Xalun

  • Dokumenty480
  • Odsłony34 581
  • Obserwuję66
  • Rozmiar dokumentów587.8 MB
  • Ilość pobrań19 595

Klika z San Francisco 01 Uwaga! Nowa Twarz!

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Klika z San Francisco 01 Uwaga! Nowa Twarz!.pdf

Użytkownik Xalun wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 300 stron)

Cruz Melissa de la Klika z San Francisco 01 Uwaga! Nowa Twarz! Trzy obrzydliwie bogate dziewczyny, córeczki najzamożniejszych rodzin San Francisco. Trzy przyjaciółki noszące to samo imię. Ashley, Ashley oraz Ashley. To one rządzą w szkole, to ich słowo jest prawem... Jeśli im podpadniesz, zmienią twoje życie w piekło! Lauren przez lata była ofiarą elitarnego towarzystwa, ale teraz wszystko się zmieniło. Po wakacjach wraca do szkoły odmieniona - jej ojciec zarobił krocie na internetowym biznesie. Dziewczyna chce zemścić się na pannach Ashley, wkręcić się do elity, a potem zniszczyć ją od środka. Czy uda się jej przechytrzyć rozwydrzone księżniczki? Na początku klika widzi w niej jedynie konkurencję. Jednak szybko okazuje się, że Lauren ma coś, na czym zależy najważniejszej z panien Ashley... Dziewczyna zna Billy'go, najbardziej pożądanego chłopaka w szkole. I choćby dlatego warto trochę jej odpuścić...

1 NOWA - ALE NIE CAŁKIEM Lauren Page przygładziła fałdy krótkiej wełnianej spódniczki i założyła nogę na nogę, by móc podziwiać lśniące, nowiutkie czarno-białe oxford spectators od Chanel, zdobiące jej stopy. Uznała, że prezentują się wprost świetnie w zestawieniu z puchatymi kaszmirowymi skarpetkami zrolowanymi tuż nad kostką. Do tej pory życie paradowała w wełnianym mundurku szkoły panny Gamble, ale teraz była wreszcie w siódmej klasie, zaliczając się tym samym do grona uczennic uważanych za „starsze", co oznaczało definitywne pożegnanie trzewików

Buster Brown. Na dodatek za trzy tygodnie czekały ją pierwsze tańce z chłopakami, na których niechybnie miały pojawić się ciacha z Gregory Hall. Z jej punktu widzenia oznaczało to także - a może przede wszystkim - ni mniej, ni więcej, jak zupełnie nową Lauren. Rozparła się wygodnie na mięciutkim zamszu tylnego fotela pachnącej nowością limuzyny marki Bentley Continental należącej do tatusia i nacisnęła guzik, za sprawą którego z konsolki przed nią wyłoniło się lusterko. Bywały takie chwile, że sama nie wierzyła w to, co się wydarzyło. Dziewczyna, która uśmiechała się do niej z lusterka, pod żadnym względem nie przypominała dawnej Lauren. Oto miała przed sobą osobę o prostych, opadających wdzięcznie na ramiona, ciemnobrązowych włosach, na których pojawiały się rudawe i karmelowo-złote refleksy; zabójcza opalenizna uzyskana dzięki sprejowi Mystic Tan była powalająca, a kości policzkowe tak wyraziste, że aż przechodziły ciarki. Lauren czuła się jak te młode gwiazdki, które nagle straciły sporo kilogramów, nabierając przez to tak odjazdowego wyglądu, iż natychmiast zaczynały krążyć o nich plotki, że niby poddały się jakimś drastycznym operacjom plastycznym. Lauren odwróciła głowę, próbując przyjrzeć się krytycznie swemu profilowi. Nie ulegało wątpliwości, że teraz jej nos wyglądał całkiem inaczej - dziecięcy tłuszczyk przepadł, na szczęście, bez śladu.

- Nerwy, co? - zapytał osobnik zajmujący fotel kierowcy. Lauren przestała się mizdrzyć, uniosła starannie wyde- pilowaną w salonie Anastasia brew i spojżała na jego odbicie we wstecznym lusterku. - Myślisz, że mam powody? - odezwała się do Dexa, który teoretycznie był stażystą, a praktycznie - prawą ręką jej ojca, i o ile nie snuł onlajnowych strategii dla firmy, co wchodziło w zakres jego „zwykłych" obowiązków, pełnił rolę półetatowego starszego brata, trochę też ochroniarza oraz szofera w pełnym wymiarze godzin. - Może i masz, bo przecież nadal jesteś brzydka - zaśmiał się Dex. - Przyganiał kocioł garnkowi! - odparowała Lauren i pokazała facetowi język. Nagle jednak ogarnął ją niepokój. Zerknęła raz jeszcze w lusterko. Ale nie, ujrzała w nim uwodzicielską piękność, ognistą brunetkę o szarych oczach. Nie ma mowy. Dex po prostu jak zwykle się wygłupia. - Nie przejmuj się tak bardzo tym, co ludzie o tobie myślą. Mówię poważnie, nie do twarzy ci z tym - powiedział, biorąc jednocześnie zakręt tak ostro, że Lauren musiała chwycić się podłokietnika, by nie pofrunąć na drugą stronę tylnej kanapy. - Proszę, proszę. Czyżby doktor Phil pożegnał się z życiem i ty przejąłeś jego obowiązki? Tylko moim zdaniem

„doktor Dex" brzmi jakoś wyjątkowo głupio. - Lauren pomyślała w skrytości ducha, że łatwo mu gadać o nieprzej-mowaniu się gadaniem innych. Dex zawsze miał powodzenie, może dlatego, że był wprost nieprzyzwoicie przystojny. Nie zaszkodziło mu nawet to, że ściął niedawno piękne, chłopięce loki i zaczął nosić krótką fryzurę w stylu Justina Timberlake'a. Prywatne liceum ukończył przed czasem, mimo że przez cały czas był kapitanem drużyny lacrosse'owej, wioślarskiej i futbolowej. Teraz zrobił sobie rok prze- rwy, po którym miał już zaklepane miejsce na uniwersytecie Stanforda. Oczywiście na informatyce, indywidualny tok studiów. Tymczasem nieszczęsna Lauren przez całe swoje głupie życie chodziła wyłącznie do szkoły panny Gamble i nikt normalny się do niej nie odzywał, nauczycieli nie dało się przecież do takich zaliczyć. Ale w tym roku to wszystko się zmieni. Wyjrzała przez przyciemnioną szybę na znajome ulice San Francisco, unoszące się i opadające jak tor kolejki górskiej w wesołym miasteczku. Wiktoriańskie rezydencje Pacific Heights już jej nie imponowały. Ba, niektóre z siedzib w tej ekskluzywnej dzielnicy wydały jej się wręcz karłowate. Rudery i tyle. Odkąd w ubiegłym roku do cyberprzestrzeni wkroczyła YourTV.com, życie Lauren zmieniło się nie do poznania. Portal internetowy, dzięki któremu każdy mieszkaniec

planety mógł stać się gwiazdą w wirtualnym świecie, był wypieszczonym pomysłem jej taty, pomysłem genialnym w swej prostocie. Website rozkwitł, a raczej eksplodował z oszałamiającym impetem, bez ostrzeżenia, a podmuch wybuchu przeniósł rodzinę Page'ów z dwupokojowej klitki w dzielnicy Mission do własnego pałacu w okolicy zwanej Marina, skąd roztaczał się niezrównany wprost widok na zatokę. Na dachu rezydencji znajdowało się bardzo poręczne lądowisko dla helikopterów. Tato został nowym królem Doliny Krzemowej i pojawiał się na okładkach „Fortune" oraz „Forbesa", tymczasem mama nie wydeptywała już chodników na manifestacjach przeciwko eksperymentom na zwierzętach, przewodnicząc teraz niezliczonym bankietom dobroczynnym na rzecz afrykańskich sierot. Natomiast przed Lauren, która dotąd musiała zadowalać się wyprzedażami oraz ciuchami ze sklepów z tanią odzieżą, otwarły się podwoje Maiden Lane, przy czym na każde jej skinienie pojawiała się specjalna, osobista agentka gotowa pomóc jej w zakupach. Jeszcze w zeszłym roku Lauren zaliczała się do grona budzących litość nędzarek. Nie raz drżała ze strachu, że ktoś w z klasy zauważy, iż jej „nowy" niebieski kaszmirowy sweterek został nabyty w szkolnym second han-dzie. Tego roku jej sweter kosztował dziewięćset dolarów

i opatrzony był metką znanego włoskiego projektanta. Lauren z początku bała się, że go poplami, ale tato wytłumaczył jej, że odtąd już nigdy nie będzie musiała niczym się martwić - a w każdym razie na pewno nie dizajnerskimi ciuchami. Tak, ten sam tato, który gdy kończyła mu się asystencka pensja na uczelni, wydłubywał drobniaki ze stojącego w kuchni słoika, żeby opłacić rachunki. No i dobrze. Niech będzie mongolski kaszmir, jeśli można prosić, dziękuję uprzejmie. Lauren nerwowym ruchem sięgnęła po oszronioną butelkę wody mineralnej Voss do lodówki ukrytej w drzwiach limuzyny: potrzebowała czegoś na ukojenie nerwów. Ponieważ Dex się nie mylił. Owszem, była trochę spięta. Co z tego, że od czubka głowy aż po paznokcie u stóp została wystylizowana na Emmę Roberts, skoro musiała zmierzyć się z Kliką. Właśnie ją ujrzała; dziewczyny, jak zwykle, mierzyły przybyłe koleżanki krytycznym wzrokiem i dokonywały bezlitosnego osądu ich stroju oraz mej-kapu, kręcąc przy tym głowami z kpiącą dezaprobatą. Owszem, wszystkie nosiły szkolne mundurki, obowiązujące niby po to, żeby uczennice z gorzej sytuowanych rodzin nie miały kompleksów. Do tej pory jednak tak się jakoś działo, że laski z Kliki prezentowały się niczym modelki z kataloguj. Crew, podczas gdy Lauren wyglądała jak jakaś nieszczęsna ofiara losu. Zupełnie jakby ktoś teleportował

ją właśnie z planu jednego ze starszych odcinków Pełnej chaty. I rzecz jasna tamta trójka nigdy nie pozwalała jej o tym zapomnieć. Lauren zacisnęła zęby. Czy dojdą do wniosku, że pod fryzurką za sześćset dolarów i mundurkiem, do którego tak pieczołowicie dobrała akcesoria, kryje się wciąż ta sama fra- jerka, którą była od niepamiętnych czasów? Dawna Lauren była potulną dziewczynką o kędzierzawych włosach, siedziała w ostatniej ławce i nikt nigdy nie zwracał na nią uwagi, aż do dnia rozdania świadectw. Cała szkoła gromadziła się wówczas w auli, wszystkie dziewczyny miały upięte na włosach bluszczowe wianki, a dyrektorka rozdawała nagrody dla najlepszych uczennic z każdego przedmiotu. No i wtedy, a jakże, wszem i wobec wyczyty-wano jej nazwisko. Sterczała na środku auli, a długie minuty wlokły się nieznośnie, gdy panna Burton odczytywała listę wyróżnień, jakie uzyskała - ze wszystkich przedmiotów oprócz gimnastyki. Szczęśliwie los oszczędził jej choć tego jednego upokorzenia. Co będzie, jeśli dostrzegą w niej tę samą Lauren, którą widziały w zeszłym roku? Nie, na to nie pozwoli. Wpiła manikiur Black Satin w tapicerkę bentleya, pozostawiając na mięciutkim zamszu niefajne ślady. Ojojoj. Przecież naprawa tego będzie kosztować majątek! - pomyślała, w tej samej chwili przypomniała sobie

jednak z niemałą ulgą, że akurat teraz majątek to już żaden problem. I właśnie teraz, zupełnie jak Angelina Jolie, posłuży się posiadanymi pieniędzmi, by dla odmiany zrobić coś pożytecznego. Po pierwsze, stanie się jedną z nich, dołączy do klasowej elity. A potem ją zniszczy. Plan polegał na tym, żeby usprawnić nieco świat, przeistaczając siódmą klasę tak, by to szkolne środowisko stało się trochę bardziej znośne. Limuzyna podjechała pod główną bramę, gdzie stał już solidny rządek drogich europejskich samochodów, z których wnętrz wynurzał się ich cenny, a nad wiek rozwinięty ładunek: swe stopy na chodniku stawiały córy najlepszych rodzin z Bay Area. Kilka dziewczyn, które mieszkały na tej samej co szkoła ulicy w wartych grube miliony dolarów okolicznych kamienicach, Lauren dopiero co minęła. Szły sobie swobodnym krokiem, pnąc się pod górę z niedbale przewieszonymi przez ramię torbami „Marc" od Marca Jacobsa. Klika, jak zwykle, rozsiadła się na kamiennej ławce przy wyjściu na boisko. Dziewczyny raczyły się identycznymi bezkofeinowymi latte i sprawiały wrażenie znudzonych do granic możliwości. Wyglądały przy tym tak słodko i niewinnie, jakby wcale nie były pożeraczkami dusz, trzema bezwzględnymi, wrednymi babonami, którymi - były. Lauren wzięła głęboki wdech i pomodliła się szybciutko do owych

nadprzyrodzonych sił (jakichkolwiek), które czuwają nad ukrytymi intencjami dwunastoletnich dziewczyn. Oto rozpoczął się pierwszy dzień jej nowego życia.

2 ASHLEY SPENCER MA ALERGIĘ JEDYNIE NA SŁABOŚĆ Hm, hm. Panienko Ashley, mama prosi, żeby przypomnieć panience ojej EpiPen. - Pamiętam, pamiętam. Co za nudziara! - Ashley Spencer podziękowała grzecznie wiekowemu kamerdynerowi, który służył w rodzinie jej matki od stuleci, i razem z błyszczykiem do ust o smaku truskawkowym wcisnęła do skrytki w rączce pękatej torby Efendiego Moncler Spy, srebrzystą, cienką strzykawkę zawierającą potężną dawkę adrenaliny. Tylko EpiPen, i nic innego, mógł uratować ją przed niechybną śmiercią, gdyby jakimś trafem zdarzyło

jej się poczuć zapach orzechów, nie mówiąc o ich przypadkowym zjedzeniu. Jej matka była w kwestii tej przeklętej alergii totalnie zasadnicza. Była taka od chwili, gdy osobiście omal nie ukatrupiła Ashley w dniu jej czwartych urodzin, serwując wyborny francuski tort czekoladowy podczas kinderbalu; okazało się, że w cieście znajdowała się śladowa ilość aromatu orzechów laskowych. Od tej pory Ashley nie brała do ust niczego, co nie zostało przyrządzone przez zatrudnionego w rodzinie Spencerów kuchmistrza. Dziś jej bezorzechowy lunch znajdo- wał się już oczywiście w słodkim japońskim pudełeczku, które wyczaiła tego lata w Tokio. Zrobione ze strasznie fajnego białego plastiku, przyozdobione było postaciami anime o wielgachnych oczach. Tokio było dla niej prawdziwym objawieniem, z panującym tam stylem tak bardzo tres niebanalnym. Ashley kupiła to pudełeczko, oddając w ten sposób hołd ogólnoświatowej modzie na Harajuku Girls. Jednak teraz, gdy spoglądała na ten uroczy pojemni-czek, zastanowiła się przez chwilę, czyjej nowy lunchbox nie jest trochę zbyt wieśniacki. Obiecała sobie, na wszelki wypadek, że sprawdzi w wolnej chwili, czy nie dałoby się zdobyć jakiegoś pudełka na lunch na przykład od Chanel. Wyłączyła plazmowy telewizor (gdy obraz znikł, przeistoczył się on w lśniące zwierciadło) po czym odstawiła na bok miseczkę po płatkach oraz szklankę po soku,

do wnęki pokoju śniadaniowego, gdzie zostawiało się służącej naczynia przeznaczone do zmywania. Cyferki zegara na wyświetlaczu kuchenki oznajmiły jej, że do pierwszego dzwonka ma dwadzieścia pięć minut. Ashley nie miała jednak zamiaru się spieszyć. Co to to nie. Z puzderka, które zawsze miała w kieszeni, wyjęła odświeżający oddech płatek i zaczęła delektować się ulotnym smakiem kleistego, zielonego smakołyku, całkiem spokojnie zbierając przy tym swoje rzeczy. W zasadzie powinna być już w Fillmore Starbucks, gdzie obie laski pewnie już na nią czekają, ale to bez znaczenia. Niech sobie czekają. Przecież bez niej chyba nie pójdą do szkoły, no nie? - Dostanę buziaka? - spytała mama, wychodząc ze swojego buduaru. Ashley szczotkowała właśnie włosy przed wiszącym w hallu lustrem w stylu Ludwika XV - Czy Darby przypomniał ci o strzykawce? - Ależ tak, mamo, sto razy. Uważaj na moje włosy - zażądała Ashley, po czym odłożyła szczotkę i pozwoliła pocałować się w oba policzki. Zmarszczyła nosek, czując zapach paczuli, bo przecież, na litość boską, mama mogłaby raczej pachnieć czymś w rodzaju Chanel 5. Zerknęła na strój swojej matki. Sprawdzian nie wypadł pomyślnie: - Mam na- dzieję, że nie będziesz miała tego na sobie dziś po południu - stwierdziła, tonem głosu dając wyraźnie do zrozumienia, że to bardzo niedobry pomysł.

Matilda Spencer skrzyżowała ramiona i popatrzyła na córkę z rozbawieniem. - Chyba nie, ale właściwie co ci nie pasuje? - Mamo, proszę cię. To przecież jakieś lata dziewięćdziesiąte. Nie mogłabyś włożyć tych dżinsów, które kupiłyśmy w sobotę u Saksa? Ashley pokręciła głową. Jej matka była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziała, i to wcale nie tylko dlatego, że obie wyglądały tak niesamowicie podobnie, jakby były siostrami. Obie miały długie, fantastyczne złote włosy, oczy błękitne jak bławatki i jasnobladą skórę bez ani śladu piegów. O ile mama była kimś w typie Gwyneth Paltrow, Ashley z pewnością stanowiła jej młodszą i subtelniejszą wersję. Reprezentowały typ delikatnej blondynki o budzących szczerą zawiść szczupłych ramionach i szybkim me- tabolizmie. Jednak podobieństwa kończyły się tam, gdzie zaczynała się moda. Ashley zawsze nosiła się tak, że spokojnie mogłaby pojawić się na jakiejś oscarowej gali; nawet kiedy szła do szkoły. Potrafiła znaleźć niezliczone sposoby, by dodać do szkolnego mundurka stosowne akcesoria - na przykład wkładając zamiast puchatych skarpet grube czarne pończochy, które tak skutecznie wylansowała w ubiegłym roku. Wpadła też wtedy na pomysł, żeby nosić te buty od Mary Janes, bezbłędnie odpowiadające regulaminowym wyma-

ganiom półbuty z częścią sznurowaną wykonaną ze skóry w kontrastującym kolorze, po prostu super do pledowej spódniczki, a w dodatku na wysokich obcasach, oraz T-shirty Jamesa Perse'a pod sweterki w serek - zamiast bluzek z koszulowym kołnierzykiem. Ale niestety, niestety. Jej mama uwzięła się po prostu na luzackie ciuchy, jakieś peruwiańskie robótki na drutach, plastikowe saboty Crocs i dżinsy, które jakimś cudem zachowała jeszcze z czasów, kiedy była w koledżu UCE Berkeley. Matilda nigdy specjalnie nie przejmowała się strojem. Jaka szkoda! W tym roku jej matka razem z matką Liii urządzała po południu pierwszego dnia szkoły - czyli właśnie dziś - doroczny wieczorek „matczyno-córczany". Miejsce wydarzenia - oranżeria ich rezydencji. Otóż, o ile normalnie Ashley kompletnie nie przejmowała się tym, co ktokolwiek sobie pomyśli, skoro i tak jej matka zawsze była najpiękniejszą kobietą w zasięgu wzroku, to jednak czasem życzyłaby sobie, żeby Matilda postarała się choć trochę i zadbała o modny wygląd. Mama Liii zawsze wyłaziła ze skóry, żeby mieć na sobie najnowsze dizajnerskie ciuchy, najbardziej szpanerską fryzurę, perfekcyjne paznokcie i makeup, i dzięki temu prezentowała się jak perfekcyjna maman dziewczyny z prywatnej szkoły. Comme ilfaut. Podczas tych rozmyślań Ashley na temat lekceważącego stosunku jej mamy do obowiązującej mody na scho-

dach rozległy się kroki ojca; zbiegał właśnie na dół w dziurawym T-shircie i spodenkach, w których uprawiał jogę, a za nim podążał jego guru. - Do szkoły, skarbie? - spytał, wykonując pozdrowienie słońca. Bodhi pomagał mu utrzymać przy tym równowagę. - Gotowa na nowy rok? Jestem pewny, że dasz czadu! Prawda, kochanie? - spytał, zwracając się do żony i całując ją w czubek nosa. Matilda zachichotała i objęła męża ramionami; przez krótką przerażającą chwilę wyglądało na to, że oboje zaczną naprawdę obściskiwać się przy własnej córce, ale na szczęście ich trener powiedział coś do ojca, odwracając jego uwagę, dzięki czemu Ashley nie musiała oglądać żenującego pokazu nagłego wybuchu uczyć. Odetchnęła z ulgą. Kiedy była mała, cieszyło ją, że rodzice zawsze są w domu, ale teraz stawało się to uciążliwe. Żadne z nich tak naprawdę nie pracowało - tata „zarządzał" finansami rodziny, a mama uprawiała swoją „sztukę", ale przede wszystkim każde z nich odziedziczyło niezły kawał grosza. W praktyce oznaczało to, że oboje mieli nadmiar czasu na rozpieszczanie jedynaczki... Zamiast dać jej święty spokój. Jasne, starali się być „fajnymi" rodzicami. W weekendy nie musiała chodzić wcześnie do łóżka, nie suszyli jej głowy szkołą i stopniami, a mama nie pchała nosa w nie swoje sprawy i nie usiłowała ingerować w to, jak wyglądają jej

profile na portalach, co innym mamom zdarzało się nader często. -Ale nie przyjdziesz na podwieczorek, prawda? - zwróciła się do ojca. - Proszę, nie rób tego. Nie chciała, żeby kręcił się po domu boso i w dresie albo żeby brzdąkał na gitarze na oczach całej siódmej klasy. Serio, rodzice potrafią być tak obciachowi. „Nob Hill Gazette" swego czasu przyznała jej rodzicom tytuł pary roku San Francisco, lecz było to dawno temu, zanim jeszcze przyszła na świat. Teraz porobiły się z nich takie straszne wapniaki, że trudno było sobie wyobrazić, jak kiedyś mogli być na topie. Ashley pozwoliła im się wyściskać, najpierw jednemu, potem drugiemu, a potem odprowadzić za drzwi, kiedy to raz jeszcze sprawdzili, czy na pewno umieściła w torebce swój przeciwalergiczny zastrzyk. Musiała przyznać, że i ona czuła się pewniej, mając przy sobie ten niezbędny specyfik. Szczególnie, że prawie nikt nie zdawał sobie sprawy z tej jej dolegliwości, co Ashley zdecydowanie odpowiadało. Za żadne skarby nie zamierzała pozwolić, by wciśnięto ją do jednego worka z Cass Franklin, tym dziwadłem, które musiało spożywać posiłki samotnie, w oddzielonej części stołówki, z dala od innych dziewczyn. Ashley od niepamiętnych czasów wmawiała wszystkim, że po prostu

uwielbia odżywiać się wyłącznie jogurtem, chlebem orkiszowym oraz surowymi jarzynami; właściwie sama prawie już w to uwierzyła. Ona, Ashley Spencer, niekwestionowana liderka i przywódczyni Kliki. Nikt nie będzie jej mówił, co ma jeść, a czego się wystrzegać! Upublicznienie alergii oznaczałoby przyznanie się do słabości. Tymczasem siódma klasa to dżungla rządząca się bezlitosnymi prawami. Ashley Spencer dołoży wszelkich starań, by wszystko rozgrywało się tam zgodnie z rytmem jej własnego iPoda!

3 NPNW (NAJLEPSZA PRZYJACIÓŁKA NA WIEKI) CZY NAJGORSZY WRÓG? Z PUNKTU WIDZENIA ASHLEY NA JEDNO WYCHODZI Jak długo będzie jeszcze musiała czekać? Kolejne pięć minut? Dziesięć? Piętnaście? Matka dostanie szału, kiedy się dowie, że pierwszego dnia szkoły oberwała uwagę za spóźnienie. Trzy takie uwagi i trzeba było tłumaczyć się przed Radą Rodzicielską, co było nie do pomyślenia, bo przecież jej mama właśnie w tej radzie zasiadała. Ashley Li sprawdziła godzinę, otwierając złote wieczko zegarka Hermes Kelly oprawionego w jasną skórę; w zasadzie zaprojektowany był jako wisior, ale ona nosiła go

na nadgarstku, zapętlając na nim rzemyk niczym arkan. Jeżeli nie będą w szkole za piętnaście minut, panna Moos, budząca powszechny strach sekretarka, nosząca fryzurę z dziwacznie karbowanych włosów, o oddechu cuchnącym cebulowymi bajglami, zaraz zacznie wydzwaniać do rodziców i wypytywać tym swoim drżącym głosikiem, czemuż to dziewczynki nie pojawiły się tego ranka w szkole. Upiła łyczek z kartonowego kubka. Bezkofeinowa latte zaprawiona herbatą - pardon - czajem. Świństwo jak cholera, ale udawała, że uwielbia ten napój, bowiem Ashley Spencer za nim przepadała, a jeśli chciało się być przyjaciółką Ashley Spencer i w ogóle należeć do ich Kliki, najważniejsze było właśnie to, że wszystkie lubią i robią to samo. Już w czwartej klasie stwierdziły, że być po prostu jedną z dziewczyn imieniem Ashley nie znaczy nic i wszystko się myli, więc zamiast tego przybiorą sobie bardzo fajne ksywki. Wszystkie, to znaczy obydwie prócz Ashley Spencer, rzecz jasna, która jakimś sposobem zdołała zachować prawo do posługiwania się swoim własnym imieniem Ashley. Ale tak czy inaczej, „Lili" brzmi o wiele bardziej chic - stwierdziła Lili. Tylko gdzie ta małpa się podziewa? Ashley zawsze doprowadzała Lili do szału swoim brakiem poczucia czasu. Co by się stało, gdyby laska przyszła punktualnie przynajmniej pierwszego dniajunior high? Lili ciężko westchnę-

la. Znów będzie musiała łgać, tłumacząc się matce z uwagi o spóźnieniu. Gdy tylko Lili zdarzyło się coś nabroić w szkole, gniew Dżyngis Chana (Nancy Khan) dosięgał jej niechybnie. Matka, która zachowała panieńskie nazwisko i była swego czasu najlepiej opłacaną kobietą zatrudnioną przez firmę Willbanks, Eliot i Dumforth (a jeszcze przedtem redaktorką „Harvard Law Review"), spełniała się teraz w roli pełnoetatowej kury domowej, z tym że kury wiodącej niesłychanie ożywione życie towarzyskie, zasiadającej we wszystkich możliwych komitetach i radach, a zwłaszcza tych powiązanych ze szkołą panny Gamble. Od swej córki oczekiwała ni mniej, ni więcej, jak absolutnej perfekcji w spełnianiu szkolnych obowiązków. Powinna iść i już. Olać Ashley. No, jasne, jasne. Tak jakby mogła puścić kantem swoją najlepszą przyjaciółkę. i na tym właśnie polegał problem. Ashley posiadała niezwykłą zdolność czynienia wszystkiego lepiej, zabawniej i w lepszym tonie niż ktokolwiek inny z rzeszy zwykłych śmiertelników. To ona wykombinowała w zeszłym roku te nalepki, które zamówiły, by nakleić je następnie na szafki starannie wyselekcjonowanych koleżanek. Wydrukowane zostały na srebrzystej folii i głosiły: „Klika to klika" fontem przypominającym ręczne pismo, jak podpis na czeku. Tylko one trzy wiedziały, co to tak naprawdę znaczy, a cała

klasa wyłaziła ze skóry, próbując się domyślić. A tymczasem to przecież takie proste: ich oficjalny certyfikat. Klika, czyli one trzy, a określenie „to klika" oznaczało, że wszystko jest we właściwym guście, stosownym tonie, zgodne z kanonami elegancji. Zresztą chyba nie trzeba było tak strasznie się wysilać, żeby zrozumieć, skoro tylko i wyłącznie fajne laski zostały zaszczycone tą nalepką? Lili zacisnęła lekko dłoń na swoim kubeczku, znów upiła łyk, zdesperowana, po czym zgniotła nerwowo puste naczynie i cisnęła je do kosza. Z powodu tych nalepek był potem zresztą niezły dym, to znaczy kiedy szkolne władze skumały wreszcie, o co chodzi. Klice oberwało się za „usiłowanie tworzenia elity". Usiłowanie, dobre sobie. Ha, ha. Niezgodne z zasadami szkoły. Ha, ha. Ashley miała mieć dla nich jakąś niespodziankę, toteż Lili znalazła się w sytuacji bez wyjścia, musiała czekać, bo w przeciwnym razie ominęłaby ją cała zabawa. Druga z jej najlepszych przyjaciółek, Ashley Alioto, znalazła sobie tymczasem lepsze zajęcie niż nudne wyczekiwanie na Ashley Spencer. A. A. zjawiła się punktualnie, tak samo jak Lili, ale natychmiast odjechała, gdy tylko obie zapatrzyły się w swoje latte. Nie wpadła jednak na szaloną myśl, by zlekceważyć Ashley. Zajęła się po prostu czatowaniem przez telefon z tym swoim „chłopakiem". Znowu. Chłopakiem zdecydowanie w cudzysłowie, nawiasem mówiąc.

Lili ziewnęła i przeciągnęła się na drewnianym krześle. Sięgnęła ręką za siebie, by upewnić się, że jej nowa torebka Fendi, model Moncler Spy wciąż wisi na oparciu. Taką samą workowatą torbę miała mieć Ashley. A. A. zawiesiła niedbale identyczną na oparciu sąsiedniego krzesła. Kupiły je razem kilka tygodni wcześniej. Lili miała straszną ochotę na wersję w kolorze strażacko czerwonym, ale Ashley przekonała ją, że beż będzie praktyczniejszy. Rzecz jasna, A. A. zgodziła się na beżyk bez słowa sprzeciwu. Lili dostrzegła starą Chinkę, która posłała jej uśmiech. Stare Chinki zawsze posyłały jej uśmiechy. Pewnie przywodziła im na myśl ich wnuczki albo coś w tym rodzaju. Zawsze poklepywały ją po głowie i mówiły piao Hang, piao Hang (ładna, ładna). Lili zawsze odpowiadała im uśmiechem. Potrafiła docenić komplement, a jakże. Jej kruczoczarne włosy, sięgające nieco za ramiona, dziś poukładane były w subtelne pukle. Miała z lekka skośne oczy i trójkątną twarzyczkę oraz nieskazitelną, karmelową cerę. Wszyscy powtarzali, że wygląda jak Ziyi Zhang, ta aktorka występująca w zwariowanych filmach o sztukach walki. Ale może tylko dlatego, że nie znali żadnych innych aktorek z Azji, żeby móc ją z nimi porównywać. Wcale nie uważała, że jest do niej podobna, ale i tak miło było coś takiego słyszeć. A co do rzeczy, które miło było słyszeć...

- Cześć, piękna! - odezwał się dźwięczny, śpiewny głos od strony wejścia do kawiarni. Odwróciła się. Ashley wreszcie przyszła. Lili wstała z krzesła tak szybko, że omal nie wywróciła stojaka na serwetki. - Cześć, piękna! - odpowiedziała. - O rany! - zawołała, biorąc się ze zdumienia pod boki. - O co chodzi? - Twoja torebka! - rzuciła Liii oskarżycielskim tonem. - Świetna, prawda?! - Ashley uśmiechnęła się radośnie, podnosząc torbę, by lepiej ją było widać. -Ale jest czerwona! - zawołała oburzona Lili. - A sama mówiłaś, że wszystkie mamy mieć beżowe! - Odwidziało mi się - odparła Ashley, wzruszając ramionami. - „Zawsze mam wszystko czerwone" - dodała, cytując tekst z ich ulubionego filmu Fatalne zauroczenie. - Cha, cha - parsknęła sarkastycznie Liii. - Tylko że teraz nie są już wszystkie takie same. - Zmarszczyła brwi. - Miałyśmy mieć identyczne, czyż nie? - Przecież twoja torebka i torebka A. A. są identyczne - zauważyła Ashley. - A poza tym to tylko torebka, Lil. Wyluzuj. Na twarzy Lili pojawił się wymuszony uśmiech. Jasne, tylko torebka. Ashley miała rację. I była najlepszą przyjaciółką Lili, więc co z tego, że zmieniła zdanie? Lili też mogła zmienić zdanie, jasna sprawa. Tylko że nawet nie przeszło

jej to przez myśl. Przecież się umówiły. A teraz, zamiast trzech Ashley z Kliki, ona i A. A. będą wyglądać jak chórek wtórujący najważniejszej Ashley. Totalnie w stylu Dream-girls. Tylko że jeśli Ashley nie będzie uważać, Liii potraktuje ją jak kiedyś Jennifer Hudson. - Mam jeszcze czas na czaj? - spytała Ashley, przemieszczając się w stronę kontuaru. Nie! - pomyślała Lili. - Yhm - rzekła zamiast tego. To by i tak nic nie dało. Ashley zbierała uwagi o spóźnieniach niczym baletki Repetto. - Zaschło mi w gardle jak nie wiem. A gdzie jest A. A.? - zainteresowała się Ashley, przemieszczając się w stronę najlepszego punktu widokowego i omiatając wzrokiem za- tłoczone wnętrze Starbucks. - Tutaj - wysoka, opalona dziewczyna podeszła do nich. Nosiła włosy spięte w dwa kucyki po bokach. Tylko taka laska jak Ashley Alioto mogła sobie pozwolić na równie dziecinną fryzurę. A. A. była wyższa od obu przyjaciółek. Miała figurę tenisistki - smukłą, proporcjonalną, no i ta opalenizna. A przy tym poruszała się sprężystym krokiem, jak sportsmenka. - Cześć, piękna! - zagruchała Ashley. - Cześć, piękna! - odpowiedziała jej A. A. Ucałowały się w oba policzki, zupełnie jak modelki, które widziały w Style Network.