie na świat, Threepio – powiedział.
Kątem oka dostrzegł, że robot zesztywniał.
– Mam nadzieję, że pana nie uraziłem – powiedział android z niepokojem.
– Z całą pewnością nie miałem takiego zamiaru.
– Nie, nie uraziłeś mnie – zapewnił go Skywalker. – Mówiąc prawdę, może
właśnie przekazałeś mi ostatnią naukę Bena.
– Słucham?
Luke powoli sączył napój.
– Zarówno rządy, jak i całe planetarne społeczności są ważne, Threepio.
Ale kiedy przyjrzeć się im dokładniej, widać wyraźnie, że tworzą je ludzie.
Na chwilę zapadła cisza.
– Jasne – przytaknął robot.
– Innymi słowy – ciągnął Luke – rycerz Jedi nie powinien angażować się
w sprawy wagi galaktycznej tak bardzo, by przestać się troszczyć o pojedyn-
czych ludzi. – Spojrzał na Threepia i uśmiechnął się. – Albo o roboty.
– Rozumiem, proszę pana. – Android przechylił głowę na bok i zajrzał
Luke’owi do kubka. – Bardzo pana przepraszam. . . ale, jeśli wolno spytać, co
to za napój?
– To? – Skywalker zerknął na kubek. – Lando nauczył mnie go przyrzą-
dzać.
– Lando? – powtórzył Threepio z wyraźną dezaprobatą w głosie. Mi-
mo zaprogramowanej grzeczności robot nigdy nie darzył Calrissiana zbytnią
sympatią.
Co zresztą nie było takie dziwne, zważywszy na okoliczności, w jakich się
poznali.
– Tak. Ale mimo wątpliwego pochodzenia napój jest całkiem smaczny –
stwierdził Luke. – Nazywa się czekolada na gorąco.
– Ach, tak. – Robot się wyprostował. – W takim razie, skoro wszystko
jest w porządku, to chyba już sobie pójdę.
– Jasne. A tak przy okazji: po co tak naprawdę tu przyszedłeś?
– Przysłała mnie oczywiście księżniczka Leia – odparł Threepio, wyraźnie
zdziwiony, że Luke sam się tego nie domyślił. – Powiedziała, że coś pana trapi.
18
Skywalker uśmiechnął się i pokiwał głową. Leia miała swoje sposoby, żeby
go rozweselić.
– Popisuje się – mruknął pod nosem.
– Przepraszam, ale nie dosłyszałem? Luke machnął ręką.
– Leia popisuje się swoimi nowo nabytymi umiejętnościami, to wszystko.
Chce udowodnić, że nawet w środku nocy potrafi rozpoznać mój nastrój.
Robot przechylił głowę.
– Ona naprawdę się o pana niepokoi.
– Wiem – odparł Luke. – Tak sobie tylko żartuję.
– Aha. – Threepio zamyślił się na chwile. – Czy mam jej zatem oznajmić,
że nic panu nie jest?
– Jasne. – Skywalker skinął głową. – A kiedy już tam będziesz, powiedz
jej, żeby lepiej przestała się o mnie martwić i poszła spać. I bez tego jest
wystarczająco zmęczona tymi atakami mdłości.
– Przekażę jej to wszystko – obiecał android.
– I dodaj jeszcze – rzekł cicho Jedi – że ją kocham.
– Rozumiem. Dobranoc, panie Luke.
– Dobranoc, Threepio.
Skywalker patrzył za odchodzącym robotem, obawiając się nawrotu po-
nurych myśli. Threepio by go oczywiście nie zrozumiał – tak jak nie potrafił
pojąć jego obaw żaden z członków Rady Tymczasowej – ale niepokoiło go,
że Leia, będąc w czwartym miesiącu ciąży, spędza większość czasu właśnie
tutaj. . .
Zadrżał – i to bynajmniej nie z zimna. „To miejsce jest pełne ciemnej stro-
ny Mocy.” Yoda powiedział to o jaskini na Dagobah – jaskini, w której Luke
stoczył pojedynek na miecze świetlne z Darthem Vaderem, który w końcu
okazał się nim samym. Przez całe tygodnie po tym wydarzeniu prześladowa-
ło go wspomnienie potęgi ciemnej strony; dopiero dużo później zrozumiał, że
Yoda chciał mu w ten sposób pokazać, jak długą drogę musi jeszcze przebyć.
Niemniej jednak często się zastanawiał, dlaczego jaskinia miała takie właści-
wości. Przyczyną mogło być to, że kiedyś mieszkał tam ktoś – lub coś – pełen
ciemnej strony Mocy. „A tutaj mieszkał kiedyś Imperator. . . ”
Znowu zadrżał. Najbardziej nie dawał mu spokoju fakt, że tak naprawdę
nie wyczuwał w pałacu żadnego konkretnego siedliska zła. Rada spytała go
o to, kiedy po raz pierwszy padła kwestia przeniesienia jej siedziby do stolicy
Imperium. Zacisnął wtedy zęby i odpowiedział, że nie znajduje w pałacu
żadnych trwałych śladów pobytu Imperatora.
19
Ale fakt, iż nie potrafił ich wyczuć, nie musiał wcale oznaczać, że ich tu
nie było.
Potrząsnął głową. „Dosyć!” – nakazał sobie stanowczo. Zmaganie się z cie-
niami przeszłości mogło go jedynie wpędzić w paranoję. Kłopoty ze snem
i nawiedzające go ostatnio koszmary były zapewne jedynie skutkiem stresów,
jakich doświadczał, obserwując zmagania Leii i innych, którzy usiłowali ująć
siły rebelii w karby cywilnego porządku. W końcu Leia nigdy nie zgodziłaby
się przybyć w to miejsce, gdyby sama miała jakieś wątpliwości.
„Leia.”
Z trudem udało mu się odprężyć i sięgnąć umysłem na zewnątrz. W górnej
części pałacu wyczuł obecność siostry i bliźniaków, które w sobie nosiła. Leia
była senna. Nawiązał z nią chwilowy kontakt – jednak na tyle słaby, żeby jej
nie rozbudzić. Ponownie zachwyciło go tajemnicze piękno nie narodzonych
dzieci w jej łonie. Nosiły w sobie dziedzictwo Skywalkerów. Już sam fakt, iż
potrafił odczuć ich obecność, dowodził, że mają w sobie wiele Mocy. Luke
był prawie pewien, że tak właśnie jest. Cały czas żywił nadzieję, iż któregoś
dnia będzie miał szansę spytać o to Bena. Ale teraz ta szansa zniknęła. Po-
wstrzymując łzy, przerwał kontakt. Napój już dawno ostygł; dopił czekoladę
i jeszcze raz rozejrzał się dokoła. Popatrzył na miasto, na chmury. . . a oczyma
duszy na gwiazdy, które leżały poza nimi. Na gwiazdy i obracające się wokół
nich planety, na których żyli ludzie, miliardy ludzi. Wielu z nich wciąż jeszcze
czekało na wolność i prawdę, które obiecała im Nowa Republika. Zamknął
oczy. Chciał zapomnieć o wspaniałym widoku miasta i wspaniałych planach
na przyszłość. Pomyślał ze znużeniem, że nikt nie ma magicznej różdżki, żeby
w jednej chwili zmienić wszystko na lepsze. Nikt – nawet rycerz Jedi.
Threepio wyszedł z pokoju i Leia Organa Solo z ciężkim westchnieniem
opadła na poduszki. „Sukces połowiczny jest lepszy niż żaden” – przemknęło
jej przez głowę stare powiedzenie. Tak naprawdę nigdy nie podzielała tego
przekonania. Dla niej połowiczny sukces zawsze oznaczał zarazem połowiczną
porażkę. Westchnęła ponownie czując, że brat jest przy niej myślami. Spo-
tkanie z Threepiem poprawiło mu nieco nastrój – na co zresztą liczyła – ale
gdy robot odszedł, Luke’a znowu zaczęło ogarniać przygnębienie.
Może sama powinna do niego pójść i spróbować nakłonić go do rozmowy,
żeby wreszcie wyrzucił z siebie to, co dręczyło go od kilku tygodni. Poczuła
lekki skurcz żołądka.
– Wszystko dobrze – uspokajała dzieci, głaszcząc się delikatnie po brzu-
chu. – Naprawdę. Martwię się tylko o waszego wujka Luke’a.
20
Skurcz powoli ustępował. Leia sięgnęła po stojącą na nocnej szafce szklan-
kę i wypiła jej zawartość, starając się przy tym nie skrzywić. Ciepłe mleko
znajdowało się gdzieś pod koniec listy jej ulubionych napojów, ale okazało
się najskuteczniejszym lekarstwem na powtarzające się problemy żołądkowe.
Lekarze przewidywali, że dolegliwości powinny wkrótce ustąpić. Leia miała
gorącą nadzieję, że się nie mylą. Z sąsiedniego pokoju dobiegł ją cichy odgłos
kroków. Szybko odstawiła szklankę na miejsce, drugą ręką podciągając koc
pod brodę. Nocna lampka wciąż się świeciła – spróbowała więc użyć Mocy,
by ją zgasić. Światło nawet nie zamigotało. Leia zacisnęła zęby i ponowiła
próbę, ale znowu bez skutku. Wciąż nie potrafiła ukierunkować Mocy na coś
tak małego jak wyłącznik. Wygrzebała się z pościeli i sięgnęła w kierunku
lampki. Po drugiej stronie pokoju otworzyły się drzwi i stanęła w nich wysoka
kobieta w szlafroku.
– Wasza wysokość? – odezwała się cicho, odgarniając z czoła lśniące, jasne
włosy. – Czy wszystko w porządku?
– Wejdź, Winter – poddała się księżniczka z westchnieniem. – Czy długo
nasłuchiwałaś pod drzwiami?
– Wcale nie nasłuchiwałam – odparła Winter, wślizgując się do pokoju.
Była niemal obrażona, że Leia śmie podejrzewać ją o coś takiego. – Przez
szparę w drzwiach zobaczy – łam światło i pomyślałam, że może Wasza
wysokość czegoś potrzebuje.
– Nie, nic mi nie brak – zapewniła ją Leia, zastanawiając się jednocześnie,
czy ta kobieta przestanie ją kiedyś zadziwiać. Wyrwana ze snu w środku
nocy, w starym szlafroku i z potarganymi włosami, Winter wyglądała bardziej
dostojnie niż ona w swoich najlepszych chwilach. Leia nie potrafiłaby zliczyć
sytuacji z czasów ich dzieciństwa na Alderaanie, kiedy to goście odwiedzający
dwór wicekróla bez wahania brali Winter za księżniczkę.
Naturalnie Winter na pewno bez problemu podałaby dokładną liczbę tych
pomyłek. Osoba, która była w stanie powtarzać słowo w słowo całe rozmowy,
z pewnością umiałaby odtworzyć wszystkie okoliczności, w których uznano
ją za księżniczkę krwi.
Leia zastanawiała się często, co zrobiliby pozostali członkowie Rady Tym-
czasowej wiedząc, że jej milcząca towarzyszka – obecna zarówno w czasie
oficjalnych posiedzeń, jak i kuluarowych rozmów – rejestruje każde wypowie-
dziane przez nich słowo. Księżniczka podejrzewała, że wielu z nich wcale by
się to nie spodobało.
– Może przyniosę więcej mleka, Wasza wysokość? – zaproponowała Win-
ter. – Albo herbatniki?
21
– Nie, dziękuję – Leia potrząsnęła przecząco głową. – To nie żołądek mi
w tej chwili dolega. Chodzi o. . . Zresztą wiesz. Chodzi o Luke’ a.
Winter skinęła głową.
– Czy to wciąż ta sama sprawa, która niepokoi go od dziewięciu tygodni?
Księżniczka zmarszczyła brwi.
– To trwa już tak długo? Winter wzruszyła ramionami.
– Wasza wysokość była zajęta – odparła z właściwą sobie kurtuazją.
– Nawet mi o tym nie wspominaj – rzuciła Leia z sarkazmem. – Już sama
nie wiem, co o tym wszystkim myśleć, Winter. Naprawdę nie wiem. Luke
powiedział Threepiowi, że tęskni za Benem Kenobi, ale jestem pewna, że
chodzi o coś więcej.
– Może to ma jakiś związek z ciążą Waszej wysokości? – podsunęła Win-
ter. – Dziewięć tygodni to mniej więcej ten okres.
– Tak, wiem – zgodziła się Leia. – Ale w tym samym czasie Mon Mothma
i admirał Ackbar nalegali, by przenieść siedzibę rządu tutaj, na Coruscant.
Wtedy również zaczęły napływać te raporty z pogranicza o jakimś tajemni-
czym, genialnym strategu, który objął dowództwo nad Flotą Imperialną. –
Wyciągnęła przed siebie otwarte dłonie. – Którą ewentualność wybierasz?
– Sądzę, że Wasza wysokość będzie musiała zaczekać, aż sam zdecyduje
się z nią porozmawiać. – Winter zastanawiała się przez moment. – Może
kapitan Solo zdoła go z tego wyciągnąć, kiedy wróci.
Księżniczka zacisnęła dłonie. W jednej chwili poczuła się bardzo samot-
na. Ogarnęła ją złość, że Han znowu pojechał z jakąś głupią misją i zostawił
ją samą. . . Gniew szybko minął, ustępując miejsca poczuciu winy. Tak, Han
znowu wyjechał, ale nawet kiedy był na miejscu, rzadko się widywali. W miarę
jak coraz więcej czasu pochłaniało jej niezwykle trudne zadanie organizowa-
nia nowego rządu, zdarzały się dni, że nie miała czasu nawet na jedzenie, nie
mówiąc już o tym, żeby zobaczyć się z mężem.
„Ale to jest moja praca – upomniała siebie ostro. – I to praca, którą nie-
stety tylko ja mogę wykonać.” W przeciwieństwie do wszystkich pozostałych
członków najwyższych władz Sojuszu, Leia znała się zarówno na teorii, jak
i na bardziej praktycznych aspektach polityki. Dorastając na dworze królew-
skim Alderaanu, uczyła się od swojego przybranego ojca wszystkich tajników
rządzenia – i to uczyła się tak dobrze, że już jako nastolatka reprezentowała
go w Senacie Imperium. Bez jej rozległego doświadczenia wszystko mogło się
bardzo łatwo zawalić, szczególnie w początkowym, najbardziej krytycznym
stadium tworzenia Nowej Republiki. Jeszcze parę miesięcy – nie dłużej – i bę-
dzie mogła trochę odpocząć. Wtedy wszystko Hanowi wynagrodzi. Zwalczyła
22
poczucie winy, ale nie potrafiła poradzić sobie z samotnością.
– Może masz rację – zwróciła się do Winter. – A teraz, lepiej chodźmy
spać. Jutro czeka nas trudny dzień.
Winter uniosła lekko brwi.
– A czy są jakieś inne? – odezwała się z sarkazmem, podobnie jak wcze-
śniej Leia.
– No, no – upomniała ją księżniczka z udawaną powagą. – Jesteś o wiele
za młoda na taki cynizm. A teraz mówię poważnie: zmykaj do łóżka.
– Na pewno nic Waszej wysokości nie potrzeba?
– Na pewno. Idź już.
– Dobrze. Dobranoc, Wasza wysokość.
Winter zniknęła, zamykając za sobą drzwi. Leia opadła z powrotem na
łóżko. Ułożyła w miarę wygodnie poduszki i poprawiła koce.
– Dobranoc, maluchy – pożegnała cichutko dzieci, ponownie głaszcząc się
delikatnie po brzuchu. Han wielokrotnie powtarzał jej, że ktoś, kto rozmawia
z własnym brzuchem, musi mieć bzika. Jednak Leia podejrzewała w duchu,
że jej mąż uważa, iż absolutnie każdy ma lekkiego bzika. Bardzo tęskniła
za Hanem. Z westchnieniem wyciągnęła rękę i zgasiła lampkę. Po pewnym
czasie udało jej się zasnąć.
Na drugim krańcu galaktyki Han Solo, pociągając ze szklaneczki, lustro-
wał wzrokiem kłębiący się wokół niego tłum. „Wygląda tak, jakbyśmy wyszli
stąd przed chwilą.”
Mimo wszystko miło było wiedzieć, że w tak gwałtownie zmieniającym
się świecie pewne rzeczy pozostają niezmienne. Grająca w rogu orkiestra
była wprawdzie inna, a oparcia krzeseł znacznie mniej wygodne, ale poza
tym knajpa w Mos Eisley wyglądała dokładnie tak samo jak dawniej; tak
samo jak tego dnia, kiedy Han po raz pierwszy spotkał Luke’a Skywalkera
i Obi-wana Kenobi. Miał wrażenie, jak by to się zdarzyło całe wieki temu.
Siedzący obok Chewbacca zamruczał cicho.
– Nie martw się, na pewno przyjdzie – uspokoił go Han.
– Dravis już taki jest. Chyba nigdy nie zdarzyło mu się przybyć gdziekol-
wiek na czas.
Solo rozejrzał się dokoła. Zauważył, że w knajpie zmieniło się coś jeszcze:
nie było widać żadnego z przemytników, którzy kiedyś licznie odwiedzali
to miejsce. Ten, kto przejął pozostałości organizacji Jabby Hutta, musiał
przenieść się gdzieś poza Tatooine. Spoglądając w stronę tylnych drzwi baru,
Han postanowił, że spyta o to Dravisa.
Wciąż patrzył w tamtym kierunku, kiedy ktoś stanął za jego plecami.
23
– Witaj, Solo – zaśmiał się przybysz szyderczo. Han policzył do trzech,
po czym powoli się odwrócił.
– A, witaj, Dravis – skinął głową. – Dawno się nie widzieliśmy. Siadaj,
proszę.
– Chętnie – odparł przemytnik, szczerząc zęby – jak tylko ty i Chewie
położycie ręce na stole.
Han spojrzał na niego z wyrzutem.
– Daj spokój – rzucił, ściskając oburącz szklankę. – Myślisz, że zapraszał-
bym cię aż tutaj, gdybym chciał cię zastrzelić? Jesteśmy starymi kumplami,
zapomniałeś?
– Jasne, że jesteśmy – przytaknął Dravis, siadając przy stole. Obrzucił
uważnym spojrzeniem Chewbaccę. – A przynajmniej byliśmy. Ale słyszałem,
że teraz jesteś szanowanym człowiekiem.
Solo wymownie wzruszył ramionami.
– „Szanowany” to takie nieprecyzyjne słowo.
– Ach, tak? – Dravis uniósł brwi. – Bądźmy zatem bardziej konkretni –
stwierdził ironicznie. – Słyszałem, że przyłączyłeś się do Rebeliantów, którzy
zrobili cię generałem, poślubiłeś alderańską księżniczkę i zafundowałeś sobie
bliźniaki, które są już w drodze.
Solo machnął ręką.
– Mówiąc prawdę, już parę miesięcy temu zrezygnowałem z funkcji gene-
rała.
– Wybacz – prychnął przemytnik. – Ale o co tu chodzi? Czy to ma być
jakieś ostrzeżenie?
Han zmarszczył brwi.
– Co masz na myśli?
– Nie udawaj niewiniątka, Solo – odparł Dravis, poważniejąc – Nowa
Republika zajęła miejsce Imperium – wszystko ładnie i pięknie, ale wiesz
równie dobrze jak ja, że przemytnikom nie robi to żadnej różnicy. A zatem
jeśli to ma być oficjalna prośba, byśmy zaprzestali naszej działalności, to
pozwól, że roześmieję ci się prosto w twarz i lepiej się stąd zabieraj. – Podniósł
się z miejsca.
– Mylisz się – powstrzymał go Han. – Tak naprawdę, to miałem nadzieję
cię wynająć.
Dravis zamarł w bezruchu.
– Co takiego? – spytał ostrożnie.
– To co słyszałeś. Chcemy wynająć przemytników. Powoli Dravis opadł
z powrotem na krzesło.
24
– Czy to ma jakiś związek z waszą walką z Imperium? – zapytał. – Bo
jeśli. . .
– Nie – zapewnił go Solo. – Krąży mnóstwo plotek na ten temat, ale tak
naprawdę chodzi o to, że Nowa Republika ma w tej chwili za mało trans-
portowców, nie wspominając już o doświadczonych pilotach. Jeśli chciałbyś
szybko i uczciwie zarobić pieniądze, to właśnie masz okazję.
– No, no – Dravis oparł się o krzesło, przyglądając się Hanowi podejrzli-
wie. – A w czym tkwi haczyk?
– To czysta sprawa. – Han potrząsnął głową. – Aby przywrócić handel
galaktyczny, potrzebujemy statków i pilotów, a wy je macie. Tylko o to cho-
dzi.
Przemytnik rozważał to, co usłyszał.
– Ale dlaczego mielibyśmy pracować dla ciebie za jakieś psie pieniądze?
Przecież możemy po prostu przemycić towar i zarobić więcej na każdym kur-
sie.
– Moglibyście to zrobić – przyznał Solo – ale tylko wtedy, gdyby wasi
klienci musieli płacić na tyle wysokie cła, że opłacałoby im się wynajmować
przemytników. A w tym wypadku – uśmiechnął się – tak nie będzie.
Dravis spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Daj spokój, Solo. Chcesz, abym uwierzył, że świeżo upieczony rząd,
któremu na gwałt potrzeba pieniędzy, nie będzie mnożył ceł i podatków?
– Możesz mi wierzyć lub nie – stwierdził Han chłodno. – Sam się o tym
przekonasz. A kiedy już zmienisz zdanie, daj mi znać.
Przemytnik zacisnął usta, nie spuszczając oczu z Hana.
– Wiesz, Solo – rzekł po chwili namysłu – nie przyszedłbym tu, gdybym
ci nie ufał. Byłem też ciekaw, czym się teraz zajmujesz. I chyba nawet wierze
w to, co mówisz, przynajmniej na tyle, że sam byłbym gotów spróbować, ale
mogę ci od razu powiedzieć, że większość moich ludzi i tak ci nie uwierzy.
– Dlaczego?
– Chodzi o to, że stałeś się szanowanym człowiekiem. Proszę, tylko nie
rób tej swojej obrażonej miny. . . Już tak dawno rzuciłeś ten fach, że zapo-
mniałeś, jak to wszystko wygląda. Dla przemytnika liczy się zysk, Solo. Zysk
i ekscytująca przygoda.
– Co więc zamierzasz robić? Działać na terenach zajmowanych przez Im-
perium? – odparował Han, starając się przypomnieć sobie wszystkie lekcje
dyplomacji, które pobierał u Leii.
– To się opłaca – przemytnik wzruszył ramionami.
25
Trylogia Thrawna Tom I DZIEDZIC IMPERIUM Timothy Zahn Przekład Anna i Jan Mickiewicz
Tytuł oryginału HEIR TO EMPIRE Redakcja ZBIGNIWE FONIOK DANUTA BORUC MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Ilustracja na okładce TOM JUNG Published originally under the title Heir to the Empire by Bantam Books 1991. For the Polish edition Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Wydanie I 1995. ISBN 83-7169-350-8
ROZDZIAŁ 1 – Kapitanie Pellaeon? – dobiegł z oddali jakiś głos. Ktoś starał się prze- krzyczeć panujący na mostku gwar rozmów. – Wiadomość z patrolowców: statki zwiadowcze wyszły przed chwilą z nadprzestrzeni. Pellaeon zignorował okrzyk i pochylił się nad monitorem, przy którym siedział oficer techniczny „Chimery”. – Proszę mi przedstawić zmiany tych wielkości na wykresie – rozkazał, dotykając piórem świetlnym ekranu. – Ale, panie kapitanie. . . ? – Inżynier rzucił mu pytające spojrzenie. – Słyszałem – przerwał Pellaeon. – Wydałem panu rozkaz, poruczniku. – Tak jest – odparł posłusznie oficer i zaczął wystukiwać polecenie dla komputera. – Kapitanie Pellaeon? – powtórzył głos; tym razem mówiący znajdował się bliżej. Nie spuszczając wzroku z monitora, Pellaeon wyczekał do momen- tu, gdy usłyszał za sobą odgłos zbliżających się kroków. Wyprostował się i odwrócił; z jego ruchów przebijał cały majestat, jaki dawało pięćdziesiąt lat służby we Flocie Imperialnej. Młody oficer dyżurny zatrzymał się raptownie. – O, panie kapitanie. . . – urwał, spojrzawszy w oczy zwierzchnika. Pellaeon się nie odezwał. Przez chwilę panowała martwa cisza. Najbliżej stojący żołnierze odwrócili głowy w ich kierunku. 4
– To nie jest targowisko w Shaum Hii, poruczniku Tschel – powiedział w końcu Pellaeon. Jego głos był opanowany, ale brzmiał lodowato. – To jest mostek imperialnego niszczyciela gwiezdnego. Tu meldunków nie przekazuje się, krzycząc w kierunku, w którym przypuszczalnie znajduje się ten, do kogo są adresowane. Zrozumiał pan? Oficer nerwowo przełknął ślinę. – Tak jest, panie kapitanie. Pellaeon wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym skinął głową. – A teraz proszę o raport. – Tak jest, panie kapitanie – powtórzył Tschel. – Przed chwilą patrolowce zawiadomiły nas, że grupa zwiadowcza powróciła z rajdu na układ Obroa- -skai. – To dobrze. Czy były jakieś trudności? – Niewielkie, panie kapitanie. Tubylcom najwyraźniej nie spodobało się, że ktoś przetrząsa ich centralną bazę danych. Dowódca zwiadu twierdzi, że wysłali za nim pościg, ale go zgubił. – Mam nadzieje, że to prawda – rzucił ponuro Pellaeon. Leżący na pogra- niczu układ Obroa-skai miał olbrzymie znaczenie strategiczne i – jak donosił wywiad – Nowa Republika usilnie zabiegała o jego członkostwo w sojuszu. Jeśli w czasie rajdu przebywały tam akurat jakieś statki Republiki, to. . . „Cóż, wkrótce i tak się o tym przekonam” – przemknęło mu przez głowę. – Niech dowódca grupy natychmiast po wylądowaniu zamelduje się w ka- binie operacyjnej. I ogłosić żółty alarm dla patrolowców. To wszystko. Może pan odejść. – Tak jest. – Porucznik niezupełnie przepisowo zrobił w tył zwrot i skie- rował się z powrotem do centrum komunikacyjnego. „Młody – pomyślał z goryczą kapitan. – I w tym tkwi cały problem. Dawniej – kiedy Imperium znajdowało się u szczytu potęgi – byłoby nie do pomyślenia, żeby ktoś tak niedoświadczony był oficerem na statku takim jak „Chimera”. A teraz. . . ”Spojrzał na siedzącego przy monitorze młodego chłopaka. „A teraz, jak na ironię, na pokładzie «Chimery» służą wyłącznie młodzi ludzie.” Pellaeon omiótł wzrokiem mostek. Obudził się w nim dawny gniew i nie- nawiść. Wiedział, że wielu wyższych dowódców floty w skrytości ducha sądzi- ło, że Gwiazda Śmierci miała służyć przede wszystkim ściślejszemu podpo- rządkowaniu sił zbrojnych Imperatorowi, tak żeby – podobnie jak w sprawach politycznych – mógł on o wszystkim decydować osobiście. Fakt, że mimo iż 5
zniszczenie pierwszej stacji bojowej odsłoniło jej wszystkie słabe strony, to Imperator nakazał budowę kolejnej Gwiazdy Śmierci, jeszcze bardziej wzmógł podejrzenia. Tamta strata nie byłaby tak dotkliwa, gdyby nie fakt, że wraz z nią uległ zagładzie gwiezdny superniszczyciel „Egzekutor”. Choć od te- go czasu minęło już pięć lat, Pellaeon skrzywił się na wspomnienie chwili, gdy dryfujący bezwładnie „Egzekutor” uderzył w nie dokończoną Gwiazdę Śmierci, a następnie uległ dezintegracji w potężnej eksplozji, która rozerwa- ła stację bojową. Utrata superniszczyciela była ciosem tym dotkliwszym, że statkiem dowodził sam Darth Vader, a mimo iż wybuchy gniewu Czarnego Lorda były wręcz legendarne – i często kończyły się śmiercią któregoś z pod- władnych – służbę na „Egzekutorze” uważano powszechnie za najszybszą drogę do awansu. Na pokładzie superniszczyciela zginął kwiat kadry oficer- skiej niższego i średniego szczebla oraz świetnie wyszkolona załoga. Flota już nigdy nie zdołała się podnieść po tej klęsce. Pozbawione dowództwa siły imperialne szybko poszły w rozsypkę i bitwa zamieniła się w pogrom. Po stracie jeszcze paru niszczycieli dano wreszcie sygnał do odwrotu. W bitwie zginął kapitan „Chimery”. Starając się opanować sytuację, Pellaeon prze- jął dowodzenie. Jednak mimo jego intensywnych wysiłków flocie nie udało się już odzyskać inicjatywy. Spychana przez Rebeliantów coraz dalej i dalej, w końcu znalazła się tu. . . Tu – w miejscu, które niegdyś było odległym zakątkiem Imperium. Obec- nie ledwie jedna czwarta dawnego terytorium znajdowała się nominalnie pod kontrolą sił imperialnych. Tu – na pokładzie niszczyciela gwiezdnego, któ- rego załogę stanowili niemal wyłącznie młodzi, intensywnie przeszkoleni, ale bardzo niedoświadczeni żołnierze. Wielu z nich siłą lub groźbą jej użycia zmuszono do opuszczenia rodzinnych planet i wcielono do służby. Tu – pod dowództwem najzdolniejszego stratega, jakiego kiedykolwiek oglądało Impe- rium. Pellaeon ponownie rozejrzał się po mostku. Na jego ustach pojawił się ledwie dostrzegalny, jadowity uśmiech. „Nie – pomyślał – Imperium nie zo- stało jeszcze pokonane. A butna i samozwańcza Nowa Republika wkrótce się o tym przekona.” Spojrzał na zegarek. Była druga piętnaście. Wielki admirał Thrawn zwykł o tej porze oddawać się medytacji w kabinie dowodzenia. . . I jeśli wykrzy- kiwanie meldunków na mostku było wbrew przyjętym w siłach imperialnych zwyczajom, to przerywanie rozmyślań admirała za pomocą interkomu stano- wiło jeszcze poważniejsze naruszenie obowiązujących zasad. Należało zwracać się do niego osobiście albo nie zwracać się wcale. 6
– Proszę nadal kontrolować zmiany tych wielkości – polecił oficerowi tech- nicznemu Pellaeon, kierując się w stronę wyjścia. – Niedługo wrócę. Kabina dowodzenia admirała Thrawna znajdowała się o dwie kondygna- cje niżej niż mostek. Urządzono ją w luksusowo wyposażonym pomieszczeniu, które poprzedniemu dowódcy służyło do wypoczynku. Kiedy Pellaeon odna- lazł Thrawna – a właściwie, kiedy Thrawn odnalazł jego – jednym z pierw- szych posunięć admirała było przejęcie apartamentu i przekształcenie go pod względem funkcjonalnym w kopię mostku. Drugi mostek, pokój do medytacji. . . a może coś jeszcze. . . To, że odkąd zakończono przebudowę, wielki admirał spędzał w kabinie dowodzenia bar- dzo dużo czasu, nie stanowiło dla załogi „Chimery” tajemnicy; sekret tkwił w tym, co właściwie Thrawn robił w ciągu długich godzin, które spędzał samotnie w tym pomieszczeniu. Podchodząc do drzwi kabiny, Pellaeon obciągnął mundur i poprawił pas. „Może zaraz się tego dowiem” – pomyślał. – Melduje się kapitan Pellaeon – powiedział. – Panie admirale, przynoszę informa. . . Drzwi się rozsunęły, nim zdążył skończyć. Przygotowując się psychicznie na spotkanie z Thrawnem, wszedł do słabo oświetlonego przedsionka. Ro- zejrzał się wokół, ale nie dostrzegł nic ciekawego. Ruszył w stronę odległych o parę metrów drzwi do głównego pomieszczenia. Nagle poczuł na karku nieznaczny ruch powietrza. – Kapitanie Pellaeon – niski, chrapliwy głos, który odezwał mu się tuż nad uchem, przypominał trochę miauczenie kota. Pellaeon podskoczył i błyskawicznie odwrócił się do tyłu. Był zły zarówno na siebie, jak i na niską, chudą postać stojącą o niecałe pół metra od niego. – Rukh, do cholery! – wybuchnął. – Co ty wyprawiasz? Przez dłuższą chwilę Noghri tylko mierzył go wzrokiem i kapitan poczuł krople potu spływające mu po plecach. Wpatrująca się w niego istota miała duże, ciemne oczy, wydatne szczęki i lśniące, ostre kły. W półmroku przypo- minała bestię rodem z koszmaru – szczególnie komuś takiemu jak Pellaeon, kto doskonale wiedział, do jakich zadań Thrawn używa Rukha i innych No- ghrich. – Wykonuję tylko swoje obowiązki – powiedział w końcu Rukh. Niedbale skinął żylastą ręką w kierunku wewnętrznych drzwi i kapitan zauważył błysk wąskiego noża, który w jednej chwili zniknął w rękawie Noghriego. Rukh zacisnął, a potem rozluźnił pięść. Pod ciemną skórą wyraźnie widać było pracujące mięśnie. – Może pan wejść. 7
– Bardzo dziękuję – mruknął Pellaeon. Ponownie obciągnął mundur i od- wrócił się w stronę drzwi. Te otworzyły się natychmiast, gdy się do nich zbliżył. Wkroczył do środka i znalazł się w. . . nastrojowo oświetlonym mu- zeum sztuki. Stanął jak wryty. Opanowując zdumienie, rozejrzał się dokoła. Ściany i sufit w kształcie kopuły były pokryte malowidłami i płaskorzeźbami. Parę z nich przypominało trochę dzieła ludzkich twórców, ale większość była ob- cego pochodzenia. W różnych miejscach kabiny poustawiano rzeźby: część na cokołach, inne wprost na podłodze. Pośrodku, w dwóch kręgach, stały szkla- ne gabloty. Zewnętrzny krąg był nieco wyższy. Na ile Pellaeon mógł dostrzec, w gablotach także znajdowały się dzieła sztuki. W samym środku podwójnego kręgu, na fotelu będącym idealną kopią znajdującego się na mostku fotela admiralskiego siedział nieruchomo wielki admirał Thrawn. Jego granatowoczarne włosy lśniły w półmroku. Bladoniebieska skóra wy- dawała się lodowata i zupełnie nie pasowała do ludzkiej sylwetki. Opierał głowę o zagłówek, a pod półprzymkniętymi powiekami błyszczały czerwone źrenice. Pellaeon zwilżył wargi koniuszkiem języka. Świadomość, iż bezcere- monialnie wkroczył do sanktuarium Thrawna, sprawiła, że nagle poczuł się niepewnie. Jeśli admirał uzna za stosowne okazać niezadowolenie, to. . . – Proszę wejść, kapitanie – spokojny głos Thrawna przerwał jego rozmy- ślania. Oczy admirała były wciąż lekko przymknięte. Starannie wyważonym gestem zaprosił gościa do środka. – Co pan o tym sądzi? – To. . . bardzo interesujące, panie admirale – Pellaeon nie potrafił wy- myślić nic innego. Podszedł do zewnętrznego kręgu gablot. – Oczywiście, to wszystko hologramy – wyjaśnił Thrawn. Kapitan zauwa- żył nutkę żalu w jego głosie. – I to zarówno malowidła, jak i rzeźby. Część oryginałów uległa zniszczeniu, a większość tych, które ocalały, znajduje się na planetach zajmowanych obecnie przez Rebeliantów. – Rozumiem, panie admirale – przytaknął Pellaeon. – Pomyślałem, że za- interesuje pana wiadomość, że statki zwiadowcze powróciły z układu Obroa- -skai. Za parę minut dowódca grupy będzie mógł złożyć szczegółowy raport. Thrawn skinął głową. – Czy zdołali się podłączyć do centralnej bazy danych? – Tak, odnieśli spory sukces. Jeszcze nie wiem, czy zdążyli skopiować całość informacji – próbowano im w tym przeszkodzić. Wysłano za nimi pościg, ale dowódca zwiadu twierdzi, że go zgubił. Przez chwilę admirał się nie odzywał. 8
– Nie – powiedział w końcu – nie wierzę, że mu się to udało. Szczególnie jeśli ścigali go Rebelianci. – Wziął głęboki oddech i wyprostował się w fotelu. Po raz pierwszy od wejścia Pellaeona otworzył szeroko jarzące się czerwienią oczy. Kapitan wytrzymał ich spojrzenie i poczuł się z tego dumny. Wielu wyso- kich rangą dowódców i urzędników Imperium nigdy nie nauczyło się spokojnie w nie patrzeć. W obecności Thrawna czuli się nieswojo i zapewne dlatego ad- mirał tak dużo czasu w swojej karierze spędził na Nieznanych Terytoriach, próbując podporządkować władzy Imperium te na wpół barbarzyńskie obsza- ry galaktyki. Jego olśniewające sukcesy przyniosły mu tytuł lordowski i biały mundur wielkiego admirała – był jedynym nieczłowiekiem, który kiedykol- wiek dostąpił tego zaszczytu z woli Imperatora. Jak na ironię, stał się tym samym jeszcze bardziej niezastąpiony w to- czących się na pograniczu wojnach. Pellaeon wielokrotnie zastanawiał się, jak potoczyłyby się losy bitwy pod Endor, gdyby to Thrawn, a nie Vader, dowodził „Egzekutorem”. – Tak jest, panie admirale. Poleciłem już ogłosić żółty alarm dla patro- lowców. Czy mamy przejść na czerwony? – Na razie nie – odparł Thrawn. – Mamy jeszcze parę minut. Proszę mi powiedzieć, czy zna się pan na sztuce, kapitanie? – No. . . nie bardzo – wyjąkał Pellaeon, zbity z tropu nagłą zmianą tematu. – Nigdy nie miałem czasu na takie rzeczy. – A powinien pan znaleźć na to czas. – Thrawn wskazał jedną z gablot znajdującą się w wewnętrznym kręgu, po prawej stronie. – Malarstwo z Saf- fy – objaśnił. – Około 1550 do 2200 ery preimperialnej. Proszę zauważyć zmianę stylu. . . o tu. . . w następstwie pierwszych kontaktów z cywilizacją z Thennqory. A tam – wskazał na lewo – ma pan przykłady sztuki paonidz- kiej. Niech pan zwróci uwagę na podobieństwa z wczesną sztuką saffiańską, a także z płaskorzeźbami z Vaathkree z połowy osiemnastego stulecia ery preimperialnej. – Tak, rzeczywiście – potwierdził Pellaeon bez przekonania. – Panie ad- mirale, czy nie powinniśmy. . . ? Przerwał mu przenikliwy dźwięk dzwonka. – Mostek do wielkiego admirała Thrawna – rozległ się przez interkom zdenerwowany głos porucznika Tschela. – Panie admirale, zostaliśmy zaata- kowani! Thrawn przełączył komunikator. – Tu Thrawn – odparł ze spokojem. – Proszę ogłosić czerwony alarm 9
i podać mi szczegóły. Tylko wolno i po kolei, jeśli to możliwe. – Tak jest. – Zaczęły migać światła alarmowe. Pellaeon usłyszał przy- tłumiony odgłos wycia syren. – Nasze czujniki wykryły cztery fregaty sztur- mowe Nowej Republiki – informował Tschel. Jego głos był wciąż napięty, ale porucznik starał się nad nim panować. – Oraz co najmniej trzy eskadry myśliwców. Tworzą luźną formacje w kształcie klina. Nadlatują z kierunku, z którego przybyły statki zwiadowcze. Kapitan zaklął w duchu. Jeden niszczyciel gwiezdny z niedoświadczoną załogą przeciw czterem fregatom osłanianym przez myśliwce. . . – Pełna moc silników – zawołał do interkomu. – Przygotować się do skoku w nadprzestrzeń. – Ruszył w stronę drzwi. . . – Niech pan się wstrzyma z wykonaniem tego ostatniego rozkazu, porucz- niku – polecił ze stoickim spokojem Thrawn. – Załogi myśliwców na miejsca, włączyć pola ochronne. Pellaeon odwrócił się gwałtownie. – Ależ, panie admirale. . . Thrawn uciszył go machnięciem ręki. – Niech pan tu podejdzie, kapitanie. Przyjrzyjmy się sytuacji. . . Wcisnął guzik i w jednej chwili wystawa sztuki zniknęła. Pomieszczenie zamieniło się w miniaturę mostka. Na ścianach i w podwójnym kręgu pojawi- ły się dane o pozycji statku, silnikach i stanie uzbrojenia. Wolną przestrzeń wypełnił hologram obrazujący aktualną sytuację taktyczną. Migająca w rogu sfera oznaczała napastników. Tuż obok, na ścianie, wyświetlił się napis infor- mujący, że do nawiązania kontaktu bojowego pozostało dwanaście minut. – Na szczęście statki zwiadowcze zyskały wystarczającą przewagę i nie są bezpośrednio zagrożone – skomentował Thrawn. – Spróbujmy się zatem dowiedzieć, z kim właściwie mamy do czynienia. Mostek: niech trzy najbliższe patrolowce zaatakują nieprzyjaciela. – Tak jest. Na hologramie trzy niebieskie punkciki oderwały się od linii patrolowców i skierowały w stronę napastników. Kątem oka Pellaeon zauważył, że Thrawn pochylił się do przodu, gdy fregaty i myśliwce republikańskie w odpowiedzi zmieniły swój szyk. Jeden z niebieskich punkcików zgasł. . . – Doskonale – stwierdził admirał i opadł na oparcie fotela. – To mi wystar- czy, poruczniku. Proszę odwołać dwie pozostałe jednostki i niech wszystkie patrolowce z sektora czwartego rozproszą się i postarają zejść nieprzyjacielo- wi z drogi. 10
– Tak jest. – Tschel był wyraźnie zaskoczony. Kapitan doskonale rozumiał jego zdziwienie. – Czy nie powinniśmy przynajmniej zawiadomić reszty floty? – spytał. Nie potrafił opanować drżenia głosu. – „Strzała Śmierci” może tu być za dwadzieścia minut, a większość pozostałych statków w ciągu godziny. – Ściąganie tutaj naszych statków to ostatnia rzecz, na którą możemy sobie pozwolić – odparł Thrawn. Spojrzał na Pellaeona i na jego twarzy pojawił się leciutki uśmiech. – W końcu nie da się wykluczyć, że ktoś z nich ocaleje, a nie chcemy, aby Rebelianci się o nas dowiedzieli, prawda? Odwrócił się w kierunku hologramu. – Mostek: wykonać obrót statkiem o dwadzieścia stopni w lewo i usta- wić go górną częścią prostopadle do kursu nieprzyjaciela. Jak tylko jednostki wroga przekroczą granicę patrolowania, niech statki z sektora czwartego po- nownie sformują się za nimi w linię i zagłuszają ich komunikację. – T-tak jest. Panie admirale. . . ? – Nie musi pan rozumieć, poruczniku – głos Thrawna stał się w jednej chwili lodowaty. – Ma pan po prostu wykonywać rozkazy. – Tak jest. Na hologramie „Chimera” obracała się zgodnie z rozkazem. Pellaeon wziął głęboki oddech. – Obawiam się, że ja też nic z tego nie rozumiem, panie admirale. Od- wracanie się górą w ich kierunku. . . Thrawn ponownie uniósł rękę, nakazując mu milczenie. – Niech pan patrzy i uczy się, kapitanie. Mostek: doskonale. Zakończyć obracanie statku i utrzymywać obecną pozycję. Wyłączyć pola ochronne przy śluzie i przerzucić moc na pozostałe. Myśliwce startują natychmiast, jak tylko będą gotowe. Po starcie niech przez dwa kilometry oddalają się od „Chimery” po linii prostej, a potem zawrócą szeroko rozrzuconą formacją. Atak strefowy, na maksymalnej prędkości. Uzyskawszy potwierdzenie przyjęcia rozkazów, spojrzał pytająco na Pel- laeona. – Teraz już pan rozumie, kapitanie? Pellaeon zacisnął usta. – Niestety, nie – odrzekł. – Wiem już, że obrócił pan statek, żeby osło- nić start myśliwców, ale cała reszta to klasyczny manewr okrążający Marga Sabla. To zbyt proste, żeby dali się nabrać. – Wręcz przeciwnie – sprostował Thrawn lodowato. – Nabiorą się na to 11
i dzięki temu zostaną całkowicie zniszczeni. Niech pan patrzy uważnie, kapi- tanie. I uczy się. Myśliwce wystartowały. Oddalając się od „Chimery”, stopniowo nabiera- ły prędkości. W pewnym momencie ostro zawróciły i przeleciały obok statku niczym pył wodny, który wzbił się z jakiejś kosmicznej fontanny. Nieprzyja- cielskie pojazdy dostrzegły atakujących i skorygowały kurs. . . Pellaeon ze zdziwienia zamrugał powiekami. – Co oni, u licha, robią? – Próbują jedynej znanej im metody obrony przeciw manewrowi Marga Sabla – wyjaśnił admirał, a w jego głosie zabrzmiała nieskrywana satysfak- cja. – A raczej, żeby być bardziej precyzyjnym, jedynej metody obrony, na jaką pozwala im ich psychika. – Wskazał głową migającą sferę. – Widzi pan, kapitanie, tą grupą dowodzi jakiś Elomita, a Elomici po prostu nie są w stanie poradzić sobie z rozproszonym atakiem przy dobrze wykonanym manewrze Marga Sabla. Pellaeon wpatrywał się w napastników, którzy wciąż starali się przyjąć całkowicie nieskuteczną pozycję obronną. Stopniowo docierał do niego sens działań admirała. – Ten atak patrolowców przed paroma minutami. . . Tylko na tej podsta- wie był pan w stanie określić, że to statki elomickie?! – Niech pan zacznie studiować sztukę, kapitanie – odparł Thrawn z roz- marzeniem. – Kiedy zrozumie się sztukę danej rasy, wie się już o tej rasie wszystko. Poprawił się w fotelu. – Mostek: uruchomić boczny silnik. Przyłączamy się do ataku. W godzinę później było już po wszystkim. Drzwi kabiny operacyjnej za- mknęły się za dowódcą grupy zwiadowczej. Pellaeon jeszcze raz przyjrzał się mapie. – Z tego, co usłyszeliśmy, wynika, że Obroa-skai to dla nas ślepa ulicz- ka – stwierdził z żalem. – Masowa pacyfikacja kosztowałaby nas zbyt wielu żołnierzy. Nie możemy sobie na to pozwolić. – Na razie tak – zgodził się admirał Thrawn. – Ale tylko na razie. Kapitan spojrzał na niego z ukosa. Thrawn bawił się bezwiednie elektro- niczną kartą danych. Przesuwał ją między palcem wskazującym a kciukiem, obserwując jednocześnie przez iluminator gwiazdy. Na ustach admirała igrał tajemniczy uśmiech. – Panie admirale? – zapytał ostrożnie Pellaeon. Thrawn odwrócił głowę, a spojrzenie jego gorejących oczu spoczęło na podwładnym. 12
– To drugi element układanki, kapitanie – powiedział cicho, unosząc kartę danych. – Szukałem go ponad rok. Nagle odwrócił się do interkomu i uruchomił go gwałtownym ruchem ręki. – Mostek: tu admirał Thrawn. Proszę nawiązać łączność ze „Strzałą Śmierci” i poinformować kapitana Harbida, że na jakiś czas odłączamy się od floty. Niech kontynuuje taktyczne rozpoznanie okolicznych układów i – gdzie to możliwe – ściąga informacje z baz danych. Potem proszę obrać kurs na planetę Myrkr; w komputerze nawigacyjnym są dane o jej położeniu. Kiedy z mostka nadeszło potwierdzenie przyjęcia rozkazów, Thrawn po- nownie zwrócił się do Pellaeona: – Myślę, że to wszystko nie jest dla pana całkiem jasne. Przypuszczam, że nigdy nie słyszał pan o planecie Myrkr? Kapitan potrząsnął przecząco głową. Bezskutecznie starał się wyczytać cokolwiek z twarzy admirała. – A powinienem? – Chyba nie. To planeta przemytników, włóczęgów i wszystkich innych mętów z całej galaktyki. Thrawn przerwał i podniósł do ust stojący na biurku kufel. Pociągnął starannie odmierzony łyk napoju – sądząc po zapachu, było to mocne, for- wijskie piwo. Kapitan z trudem powstrzymał się, żeby nie zadać admirałowi jakiegoś pytania. Jeśli Thrawn zamierzał mu coś wyjaśnić, to i tak zrobi to w wybrany przez siebie sposób i w chwili, którą sam uzna za odpowiednią. – Na pierwszą wzmiankę o niej natknąłem się przez przypadek jakieś siedem lat temu – ciągnął admirał, odstawiwszy kufel. – Zwróciło wtedy moją uwagę to, że chociaż planeta jest zamieszkana od ponad trzystu lat, to zarówno Stara Republika, jak i żyjący wtedy jeszcze rycerze Jedi starannie ją omijali. – Uniósł nieznacznie granatowoczarną brew. – Jaki wniosek by pan z tego wysnuł, kapitanie? – Taki, że to planeta leżąca na pograniczu, zbyt odległa, żeby ktokolwiek się nią interesował, – Pellaeon wzruszył ramionami. – Bardzo słusznie, kapitanie. Ja też tak na początku sądziłem. . . Ale tak nie jest. W rzeczywistości Myrkr leży o niecałe sto pięćdziesiąt lat świetlnych stąd, w pobliżu naszej obecnej granicy z terenami zajętymi przez Rebelian- tów, czyli na terytorium Starej Republiki. – Thrawn spojrzał na kartę danych, którą wciąż trzymał w dłoni. – Nie, prawdziwe wyjaśnienie jest znacznie cie- kawsze. I znacznie dla nas użyteczniejsze. Pellaeon popatrzył na kartę. – I stało się pierwszym kawałkiem pańskiej układanki? 13
Thrawn uśmiechnął się szeroko. – Jeszcze raz ma pan słuszność, kapitanie. Tak. Myrkr, a konkretnie je- den z żyjących tam gatunków zwierząt, to pierwszy kawałek. Drugi znajduje się na planecie Wayland. – Machnął kartą danych. – Planecie, którą dzięki Obroanom wreszcie udało mi się zlokalizować. – Moje gratulacje, panie admirale. – Pellaeon nagle poczuł się zmęczony tą grą. – Czy mogę zapytać, co to za układanka? Na ustach Thrawna znów pojawił się uśmiech – uśmiech, na widok którego kapitana przeszły ciarki. – Nie wie pan? To jedyna układanka, którą warto układać – odpowie- dział łagodnie admirał. – Całkowite, kompletne i ostateczne unicestwienie Rebeliantów.
ROZDZIAŁ 2 – Luke? – głos był cichy, ale natarczywy. Skywalker się zatrzymał. Otaczał go znajomy krajobraz Tatooine – znajomy, ale dziwnie zniekształcony. Młody Jedi obejrzał się za siebie. Napotkał spojrzenie kogoś, kto także był mu znajomy. – Witaj, Ben – odezwał się. Własny głos wydał mu się dziwnie senny. – Dawno się nie widzieliśmy. – To prawda – odparł ponuro Obi-wan Kenobi. – I obawiam się, że upłynie jeszcze więcej czasu, nim znów się spotkamy. Przyszedłem się pożegnać, Luke. Wszystko wokół jakby zadrżało. Nagle maleńką cząstką umysłu Skywalker uświadomił sobie, że śpi – śpi w swoim pokoju w Pałacu Imperialnym i śni mu się Ben Kenobi. – Nie, nie jestem snem – zapewnił Obi-wan, jakby czytając w jego my- ślach. – Ale dzieląca nas odległość stała się tak wielka, że nie mogę ci się ukazać w żaden inny sposób. A i ta ostatnia możliwość zdaje się przede mną zamykać. – Nie – Skywalker usłyszał swój głos. – Ben, nie możesz nas opuścić. Potrzebujemy cię. Obi-wan uniósł leciutko brwi, a na jego ustach pojawił się cień dawnego uśmiechu. – Już mnie nie potrzebujesz, Luke. Jesteś rycerzem Jedi, masz w sobie 15
Moc. – Uśmiech zniknął z jego twarzy i przez chwilę Ben wpatrywał się w coś, czego Skywalker nie mógł dojrzeć. – Tak czy inaczej – dodał cicho Kenobi – decyzja nie należy do mnie. Zwlekałem już bardzo długo; nie mogę ciągle odkładać podróży z tego świata do życia, które istnieje poza nim. W Luke’u odżyły dawne wspomnienia: Yoda na łożu śmierci i on sam, błagający go, by nie umierał. „Mam w sobie wielką Moc – powiedział mu wtedy mistrz Jedi. – Ale nie aż tak wielką.” – Tak już jest, że życie zawsze idzie naprzód – stwierdził Ben. – Pewnego dnia ty także będziesz musiał odbyć tę podróż. – Jego wzrok znów przez chwilę błądził gdzieś w oddali. – Masz w sobie ogromną Moc, Luke, a dzięki wytrwałości i dyscyplinie możesz ją jeszcze powiększyć. – Spojrzał poważnie na młodego Jedi. – Ale musisz nieustannie mieć się na baczności. Imperator zginął, ale ciemna strona jest wciąż silna. Nigdy o tym nie zapominaj. – Nie zapomnę – obiecał Skywalker. Twarz Bena złagodniała i znów pojawił się na niej uśmiech. – Czyha na ciebie wiele niebezpieczeństw, Luke. Ale znajdziesz nowych sprzymierzeńców – i to tam, gdzie będziesz się tego najmniej spodziewał. – Nowych sprzymierzeńców? – powtórzył Skywalker. – Kim oni są? Obraz zafalował i zaczął się rozmywać. – A teraz, żegnaj – powiedział Ben, jakby nie słysząc pytania Luke’a. – Kochałem cię jak syna, jak ucznia i jak przyjaciela. Nim znów się spotkamy, niech Moc będzie z tobą. – Ben. . . ! Ale Obi-wan się odwrócił i wszystko zniknęło. . . Pogrążony we śnie Luke wiedział, że Ben Kenobi odszedł na zawsze. „A zatem jestem sam – pomyślał. – Jestem ostatnim z rycerzy Jedi.” Wydało mu się, że słyszy słaby i niewyraźny – jakby dochodzący z bardzo daleka – głos Bena. – Nie jesteś ostatnim ze starych Jedi, Luke. Jesteś pierwszym z nowych. Głos umilkł. . . i Skywalker się obudził. Przez chwilę leżał bez ruchu, wpatrując się w igrające po suficie przyćmione światła miasta. Usiłował się otrząsnąć z sennego otępienia i z przygniatającego smutku, który napełnił mu serce. Najpierw zamordowano wuja Owena i ciotkę Beru; potem Darth Vader, jego prawdziwy ojciec, oddał za niego życie; a teraz odebrano mu ostatecznie Bena Kenobi. Został osierocony po raz trzeci. Z westchnieniem zsunął się z łóżka i ubrał się. W mieszkaniu znajdowała się mała kuchnia i przygotowanie czegoś do picia – egzotycznej mieszanki, którą przy okazji ostatniej wizyty na Coruscant poczęstował go Lando – 16
zajęło mu zaledwie chwilę. Potem przypiął do pasa miecz świetlny i udał się na dach pałacu. Ostro oponował przeciwko przenoszeniu centrum władzy Nowej Republiki na Coruscant, a jeszcze usilniej sprzeciwiał się temu, żeby siedzibą nowo powstałego rządu stał się stary Pałac Imperialny. Nie podobała mu się związana z tym symbolika, szczególnie że jego zdaniem niektóre grupy w rządzie już i tak przywiązywały nadmierną wagę do symboli. Mimo swych obaw musiał jednak przyznać, że ze szczytu pałacu rozpo- ściera się naprawdę imponujący widok. Przez kilka minut stał na krawędzi dachu, oparty o sięgającą mu do piersi, misternie wykonaną kamienną balu- stradę, a chłodny wiatr targał mu włosy. Nawet w środku nocy stolica tętniła życiem, a światła latarni ulicznych i pojazdów przeplatały się ze sobą, jakby tworząc nieustannie zmieniające się dzieło sztuki. W górze, oświetlone bla- skiem miasta i przelatujących od czasu do czasu pojazdów, wisiały chmury; rozpościerały się we wszystkich kierunkach niczym ciemny, rzeźbiony sufit – na pozór bezkresne, tak jak całe miasto. Daleko na południu majaczyły niewyraźnie zarysy gór Manarai, a ich pokryte śniegiem szczyty – podobnie jak chmury – błyszczały odbitym światłem miasta. Wciąż przypatrywał się górom, gdy za jego plecami, w odległości dwudziestu metrów, otworzyły się cicho drzwi pałacu. Odruchowo sięgnął do świetlnego miecza, ale zaraz cofnął rękę. Wyczuł, kto pojawił się w drzwiach. . . – Jestem tutaj, Threepio – zawołał. Odwróciwszy się, zobaczył zmierzającego w jego kierunku C-3PO. Na twarzy androida malowały się ulga i zakłopotanie. – Dobry wieczór, panie Luke – odezwał się robot, przechylając przy tym głowę tak, aby zajrzeć do kubka, który Jedi trzymał w ręku. – Bardzo prze- praszam, że przeszkadzam. – Nic nie szkodzi – odparł Skywalker. – Wyszedłem tylko zaczerpnąć świeżego powietrza. – Czy aby na pewno? – nie dowierzał robot. – A może nie powinienem pytać? – zreflektował się. – Nie chciałbym być wścibski. Mimo iż Luke nie był w najlepszym humorze, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Threepio zawsze próbował godzić chęć niesienia pomocy i wyszu- kaną grzeczność z ciekawością, ale nigdy mu to nie wychodziło. A przynaj- mniej zawsze wyglądał przy tym nieco komicznie. – Jestem trochę przygnębiony – odparł Luke, ponownie spoglądając w stronę miasta. – Stworzenie prawdziwego, sprawnie funkcjonującego rządu okazało się o wiele trudniejsze niż przypuszczałem. Sądzę, że także większość członków Rady nie była na to przygotowana. – Zawahał się przez moment. 17
– A przede wszystkim bardzo brakuje mi dziś Bena. Przez jakiś czas Threepio milczał. – On był dla mnie zawsze bardzo miły – odezwał się w końcu. – Dla Artoo także, naturalnie. Luke podniósł kubek do ust, próbując ukryć uśmiech. – Masz specyficzne spojrzenie na świat, Threepio – powiedział. Kątem oka dostrzegł, że robot zesztywniał. – Mam nadzieję, że pana nie uraziłem – powiedział android z niepokojem. – Z całą pewnością nie miałem takiego zamiaru. – Nie, nie uraziłeś mnie – zapewnił go Skywalker. – Mówiąc prawdę, może właśnie przekazałeś mi ostatnią naukę Bena. – Słucham? Luke powoli sączył napój. – Zarówno rządy, jak i całe planetarne społeczności są ważne, Threepio. Ale kiedy przyjrzeć się im dokładniej, widać wyraźnie, że tworzą je ludzie. Na chwilę zapadła cisza. – Jasne – przytaknął robot. – Innymi słowy – ciągnął Luke – rycerz Jedi nie powinien angażować się w sprawy wagi galaktycznej tak bardzo, by przestać się troszczyć o pojedyn- czych ludzi. – Spojrzał na Threepia i uśmiechnął się. – Albo o roboty. – Rozumiem, proszę pana. – Android przechylił głowę na bok i zajrzał Luke’owi do kubka. – Bardzo pana przepraszam. . . ale, jeśli wolno spytać, co to za napój? – To? – Skywalker zerknął na kubek. – Lando nauczył mnie go przyrzą- dzać. – Lando? – powtórzył Threepio z wyraźną dezaprobatą w głosie. Mi- mo zaprogramowanej grzeczności robot nigdy nie darzył Calrissiana zbytnią sympatią. Co zresztą nie było takie dziwne, zważywszy na okoliczności, w jakich się poznali. – Tak. Ale mimo wątpliwego pochodzenia napój jest całkiem smaczny – stwierdził Luke. – Nazywa się czekolada na gorąco. – Ach, tak. – Robot się wyprostował. – W takim razie, skoro wszystko jest w porządku, to chyba już sobie pójdę. – Jasne. A tak przy okazji: po co tak naprawdę tu przyszedłeś? – Przysłała mnie oczywiście księżniczka Leia – odparł Threepio, wyraźnie zdziwiony, że Luke sam się tego nie domyślił. – Powiedziała, że coś pana trapi. 18
Skywalker uśmiechnął się i pokiwał głową. Leia miała swoje sposoby, żeby go rozweselić. – Popisuje się – mruknął pod nosem. – Przepraszam, ale nie dosłyszałem? Luke machnął ręką. – Leia popisuje się swoimi nowo nabytymi umiejętnościami, to wszystko. Chce udowodnić, że nawet w środku nocy potrafi rozpoznać mój nastrój. Robot przechylił głowę. – Ona naprawdę się o pana niepokoi. – Wiem – odparł Luke. – Tak sobie tylko żartuję. – Aha. – Threepio zamyślił się na chwile. – Czy mam jej zatem oznajmić, że nic panu nie jest? – Jasne. – Skywalker skinął głową. – A kiedy już tam będziesz, powiedz jej, żeby lepiej przestała się o mnie martwić i poszła spać. I bez tego jest wystarczająco zmęczona tymi atakami mdłości. – Przekażę jej to wszystko – obiecał android. – I dodaj jeszcze – rzekł cicho Jedi – że ją kocham. – Rozumiem. Dobranoc, panie Luke. – Dobranoc, Threepio. Skywalker patrzył za odchodzącym robotem, obawiając się nawrotu po- nurych myśli. Threepio by go oczywiście nie zrozumiał – tak jak nie potrafił pojąć jego obaw żaden z członków Rady Tymczasowej – ale niepokoiło go, że Leia, będąc w czwartym miesiącu ciąży, spędza większość czasu właśnie tutaj. . . Zadrżał – i to bynajmniej nie z zimna. „To miejsce jest pełne ciemnej stro- ny Mocy.” Yoda powiedział to o jaskini na Dagobah – jaskini, w której Luke stoczył pojedynek na miecze świetlne z Darthem Vaderem, który w końcu okazał się nim samym. Przez całe tygodnie po tym wydarzeniu prześladowa- ło go wspomnienie potęgi ciemnej strony; dopiero dużo później zrozumiał, że Yoda chciał mu w ten sposób pokazać, jak długą drogę musi jeszcze przebyć. Niemniej jednak często się zastanawiał, dlaczego jaskinia miała takie właści- wości. Przyczyną mogło być to, że kiedyś mieszkał tam ktoś – lub coś – pełen ciemnej strony Mocy. „A tutaj mieszkał kiedyś Imperator. . . ” Znowu zadrżał. Najbardziej nie dawał mu spokoju fakt, że tak naprawdę nie wyczuwał w pałacu żadnego konkretnego siedliska zła. Rada spytała go o to, kiedy po raz pierwszy padła kwestia przeniesienia jej siedziby do stolicy Imperium. Zacisnął wtedy zęby i odpowiedział, że nie znajduje w pałacu żadnych trwałych śladów pobytu Imperatora. 19
Ale fakt, iż nie potrafił ich wyczuć, nie musiał wcale oznaczać, że ich tu nie było. Potrząsnął głową. „Dosyć!” – nakazał sobie stanowczo. Zmaganie się z cie- niami przeszłości mogło go jedynie wpędzić w paranoję. Kłopoty ze snem i nawiedzające go ostatnio koszmary były zapewne jedynie skutkiem stresów, jakich doświadczał, obserwując zmagania Leii i innych, którzy usiłowali ująć siły rebelii w karby cywilnego porządku. W końcu Leia nigdy nie zgodziłaby się przybyć w to miejsce, gdyby sama miała jakieś wątpliwości. „Leia.” Z trudem udało mu się odprężyć i sięgnąć umysłem na zewnątrz. W górnej części pałacu wyczuł obecność siostry i bliźniaków, które w sobie nosiła. Leia była senna. Nawiązał z nią chwilowy kontakt – jednak na tyle słaby, żeby jej nie rozbudzić. Ponownie zachwyciło go tajemnicze piękno nie narodzonych dzieci w jej łonie. Nosiły w sobie dziedzictwo Skywalkerów. Już sam fakt, iż potrafił odczuć ich obecność, dowodził, że mają w sobie wiele Mocy. Luke był prawie pewien, że tak właśnie jest. Cały czas żywił nadzieję, iż któregoś dnia będzie miał szansę spytać o to Bena. Ale teraz ta szansa zniknęła. Po- wstrzymując łzy, przerwał kontakt. Napój już dawno ostygł; dopił czekoladę i jeszcze raz rozejrzał się dokoła. Popatrzył na miasto, na chmury. . . a oczyma duszy na gwiazdy, które leżały poza nimi. Na gwiazdy i obracające się wokół nich planety, na których żyli ludzie, miliardy ludzi. Wielu z nich wciąż jeszcze czekało na wolność i prawdę, które obiecała im Nowa Republika. Zamknął oczy. Chciał zapomnieć o wspaniałym widoku miasta i wspaniałych planach na przyszłość. Pomyślał ze znużeniem, że nikt nie ma magicznej różdżki, żeby w jednej chwili zmienić wszystko na lepsze. Nikt – nawet rycerz Jedi. Threepio wyszedł z pokoju i Leia Organa Solo z ciężkim westchnieniem opadła na poduszki. „Sukces połowiczny jest lepszy niż żaden” – przemknęło jej przez głowę stare powiedzenie. Tak naprawdę nigdy nie podzielała tego przekonania. Dla niej połowiczny sukces zawsze oznaczał zarazem połowiczną porażkę. Westchnęła ponownie czując, że brat jest przy niej myślami. Spo- tkanie z Threepiem poprawiło mu nieco nastrój – na co zresztą liczyła – ale gdy robot odszedł, Luke’a znowu zaczęło ogarniać przygnębienie. Może sama powinna do niego pójść i spróbować nakłonić go do rozmowy, żeby wreszcie wyrzucił z siebie to, co dręczyło go od kilku tygodni. Poczuła lekki skurcz żołądka. – Wszystko dobrze – uspokajała dzieci, głaszcząc się delikatnie po brzu- chu. – Naprawdę. Martwię się tylko o waszego wujka Luke’a. 20
Skurcz powoli ustępował. Leia sięgnęła po stojącą na nocnej szafce szklan- kę i wypiła jej zawartość, starając się przy tym nie skrzywić. Ciepłe mleko znajdowało się gdzieś pod koniec listy jej ulubionych napojów, ale okazało się najskuteczniejszym lekarstwem na powtarzające się problemy żołądkowe. Lekarze przewidywali, że dolegliwości powinny wkrótce ustąpić. Leia miała gorącą nadzieję, że się nie mylą. Z sąsiedniego pokoju dobiegł ją cichy odgłos kroków. Szybko odstawiła szklankę na miejsce, drugą ręką podciągając koc pod brodę. Nocna lampka wciąż się świeciła – spróbowała więc użyć Mocy, by ją zgasić. Światło nawet nie zamigotało. Leia zacisnęła zęby i ponowiła próbę, ale znowu bez skutku. Wciąż nie potrafiła ukierunkować Mocy na coś tak małego jak wyłącznik. Wygrzebała się z pościeli i sięgnęła w kierunku lampki. Po drugiej stronie pokoju otworzyły się drzwi i stanęła w nich wysoka kobieta w szlafroku. – Wasza wysokość? – odezwała się cicho, odgarniając z czoła lśniące, jasne włosy. – Czy wszystko w porządku? – Wejdź, Winter – poddała się księżniczka z westchnieniem. – Czy długo nasłuchiwałaś pod drzwiami? – Wcale nie nasłuchiwałam – odparła Winter, wślizgując się do pokoju. Była niemal obrażona, że Leia śmie podejrzewać ją o coś takiego. – Przez szparę w drzwiach zobaczy – łam światło i pomyślałam, że może Wasza wysokość czegoś potrzebuje. – Nie, nic mi nie brak – zapewniła ją Leia, zastanawiając się jednocześnie, czy ta kobieta przestanie ją kiedyś zadziwiać. Wyrwana ze snu w środku nocy, w starym szlafroku i z potarganymi włosami, Winter wyglądała bardziej dostojnie niż ona w swoich najlepszych chwilach. Leia nie potrafiłaby zliczyć sytuacji z czasów ich dzieciństwa na Alderaanie, kiedy to goście odwiedzający dwór wicekróla bez wahania brali Winter za księżniczkę. Naturalnie Winter na pewno bez problemu podałaby dokładną liczbę tych pomyłek. Osoba, która była w stanie powtarzać słowo w słowo całe rozmowy, z pewnością umiałaby odtworzyć wszystkie okoliczności, w których uznano ją za księżniczkę krwi. Leia zastanawiała się często, co zrobiliby pozostali członkowie Rady Tym- czasowej wiedząc, że jej milcząca towarzyszka – obecna zarówno w czasie oficjalnych posiedzeń, jak i kuluarowych rozmów – rejestruje każde wypowie- dziane przez nich słowo. Księżniczka podejrzewała, że wielu z nich wcale by się to nie spodobało. – Może przyniosę więcej mleka, Wasza wysokość? – zaproponowała Win- ter. – Albo herbatniki? 21
– Nie, dziękuję – Leia potrząsnęła przecząco głową. – To nie żołądek mi w tej chwili dolega. Chodzi o. . . Zresztą wiesz. Chodzi o Luke’ a. Winter skinęła głową. – Czy to wciąż ta sama sprawa, która niepokoi go od dziewięciu tygodni? Księżniczka zmarszczyła brwi. – To trwa już tak długo? Winter wzruszyła ramionami. – Wasza wysokość była zajęta – odparła z właściwą sobie kurtuazją. – Nawet mi o tym nie wspominaj – rzuciła Leia z sarkazmem. – Już sama nie wiem, co o tym wszystkim myśleć, Winter. Naprawdę nie wiem. Luke powiedział Threepiowi, że tęskni za Benem Kenobi, ale jestem pewna, że chodzi o coś więcej. – Może to ma jakiś związek z ciążą Waszej wysokości? – podsunęła Win- ter. – Dziewięć tygodni to mniej więcej ten okres. – Tak, wiem – zgodziła się Leia. – Ale w tym samym czasie Mon Mothma i admirał Ackbar nalegali, by przenieść siedzibę rządu tutaj, na Coruscant. Wtedy również zaczęły napływać te raporty z pogranicza o jakimś tajemni- czym, genialnym strategu, który objął dowództwo nad Flotą Imperialną. – Wyciągnęła przed siebie otwarte dłonie. – Którą ewentualność wybierasz? – Sądzę, że Wasza wysokość będzie musiała zaczekać, aż sam zdecyduje się z nią porozmawiać. – Winter zastanawiała się przez moment. – Może kapitan Solo zdoła go z tego wyciągnąć, kiedy wróci. Księżniczka zacisnęła dłonie. W jednej chwili poczuła się bardzo samot- na. Ogarnęła ją złość, że Han znowu pojechał z jakąś głupią misją i zostawił ją samą. . . Gniew szybko minął, ustępując miejsca poczuciu winy. Tak, Han znowu wyjechał, ale nawet kiedy był na miejscu, rzadko się widywali. W miarę jak coraz więcej czasu pochłaniało jej niezwykle trudne zadanie organizowa- nia nowego rządu, zdarzały się dni, że nie miała czasu nawet na jedzenie, nie mówiąc już o tym, żeby zobaczyć się z mężem. „Ale to jest moja praca – upomniała siebie ostro. – I to praca, którą nie- stety tylko ja mogę wykonać.” W przeciwieństwie do wszystkich pozostałych członków najwyższych władz Sojuszu, Leia znała się zarówno na teorii, jak i na bardziej praktycznych aspektach polityki. Dorastając na dworze królew- skim Alderaanu, uczyła się od swojego przybranego ojca wszystkich tajników rządzenia – i to uczyła się tak dobrze, że już jako nastolatka reprezentowała go w Senacie Imperium. Bez jej rozległego doświadczenia wszystko mogło się bardzo łatwo zawalić, szczególnie w początkowym, najbardziej krytycznym stadium tworzenia Nowej Republiki. Jeszcze parę miesięcy – nie dłużej – i bę- dzie mogła trochę odpocząć. Wtedy wszystko Hanowi wynagrodzi. Zwalczyła 22
poczucie winy, ale nie potrafiła poradzić sobie z samotnością. – Może masz rację – zwróciła się do Winter. – A teraz, lepiej chodźmy spać. Jutro czeka nas trudny dzień. Winter uniosła lekko brwi. – A czy są jakieś inne? – odezwała się z sarkazmem, podobnie jak wcze- śniej Leia. – No, no – upomniała ją księżniczka z udawaną powagą. – Jesteś o wiele za młoda na taki cynizm. A teraz mówię poważnie: zmykaj do łóżka. – Na pewno nic Waszej wysokości nie potrzeba? – Na pewno. Idź już. – Dobrze. Dobranoc, Wasza wysokość. Winter zniknęła, zamykając za sobą drzwi. Leia opadła z powrotem na łóżko. Ułożyła w miarę wygodnie poduszki i poprawiła koce. – Dobranoc, maluchy – pożegnała cichutko dzieci, ponownie głaszcząc się delikatnie po brzuchu. Han wielokrotnie powtarzał jej, że ktoś, kto rozmawia z własnym brzuchem, musi mieć bzika. Jednak Leia podejrzewała w duchu, że jej mąż uważa, iż absolutnie każdy ma lekkiego bzika. Bardzo tęskniła za Hanem. Z westchnieniem wyciągnęła rękę i zgasiła lampkę. Po pewnym czasie udało jej się zasnąć. Na drugim krańcu galaktyki Han Solo, pociągając ze szklaneczki, lustro- wał wzrokiem kłębiący się wokół niego tłum. „Wygląda tak, jakbyśmy wyszli stąd przed chwilą.” Mimo wszystko miło było wiedzieć, że w tak gwałtownie zmieniającym się świecie pewne rzeczy pozostają niezmienne. Grająca w rogu orkiestra była wprawdzie inna, a oparcia krzeseł znacznie mniej wygodne, ale poza tym knajpa w Mos Eisley wyglądała dokładnie tak samo jak dawniej; tak samo jak tego dnia, kiedy Han po raz pierwszy spotkał Luke’a Skywalkera i Obi-wana Kenobi. Miał wrażenie, jak by to się zdarzyło całe wieki temu. Siedzący obok Chewbacca zamruczał cicho. – Nie martw się, na pewno przyjdzie – uspokoił go Han. – Dravis już taki jest. Chyba nigdy nie zdarzyło mu się przybyć gdziekol- wiek na czas. Solo rozejrzał się dokoła. Zauważył, że w knajpie zmieniło się coś jeszcze: nie było widać żadnego z przemytników, którzy kiedyś licznie odwiedzali to miejsce. Ten, kto przejął pozostałości organizacji Jabby Hutta, musiał przenieść się gdzieś poza Tatooine. Spoglądając w stronę tylnych drzwi baru, Han postanowił, że spyta o to Dravisa. Wciąż patrzył w tamtym kierunku, kiedy ktoś stanął za jego plecami. 23
– Witaj, Solo – zaśmiał się przybysz szyderczo. Han policzył do trzech, po czym powoli się odwrócił. – A, witaj, Dravis – skinął głową. – Dawno się nie widzieliśmy. Siadaj, proszę. – Chętnie – odparł przemytnik, szczerząc zęby – jak tylko ty i Chewie położycie ręce na stole. Han spojrzał na niego z wyrzutem. – Daj spokój – rzucił, ściskając oburącz szklankę. – Myślisz, że zapraszał- bym cię aż tutaj, gdybym chciał cię zastrzelić? Jesteśmy starymi kumplami, zapomniałeś? – Jasne, że jesteśmy – przytaknął Dravis, siadając przy stole. Obrzucił uważnym spojrzeniem Chewbaccę. – A przynajmniej byliśmy. Ale słyszałem, że teraz jesteś szanowanym człowiekiem. Solo wymownie wzruszył ramionami. – „Szanowany” to takie nieprecyzyjne słowo. – Ach, tak? – Dravis uniósł brwi. – Bądźmy zatem bardziej konkretni – stwierdził ironicznie. – Słyszałem, że przyłączyłeś się do Rebeliantów, którzy zrobili cię generałem, poślubiłeś alderańską księżniczkę i zafundowałeś sobie bliźniaki, które są już w drodze. Solo machnął ręką. – Mówiąc prawdę, już parę miesięcy temu zrezygnowałem z funkcji gene- rała. – Wybacz – prychnął przemytnik. – Ale o co tu chodzi? Czy to ma być jakieś ostrzeżenie? Han zmarszczył brwi. – Co masz na myśli? – Nie udawaj niewiniątka, Solo – odparł Dravis, poważniejąc – Nowa Republika zajęła miejsce Imperium – wszystko ładnie i pięknie, ale wiesz równie dobrze jak ja, że przemytnikom nie robi to żadnej różnicy. A zatem jeśli to ma być oficjalna prośba, byśmy zaprzestali naszej działalności, to pozwól, że roześmieję ci się prosto w twarz i lepiej się stąd zabieraj. – Podniósł się z miejsca. – Mylisz się – powstrzymał go Han. – Tak naprawdę, to miałem nadzieję cię wynająć. Dravis zamarł w bezruchu. – Co takiego? – spytał ostrożnie. – To co słyszałeś. Chcemy wynająć przemytników. Powoli Dravis opadł z powrotem na krzesło. 24
– Czy to ma jakiś związek z waszą walką z Imperium? – zapytał. – Bo jeśli. . . – Nie – zapewnił go Solo. – Krąży mnóstwo plotek na ten temat, ale tak naprawdę chodzi o to, że Nowa Republika ma w tej chwili za mało trans- portowców, nie wspominając już o doświadczonych pilotach. Jeśli chciałbyś szybko i uczciwie zarobić pieniądze, to właśnie masz okazję. – No, no – Dravis oparł się o krzesło, przyglądając się Hanowi podejrzli- wie. – A w czym tkwi haczyk? – To czysta sprawa. – Han potrząsnął głową. – Aby przywrócić handel galaktyczny, potrzebujemy statków i pilotów, a wy je macie. Tylko o to cho- dzi. Przemytnik rozważał to, co usłyszał. – Ale dlaczego mielibyśmy pracować dla ciebie za jakieś psie pieniądze? Przecież możemy po prostu przemycić towar i zarobić więcej na każdym kur- sie. – Moglibyście to zrobić – przyznał Solo – ale tylko wtedy, gdyby wasi klienci musieli płacić na tyle wysokie cła, że opłacałoby im się wynajmować przemytników. A w tym wypadku – uśmiechnął się – tak nie będzie. Dravis spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Daj spokój, Solo. Chcesz, abym uwierzył, że świeżo upieczony rząd, któremu na gwałt potrzeba pieniędzy, nie będzie mnożył ceł i podatków? – Możesz mi wierzyć lub nie – stwierdził Han chłodno. – Sam się o tym przekonasz. A kiedy już zmienisz zdanie, daj mi znać. Przemytnik zacisnął usta, nie spuszczając oczu z Hana. – Wiesz, Solo – rzekł po chwili namysłu – nie przyszedłbym tu, gdybym ci nie ufał. Byłem też ciekaw, czym się teraz zajmujesz. I chyba nawet wierze w to, co mówisz, przynajmniej na tyle, że sam byłbym gotów spróbować, ale mogę ci od razu powiedzieć, że większość moich ludzi i tak ci nie uwierzy. – Dlaczego? – Chodzi o to, że stałeś się szanowanym człowiekiem. Proszę, tylko nie rób tej swojej obrażonej miny. . . Już tak dawno rzuciłeś ten fach, że zapo- mniałeś, jak to wszystko wygląda. Dla przemytnika liczy się zysk, Solo. Zysk i ekscytująca przygoda. – Co więc zamierzasz robić? Działać na terenach zajmowanych przez Im- perium? – odparował Han, starając się przypomnieć sobie wszystkie lekcje dyplomacji, które pobierał u Leii. – To się opłaca – przemytnik wzruszył ramionami. 25