Wiolusia2305

  • Dokumenty176
  • Odsłony19 202
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów293.4 MB
  • Ilość pobrań9 391

Timothy Zahn - Trylogia Thrawna II - Ciemna Strona Mocy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Timothy Zahn - Trylogia Thrawna II - Ciemna Strona Mocy.pdf

Wiolusia2305 EBooki
Użytkownik Wiolusia2305 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 386 stron)

Trylogia Thrawna Tom II CIEMNA STRONA MOCY Timothy Zahn Przekład Anna i Jan Mickiewicz

Tytuł oryginału DARK FORCE RESING Redakcja ZBIGNIWE FONIOK DANUTA BORUC MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Ilustracja na okładce TOM JUNG Published originally under the title Dark Force Resing by Bantam Books 1992. For the Polish edition Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Wydanie I 1995. ISBN 83-7169-358-3

ROZDZIAŁ 1 Z tej odległości centralne słońce układu wyglądało jak niewielka, żółto- pomarańczowa kula. Iluminatory automatycznie pociemniały, aby zneutra- lizować jego blask. Zarówno słońce, jak i statek były otoczone gwiazdami – błyszczącymi, białymi punkcikami zawieszonymi w nieskończonej czerni ko- smosu. W dole, dokładnie pod statkiem, nad zachodnią częścią położonej na planecie Myrkr Wielkiej Puszczy Północnej wstawał dzień. Dla tych, którzy ukrywali się w puszczy, ten dzień miał być ich dniem ostatnim. Stojąc na mostku imperialnego niszczyciela gwiezdnego „Chimera”, ka- pitan Pellaeon obserwował przez iluminator, jak na leżącej pod nim planecie granica miedzy dniem a nocą przesuwa się powoli w kierunku strefy ata- ku. Dziesięć minut wcześniej otaczające cel siły lądowe zameldowały pełną gotowość do akcji. Sama „Chimera” już od godziny tkwiła w tym samym miejscu, blokując przeciwnikowi możliwość ucieczki. Teraz potrzebny był już tylko rozkaz do natarcia. Powoli, niemal ukradkiem, Pellaeon obrócił głowę o parę centymetrów w prawo. Wielki admirał Thrawn siedział nieruchomo na swoim stanowisku, wpatrując się błyszczącymi, czerwonymi oczami w otaczający go rząd moni- torów kontrolnych. Jego bladoniebieska twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Trwał tak w milczeniu od chwili, gdy ostatnie oddziały zameldowały o do- 4

tarciu na pozycje. Kapitan widział, że żołnierze na mostku zaczynają się niecierpliwić. Pellaeon już dawno porzucił próby odgadywania sensu działań admira- ła. Wystarczał mu fakt, że Imperator uznał niegdyś za stosowne uczynić Thrawna jednym ze swych dwunastu wielkich admirałów, co było najlep- szym dowodem zaufania ze strony nieżyjącego już władcy – tym bardziej, że Thrawn nie był człowiekiem, a uprzedzenia Imperatora w tej mierze nie stanowiły dla nikogo tajemnicy. Zresztą przez cały ten rok, od chwili, gdy admirał przejął dowodzenie „Chimerą” i rozpoczął trudny proces odbudowy Floty Imperialnej, raz po raz potwierdzał swój geniusz wojenny. Jeżeli do tej pory wstrzymywał atak, to miał ku temu ważny powód – tego Pellaeon był pewien. Równie ostrożnie co przedtem odwrócił się z powrotem w stronę ilumi- natora. Ale ruch ten nie uszedł uwagi admirała. – Chciałby pan o coś spytać, kapitanie? – spokojny głos Thrawna przeciął cichy szmer rozmów. – Nie, panie admirale – zapewnił Pellaeon, odwracając się do dowódcy. Przez dłuższą chwilę admirał świdrował go gorejącymi oczami i kapitan odruchowo przygotował się na ostrą reprymendę – a może i coś gorszego. Ale Thrawn, choć Pellaeon ciągle jeszcze czasem o tym zapominał, nie miał tak porywczego usposobienia jak lord Darth Vader. – Zapewne zastanawia się pan, dlaczego jeszcze nie atakujemy? – podsu- nął admirał tym samym uprzejmym tonem. – Istotnie, panie admirale – przyznał Pellaeon. – Wydaje się, że wszystkie oddziały są już na pozycjach wyjściowych. – Oddziały wojskowe: tak – stwierdził Thrawn. – Ale nie wywiadowcy, których wysłałem do Hyllyard. – Do Hyllyard? – zdziwił się kapitan. – Właśnie. Nie sądzę, aby człowiek tak sprytny jak Karrde zdecydował się założyć bazę w środku lasu, nie zabezpieczywszy sobie przedtem odpo- wiedniej łączności z pozostałymi w mieście współpracownikami. Hyllyard le- ży za daleko od obozu przemytników, aby ktokolwiek z mieszkańców zdołał zauważyć nasz atak. O ile więc zaobserwujemy w mieście nagłe przejawy gorączkowej aktywności, będzie to świadczyło o istnieniu jakiejś specjalnej linii łączności. Na tej podstawie rozszyfrujemy współpracowników Karrde’a i poddamy ich szczegółowej obserwacji. Po pewnym czasie sami nas do niego zaprowadzą. – Rozumiem, panie admirale. – Pellaeon zmarszczył czoło. – A więc za- 5

kłada pan, że w czasie ataku nie zdołamy schwytać żywcem żadnego z jego ludzi. – Powiem więcej – uśmiech zastygł na twarzy Thrawna – jestem przeko- nany, że nasze oddziały wkroczą do kompletnie pustej bazy. Pellaeon spojrzał przez iluminator na znajdującą się w dole, częściowo oświetloną planetę. – W takim razie. . . po co w ogóle atakujemy, panie admirale? – Z trzech powodów, kapitanie. Po pierwsze, nawet ludzie tacy jak Talon Karrde popełniają czasem błędy. Mogło się zdarzyć, że w czasie pospiesznej ewakuacji zostawił w bazie coś ważnego. Po drugie, jak już mówiłem, ten atak może nas zaprowadzić do jego ludzi w Hyllyard. A po trzecie, dzięki tej akcji nasze siły lądowe mają okazję zdobyć choć trochę tak im potrzeb- nego doświadczenia bojowego. Niech pan nie zapomina, kapitanie – admirał świdrował podwładnego wzrokiem – że naszym celem nie są już jakieś ogra- niczone działania nękające w stylu tych, które prowadziliśmy przez ostatnie pięć lat. Mając w ręku górę Tantiss i pozostawione przez Imperatora komo- ry spaarti, możemy znowu przejąć inicjatywę. Już niedługo przystąpimy do odzyskania utraconych na rzecz Rebeliantów planet. A do tego celu potrzebu- jemy armii, która pod względem wyszkolenia w niczym nie będzie ustępować flocie. – Rozumiem, panie admirale. – To dobrze. – Thrawn zerknął na monitory. – Już czas. Niech pan prze- każe generałowi Covellowi, że może zaczynać. – Tak jest. – Pellaeon zajął miejsce na swoim stanowisku. Obrzucił szyb- kim spojrzeniem wskazania przyrządów, po czym włączył komunikator. Ką- tem oka zauważył, że Thrawn zrobił to samo. „Czyżby jakaś prywatna wia- domość dla szpiegów w Hyllyard?” – Tu „Chimera”. Przystąpić do ataku. – Zrozumiałem – rzucił Covell do zamontowanego w hełmie mikrofonu. Starał się, aby w jego głosie nie zabrzmiała pogarda. Cała ta sytuacja była ty- powa. Cholernie typowa i łatwa do przewidzenia. Najpierw człowiek zasuwał jak diabli, byle tylko żołnierze i pojazdy znalazły się na czas na wyznaczo- nych pozycjach, a potem. . . czekał jak głupi, aż ci napuszeni durnie z floty, ubrani w nieskazitelne mundury i siedzący w swoich wypucowanych statkach, skończą żłopać herbatkę i dadzą w końcu sygnał do ataku. „Cóż, usiądźcie sobie teraz wygodnie w fotelach – pomyślał zgryźliwie, patrząc na wiszący w górze niszczyciel gwiezdny – bo niezależnie od tego, czy wielkiemu admirałowi chodzi o rzeczywiste efekty czy zwykły pokaz spraw- 6

ności, dostanie to, na czym mu zależy”. Sięgnął do tablicy przyrządów i prze- łączył się na lokalną częstotliwość dowodzenia. – Generał Covell do wszystkich pododdziałów: możemy ruszać. Odebrał kolejne potwierdzenia przyjęcia rozkazu. W chwilę potem stalo- wy pokład zadrżał i olbrzymi robot kroczący ruszył do przodu. Z pozorną ociężałością zaczął się przedzierać przez las w kierunku odległego o kilometr obozowiska przemytników. Za szybą pancerną od czasu do czasu migały dwa roboty zwiadowcze, posuwające się w szpicy w poszukiwaniu stanowisk prze- ciwnika lub ewentualnych pułapek. Każda próba oporu ze strony Karrde’a będzie jedynie daremnym gestem. Covell kierował już w swoim życiu setkami ataków wojsk imperialnych i do- skonale znał śmiercionośną potęgę dowodzonych przez siebie pojazdów bojo- wych. Wyświetlający się poniżej iluminatora różnobarwny hologram taktyczny wyglądał jak jakiś element dekoracyjny. Czerwone, białe i zielone błyskające światełka pokazywały pozycje robotów kroczących, pojazdów zwiadowczych i poduszkowców szturmowych, zbliżających się ze wszystkich stron do bazy Karrde’a. Atak przebiegał całkiem sprawnie. Sprawnie – ale nie idealnie. Atakujący z północy robot kroczący i towa- rzysząca mu eskorta zaczynały zostawać nieco w tyle w stosunku do innych pojazdów, tworzących zaciskającą się pętlę. – Zespół drugi: przyspieszcie trochę. – Robimy, co możemy, panie generale – dobiegający z komunikatora głos był dziwnie zniekształcony z powodu zakłóceń wywoływanych przez zawie- rającą znaczne ilości metalu roślinność planety. – Ale napotkaliśmy gęste zarośla, które opóźniają posuwanie się robotów zwiadowczych. – Czy wpływa to w jakikolwiek sposób na możliwości pańskiego robota kroczącego? – Nie, panie generale. Ale chciałem zachować przewidziany szyk. . . – O zwarty szyk należy się troszczyć w czasie defilady, majorze – uciął Covell. – Nigdy nie może się to odbywać kosztem ogólnego planu bitwy. Jeżeli roboty zwiadowcze nie nadążają, to niech je pan zostawi z tyłu. – Tak jest. Generał prychnął i przerwał połączenie. W jednej przynajmniej kwestii Thrawn miał rację: żołnierze Covella będą jeszcze musieli zdobyć dużo do- świadczenia bojowego, nim osiągną wymagany w Imperium poziom wyszko- lenia. Na razie był to zupełnie surowy materiał. Generał obserwował, jak północna grupa zmienia ustawienie: poduszkowce wysunęły się do przodu, 7

zajmując miejsce robotów zwiadowczych, a te ostatnie przejęły osłonę tyłów. Czujnik źródeł energii zapiszczał ostrzegawczo: zbliżali się do obozowiska. – Meldować o sytuacji – polecił Covell swojej załodze. – Wszystkie działa załadowane i gotowe do strzału – zameldował celow- niczy. – Brak oznak oporu, zarówno czynnego, jak i biernego – dorzucił kierowca. – Zachować ostrożność – polecił generał i ponownie przełączył się na częstotliwość dowodzenia. – Wszystkie pododdziały: wchodzimy do bazy. W chwilę potem, miażdżąc z głośnym trzaskiem roślinność, robot wkro- czył na polanę. Widok był rzeczywiście imponujący. Dokładnie w tym samym momencie, w bladym świetle wstającego dnia z lasu wyłoniły się pozostałe trzy roboty kroczące i niemal jak na paradzie weszły do obozowiska. U ich stóp rozwinę- ły się szerokim wachlarzem roboty zwiadowcze i poduszkowce, otaczając ze wszystkich stron ciemną grupę budynków. Covell szybko, ale bardzo uważnie przebiegł wzrokiem tablicę przyrzą- dów. W bazie nadal działały dwa źródła energii: jedno znajdowało się w po- łożonym centralnie dużym gmachu, a drugie w nieco oddalonym budynku przypominającym koszary. Przyrządy nie wykryły żadnego śladu czujników, broni czy pól ochronnych. Analizator form życia za pomocą skomplikowanych algorytmów ustalił, że w koszarach nie ma istot żywych. Natomiast w centralnej budowli. . . – Przyrządy wykazują obecność około dwudziestu żywych organizmów w głównym budynku, panie generale – zameldował dowódca czwartego robota kroczącego. – Wszystkie znajdują się w środkowej części gmachu. – Tyle, że analizator twierdzi, iż to nie są ludzie – dorzucił kierowca Covella. – Może stosują jakieś ekrany – mruknął generał, wyglądając przez wi- zjer. W obozie wciąż nie było żadnego ruchu. – Lepiej to sprawdzić. Grupy szturmowe: naprzód! Tylne włazy poduszkowców otworzyły się i z każdego pojazdu wyskoczy- ło po ośmiu żołnierzy. Chronieni przez stalowe napierśniki, mocno ściskali w dłoniach karabiny laserowe. Połowa każdej grupy natychmiast skryła się za osłoną poduszkowców, z bronią wycelowaną w obozowisko, a w tym czasie pozostali żołnierze rzucili się biegiem przez otwarty teren w stronę zabu- dowań. Potem oni z kolei zajęli pozycje osłaniające, a ich koledzy zaczęli posuwać się do przodu. Cowell dostrzegł, że jego ludzie stosowali tę starą jak 8

świat taktykę z charakterystyczną dla nowicjuszy przesadną determinacją. Ale z pewnością stanowili dobry materiał na żołnierzy. Atakujący zbliżali się skokami do głównego gmachu. Od zasadniczego pierścienia żołnierzy odrywały się niewielkie grupki, które przeczesywały mi- jane po drodze zabudowania. W końcu żołnierze z czołowej grupy dopadli budynku. Polanę rozjaśnił na moment błysk wybuchu – szturmujący wysa- dzili drzwi. W chwilę później także pozostali wdarli się do środka, trochę się przy tym przepychając. Potem zapadła cisza. Przerywały ją jedynie krótkie komendy dowódców grup szturmowych. Covell nasłuchiwał bacznie, obserwując jednocześnie czujniki. Po kilku mi- nutach napłynął pierwszy meldunek. – Generale Covell, tu porucznik Barse. Opanowaliśmy cel ataku. Nikogo tu nie ma. – Świetnie, poruczniku. Jak to wszystko wygląda? – Wynieśli się stąd w dużym pośpiechu, panie generale – odparł Barse. – Zostawili sporo rzeczy, ale to chyba same śmieci. – O tym zadecyduje ekipa przeszukiwawcza – przypomniał mu Covell. – Jakieś wybuchowe pułapki albo inne niemiłe niespodzianki? – Nie, panie generale. Aha, te żywe organizmy zarejestrowane przez przy- rządy, to tylko te długie, futrzaste zwierzęta. Mieszkają na ogromnym drze- wie, które wyrasta ponad dach budynku. „Zdaje się, że nazywają się isalamiry” – pomyślał Covell. Thrawn już od paru miesięcy poświęcał im mnóstwo uwagi, choć generał nie miał pojęcia, w jaki sposób te bezmyślne istoty mogły pomóc Imperium w walce. Miał nadzieję, że pewnego dnia ludzie z floty dopuszczą go wreszcie do tajemnicy. – Zająć pozycje obronne – polecił porucznikowi. – Kiedy już wszystko będzie gotowe, niech pan powiadomi ekipę przeszukiwawcza. I niech się pan tam rozgości. Wielki admirał chce, abyśmy wszystko rozebrali na czynniki pierwsze. I zrobimy to. – Doskonale, generale Covell – dobiegający z nadajnika głos był ledwie słyszalny, pomimo olbrzymiego wzmocnienia i komputerowego tłumienia szu- mów. – Niech pan kontynuuje demontaż. Siedząca za sterami „Szalonego Karrde’a” Mara Jade odwróciła się do stojącego za nią mężczyzny. – Myślę, że to by było na tyle – powiedziała. 9

Przez chwilę wydawało się, że Talon Karrde jej nie słyszy. Stał nierucho- mo, wpatrując się w odległą planetę – malutki, bladoniebieski rogalik, ledwie widoczny spoza postrzępionej krawędzi skąpanej w słońcu asteroidy, za którą przyczaił się „Szalony Karrde”. – Tak – rzekł w końcu przemytnik głosem zupełnie pozbawionym emocji, choć musiał je odczuwać. – Chyba masz rację. Mara wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z siedzącym w fotelu dru- giego pilota Avesem, a potem ponownie zwróciła się do Karrde’a. – Czy nie powinniśmy więc lecieć? – zasugerowała. Szef przemytników odetchnął głęboko. . . Obserwując uważnie wyraz je- go twarzy, dziewczyna zrozumiała, ile naprawdę znaczyła dla niego planeta Myrkr: to było coś więcej niż tylko baza, to był jego dom. Z wysiłkiem odpędziła od siebie tę myśl. A więc Karrde stracił swój dom. I co z tego? Ona straciła dotychczas znacznie więcej i żyje. On też sobie z tym poradzi. – Pytałam, czy nie powinniśmy już lecieć? – Słyszałem. – Na twarzy Karrde’a nie było już śladu emocji. Przemytnik z powrotem przybrał swój zwykły, lekko ironiczny ton. – Uważam, że po- winniśmy jeszcze trochę zaczekać i przekonać się, czy nie zostawiliśmy tam czegoś, co mogłoby ich zaprowadzić do bazy na Rishi. Mara ponownie zerknęła na drugiego pilota. – Dokładnie wszystko sprawdziliśmy – odezwał się Aves. – Informacje o Rishi znajdowały się jedynie w głównym komputerze, a ten wysłaliśmy od razu z pierwszą grupą. – W porządku – odparł Karrde. – Ale czy jesteś gotów dać głowę, że nie przeoczyliśmy niczego? – Nie. – Aves zacisnął usta. – Ja też nie. I dlatego jeszcze trochę zaczekamy. – A co będzie, jeśli nas zauważą? – dziewczyna nie dawała za wygraną. – Chowanie się za asteroidą to dosyć wyświechtana sztuczka. – Nie zauważą nas – stwierdził Karrde ze spokojem. – Osobiście wątpię, czy w ogóle przyjdzie im do głowy, by nas tu szukać. Ludzie uciekający przed kimś takim jak wielki admirał Thrawn nie mają w zwyczaju zatrzymywać się, nim nie uciekną dużo dalej, niż my się teraz znajdujemy. „Czy jesteś gotów dać głowę, że nie przeoczyliśmy niczego?” – Mara z go- ryczą powtórzyła w myślach słowa Karrde’a. – Nic jednak nie powiedziała. Szef przemytników miał prawdopodobnie rację; a ponadto, nawet jeśli „Chi- mera” lub jej myśliwce skierowałyby się w ich stronę, to i tak mieliby mnóstwo 10

czasu, aby rozgrzać silniki i uciec w nadprzestrzeń. Taktyka Karrde’a wydawała się całkowicie logiczna i bez zarzutu, ale Mara czuła dziwny niepokój. Miała jakieś złe przeczucia. Zacisnęła zęby i nastawiła czujniki statku na maksymalną czułość. Po- nownie sprawdziła, czy procedura przygotowania do startu została wprowa- dzona do komputera pokładowego. Potem pozostało jej już tylko czekanie. Ekipa przeszukiwawcza wykonała swoje zadanie szybko i dokładnie. Już po półgodzinie nadszedł meldunek, że nie odkryto nic istotnego. – Cóż, to chyba wszystko – skrzywił się Pellaeon, obserwując przelatujące na monitorze komunikaty. „Niezłe ćwiczenie praktyczne dla sił lądowych, ale poza tym całkowicie jałowa akcja”, pomyślał, a odwracając się do Thrawna, głośno dodał: – Chyba, że pańscy wywiadowcy w Hyllyard zaobserwowali coś interesującego. Admirał wpatrywał się intensywnie we wskazania przyrządów. – Istotnie, zauważono ślad aktywności. Wszystko skończyło się niemal tak szybko, jak się zaczęło, ale sądzę, że wnioski są oczywiste. „No, to przynajmniej coś mamy” – pomyślał Pellaeon. – Rozumiem, panie admirale. Czy mam polecić, aby zorganizowano grupę wywiadowczą, którą wyślemy na planetę? – Trochę cierpliwości, kapitanie. Może to nie będzie konieczne. Niech pan spojrzy na skaner średniego zasięgu i powie mi, co widzi. Pellaeon odwrócił się do tablicy przyrządów i przywołał na monitorze od- powiedni obraz. Widział naturalnie Myrkr, a także myśliwce tworzące stan- dardową osłonę „Chimery”. Poza nimi jedynym obiektem widocznym przy tym zasięgu skanera była. . . – Chodzi panu o tę niewielką asteroidę? – Właśnie – przytaknął Thrawn. – Nic nadzwyczajnego, nie sądzi pan, kapitanie? Nie, niech pan nie kieruje w tę stronę czujników! – dodał w tym samym momencie, gdy taka myśl przyszła kapitanowi do głowy. – Nie chcemy przecież przedwcześnie spłoszyć zwierzyny, prawda? – Zwierzyny? – powtórzył Pellaeon i ponownie zerknął na monitor. W cza- sie przeprowadzonej trzy godziny wcześniej rutynowej analizy asteroidy czuj- niki nic nie wykryły, a od tego czasu żaden statek nie mógł się tam wślizgnąć nie zauważony. – Z całym szacunkiem, panie admirale, ale nie widzę nic, co mogłoby wskazywać na czyjąś tam obecność. – Ja też nie – przyznał Thrawn. – Ale to jedyna tej wielkości osłona 11

w promieniu dziesięciu milionów kilometrów od Myrkr. Nie ma innego miej- sca, skąd Karrde mógłby nas obserwować. – Za pozwoleniem, panie admirale: wątpię, aby Karrde był tak głupi, żeby siedzieć tu i czekać, aż przybędziemy do niego. Jarzące się czerwono oczy Thrawna odrobinę się zwęziły. – Zapomina pan, kapitanie, że miałem okazję poznać tego człowieka. Co więcej, widziałem zgromadzone przez niego dzieła sztuki. – Admirał odwrócił się z powrotem w stronę monitorów. – On tam czeka! Jestem tego pewien. Widzi pan, kapitanie, Talon Karrde jest nie tylko przemytnikiem. Właści- wie to jest kimś zupełnie innym niż przemytnik. Jego prawdziwa miłość to nie gromadzenie dóbr czy pieniędzy; jego pasją jest zdobywanie informacji. Bardziej niż czegokolwiek innego na świecie pożąda wiedzy. Możliwość do- wiedzenia się, czy znaleźliśmy tu coś interesującego, stanowi dla niego pokusę nie do odparcia. Pellaeon przyjrzał się ukradkiem dowódcy. Zdaniem kapitana argumenta- cja admirała była mocno naciągana, ale z drugiej strony już zbyt wiele razy widział, jak sprawdzają się przewidywania Thrawna, by sprawę zlekceważyć. – Czy mam rozkazać, aby dywizjon myśliwców zbadał ten rejon? – Jak już mówiłem, kapitanie, cierpliwości. Nawet jeśli wygasili silniki i włączyli system utrudniający wykrycie przez czujniki, to i tak zdecydują się na start na długo przedtem, nim dotrą tam jakiekolwiek pojazdy. A właściwie powinienem powiedzieć – admirał uśmiechnął się nieznacznie – jakiekolwiek pojazdy wysłane z „Chimery”. Nagle Pellaeonowi zaświtała w głowie pewna myśl. Przypomniał mu się Thrawn, sięgający po kumunikator w chwili, gdy on miał wydać rozkaz do ataku. – Przesłał pan wiadomość do reszty floty. Przy czym zgrał ją pan w czasie z rozkazem ataku, aby zamaskować transmisję. Thrawn uniósł granatowoczarne brwi. – Doskonale, kapitanie. Doskonale. Pellaeon poczuł falę gorąca na policzkach. Komplementów ze strony ad- mirała nie słyszało się codziennie. – Dziękuję, panie admirale. Mówiąc precyzyjnie, powiadomiłem tylko jeden statek: „Ciemiężyciela”. Przybędzie tu za jakieś dziesięć minut. A wtedy – oczy Thrawna zabłysły – przekonamy się, na ile dokładnie przejrzałem psychikę Karrde’a. Dochodzące z głośników „Szalonego Karrde’a” meldunki ekipy przeszu- 12

kiwawczej stawały się coraz rzadsze. – Chyba nic nie znaleźli – zauważył Aves. – Tak jak mówiłeś: wszystko dokładnie sprawdziliśmy – przypomniała mu Mara. Niemal nie słyszała własnego głosu. To coś, co nie dawało jej spokoju, przybierało na sile. – Czy możemy wreszcie stąd odlecieć? – spytała, zwracając się do Karrde’a. – Uspokój się, Maro. Oni nie mogą wiedzieć, że tu jesteśmy. Nie próbowali nawet nakierować czujników na asteroidę, a bez tego nie są w stanie wykryć statku. – Chyba że przyrządy niszczyciela gwiezdnego są bardziej czułe, niż przy- puszczasz – odparowała dziewczyna. – Znamy dokładnie możliwości ich przyrządów – zapewnił ją Aves. – Weź się w garść, Maro. On wie, co robi. „Szalony Karrde” ma jeden z najlepszych systemów maskowania przed czujnikami w tej części. . . Urwał, gdyż drzwi wejściowe otworzyły się niespodziewanie. Dziewczyna odwróciła się i ujrzała dwa udomowione Vonskry Karrde’a. Zwierzęta dosłownie wlekły za sobą trzymającego ich smycz człowieka. – Co ty tu robisz, Czin? – zdenerwował się szef przemytników. – Przepraszam, kapitanie – wysapał chłopak. Zaparł się nogami w podło- gę, przytrzymując naprężone smycze. Jego wysiłki przyniosły zaledwie czę- ściowy skutek: drapieżniki nadal powoli ciągnęły go do przodu. – Nie mogłem ich powstrzymać. Pomyślałem, że może bardzo chcą pana zobaczyć. – Co się z wami dzieje? – skarcił zwierzęta Karrde. Przykucnął przed nimi na podłodze. – Nie wiecie, że jesteśmy bardzo zajęci? Vonskry nawet na niego nie spojrzały. Zachowywały się tak, jakby w ogóle nie zauważyły obecności Karrde’a. Wpatrywały się przed siebie, nie zwraca- jąc na niego uwagi. Utkwiły wzrok w Marze. – Hej, Sturm! – przemytnik lekko klepnął jedno ze zwierząt po pysku. – Mówię do ciebie. Co w ciebie wstąpiło? – Podążył wzrokiem za spojrzeniem vonskra. . . Zawahał się i spojrzał jeszcze raz. – Maro, czy robisz coś dziwnego? Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową, a po plecach przebiegł jej lodo- waty dreszcz. Już kiedyś widziała to spojrzenie – u dzikich vonskrów, które spotykali z Luke’em Skywalkerem na Myrkrze, w czasie ich trzydniowej wę- drówki przez puszczę. 13

Tyle że tamte Vonskry nie nią się interesowały. Ich spojrzenia były skie- rowane na Skywalkera. Zwykle patrzyły tak na niego tuż przed atakiem. – Sturm, to tylko Mara. – Karrde przemawiał do zwierzęcia jak do dziecka. – Mara – powtórzył, patrząc vonskrowi prosto w oczy. – Przyjaciel. Słyszysz, Drang? – dodał, chwytając drugiego drapieżnika za pysk. – Ona jest przyja- cielem. Rozumiesz? Przez chwilę Drang wydawał się rozważać to, co usłyszał. Potem, tak samo niechętnie jak przedtem Sturm, spuścił łeb i przestał się wyrywać. – No, już lepiej – stwierdził przemytnik. Podrapał oba drapieżniki za uszami i podniósł się z podłogi. – Lepiej je stąd zabierz, Czin. Pospaceruj z nimi po głównym korytarzu, niech mają trochę ruchu. – O ile uda mi się znaleźć przejście pomiędzy tymi wszystkimi gratami – mruknął chłopak, ściągając smycze. – No, maluchy, idziemy! Vonskry zawahały się na moment, ale dały się wyprowadzić z pomiesz- czenia. – Zastanawiam się, o co im chodziło – rzekł Karrde, gdy już zamknęły się za nimi drzwi. Obrzucił Marę badawczym spojrzeniem. – Nie mam pojęcia – odparła dziewczyna z napięciem w głosie. Teraz, gdy minęło chwilowe zamieszanie, dziwny lęk, który poprzednio odczuwała, wrócił z jeszcze większą siłą. Odwróciła się gwałtownie do monitorów, spodziewając się ujrzeć nadlatujący w ich kierunku dywizjon myśliwców imperialnych. Jednak nic takiego nie zobaczyła. Jedynie „Chimera” nadal tkwiła nie- groźnie na orbicie Myrkru. Przyrządy „Szalonego Karrde’a” nie wykazywały żadnego zagrożenia, ale mimo to w Marze narastał strach. . . W pewnym momencie nie potrafiła się już powstrzymać. Sięgnęła do ta- blicy przyrządów i uruchomiła procedurę przedstartową. – Maro! – Aves poderwał się jak oparzony. – Co ty, u diabła. . . ? – Oni zaraz tu będą – odburknęła, a jej głos zdradzał wszystkie kłębiące się w niej emocje. Kości zostały rzucone: w chwili uruchomienia silników statku wszystkie czujniki „Chimery” skoczyły na pewno jak oszalałe. Teraz pozostawała im już tylko ucieczka. Zerknęła na Karrde’a, obawiając się tego, co spodziewała się wyczytać w jego oczach. Ale szef przyglądał się jej spokojnie, z lekko kpiącym wyrazem twarzy. – Nie wygląda na to, żeby zaraz mieli się tu zjawić – zauważył ostrożnie. Potrząsnęła głową i spojrzała na niego błagalnie. – Musisz mi uwierzyć. – Dziewczyna miała niemiłą świadomość, że jej samej trudno w to uwierzyć. – Szykują się do ataku. – dodała jednak. 14

– Wierzę ci – powiedział przemytnik łagodnie. „Albo po prostu zrozu- miałeś, że nie mamy w tej chwili wyboru”, przemknęło Marze przez głowę. – Aves: wykonaj obliczenia do skoku w nadprzestrzeń. Wybierz najprostszy możliwy kurs, byle nie w pobliże Rishi; później będziemy mieli czas, żeby się zatrzymać i dokonać korekty. – Ależ, Karrde. . . – Mara jest moim zastępcą – przerwał mu szef. – I w związku z tym ma prawo i obowiązek podejmować ważne decyzje. – Tak, ale. . . – Aves zdusił ostatnie słowo. – Tak – wycedził przez zęby. Obrzucił dziewczynę wrogim spojrzeniem, po czym odwrócił się do kompu- tera nawigacyjnego i zabrał się do pracy. – Możemy ruszać, Maro – powiedział Karrde. Usiadł w fotelu do obsługi urządzeń łączności. – Postaraj się, aby asteroidą była jak najdłużej między nami a „Chimerą”. – Tak jest – odparła. Dotychczasowe emocje zaczynały powoli ustępować. Teraz czuła głównie złość i zakłopotanie. Znów to zrobiła: poszła za głosem wewnętrznego przeczucia. Uczyniła to, czego nigdy w życiu nie powinna robić – i po raz kolejny się na tym sparzyła. Prawdopodobnie po raz ostatni Karrde nazwał ją swoim zastępcą. Nie chciał podważać autorytetu dowódcy w obecności Avesa, ale kiedy tylko się stąd wyrwą i spotka się z nią w cztery oczy, to będzie musiała słono za wszystko zapłacić. Będzie miała szczęście, jeśli nie wyrzuci jej z organizacji. Ze złością uderzyła w klawisze komputera. Obróciła „Szalonego Karrde’a” tyłem do asteroidy i poprowadziła statek w stronę otwartego kosmosu. Nagle z charakterystycznym dla pseudoruchu migotaniem z nadprzestrze- ni wyskoczył jakiś duży obiekt. Wyhamował o dwadzieścia kilometrów od nich. Był to imperialny krążownik przechwytujący. Aves zmiął w ustach przekleństwo. – Mamy towarzystwo – rzucił. – Widzę. – Karrde był jak zwykle opanowany, ale i w jego głosie zabrzmia- ła nutka zaskoczenia. – Ile czasu do skoku w nadprzestrzeń? – Jeszcze minuta – odparł Aves z napięciem. – Zewnętrzna część układu jest strasznie zaśmiecona i komputer usiłuje sobie z tym poradzić. – No, to będziemy się ścigać. – podsumował szef przemytników. – Co u ciebie, Maro? – Prędkość: siedem trzy – oznajmiła. Usiłowała wydusić z rozgrzewają- cych się silników maksimum mocy. Karrde miał rację: szykował się prawdzi- 15

wy wyścig. Krążowniki przechwytujące były wyposażone w cztery potężne generatory fal grawitacyjnych, które mogły imitować obecność mas wielkości planety. Statki te miały za zadanie uniemożliwiać ucieczkę w nadprzestrzeń, dopóki imperialne myśliwce nie rozniosą wroga na strzępy. Jednak bezpo- średnio po wyjściu z nadprzestrzeni potrzebowały minuty na uruchomienie generatorów. Gdyby Marze udało się w tym czasie wyprowadzić „Szalonego Karrde’a” poza ich zasięg. . . – Kolejni goście – oznajmił Aves. – Parę dywizjonów myśliwców impe- rialnych z „Chimery”. – Prędkość: osiem sześć – zameldowała Mara. – Możemy osiągnąć pręd- kość światła natychmiast, gdy komputer nawigacyjny poda kurs. – Co z krążownikiem? – Rozgrzewa generatory – odparł Aves. Na monitorze taktycznym Mary wyświetlił się przezroczysty stożek oznaczający obszar, w którym już wkrótce miało się pojawić pole uniemożliwiające skok w nadprzestrzeń. Dziewczyna odrobinę skorygowała kurs, kierując statek w stronę najbliższego punktu po- za zasięgiem krążownika. Zerknęła na ekran komputera nawigacyjnego: obli- czenia dobiegały końca. Jednocześnie widmowy stożek zaczął się gwałtownie materializować. . . Rozległ się brzęczyk komputera. Mara zacisnęła dłoń na potrójnej dźwi- gni napędu nadprzestrzennego i płynnym ruchem pociągnęła ją do siebie. „Szalony Karrde” zadrżał i przez moment wydawało się, że krążownik prze- chwytujący jednak wygra ten upiorny wyścig. Nagle widoczne na zewnątrz gwiazdy rozpłynęły się w świetliste smugi. . . „Udało się!” Aves westchnął z ulgą, gdy gwiezdne smugi ustąpiły miejsca gwiezdnej mozaice nadprzestrzeni. – To się nazywa zdążyć w ostatniej chwili. Skąd oni, u diabła, wiedzieli, że tam jesteśmy? – Nie mam pojęcia – odparł Karrde spokojnie. – A ty, Maro? – Ja też nie. – Dziewczyna utkwiła wzrok w monitorach. Nie śmiała spoj- rzeć na któregokolwiek z towarzyszy. – Może Thrawn zawierzył po prostu swojemu przeczuciu. Czasem tak robi. – No, to mamy szczęście, że nie tylko on miewa przeczucia – stwierdził Aves lekko zmienionym głosem. – Ładnie to załatwiłaś, Maro. Przepraszam, że na ciebie napadłem. – Tak – poparł go Karrde. – To była naprawdę świetna robota. 16

– Dzięki – burknęła dziewczyna. Nie spuszczając wzroku z tablicy przy- rządów, starała się powstrzymać napływające jej do oczu łzy. „A więc znów się zaczęło”. Gorąco wierzyła, że odnalezienie myśliwca Skywalkera w środku kosmosu było zdarzeniem odosobnionym – zwykły łut szczęścia, bardziej jego zasługa niż jej. Ale nie. Wszystko zaczynało się od nowa – tak jak już tyle razy przed- tem w ciągu tych ostatnich pięciu lat – nagłe przeczucia i towarzyszące im dziwne doznania, nieodparte impulsy i wewnętrzny przymus, który pchał ją do działania. A to znaczyło, że prawdopodobnie już wkrótce zaczną ją na powrót drę- czyć sny. Ze złością uderzyła się ręką w głowę. Spróbowała rozluźnić napięte mię- śnie twarzy. Zbyt dobrze znała ten scenariusz. . . „Ale tym razem wszystko potoczy się inaczej”, pomyślała. Dotychczas była zupełnie bezradna wobec odbieranych przez siebie głosów i impulsów – mogła tylko cierpieć i czekać, aż cały cykl dobiegnie końca. Cierpiała zaszyta w jakąś kryjówkę, z której natychmiast uciekała, gdy tylko zdradziła się przed otaczającymi ją ludźmi. Ale tym razem nie była zwykłą kelnerką w barze na Forliss ani nie wy- stawiała potencjalnych ofiar dla bandy rzezimieszków na Kaprioril, ani też nie tkwiła jako mechanik od napędów nadprzestrzennych w jakiejś zapadłej dziurze w Przesmyku Izońskim. Była zastępcą szefa najpotężniejszej grupy przemytniczej w całej galaktyce. Dysponowała zasobami materialnymi i środ- kami transportu, do jakich nie miała dostępu od śmierci Imperatora. Wiedziała, że te możliwości pozwolą jej odnaleźć Luke’a Skywalkera. Od- naleźć go – i zabić. Może wtedy wreszcie głosy się uciszą. Przez dłuższą chwilę Thrawn stał przy iluminatorze, obserwując w milcze- niu odległą asteroidę i majaczący obok niej – teraz już zbyteczny – krążownik przechwytujący. Pellaeon pomyślał z niepokojem, że admirał przybrał pozę identyczną jak wtedy, gdy Luke Skywalker umknął z podobnej pułapki. Ka- pitan bał się choćby odetchnąć. Wpatrując się w plecy dowódcy, zastanawiał się, czy znowu ktoś z załogi „Chimery” zapłaci życiem za to niepowodzenie. – Ciekawe – odezwał się Thrawn niemal obojętnie. Odwrócił się w stronę podwładnego. – Czy zwrócił pan uwagę na następstwo zdarzeń, kapitanie? – Tak, panie admirale – odparł niepewnie Pellaeon. – Obiekt włączył silniki jeszcze przed pojawieniem się „Ciemiężyciela”. – Właśnie – skinął głową Thrawn. – A to może oznaczać jedną z trzech 17

możliwości: albo Karrde i tak zaczynał się już zbierać do odlotu, albo coś go wystraszyło, albo też. . . – czerwone oczy admirała błysnęły złowrogo – został przez kogoś ostrzeżony. Pellaeon zesztywniał. – Chyba nie sugeruje pan, admirale, że uprzedził go któryś z naszych ludzi? – Nie, bynajmniej. – Wargi Thrawna zadrżały leciutko. – Pomijając już kwestię wierności naszej załogi, to nikt na „Chimerze” nie wiedział o planowa- nym ataku. A gdyby ostrzeżenie nadano z „Ciemiężyciela”, to musielibyśmy przechwycić taką wiadomość. – W zadumie zrobił kilka kroków. – To dość intrygująca zagadka, kapitanie – rzekł, siadając w fotelu. – Będę się musiał nad nią zastanowić. Teraz jednak mamy na głowie ważniejsze sprawy: cho- ciażby kwestię zdobycia nowych statków wojennych. Czy ktoś odpowiedział na nasz apel? – W zasadzie nie zdarzyło się nic ciekawego, panie admirale – odparł Pella- eon. Wyciągnął dziennik łączności i szybko przebiegł go wzrokiem. – Osiem z piętnastu grup, z którymi nawiązałem kontakt, wyraziło zainteresowanie naszą ofertą, ale żadna nie chciała się do niczego zobowiązać. W dalszym ciągu czekamy na odpowiedzi od pozostałych. – Damy im jeszcze kilka tygodni – stwierdził Thrawn, kiwając głową. – A jeśli do tego czasu sprawa nie posunie się naprzód, to ponowimy nasz apel, tyle że w ostrzejszej formie. – Rozumiem, panie admirale. – Pellaeon zawahał się przez chwilę. – Na- deszła też kolejna wiadomość z Jomarku. Thrawn zwrócił na podwładnego swe gorejące oczy. – Byłbym niezmiernie wdzięczny, kapitanie – powiedział, cedząc słowa – gdyby wyjaśnił pan naszemu szanownemu mistrzowi C’baoth owi, że jeśli w dalszym ciągu będzie bombardował nas wiadomościami, to jego pobyt na Jomarku straci cały sens. Jeżeli Rebelianci zaczną choćby podejrzewać jakiś związek pomiędzy nami, to C’baoth może być pewien, że Skywalker nigdy się tam nie zjawi. – Już mu to wyjaśniałem, panie admirale – skrzywił się Pellaeon. – I to nie raz. Zawsze na to odpowiada, że jego Jedi na pewno się zjawi. Dopytuje się też, kiedy dostarczy mu pan siostrę Skywalkera. Thrawn milczał przez dłuższą chwilę. – Podejrzewani, że nie da się go uciszyć, dopóki nie dostanie tego, czego chce – rzekł w końcu. – Zapewne na razie nie będzie też miał ochoty niczego dla nas robić. 18

– Tak, narzekał na to, że każe mu pan koordynować ataki – potwierdził Pellaeon. – Kilkakrotnie mi powtarzał, że nie potrafi dokładnie przewidzieć, kiedy Skywalker przybędzie na Jomark. – I insynuował zapewne, że spotka nas straszliwa kara, jeśli go tam wtedy nie będzie – mruknął admirał. – Tak, znam to na pamięć. I mam już tego do- syć. – Odetchnął głęboko, powoli wypuszczając powietrze. – A więc dobrze, kapitanie. Kiedy C’baoth ponownie się odezwie, może go pan poinformować, że po akcji na Taanab damy mu nieco odpocząć. Skywalker nie zjawi się na Jomarku wcześniej niż za jakieś dwa tygodnie – te niesnaski, które sprowo- kowaliśmy w dowództwie Rebeliantów, powinny go do tego czasu zatrzymać. A jeśli chodzi o Leię Organę Solo i jej nie narodzone dzieci. . . to może mu pan oznajmić, że teraz osobiście zajmę się tą sprawą. Pellaeon zerknął ukradkiem za siebie, na stojącego przy tylnych drzwiach Rukha – milczącego towarzysza admirała, stanowiącego jego osobistą ochro- nę. – Czy mam rozumieć, że zamierza pan odsunąć od tego zadania Noghrich, panie admirale? – A ma pan coś przeciwko temu, kapitanie? – Nie, panie admirale. Ośmielam się jedynie przypomnieć, że Noghri bar- dzo nie lubią, kiedy nie mogą dokończyć powierzonej im misji. – Noghri służą Imperium – zauważył chłodno Thrawn. – A poza tym są wierni wobec mnie. Zrobią to, co im każę. . . – Zawahał się przez chwilę. – Niemniej jednak będę pamiętał o pańskich obiekcjach. W każdym razie tu, na Myrkr, nie mamy już nic do roboty. Proszę rozkazać generałowi Covellowi, by wycofał swoje oddziały. – Tak jest, panie admirale – powiedział Pellaeon i skinął na oficera łącz- ności, by przekazał rozkaz na planetę. – Za trzy godziny chcę mieć w ręku raport generała – dodał Thrawn. – Dwanaście godzin później ma mi przedstawić nazwiska trzech żołnierzy pie- choty i dwóch członków załóg pojazdów bojowych, którzy najbardziej wyróż- nili się w czasie ataku. Tych pięciu ludzi zostanie oddelegowanych do operacji „Tantiss”. Mają być bezzwłocznie wysłani na Wayland. – Tak jest – skinął głową Pellaeon, pieczołowicie wpisując rozkazy dla Covella do komputera. W ciągu ostatnich tygodni, od kiedy operacja „Tan- tiss” nabrała rozmachu, wybieranie najlepszych żołnierzy stało się w Armii Imperialnej rutynowym zajęciem. Niemniej jednak admirał co jakiś czas przy- pominał swoim oficerom o tym obowiązku. Może chciał w ten sposób pod- kreślić, że ta selekcja ma podstawowe znaczenie dla powodzenia jego planu 19

zdławienia Rebelii. Thrawn ponownie spojrzał przez iluminator na widniejącą w dole planetę. – A skoro i tak czekamy na powrót generała, to proszę się skontaktować z wywiadem. Niech zorganizują grupę ludzi, którą wyślemy do Hyllyard. – Uśmiechnął się. – To ogromna galaktyka, kapitanie, ale nawet ktoś taki jak Talon Karrde nie może uciekać w nieskończoność. W końcu będzie musiał się zatrzymać. Wysoki Zamek na Jomarku nie zasługiwał na swoją nazwę – przynajmniej w opinii Joruusa C’baotha. Mały i brudny, z rozpadającymi się gdzieniegdzie ścianami, zamek był tak martwy, jak dawno wymarły lud, który go zbudował. Budowla przycupnęła niepewnie pomiędzy dwiema wyniosłymi skałami sta- nowiącymi fragmenty pradawnego stożka wulkanicznego. Jednak patrząc na zbiegające się koliście pozostałości ścian krateru i połyskującą niebiesko taflę leżącego czterysta metrów w dole jeziora Pierścień, C’baoth musiał przyznać, że tubylcy znaleźli piękne miejsce, by zbudować swój zamek – zamek, świą- tynię czy co to tam właściwie było. Budowla stanowiła niemal wymarzoną siedzibę dla mistrza Jedi już choćby z tego powodu, że okoliczna ludność naj- wyraźniej bała się tego miejsca. Poza tym położona w środku krateru ciemna wyspa, która nadawała jezioru kształt pierścienia, z powodzeniem służyła ja- ko dyskretne lądowisko dla irytująco często pojawiających się tu pojazdów Thrawna. Stojąc na pałacowym tarasie i spoglądając w dół, na jezioro Pierścień, C’baoth nie myślał jednak o pięknie krajobrazu ani o władzy, ani nawet o Imperium. Jego uwagę zaprzątało dziwne drżenie Mocy, które właśnie od- czuł. Podobne wrażenia odbierał już wcześniej – a przynajmniej tak mu się wydawało. Trudno było cofnąć się myślami do czasów minionych, wspomnie- nia wymykały się w gorączkowym natłoku spraw dnia dzisiejszego. Nawet jego własna przeszłość jawiła się C’baothowi we fragmentarycznych wspo- mnieniach, przypominających oderwane od siebie zapisy w jakiejś kronice historycznej. Miał niejasne wrażenie, że ktoś próbował mu kiedyś wyjaśnić, dlaczego tak się działo, ale te wyjaśnienia już dawno zagubiły się w mrokach przeszłości. Zresztą to i tak nie miało żadnego znaczenia. Nie liczyła się ani zawodna pamięć, ani trudność koncentracji, ani też luki we wspomnieniach o własnej przeszłości. W każdej chwili mógł przywołać Moc – i to było najważniejsze. Dopóki będzie w stanie to robić, nikt nie zdoła go skrzywdzić ani odebrać 20

mu tego, co ma. Tyle że wielki admirał Thrawn już go w zasadzie pozbawił wszystkiego. Czyż nie? Starzec rozejrzał się po tarasie. Tak, to nie był ani dom, ani miasto, ani świat, które wybrał, by je kształtować i nimi rządzić. To nie był Wayland, który wyrwał z rąk Ciemnego Jedi, pilnującego skarbca Imperatora we wnę- trzu góry Tantiss. To był Jomark, gdzie tkwił w oczekiwaniu na. . . Na kogo? Pogładził dłonią długą, siwą brodę i spróbował się skoncentrować. . . Po chwili sobie przypomniał: czeka na Luke’a Skywalkera. Tak, ma tu przybyć Skywalker, a także jego siostra i jej nie narodzone dzieci – a on uczyni ich wszystkich swymi sługami. Wielki admirał Thrawn obiecał mu ich w zamian za pomoc, której C’baoth miał udzielić Imperium. Starzec skrzywił się na myśl o tym. Pomoc, której żądał od niego admi- rał, sprawiała mu wiele trudności. Musiał się bardzo mocno koncentrować, by zrobić to, czego chciał Thrawn; musiał ściśle kontrolować swoje myśli i uczucia – i to przez długie okresy. Na Waylandzie miał całkowity spokój, przynajmniej od czasu, gdy zabił strażnika Imperatora. C’baoth się uśmiechnął. Walka ze strażnikiem to był wspaniały pojedy- nek. Usiłował go sobie przypomnieć, ale szczegóły przeszłości rozwiewały się niczym liście na wietrze. To było już tak dawno temu. . . Dawno temu. . . Drżenie Mocy też zdarzało się dawno temu. C’baoth przestał gładzić brodę i namacał palcami zawieszony na piersiach medalion. Ściskając w dłoni ciepły metal, starał się rozproszyć przesłaniającą mu przeszłość mgiełkę i dojrzeć, co się za nią kryje. Nie mylił się: rzeczywiście, takie samo drżenie zdarzyło się już trzykrotnie w ciągu ostatnich paru lat. Pojawiało się, trwało przez jakiś czas, po czym znów ustępowało. Zupełnie jakby ktoś odkrywał, jak korzystać z Mocy, a po pewnym czasie tracił tę umiejętność. Starzec nie potrafił tego zrozumieć. Ale to wszystko nie stanowiło dla niego zagrożenia, a zatem nie było istotne. Wyczuł obecność imperialnego niszczyciela gwiezdnego, który wszedł na orbitę wokół planety. Ukryty wysoko ponad chmurami, statek był całkowicie niewidoczny dla mieszkańców Jomarku. C’baoth wiedział, że gdy zapadnie noc, ludzie z niszczyciela przyślą po niego wahadłowiec i zabiorą go, aby znów gdzieś – zdaje się, że tym razem na Taanab – koordynował kolejny z synchronicznych ataków Imperium. Wcale mu się nie uśmiechały związane z tym wysiłek i ból. Ale kiedy wreszcie dostanie swoich Jedi, oni wszystko mu wynagrodzą. Ukształtuje ich 21

na swój obraz i będą mu służyli do końca życia. A wtedy nawet wielki admirał Thrawn będzie musiał przyznać, że on, Joruus C’baoth odkrył, na czym polega prawdziwy sens władzy.

ROZDZIAŁ 2 – Strasznie mi przykro, Luke. – Dobiegający z nadajnika głos Wedge’a Antillesa przerywały co chwila szumy i trzaski. – Interweniowałem już do- słownie wszędzie, pukałem do wszystkich możliwych drzwi, ale nic z tego. Jakiś facet gdzieś tam na górze zarządził, że statki wojenne Sluisjańczyków mają bezwzględne pierwszeństwo, jeśli chodzi o naprawę. Musimy znaleźć te- go człowieka i przekonać go, by zrobił dla nas wyjątek; w przeciwnym razie nikt nie zajmie się twoim myśliwcem. Luke Skywalker skrzywił się czując, że po czterech godzinach niespokoj- nego wyczekiwania ma już tego dosyć. Stracił cztery cenne godziny i wciąż nie było wiadomo, jak długo jeszcze przyjdzie mu czekać; a na Coruscant ważyły się teraz losy całej Nowej Republiki. . . – Czy znasz przynajmniej nazwisko tego faceta? – spytał. – Nawet tego nie zdołałem się dowiedzieć – odparł Wedge. – Próbowa- łem posuwać się coraz wyżej w hierarchii służbowej, ale wszystkie kontakty urywały się gdzieś na trzecim poziomie powyżej mechaników. Nadal będę się usiłował czegoś dowiedzieć, ale tu panuje teraz niezły bałagan. – No cóż, to normalne po zmasowanym ataku Imperium – westchnął Lu- ke. Rozumiał, dlaczego Sluisjańczycy wydali takie a nie inne zarządzenie, ale on nie wybierał się przecież na zwykłą przejażdżkę. Lot na Coruscant potrwa dobre sześć dni, a każda godzina opóźnienia dawała politycznym przeciw- 23

nikom admirała Ackbara więcej czasu na umocnienie ich pozycji. – Próbuj dalej, dobrze? Muszę się stąd jak najszybciej wydostać. – Oczywiście – rzucił Antilles. – Słuchaj, wiem, że martwisz się tym, co się dzieje na Coruscant, ale jeden człowiek niewiele tam pomoże. Nawet jeśli jest rycerzem Jedi. – Wiem – przyznał Luke niechętnie. „Poza tym leci tam Han, a na miejscu jest już Leia. . . ” – Ale po prostu nie potrafię tu tak bezczynnie siedzieć. – Ani ja. – Wedge ściszył głos. – Nie zapominaj, że masz jeszcze jedno wyjście. – Tak, będę o tym pamiętał – obiecał Skywalker. Miał wielką pokusę, żeby skorzystać z propozycji przyjaciela. Ale oficjalnie Luke nie był już członkiem armii Nowej Republiki, a ponieważ oddziały zgromadzone w stoczni wciąż pozostawały w pełnym pogotowiu bojowym, Wedge mógłby zostać posta- wiony przed sądem wojennym za oddanie swego myśliwca osobie cywilnej. Prawdopodobnie Borsk Fey’lya i jego antyackbarowska frakcja nie zawraca- liby sobie głowy pokazowym procesem przeciwko komuś tak niskiemu rangą jak dowódca dywizjonu myśliwców. Ale kto wie, może stałoby się inaczej. Naturalnie Wedge zdawał sobie z tego sprawę jeszcze lepiej od Luke’a. Jego propozycja była więc tym bardziej wspaniałomyślna. – Bardzo ci dziękuję – rzekł Skywalker. – Ale o ile nie zajdzie jakaś na- prawdę nagła potrzeba, to będzie lepiej dla wszystkich, jeśli zaczekam, aż zreperują moją własną maszynę. – Nie ma sprawy. A jak się czuje generał Calrissian? – Jest w podobnej sytuacji jak mój myśliwiec – odparł cierpko Luke. – Wszyscy tutejsi lekarze i roboty medyczne są zajęte opatrywaniem rannych. Wyjmowanie kawałeczków szkła i metalu z kogoś, kto w danej chwili nie krwawi, może według nich poczekać. – Założę się, że w tej sytuacji Calrissian nie posiada się ze szczęścia. – Widywałem go już w lepszej formie – przyznał Jedi. – Chyba spróbuję jeszcze raz wpłynąć na lekarzy. A ty cały czas nękaj sluisjańska biurokrację. Jeśli będziemy naciskali z dwóch stron, to może spotkamy się gdzieś w środku. – Masz rację – zaśmiał się Antilles. – Odezwę się do ciebie później. Nadajnik jeszcze raz zatrzeszczał i połączenie zostało przerwane. – Powodzenia – rzucił cicho Luke. Wstał od pulpitu publicznego komuni- katora i skierował się w drugi koniec hali odpraw, ku drzwiom prowadzącym do szpitala. Jeśli cały sprzęt Sluisjańczyków uległ takim uszkodzeniom jak wewnętrzny system łączności, to rzeczywiście trochę potrwa, nim ktoś bę- dzie miał czas zająć się zamontowaniem nowego napędu nadprzestrzennego 24

w myśliwcu jakiegoś cywila. Jednak torując sobie drogę wśród kłębiącego się tłumu, Luke doszedł do wniosku, że wcale nie jest jeszcze tak źle: w stoczni znajdują się liczne statki Nowej Republiki i może ich mechanicy łatwiej niż Sluisjańczycy zgodzą się zrobić wyjątek dla byłego oficera. A gdyby już wszystko inne zawiodło, zawsze może połączyć się z Coruscant i poprosić Mon Mothmę o interwencję w jego sprawie. Wadą tego ostatniego rozwiązania było to, że prośba o pomoc zdradzałaby słabość Luke’a. . . A akurat w tym momencie nie należało ujawniać przed Fey’lyą żadnej słabości. Tak mu się przynajmniej zdawało. Z drugiej jednak strony fakt, że przy- wódczyni Nowej Republiki spełniła jego prywatną prośbę, mógłby zostać odczytany jako znak siły i solidarności. Skywalker potrząsnął głową, nie bardzo wiedząc, co powinien zrobić. To, że Jedi potrafili w każdej sytuacji dostrzec obie strony medalu, było ogól- nie rzecz biorąc bardzo użyteczne. Niemniej jednak machinacje polityczne wydawały mu się przez to jeszcze bardziej niejasne i zawiłe. Był to jeden z powodów, dla których kwestie związane z polityką zawsze wolał zostawiać Leii. Miał nadzieję, że jego siostra potrafi sobie poradzić i w tej sytuacji. Skrzydło szpitalne było równie zatłoczone co reszta ogromnego portu ko- smicznego Sluis Van; ale tutaj przynajmniej większość obecnych, zamiast biegać w kółko po całym terenie, siedziała lub leżała spokojnie pod ściana- mi. Lawirując pomiędzy krzesłami i wózkami z chorymi, Skywalker dotarł do dużego pokoju pielęgniarek, zamienionego obecnie na poczekalnię dla pacjen- tów, którzy nie wymagali natychmiastowej pomocy. Lando Calrissian siedział w kącie pomieszczenia, a na jego twarzy malowały się jednocześnie zniecier- pliwienie i nuda. Jedną ręką przyciskał do piersi prowizoryczny opatrunek ze środkiem znieczulającym, a w drugiej trzymał pożyczony notes elektroniczny. Gdy przyszedł Luke, Lando właśnie studiował zapisane w nim informacje. – Jakieś złe wieści? – spytał Skywalker. – Nie gorsze niż to wszystko, co mi się ostatnio przytrafiło – stwierdził Calrissian, odkładając komputerek na wolne krzesło. – Na rynku cena hfre- dium znów spadła. Jeśli nie wzrośnie w ciągu najbliższych miesięcy, to będę o kilkaset tysięcy do tyłu. – To rzeczywiście niewesoła sytuacja. O ile się nie mylę, hfredium to główny produkt twojego Miasta Nomadów? – Tak, jeden z kilku podstawowych produktów – potwierdził Lando ze 25